Poprostu człowiek/Poprostu człowiek (Miguel de Unamuno)
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Poprostu człowiek |
Podtytuł | Nowele |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady drukarskie B-ci Wójcikiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | Tres noveles ejemplares y un prologo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Sława piękności Julii rozeszła się po okolicach starożytnego miasta Renady. Można powiedzieć, że Julia była pięknością „urzędową”, żywym, pełnym świeżości i wdzięku pomnikiem architektonicznych skarbów miasta. „Jadę do Renady — mawiano — aby zobaczyć katedrę i Julię Yaniez”. W oczach tej pięknej dziewczyny ujawniała się zapowiedź jakiejś tragedii. Niepokój ogarniał każdego, kto spojrzał na Julię. Starcy odwracali od niej swe oczy, pełne smutku, młodzi ludzie, po przypadkowym spotkaniu, długo w noc zasnąć nie mogli. Julia, świadoma swej potęgi, czuła nad sobą ciężar fatalnej przeszłości. Jakiś głos złowieszczy, wyrywający się z najtajniejszych głębin serca, mówił: „Twoja piękność zgubi cię”. Wówczas Julia starała się zwrócić swe myśli w innym kierunku. Ojciec tej piękności prowincjonalnej, Don Victorino Yaniez, łączył z córką ostatnie swe nadzieje, co do materialnego podniesienia rodu. Don Victorino zajmował się interesami handlowymi, lecz interesy z dnia na dzień szły coraz gorzej. Najlepszym interesem, ostatnią kartą, która do wygrania pozostała, była córka. Yaniez miał jeszcze syna, lecz o synu przed laty wszelki słuch zaginął. Przez pewien czas noszono nawet po nim żałobę.
— Prócz Julii, nie mamy na świecie nikogo — zwykł mawiać don Victorino do swej żony. — Wszystko teraz zależy od jej zamążpójścia. Jeśli palnie głupstwo, a obawiam się, że to zrobi, będziemy zgubieni.
— Przepraszam, że ci przerywam, ale o jaki rodzaj głupstwa ci chodzi?
— Zawsze robisz wrażenie, jakbyś z gwiazd spadła. Brak ci zmysłu rzeczywistości, Anacleto!
— Nie gniewaj się na mnie, Victorino! Taka już jestem. Wyjaśnij mi, co miałeś na myśli. Wiadomo przecież, że ty jeden tu naprawdę umiesz myśleć.
— Mówiłem ci już tysiąc razy, abyś czuwała nad Julią. Trzeba ją chronić przed tymi idiotycznymi miłostkami, na które dziewczęta Renady tracą bezpłodnie swój honor, swoją cześć niewieścią. Żeby tu nie było żadnych rozmówek przez okno ze studencikami, hę! — zrozumiano?
— Czyż będę zdolna przeszkodzić temu?
— Musisz wytłumaczyć Julii, że nasza przyszłość, nasz byt, a także nasz honor...
rozumiesz?
— Rozumiem.
— Nic nie rozumiesz. Honor, tak honor, honor całej rodziny zależy od jej zamążpójścia. Trzeba ją nauczyć, jak ma cenić samą siebie.
— Biedne dziecko.
— Biedne dziecko? Tegoby tylko jeszcze brakowało, aby się rzuciła na szyję pierwszemu lepszemu idiocie!
— Nie pozwól jej czytywać tych głupich romansideł, które rozpłomieniają wyobraźnię i podniecają myśli. Niech się nauczy myśleć rozsądnie, niech się stara wykorzystać swoją urodę.
— Lecz w jej wieku...
— Tylko nie pleć, Anacleto. Ilekroć otworzysz usta, można się założyć, że powiesz głupstwo. W jej wieku, w jej wieku. Zapominasz, że ja naprzykład poznałem cię, gdy...
— Niestety!
I rodzice urzędowej piękności przerywali rozmowę, aby nazajutrz rozpocząć ją i zakończyć tymi samymi słowami.
Tymczasem biedna Julia znosiła niewysłowione katusze, domyślając się, z jakimi to potwornymi planami nosi się jej ojciec. „Chce mnie sprzedać, aby poprawić swoje finanse, aby uniknąć więzienia, które mu grozi za długi.
Przez przekorę Julia przyjęła łaskawie hołdy pierwszego z brzegu młodzieńca, który się w niej zakochał.
— Na miłość boską, moje dziecko, na miłość boską! Trochę więcej rozwagi! Widziałam go, jak się kręcił koło domu, dając ci znaki porozumiewawcze. Wiem, że napisał do ciebie list, wiem także, że mu odpowiedziałaś.
— Czy wyobrażasz sobie, że zgodzę się żyć, jak zakonnica, dopóki nie przyjdzie ów upragniony przez ojca sułtan, który mnie kupi?
— Nie mów tak, drogie dziecko.
— Czy nie mogę mieć starających, jak inne dziewczyny?
— Hm... jeśli to jest konkurent na serio?!...
— A skąd ja mogę wiedzieć, czy on jest na serio, czy nie na serio? Kiedyś trzeba wreszcie zacząć. Aby się przekonać, trzeba się najpierw poznać...
— Mam więc czekać na kupca?
— Z tobą, jak z ojcem, nikt do ładu nie dojdzie. Znać, że oboje nazywacie się Yaniez. Przeklęty niech będzie ów dzień, gdy zostałam jego żoną.
Julia, stawiając wszystko na kartę, postanowiła rozmówić się ze swym ukochanym przez okno. „Gdyby mój ojciec nas tu zaskoczył — myślała — za nic by ręczyć nie było można. Lecz im gorzej, tym lepiej. Gdy wybuchnie awantura, wszyscy dowiedzą się o jego tyranii, o tym, jak wiecznie spekuluje na mej urodzie”.
Zbliżyła się do okna i jednym tchem opowiedziała Henrykowi o swych torturach moralnych.
Ów Henryk przyszedł, aby ją wybawić, wyzwolić.
Lecz młodzieniec, mimo swej silnej skłonności ku pięknej dziewczynie, poczuł, że jego zapały chłodną. „Ta mała — myślał — lubi widać bawić się w tragedie. Oto skutek czytania romansów sentymentalnych”.
Gdy w Renadzie zaczęto szeptać o tym, co się dzieje u zakratowanych okien oficjalnej piękności, Henryk gotów już był wycofać się z miłosnej afery. Sposobność nadarzyła się niebawem. Pewnego ranka Julia ukazała się w oknie cała wzburzona, z oczyma zaczerwienionymi od płaczu.
— Henryku, ja już tego dłużej znosić nie mogę — to już nie dom, nie rodzina, lecz piekło prawdziwe! Mój ojciec dowiedział się o naszym stosunku. Wyobraź sobie, że wczoraj wieczorem podniósł na mnie rękę!
— Brutal!
— Nie wiesz o co poszło. Powiedział, że się rozmówi z tobą.
— Niech się zatym pofatyguje do mnie. — Jednocześnie zaś Henryk pomyślał: „Trzeba jaknajprędzej zerwać. Ów potwór gotów mnie zamordować, gdy się dowie, że mu chcę wykraść jego skarb”.
— Ty mnie kochasz? nieprawdaż, Henryku?
— Bagatela!
— Odpowiedz mi: kochasz mnie?
— Z całej duszy, moje dziecko.
— Czy to prawda?
— Oczywiście!
— I gotów jesteś na wszystko?
— Na wszystko!
— A więc zabierz mnie stąd! Uciekniemy, ale daleko, tak daleko, aby mój ojciec odnaleźć nas nie mógł.
— Czyś się, aby dobrze zastanowiła, moje dzieciątko?
— Uprowadź mnie, błagam, jeśli mnie kochasz! Wykradnij ojcu jego skarb. Ja nie chcę, ja nie mogę być sprzedana!
Ułożono plan ucieczki.
Lecz następnego dnia Julia, z małym zawiniątkiem bielizny w ręku, daremnie oczekiwała na powóz, zamówiony w najgłębszej tajemnicy. Henryk nie zjawił się wcale. „Tchórz, gorzej niż tchórz! Podły, najpodlejszy!” — krzyczała Julia, rzucając się na łóżko i gryząc z wściekłości poduszkę. — I mówił, że mnie kocha! Nie, nie kochał mnie! Kochał jedynie moją urodę! A nawet i to nie. Głupi smarkacz! Chciał się chełpić przed całą Renadą, że ja, ja, Julia Yaniez, zgodziłam się zostać jego kochanką, czy narzeczoną! A teraz będzie jeszcze gadał, że mu zaproponowałam wspólną ucieczkę. Podły, podły! Podły jak mój ojciec, jak każdy człowiek! — i Julia pogrążyła się w najczarniejszą rozpacz.
— Widzę, moje dziecko — rzekła nazajutrz donia Anacleta — że twoja historia miłosna już się skończyła. Ojciec twój miał rację. Jeśli będziesz postępowała w ten sposób, stracisz zupełnie opinię!
— Niby, gdy jak będę postępowała?
— Zwracając uwagę na każdego durnia, który się ubiega o twoje względy. Zyskasz sobie nazwę kokietki... i...
— Tym lepiej, moja mamo, tym lepiej Zwłaszcza, jeżeli się skończy na zalecankach i jeśli nie stracę tego, czym mnie Bóg obdarzył.
∗ ∗
∗ |
Po pewnym czasie Julia wyróżniła z tłu mu nadskakujących jej młodzieńców, nowego pretendenta. Poczyniła mu te same wyznania co Henrykowi. Uderzyła w podobny sposób w dzwon na trwogę.
Ale Piotr miał serce wrażliwsze niż Henryk.
— Posłuchaj Julio — rzekł Piotr — nie sprzeciwiam się zasadniczo naszej ucieczce. Raczej zachwycony jestem twym projektem. Chciałbym się tylko dowiedzieć, gdzie się udamy i co będziemy robić?
— To się zobaczy.
— Tego się nie zobaczy! O tym już zgóry trzeba wiedzieć. Nie mam utrzymania na nas dwoje, a wątpię czy w najbliższym czasie sytuacja zmieni się na lepsze. Wiem, że moi rodzice nas nie przyjmą; co się zaś tyczy twego ojca?
— Ach, więc się cofasz?
— Z czegóż będziemy żyli?
— Lękasz się walki o byt?
— Powiedz, dokąd się udamy?
— A więc zabijemy się!
— Szalona jesteś, Julio!
— Szalona, tak szalona, z rozpaczy i ze wstrętu, szalona! Dlatego, że mam ojca, który mnie chce sprzedać. Lecz jeśliś ty, Piotrze, oszalał z miłości do mnie, jesliś naprawdę oszalał, to odbierzesz sobie życie wraz ze mną.
— Zechciej się chwilę zastanowić, Julio! Życzyłabyś sobie, abym oszalał z miłości do ciebie, abym w tym szaleństwie targnął się na swoje życie. Nie mówisz jednak, że i ty oszalałaś i że pragnęłabyś się zabić z miłości do mnie. Do myśli samobójczej popycha cię wstręt i odraza, jaką żywisz dla swego ojca.
To jednak nie jest to samo.
— Ach, jak ty świetnie rezonujesz! Miłość jednak nie zwykła rezonować.
Stosunek zerwał się zupełnie...
Julia rozmyślała: „I ten mnie także nie kochał. Kochają się w mojej urodzie, ale nie we mnie!”
— Sama teraz widzisz, moje dziecko, kto miał rację? Czyż nie ostrzegałem cię? To już drugi?!
— Stu, moja matko, niech ich będzie nawet stu, bylebym w końcu znalazła oswobodziciela, który mnie wyrwie z waszego domu! Pragniecie mnie przecież sprzedać!
— Miej o to żal do ojca, nie do mnie. — I donia Anacleta ze łzami w oczach odchodziła do swego pokoju, aby się wypłakać do woli.
— Posłuchaj, Julio, i dobrze zapamiętaj sobie, to co ci teraz powiem — mówił Don Victorino. — Po raz ostatni patrzałem przez palce na twój flirt miłosny. Ostrzegam jednak, że na przyszłość podobnych romansów tolerować nie będę. W razie potrzeby chwycę się środków gwałtownych.
— Nowy romans już się rozpoczął — krzyknęła Julia swemu ojcu prosto w twarz, mierząc don Victorina ironicznym spojrzeniem.
— Co to ma znaczyć? — zapytał groźnie.
— Mam nowego narzeczonego!
— Nowego narzecz... Któż to taki?
— Nie domyślasz się!
— Nie strój sobie kpinek ze mnie! Jeszcze chwila, a wyprowadzisz mnie z cierpliwości!
— Moim narzeczonym jest Albert Menedez de Caberniga. On nie kto inny!
— To straszne — krzyknęła dona Anacleta.
Don Victorino zbladł, nie mogąc na razie wykrztusić ani słowa. Don Alberto był bardzo bogatym obywatelem ziemskim... i znanym rozpustnikiem. Nie żałował pieniędzy, gdy chodziło o zdobycie kobiety. Żył spokojnie ze swą żoną. Mówiono, że to już druga żona!
— Cóż powiesz na mą decyzję, ojcze?
— Jesteś skończoną wariatką!
— Nie jestem wariatką, ani nie miewam halucynacyj. Spaceruje pod mymi oknami, wałęsa się ustawicznie koło naszego domu. Czy mu powiedzieć, żeby się rozmówił z wami?
Don Victorino wyszedł, trzaskając drzwiami.
— Ach, moje dziecko, moje dziecko...
— Zaręczam ci matko, że ta kombinacja nie wydaje się ojcu najgorszą. Byłby zdolny sprzedać mnie don Albertowi.
Siła woli biednej Julii załamała się zupełnie. Zrozumiała, że nawet ta znienawidzona sprzedaż mogłaby się dla niej stać wybawieniem. Byleby wyjść z tego domu, byleby uciec od ojca — każda droga prowadząca do tego celu była dobra!
∗ ∗
∗ |
W tym mniej więcej czasie „indiano”[1] Aleksander Gomez zakupił w okolicy Renady jedną z największych i najwspanialszych posiadłości ziemskich. Nikt nie znał historii jego życia. Dzieciństwo i młodość Aleksandra upłynęły za oceanem. Wiedziano, że rodzice zabrali go ze sobą, jako paroletniego chłopca na Kubę, a później do Meksyku. W Meksyku w tajemniczy sposób doszedł Gomez do olbrzymiej fortuny, którą obliczano na parę milionów durów.
W trzydziestym czwartym roku życia przybył do Europy, z zamiarem osiedlenia się w Hiszpanii.
Mówiono, że jest bezdzietnym wdowcem. Najfantastyczniejsze legendy krążyły o nim. Ci, którzy znali go bliżej, mieli go za człowieka ambitnego, upartego i zamkniętego w sobie. Chełpił się swym niskim pochodzeniem.
Pieniądze otwierają wszystkie drzwi.
— Nie wszystkie i nie każdemu — ośmielono się zauważyć.
— Nie przed każdym — tak to prawda, lecz napewno przed tymi, którzy własnymi siłami doszli do fortuny. Pankowie dziedziczni, książątka cukrowe lub hrabięta bawełniane, nie wchodzą oczywiście w rachubę. Mimo ich milionów nikt się z nimi nie liczy. Lecz ja? ja? Ja, który zrobiłem majątek z niczego, dzięki tym dziesięciu palcom? Ja?
Trzeba było słyszeć jak wymawiał owo słowo „ja”. Cały człowiek tkwił w tej afirmacji osobistej.
Gdy sobie coś postanowię, muszę swego dopiąć. Gdybym chciał, zostałbym ministrem! Cała rzecz w tym, że nie chcę!
∗ ∗
∗ |
Aleksander usłyszał o Julii, najciekawszej osobistości Renady. „Trzebaby to zobaczyć” — pomyślał. A gdy ją zobaczył, dodał: „Trzeba ją zdobyć”.
— Czy wiesz, mój ojcze, — rzekła któregoś dnie Julia, — że ten legendarny Aleksander, wiesz ten, o którym od pewnego czasu wszyscy mówią... no ten, który kupił Corbajero!
— Tak, tak wiem! No więc co?
— Czy wiesz, że i on wałęsa się koło naszego domu?
— Żartujesz?
— Mówię zupełnie poważnie.
— A ja cię proszę, abyś zaprzestała głupich dowcipów.
— Oto list!
Wyjęła zza gorsetu ćwiartkę papieru i rzuciła ją ojcu prosto w twarz.
— Jakie jest twoje zdanie — zapytał Don Victorino, po przeczytaniu listu.
— Z moim zdaniem nikt się tutaj przecież nie liczy. Trzeba mu odpowiedzieć, aby się zobaczył z tobą. Określisz cenę i dobijecie targu.
Don Victoria spiorunował córkę spojrzeniem i bez słowa wyszedł z pokoju.
Przez parę dni panowało w domu ponure milczenie. Duszono w sobie gniew i wściekłość.
Julia odpisała nowemu kandydatowi listem, pełnym sarkazmu i pogardy. Wkrótce otrzymała odpowiedź. Kilka słów wytłoczonych twardą ręką na papierze. „Skończy się na tym, że pani zostanie moją. Aleksander Gomez zawsze osiąga to, co sobie osiągnąć postanowi”. Czytając list, Julia pomyślała: „Oto człowiek! Czy mnie zdoła wybawić?”
Nazajutrz Don Victorino zamknął się z córką w pokoju. Prawie na kolanach, ze łzami w oczach, rzekł do niej:
— Moje dziecko! Teraz wszystko zależy od twego postanowienia. Chodzi o naszą przyszłość i mój honor. Jeśli nie zgodzisz się wyjść za Aleksandra, położenie stanie się beznadziejne. Nie będę mógł ukryć dłużej mojej ruiny, mych...
— Nie kończ!
— Długi rosną! Wsadzą mnie do więzienia! Do dnia dzisiejszego walczyłem, parując ciosy losu. Robiłem to dla ciebie, z twoim imieniem na ustach. Twoja piękność była moim puklerzem. Biedne maleństwo — myślałem.
— A jeśli się zgodzę wyjść za Aleksandra?
— Powiem ci całą prawdę. Gomez dowiedział się, w jakiej sytuacji się znajdujemy. Spłacił moje długi. Dziś, dzięki niemu, mogę oddychać swobodniej.
— Wiem o tym! Cóż więc?
— Teraz zależę całkowicie od ciebie; my oboje zależymy całkowicie od ciebie. Żyjemy z jego łaski — ty także żyjesz z jego łaski!
— To znaczy, że już mnie sprzedałeś?
— Nie, to on nas kupił!
— A więc, czy chcę, czy nie chcę, muszę już stanowić jego własność?
— Aleksander Gomez jest tak wspaniałomyślny, że nie wymaga niczego, nie dopomina się o nic.
— Cóż za wspaniałomyślność!
— Julio!!
— Tak, tak, zrozumiałam wszystko! Powiedz mu, że może przyjść, kiedy mu się podoba!
Wymawiając te słowa zadrżała. Kto to powiedział? Ona? Chyba ktoś inny! Ktoś inny, kto w niej istniał, tyranizując i znęcając się nad nią w najstraszliwszy sposób.
— Dziękuję ci, drogie dziecko, dziękuję ci!
Ojciec podniósł się, aby objąć swą córkę, lecz ona, odpychając go, wykrzyknęła:
— Precz.. nie dotykaj mnie...
— Ależ...
— Idź się lepiej rozczulać nad swymi papierami. Idź całować popioły tych rachunków, które o mały włos nie zaprowadziły cię do więzienia!
∗ ∗
∗ |
Julia zadrżała. Po raz pierwszy w życiu uczuła, że przed nią stoi „człowiek”. A człowiek ten wydał się jej znacznie mniej brutalny i mniej antypatyczny, niż poprzednio myślała.
Podczas trzeciej wizyty Aleksandra, rodzice pozostawili ich samych. Julia drżała. Aleksander milczał. Milczenie przeciągało się nieznośnie.
— Wydaje mi się, że pani jest chora, Julio!
— Czuję się doskonale.
— Dlaczego więc pani drży?
— Prawdopodobnie z zimna, tak... prawdopodobnie.
— Prawdopodobnie ze strachu.
— Ze strachu? Kogóż miałabym się bać?
— Mnie.
— Dlaczegóż miałabym się bać pana?
— Nie wiem dlaczego. Jednakże boi się pani.
Drżenie przeszło w szloch. Julia płakała całym ciałem, całą duszą. Łzy dusiły ją; w piersiach brakowało tchu.
— Nie jestem przecież ludożercą — wyszeptał Aleksander.
— Sprzedali mnie, sprzedali mnie! Spekulowali ohydnie na mej urodzie! Sprzedali mnie!
— Któżby śmiał przypuścić coś podobnego?
— Ja, ja śmiem przypuszczać! Nie będę należała do pana! Raczej śmierć!
— Będziesz moją, Julio, będziesz moją! odparł z naciskiem.
— A w dodatku będziesz mnie kochała. Czyż mogłabyś mnie nie kochać, nie kochać mnie? To niemożliwe!
Owo „mnie” było wypowiedziane w taki sposób, że nagle Julia przestała płakać Serce stanęło jej w piersiach. Spojrzała na Aleksandra, a jakiś głos wewnętrzny szepnął jej: „Oto prawdziwy człowiek”.
— Może pan postąpić ze mną, jak się panu spodoba.
— Co masz na myśli, Julio? — zapytał Aleksander, zwracając się do niej w dalszym ciągu przez „ty”.
— Nie wiem, nie wiem, co chciałam powiedzieć.
— Dlaczego mówisz, że mogę zrobić z tobą wszystko, co zechcę?
— Tak, może pan.
Słowo „mogę” wypowiedziane było tonem triumfującym. Julii wyrwał się z gardła okrzyk trwogi. Jej wielkie, świetliste oczy, pełne były strachu. Patrzyła na Aleksandra, który uśmiechał się do swej myśli: „Będę miał za żonę najpiękniejszą kobietę w Hiszpanii”.
Julia dusiła w sobie szloch. Później uczuła na swych wargach jego wargi.
— Będziesz moją żoną... moją... moją... tylko moją. Prawo uświęci moją wolę. Albo moja wola usankcjonuje prawo.
Julia uznała się za pokonaną. Wyznaczono dzień ślubu.
∗ ∗
∗ |
Ale, czy Aleksander kocha mnie naprawdę? — myślała Julia. — Czy mnie kocha? Mnie? (ach, jak on to pięknie mówi!). Kocha mnie, czy też tylko przez próżność chce się ożenić ze mną? Czy nie stanę się dla niego czymś w rodzaju rzadkiego, drogocennego sprzętu? Czy istotnie jest we mnie zakochany? A może przesyci się wkrótce moją urodą? Tak, czy inaczej, będzie moim mężem, uwolni mnie od tego przeklętego domu i od ojca. Ojciec mój nie będzie mieszkał razem z nami. Wyznaczymy mu stałą pensję miesięczną. Będzie po dawnemu dokuczał mojej matce i starał się o względy pokojówek. Tylko z interesami raz na zawsze skończone! Ja zaś będę bogata, ogromnie, nieprawdopodobnie bogata!
Julia wiedziała, że wszyscy jej zazdroszczą. Cała Renada mówiła o partii, jaką robi.
Istotnie, uroda przyniosła jej w darze wszystko to, co jej przynieść mogła. A jednak Julia nie była zadowolona. „Czy mnie kocha? Jeśli nie, będę musiała zdobyć jego miłość. Małżeństwo bez miłości, to najwstrętniejszy targ. Nie mogłabym wyjść za niego za mąż, gdyby mnie nie kochał”.
Julia czuła się wobec Aleksandra niepewna i zalękniona. Ilekroć Gomez powiedział słowo „ja”, wstrząsał nią dreszcz. Julia drżała z miłości, chociaż przypisywała to drżenie zupełnie innym powodom.
Po ślubie przenieśli się do stolicy. Stosunki towarzyskie Aleksandra były bardzo ożywione. Przypisać to można było jego pieniądzom. Julia miała wrażenie, że wszyscy goście, jacy bywali w ich domu, byli dłużnikami Aleksandra. Pożyczał im pieniędzy, domagając się zapewne solidnego, hipotecznego zabezpieczenia. Nie rozumiała się zupełnie na interesach: nigdy zresztą nie mówili ze sobą o sprawach materialnych. Julii nie zbywało na niczym; mogła zadawalać swoje najdziwaczniejsze kaprysy; odczuwała jednak brak tego, czego nade wszystko brakować jej musiało: nie miłości Aleksandra, który ją „zaczarował” i który był jakby jej panem i władcą, lecz pewności jego uczucia. „Kocha mnie, czy nie kocha” — zapytywała samą siebie. „Traktuje mnie z wielkim szacunkiem, spełnia wszystko, czego zapragnę — psuje mnie nawet. Jednak — czy mnie kocha? Nie można mówić o miłości z tym człowiekiem!”
— „Tylko głupcy rozprawiają o tych rzeczach!...„Moja jedyna, moja najdroższa, moja najcudniejsza!” Romans w złym guście! Ale prawda, ty lubiłaś wszak czytywać romanse?”
— Lubię je czytać i dziś jeszcze.
— Czytaj sobie, co chcesz. Każę wybudować w parku pawilon, który ci będzie służył za bibliotekę. Zapełnię ją romansami, wszystkimi romansami, jakie napisano od początku świata po dzień dzisiejszy.
— Żartujesz, Aleksandrze!...
Gomez ubierał się bardzo skromnie i bardzo niedbale. Nie dlatego, aby się chciał wydać równie niepozorny, jak niepozorne było jego ubranie. Szczycił się swym parweniuszostwem. Nie lubił zmieniać ubrań; przywiązywał się do starych. Mówiono, że włożywszy nowe ubranie, wycierał je coprędzej o ściany murów tak, aby się wydawało podniszczone. Natomiast nalegał usilnie na żonę, aby się ubierała z wyszukaną elegancją. Piękność jej zyskiwała w ten sposób stosowną oprawę. Nie liczył się zupełnie z wydatkami; najchętniej jednak płacił rachunki krawcom i modystkom. Były to gałganki dla jego Julii. Z lubością przechadzał się po mieście w towarzystwie żony. Wówczas różnice w wyglądzie uwidoczniały się jeszcze jaskrawiej. Aleksander cieszył się, gdy przechodnie zatrzymywali się, aby spojrzeć na jego żonę.
Gdy zaś ona z kolei kokietowała ich spojrzeniami, udawał, że tego nie spostrzegał.
Do tych, którzy pożerali ją pożądliwymi oczami mówił wymownym milczeniem: „Podoba się wam, nieprawdaż? Jestem z tego bardzo rad, zaręczam wam, ale ona należy do mnie, tylko do mnie i to się nie zmieni, choćbyście na łbach stawać chcieli.
Julia odgadywała to milczenie. „Czy ten człowiek mnie kocha?” (Julia myślała o Gomezie zawsze, jako „o tym człowieku”, o jej człowieku, o człowieku, którego była metresą). Powoli wytwarzała się w niej psychologia niewolnicy haremowej, niewolnicy-faworytki, jedynej, wybranej niewolnicy, lecz mimo wszystko tylko i jedynie niewolnicy.
Nie miała najmniejszego pojęcia, coby mogło interesować jej męża. Kiedyś zebrała na odwagę i zapytała o jego rodzinę.
— Moja rodzina? — odpowiedział Aleksander — prócz ciebie, nie mam rodziny. Moja rodzina, to ja i ty, która należysz do mnie.
— A twoi rodzice?
— Postaraj się sobie wyobrazić, że ich nigdy nie miałem. Moja rodzina zaczyna się na Aleksandrze Gomez. Stworzyłem sam sam ego siebie!
— Chciałam cię zapytać jeszcze o jedną rzecz, ale brak mi odwagi:
— Brak ci odwagi? Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Nie jestem zresztą diabłem. Czy kiedykolwiek za jakieś twoje pytanie obraziłem się na ciebie...
— Nie, istotnie nie, nie miałam też najmniejszego zamiaru użalać się...
— A więc śmiało!
— Ale...
— Pytaj!
— Nie, nie spytam się!
— Ależ proszę cię bardzo!
Powiedział to takim tonem, że Julię przeszył dreszcz. Drżąc z lęku i miłości, niby uległa niewolnica, spytała pokornie:
— Powiedz mi, czy jesteś wdowcem?
Aleksander zmarszczył lekko brwi. Cień przebiegł po jego czole. Po chwili odparł:
— Tak, jestem wdowcem!
— Co się dzieje z twoją pierwszą żoną?
— Mówiono ci coś o niej?
— Nie!
— Mówiono ci, wiem, że ci mówiono — powiedz prawdę!
— A więc tak, słyszałam, że...
— I uwierzyłaś?
— Nie, nie uwierzyłam.
— To dobrze, gdyż nie powinnaś była uwierzyć.
— Zaręczam ci..
— Nie potrzebujesz zaręczać. To zupełnie naturalne! Kto kocha tak, jak ty mnie kochasz, kto tak należy do kogoś, jak ty do mnie należysz, nie może przecież dawać posłuchu plotkom.
— Tak, kocham cię, Aleksandrze.
Mówiąc słowo „kocham”, Julia spodziewała się, że wywoła podobnie czułą odpowiedz.
— Mówiłem ci, że nie lubię słów zapożyczonych z romansów sentymentalnych. Im się mniej mówi o miłości z człowiekiem, którego się kocha, tym lepiej.
I po krótkim milczeniu dodał jeszcze:
— Powiedziano ci, że się ożeniłem w Meksyku z kobietą niesłychanie bogatą i znacznie ode mnie starszą. Powiedziano ci, że zmusiłem ją do tego, aby mi zapisała cały swój majątek i że później ją zamordowałem. Czy tak?
— Tak!
— I uwierzyłaś?
— Nie uwierzyłam. Nie mogłam przecież uwierzyć, że byłbyś zdolny zgładzić własną żonę.
— Widzę, że masz więcej rozumu, niż sądziłem. Jakżebym mógł zabić moją żonę? — „coś”, co do mnie należy?
Julia nie mogła zrozumieć, co miało oznaczać owo „coś”, użyte w stosunku do jego pierwszej żony.
— Toby było niesłychanym głupstwem — ciągnął dalej Aleksander. — I w jakim celu właściwie? Dla spadku? Ależ mogłem przecież czerpać z jej majątku dowoli, tak, jak czerpię dzisiaj. Nie ma żadnej racji po temu, aby mężowie mieli zabijać swoje żony.
— Zdarzają się jednak mężowie, którzy zabijają swoje żony przez zazdrość.
— Ha, ha, ha. Tylko głupcy są zazdrośni, gdyż trzeba być głupcem, aby się pozwolić zdradzać przez żonę. Ale ja, ja? Moja żona nie może mnie zdradzić!
— Nie mów o tym. Zmieńmy temat rozmowy!
— Dlaczego?
— Nieprzyjemnie mi jest, gdy mówisz o tych rzeczach. Tak jakby myśl o zdradzeniu ciebie mogła mi kiedykolwiek powstać w głowie...
— Wiem, wiem, że nie i nie potrzebujesz mi nawet mówić o tym. Mnie zdradzić? Mnie? I kto? Moja żona? Ależ to niemożliwe! Co się zaś tamtej tyczy, to bądź spokojna. Umarła naturalną śmiercią. Ja jej nie zamordowałem!
Aleksander zakończył tę niezwykle, jak na niego długą rozmowę. Julia pogrążyła się w rozmyślania. „Czy on mnie kocha?”
∗ ∗
∗ |
Biedna Julia! Nowe ognisko domowe było równie straszne, jak dom Victorina Yaniez. Była wolna, mogła używać pełnej swobody, żyć według swej fantazji, wychodzić i powracać, kiedy jej się podobało, przyjmować u siebie wszystkich, kogokolwiek tylko zapragnęła. Czy jednak kochał ją jej pan i jej władca? Ta niepewność trzymała jej duszę na uwięzi. Czuła się więźniem w tym wspaniałym więzieniu, o drzwiach na przestrzał otwartych.
Promień światła przeniknął mroki jej duszy w chwili, gdy się poczuła w odmiennym stanie.
„Teraz — myślała — dowiem się, czy mnie kocha?”
Gdy oznajmiła radosną wieść mężowi, Aleksander wykrzyknął: „Czekałem na to! Mam spadkobiercę! Wychowam go, zrobię z niego człowieka na obraz i podobieństwo własne! Czekałem na to!”
— A jeżeli by się „to” nie stało? — zapytała Julia z lekką ironią w głosie.
— Musiało się stać! Musiałem przecież mieć dziecko!
— Wielu ludzi się żeni, a jednak nie mają dzieci!
— Inni ludzie — bardzo być może. Ale nie ja! Musiałem mieć dziecko!
— Dlaczego?
— Dlatego, że nie mogło być inaczej! Musiałaś mi dać potomka!
Po pewnym czasie dziecko przyszło na świat. Aleksander sprzeciwił się temu, aby niemowlę karmiła matka.
— Nie wątpię, że jesteś dość zdrowa i silna, lecz matki, które karmią, tracą szybko wdzięk świeżości, a ja chciałbym, abyś jeszcze długo pozostała młodą.
Aleksander ustąpił dopiero wówczas, gdy doktór zapewnił go, że Julia nie tylko nic nie straci ze swej urody, lecz że przeciwnie piękność jej osiągnie raczej pełnię rozkwitu!
Ojciec nie chciał nigdy pocałować swego dziecka. „Te czułostki i pieszczoty są dobre dla mazgajów”.
Czasami brał niemowlę na ręce i wpatrywał się mu długo w oczy.
— Pytałaś się o moją rodzinę, Julio? — rzekł pewnego dnia.
— Oto moja rodzina! Przyszedł na świat mój spadkobierca, dziedzic mej pracy i mego dzieła.
Julia chciała zapytać męża, jakie jest to jego dzieło, lecz nie miała odwagi.
Jego dzieło? Jakie mogło być dzieło tego człowieka? Któregoś dnia jeszcze raz usłyszała te same słowa.
W domu Aleksandra bywała cała rodzina hrabiów de Bordaviella. Hrabia Bordaviella miał z Aleksandrem jakieś wspólne interesy. Aleksander pożyczał mu wielkie sumy na lichwiarski procent. Hrabia grywał z Julią w szachy, a podczas gry częstokroć zwierzał się przed swoją partnerką, opowiadając jej o niedolach swego domowego ogniska. Dom hrabiego Bordaviella był prawdziwym piekłem, chociaż nie buchały z niego płomienie! Hrabia i hrabina nie kochali się, ani nie rozumieli się ze sobą. Każde z nich żyło na własną rękę, przyczym hrabina dawała wiarę najskandaliczniejszym plotkom i oszczerstwom, dotyczącym jej męża.
Hrabia odwiedzał Julię, czując, że jest ona nieszczęśliwa. W cudzym nieszczęściu szukał zapomnienia o własnej tragedii.
— Czy dzisiaj był ten hrabia również u ciebie? — zapytał Aleksander Julię.
— Hrabia? Jaki hrabia?
— Ach, no po prostu hrabia. Istnieje tylko jeden hrabia, tak jak istnieje tylko jeden markiz, lub jeden książę. Dla mnie wszyscy ci arystokraci są jednakowi.
— A więc „ten” hrabia był tutaj.
— Jeśli cię tylko bawi, niech bywa u nas jak najczęściej. Przynajmniej na coś się ten głupiec przyda!
— Jestem innego zdania niż ty. Uważam, że Bordaviella jest człowiekiem inteligentnym, wykształconym, doskonale wychowanym i bardzo sympatycznym.
— Powiedziałem... jeśli jego wizyty są dla siebie rozrywką...
— Hrabia jest bardzo nieszczęśliwy.
— Ze swojej własnej winy.
— Jakto?
— Ponieważ jest idiotą. Tylko idiocie może się zdarzyć coś podobnego. To zupełnie zrozumiałe, że żona musi zdradzać takiego mazgaja! Nie rozumiem, jak można było wogóle wyjść za mąż za kogoś podobnego. Zresztą poślubiła nie tyle jego, ile jego tytuł. Chciałbym zobaczyć kobietę, któraby umiała mnie w podobny sposób za nos wodzić.
Julia spojrzała na swego męża i wykrzyknęła: „A gdybym ja to zrobiła? Gdybym stała się dla ciebie taką, jaką ona jest dla niego”?
— Mówisz głupstwa! — I Aleksander wybuchnął śmiechem. — Starasz się widać urozmaicić nasze życie sensacjami, wzorowanymi na romansidłach. Jeśli jednak chcesz w ten sposób wywołać moją zazdrość, to się głęboko mylisz. Nie jestem takim, jak inni.
„Czyż to możliwe, aby ten człowiek nie znał zupełnie uczucia zazdrości?” — myślała Julia.
„Czyż mu jest obojętne, że hrabia w widoczny sposób stara się o zdobycie moich względów? Czy ma aż tak wielkie zaufanie do mnie, czy też jest pewien swej władzy nademną? A może w ogóle nic go nie obchodzę? Kocha mnie, czy mnie nie kocha?” I Julia pogrążyła się w rozpacz. Jej pan i władca torturował jej serce.
Julia starała się ze wszystkich sił obudzić w mężu zazdrość — lecz wszystkie jej wysiłki były daremne.
— Czy będziesz mi dziś towarzyszył na wizycie u hrabiego?
— A to poco?
— Jesteśmy proszeni na herbatę.
— Jestem zupełnie zdrów! U nas na Kubie tę brunatną wodę pijali tylko ludzie, cierpiący na żołądek. Życzę ci dobrego apetytu. Pociesz trochę tego biednego hrabiego. Zapewnie będzie obecna i hrabina w towarzystwie swego najnowszego kochanka! Dobrane towarzystwo!
Hrabia ruszył na całej linii do ataku. Przesadzał, opowiadając Julii o swych tragediach domowych, aby tylko wywołać jej współczucie, a w ślad za współczuciem obudzić w jej sercu żywsze uczucia. Dawał jej do zrozumienia, że jej troski nie są mu obce.
— Ach Julio — mój dom to piekło prawdziwe! Ach, dlaczegośmy się wcześniej nie poznali! Zanim się wprzągłem w to jarzmo nieszczęsne i zanim...
— I zanim ja się nie wprzęgłam — nieprawdaż?
— Nie, nie to miałem na myśli...
— A co pan chciał powiedzieć, hrabio?
— Że gdybym był panią poznał wówczas, gdy pani jeszcze nie należała do tego człowieka...
— Czy jest pan pewien, że wybrałabym w takim razie pana?
— Możliwe!
— Cóż za zarozumiałość. Wydaje się panu, że hrabia Bordaviella jest tym człowiekiem, któremu się oprzeć nie można?
— Jeśli nie mnie, to w każdym razie mojej miłości! Tak! Mojej miłości!
— Zapomina pan, że kocham mego męża...
— Ach....
— Ośmiela się pan wątpić? Jestem zakochana szczerze, prawdziwie zakochana w moim mężu.
— Jeśli jednak chodzi o niego...
— A to co ma znów znaczyć? Kto panu powiedział, że Aleksander nie kocha mnie?
— Pani sama mi to powiedziała.
— Ja, ja to panu powiedziałam?
— Raczej pani oczy, pani gesty, pani zachowanie się...
Proszę przyjąć do wiadomości hrabio, że dzisiejsza pańska wizyta u mnie jest wizytą ostatnią.
— Na miłosierdzie boskie, Julio, niech mi pani pozwoli bywać u siebie, abym mógł patrzeć na panią, abym mógł osuszać łzy, którymi płacze moja dusza!
— Ach jakie to piękne...
— Czy w moich słowach było coś, co uraziło panią? Czy ja wogóle byłbym zdolny obrazić panią? Chciałem powiedzieć tylko, że gdybyśmy się poznali wówczas, gdy byliśmy jeszcze wolni, kochałbym panią równie szalenie, jak ją dziś kocham. Niech mi pani pozwoli otworzyć przed panią moje serce! Moja miłość zdobyłaby miłość pani! Nie należę do mężczyzn, którzy zdobywają kobietę nie tyle przez miłość, ile przez wartość czy zasługę; którzy wymagają, aby ich kochać, dlatego, że są tacy, jacy są, nie odwzajemniając się niczym, nawet najmniejszą czułością. Tej pychy męskiej nie znajdzie pani we mnie.
Słowa te powoli zatruwały duszę Julii!
— Są mężczyźni niezdolni do miłości. Wymagają, aby ich kochać, ponieważ wydaje się im, że mają prawo do miłości, że mogą wymagać wszystkiego bez zastrzeżeń od tej biednej kobiety, która do nich należy. Żenią się przeważnie z kobietami pięknymi, słynnymi z urody, aby się chełpić później i oprowadzać je po świecie, jak obłaskawione lwice. „Widzicie moją lwicę — mówią — patrzcie jaka ona łagodna”.
Hrabio... hrabio... rozmowa wkracza na tory...
Bordavieila zbliżył się. Różana koncha ucha, ukryta wśród pukli kasztanowatych włosów uczuła łaskotanie namiętnego oddechu Hrabia wyszeptał:
— Wtargnąłem do twej duszy, Julio!
Łono Julii falowało jak morze.
Proszę mnie puścić.. proszę mnie puścić. Gdyby wszedł teraz...
— Nie wejdzie! Nie troszczy się o ciebie wcale! Jeżli cię zostawia tak zupełnie samą, to najlepszy dowód, że cię nie kocha! Nie kocha cię, Julio, nie kocha cię!
— Ma do mnie nieograniczone zaufanie!
— Do ciebie? Mylisz się Julio. On darzy bezgranicznym, ślepym zaufaniem jedynie samego siebie. Nie wierzy aby jakakolwiek kobieta mogła go zdradzić. Ponieważ to jest on, on, Aleksander Gomez, który zdobył fortunę... Wiem, że twój mąż mną gardzi!
— Tak pogardza panem!
— Zdawałem, sobie doskonale z tego sprawę. Ale wiem także, że pogardza i panią.
— Na miłość boską! Zamilcz pan! Pan mnie zabija, mówiąc tak.
— To Gomez cię zabija! Będziesz Julio jego drugą ofiarą!
— Nie chcę słuchać twych oszczerstw, hrabio! Idź pan i nie powracaj tu nigdy.
— Idę, ale wkrótce powrócę!
Słowa hrabiego Bordaviella głęboko zraniły duszę Julii.
„Może on ma rację” — myślała. „Powiedział mi to, do czego nie chciałam się przyznać przed samą sobą. Czy Aleksander pogardza mną? Czy istotnie mnie nie kocha?”
∗ ∗
∗ |
Zaczęły krążyć słuchy o stosunku, łączącym Julię z hrabią Bordaviella. Aleksander albo udawał, że nie wie co mówią, albo istotnie nie wiedział. Gdy jeden z przyjaciół napomknął coś przy nim niejasno, Aleksander uciął krótko rozmowę. „Wiem o co panu chodzi. Nie zwracam uwagi na plotki i czcze gadaniny. Kobiety romantyczne pragną się wydawać interesującymi. Nie trzeba im w tym przeszkadzać”.
Czy Aleksander był tchórzem?
Pewnego dnia w klubie ktoś w jego obecności pozwolił sobie na dwuznaczny żart o rogach. Aleksander chwycił butelkę i cisnął nią w głowę śmiałka. Wybuchł skandal.
„Ze mnie... ze mnie będzie sobie stroił podobne żarciki — mówił głosem, w którym drżał hamowany gniew. Tak jakbym nie rozumiał!... Jakbym nie wiedział, jakie to głupstwa opowiadają sobie różne półgłówki na temat romantycznych kaprysów mojej biednej Julii. W tłoczę im te plotkarskie języki do gardła z powrotem.”
— Gwałtem nic pan nie zrobi don Aleksandrze — ośmielił się ktoś zauważyć.
— Jakże mam więc postąpić?
— Postarać się, aby plotkarzom zabrakło powodu do plotek.
— Ach tak! Wymówić hrabiemu dom?
— Oczywiście!
— Dałbym dowód, że się liczę z oszczercami. Nie jestem tyranem! Jeśli hrabia, ten patentowany idiota, ten nieszkodliwy błazen, grający rolę Don Juana — dobrze wpływa na humor mojej żony — to ja nie mogę przecież pozbawiać jej rozrywki i przyjemności. W imię czego zresztą? Dlatego może, że inni idioci powiedzą to, lub owo? I o kim! O mnie? O mnie? O, jeszcze mnie nie znacie!
— Lecz don Aleksandrze... pozory...
— Nie zwracam uwagi na pozory. Liczę się tylko z rzeczywistością.
Nazajutrz dwóch panów w imieniu obrażonego zażądało satysfakcji od Aleksandra. Mieli bardzo poważne miny i nieposzlakowanie czarne ubrania.
— Powiedzcie mu panowie, — odpowiedział Aleksander, aby mi przysłał rachunek doktora, który leczy jego rozbitą głowę. Zapłacę za kurację....
Ależ don Aleksandrze — — —
— Czegóż panowie chcecie więcej odemnie?
— My... nic... Lecz nasz klient żąda zadośćuczynienia, — satysfakcji honorowej...
— Nie rozumiem panów...
— W przeciwnym razie pojedynek będzie nieunikniony.
— Doskonale. Jestem do dyspozycji. Ale w tym wypadku fatyga panów będzie zupełnie zbędna. Obejdziemy się bez świadków. Powiedzcie mu panowie, żeby mie zawiadomił, gdy mu się rana zagoi. Zamkniemy się w pokoju i załatwimy sprawę na pięści. Innego rodzaju broni nie przyjmę. Przekona się wówczas, kto to jest Aleksander Gomez.
— Pan sobie z nas kpi — wykrzyknął jeden z sekundantów.
Broń Boże! Tylko że panowie należą do zupełnie innego świata, niż ja. Macie świetnych antenatów, pochodzicie z rodzin arystokratycznych. Ja posiadam tylko tę rodzinę, którą sam założyłem. Nie mam żadnych przodków i nie chcę słyszeć o bzdurach kodeksów honorowych. Podaję to do wiadomości panów.
Świadkowie podnieśli się; jeden z nich z miną bardzo uroczystą, lecz nie bez respektu w głosie rzekł:
— W takim razie don Aleksandrze Gomez, pozwoli pan, że mu powiem — —
— Niech pan mówi, co pan chce, ale proszę się liczyć ze słowami, gdyż mam drugą butelkę pod ręką...
— W takim razie — świadek podniósł głos — w takim razie nie jest pan dżentelmenem, don Aleksandrze Gomez.
— A pewnie, że nie, naturalnie, że nie! Odkądże miałbym się stać dżentelmenem?.. Ja dżentelmenem? Dajcie panowie spokój!
— Chodźmy — rzekł drugi świadek.
— Nic tu po nas. Co się zaś tyczy pana, don Aleksandrze, to proszę pamiętać, że poniesie pan wszystkie konsekwencje swego kroku... i swego niesłychanego zachowania się...
— Oczywiście... jaknajchętniej. Będę czekał niecierpliwie. A temu... temu dżentelmenowi, który ma przedługi język... temu dżentelmenowi z rozbitym łbem powiedzcie, żeby mi przysłał rachunek od lekarza i żeby na przyszłość uważał na to, co mówi.
Jeśli panowie zaś pewnego dnia będą potrzebowali pomocy od nieokrzesanego i moralnie zdyskwalifikowanego milionera, który nie ma pojęcia o honorze, to proszę się zwrócić do mnie. Chętnie będę służył panom, tak, jak służyłem już i innym dżentelmenom...
— Niepodobna słuchać tego dłużej — wykrzyknął jeden z sekundantów. Chodźmy stąd!
Świadkowie wyszli.
Tego samego dnia Aleksander opowiedział żonie o zajściu w klubie i o scenie przyjęcia świadków. Opowiadając, cieszył się jak dziecko. Julia słuchała przerażona.
— Dżentelmen? Ja? Aleksander Gomez? Nigdy! Jestem tylko człowiekiem, lecz „tylko” człowiekiem... nic ponadto, jak całkowitym człowiekiem!
— A ja — przerwała Julia — aby coś powiedzieć.
— Ty? Ty jesteś kobietą, która czytuje romanse. A on — hrabiątko, twój partner od szachów — to zero, zupełne zero, tylko i wyłącznie zero. Dlaczegóż miałbym ci zabronić zabawy z nim? To tak, jakbyś się bawiła z pinczerkiem. Gdybyś kupiła sobie pinczerka, kotkę angora, lub małpkę, czyżbym miał je wyrzucić przez okno? Postąpiłbym głupio, zwłaszcza, że zwierzęta mogłyby spaść na głowy przechodniów.
— Ależ Aleksandrze! Oni mają rację! Powinieneś wymówić dom temu człowiekowi!
— Jakiemu człowiekowi?
— Powinieneś zamknąć dom dla hrabiego de Bordaviella.
— To twoja sprawa! Jeśli nie czynisz tego, to dowód, że nie udało mu się zaskarbić sobie twoich względów. Gdyby cię naprawdę obchodził, wysłałabyś go stąd coprędzej, aby go uchronić przed niebezpieczeństwem.
— A jeśli on naprawdę nie jest mi obojętny?
— Dobrze już dobrze! Znowu ta sama śpiewka! Chcesz wzbudzić we mnie zazdrość. We mnie? Kiedyż wreszcie zechcesz przyjąć do wiadomości, że jestem zupełnie inny, niż inni mężczyźni?
Julia coraz mniej rozumiała swego męża, chociaż coraz jaśniej zdawała sobie sprawę, że zapanował nad nią całkowicie. Za wszelką cenę pragnęła się dowiedzieć, czy Aleksander ją kocha.
Ze swej strony Aleksander był przekonany, że żona jest mu wierną, — niepodobieństwo aby jego żona mogła go zdradzić, jego, Aleksandra, który był całkowitym człowiekiem.
Aleksander myślał: Pobyt w stolicy wpłynął źle na stan jej nerwów, a lektura romansów przewróciła jej w głowie. Trzeba ją zabrać na wieś.
— Krótki pobyt na wsi dobrze ci zrobi — rzekł Aleksander do żony. — Nerwy się uspokoją. Jeśli obawiasz się nudów, możesz zaprosić twego ouistiti. Będzie nam towarzyszył.
Na wsi niepokój Julii wybuchł ze zdwojoną siłą. Nudziła się okropnie. Mąż nie pozwalał jej czytać.
— Przywiozłem cię tutaj, aby cię odsunąć od książek, aby zdusić w zarodku neurastenię, zanim choroba zdąży się rozwinąć.
— Moją neurastenię?
— Oczywiście! Neurastenia jest przyczyną twego złego samopoczucia. A powodem neurastenii były książki.
— Nie będę już nigdy czytać.
— Ależ nie wymagam tego wcale od ciebie. Ja zresztą niczego nic nie wymagam. Czyż jestem tyranem? Czy narzucam ci kiedykolwiek moją wolę?
— Nie, nie wymagasz nawet, abym cię kochała.
— Naturalnie, że nie! Miłości nikomu nakazać nie można. Zresztą wiem, że mnie kochasz i że nie mogłabyś pokochać innego mężczyzny. Odkąd mnie poznałaś, odkąd dowiedziałaś się dzięki mnie, z jakiej gliny winien być ulepiony całkowity człowiek i prawdziwy mężczyzna, nie możesz przecież obdarzać uczuciem innego, choćbyś nawet chciała. Ale dość tych romantycznych historii. Mówiłem ci, że nie lubię rozmawiać na ten temat. O takich bzdurach można paplać tylko z hrabiątkam i przy herbatce.
Udręka duchowa biednej Julii wzrosła, kiedy dowiedziała się, że jej mąż romansuje z prostą, ordynarną dziewuchą wiejską.
Pewnego wieczoru, po kolacji, Julia rzekła nagle:
— Czy myślisz Aleksandrze, że nie wiem o twym stosunku z Simoną?
— Wcale się z tym nie myślę ukrywać. Cały ten stosunek nie ma najmniejszego znaczenia. Najlepsze danie..
— Co chcesz powiedzieć?
— ...Że na codzienny użytek jesteś za piękna.
— Julia zazdrżała. Po raz pierwszy Aleksander nazwał ją piękną. Czyżby ją kochał naprawdę?
— Lecz z tym garkotłukiem... z takim brudasem! — wykrzyknęła.
— Właśnie! Jej niechlujstwo bardzo mi się podoba. Nie zapominaj, że wychowywałem się między gnojówką, a chlewem i że lubuję się w tym, co jeden z moich przyjaciół nazywa: rozkoszą nurzenia się w brudzie.
Po tej wiejskiej przekąsce piękność i wytworność twego ciała będzie mi jeszcze bardziej smakować.
— Nie wiem, czy mówisz mi komplementy, czy też drwisz ze mnie w tej chwili.
— Dobrze... dobrze! Neurastenia. A już sądziłem, że jesteś na drodze do wyzdrowienia.
— Widocznie, wam mężczyznom wolno zadawalać wszystkie wasze kaprysy, wolno wam nas zdradzać...
— Zdradzać? I ty to nazywasz zdradą? Och te książki!
— Simona jest dla ciebie suczką, kotką, a może małpką, — nieprawdaż?
— Małpka! Tak! Nawet małpką! Do małpy jest najwięcej podobna. Powiedziałaś: koczkodon.
Czyż przestałem być twoim mężem, dlatego że romansuję z koczkodonem?
— Chciałeś powiedzieć, że ja nie przestałam być twoją żoną..
— Widzę Julio, że robisz postępy...
— Wszystkiego można się nauczyć powoli.
— Mając takiego nauczyciela jak ja! Przy ouistitim niczegobyś się nie nauczyła.
— Masz rację!
— Nie mogę sobie wyobrazić, abyś z powodu tej wiejskiej historyjki miała być o mnie zazdrosną. Zazdrosna? Ty? Moja żona? Z powodu tej małpy? Dam jej posag na odczepnego i niech idzie na zbity łeb!
— Zapewne! Łatwo mówić, kiedy się ma pieniądze...
— Wyjdzie zamąż i przyniesie mężowi syna w wianie. A jeśli syn będzie podobny do ojca, który jest tylko „człowiekiem” — na młodego małżonka spłyną podwójne dobrodziejstwa.
— Zamilcz! Zamilcz! Zamilcz!
Julia zaczęła płakać.
— Sądziłem, że pobyt na wsi uzdrowi twoje nerwy. Tymczasem zdaje się, że twój stan pogorszył się,..
Po kilku dniach Aleksander i Julia wrócili do stolicy...
Dla Julii zaczęło się znów życie pełne udręki; hrabia de Bordaviella po dawnemu składał wizyty, aczkolwiek miał się już na ostrożności.
Zrozpaczona Julia chętnie nadstawiała uszu jadowitym oszczerstwom, rzucanym przez Bordaviellę pod adresem jej męża, a przede wszystkim ostentacyjnie zaznaczała przyjaźń łączącą ją z hrabią. Aleksander od czasu do czasu powtarzał:
— Trzeba będzie wrócić na wieś i od nowa rozpocząć kurację.
Pewnego dnia Julia, nieprzytomna z bólu i żalu, krzyknęła Aleksandrowi prosto w twarz:
— Nie jesteś człowiekiem, Aleksandrze, ty wcale nie jesteś człowiekiem!
— Ja!... Tak sadzisz?
— Nie jesteś człowiekiem!
— Wytłumacz mi o co ci chodzi?
— Teraz już wiem, że mnie nie kochasz, że ci na mnie nic nie zależy, że nie traktujesz mnie nawet tak, jak powinieneś traktować matkę swego dziecka, że się ożeniłeś ze mną tylko przez próżność, aby wystawiać na pokaz moją urodę, aby się chełpić przed ludźmi, aby...
— Znowu romans układasz? Ale powiedz mi, dlaczego właściwie ja nie jestem człowiekiem?
— Jestem przekonana, że mnie nie kochasz.
— Mówiłem ci tysiąc razy, że te historie o kochaniu, czy nie-kochaniu dobre są jako temat pogawędki przy herbatce z hrabią.
— Wiem, że mnie nie kochasz.
— Więc...
— I pozwalasz, aby hrabia, ten ouistiti, jak go nazywasz, odwiedzał mnie o każdej porze, kiedykolwiek mu się tylko spodoba...
— To ty mu na to pozwalasz.
— A dlaczego miałabym nie pozwolić, skoro hrabia jest moim kochankiem! Słyszysz: jest moim kochankiem!
Aleksander zimnym wzrokiem spojrzał na żonę. Julia, która spodziewała się z jego strony wybuchu, doprowadzona do ostateczności, krzyknęła:
— Zabij mnie teraz, jak zabiłeś tam tą!
— Przede wszystkim mylisz się Julio, i to mylisz się podwójnie. Nieprawdą jest, że zabiłem tamtą, tak jak nieprawdą jest, że ouistiti to twój kochanek. Kłamiesz, aby mnie wyprowadzić z równowagi, aby mnie sprowokować. Chcesz widocznie zrobić ze mnie Otella. Ale mój dom to nie teatr! Jeśli będziesz postępowała w ten sposób, to te historie skończą się bardzo żałośnie. Dostaniesz pomieszania zmysłów i trzeba cię będzie zamknąć w szpitalu.
— Chcesz zrobić ze mnie wariatkę — ze mnie?
— Przydałby ci się kaftan bezpieczeństwa! Wmawiasz we mnie, że Bordaviella jest twoim kochankiem. To doskonałe — doprawdy! Jednak twoje zachcianki się nie spełnią. Nie będę ci szeptał do ucha czułych słów, zapożyczonych z romansu lub z fajfoklowych rozmówek u hrabiego. Mój dom nie jest teatrem!
— Tchórz, tchórz, tchórz! — krzyknęła Julia, tracąc władzę nad sobą.
— Trzeba będzie przedsięwziąć odpowiednie środki — pomyślał Aleksander.
Przez dwa dni trzymał Gomez swą żonę w zamkniętym pokoju. Trzeciego dnia Julia, przybita i zgnębiona, zjawiła się w jego gabinecie. Mąż czekał na nią w towarzystwie hrabiego de Bordaviella i dwóch nieznajomych panów.
— Posłuchaj Julio — rzekł Aleksander ze straszliwym spokojem. — Ci dwaj panowie, to lekarze-psychiatrzy. Prosiłem ich, aby zechcieli wydać opinię o stanie twego zdrowia. Trzeba będzie jak najprędzej zacząć kurację. Jesteś chora psychicznie. Zdajesz sobie chyba z tego sama sprawę, w momencie przebłysków świadomości.
— A ty co tu robisz, Juanie? — zapytała Julia hrabiego, nie zwracając zupełnie uwagi na swego męża.
— Przekonali się panowie teraz naocznie — rzekł Aleksander do lekarzy.
— Trwa po dawnemu w swej manii, wyobrażając sobie uparcie, że ten pan...
— Jest moim kochankiem — wykrzyknęła Julia.
— Zresztą niech przyzna sam.
Bordaviella wbił wzrok w podłogę.
— Nieprawdaż hrabio — rzekł Aleksander — jaka to nieszczęśliwa, uporczywa mania. Wszak pana nie mógł łączyć podobny stosunek z moją żoną!!!
— Naturalnie, że nie — odparł hrabia.
— A co, czy nie mówiłem! — dodał Aleksander, zwracając się jeszcze raz do lekarzy.
— Jakto? — zawołała Julia.
— Śmiesz przeczyć temu, Juanie, że należałam do ciebie?
Hrabia zadrżał pod piorunującym wzrokiem Aleksandra.
— Proszę, niech się pani opamięta. Sama pani wie przecież, że to nieprawda. Bywałem w tym domu, jako przyjaciel pani męża, jako pani osobisty przyjaciel. Hrabia de Bordaviella nie mógłby wyrządzić podobnej krzywdy i zniewagi takiemu przyjacielowi...
— Jak ja! — przerwał Aleksander.
— Żaden książę, ani hrabia nie mógłby mnie znieważyć, tak jak i moja żona nie mogła by mnie zdradzić. Przekonali się panowie, że ta nieszczęśliwa cierpi na pomieszanie zmysłów.
— A więc ty także Juanie? — zawołała Julia.
— Tchórz, tchórz, tchórz!!!
Nerwowy atak skończył się omdleniem.
— Teraz, drogi przyjacielu, — rzekł Aleksander do hrabiego, gdy ocucono Julię, — przejdziemy do innego pokoju, aby panowie lekarze mogli rozpocząć konsultację.
Gdy zostali sam na sam ze sobą, Aleksander oznajmił krótko: — Albo moja żona zostanie uznana za umysłowo chorą, albo strzelę panu w łeb jak psu, a później odbiorę życie Julii. Proszę wybierać!
— Zrobię wszystko, co leży w mojej mocy, to znaczy uiszczę mój dług wobec pana, aby na przyszłość nie mieć żadnych rachunków z człowiekiem takim jak pan.
— Przede wszystkim ma pan trzymać język za zębami... Poza tym postanowiliśmy, że moja żona cierpi na pomieszanie zmysłów i że... pan jest ostatnim idiotą. Pańskie szczęście, jeśli się tylko na tym skończy. — I Aleksander pokazał hrabiemu lufę rewolweru.
Dwaj doktorzy, wychodząc po chwili z gabinetu Aleksandra, naradzali się między sobą w następujący sposób:
— Stoimy wobec strasznej tragedii. Co czynić?
— Co czynić? Nie mamy wyboru. Trzeba zaopiniować, że istotnie cierpi na pomieszanie zmysłów. W przeciwnym wypadku Gomez gotów zabić zarówno ją, jak i tego nieszczęśliwego hrabiego.
— A nasze sumienie? Sumienie naszego zawodu?
— Głos sumienia doradza, że nie powinniśmy dopuścić do tragedii.
— Należałoby raczej z niego zrobić wariata!
— On nie jest wariatem...
— Tak to prawda! „Całkowity człowiek”.
— Biedna kobieta! Obawiam się, aby naprawdę nie dostała obłędu. Jeśli uznamy ją za chorą, będzie ocalona. W każdym razie opuści ten okropny dom!
Doktorzy stwierdzili u Julii chorobę umysłową. Gomez zamknął żonę w szpitalu.
∗ ∗
∗ |
Mroczna, nieprzenikniona noc bezgwiezdna upadła na duszę Julii. Jedyną pociechą, jaką jej pozostawiono, było widywanie od czasu do czasu swego dziecka. Brała je w ramiona, kąpiąc małą twarzyczkę we łzach. Maleństwo, samo nie wiedząc dlaczego, zanosiło się płaczem.
— Moje dzieciątko, moje dzieciątko — szeptała Julia. — Gdybym ci mogła odebrać krew, która płynie w twych żyłach, gdybym ci mogła odebrać krew twego ojca!
Nieszczęśliwa kobieta czuła, że istotnie zaczyna jej grozić obłęd. „Dostanę pomieszania zmysłów i uwierzę w końcu, że moje przeżycia z tym bezecnym hrabią były tylko moim wymysłem. Tchórz, tchórz, tchórz! Zaprzeć się wszystkiego w tak podły sposób! Opuścić mnie! Oustiti, tak oustiti! Mój mąż miał jednak rację! Ale dlaczego Aleksander nie zabił nas? Coprawda ten rodzaj zemsty jest jeszcze okrutniejszy. Zabić tego niecnego oustiti? Raczej upokorzyć go, zmusić, aby skłamał i wyparł się wszystkiego. Trząsł się ze strachu przed Aleksandrem. Ale dlaczego Aleksander nie zabił mnie? Otello uczyniłby to z wszelką pewnością. Ale Aleksander nie jest takim brutalem, jak Otello. Otello był gwałtownikiem i prostakiem, pozbawionym inteligencji.
Wielka inteligencja Aleksandra podporządkowana jest jego piekielnej plebejuszowskiej dumie.
Nie, tego rodzaju człowiek nie potrzebował zabijać swej żony; zmusił ją po prostu, aby umarła. Aby umarła ze strachu przed nim... Czy on mnie kocha?
I Julia w szpitalu wariatów zaczęła od nowa bić się z myślami. Torturujący dylemat: „Kocha mnie czy mnie nie kocha?” Natomiast ja kocham go bezgranicznie!
Aby nie wpaść w obłęd, Julia udała, że powróciła do zdrowia, zapewniając doktorów, że jej romans z hrabią de Bordaviella był tylko jej halucynacją. Doniesiono o tym Aleksandrowi.
Pewnego dnia zawołano Julię do rozmównicy szpitalnej, gdzie oczekiwał na nią Aleksander.
Rzuciła mu się do stóp, szlochając:
— Przebacz mi, Aleksandrze, przebacz mi!
— Przebaczyć? Co mam ci przebaczyć? Powiedziano mi, żeś już wyzdrowiała i że halucynacje ustały.
Wzrok Julii spotkał się z przenikliwym, zimnym spojrzeniem Aleksandra. W tej chwili odczuła, że ślepa jej miłość miesza się w jej sercu z równie ślepą trwogą.
— Masz rację, Aleksandrze. Byłam wariatką, zupełną wariatką! Wymyśliłam wszystkie te historie, aby wzbudzić w tobie zazdrość. Wszystko była kłamstwem! Jakżebym cię mogła zdradzić? Czy mi teraz wierzysz?
— Kiedyś — rzekł Aleksander sucho — zapytałaś się mnie, Julio, czy to prawda, że zabiłam moją pierwszą żonę. Wówczas zapytałem z kolei: czy byłabyś w stanie w to uwierzyć? Coś mi odpowiedziała?
— Odpowiedziałam, że nie wierzę, że nie byłam zdolna uwierzyć...
— A więc teraz powiem ci, że nie wierzyłem, że nie mógłbym uwierzyć, by moja żona należała do tego ouistiti. Czy ci ta odpowiedź wystarcza?
Julia objęła ramionami swego męża i wyszeptała:
— Teraz powiedz mi Aleksandrze, błagam powiedz mi, czy mnie kochasz?
Wówczas stało się coś niesłychanego. Przed Julią odkryła się głąb tej tajemniczej, zamkniętej w sobie duszy, którą zdobywca fortuny strzegł tak zazdrośnie. Błysk światła padł na mroczne jezioro, oświetlając na chwilę jego powierzchnię. W oczach Aleksandra ukazały się dwie łzy, błyszczące i zimne jak sztylety. Wybuchnął:
— Czy ja cię kocham, moje dziecko, czy cię kocham? Ze wszystkich mych sił, z całej duszy i z całego serca! Gdyśmy się pobrali, nie kochałem cię jeszcze. Lecz dziś kocham cię bezgranicznie. Należę bardziej do ciebie, niż ty należysz do mnie.
I obejmując ją, w wybuchu miłosnego szału, cały w gorączce i w płomieniach, Aleksander wyszeptał:
— Julio, Julio... bóstwo moje, moje wszystko...
— Teraz chciałabym umrzeć, Aleksandrze — wyszeptała Julia, skłaniając głowę na jego ramię.
Te słowa, zda się, obudziły Aleksandra ze snu. Z jego ócz spadły łzy. Rzekł:
— Nic nie zaszło między nami, nieprawdaż Julio? Wiesz teraz wszystko, ale ja nie powiedziałem tego, co powiedziałem. Zapomnij!
— Zapomnieć?
— Dobrze więc... ale zamilcz... tak, jakbyś nic nie słyszała.
— Będę milczała.
— Zachowasz tajemnicę przed sobą samą!
— Zachowam, lecz...
— Dość...
— Jeszcze chwileczkę... pozwól Aleksandrze! Czy kochasz mnie dlatego, że to jestem ja, twoja Julia? Czy kochałbyś mnie nawet wówczas, gdybym należała do innego mężczyzny? A może kochasz mnie tylko dlatego, że jestem jakimś sprzętem, który stanowi twą własność?
— Powiedziałem ci już Julio, że masz zapomnieć. Jeśli będziesz nalegała na mnie w ten sposób, pozostawię cię tutaj. Chciałem cię zabrać ze sobą, ale muszę być zupełnie pewien że już całkowicie wyzdrowiałaś.
— Jestem zupełnie zdrowa — zawołała Julia, triumfującym tonem.
Aleksander zabrał żonę z lecznicy.
Upłynęło kilka dni od chwili, gdy Julia opuściła szpital. Hrabia de Bordaviella otrzymał od Aleksandra zaproszenie na obiad. Zaproszenie to brzmiało jak rozkaz.
„Jak pan już wiesz, drogi hrabio, — brzmiał list — moja żona wyszła z kliniki zupełnie wyleczona. Julia obraziła pana ciężko, aczkolwiek nie miała najmniejszej intencji dotknięcia pana. Wszelkie zło trzeba złożyć na karb jej choroby. Oskarżono pana o podłość, do popełnienia której pan, jako dżentelmen w każdym celu, nie byłby zdolny. Zależy mi na tym, aby pan otrzymał całkowite zadośćuczynienie. Moja żona zaprasza pana na obiad, ja zaś rozkazuję panu, aby pan się stawił u nas. Jeśli pan nie przyjdzie, aby otrzymać należną panu satysfakcję — poniesie pan bardzo nieprzyjemne konsekwencje swej odmowy.
Teraz już pan wie, do czego jest zdolny Aleksander Gomez”.
∗ ∗
∗ |
Hrabia de Bordaviella przyszedł na wizytę ogromnie zmieszany i ogromnie blady. Obiad minął w nastroju bardzo ponurym. Aleksander żartował i drwił w nielitościwy sposób. Julia wtórowała swemu mężowi. Po deserze Aleksander, zwracając się do lokaja, rzekł:
— Przynieś herbaty!
— Herbaty? — wyrwało się hrabiemu.
— Naturalnie, drogi hrabio — odparł Aleksander.
— Nie cierpię coprawda na roztrój żołądka, lecz picie herbaty należy do dobrego tonu. Dżentelmeni właśnie przy herbacie zwykli są dawać sobie pewne wyjaśnienia...
— Wyjdź stąd — rzekł Aleksander do lokaja.
Zostali we troje. Hrabia drżał. Nie śmiał dotknąć ustami brzegu filiżanki.
— Podaj mnie pierwszemu, Julio — rzekł mąż. — Napiję się, aby się pan przekonał, hrabio, że u mnie można pić herbatę zupełnie bezpiecznie.
— Lecz ja... właśnie...
— Ach, nie hrabio! Ponieważ nie jestem dżentelmenem, więc głosu zabierać nie mogę. Moja żona wyjaśni panu wszystko!
Aleksander spojrzał na Julię. Julia zaczęła mówić powoli, upiornym głosem. Była w tej chwili zjawiskowo piękna. Oczy jej błyszczały cudownym blaskiem. Słowa płynęły powoli, lecz poza zimnem tych słów wyczuwało się ogień, trawiący i pożerający duszę.
— Prosiłem męża, aby zawezwał pana do nas, hrabio, winnam bowiem panu satysfakcję za ciężką obrazę...
— Ależ, Julio!...
— Proszę mnie nie nazywać Julią. Powtarzam, winnam panu całkowite zadośćuczynienie. Oszalawszy, tak oszalawszy przez miłość do męża, zapragnęłam się przekonać, czy Aleksander mnie kocha? Wówczas wpadłam na pomysł, aby posłużyć się panem, jako narzędziem do wzniecenia i wywołania zazdrości w Aleksandrze. W szaleństwie mym doszłam nawet do tego, że twierdziłam, że mnie pan uwiódł. Byłaby to największa podłość z mojej strony, gdybym nie była szalona. Nieprawdaż, hrabio,...
— Tak, tak, donio Julio.
— Senioro Gomez — poprawił Aleksander.
— Oto do czego byłam zdolna się posunąć. Później nazwaliśmy pana ouistiti. Proszę nam wybaczyć.
— Już wybaczyłem.
— To, co panu przypisałam, było niskie i niegodne takiego dżentelmena jak pan, hrabio!
— Doskonale — dorzucił Aleksander — doskonale! Postępek niski, obrzydliwy, podły, niegodny takiego dżentelmena.
— A więc powtarzam, należy i trzeba mi przebaczyć, ze względu na mój stan. Czy mi pan wybacza, hrabio?
— Tak, tak przebaczam państwu obojgu — westchnął półmartwy hrabia, który w tej chwili oddałby wszystko, byleby tylko jak najprędzej uciec z tego domu.
— Nam obojgu? — przerwał Aleksander.
— Sądzę, że mnie nic pan do wybaczenia nie ma.
— Tak, to... prawda, to prawda!!!
— Proszę się uspokoić! — ciągnął dalej Aleksander. — Widzę, że pan jest bardzo zdenerwowany. Może jeszcze filiżaneczkę herbaty? Julio, podaj hrabiemu. Może włożyć kilka listków lipowych?
— Nie, dziękuję!
— Ponieważ żona moja wyjaśniła panu wszystko, co miała do wyjaśnienia i ponieważ pan przebaczył jej wspaniałomyślnie, więc nic mi teraz już innego nie pozostaje, jak prosić pana serdecznie, aby po dawnemu zechciał pan zaszczycać nasz dom swoją obecnością.
Rozumie pan, że sprawiłoby to jaknajgorsze wrażenie, gdybyśmy teraz, po tym co zaszło, zerwali ze sobą stosunki towarzyskie. Dziś, gdy żona moja, dzięki moim staraniom, wróciła do zdrowia, nic przykrego grozić panu u nas nie może. Na dowód zaś, że panu wierzę, pragnę was zostawić sam na sam. Żona moja może mieć coś do powiedzenia panu, czego nie śmiałaby powiedzieć przy mnie i czego ja przez delikatność nie powinienbym słuchać.
Aleksander wyszedł. Zarówno Bordaviella jak i Julia, byli zaskoczeni jego decyzją.
— „Co za człowiek — myślał hrabia, a Julia: „On jest naprawdę człowiekiem”.
Milczenie przeciągało się nieznośnie. Julia i hrabia nie śmieli spojrzeć na siebie.
Bordaviella patrzył na drzwi, za którymi znikł Aleksander.
— Niech się pan nie rozgląda tak podejrzliwie — rzekła Julia. Nie zna pan mego męża. Nie zdolny jest do tego, aby nas szpiegować pod drzwiami.
— Cóż ja mogę wiedzieć? Gotów jest jeszcze sprowadzić świadków.
— Nie rozumiem pana.
— Nie zapomniałem jeszcze dnia, gdy sprowadził tutaj dwóch lekarzy, gdy w tej strasznej scenie upokorzył mnie tak, jak tylko mógł mnie upokorzyć; gdy popełnił zbrodnię, robiąc z pani umysłowo chorą.
— To była prawda. Gdybym nie cierpiała na pomieszanie zmysłów, nie powiedziałabym tego, że pan był moim kochankiem.
— Lecz...
— Lecz, co, hrabio?
— Czy pani teraz ze mnie chce zrobić wariata? We mnie będziesz wmawiała, Julio?
— Donio Julio, lub senioro Gomez — poprawiła Julia.
— Będzie więc pani przeczyła, senioro Gomez, że dla tych względów przyjęła pani łaskawie moje hołdy... Moje hołdy i moją miłość.
— Hrabio!
— Że nie tylko pani je przyjęła, ale że zajęła pani wobec mnie stanowisko aktywne, starając się o wywołanie...
— Powiedziałam już panu, hrabio, że byłam chora. Nie będę przecież powtarzała panu tego w nieskończoność.
— Jakto? Zaprzecza pani, że byłem jej kochankiem?
— Jeszcze raz powtarzam! Byłam chora.
— W tym domu nie można pozostawać dłużej, ani chwili! Dowidzenia pani!
Hrabia wyciągnął rękę, obawiając się, że Julia odmówi mu podania swojej. Lecz Julia uścisnęła mu dłoń i rzekła:
— Będzie pan pamiętał, co powiedział mój mąż. Może pan przychodzić do nas, kiedy pan tylko zechce.
— Lecz... Julio?
— Znów pan zaczyna... Cierpiałam na umysłową chorobę.
— Mnie teraz doprowadzicie do obłędu, wy dwoje, pani i pani mąż.
— Z pana zrobić wariata? To nie wydaje mi się zbyt łatwe.
— Tak, to prawda! Ouistiti!!
— Julia wybuchnęła śmiechem. Zawstydzony, upokorzony i wściekły, hrabia de Bordaviella opuścił dom Aleksandra, postanawiając solennie, że nie powróci tam więcej.
∗ ∗
∗ |
Huragany przeżyć złamały duszę biednej Julii. Zachorowała na zapalenie mózgu. Teraz istotnie wydawało się, że jest bliska szaleństwa. W maligie przyzywała swego męża namiętnymi, gorącymi słowami. Aleksander poddawał się bolesnym nastrojom i usiłował uspokoić swoją żonę.
— Ty, ty, jedynie i tylko ty!... szeptał do ucha Julii, gdy ta obejmowała go za szyję z taką siłą, jakby go chciała udusić.
Mając nadzieję, że powietrze uzdrowi chorą, Aleksander zabrał Julię na wieś, do jednego ze swych majątków ziemskich. Ale choroba czyniła szalone postępy.
Gdy zdobywca fortuny pojął, że śmierć chce wydrzeć mu żonę — wpadł w zimną zawziętą furię gniewu.
Sprowadzał najlepszych doktorów. „Wszystko daremne” — mówili mu.
— Ocalcie mi ją.
— To niemożliwe, don Aleksandrze, to niemożliwe!
— Ocalcie mi ją. Cały mój majątek, wszystkie moje miliony oddam wam za jej życie.
— Jesteśmy bezsilni, don Aleksandrze.
— Więc złożę w ofierze moje życie. Transfuzja krwi — nie znacie się na tym? Weźcie mnie całego, całe moje ciało, wszystką krew i oddajcie jej.
— Niemożliwe, don Aleksandrze, niemożliwe.
— Jakto niemożliwe? Moja krew, wszystka moja krew dla niej...
— Tylko Bóg może ją ocalić.
— Bóg? Gdzie jest Bóg? Nigdy nie myślałem o Nim.
I zwracając się do Julii, bladej jak opłatek, lecz jeszcze ciągle pięknej, pięknej cudownym pięknem zbliżającej się śmierci, mówił:
— Gdzie jest Bóg, Julio?
Zamglonymi oczyma odpowiedziała. Jest tam!
Aleksander spojrzał na krucyfiks, zawieszony nad węzgłowiem. Ściskając krzyż w dłoni, modlił się: „Ocal mi ją, ocal mi ją i zażądaj czego chcesz. Oddam mój majątek, wszystką krew, całe moje życie!”
Julia uśmiechała się. Ten ślepy szał rozpaczy Aleksandra napełnia jej duszę radością. Jakże w końcu była szczęśliwa! Jakże mogła kiedykolwiek wątpić o jego miłości? Powoli dopalało się jej życie. Ciało stało się zimne, jakby marmurowe. Mąż kładł się obok niej i tulił ją w uścisku. Chciał jej oddać ciepło swego ciała. Chciał jej oddać swój oddech. Był jak obłąkany. Julia uśmiechała się łagodnie.
— Umieram, Aleksandrze. Umieram...
— Nie, nie umierasz — odpowiadał.
— Nie możesz umrzeć.
— Twoja żona nie może umrzeć, nieprawdaż?
— Tak, moja żona nie może umrzeć. Raczej ja umrę. Niech śmierć przyjdzie i niech mnie zabierze!
— Wiem teraz że cierpienia moje nie było daremne. A wątpiłam, czy mnie kochasz?
— Bo nie kochałem cię, nie kochałem! Te historie miłosne, mówiłem ci tysiąc razy Julio, to głupstwa zaczerpnięte z książek. Nie kochałem cię! Miłość, miłość! I ci podli tchórze ośmielają się mówić o miłości a jednocześnie, pozwalają, aby ich żony, czy kochanki umierały. To nie jest miłość! Nie kochałem cię!
— Jakto? wyszeptała Julia, słabym głosem, wpadając znów w swój dawny niepokój...
— Ja cię nie kocha...łem ja cię... Nie ma słów!! I Aleksander wybuchł spazmatycznym, suchym łkaniem, podobnym do wycia rozpaczy.
— Aleksandrze!
— Nie umrzesz, nie możesz umrzeć, nie chcę abyś umarła. Zabij mnie Julio, lecz żyj...
— Umieram...
— Umrę wraz z tobą.
— A nasze dziecko, Aleksandrze?
— Powinno umrzeć. Jakże mógłbym je kochać, gdy ciebie nie stanie.
— Mówisz jak szaleniec, Aleksandrze.
— Tak, gdyż jestem szaleńcem i zawsze, zawsze nim byłem. Zabij mnie, Julio, weź mnie ze sobą.
— Gdybym mogła...
— Więc zabij mnie i żyj... będziesz należała tylko do siebie!
— A ty...
— Jeśli nie mogę należeć do ciebie, chcę należeć do śmierci!
Uścisnął Julię, jakby ją chciał siłą zatrzymać przy sobie.
— Powiedz mi wreszcie Aleksandrze, kim ty jesteś? — zapytała Julia szeptem.
— Ja? Człowiekiem. Nic ponadto, jak tylko człowiekiem, ale człowiekiem który jest twoją własnością.
Dźwięk tych słów padł w pustkę śmierci, gdy barka, odbiwszy od brzegu życia, zaczęła się oddalać ku mrocznym głębinom tamtego świata!
Aleksander zrozumiał, że w swych atletycznych ramionach trzyma już tylko trupa.
W duszy jego zapanowała mroźna noc. Podniósł się i spojrzał na zmarłą. Nigdy nie widział jej podobnie pięknej. Światło wiekuistej jutrzenki zalało złotym potopem jej oblicze.
Poczuł, że nad tym zimnym ciałem przechodzą lodowe obłoki jego wspomnień, wspomnień obejmujących całe jego życie... Przypomniał sobie swoje tragiczne dzieciństwo, gdy się zginał w kłębek pod nielitościwymi razami tego, kto uchodził za jego ojca, gdy któregoś wieczoru wygrażał pięścią w kościele Chrystusowi, rozpiętemu na krzyżu...
Aleksander wyszedł z komnaty śmierci; zamknął za sobą drzwi i skierował się do dziecinnego pokoju.
Synek miał zaledwie czwarty rok. Aleksander wziął go na kolana i zaczął całować gorączkowo. Maleństwo, nieprzyzwyczajone ze strony ojca do takich czułości, przerażone tą gwałtowną pieszczotą, zaszlochało.
— Uspokój się moje dziecko — uspokój się. Czy przebaczysz mi to, co uczynię?...
Czy mi przebaczysz?
Maleństwo zamilkło, patrząc przerażonym wzrokiem na Aleksandra, który w rysach jego twarzyczki doszukiwał się podobieństw a do Julii.
— Przebacz mi dziecko, przebacz mi!
Aleksander zamknął się w pokoju, aby spisać swą ostatnią wolę. Uczyniwszy to, powrócił do pokoju zmarłej.
— Moja krew za krew twoją — rzekł Aleksander tak, jakby Julia słyszeć go mogła. — Śmierć zabrała mi ciebie... idę, aby się spotkać z tobą.
Wówczas zaczął ją obejmować, przyzywać, szeptać do ucha straszliwe słowa miłości... Ale Julia była lodowato zimna.
Przez chwilę wydawało mu się, że Julia uśmiechnęła się, że zlekka otworzyła oczy.
Gdy po kilku godzinach wyłamano drzwi, wiodące do żałobnej komnaty, ujrzano Aleksandra w kałuży krwi. Dwa zimne, marmurowe ciała leżały splecione ramionami.