Wydrążona igła/VIII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Wydrążona igła |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | „Katolik“ Sp. Wydawnicza |
Data wyd. | 1927 |
Druk | „Katolik“ Sp. Wydawnicza |
Miejsce wyd. | Bytom |
Tłumacz | S. R. |
Tytuł orygin. | L'Aiguille creuse |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Igła d’Etretat była wydrążoną! Czy był to fenomen naturalny? wydrążenie spowodowane wskutek kataklizmów wewnętrznych lub też siłą kotłujących fal? Czy może było to dzieło nadludzkich wysiłków, dzieło Gallów, Celtów, ludów przedhistorycznych?
Pytania zapewne nie rozwiązalne. Lecz cóż to kogo obchodzi! Najgłówniejsza, że Igła była wydrążoną.
Czterdzieści do pięćdziesięciu metrów od tego wspaniałego łuku, który nosi nazwę Portu d’Aval, a który jak olbrzymi konar drzewa wyrasta ze skał podmorskich i sięga do samego szczytu nadbrzeżnej skały, wznosi się niezmierzony wapienny lejek, który nie jest czem innem jak tylko czapą spiczastą kory, postawionej nad próżnią!
Jest to odkrycie wielkiej wagi! Po Arsenie Lupin, otóż Beautrelet, który odgadł te ważne słowa dokumentu, które egzystują przeszło dwadzieścia wieków! Słowa niezmiernej doniosłości, dla tych, którzy je ongi znali, w najodleglejszej epoce, w której to hordy barbarzyńców wędrowały przez stary świat! Słowa magiczne, które otwierały jaskinię cyklów całym plemionom uciekającym przed wrogiem! Słowa mistyczne, które chroniły wejścia najpewniejszego schronienia! Słowa czarodziejskie, które dają władzę i zapewnienie panowania!
Cezar znając je ujarzmia Galów. Normanowie ponieważ je znali, zapanowali nad krajem, stąd to, mając potężny punkt oparcia, zdobywają sąsiednią wyspę, zdobywają Sycylię, zdobywają Wschód, zdobywają nowy świat!
Anglicy znając sekret, panują nad Francyą, upokarzają ją i dzielą, koronują się królami w Paryżu. Lecz gdy go zgubili, zaczyna się ich klęska.
Zaś królowie Francyi znając ten sekret, rosną we władzę, rozszerzają szczupłe granice, powoli tworzą wielkie państwo, i jaśnieją sławą i siłą — lecz gdy utracili ową tajemnicę, lub nie umieli jej użyć, czeka ich śmierć, zesłanie, upadek.
Jest to niewidzialne państwo, na pełnem morzu, a oddalone o dziesięć sążni od ziemi!... Forteca nieznana, wyższa nad wieżę Notre Dame, a wzniesiona na granitowej podstawie, większej jak plac publiczny... Co za siła i jakie bezpieczeństwo! Z Paryża do morza dostać się można Sekwaną. Tam znajduje się Havre, miasto nowe i ważne. W oddaleniu zaś siedmiu mil wydrążona igła, nie jestże to schronienie niepochwytne?
Było to schronienie, lecz równocześnie pewna kryjówka. Wszystkie skarby królów, zbierane przez wieki, wszystko złoto Francyi, wszystko, co wydobyto z ludu, co wydarto Kościołowi, cały łup zdobyty na polach walki po przez całą Europę, wszystko to zapewne gromadzono w tej jaskini. Stare sous złote, talary błyszczące, dublony, dukaty, florentyny, gwineje i drogie kamienie, brylanty, i wszystkie klejnoty i ozdoby, wszystko to zapewne tam jest! Któż to odnajdzie? Któż kiedy odgadnie sekret o wydrążonej Igle? Nikt.
A jednak, Lupin...
I Lupin staje się tem stworzeniem nadludzkiem, tym cudem niepojętym, dopóki nie znano prawdy. Niewyczerpane źródło jego geniuszu, nie starczyłyby na prowadzenie zaciętej walki przeciw społeczeństwu. Do tego potrzebował pewnego schronienia, trzeba mieć pewność, że się nie będzie karanym, potrzeba spokoju, aby módz obmyśleć plan.
Bez wydrążonej igły, Lupin jest niepojęty, jest osobą z bajki lub romansu, nie mającą związku z rzeczywistością. Znając zaś sekret i do tego jeszcze jaki sekret! Lupin jest człowiekiem jak każdy inny, tylko umiejącym po mistrzowsku władać bronią, w którą go Opatrzność uposażyła.
Tak, Igła była wydrążoną, jest to fakt niezaprzeczony. Pozostaje tylko zbadać, w jaki sposób można do niej dojść.
Przez morze niezawodnie. Od strony morza musi być jakie dostępne miejsce dla łodzi, podczas niektórych godzin odpływu.
A od strony lądu?
Aż do godziny dziesiątej, Beautrelet został w pozycyi obserwacyjnej, utkwiwszy oczy w olbrzymim cieniu, który tworzyła owa piramida skalna i myślał i medytował, wszystkiemi siłami swego mózgu.
Następnie poszedł do Etretat, wyszukał najskromniejszy hotel, zjadł wieczerzę, udał się do swego pokoju i rozwinął dokument.
Teraz drobnostką było dla niego odgadnąć jego znaczenie. Zaraz zauważył, że trzy samogłoski słowa Etretat znajdują się w pierwszej linijce. Pierwsza linijka tak się więc przedstawia:
e . a . a . . etretat . a . .
Jakie słowo mogło poprzedzać Etretat? Prawdopodobnie słowo, które bliżej określi położenie wydrążonej Igły w stosunku, w jakim leży do wioski. Otóż Igła leżała bardziej na lewo, na zachód... Szukał, szukał i przypomniało mu się, że wiatr zachodni nazywano nad brzegiem vent (wiatr) d’aval, i że brama skalna nosi nazwę Port d’Aval, napisał więc:
En aval d’Etretat . a . .
(Na zachód od Etretat).
Druga linia posiadała słowo „Demoiselles“ (panien), zauważył zaraz, że samogłoski stosują się doskonale, aby utworzyć słowa, „la chambre des“, zanotował więc dwa zdania:
En aval d’Etretat — La chambre des Demoiselles.
(Na zachód od Etretat — Pokój panien).
Namęczył się więcej, aby odczytać trzecią linijkę, lecz przypomniawszy sobie położenie owej pieczary „Demoiselles“ w pobliżu fortu Frefossé odgadł prawie całkowity dokument.
En aval d’Etretat — La Chambre des Demoiselles — Sous le fort de Frefossé — Aiguille creuse.
(Na zachód od Etretat — Pokój panien — pod fortem Frefossé — wydrążona igła).
To były cztery formułki najgłówniejsze, które trzeba było znać. Za ich wskazówką, szło się na zachód od Etretat, wchodziło się do pieczary, zwanej „pokój panien“ i podług wszelkiego prawdopodobieństwa przechodziło się pod fortem Frefossé i dochodziło do wydrążonej Igły.
W jaki sposób? Trzymając się wskazówek i znaków zawartych w czwartej linijce[1]:
Beautrelet utworzył sobie hipotezę opartą na logice samego dokumentu, że, jeżeli jest rzeczywiście jakie połączenie między lądem a obeliskiem Igły, musiało się schodzić do podziemia z owej pieczary, przejść pod fortem Frefossé, i zejść prostopadle owe sto metrów skały i jakim podmorskim tunelem dojść do wydrążonej Igły.
A wejście do podziemia? Czy nie oznaczają te dwie litery DF, tak wyraźnie wyrznięte, które może dadzą się otworzyć za pomocą jakiego mechanizmu?
Całe rano następnego dnia, Beautrelet wałęsał się po Etretat, rozmawiając z ludźmi, sądząc, że dowie się jakich pożytecznych wiadomości. Dopiero po południu udał się na wybrzeże. Przebrany w ubiór majtka, odmłodził się jeszcze i wyglądał na chłopca dwunastoletniego w krótkiej jaczce i rybackich spodniach.
Wszedłszy do pieczary ukląkł przy znanych sobie literach. Czekał go srogi zawód. Pomimo pukania, mimo papcia na nie, mimo wszelkich manipulacyi, litery nie drgnęły. Przypatrzywszy im się dokładniej, zauważył, że rzeczywiście nie mogły się ruszyć.
A mimo to... miały jakieś znaczenie! We wsi mówiono mu, że dotychczas nikt nie umiał sobie wytłómaczyć znaczenia owych liter, a ksiądz Cochet w swojej książce o Etretat bezskutecznie zastanawiał się nad tym rebusem. Lecz Izydor wiedział to, czego nie mógł odgadnąć uczony archeolog normandzki, że dwie takie litery znajdują się w dokumencie. Czyżby to był tylko zbieg okoliczności? Nie możliwe. W takim razie...
Naraz zabłysła mu myśl jasna i prosta. Litery D i F są to dwa inicyały dwóch najgłówniejszych słów, które tworzą jakoby stacye drogi do Igły: D od słowa Demoiselles, F od Frefossé. Zestawienie to tak prawdopodobne, że nie może być zrządzeniem ślepego przypadku.
Rzecz więc musi się tak przedstawiać:
Grupa liter DF oznacza, że egzystuje połączenie między pieczarą a fortem Frefossé, zaś litera D, która stoi na początku linijki, oznacza, że najpierw trzeba wejść do groty Demoiselles. Litera F, stojąca w środku owej linijki oznacza niezawodnie fort Frefossé, to jest wejście do podziemia.
Między temi rozmaitemi znakami widzimy nierówny czworobok, w którym na lewo na dole znajduje się kreska i liczba 19, wskazująca środek, jakim można się dostać do podziemia, dla tych, którzy znajdują się w pieczarze.
Izydora Beautrelet zaciekawiała forma czworoboku. Czy znajdzie może na murze pieczary jaki znak, który choć w przybliżeniu będzie posiadał tę formę?
Długo szukał i już chciał zaniechać dalszych poszukiwań, gdy oko jego padło na mały otwór wykuty w skale, który tworzył niejako okno pieczary.
Otóż zarysy tego okna znaczyły czworobok, nierówny i niezdarny, lecz mający zawsze formę czworoboku i Beautrelet zauważył równocześnie, że stawiając obie nogi na D i na F, wyrżnięte na ziemi — i w ten sposób można było zrozumieć dwie kreski znajdujące się nad dwoma literami w dokumencie — znalazł się w równej wysokości z oknem!
Zajął więc ową pozycyę i patrzał. Z okna tego był widok na stały ląd, jak już powiedzieliśmy. I Beautrelet widział najpierw ścieżkę, zawisłą nad przepaścią, która łączyła pieczarę ze ziemią, następnie zauważył podstawę wzgórza, na którem wznosił się fort.
Chcąc zobaczyć fort, Beautrelet przechylił się z lekka na lewo i wtedy to zrozumiał, jakie znaczenie miała owa kreska w czworoboku, podana w dokumencie. Na dole bowiem z lewej strony okna, znajdował się wysunięty kawałek krzemienia, którego koniec zakrzywiony był w formie pazura.
A gdy przyłożył oko do tego punktu, padał jego wzrok na ograniczoną przestrzeń pagórka, leżącego na przeciwnej stronie. Był to mur z cegieł, jakaś resztka starego fortu, lub może rzymskiego szańca.
Beautrelet pobiegł do tego muru, długości może z dziesięć metrów, którego powierzchnia porosła była chwastem. Lecz nie zdołał nic znaleźć. Cóż może znaczyć cyfra 19?
Wrócił do groty, a wyjąwszy z kieszeni kłębek szpagatu i centymetrówkę, rzeczy, w które się zaopatrzył, przywiązał szpagat na owym wystającym krzemieniu, a odliczywszy 19 metrów, zrobił węzeł i przerzucił przez okno. A wyszedłszy z pieczary wziął węzeł w rękę. Lecz długość odmierzonego szpagatu dosięgała zaledwie początku ścieżki.
— Głupiec ze mnie, — pomyślał Beautrelet. — Czy mierzono na metry w ówczesnej epoce? 19 znaczy 19 sążni, lub nie znaczy nic.
Dokonawszy wyliczenia odmierzył na szpagacie, zrobił węzeł i przerzucił przez okno pieczary. Następnie pobiegł znowu na drugą stronę i starał się dokładnie odnaleźć miejsce, któreby węzeł trzymany, w odległości trzydziestu siedmiu metrów mógł dotknąć swobodnie przeciwległego muru szańca.
Po pewnym czasie znalazł to miejsce. Wolną zaś ręką odgarnął chwasty.
Wtem wydarł mu się okrzyk. Węzeł, który przytrzymywał wielkim palcem, leżał w samem środku małego krzyża z żelaza, wbitego w cegłę.
Tak samo w dokumencie znak, który na stępował po liczbie 19, był krzyż!
Potrzebował użyć całej siły woli, aby zapanować nad wzruszeniem. Prędko palcami pochwycił krzyż i naciskając równocześnie okręcił jak kołem. Cegła poruszyła się. Powtórzył obrót, lecz niczego nie dokazał. Wtenczas bez obracania nacisnął mocniej. Miał wrażenie, że usuwa się. I w tejże chwili posłyszał hałas otwierającego się zamku, a na prawo od owej cegły, na szerokość metra, mur usunął się ukazując wejście do podziemia.
Jak szalony, Beautrelet pochwycił żelazne drzwi, w które cegły były wmurowane i z impetem je zatrzasnął. Zdziwienie, radość, strach, aby nie być zaskoczonym, zmieniły jego twarz do niepoznania. Miał widzenie wszystkiego, co się tu działo przez dwadzieścia wieków, widział wszystkich ludzi, znających sekret, przechodzących tem ukrytem wejściem:
Celtów, Galów, Rzymian, Normanów, Anglików, Francuzów, baronów, księciów, królów, a za tymi wszystkimi postępował Arsen Lupin... a za nim, on Beautrelet... Czuł, że mózg chce mu rozsadzić głowę. Zmrużył więc powieki i upadł zemdlony i pokulał się na sam koniec pochyłości, nad brzeg przepaści...
Jego praca była ukończona, a przynajmniej ta praca, którą sam mógł był wykonać, rozporządzając własnemi środkami.
Wieczorem napisał do szefa policyi długi list, w którym opisywał swoje poszukiwania i wyjawił sekret o wydrążonej Igle. Prosił o pomoc do ukończenia dzieła i podał swój adres.
Czekając na odpowiedź, przebył dwie noce w pieczarze Panien. Przebył je, drżąc ze strachu za każdym nocnym szelestem... Co chwila zdawało mu się, że widzi jakieś cienie, zbliżające się do niego... Wiedziano o jego obecności w pieczarze... przychodzono... i mordowano go.
A wzrok jego, podtrzymany całą siłą woli, spoczywał nieruchomo na przeciwległym odłamie muru.
Podczas pierwszej nocy nic się nie ruszyło, lecz podczas drugiej, przy słabem świetle gwiazd i wąskim sierpie księżyca, Beautrelet ujrzał otwierające się drzwi, i kilka cieniów wyłaniających się z ciemności. Liczył dwa, trzy, cztery, pięć...
Zdawało mu się, że tych pięciu ludzi unosiło jakieś ciężary, dużych rozmiarów. Szedł za nimi w znacznej odległości. Przeszli oni prosto przez pola, kierując się do drogi, która prowadzi do Havru, zdala rozpoznał dyszenie automobilu.
Wracając tą samą drogą, przechodził właśnie koło wielkiej farmy. Lecz będąc na zakręcie drogi, miał ledwie tyle czasu, aby wskoczyć do rowu i ukryć się za drzewem. Znowu bowiem kilku ludzi przechodziło, czterech... pięciu... a wszyscy obładowani pakami. A dwie minuty później, drugi automobil odjeżdżał.
Tym razem nie miał siły wrócić na swój posterunek, zawrócił więc do Etretat i położył się.
Rano następnego dnia chłopak przyniósł mu list. Otworzył. Była karta Ganimarda.
— Nareszcie! — wykrzyknął Beautrelet, gdyż czuł potrzebę jakiej duszy ludzkiej, któraby mu pomogła w tej srogiej walce.
Wyszedł więc z wyciągniętemi rękoma. Ganimard pochwycił je, przez chwilę patrzał na niego z podziwem, wreszcie rzekł:
— Jesteś pan wytrwałym człowiekiem.
— Ba! Przypadek mi dopomógł.
— W walce z nim, niema przypadku, — rzekł Ganimard, który zawsze o Arsenie Lupin mówił tonem uroczystym, nie używając jego nazwiska. Usiadł.
— Więc trzymamy go nareszcie?
— Tak, jak go trzymaliśmy już z jakie dwadzieścia razy, — odrzekł śmiejąc się Beautrelet.
— Lecz, przecież dzisiaj...
— Rzeczywiście, dzisiaj rzecz inaczej się przedstawia. Znamy jego kryjówkę, jego fortecę, to wszystko, co stanowi, że Arsen Lupin jest Arsenem Lupin, czyli zwykłym śmiertelnikiem. On może umknąć. Lecz Igła d’Etretat zostanie.
— Z jakiego powodu przypuszczasz pan, że uciecze? — spytał niespokojnie Ganimard.
— Dlaczego pan przypuszczasz, że będzie potrzebował uciekać? — zapytał Beautrelet. — Nie mamy przecież pewności, że znajduje się obecnie w wydrążonej Igle. Tej nocy jedenastu ludzi stamtąd wyszło. Może znajdował się między tymi jedenastoma!
Ganimard zastanowił się.
— Masz pan słuszność. Rzecz najważniejsza, to wydrążona Igła. Miejmy nadzieję, że i reszta nam się powiedzie. A teraz słuchaj.
Przybrał znowu poważny ton i odezwał się o ważności swej sprawy przekonanym głosem:
— Kochany mój Beautrelet, mam rozkaz zalecenia panu absolutnej dyskrecyi względem tej sprawy.
— Rozkaz... czyj? — rzekł żartując Beautrelet. — Czy prefekta policyi?
— Wyżej.
— Prezydenta rady?
— Wyżej.
— Czyj więc?
Ganimard zniżył głos.
— Beautrelet, jadę wprost z Pól Elizejskich. Uważają tę sprawę jako sekret państwa, niezmiernej wagi. Są poważne powody, dla których chcą, aby została nieznaną ta niewidzialna cytadela... ze strategicznych względów nadewszystko... Można będzie ją użyć w celach dowozu żywności, jako prochownię, jako przechowanie nowo wynalezionych pocisków, czyż ja wiem? Można będzie utworzyć nikomu nieznany arsenał Francyi.
— Lecz w jaki sposób chcą zachować tego rodzaju tajemnicę? Dawniej jeden człowiek o niej wiedział, król. Dzisiaj jest nas kilku, którzy ją znają, nie licząc bandy Arsena Lupin.
— Gdybyśmy tylko zapewnili sobie dziesięć lat, choćby pięć lat milczenia!... Te pięć lat... to zbawienie.
— Lecz, ażeby opanować tę cytadelę, miejsce przyszłego arsenału, trzeba na nią natrzeć, trzeba z niej wyrzucić Arsena Lupin. A wszystko to nie robi się bez rozgłosu.
— Z pewnością ludzie się domyślać będą, lecz nie będą mieli pewności. Cóż nas to kosztuje, spróbujemy.
— Dobrze. Jakiż więc jest pański plan?
— Powiem panu w kilku słowach. Najpierw, nie jesteś pan Izydorem Beautrelet i nie chodzi tu wcale o Arsena Lupin. Jesteś pan i pozostaniesz rybackim chłopcem z Etretat, który wałęsając się, ujrzał jakichś ludzi wychodzących z podziemia. Z tego pan wnosisz, że egzystują tam jakieś schody wykute w skale.
— Tak, kilka takich schodów znajduje się już wzdłuż brzegu. Na prawo od Etretat wzmiankowano mi, naprzeciw Benouville, schody Dyabła, znane wszystkim kąpiącym się. Już nie mówię o trzech czy czterech tunelach rybackich.
— Tak więc poprowadzisz pan mnie i połowę moich ludzi. Wnijdziemy sami lub zabierzemy z nich kilku, nad tem zastanowimy się jeszcze. Jeżeli Lupin nie będzie się znajdował w Igle, zastawimy na niego zasadzkę, w którą nie dziś, to jutro wpadnie. A jeżeli będzie...
— Jeżeli będzie, to uciecze jakiem wyjściem od strony morza.
— I w takim razie będzie niezwłocznie pochwycony przez drugą połowę moich ludzi.
— Tak, lecz jeżeli, jak przypuszczam, wybrałeś ku temu czas, w którym morze ustępuje, uwidoczniając podstawę Igły, polowanie stanie się publiczne, i będzie widoczne dla wszystkich rybaków i rybaczek, szukających ślimaków, krabów i muszli, od których się roi całe wybrzeże.
— Dlatego też wybiorę chwilę, w której morze będzie pełne.
— W takim razie uciecze w łodzi.
— A ponieważ wysforuję z jakie dwanaście łodzi rybackich, z których każda będzie pod kierunkiem jednego z moich ludzi, pochwycą go więc...
— Jeżeli nie wyśliźnie się poprzez te dwanaście łodzi, jak ryba z matni.
— W takim razie, poślę go na dno morza.
— Czy masz pan armaty?
— Mój Boże, tak. W Havrze stoi obecnie torpedowiec. Na telegram ode mnie stawi się w oznaczonej godzinie i na oznaczonem miejscu.
— Torpedowiec! Dopiero Lupin będzie dumny! Jak widzę, panie Ganimard, wszystko przewidziałeś. Nie pozostaje nam nic, jak ruszyć w drogę. Kiedy pójdziemy?
— Jutro.
— W nocy?
— Nie, w biały dzień, podczas przypływu morza, z wybiciem godziny dziesiątej.
— Doskonale.
Pod pozorem wesołości Beautrelet ukrywał okropny niepokój. W nocy oka nie zmrużył i tworzył najdziwaczniejsze plany.
Ganimard udał się do Yport, oddalonego o kilkanaście kilometrów od Etretat, gdzie z przezorności wyznaczył swoim ludziom miejsce spotkania. Tam najął dwanaście rybackich łodzi pod pozorem zbadania brzegu.
Punktualnie o trzy kwadranse na dziesiątą, pod eskortą dwunastu ludzi, spotkał się Ganimard z Izydorem Beautrelet na drodze, która prowadzi na skalne wybrzeże.
Była dziesiąta, gdy przybyli do oznaczonego muru. Byłto więc stanowczy moment.
— Cóż ci się stało Beautrelet? — zaśmiał się ironicznie Ganimard, — twarz masz prawie zieloną.
— A tobie co jest? — odciął się Beautrelet, — nie możesz siebie widzieć, a wyglądasz, jak gdyby ostatnia twoja godzina wybiła.
Musieli usiąść, a Ganimard popił kilka łyków rumu.
— To nie drobnostka, — rzekł Ganimard. — Ile razy mam widoki, że potrafię go pochwycić, zawsze coś ściska moje wnętrzności. Chcesz trochę rumu?
— Dziękuję.
— A jeżeli padniesz na drodze?
— Chyba, żebym umarł.
— No, zobaczymy. A teraz otwieraj. Nie mogą nas widzieć, co?
— Nie. Igła znajduje się trochę niżej od skały, na której stoimy, a następnie jesteśmy w pewnem zagłębieniu.
To rzekłszy, Beautrelet przybliżył się do muru i nacisnął na cegłę. Wejście do podziemia ukazało się.
Przy świetle latarni, którą zapalili, zauważyli, że podziemie było welbowane i że welbunek jak również podłoga wykładane były cegłami.
Szli przez kilka sekund i doszli do schodów.
Beautrelet wyliczył czterdzieści pięć stopni, murowanych z cegieł, które z biegiem czasu na środku były zużyte.
— Psia...! — zaklął Ganimard, który szedł na czele, i który stanął, jak gdyby się o co uderzył.
— Co się stało?
— Są drzwi.
— Do pioruna, — szepnął Beautrelet, przyglądając im się. — I nie łatwe do rozbicia. Zwyczajny blok z żelaza, i nic więcej.
— Jesteśmy zgubieni, — rzekł Ganimard, — przy drzwiach niema zamka.
— Ta okoliczność daje mi właśnie nadzieję.
— I dlaczego?
— Drzwi są na to zrobione, aby je módz otworzyć, a jeżeli te drzwi nie mają zamka, musi być jaki mechanizm.
— A ponieważ nie znamy tego mechanizmu...
— Wynajdę go.
— Jakim sposobem?
— Zajrzawszy do dokumentu. Czwarta linijka niema innego znaczenia, jak rozwiązywać trudności w tem miejscu, w którem je napotkamy. A rozwiązanie jest właściwie łatwe, gdyż ma na celu dopomódz tym, którzy szukają, a nie zmylić ich.
— Mówisz, że łatwe! Nie jestem pańskiego zdania, — rzekł Ganimard, roztworzywszy dokument. — Liczba 44 i trójkąt z kropką, dla mnie trudne rozwiązanie.
— Ależ nie, nie. Obejrzyj tylko drzwi. Zobaczysz pan, że na czterech końcach znajdują się trójkątne płyty żelaza, podtrzymane dużemi gwoździami. Weź pan lewą płytę zupełnie na dole... I naciśnij na gwóźdź, który jest w kącie... Jest dziewięć szans na jedną, abyśmy nie mieli dobrze trafić.
— Trafimy na dziesiątą, — rzekł Ganimard, popróbowawszy gwoździa.
— Chyba, że liczba 44...
Cichym głosem i namyślając się Beautrelet ciągnął dalej:
— Patrzże Ganimard, obydwaj stoimy na ostatnim stopniu schodów, na 45. Dlaczego 45, kiedy liczba w dokumencie jest 44... Czy to przypadek? Nie... W całej tej sprawie niema przypadkowych zrządzeń. Ganimard, bądź tak dobry i wejdź o jeden stopień wyżej... Dobrze, stój na 44 stopniu. A teraz nacisnę na gwóźdź. Dam głowę, jeżeli się nie otworzy.
Rzeczywiście ciężkie te drzwi obróciły się w zawiasach. Ich oczom przedstawiała się jaskinia dosyć znacznych rozmiarów.
— Musimy znajdować się pod fortem Frefossé, — rzekł Beautrelet. — Teraz pokłady ziemi są rozmaite. Skończyła się cegła; zaczyna się masa wapienna.
Jaskinię słabo oświetlał promień przedzierający się z przeciwnej strony ściany. Przybliżywszy się, zauważyli, że to szpara utworzona w zagłębiu skały. Naprzeciw nich, w odległości pięćdziesięciu metrów, wyłaniała się z odmętów morskich olbrzymia skała Igły. Na prawo, bliżej nich, widniał łuk portu d’Aval, a na lewo, w oddaleniu, zamykając półkole tej szerokiej zatoki, znajdował się drugi łuk więcej imponujący, tak zwany Magna porta, tak wielki, że okręt z rozwiniętemi żaglami, wygodnie mógłby przejechać. W głębi, wokoło, morze.
— Nie widzę naszej flotyli, — rzekł Beautrelet.
— Nie możliwe widzieć, — odrzekł Ganimard, — łuk d’Aval zakrywa nam widok na brzegi od Etretat i od Yport. Lecz widzisz, tam daleko, na morzu, tę czarną linię równą z morzem?
— Cóż to jest?
— To jest nasza flota wojenna, torpedowiec numer 25. Teraz Lupin niech ucieka, jeżeli zna jaką podmorską drogę.
Tuż przy owej szczelinie wystająca poręcz znaczyła początek schodów. Zaczęli więc schodzić. Od czasu do czasu napotykali małe okna wykute w skale i za każdym razem ujrzeli Igłę, która przedstawiała im się coraz potężniejsza.
Krótko przed zejściem na równi z powierzchnią morza nie było już okien i zapanowała ciemnica.
Izydor głośno liczył schody. Przy trzysta pięćdziesiątym ósmym stopniu, natrafili znowu na drzwi z żelaza, zaopatrzone w płyty i i gwoździe.
— Znamy już to, — rzekł Beautrelet. — Dokument podaje nam liczbę 357 i trójkąt z kropką na prawo. Powtórzymy naszą operacyę.
I te drzwi otworzyły się równie szybko, jak pierwsze. Oczom ich przedstawił się długi, bardzo długi kurytarz, co kilka kroków oświetlony latarką, zawieszoną u powały. Na ścianach widniały krople wody, które spadały na ziemię. Ażeby umożliwić przejście, były położone na małem wzniesieniu płyty kamienne, tworzące chodnik.
— Przechodzimy teraz pod morzem, — rzekł Beautrelet. — Czy idziesz, Ganimard?
Ganimard szedł za nim w milczeniu. Przy pierwszej latarni stanął i zdjął ją:
— Pochodzi może z średnich wieków, tylko rodzaj oświetlenia jest nowoczesny.
Szli dalej. Tunel dochodził do drugiej pieсzary, znacznie większej niż pierwsza.
Naprzeciwko ujrzeli pierwsze stopnie schodów idących w górę.
— Teraz rozpoczynamy iść w górę Igły, — rzekł Ganimard, — to ważniejsza rzecz.
Lecz jeden z jego ludzi zawołał:
— Panie, tam po lewej stronie znajdują się drugie schody.
Równocześnie zauważyli trzecie schody na prawo.
— Do dyabła, — krzyknął Ganimard, — sytuacya pogarsza się. Jeżeli pójdziemy tędy, to uciekną drugiemi schodami.
— Rozdzielmy się, — zaproponował Beautrelet.
— Nie, nie... nie możemy się osłabiać... Lepiej, że jeden z nas pójdzie na zwiady.
— Ja pójdę, jeżeli chcesz...
— Ty, Beautrelet, dobrze. Ja zostanę tutaj z moimi ludźmi, niema się czego obawiać. Mogą być inne zejścia w skale, którą przebyliśmy, jak również mogą być rozmaite wejścia w Igle, lecz napewno jest tylko jeden tunel, który łączy Igłę ze skałą nadbrzeżną. Każdy musi więc przebyć pieczarę. Dlatego tu będę czekał na twój powrót. Idź, Beautrelet, a ostrożnie... Za najlżejszem podejrzeniem, wracaj.
Izydor szybko zniknął środkowemi schodami. Za trzydziestym stopniem zatrzymał się przed zwykłemi drzwiami z drzewa. Nacisnąwszy klamkę, drzwi otworzyły się. Nie były na klucz zamknięte.
Wszedł do sali, która była tak kolosalnych rozmiarów, iż zdawała mu się nadzwyczaj niską.
Oświetlona ostremi lampami, miała zapewne te same proporcye co Igła.
Przepełniona była mnóstwem, najrozmaitszych przedmiotów, meblami, krzesłami, skrzyniami, kuframi — jak u antykwaryusza.
Na prawo i na lewo Beautrelet zauważył dwie klatki schodowe, prawdopodobnie te same, które prowadziły z dolnej pieczary. Mógł był więc zejść i oznajmić Ganimardowi swoje spostrzeżenia. Lecz naprzeciw niego były znowu schody prowadzące w górę, uczuł więc ochotę samemu iść wyżej.
Szedł znowu trzydzieści stopni, znowu drzwi, znowu sala, lecz tym razem trochę mniejsza. A zawsze naprzeciw nowe schody idące w górę.
Beautrelet zrozumiał plan wykonanych robót wewnątrz Igły. Była to cała serya sal jednej nad drugą, a wskutek tego sale te były coraz to mniejsze. Wszystkie zaś służyły za magazyny.
W czwartej sali nie było lampy. Słabe światło wdzierało się przez szczeliny, przez które Beautrelet widział morze o kilkadziesiąt metrów pod sobą.
W tej chwili opanował go strach, uczuł się tak oddalonym od Ganimarda, że musiał wytężyć całą siłę woli, aby nie uciekać, co sił starczy. A przecież żadne niebezpieczeństwo nie groziło mu, przeciwnie, taka cisza panowała wokoło, że zapytywał sam siebie, czy Lupin i wspólnicy jego nie opuścili na zawsze Igły.
— Na następnem piętrze zatrzymam się, — rzekł do siebie Beautrelet.
Znowu trzydzieści stopni i drzwi, lecz lżejsze i modniejsze. Otworzył je powoli, przygotowując się do ucieczki. Nie było nikogo w tej sali, która różniła się zupełnie od poprzednich. Na ścianach wisiały obicia, na podłodze dywany. Naprzeciw stały dwie przepiękne etażerki, zastawione srebrami. Małe okienka w szczelinie skały, zaopatrzone były w szyby.
W pośrodku sali stał stół bogato nakryty obrusem z koronek, na którym stały cudowne zastawy z owocami i ciastami, szampan w karafkach, całość przybrana najpiękniejszymi kwiatami.
Wokoło stołu trzy nakrycia.
Beautrelet przybliżył się. Na serwetach leżały karteczki z nazwiskami biesiadujących osób.
Czytał najpierw: Arsen Lupin.
Naprzeciw: Pani Arsenowa Lupin.
Wziął trzecią kartę i zatrząsł się z przerażenia. Na karteczce stało jego nazwisko: Izydor Beautrelet!
W tej chwili zasłona odchyliła się.
— Dzień dobry mój kochany Beautrelet. Spóźniłeś się trochę. Śniadanie było naznaczone na dwunastą, lecz o kilka minut nie chodzi.
W czasie walki przeciw Arsenowi Lupin, Beautrelet doznał niejednej niespodzianki, i w tej ostatecznej chwili był przygotowany na niejedną, atoli to, co teraz ujrzał, przewyższało wszystkie. Uczucie, które nim owładnęło, nie było to zdziwienie, lecz osłupienie, przestrach.
Człowiek, który stał naprzeciwko niego, człowiek, którego brutalna siła wypadków zmuszała do uważania go za Arsena Lupin, człowiek ten był Valmeras. Ludwik Valmeras! właściciel zamku Aiguille. Valmeras którego prosił o pomoc przeciw Arsenowi Lupin. Valmeras! Jego towarzysz podczas wyprawy do Crozant. Valmeras! Odważny przyjaciel, który umożliwił uprowadzenie Rajmundy, raniąc lub udając, że rani, wspólnika Arsena Lupin!
— Pan... pan — jąkał Beautrelet — to pan rzeczywiście!
— Dlaczegoby nie? — wyrzekł Lupin. — Czy zdawało ci się, że mnie znasz, widząc mnie pod przebraniem księdza lub pana Massiban? Mój Boże, jeżeli się wybrało taki zawód, jak mój, trzeba umieć sobie radzić... Lecz Lupin, prawdziwy Lupin stoi przed tobą, Beautrelet. Przyjrzyj mu się doskonale, Beautrelet...
— W takim razie... jeżeli pan jesteś... w takim razie... panna...
— Tak, tak Beautrelet, dobrze powiedziałeś...
Znowu odchylił zasłonę, dał znak i zameldował:
— Pani Arsenowa Lupin.
— Ah! — szepnął młody człowiek, mimo wszystko zmieszany — panna de Saint-Veran.
— Nie! — zaprzeczył Lupin, — pani Arsenowa Lupin, lub jeżeli wolisz pani Ludwikowa Valmeras, legalna moja małżonka, według ostrych przepisów kościelnych i dzięki tobie, mój kochany Beautrelet.
Wyciągnął do niego rękę.
— Najserdeczniejsze moje podziękowanie... myślę, że podasz mi rękę bez urazy.
Rzecz dziwna, Beautrelet nie uczuwał żadnej urazy, żadnego uczucia upokorzenia, żadnej nienawiści. Tak silnie odczuwał olbrzymią wyższość swego przeciwnika, że nie zarumienił się będąc przez niego pobitym!
Uścisnął więc podaną sobie dłoń!
Podano do stołu.
Służący postawił na stole półmiski z różnemi potrawami.
— Wybacz, Beautrelet, jesteśmy zmuszeni jeść zimne potrawy, gdyż zwolniłem kucharza.
Beautrelet nie miał coprawda chęci jeść. Usiadł jednakowoż pod wrażeniem zachowania się Arsena Lupin. Co właściwie wiedział Lupin? Czy zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, które mu groziło? Czy nie przeczuwał bytności w Igle Ganimarda i jego ludzi?
A Lupin ciągnął dalej:
— Tak, dzięki tobie, mój przyjacielu jesteśmy połączeni. Wprawdzie Rajmunda i ja kochaliśmy się od pierwszego dnia. Lecz ani ona, ani ja nie mogliśmy i nie chcieliśmy się zgodzić na to, aby wytworzył się między nami stosunek przejściowy, który mógł był się łatwo rozwiązać. Położenie było nierozwiązalne dla Arsena Lupin, lecz położenie to zmieniło się, gdy zostałem Ludwikiem Valmeras, którym coprawda nie przestałem być od urodzenia. A ponieważ ty nie dawałeś za wygraną i odnalazłeś zamek Aiguille, powziąłem więc myśl skorzystania z twojego zacietrzewienia.
— I z mojej głupoty.
— Ba! Wszyscy w to uwierzyli.
— Tak więc pod moją pokrywką i z moją pomocą doszedłeś pan do celu?
— Mój Boże, któż mógł bowiem przypuścić, że Valmeras był Arsenem Lupin, ponieważ Valmeras był przyjacielem Izydora Beautrelet i ponieważ Valmeras uprowadził Arsenowi Lupin, tę, którą Lupin kochał?
Zapanowało milczenie. Beautrelet obserwował Rajmundę. Przysłuchiwała się Arsenowi Lupin, nie rzekłszy słowa, i patrzała na niego oczyma, w których Beautrelet czytał miłość, namiętność i cóś jeszcze, czego nie potrafił określić, rodzaj przygnębienia, jakby nieokreślonego smutku.
Lecz Lupin spojrzał na nią i uśmiechnęła się do niego serdecznie. Przez szerokość stołu, dłonie ich złączyły się.
— Co mówisz o mojem urządzeniu, Beautrelet? — spytał Lupin. — Ładne, co? Nie mam pretensyi, aby było z wszelkim komfortem... A przecież są ludzie, którzy gorszem się zadawalniają... Zobacz sobie listę kilku osób, którzy byli właścicielami Igły, a którzy uważali za godne zostawić tutaj swoje nazwisko.
Na ścianie jedno pod drugiem stały wykute następujące imiona:
Cezar. Karól Wielki. Roli. Wilhelm Zdobywca. Ryszard, król Anglii. Ludwik XI. Franciszek I. Henryk IV. Ludwik XIV. Arsen Lupin.
— Któż podpisze się teraz? — ciągnął dalej. — Niestety lista zakończona. Od Cezara aż do Arsena Lupin... to wszyscy. Niezadługo tłumy nieznane odwiedzać będą tę niezwykłą cytadelę. I pomyśleć, że beze mnie, wszystko to, pozostałoby ludziom nieznane! Ah! Beautrelet, ty nie wiesz, jak byłem dumny w ten dzień, w którym wziąłem w posiadanie tę opuszczoną ziemię! Odnaleźć zaginiony sekret, i zostać panem, jedynym panem! Dziedziczyć taką wspaniałą fortunę! Po tylu królach zamieszkiwać Igłę!...
Ruch, uczyniony przez jego żonę, przerwał mu. Zdawała się być bardzo zaniepokojoną.
— Jakiś hałas, — rzekła — słyszę hałas pod nami... słyszycie?
— Jest to zapewne rozbijanie się fal morskich o skałę, — rzekł Lupin.
— Nie, nie... szmer fal znam doskonale... to jest co innego...
— Cóżby być mogło, moja droga, — rzekł śmiejąc się Lupin. — Na śniadanie zaprosiłem przecież tylko Izydora Beautrelet.
A zwracając się do służącego zapytał:
— Karolu, zamknąłeś drzwi od schodów za panem?
— Tak, i założyłem rygle ubezpieczające.
Lupin wstał:
— Cóż to, Rajmundo, drżysz?... Ah! jesteś zupełnie bladą.
Po cichu rzekł jej kilka słów, jak również i służącemu, następnie odchylił kotarę i kazał im się oddalić.
Na dole zaś, hałas stawał się wyraźniejszy. Były to głuche uderzenia, które się powtarzały w równych odstępach.
— Ganimard stracił cierpliwość, — pomyślał Beautrelet, — wyrąbuje więc drzwi.
Lupin zaś, bardzo spokojny, jak gdyby rzeczywiście nic nie słyszał, ciągnął dalej:
— Gdy mi się udało dotrzeć tu dotąd, zastałem Igłę bardzo zrujnowaną. Widocznem było, że od wieku noga ludzka tutaj nie postała, od czasu Ludwika XVI i rewolucyi. Tunel zapadał się. Schody zawalały się. Woda wdzierała się do wnętrza. Musiałem więc podmurować, wzmocnić niejedne miejsca, odnowić.
Beautrelet nie mógł powstrzymać zapytania.
— Czy Igła była pustą za pańskiem przybyciem?
— Prawie. Królowie nie musieli jej używać jako skład przechowawczy, jak ja to czynię...
— Więc jako schronienie?
— Tak, niewątpliwie, w czasie najścia ludów również w czasie wojen domowych, lecz główny cel Igły był, że się tak wyrażę... mieścić w sobie bank Francyi i królów Francyi.
Uderzenia stały się częstsze i wyraźniejsze. Widocznie Ganimard przebił jedne drzwi i wyrąbuje teraz następne.
Potem zapanowała cisza. Następnie znowu uderzenia jeszcze wyraźniejsze. Były to niezawodnie trzecie drzwi. Zostało więc jeszcze dwoje do zdobycia.
Przez jedno z okien, Beautrelet zauważył łodzie rybackie, które opierścieniały Igłę, a w niewielkiej odległości, spostrzegł torpedowiec, który pływał jak duża czarna ryba.
— Co za łomot — zakrzyknął Lupin — nie można się wcale rozumieć. Chodźmy wyżej, chcesz? Może zajmie cię zwiedzenie Igły?
Przeszli więc na wyższe piętro, którego drzwi Lupin zamknął na rygiel.
— Moja galerya obrazów, — rzekł.
Ściany były obwieszone płótnami, pod któremi Beautrelet czytał nazwiska najsławniejszych artystów. Tak więc widział: Madonnę, Rafaela; Portret Lukrecyi Fede, Andrzeja del Sarto; Salome, Tycyana; Madonnę z aniołkami, Botticelliego, Tinterota, Carpacciego, Rembrandta i Velasqueza...
— Doskonałe kopie — zauważył Beautrelet...
Lupin wejrzał na niego niedowierzającym wzrokiem.
— Co? Kopie! Czyś oszalał! Kopie właśnie znajdują się w Madrycie, mój drogi, we Florencyi, Wenecyi, Monachium i Amsterdamie.
— Więc to są?...
— Oryginały, mój mały, zbierane z cierpliwością ze wszystkich muzeów Europy, i gdzie je święcie zastąpiłem wybornemi kopiami.
— Lecz przecież dziś lub jutro...
— Tak, dziś lub jutro rozpoznają fałszerstwo, i znajdą na odwrotnej stronie moje nazwisko, dowiedzą się, że to ja uposażyłem moją ojczyznę takiemi arcydziełami. Ah! patrz Beautrelet, otóż cztery Rubensy pana de Gesvres...
Hałas uderzeń nie ustawał.
— To nie do zniesienia, — rzekł Lupin. — Chodźmy wyżej.
Znowu schody, znowu drzwi.
— Sala obić, — rzekł Lupin.
Obicia te nie były porozwieszane, tylko zwinięte, owiązane, i zmieszane z pakami starożytnych tkanin, które Lupin rozkładał: cudowne brokaty, podziwu godne aksamity, lekkie jedwabie o wybladłych kolorach, ornaty, tkaniny złote i srebrne...
Poszli jeszcze wyżej i Beautrelet widział salę zegarów i regulatorów, salę książek, salę i koronek, salę cacek. A z każdem piętrem, obwód sal się zmniejszał.
I z każdem piętrem, uderzenia oddalały się. Ganimard nie mógł nadążyć.
— Ostatnia, — rzekł Lupin — sala skarbu.
Sala ta różniła się zupełnie od poprzednich. Była wprawdzie okrągła, lecz zakończona śpiczasto, zajmowała widocznie czubek Igły.
Od strony nadbrzeżnych skał nie było okna. Lecz od strony morza, skąd nie potrzeba się było obawiać niedyskretnego wzroku, znajdowały się dwie duże oszklone szczeliny, któremi wpadały do wnętrza dwa długie snopy promieni słonecznych.
Posadzka była wykładana rządkiem drzewem i ułożona w cudowne desenie.
Pod ścianami stały oszklone szafki, kilka obrazów.
— Otóż perły mojej kolekcyi, — rzekł Lupin. — Wszystko, co dotychczas widziałeś, jest do sprzedania. Jedne przedmioty odchodzą, drugie przychodzą. To mój zawód. Lecz tutaj, w tem sanktuaryum wszystko jest święte. Tutaj znajduje się wybór, najlepsze z najlepszego, rzeczy nieocenione. Przyjrzyj się tym biżuteryom, Beautrelet, tym amuletom chaldejskim, naszyjnikom egipskim, bransoletom celtyckim, łańcuszkom arabskim. Przyjrzyj się tym figurkom, Beautrelet, tej Wenerze greckiej, temu Apollinowi korynckiemu. Beautrelet, przypominasz sobie o splądrowaniu kościołów na południu przez bandę Thomasa i spółkę — moich agentów, mówiąc nawiasem — otóż relikwiarz Ambazaka, prawdziwy, Beautrelet! Przypominasz sobie skandal w Luwrze, gdy spostrzeżono, że tyara jest fałszywa, podrobiona przez nowożytnego artystę... otóż widzisz tyarę Saitafarnesa, tę prawdziwą, Beautrelet... Przypatrz się dobrze, bo oto cud cudów, oto Jokonda Leonarda da Vinci, prawdziwa!
Długa zapanowała cisza. Z dołu, uderzenia dochodziły znowu wyraźniej. Dwoje, najwyżej troje drzwi dzieliło ich od Ganimarda. Na przestrzeni morza widniał grzbiet torpedowca i krzyżujące się łodzie.
Młody człowiek zapytał:
— A skarbiec gdzie?
— Ah! to ciebie przedewszystkiem zajmuje! Wszystkie arcydzieła rąk ludzkich, nieprawda, nie mogą zaspokoić twojej ciekawości podziwiania skarbca?... I tłum będzie podobny do ciebie... Chodź, zadowolę cię.
Uderzając mocno nogą, zluzował przez to jeden kwadrat posadzki, a uniósłszy go jakoby przykrycie pudła, odkrył okrągłą kadź, wykutą w skale. Była pustą.
Kilka kroków dalej wykonał ten sam manewr. Ukazała się druga kadź, również pusta.
Otworzył jeszcze trzy inne otwory, były puste.
— Co za zawód! — zaśmiał się szyderczo Lupin. — Za panowania Ludwika XI, Henryka IV, Richelieu, te pięć kadzi zapewne były pełne. Lecz pomyśl o Ludwiku XIV, o dworze jego w Wersalu, o wojnach, o wielkich klęskach panowania! I pomyśl o Ludwiku XV. Rozrzutnym, o pani Pompadour, o pani Dubarry! Wiele tu musiano czerpać w tych czasach! Widzisz wszystko puste!...
Zatrzymał się.
— Jednak cóś zostało: szósta skrytka! Nie naruszona... Żaden z nich nie miał śmiałości tknąć jej skarbów. Byłto widocznie ostateczny zasiłek. Przypatrz się, Beautrelet.
Schylił się i uniósł przykrycie. W kadzi znajdowała się żelazna skrzynka. Lupin wyjął z kieszeni klucz i po rozmaitych manipulacyach, otworzył ją.
Oślepiający widok! Zabłysły wszystkie drogie kamienie, wszystkie kolory: błękit szafirów, ogień rubinów, zieleń szmaragdów, słońce topazów.
— Patrz, patrz, Beautrelet. Zużyli monetę złotą, monetę srebrną, wszystkie talary, wszystkie dukaty i wszystkie dublony, lecz skrzynka z kosztownościami nietknięta. Obejrzyj oprawy. Są tutaj z każdej epoki, z każdego wieku, z każdego kraju. Wyprawy królowych są tutaj. Każda dołożyła część swoją: Małgorzata szkocka, Karolina sabaudzka, Marya angielska, Katarzyna medycejska i wszystkie arcyksiężniczki austryackie, Eleonora, Elżbieta, Marya Teresa, Marya Antonina!... Przyjrzyj się tym perłom, Beautrelet! a tym dyamentom, wielkości tych dyamentów! Czy każden z nich nie wart cesarzowej? Regent Francyi (sławny brylant) nie jest piękniejszy od nich!
Powstał i podniósł rękę na znak przysięgi:
— Beautrelet, powiesz światu, że Lupin nie wziął ani jednego z tych kosztownych kamieni, które znajdowały się w skrzynce królewskiej, ani jednego, przysięgam na honor! Nie miałem prawa. Była to przecież fortuna Francyi.
Na dole Ganimard spieszył się. Po wyrazistości uderzeń można było wnosić, że rozbija przedostatnie drzwi.
— Zostawmy skrzynkę otwartą, — rzekł Lupin, — jak również wszystkie kadzie, wszystkie małe grobowce puste...
Obszedł salę wokoło, oglądał niejedną szafę, podziwiał z lubością kilka obrazów, a chodząc w zamyśleniu, rzekł:
— Jak smutno jest opuszczać to wszystko! Moje najpiękniejsze chwile w życiu, tutaj przepędziłem sam, rozkoszując się widokiem przedmiotów, które kochałem... I oczy moje nie zobaczą ich więcej, i ręce moje nie dotkną ich się więcej!
Na jego zmienionej twarzy malował się taki wyraz smutku, że Beautrelet uczuł dla niego współczucie. Ten człowiek inaczej musiał odczuwać boleść, jak każdy inny, inaczej, radość, inaczej dumę i upokorzenie.
Stojąc blisko okna, wskazał ręką w dal:
— I najsmutniejsza rzecz, że muszę opuścić to wszystko. Czyż to nie urocze?... Ta niezbadana przestrzeń morza... niebo... na prawo i lewo skały Etretat, ze swemi trzema łukami, łuk d’Amont, łuk d’Aval i Magna porta... tyleż łuków tryumfalnych dla panującego... A panującym jestem ja! Król awanturników! Król czarnoksiężników! Król wydrążonej Igły! Królestwo dziwne i niezwykłe! Od Cezara aż do Arsena Lupin... Co za przeznaczenie!
Wybuchnął śmiechem.
— Czemu król czarnoksiężników? Powiedzmy lepiej król d’Yvetot! Co za blaga! Powiedzmy lepiej król świata, tak, to jest prawdziwe oznaczenie! Z tego czubka Igły panuję nad światem! Trzymałem go w pazurach jak zdobycz jaką! Unieś tiarę Saitafaresa, Beautrelet... Widzisz ten podwójny aparat telefoniczny... Na prawo połączenie z Paryżem, linia specyalna. Na lewo połączenie z Londynem, linia specyalna. Przez Londyn dostawałem się do Ameryki, Azyi, Australii! We wszystkich tych krajach mam swoje biura, agentów, i takich, którzy wywindują się. Jestto internacyonalny handel. Jestto rynek arcydzieł i starożytności, rynek świata. Ah! Beaurelet, są chwile, w których moja władza sprawia mi zawrót głowy. Upajam się siłą i znaczeniem...
Drzwi pod nimi zostały wysadzone. Słyszeli Ganimarda i jego ludzi, szukających go wszędzie.
Po chwili Lupin ciągnął dalej cichym głosem:
— Wszystko więc skończone... Koło mnie przeszło dziewczę o jasnych włosach, smutnych oczach, o uczciwej duszy, tak uczciwej, ze mną koniec... sam burzę ten gmach olbrzymi... wszystko przedstawia mi się głupie i nikłe... Dla mnie istnieją tylko jej włosy jasne... jej smutne oczy... i jej mała uczciwa duszyczka...
Dały się słyszeć kroki ludzi, wchodzących na schody. Uderzenie zatrzęsło drzwiami, ostatniemi...
Lupin pochwycił gwałtownie za ramię młodzieńca:
— Rozumiesz, Beautrelet, dlaczego pozwoliłem ci dotrzeć aż dotąd, pomimo, że mogłem cię od tygodni całych unieruchomić? Rozumiesz, że rozpuściłem wszystkich moich ludzi, dając każdemu część zasłużoną, których spotkałeś ostatniej nocy uchodzących z podziemia?! Rozumiesz teraz, nieprawda? Wydrążona Igła, to życie awanturnicze. Tak długo, jak ją posiadam, zostanę awanturnikiem. Jeżeli odbiorą mi Igłę, cała przeszłość ode mnie się odczepi, a zacznie się przyszłość, przyszłość spokojna i szczęśliwa, w której nie będę potrzebował się rumienić, gdy oczy Rajmundy spojrzą na mnie, przyszłość...
Obrócił się gniewnie w stronę drzwi:
— Cicho bądź wreszcie, Ganimard, nie skończyłem jeszcze moich zwierzeń!
Uderzenia podwoiły się.
Beautrelet stojąc naprzeciw Arsena Lupin, drżał z ciekawości, jaki koniec weźmie cała ta sprawa, nie rozumiejąc postępowania Arsena Lupin. Że wydał wydrążoną Igłę, rozumiał, lecz dlaczego sam się wydaje w ręce wrogów? Jaki był jego plan? Czy miał nadzieję, że ujdzie Ganimardowi?
A co się dzieje z Rajmundą?
Lupin tymczasem szeptał w zamyśleniu:
— Być uczciwym... Arsen Lupin uczciwy!... nie kraść więcej... prowadzić życie jak wszyscy inni... Dlaczegożby nie? Niema przecież żadnej racyi, abym nie miał powodzenia pod tym względem... Zostaw mnie w spokoju, Ganimard! Ty nie wiesz, potrójny idyoto, że wypowiadam właśnie historyczne słowa, które Beautrelet przechowa dla naszych wnuków!
Zaśmiał się:
— Szkoda czasu, nigdy bowiem Ganimard nie pochwyci użyteczności moich słów.
Pochwycił kawałek czerwonej kredy, przystawił do muru drabinkę i napisał wielkiemi literami:
„Arsen Lupin przekazuje Francyi wszystkie skarby, znajdujące się w wydrążonej Igle, pod jednym warunkiem, że skarby te zostaną przewiezione do muzeum w Luwrze i będą umieszczone w salach noszących nazwisko: „Sale Arsena Lupin“.“
— Teraz, — rzekł, — sumienie moje jest spokojne. Francyi nic nie jestem dłużny.
Napastnicy coraz silniej nacierali. Jedną deskę zdołali wyrwać. W tej chwili wysunęła się jakaś ręka szukając klamki.
— Do pioruna, — rzekł Lupin, — ten osieł Ganimard gotów dojść do celu, aby raz przynajmniej.
Dobiegł do zamka i wyciągnął klucz.
— Nacieraj, mój stary, te drzwi są mocne... Mam dosyć czasu... Beautrelet, żegnam cię... I dziękuję ci! gdyż doprawdy mógłbyś był urządzić napaść więcej skomplikowaną... lecz jesteś delikatny!
Zwrócił swe kroki w stronę wielkiego tryptyku Van den Weidena, przedstawiającego trzech królów. Otworzył prawą stronę i uchwycił za klamkę ukrytych tam drzwi.
— Szczęśliwego polowania, Ganimard!
Wtem huknął strzał, Lupin skoczył w bok.
— Ah, kanalia, trafił w samo serce! Uczyłeś się więc celować, Ganimard? Szkoda króla! w samo serce!
— Poddaj się, Lupin, — ryczał Ganimard, którego rewolwer wystawał przez otwór zrobiony we drzwiach, równocześnie ukazały się błyszczące oczy. — Poddaj się, Lupin!
— A gwardya, czy się poddaje?
— Jeżeli się ruszysz, zabiję cię jak psa...
— Przecież stamtąd nie możesz mnie dosięgnąć!
Rzeczywiście Lupin ustawił się w takiej pozycyi, że Ganimard, ani doń celować, ani strzelać nie mógł.
Lecz położenie Arsena Lupin nie było dej pozazdroszczenia, gdyż drzwi ukryte w tryptyku, na które liczył, znajdowały się naprzeciw Ganimarda. Chcąc uciekać, byłby się wystawił na niechybną śmierć, bo w rewolwerze policyanta zostawało jeszcze pięć kul.
— Do kaduka, — rzekł śmiejąc się Lupin, — moje akcye spadły. Dobrze mi tak, chciałem mieć na ostatku sensacyę i linę za bardzo naciągnąłem. Nie trzeba mi było tyle gadać!
Przycisnął się do muru. Pod naciskiem ludzi jeszcze jedną deskę wyrwano, i Ganimard mógł się swobodniej poruszyć.
Najwyżej trzy metry dzieliły przeciwników. Lecz Lupin ukrył się za etażerkę pozłacanego drzewa.
— Do mnie, Beautrelet, — krzyczał stary policyant, zgrzytając z wściekłości zębami. — Strzelaj do niego, zamiast stać bezczynnie!...
Izydor dotychczas nie ruszył się, niezdecydowany. Całą siłą byłby się chciał wmieszać do walki i zdusić nieprzyjaciela, który był na jego łasce i niełasce. Lecz jakieś niewytłómaczone uczucie powstrzymywało go.
Dopiero nawoływanie Ganimarda wstrząsnęło nim. Palce położył na odwiedzionym kurku rewolweru.
— Jeżeli ja się wmieszam, — pomyślał, — natenczas Lupin przepadł... lecz mam przecież prawo... to mój obowiązek...
Oczy ich spotkały się. Oczy Arsena Lupin były spokojne i uważne, prawie ciekawe, jak gdyby w tej niebezpiecznej chwili zajmowała go jedynie moralna walka, którą staczał ze sobą młody człowiek. Czy Izydor zdecyduje się strzelić do niego?
W tejże chwili drzwi pękły od dołu do góry.
— Do mnie, Beautrelet, trzymamy go, — ryczał Ganimard.
Izydor uniósł rewolwer.
To co się teraz stało, było tak błyskawiczne, że dopiero później Beautrelet rzecz jasno pojął. Widział jak się Lupin schylił, jak przebiegł wzdłuż muru, prześlizgnął się koło drzwi, tuż pod bronią, którą napróżno Ganimard chciał ku niemu skierować. Następnie, on, Beautrelet, czuł się powalonym na ziemię, lecz również szybko silne ramiona uniosły go w górę.
Lupin trzymał go w powietrzu jak tarczę żywą, poza którą chował się.
— Dziesięciu przeciw jednemu, a jednak ucieknę, Ganimard! Widzisz, Lupin zawsze da sobie radę...
Z nadzwyczajną szybkością cofnął się do tryptyku. Trzymając jedną ręką Izydora przed swoją piersią, drugą ręką otworzył ukryte wejście i zatrzasnął za sobą małe drzwiczki.
W tejże chwili ukazały im się schody, które prostopadle schodziły.
— Idźże, — rzekł Lupin, popychając Izydora Beautrelet, — wojsko na lądzie pobite... Zajmijmy się flotą... Ah! śmieszni, wyrąbują teraz tryptyk!... Za późno... Lecz spiesz, Beautrelet...
Schody wykute w samej korze skały, kręciły się jak wąż wokoło pyramidy.
Jeden popychając drugiego, biegli po dwa lub trzy stopnie. Od czasu do czasu snop światła przedzierał się przez szczeliny i Beautrelet widział jak we śnie łodzie rybackie o kilkanaście sążni i czarność torpedowca.
Schodzili, schodzili bez końca, Beautrelet milcząco, Lupin gadając bezustannie.
— Ciekaw jestem, co robi w tej chwili Ganimard? Czy biegnie drugiemi schodami do tunelu, aby mi odciąć odwrót? Nie taki on głupi... Pewnie tam zostawił na straży ze czterech ludzi... a czterech ludzi wystarczy...
Zatrzymał się.
— Słuchaj... krzyczą u góry... otworzyli pewnie okno i porozumiewają się ze swoją flotą... Oh, patrz, łodzie poruszają się... dają znaki... torpedowiec się rusza... Zacny torpedowiec! Znam cię, pochodzisz z Havru... Kanonierzy stoją na swoich posterunkach... Do pioruna, a toć to komendant... Dzień dobry, Duguay-Trouin.
Rękę przesunął przez otwór i powiewał chustką. Następnie szedł dalej.
— Flota nieprzyjacielska ostro wiosłuje, — rzekł. — Grozi im zderzenie. Boże! jak ja się bawię!
Usłyszeli głosy pod sobą. W tym momencie znajdowali się równo z powierzchnią morza i wyszli do obszernej pieczary, w której dwie latarnie poruszające się, widniały w ciemnościach.
Kobiecy cień wysunął się i wpadł w objęcia Arsena Lupin.
— Prędzej... prędzej! byłam niespokojna!... Cóżeś tam robił?... Jakto, nie jesteś sam?...
Lupin uspokoił ją.
— To nasz przyjaciel Beautrelet... Wyobraź sobie, że nasz przyjaciel Beautrelet miał tę delikatność... lecz innym razem to ci opowiem... nie mamy wiele czasu... Karolu, jesteś tam?... dobrze... A łódź?
Karol odpowiedział:
— Łódź gotowa.
— Zapal, — rzekł Lupin.
Po małej chwili dało się słyszeć dyszenie motoru, i Beautrelet przywykłszy do ciemności, rozpoznał, że znajdują się na małej przystani, tuż nad brzegiem wody, na której bujała łódka.
— Łódź automobilowa, — objaśnił Lupin. — Dziwi cię to, co, mój stary Izydorze... Nie rozumiesz tego... Zastanów się tylko... Jak widzisz, woda, która się tutaj znajduje, jest woda morska, która za każdym przypływem napełnia tę grotę, wskutek tego posiadam więc przystań pewną i niewidzialną...
— Lecz zamkniętą, — odrzekł Beautrelet. — Nikt nie może do niej wejść i nikt wyjść nie potrafi.
— Ja potrafię, — rzekł Lupin, — i pokażę ci zaraz.
Pomógł wsiąść Rajmundzie, następnie wrócił po Izydora Beautrelet. Ten ostatni wahał się.
— Boisz się? — spytał Lupin.
— Czego?
— Być zatopionym przez torpedowiec.
— Nie.
— W takim razie pytasz się, czy obowiązkiem twoim nie jest pozostać przy boku Ganimarda, to znaczy, przy prawie, opinii i moralności, czy pozostać przy mnie, to znaczy, przy wstydzie, infamii i hańbie.
— A właśnie.
— Na nieszczęście, mój drogi, nie masz wyboru... Chodzi mi o to, aby nas miano za umarłych, nas obydwóch... aby mi dano spokój, którego potrzebuję jako przyszły uczciwy człowiek. Później, jak cię puszczę na wolność, możesz tyle mówić, ile zechcesz... nie będę już potrzebował niczego się obawiać.
Sposób, w jaki Lupin trzymał Izydora za ramię, przekonywał go dostatecznie, że opór nic mu nie pomoże. A potem, dlaczegoż miałby się opierać? Czyż nie odnalazł i nie wydał igły? Cóż go reszta obchodzić może? Czyż nie ma prawa iść za pociągiem sympatyi, którą mimo wszystko, czuł dla tego człowieka?
Uczucie w nim było tak jasne, że miał ochotę powiedzieć Arsenowi Lupin:
— Słuchaj, czeka cię inne niebezpieczeństwo, poważniejsze: Sherlock Holmes wpadł na twój ślad...
— Dalej, chodź, — rzekł doń Lupin, nim zdołał uformować powyższe zdanie.
Usłuchał i pozwolił się poprowadzić aż do łodzi, której kształt wydał mu się dziwaczny i wygląd niespodziewany.
Gdy znaleźli się na mostku, zeszli po stopniach zupełnie prostopadłych, rzekłbyś po drabce, opartej o wieko, które się za nimi zatrzasło.
Znaleźli się w bardzo małej i wąskiej kajucie, ostro oświetlonej, w której znajdowała się już Rajmunda. Tyle właśnie było miejsca, że wszyscy troje usiąść mogli.
Lupin zdjął tubę akustyczną i rozkazał:
— W drogę, Karolu.
Izydor miał nieprzyjemne uczucie, podobne jak ci, którzy windą zjeżdżają na dół, uczucie usuwającej się ziemi, uczucie próżni. Tym razem usuwała się woda i zapadali się, powoli.
— Toniemy, co? — zaśmiał się ironicznie Lupin. — Uspokój się... Musimy tylko z tej pieczary, w której się znajdujemy, zjechać do innej mniejszej, wpół otwartej, do której można dojechać tylko w czasie odpływu morza... Zresztą wszyscy zbierający muszle znają tę pieczarę... Dziesięć sekund... a przejedziemy, otwór jest bardzo ciasny, taki właśnie, że nasza łódź podwodna przejedzie...
— Lecz, jakże to możliwe — spytał Beautrelet, — że rybacy, którzy wchodzą do dolnej pieczary, nie zauważyli, że pieczara ta przebita i łączy się z drugą, w której znajdują się schody prowadzące do wnętrza Igły? Prawda przecież znajdowała się tak blizko!
— Mylisz się, Beautrelet! Sklepienie owej małej pieczary jest zamknięte w czasie odpływu morza, za pomocą ruchomego sufitu, pomalowanego na kolor skały, który to sufit woda unosi, gdy przybywa, a zamyka hermetycznie, gdy ubywa. Dlatego to podczas przypływu mogę przejechać... Nie jestże to sprytnie obmyślane... co?... Prawdę powiedziawszy, ani Cezar, ani Ludwik XIV, wogóle żaden z moich poprzedników, nie mogli czegoś podobnego wymyślić, gdyż nie znali łodzi podwodnej... Zadowalali się schodami, które prowadziły, aż do dolnej pieczary... Lecz ja, skasowałem ostatnie stopnie schodów i wynalazłem ruchomy sufit... Podarunek, który robię Francyi... Rajmundo, moja droga, zagaś lampę, która znajduje się przy tobie... nie potrzebujemy jej... przeciwnie.
Rzeczywiście, słabe światło, rzekłbyś koloru wody, ogarnęło ich po wypłynięciu z pieczary, przez dwa boczne okienka i przez oszklony otwór w powale, który pozwalał kontrolować górne części morza.
W tejże chwili jakiś cień przesunął się nad nimi.
— Natarcie rozpoczyna się. Flota nieprzyjacielska opierścienia Igłę... Lecz mimo, że jest pusta i wydrążona, zapytuję się, w jaki sposób chcą do niej wejść.
Zbliżył usta do tuby:
— Nie opuszczajmy dna, Karolu... Dokąd płyniemy? Przecież mówiłem ci... do portu Arsena Lupin... a z całą szybkością, musi być tam przecież woda, aby módz wylądować... mamy panią ze sobą.
Jechali tuż nad skalistem dnem. Trawy morskie potrącone, wyprostowały się, a ostry prąd kołysał niemi i rozciągał je, jak włosy, gdy pływają.
Dłuższy cień zawisł nad nimi.
— To zapewne torpedowiec, — rzekł Lupin, — armaty odezwą się niebawem... Cóż zrobi Duguay-Trouin? Czy będzie bombardował Igłę? Co my tracimy, Beautrelet, że nie możemy być obecni przy spotkaniu się Duguay-Trouin z Ganimardem! Połączenie sił morskich z siłami lądowemi! Hej, Karolu, ty śpisz, poczciwcze!
Po skalistem dnie ukazał się piasek, później znowu skały, znacząc przylądek od Etretat, łuk d’Amont.
Ryby przestraszone uciekały za zbliżeniem się podwodnego statku. Jedna z nich odważniejsza przyczepiła się do bocznego okienka, i patrzała nieruchomemi swemi wyłupiastemi oczyma.
— To mi się podoba, — rzekł Lupin, — teraz przynajmniej widać, że jedziemy. Co mówisz Beautrelet, o mojej łupince? Niezła, co?
Zawołał przez tubę:
— Wyjedźmy teraz na powierzchnię. Karolu. Już nam nie grozi niebezpieczeństwo.
Jak piłka podskoczyli w górę i oszklone wieko ukazało się nad wodą.
Znajdowali się co najmniej o milę oddaleni od brzegu, i Beautrelet poznał dopiero, z jaką zawrotną szybkością jechali.
Tak więc minęli Fecamp, następnie wszystkie plaże normandzkie: Saint-Pierre, Petites-Dal’es, Veulettes, Saint-Valery, Veules, Quibervoille.
Lupin kpinkował bezustannie, a Izydor nie mógł się dosyć napatrzeć i nasłuchać, zachwycony werwą tego człowieka, jego wesołością, łobuzeryą i jego radością życia.
Lecz obserwował również Rajmundę. Młoda kobieta zachowywała się milcząco, oparta o tego, którego kochała. Jego ręce trzymała w swoich dłoniach i spoglądała raz w raz na męża, a Beautrelet zauważył, że ręce jej zaciskały się, a smutek ócz zwiększał się. Była to niejako niema i bolesna odpowiedź na kaprysy Arsena Lupin. Możnaby powiedzieć, że lekka ta rozmowa i sarkastyczne pojęcie życia sprawiały jej wielką boleść.
— Cicho bądź — szepnęła. — Nie powinieneś się śmiać w takiej chwili, przecież kusisz Boga. Jeszcze tyle nieszczęść może nas dosięgnąć!
Naprzeciw Dieppe, musieli zjechać pod wodę, aby ich rybacy nie zauważyli. W dwadzieścia minut później skręcili w stronę brzegu, i łódź wjechała do małego portu podmorskiego, wyżłobionego w skale, ustawiła się wzdłuż tamy i wolno wyjechała na powierzchnię.
— Port Arsena Lupin, — oznajmił Lupin.
Miejsce to, oddalone o pięć mil od Dieppe, a trzy mile od Treport, było zupełnie puste i ogrodzone z prawej i lewej strony dwoma zrębami skały. Miałki piasek wyściełał tę małą plażę.
— Na ziemię, Beautrelet. Rajmundo, podaj mi rękę. Ty, Karolu, wróć do Igły zobaczyć, co się tam dzieje między Ganimardem a Duguay-Trouin, i wrócisz nad wieczorem zdać mi relacyę. Sprawa ta zaciekawia mnie niewypowiedzianie.
Beautrelet z ciekawością zapytywał siebie, w jaki sposób potrafią wyjść z tego więzienia, gdy naraz ujrzał na samym dole skały szczeble żelaznej drabiny.
— Izydorze — rzekł Lupin, — gdybyś dobrze znał geografię i historyę, tobyś wiedział, że znajdujemy się na dnie parowu de Parfonval. Mniejwięcej przed stu laty, bo w nocy 23 sierpnia r. 1803, Jerzy Cadoudal i sześciu wspólników wylądowali w tem samem miejscu celem uprowadzenia pierwszego konsula Bonapartego. Czas zniszczył drogę. Lecz Ludwik Valmeras znany więcej pod nazwiskiem Arsena Lupin, odrestaurował ją swoim kosztem i kupił farmę Neuvillette, w której spiskowcy przepędzili pierwszą noc, a w której Ludwik Valmeras spokojnie żyć będzie ze swoją żoną i matką. Włamywacz umarł. Niech żyje farmer!
Po półgodzinnem uciążliwem wdrapywaniu się, weszli nareszcie na równinę, niedaleko małego szałasu, który służy zapewne za miejsce schronienia dla nadbrzeżnych celników. Jakoż w dwie minuty później, na zakręcie ścieżki ukazał się jeden celnik.
Stanął frontem i salutował:
Lupin zapytał:
— Nic nowego, Gomel?
— Nic, panie.
— Nie spotkałeś kogo podejrzanego?
— Nie, panie... chociaż...
— Mów.
— Żona moja, która jest krawcową w Neuvillette...
— Tak, wiem... Cezaryna... Matka moja wspominała mi o niej. Więc?
— Zdaje się, że jakiś marynarz kręcił się dzisiaj rano we wsi.
— Jak wyglądał?
— Nie wyglądał na tutejszego... Może Anglik.
— Ah! — wykrzyknął Lupin, zaniepokojony. — I przykazałeś Cezarynie...
— Śledzić go, tak, panie.
— Dobrze, czuwaj nad powrotem mojej łodzi, Karol za dwie lub trzy godziny wróci. Jeżeliby co było, znajdziesz mnie w domu.
Szli dalej, a Lupin rzekł do Izydora Beautrelet:
— Niepokoję się... Czyż byłby to Holmes? Ah! jeżeli to on, można się wszystkiego po nim spodziewać.
Po chwili wahania:
— Nie wiem czy nie byłoby lepiej wrócić. Mam złe przeczucia...
Lekko górzysta płaszczyzna rozciągała się przed ich wzrokiem. Trochę na lewo dolinki obrosłe drzewami prowadziły do farmy, której zabudowania ukazywały się zdala... Było to schronienie przygotowane przez Arsena Lupin, ustronie wypoczynku obiecane Rajmundzie. Czyż wskutek niedorzecznych urojeń zrzecze się szczęścia w chwili, gdy dochodził do celu?
Pochwycił za ramię Izydora, a wskazując mu Rajmundę wyprzedzającą ich, rzekł:
— Patrz na nią. Gdy tak idzie, postać jej ma pewne ruchy, na które nie mogę patrzeć bez drżenia. Lecz wszystko w niej sprawia mi to drżenie ze wzruszenia i miłości, jej ruchy jak jej spokój, jej milczenie jak ton jej głosu. Widzisz, sam fakt, że postępuję śladami jej stóp, uszczęśliwia mnie. Ah! Beautrelet, czy ona zapomni kiedy, że byłem Arsenem Lupin? Całą tę przeszłość, którą nienawidzi, czyż zdołam wymazać z jej pamięci?
Zapanował nad wzruszeniem i rzekł z poczuciem pewności:
— Ona zapomni! Zapomni, gdyż zrobiłem jej ofiarę ze wszystkiego. Wszakże poświęciłem niezdobyte to schronienie w wydrążonej Igle, poświęciłem moje skarby, moją władzę, moją dumę... poświęciłem wszystko... nie chcę być niczem... chcę być tylko uczciwym człowiekiem, który kocha... chcę być uczciwym człowiekiem, jeżeli ona innego kochać nie może...
I dodał hamując wybuch namiętności:
— Ah! Beautrelet, czy uwierzysz, że ze wszystkich uciech, które kosztowałem w mojem życiu awanturniczem, żadna nie równa się z radością, jaką sprawia mi jej spojrzenie, gdy zadowoloną jest ze mnie... Wtenczas czuję się tak słabym, że miałbym ochotę płakać.
Czy płakał? Beautrelet miał to wrażenie, że oczy zaszły mu łzami! Łzy w oczach Arsena Lupin! Łzy miłości!
Doszli do starej bramy, która wzbraniała wejścia do farmy.
Lupin zatrzymał się sekundę, szepnął:
— Czegoś się lękam? Czuję jakieś przygnębienie... Czyżby historya o wydrążonej Igle nie była skończona? Czyżby przeznaczenie nie przyjęło takiego rozwiązania, jakie ja wybrałem?
Rajmunda obejrzała się zaniepokojona:
— Patrz, Cezaryna bieży ku nam...
Rzeczywiście żona celnika pędziła przez farmę z całych sił.
Lupin wybiegł naprzeciw:
— Co się stało? Mów!
Przestraszona i zziajana zaczęła jąkać:
— Jeden człowiek... widziałam człowieka w salonie...
— Czy ten Anglik, którego widzieliście rano?
— Tak... lecz inaczej przebrany...
— Widział was?
— Nie. Widział tylko matkę pana.
— I cóż?
— Powiedział jej, że szuka Ludwika Valmeras, że jest przyjacielem pana.
— Moja matka, cóż na to?
— Pani natenczas odpowiedziała, że syn jej wyjechał w podróż... na lata...
— Czy odszedł potem?
— Nie. Dawał przez okno jakieś znaki... Jak gdyby kogo przywoływał.
Lupin wahał się. Przeraźliwy krzyk rozdarł powietrze. Rajmunda jękła:
— To matka twoja... poznaję...
Rzucił się na nią w przystępie niepohamowanej namiętności:
— Uciekaj... uciekajmy... ty pierwsza...
Lecz w tejże chwili zatrzymał się, przestraszony, zmieszany.
— Nie, tak nie można... to byłoby wstrętne... Przebacz mi... Rajmundo... Biedna kobieta, zostań tutaj. Beautrelet, czuwaj nad nią.
Pobiegł szybko wzdłuż pochyłości, która okalała farmę i zatrzymał się dopiero przy parkanie ogradzającym zabudowania.
Beautrelet nie zdołał zatrzymać Rajmundy, to też nadbiegła prawie równocześnie z Arsenem Lupin. Zaś Beautrelet ukryty za drzewem zauważył w pustej alei trzech mężczyzn, którzy szli od farmy do parkanu. Jeden z nich najwyższy szedł na czele, dwaj drudzy prowadzili kobietę, która jęcząc z bólu, starała się wyrwać z ich rąk.
Dzień poczynał zapadać. Mimo to Beautrelet rozpoznał Sherlocka Holmesa. Kobieta zaś była w podeszłym wieku, siwe włosy okalały wybladłą twarz. Zwolna zbliżali się wszyscy czworo. Doszli do parkanu. Holmes otworzył jedną część bramy.
Lupin natenczas wyskoczył z kryjówki i stanął przed nim.
Spotkanie to było tem straszniejsze, że było milczące, prawie że solenne.
Długo dwaj przeciwnicy mierzyli się wzrokiem. Równa nienawiść uwidoczniała się na ich obliczu. Nie poruszyli się.
Nareszcie Lupin odezwał się ze strasznym spokojem:
— Rozkaż twoim ludziom, aby puścili tę kobietę.
— Nie.
Możnaby sądzić, że jeden jak drugi boją się rozpocząć ostatecznej rozprawy, że jeden jak drugi gromadzi wszystkie swe siły. Tym razem zbyteczne są słowa znaczące lub obelgi, lub szydercze prowokacye. Panuje cisza, cisza śmierci. Rajmunda, pełna trwogi oczekiwała wyniku pojedynku. Beautrelet pochwycił ją za ramiona i trzymał ją nieruchomo.
Po małej chwili Lupin powtórzył:
— Rozkaż twoim ludziom, aby puścili tę kobietę.
— Nie.
Lupin zaczął mówić:
— Słuchaj, Holmes...
Lecz przerwał, rozumiejąc zbyteczność słów. Cóż znaczyły pogróżki przed tym kolosem próżności i woli, który zwał się Holmesem?!
Będąc na wszystko zdecydowany, sięgnął ręką do kieszeni w kamizelce. Lecz Anglik uprzedził jego ruch, a skoczywszy do uwięzionej, przyłożył jej rewolwer do skroni.
— Nie waż się ruszyć, Lupin, bo strzelę.
W tejże chwili dwaj towarzysze Holmesa wydobyli broń i zwrócili ją na Arsena Lupin.
Ten wyprostował się, a pokonując wściekłość, która w nim zawrzała, trzymając ręce w kieszeniach, z otwartą piersią, rzekł zimno:
— Holmes, poraz trzeci, puść tę kobietę w spokoju...
Anglik zaśmiał się szyderczo:
— Cóż to, nikt może nie ma prawa dotknąć się tej kobiety? Allons, dosyć blagi! Ty nie nazywasz się Valmeras, tak samo jak nie nazywasz się Lupin, jest to nazwisko, któreś ukradł, jak również ukradłeś nazwisko Charmerace’a. A ta, którą zwiesz matką, to Wiktorya, twoja wspólniczka, która cię wychowała.
Holmes popełnił jedną nieostrożność. Uniesiony żądzą zemsty, patrzał na Rajmundę, którą owe rewelacye przejmowały grozą.
Lupin skorzystał z tej chwili i dał ognia.
— Potępieniec! — ryknął Holmes, którego raniona ręka opadła wzdłuż ciała.
Krzycząc na swoich ludzi, wołał:
— Strzelajcie, wy drudzy, strzelajcie!
Lecz Lupin już wpadł był na nich, i nie upłynęły dwie sekundy, a jeden, ten z prawej strony, leżał na ziemi z raną w piersiach, drugi zaś z rozbitą szczęką wywrócił się pod parkan.
— Uwolnij się Wiktoryo... powiąż ich... A teraz my się zmierzymy, Angliku...
Schylił się, klnąc:
— Ah! kanalio...
Holmes tymczasem starał się pochwycić broń w lewą rękę i celował do niego.
Wtem padł strzał... krzyk przeraźliwy rozdarł powietrze... Rajmunda bowiem rzuciła się między dwóch zapaśników, twarzą do Anglika. Zachwiała się, rękę podniosła do szyi, wyprężyła się raz jeszcze i runęła do stóp Arsenowi Lupin.
— Rajmundo! Rajmundo!...
Rzucił się na nią, wziął na ręce i przyciskał do piersi.
— Martwa! — rzekł.
Zapanowała chwila osłupienia. Holmes zdawał się być zażenowany swoim czynem. Wiktorya szeptała:
— Mój mały... mój mały...
Beautrelet przystąpił do młodej kobiety i pochylił się nad nią. Lupin powtarzał:
— Martwa... martwa... — tonem zastanawiającym się, jak gdyby nie pojmował jeszcze znaczenia tych słów. Lecz twarz jego zmieniała się, wykrzywiona bezbrzeżnym bólem. Rzucał się jak zwierz dziki w przystępie obłędu.
— Podły! — wykrzyknął naraz głosem pełnym nienawiści.
I silnem uderzeniem wywrócił Holmesa, pochwycił go za gardło i kurczowo wpiął palce w ciało.
Anglik charczał bezbronny.
— Mój mały, mój mały, — błagała Witorya...
Beautrelet nadbiegł. Lecz Lupin już puścił swoją ofiarę, a klęcząc przy swoim przeciwniku, wybuchł płaczem.
Przykry widok. Beautrelet nie miał nigdy zapomnieć całego tragizmu tej sceny, on, który tak doskonale znał bezbrzeżną miłość Arsena Lupin do Rajmundy, który wiedział, ile Lupin poświęcił, aby choć uśmiechem ożywić twarz ukochanej.
Noc całunem mroku okrywała coraz bardziej pole walki. Trzej Anglicy, skrępowani i z zakneblowanemu ustami leżeli w trawie. W oddali śpiew zakłócał spokój rozległej niziny. Byli to ludzie z Neuvillette, wracający od pracy.
Lupin podniósł się. Słuchał monotonnej pieśni. Następnie spojrzał na szczęśliwą farmę, w której chciał prowadzić spokojny żywot obok Rajmundy; wreszcie spojrzał na nią, na ukochaną, którą zabiła miłość, a która spała teraz, blada, snem wiecznym.
Ludzie zbliżali się.
Natenczas Lupin schylił się, uniósł umarłą silnemi rękoma i przerzucił przez plecy.
— Chodźmy, Wiktoryo.
— Chodźmy stąd, mój mały.
— Bądź zdrów, Beautrelet, — dodał.
A obładowany drogim, choć strasznym ciężarem, w towarzystwie swej wiernej sługi, szedł w stronę morza milczący i groźny, i powoli znikł w głębokich ciemnościach zapadającej nocy.