Ś.p. Marceli Motty
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Ś.p. Marceli Motty | |
Data wyd. | 1898 | |
Druk | Czcionkami Drukarni Dziennika Poznańskiego | |
Miejsce wyd. | Poznań | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Ś. P.
MARCELI MOTTY.
NAPISAŁ
A. DANYSZ
(ODBITKA Z „DZIENNIKA POZNAŃSKIEGO“.)
POZNAŃ
CZCIONKAMI DRUKARNI DZIENNIKA POZNAŃSKIEGO.
1898.
|
{{f|przed=5em| Zabieramy się do skreślenia życiorysu człowieka, na którego społeczeństwo wielkopolskie spoglądało przez pół wieku ze czcią i uwielbieniem. Uczucie to był tem głębsze i rzetelniejsze, że się tyczyło wewnętrznéj istoty Marcelego Mottego, a nie zewnętrznych danych, które częstokroć wartość człowieka podnoszą. Społeczeństwo wielkopolskie uznawało w zmarłym jego moralną wartość, czciło jego szlachetny i podniosły charakter. Wyższość jego charakteru była tak wybitną, że przykuwała niejako i zmuszała do uznania. Rzadka w człowieku zgoda szlachetnéj woli i wyższéj inteligencyi robiła z Marcelego Mottego na wskroś wyższą osobistość, która nakazywała poszanowanie i stawała się dla innych powagą, chociaż on sam najmniéj na nią się wysilał. Każdy, kto go znał, czuł, że nic nieszlachetnego, że nic mniéj szlachetnego nie ma przystępu do jego podniosłego umysłu.
Warunki, wśród których obecnie żyjemy, są tak trudne i przerafinowane, że nawet dobre charaktery nie wahają się nieraz dla pewnych korzyści zawierać kompromisu z tem, co jest mniéj dobrem. Ale takich niewinnych choćby układów z sumieniem nie znał Marceli Motty. Co raz napiętnował (ulubionem swojem drastycznem wyrażeniem) jako nie dobre, od tego odwracał się ze wstrętem. Ciągłe zaś przestrzeganie bezwzględnéj prawości, szlachetności i przyzwoitości wyrobiło w nim arystokracyą umysłową, którą natychmiast każdy odczuwał — nawet po krótkiem z nim obcowaniu. W tem leżała tajemnica jego towarzyskiéj powagi. Ten katonizm etyczny, nie dopuszczający kompromisów, imponował i powodował jego moralną wyższość nad przeciętnymi ludźmi.
Ale zróbmy krótką analizę charakteru męża, którego życie mamy rozpamiętywać. Marceli Motty urzeczywistniał w sobie idee etyczne, od których urzeczywistnienia zależy moralny charakter człowieka.
Zdołał on wyrobić w sobie to, co w dzisiejszych stosunkach najwięcéj może sprawia trudności t. j. doszedł do wewnętrznéj wolności, do zgody ze sobą samym. Umysł ludzki na ciągłe jest wystawiony zaburzenia, które go szarpią na wszystkie strony i mącą jego spokój. Ileż trudności sprawiają człowiekowi jego własne ja, jego własne pożądania. Mogą one stać się dla niego niewyczerpanem źródłem goryczy, ponieważ nawet przy najkorzystniejszych warunkach nie może ich zaspokoić wszystkich, a siła ich wzrasta, im mniéj się może zdobyć na energią zwalczania ich w zarodku.
A choćby nawet człowiek samego siebie opanował, bliższe i dalsze otoczenie, w którem mu żyć wypadło, staje się dla niego powodem wewnętrznego niepokoju i rozsterki umysłowéj. Te wszystkie walki przechodził także Marceli Motty, a były one może u niego tem cięższe, na im wyższy diapazon umysł jego był nastrojony. Lecz z walk tych wyszedł z wyrobionym spokojem wewnętrznym, z równowagą umysłową, do jakiéj rzadko człowiekowi udaje się dochodzić. Ztąd to jego wewnętrzne zadowolenie, ztąd ta swoboda jego umysłu. Na mocy swoich niepospolitych zdolności i wielkiéj bystrości rozumu, przy korzystniejszych okolicznościach byłby mógł zająć zupełnie inne stanowisko w hierarchii społecznéj. Co dla niejednego człowieka staje się źródłem goryczy, zatruwającéj mu życie, to nawet chmurki niezadowolenia nie wywoływało na pogodnem życiu Marcelego Mottego. Przestając na swojem, odrzucał nawet ofiarowane mu zaszczytniejsze stanowiska. Wewnętrzna wolność tak dalece zrosła się z jego jestestwem, że przeszła nawet późniéj w naiwną prawie prostotę. Nic nie potrzebować jest boskiem, a jak najmniéj, najbliższem boskiego, mawiał mędrzec grecki i tę zasadę nie słowem lecz czynem wyznawał Marceli Motty. Im szybciéj w ostatnich dziesiątkach lat życie, jak w całym świecie, tak też i w Wielkopolsce przybrało wykwintniejsze formy, tem więcéj odbijała jego diogenesowska prawie prostota, będąca wypływem jego równowagi umysłowéj.
Nie mniéj urzeczywistniał Marceli Motty ideę życzliwości. Ponieważ człowiek żyje w otoczeniu innych ludzi, musi w szlachetny sposób unormować swój stosunek do nich. Jest to zaś wtedy tylko możliwem, jeżeli obcowanie jego z ludźmi opiera się na życzliwości. Wewnętrzna życzliwość przebijała się w każdym czynie, w każdym nieomal ruchu Marcelego Mottego. Sam nie wymagając niczego od ludzi, dawał im bardzo wiele, występując wobec nich z grzecznością, uprzejmością, przychylnością. A nie była to uprzejmość i życzliwość zewnętrzna, zdawkowa, po za którą kryje się nieraz obojętność, a nawet może niechęć. Przychylność jego była prawdziwa, rzetelna, bo się opierała na jego charakterze, bo była zrosłą z jego osobistością. Ztąd pogoda i spokój, które Marceli Motty naokół roztaczał. Umysł jego na wskroś życzliwy nie znosił ciasnoty serca. Nikomu nie zdarzyło się widzieć go gniewającym się, nikt nie usłyszał szorstkiego albo cierpkiego słowa z jego ust. Uprzejmość jego była zawsze równą dla każdego, bez różnicy osób i okoliczności. Taka bezwzględna równowaga w postępowaniu z ludźmi jest tylko możliwą przy wyższym umyśle. Sic se gerendo minime est mirandum, si et vita eius fuit secura et mors acerba. Jeżeli wolność wewnętrzna budziła dlań szacunek, to życzliwość, jaką promieniało jego życie, jednała mu przychylność i miłość ludzką. Marcelego Mottego kochano ogólnie, bo, przy całéj przewrotności natury ludzkiéj, trudno ludziom na życzliwość odpowiadać nieżyczliwością, albo obojętnością. Multis ille flebilis occidit, bo każdy czuł, że społeczeństwo straciło w nim szczerego przyjaciela.
A wreszcie jeżeli do dopełnienia moralnego charakteru potrzeba urzeczywistnienia idei społecznéj, potrzeba działania dla dobra tego społeczeństwa, wśród którego się żyje, któż wierniéj spełniał wzięte na siebie dobrowolnie obowiązki, jak Marceli Motty? Jak wiadomo, wybrał sobie zawód nauczycielski. Dziwny to zaprawdę zawód! Z t. n. uczonych zawodów niema może stanowiska, w któremby między nakładem wiedzy i nauki, a korzyścią materyalną, między nastrojem tejże wiedzy, potrzebnéj do wykonywania zawodu, a zajęciem samem, był tak ogromny przedział, jak w stanie profesorskim. Garnie się zwykle do niego młodzież najlepsza, w któréj wyobrażenia naukowe, zyskane przez naukę szkolną, tak silnie się skupiły w umyśle, że wytworzyły dążność dalszéj pracy w obrębie tych samych wyobrażeń. Obcowanie kilkoletnie w idealnem kole, stworzonem przez naukę szkolną, przykuwa ją do idealizmu — słowem są to po większéj części idealiści. Ale idealizm kończy się często z chwilą złożenia egzaminu, z chwilą wstąpienia do urzędu. Młody pedagog, kształcony na uczonego, musi się zrzec po części swego uczonego stanowiska, musi się nagiąć do nowéj, ciężkiéj i do tego nie bardzo w społeczeństwie szanowanéj pracy. Praca nad zbiorowem wychowaniem niedorosłych wymaga nowego dostrojenia umysłu, wyrobienia niejako nowego usposobienia, nowego nakładu idealizmu, wymaga nieraz wewnętrznych ofiar. Ażeby działać na młodzież, trzeba mieć powagę, a tę trzeba prawie zawsze z zaparciem się bezpośredniości w sobie wyrobić.
Piszący nieraz słyszał z ust Marcelego Mottego, ile trudności sprawiało mu wyrobienie w sobie powagi zawodowéj. Przyznawał się, że, będąc za młodu wesołego usposobienia, na widok swawolących chłopców musiał się zrazu wstrzymywać, aby z nimi razem nie poswawolić. Jak Marceli Motty spełniał swe społeczne zadanie, o tem poświadczyć mogą tysiące ludzi, którzy za młodu przeszli przez jego ręce. Można śmiało powiedzieć, że w wykonywaniu swego zawodu był dla siebie tyranem, że zwłaszcza w późniejszym wieku robił więcéj, aniżeli mógł, aniżeli siły jego mogły wytrzymać. Nie skutkowały u niego namowy i prośby najbliższego otoczenia, aby sobie pofolgował. Marceli Motty nie znał wczasu, nie rozumiał, co to jest oszczędzać się. Kiedy przed kilku laty dla sędziwego wieku pożegnał się ze szkołą realną, w któréj tak długo pracował, prawie do końca życia udzielał lekcyi w szkole żeńskiéj, któréj długoletnim był dyrektorem. Nunquam minus otiosus, quam cum otiosus erat. Rozczulającem było widzieć tego starca, jak krótko przed śmiercią (dla bolu w krzyżach) na kolanach pisał tłomaczenie autorów klasycznych. Tak wyglądało jego otium!
Marceli Motty urodził się w Poznaniu 5 czerwca 1818 r. z ojca Jana i matki Apolonii z Herwigów. Rodzina Mottów pochodzi z Francyi. Jeden z Mottów był oficerem w wojsku hiszpańskiem, a ożeniwszy się bogato, osiadł w Landrecies we Flandryi. Dziad Jana Mottego mieszkał jako zamożny człowiek jeszcze w Landrecies. Miał on jedenastu synów i jednę córkę. Ojciec Jana, przeznaczony do stanu duchownego, uciekł ze szkół i zaciągnął się do pułku Clark, złożonego po większéj części z Irlandczyków, których przepędziła do Francyi nadzieja lepszéj doli. Pułk ten został zniesiony podczas rewolucyi, a Motty przeniósł się do pułku kawaleryi, służył pod Dumouriezem, a następnie Kellermannem. Po śmierci pierwszéj żony ożenił się drugi raz z córką Bachmanna, oficera przybocznéj gwardyi królewskiéj, złożonéj z Szwajcarów (Cent-Suisses de la garde du roi). Dwa razy wracał późniéj jeszcze do służby wojskowéj. Podczas rewolucyi był w gwardyi narodowéj paryskiéj, a straciwszy na nieszczęśliwéj spekulacyi majątek, przyjął stanowisko oficera żandarmeryi w jednéj z nowszych prowincyi przyłączonych do Francyi.
Aż do początku bieżącego wieku Jan Motty przebywał z rodzicami, których był jedynym synem, w Malmédy niedaleko Liège. W r. 1801 rodzice powrócili do Paryża, gdzie Jan Motty stracił matkę. Kiedy w początkach cesarstwa horyzont polityczny Francyi się zaciemnił i zanosiło się na długie walki ze zjednoczonymi wrogami, ojciec postanowił syna wysłać za granicę. Krewna jego pani Noizières znalazła już w r. 1789 gościnny przytułek w domu Prokopa Mielżyńskiego. Za jéj to pośrednictwem Prokopowa Mielżyńska zabrała z Francyi w r. 1805 piętnastoletniego Jana Mottego, który wtedy zaledwie skończył kolegium, do Chobienic. Następnego roku został Jan Motty nauczycielem u Józefa Mielżyńskiego w Miłosławiu. Przez sześć lat bawił w Miłosławiu, przygotowując młodych Mielżyńskich do francuskiego gimnazyum w Berlinie i uzupełniając sam swoje wykształcenie.
Za Księstwa Warszawskiego otrzymał nominacyą, podpisaną przez Staszyca, na nauczyciela języka francuskiego w szkole departamentowéj w Poznaniu, a gdy tę w r. 1815 miano przekształcić na pruskie gimnazyum, Jan Motty był przeznaczony do szkoły departamentowéj w Lublinie, lecz władza pruska zatwierdziła go na zajmowanem stanowisku. Kiedy książę Antoni Radziwiłł został namiestnikiem W. Ks. Poznańskiego, Jan Motty uczył synów jego Bolesława i Wilhelma, a po części także księżniczki Elizę i Wandę. Z czasem zawiązał się między domem Radziwiłłów a rodziną Jana Mottego serdeczniejszy stosunek. Na jednéj z zabaw dziecinnych u Radziwiłłów obecnym był także jako kilkoletni chłopiec Marceli Motty. Zagadnięty przez jakiegoś wojskowego o sympatye dla żywiołu niemieckiego, dał odpowiedź, która się stała powodem nieprzyjemnych urzędowych przestawień dla ojca. Jan Motty urzędował w gimnazyum przez 34 lat; usunął się w r. 1846 za rządów Brettnera.
W r. 1817 ożenił się z dawniejszą swoją uczennicą z pensyonatu Francuza de Trimail, Apolonią Herwig. Matka Marcelego Mottego pochodziła z małżeństwa o mięszanéj narodowości. W pierwszéj połowie naszego wieku małżeństwa między Polakami a Niemcami nie należały w Księstwie bynajmniéj do rzadkości. Łączeniu się dwóch narodowości i wyznań nie przeszkadzał ani szowinizm narodowy ani gorliwość wyznaniowa. Zwłaszcza małżeństwa między Niemcami protestantami a Polkami katoliczkami często przychodziły do skutku. Zwykle dzieci pochodzące z takich mieszanych małżeństw szły za narodowością i wyznaniem matki, jednakże były także wypadki kompromisu: syn zostawał za ojcem Niemcem i protestantem, córka za matką Polką i katoliczką. Ojciec Apolonii Mottowej, narodowości niemieckiéj, był radcą cłowym w Rogoźnie, Sierakowie i Skwierzynie; matka Polka, z domu Klimicka, pochodziła z rodziny litewskiéj. Dom Herwigów był zupełnie polskim. Prócz córki Apolonii, wydanéj za Jana Mottego, mieli Herwigowie jeszcze syna Augusta i córkę Katarzynę, która wyszła za profesora gimnazyum leszczyńskiego Jana Poplińskiego, założyciela i redaktora „Przyjaciela Ludu“. W Marcelim Mottym płynęła więc krew francusko-niemiecko-polska.
Wyobrażenia, które Marceli Motty wyniósł z domu rodzicielskiego, były ze wszech miar korzystne. Ojciec był człowiekiem z wyższem wykształceniem i szlachetnym sposobem myślenia, matka uosobieniem dobroci i miłości. Mamy przed sobą cały szereg listów pisanych przez rodziców do syna z czasów jego pierwszéj młodzieńczéj samodzielności, z czasów jego pobytu w uniwersytecie. W listach tych ojciec składa swoje wyznanie wiary społecznéj, życząc sobie widocznie, aby jego przekonania stały się także przekonaniami syna. Każdy niemal list jego jest poświęcony jakiejś poważnéj refleksyi, podczas gdy matka wzięła na siebie obowiązek zaradzania materyalnym potrzebom i dostarczania potocznych nowin, tyczących się rodziny, znajomych i poznańskiego towarzystwa. Widzimy, że rodzice bardzo szczęśliwie podzielili między siebie role: ojciec reprezentuje powagę, matka miłość rodzicielską.
Z całą świadomością występuje ojciec w listach do syna jako grondeur, jak się żartem nazywa. Filozofia życia Jana Mottego była prosta, uczciwa, i, jak codzienne doświadczenie uczy, najpewniéj prowadząca do celu. Człowiek wedle tejże filozofii nie istnieje jako osobnik dla siebie, ale należy do świata. Może on żyć tylko na tle społeczeństwa, do którego należy. Jako l'homme humanisé, jako l'homme social ma pewne obowiązki dla społeczeństwa, od których mu nie wolno trzymać się zdala. „Ce n'est pas assez de savoir beaucoup de grec et de latin, d'y joindre beaucoup de connaissances, d'etre un jeune homme solide, avec tout cela ou ne pourrait faire de toi, qu'un pédant, ile faut savoir encore et converser et vivre.“
Ten motyw, powtarzany bezustannie i prawdopodobnie urzeczywistniony w codziennem życiu, przyczynił się niezawodnie do wyrobienia w Marcelim Mottym takiego charakteru, jaki skreśliliśmy we wstępie. Stale zaś powtarzanego przykładu na stwierdzenie powyższéj zasady dostarczają Voltaire i Rousseau, którzy, pomimo pokrewieństwa przekonań, na mocy odmiennie wyrobionych usposobień doszli do odmiennych ideałów w życiu. Żyć w zgodzie ze społeczeństwem, to znamionuje człowieka cywilizowanego: tu pourrais être un peu moins Rousseau et un peau plus Voltaire. Z listów Jana Mottego możnaby wybrać sporą wiązankę wzniosłych haseł wychowawczych, n. p. vis pour tes semblables, afin qu'ils vivent pour toi, albo probité, lumière, travail, telle est notre devise.
Również korzystnym był także nastrój naukowy domu rodzicielskiego. Jan Motty jest autorem kilku dziełek, dziś już zapomnianych. W roku 1823 wydał Wstęp do historyi naturalnéj zastosowany do szkół poznańskich, a w następnym roku Précis de l'histoire de le litérature française. Więcéj znaną jest jego Książeczka do nabożeństwa, na którey się modliła św. Jadwiga, którą przypadkiem znalazł u pensyonarza swego Gozimirskiego i wydał w roku 1823. Wydanie to jest tem szacowniejsze, że rękopis, wróciwszy do rodziny Gozimirskich, zaginął i dotąd pomimo wznowionych kilkakrotnie poszukiwań się nie odnalazł. Odnaleziony został tylko na zamku Fischbach w Górach Olbrzymich przez Józefa Lekszyckiego futerał srebrny, w którym rękopis się przechowywał. Jan Motty prócz nauk przyrodniczych, których uczył w gimnazyum, stale zajmował się literaturą swego ojczystego języka, a zamiłowanie to przelał na syna. Nie wypada także pominąć dodatniego wpływu dwóch bliskich krewnych Marcelego, t. j. Jana i Antoniego Poplińskich, którzy przez szereg lat podtrzymywali ruch literacki w Poznańskiem. Jan Popliński z Leszna zjeżdżał z rodziną podczas feryi często do Poznania i bawił w domu Mottów.
Pierwsze nauki pobierał Marceli Motty w domu. W r. 1826 wstąpił do gimnazyum ad St. Mariam Magdalenam. Gimnazyum to było wówczas umieszczone w budynku pojezuickim przy ulicy Jezuickiéj. Dyrektorami jego byli Stoc i radca konsystoryalny Jacob, radcą szkolnym kanonik Busław. Z nauczycieli Marcelego wymieniamy Łożyńskiego, który w r. 1837 został dyrektorem w Chełmnie, Czwalinę, Buchowskiego, Wannowskiego, Poplińskiego i znanego z prac nad filozofią wschodnią Gladischa, późniejszego dyrektora w Krotoszynie. Wspomnienia z pobytu swego w gimnazyum złożył Marceli Motty w czwartym tomie „Przechadzek po mieście“. Z nauczycieli wyszczególniał go Gladisch. Kiedy po wyjściu ze szkół ofiarował swemu nauczycielowi na pamiątkę historyą Migneta, ten podziękował mu za ten dar w liście, w którym czytamy: je weniger ich überhaupt die Achtung verhehlen kann, die ich aus dem früheren Verhältnisse, in dem wir zu einander gestanden, für Sie hege.
Na ławie szkolnéj zawarł Marceli Motty serdeczną przyjaźń ze starszym o trzy lata od siebie Hipolitem Cegielskim i wprowadził go do domu swych rodziców, gdzie był prawie uważany za syna. Połączyło ich ożywiające obu pragnienie wiedzy i poważne pojmowanie obowiązków. Cegielski przewyższał Marcelego Mottego zdolnościami i siłą woli, którą w sobie wyrobił przez łamanie się z trudnościami od pierwszéj młodości.
W ogólności można powiedzieć, że Marceli Motty uznawał wyższość umysłową Cegielskiego i chętnie poddawał się jego bystremu sądowi. Przyjaźń zawarta na ławie szkolnéj zamieniła się późniéj w ściślejszy węzeł: w roku 1841 Cegielski pojął za żonę siostrę Marcelego, Walentynę.
Złożywszy w roku 1836 egzamin dojrzałości równocześnie z Maksymilianem Kolanowskim, Hipolitem Buchowskim, Maksymilianem Szymańskim, Wiktorem Kramarkiewiczem, Maryanem Cybulskim i Andrzejem Morowskim, udał się Marceli Motty na studya do Berlina. Podróż dyliżansem pocztowym trwała półtora dnia i dwie noce. Zabrał ze sobą listy polecające do rozmaitych osób, dawniejszych znajomych rodziców z Poznania. Na żądanie ojca miał nawiązać z domami temi stosunki, aby nie zdziczeć w wyłącznem towarzystwie młodzieży akademickiéj. Bywał w domu ks. ks. Radziwiłłów Wilhelma i Bogusława, u Michalskiego, dawniejszego sekretarza biskupa Krasickiego i domownika Radziwiłłów, u intendanta radziwiłłowskiego Kupscha, znanych sobie z Poznania Gumprechtów i Schwarzbacha, późniejszego właściciela zakładu pedagogicznego w Wiedniu. Pierwsze kroki w świecie ułatwił mu doświadczeńszy od niego Cegielski. Studya jego rozciągnęły się na język łaciński, grecki, francuski, historyą, filozofią i pedagogikę. Ojciec, sam przyrodnik, życzył sobie, aby wciągnął w zakres swych studyów także nauki przyrodnicze, pragnąc niejako utrzymać tradycyą téj nauki w swéj rodzinie, lecz Marceli ograniczył się do wysłuchania jednego popularnego wykładu botaniki. Nie porzucił jednakże zupełnie nauk przyrodniczych i jako dyletant doprowadził do pięknego zbioru owadów. Z początku uprawiał także grę na skrzypcach i malarstwo, lecz obie te sztuki późniéj dla braku czasu zarzucił. Mieszkał razem z Cegielskim. Późniéj przyłączyli się do tego contubernium Kolanowski i młodszy w hierarchii akademickiéj o rok Milewski. Z licznych kolegów uniwersyteckich wymieniamy znacznie starszego Wojciecha Cybulskiego, który studya przerwane powstaniem listopadowem wtenczas kontynuował w Berlinie, Szymańskiego, Karwowskiego, Morowskiego, Modlibowskiego, Niemojewskiego, Kramarkiewicza.
Uniwersytet berliński stał wówczas pod wpływem filozofii Hegla. Hegel umarł w r. 1831, lecz filozofia jego, nastrojona na narodowy ton niemiecki i popierana przez rząd, znalazła naśladowców w prawniku Gansie, estetyku Hothonie, filozofach Werderze, Michelecie i wielu innych. Zapał do filozofii, który ogarnął młodzież polską pod bezpośrednim wpływem Hegla, a który wydał Kremera, Libelta i Cieszkowskiego, utrzymał się jeszcze po jego śmierci między polskimi słuchaczami uniwersytetu berlińskiego. Dysputowano pilnie w kołach akademickich o zagadnieniach filozoficznych, a chociaż generacya ta nie wydała filozofów polskich, wykształcenie młodzieży zyskiwało jednak podstawę filozoficzną i idący za tem uszlachetniający idealizm. Zaniedbanie filozoficznego wykształcenia w dzisiejszych czasach przyczynia się do zmateryalizowania sfer naszéj inteligencyi. Marceli Motty poszedł także w szeregi heglistów. — W studyach filologicznych poddał się wpływowi Zumpta, który erudycyą swoją, jak się zdaje, więcéj zaimponował młodemu adeptowi filologii, aniżeli genialniejszy od swego kolegi August Boeckh. Zumptowi zawdzięczał późniéj polecenie do uczonych paryskich.
Po trzech latach natężonéj pracy nadszedł czas egzaminów. Z koła ściślejszych znajomych Marcelego pierwszy opuścił Berlin Hipolit Cegielski, który, złożywszy egzamin doktorski i rządowy w r. 1839, wrócił do Poznania. Bezpośrednio po nim zdał egzamin Cybulski, w lipcu r. 1840 doktoryzował się Maksymilian Szymański, w kilka dni po nim Marceli Motty, w dwa lata późniéj Kolanowski i Milewski. Młodzi uczeni nawzajem wyświadczali sobie ostatnie w uniwersytecie koleżeńskie przysługi, obejmując role oficyalnych oponentów przy promocyach doktorskich. Bezpośrednio po doktoracie zabrał się Marceli do egzaminu rządowego i złożył go w grudniu r. 1840. W końcu tego roku powrócił z patentem profesorskim do Poznania.
Rozprawa doktorska Marcelego Mottego nosi tytuł „De Fauno et Fauna sive Bona dea eius - que mysteriis“. Jest to próba wyjaśnienia kilku postaci bóstw starożytnych w sposób zgodny z ówczesnem tłomaczeniem zjawisk mytologicznych. Autor podsuwa omawianym bóstwom znaczenie fizykalne. Rzymski Faun ma być uosobieniem męskiéj, płodzącéj siły ziemi, podobnie jak grecki jego pierwowzór Pan. Czczona zaś przez niewiasty rzymskie pod imieniem Bona dea bogini jest według autora uosobieniem ziemi, ziemi żywicielki, jéj siły rodzącéj. Cześć jéj miała się dostać do Italii z Grecyi; Bona dea nie oznacza nic innego jak Demetrę, która na gruncie italskim miała otrzymać imię Fauna. Na jéj cześć odbywały się corocznie misterye, w których tylko kobiety mogły brać udział. Obrzędy misteryów były według Marcelego Mottego czynnościami obrazowemi, oznaczającemi pewne siły przyrody.
Od czasu napisania powyższéj rozprawy zmieniły się znacznie zapatrywania na mytologią. Dla tego wyniki jéj nie mogą już dzisiaj zadowalać. Ale nic dziwnego; od tego czasu upłynęło już lat nieomal sześćdziesiąt. Dziś nie podobna twierdzić, by Faun był przeniesionym z Grecyi Panem; oba bóstwa powstały niezależnie od siebie i należą do tych istot, któremi wyobraźnia starożytnych zapełniała i ożywiała lasy, błonia i niwy. Natomiast słusznie uważa autor Bona dea za bóstwo greckie, tylko że nie można go identyfikować z Demetrą; najprawdopodobniéj właściwem imieniem bogini, pod którem znaną była wtajemniczonym swoim czcicielkom, jest Damia. W Italii identyfikowano ją z dawniejszem bóstwem rzymskiem Fauną.
Na swój czas była rozprawa Mottego bystrem usiłowaniem rozwiązania trudnych zagadnień mytologicznych. Trwałą jéj zasługą jest zgromadzenie porozrzucanego materyału literackiego, epigraficznego i archeologicznego. Z tego powodu dotąd z uznaniem jest cytowana w podręcznikach mytologicznych, jako pierwsza próba wytłomaczenia Fauna i Bona dea. Napisana jest jasno i łaciną gładką. Między tezami doktorskiemi znajdujemy charakterystyczne twierdzenie, że wpływ francuzczyzny nie oddziałał ujemnie na literaturę polską. Oponentami byli: Cybulski, Kolanowski i Milewski.
Znajomość języka francuzkiego, którą wyniósł z domu i zgłębił przez studya w uniwersytecie, zwróciła na niego uwagę władz szkolnych. Życzliwie dla niego usposobiony radca konsystoryalny Jacob, zawiadujący szkolnictwem poznańskiem, zamierzał wysłać go na koszt rządu na dalsze studya języka francuskiego do Francyi. Zanim jednakże to nastąpiło, kazano mu odbyć t. n. rok próby. Posłano go do Międzyrzecza. Założona w r. 1833 w Międzyrzeczu wyższa szkoła rozwinęła się pod dyrekcyą energicznego dyrektora Kersta w tym czasie na pierwszą szkołę realną w Wielkiem Księstwie Poznańskiem. Krótko przed przybyciem Mottego do Międzyrzecza zrównano ją co do praw z innemi wyższemi zakładami naukowemi.
Z ciężkiem sercem wyjeżdżał Marceli na swoją pierwszą posadę. Międzyrzecz, dawniejsze starostwo Jana Zamojskiego, jak dzisiaj tak i wówczas uchodził za drugorzędne miejsce pobytu dla urzędników Wielkiego Księstwa. Miasto, które za polskich czasów leżało na trakcie prowadzącym z Polski i Rosyi do Niemiec, po okupacyi Księstwa przez przełożenie traktu na Skwierzynę, Landsberg i Kistrzyn do Berlina, znalazło się nagle na uboczu. Dość wysoko w Międzyrzeczu rozwinięty przemysł i handel suknem, które dostawało się podobno nawet do Chin, upadło zupełnie, a w mieście odciętem od świata zapanowała nuda i parafiańszczyzna.
Młody 22-letni profesor czuł się bardzo nieszczęśliwym w Międzyrzeczu. „Tutaj u nas świat tak ograniczony w całem znaczeniu tego wyrazu, że nic zgoła nie tylko nowego, ale nawet starego niema, coby kogokolwiek zajać mogło“, — pisze w liście do rodziców. Trudno mu było także wdrożyć się w małomiasteczkowe towarzyskie stosunki. „Zostałem w tych dniach nadzwyczajnym członkiem resursy za 1 tal. 1 srg. 3 fen. kwartalnie. Co dzień więc chodzę do ogrodu, w którym się zbiera cały cywilizowany świat międzyrzecki. Trafiło się, że dwa lub trzy dni po sobie przypadkiem z jedną panną dość długo rozmawiałem, wczoraj się mnie już matrony pytały, czy się chcę z nią zaręczyć i wyszczególniały mi wszystkie korzyści ztąd pochodzące, ale ja oświadczyłem, że tak szybko podobnych interesów nie odbywam. Teraz już co dzień z inną rozmawiam, nim się koléj wróci, to 53 dni minie, nie może więc paść na mnie żadne podejrzenie“. Daremnie czuły ojciec pocieszał go cytatem z Horacego: quocunque loco fueris, vixisse libenter te dicas, daremnie przyrównywał Międzyrzecz do horacyuszowskiego Ulubrae, do którego się chętnie cofał Mecenas znudzony życiem dworskiem, choć było schowane w pontińskich bagnach.
Jakoby dla wywołania tem większego poczucia osamotnienia i nudy, właśnie rok 1841—42 dawał bardzo wiele towarzyskiego urozmaicenia mieszkańcom sąsiedniego Poznania, dokąd myśl jego mimowoli się przenosiła. Poznań ożywił się bowiem z powodu powrotu z Kołobrzegu arcybiskupa Dunina, a nowy namiestnik hr. Arnim przyczyniał się niemało do podniesienia ruchu towarzyskiego w mieście.
Za remuneracyą 16 tal. 20 srg. miesięcznie uczył Marceli Motty w szkole międzyrzeckiéj łaciny i greki, w drugiem półroczu dodano mu jeszcze do tego 5 godzin języka polskiego. Uczniowie byli już wówczas prawie wszyscy Niemcami, z polskich uczniów miał Jarochowskiego, któremu udzielał także prywatnych lekcyi. Sam dla siebie pracował w historyi. Tu nad zlewem Obry i Paklicy, zwanéj w górnym biegu Jordanem, począł myśleć o przekładach z literatury starożytnéj na język polski, które późniéj stanowiły znaczną część jego literackiéj działalności. Beż żadnych wzorów i subsidyów polskich, których mu miasto nas wskroś niemieckie nie mogło dostarczyć, przetłomaczył na próbę hexametrem pierwszą satyrę Horacego Qui fit Maecenas. Co do budowy wiersza naśladował Mickiewicza, odstępując od jego hexametru w trzeciéj stopie. Mickiewicz w tem miejscu umieszcza zwykle spondej. „Mnie się zdaje“, pisze, „że równie dobrze może być na trzeciem miejscu daktyl, skoro ostatnia krótka tego daktylu jest albo jednogłoskowym wyrazem, albo pierwszą bezprzyciskową sylabą następnego wyrazu. Jednogłoskowe brałem za długie, skoro arsis na nie pada, również jak i bezprzyciskowe sylaby w kilkosylabowych wyrazach“. Jak poważnie, a z drugiéj strony nieśmiało się do téj pracy zabierał, wnosić można z tego, że prosił o przysłanie mu „Poetyki“ Królikowskiego. Kiedy następnie otrzymał egzemplarz „Grażyny“ i porównał swoje hexametry z mickiewiczowskiemi, znalazł ku wielkiemu zadowoleniu swemu, że postępował podług téj saméj metody.
W kilka tygodni potem przesłał do ocenienia Cegielskiemu drugą odę Horacego, prosząc, aby nie dawano jéj do czytania pannom, bo „tam trochę rzymskie dowcipy. Jeżeli się to na co zda, tobym mógł w krótkim czasie resztę przetłomaczyć, bo mi to dość łatwo idzie.“
Nareszcie po ciężkim roku próby otrzymał wiadomość, że ministeryum wysyła go do Paryża, przyznawszy mu stypendyum 400 talarów. Dla rozweselenia syna ojciec ubrał to zdarzenie w dowcipną trawestacyą ustępu z życiorysu Miltiadesa przez Corneliusa Neposa. „Marcellus, Johannis filius, Posnaniensis. Cum et probitate generis et origine maiorum et sua modestia unus omnium maxime floreret eaque esset aetate, ut non iam solum de eo bene sperare, sed etiam confidere homines a consilis possent talem futurum, qualem cognitum iudicarunt, accidit, ut principes Lutetiam Parisiorum iuvenem vellent mittere et delecti Interfluvios missi sunt, qui consulerent hominem ornatissimum Kerstem, quo potissimum doctore uterentur. Namque tum Francogalli hanc civitatem habebant, cum quibus philosophia Hegeliana erat dimicandum. His consulentibus nominatim ornatissimus director Kerst praecepit, ut Marcellum sibi dimicatorem sumerent; id si fecissent, incepta prospera futura.“
Tak więc w r. 1842 Marceli Motty Międzyrzecz miał zamienić na Paryż. Czując dobrze, że to nie będzie podróż dla przyjemności, zabierał się do niéj z całem przygotowaniem, aby, jak sam pisze, nie wrócić z niéj głupszym, aniżeli pojechał.
Z pobytem w Paryżu łączono u nas aż do niedawnego czasu pojęcie dokończenia wykształcenia, a może nawet dotąd w niejednym zakątku Polski zapatrywanie pod tym względem się nie zmieniło. Był czas, że pobyt w Paryżu równał się niejako dyplomowi doktorskiemu, a znane przysłowie o owsie i ryżu raczéj za dowcip, aniżeli za prawdę uchodziło.
Znaczenie podróży jako środka wychowawczo-kształcącego w rozmaitych czasach było rozmaite. Podróży dla pozyskania większéj ilości obrazów umysłowych, dla rozszerzenia horyzontu umysłowego, dawniejsze czasy nie uznawały. „Pocóż patrzeć na nowe góry, pola, lasy, rzeki, morza, ludzi albo zwierzęta, kiedy to wszystko można widzieć w domu“, mówi w połowie siedemnastego wieku Komeński. W wiekach średnich i w czasie humanizmu wyjeżdżano za granicę, aby się nauczyć tego, czego się we własnym kraju nie można było nauczyć. Podróże dla nauki języków są zarządzeniem nowszem, odkąd język łaciński, którego się każdy mógł wyuczyć w własnym kraju, przestał być językiem porozumienia się między ludźmi uczonymi. Locke, kreśląc zarys wychowania gentlemana, radzi wyjeżdżać albo bardzo rychło, między rokiem 7—16, zwłaszcza jeżeli chodzi o wyuczenie się nowożytnego języka, albo znacznie późniéj, po dokończeniu wychowania i wykształcenia.
Jak widzimy, było Marcelemu Mottemu przeznaczone zastosować się do drugiego przepisu. Księstwo i emigracya były wówczas ogniskami koncentrującemi ruch umysłowy całéj Polski. Rozwijająca się w tym czasie literatura w Księstwie czerpała siły przeważnie z emigracyi. Wyjeżdżając do Paryża, miał więc Marceli Motty poznać to źródło duchowe, miał poznać głównych przedstawicieli myśli i literatury narodowéj. Emigracya z zaboru pruskiego w skutek amnestyi Fryderyka Wilhelma IV po większéj części już była wróciła do kraju; pozostała jeszcze emigracya z innych zaborów, do któréj się przyłączyli dobrowolni wychodźcy. Korzyść, jaką Marceli Motty wyniósł z pobytu w Paryżu, byłaby może znacznie większą, gdyby on nie przypadł na czas najzupełniejszego zastoju umysłowego emigracyi, spowodowanego towiańszczyzną i rozterkami politycznemi.
Podróż przez Berlin do Paryża odbywał Marceli Motty już częściowo koleją, czyli, jak sam pisze w listach, „wozem parowym“. Dobroczynna ta instytucya, nieznana jeszcze w Poznaniu, straszyła serce kochającéj matki, radzącéj w listach synowi, aby raczéj drogę odbywał dyliżansem, albo siadał przynajmniéj zawsze w ostatnim wozie. Pojechał przez Magdeburg do Hali, a ztamtąd dyliżansem do Kassel. Z daleka tylko widział Wittenbergią i kościół, na którym Luter przybił swoje tezy, bo „koleje żelazne nigdy nie idą przez miasto, tylko zawsze obok“, za to oglądał dom urodzenia Lutra w Eisleben i kopalnie srebra hrabstwa Mansfeldzkiego, którym zawdzięczały swe pochodzenie talary dziś już po większéj części wycofane z kursu, z napisem „Segen des Mansfelder Bergbaues“, zatrzymał się w Kasslu i rozkoszował pięknością późniejszego więzienia Napoleona III, sąsiedniéj Wilhelmshöhe, zwiedził Frankfurt n. Menem i w drodze do Moguncyi ujrzał pierwszy raz Ren, „który tutaj dziesięć razy i więcéj szerszy jest od naszéj Warty.“ Z Moguncyi statkiem parowym udał się do Kolonii. Nie widział „nic równie czarującego jak brzegi Renu od Moguncyi do Koblencyi.“ Zatrzymał się w Akwizgranie i był na balu, wyprawianym przez gospodynię hotelu dla gości hotelowych z powodu urodzin córki. Dojechawszy następnie dyliżansem do kolei w Liège, puścił się do Brukseli. Przyzwyczajony jako Wielkopolanin do widoku rozległych łanów zbożowych swéj ojczyzny, podziwiał kraj między Liège a Brukselą, podzielony na małe kwadraty, starannie uprawiony, grunta oddzielone od siebie szpalerami i alejami drzew, bez nieużytków i sapów.
W Brukselii zapoznał się z dr. Grużewskim, lekarzem szpitalnym i złożył wizytę sędziwemu Lelewelowi. Pod wrażeniem tego starca, skołatanego wiekiem, żyjącego w dumnéj nędzy, a szanowanego powszechnie i najpopularniejszego człowieka w Brukselii, napisał osobny list do rodziców, poświęcony wyłącznie Lelewelowi. List ten był przeznaczony dla „Orędownika naukowego“. Popliński nie wydrukował go, ponieważ publikacya jego mogła sprawić przykrość Lelewelowi. Wyszedł on po śmierci Lelewela w listach Wojtusia i nieco rozszerzony w drugiéj części „Przechadzek po mieście“. Prócz Lelewela odwiedził Marceli Motty w Brukseli jeszcze kilku innych rodaków, od których doznał bardzo serdecznego przyjęcia.
Z Brukseli w 27 godzin dostał się do Paryża, do którego wjechał przez faubourg St. Denis, rewidowany na liniach miejskich cztery razy tak impertynentnie, że nie tylko kuferki przetrząśnięto, ale jemu samemu po kieszeniach szukano, surdut odpięto, po nogach, po grzbiecie macano. Zaraz po przyjeździe udał się do Sokolnickiego, który się wtedy przygotowywał do egzaminu z inżynieryi. Ten pomógł mu w wyszukaniu mieszkania. Mieszkał en étudiant w quartier latin za 22 fr. miesięcznie. „Mieszkanie takie w Paryżu jest wcale co innego, jak gdzieindziej; nie jest to pokój, ani pokoik, ale klatka sześć kroków długa, pięć szeroka, któréj większą połowę zajmuje ogromne łóżko, przeszło dwa kroki szerokie. Mam tedy między łóżkiem a przeciwną ścianą aleję sześć kroków długą, a trzy szeroką, która do wszelkich ćwiczeń gimnastycznych wystarczyć musi.“
Urządziwszy się, zaczął się rozglądać po Paryżu. Wiedząc zaś, że umysły rodziny, a zwłaszcza ojca, żywo są zajęte jego pobytem w Paryżu, zdawał w listach wiernie sprawę ze swoich wrażeń. Ustępy z niektórych listów ogólniejszéj treści dostały się do „Orędownika naukowego“ na rok 1842 i 1843 n. p. Lud francuski, jego zabawy, pola elizejskie; Sorbona i Collège de France; Karnawał paryski. Są to lekkie i barwne opisy życia paryskiego, zdradzające już wtedy ogromną jego zdolność do feljetonu. W ogólności listy z Paryża są pisane z nadzwyczajną bystrością, jakiej się właściwie w tym wieku po autorze nie można było spodziewać. Paryż jego podług niego owym Homerem, ową biblią, którą każdy w szczegółach na swój sposób może interpretować, ale najtrudniéj jest uchwycić jego całość. Nie mogąc na tem miejscu powtórzyć wszystkich jego spostrzeżeń, przytaczamy tylko najwięcéj charakterystyczne.
Krótko po przyjeździe był w Théatre français na przedstawieniu tragedyi Corneille'a. Sposób grania francuskich aktorów nie podobał mu się zupełnie. „La tragédie est ce qu'on peut voir de plus abominable à Paris, le vrai tragique n'est pas dans le caractère français.“ Jedyny wyjątek robi dla Racheli, dla której nie może znaleźć słów podziwu. Pod wrażeniem jej czarującéj gry pisze: „il est impossible de s'imaginer quelque chose de plus parfait dans ce genre. On est tout étonné de voir ce qu'un talent si extraordinaire peut faire des lamentables déclamations de Corneille.“ Za to uważa Francuzów za niezrównanych w komedyi.
Innego rodzaju teatrem, dla niego wówczas zupełnie nieznanym, był parlament francuski. Doznał mu jego widok tego samego rozczarowania, którego doznaje każdy, kto pierwszy raz ma sposobność przypatrzenia się z bliska pracy ojców narodu. Na próżno szukał w nim powagi i godności senatu rzymskiego: hałas, harmider, nawoływanie do porządku, którego nikt nie słuchał, ogłuszyły go zupełnie. Szczególniejszą uwagę zwrócił na postać, znaną sobie już z gazet i prac literackich, t. j. Thiersa. „Figurez vous un petit homme, plus petit que moi, très mobile, un visage à peu près rond, les lunettes sur le nez, une petite bouche, le menton arrondi, la physiognomie riante, une expression de malice presque diabolique autour des levres surtout, le regard eveillé et perçant et vous pouvez vous faire une idée de Mr. Thiers.“
Ciekawą jest charakterystyka ówczesnego społeczeństwa francuskiego. Z zapasów rewolucyjnych wyłonił się trzeci stan jako stan panujący. Ale stało się to tak szybko, że nie zdołał on się dostroić do wysokości swego zadania, a powodzenie tak nagłe przyczyniło się raczéj do zmateryalizowania go, niż do umoralnienia. „L'ésprit marchand le guide, les vapeurs des comptoirs et des boutiques sont encore élement qu'il respire.“ Duch, ożywiający stan panujący, stał się także duchem rządu. Rząd panuje przez wyznawanie tych samych zasad, które ożywiają większą część narodu. Egoizm, chciwość, sprzedajność nurtują społeczeństwo. Do posad i urzędów dochodzi się, nie jak w Prusiech, na mocy egzaminów, na mocy kwalifikacyi, ale przez protekcyą.
Wybory do parlamentu nie są wyrazem wolnéj woli wyborców, ale postronnych względów. Dla tego sympatya jest jego raczéj po stronie stronnictwa konserwatywnego: „rien de plus poli, de plus amical, que les débris de l'ancien régime et l'empire, mais au contraire rien de plus grossier, de plus dédaigneux, de plus vain et de plus mal élevé que les jeunes gens de toutes les classes.“ Nie znalazł u Francuzów owéj sławionéj grzeczności i uprzejmości, o któréj się tyle nasłyszał. Starsi zachowują etykietę i powierzchowną grzeczność, ale szczeréj uprzejmości ani trochę w tem niema, chyba że widzą, że coś ze znajomości zyskać będą mogli.
Jako pedagog i sam mając świeżo w pamięci swe własne życie w uniwersytecie, z szczególniejszym interesem przypatrywał się młodzieży francuskiéj. Świadectwo jego jest tem ciekawsze, że w czasie półwiekowym, który nas od jego obserwacji oddziela, jak wiadomo, nastąpiła wielka zmiana na lepsze: młodzież francuska (tak samo jak nasza) jest dzisiaj jeszcze swywolna i lekkomyślna, ale pracowita. Żyjąc w najbliższem otoczeniu téj młodzieży w quartier latin i patrząc na nią wzrokiem krytycznym, miał sposobność poznać ją lepiéj, niż każdy inny. Doświadczenie jego dotyczyło głównie prawników, którzy (podobnie jak w innych krajach) stanowili arystokracyą między studentami.
Paryska młodzież uniwersytecka przewyższała brutalnością burszów niemieckich, biła się po łbach i twarzach, nie biorąc sobie tego wcale za złe, co drugie jéj słowo było bougre, foutre, rozpijała się na piwie strasburskiem, żyła w dzikich małżeństwach z gryzetkami, biła je i tańczyła po lokalach publicznych. Ponieważ bakalaureat, odpowiadający naszemu egzaminowi dojrzałości, składano w piętnastym, szesnastym, a co najwyżéj siedemnastym roku życia, młodzież za rychło dochodziła do samodzielności. Jak akademik niemiecki fajkę i rapier, tak francuski sprawiał sobie trąbę (cornet à pistons), na któréj dął całemi godzinami. Stopień jego wykształcenia był bardzo niski, n. p. jeden z młodzieży pytał się Marcelego Mottego, czy Bawarya leży w Prusiech, czy w Austryi. Akademik paryski przepędzał swój czas w la chaumière, nie pracując prawie wcale, ponieważ egzamina były niezmiernie łatwe. Szczyt zdziczenia widział Marceli Motty w tańcu iście akademickim, kankanie. Dziś ten szczytny produkt moralnego rozluźnienia galickiego wyszedł już po za granice swéj ojczyzny i znany jest również nad Wartą i Wisłą. Wówczas przedstawiał się oczom uczciwego Wielkopolanina jako szaleństwo. Widział go pierwszy raz na boulevard Mont - Parnasse w lokalu Ojca Lahire. Co niedzielę, poniedziałek i czwartek odbywały się tam bale akademickie w rzęsisto oświetlonym ogrodzie. Kiedy taniec przekraczał dość dalekie granice przyzwoitości, Ojciec Lahire, jako „juge suprème et censeur“, zgrabnym zamachem wyrzucał wykraczające indywiduum za drzwi. Wśród takiego życia młodzież dziczała, a wstępując po ukończeniu studyów w obowiązki, musiała pracować nad przerobieniem swéj skóry i strzedz się, aby nie popadła w swe gminne narowy, co jéj się nie zawsze udawało.
Bolejąc szczerze nad zdemoralizowaniem społeczeństwa francuskiego, dodaje: „et pourtant c'est une nation si noble au moral et au phisique cette nation française, une nation d'élites, dans la quelle on se sent à son aise presque que dans sa patrie, une nation franche, sincère, pleine de talents, pleine d'honneur; il est donc impossible, qu'elle reste longtemps dans cette position fausse“. Słowa te podyktowała zapewne miłość synowska do ojca, prawdopodobnie niemile dotkniętego tym tak niekorzystnym opisem.
Jednakże wśród ogólnego zepsucia widzi Marceli Motty początki reakcyi i powrotu do dawnych ideałów, upatrując je w wzmagającym się coraz bardziéj wpływie Kościoła i duchowieństwa. Wiek osiemnasty, ów wiek krytycyzmu, indywidualizmu i wielu innych izmów, o których się można doczytać w każdéj historyi filozofii, podkopał w całym świecie usposobienie religijne. W Paryżu zwrócił Marceli Motty pierwszy raz uwagę na usiłowania duchowieństwa w celu przywrócenia religijności i zdał z tego sprawę w listach do swoich. Pełno w Paryżu kongregacyi, pełno bractw, pełno wystawnych i uroczystych nabożeństw i ceremonii. Duchowieństwo wyzyskiwało każdą sposobność, aby ludziom imponować i umysły do siebie przyciągać. Co zaś najwięcéj go uderzyło, to skromność i pokora, z jaką duchowni występowali. Nie był bowiem przyzwyczajony do widoku księży ze spuszczonemi oczami i splecionemi rękami. Zaręczano mu, że jeszcze przed dwudziestu laty tylko stare kobiety chodziły do kościoła, podczas gdy żadnemu mężczyźnie to do głowy nie przyszło. Księża tyle już dokazali, iż co dzień było po wszystkich kościołach pełno ludzi różnéj płci, wieku i stanu, młodszych prawie więcéj niż starych. Reakcya duchowieństwa była śmiała i publiczna, a wychodziła od ludzi głęboko wykształconych i rzadko wymownych. L'abé Dupanloup, profesor Sorbony, wykładał kurs, w którym dowodził, że rozum ludzki kroku naprzód zrobić nie może bez objawienia i w przepełnionéj sali miażdżył Woltera, Spinozę i innych filozofów. W kościele St. Séverin Jezuita Ojciec Revignan, człowiek porywającéj wymowy, miewał co tydzień nauki, na których bywali sami mężczyźni. Dowodził w nich konieczności powrotu do filozofii scholastycznéj: rozum ludzki, nie siląc się na własne pomysły, ma tylko porządkować i klasyfikować objawienie.
W Paryżu miał Marceli Motty sposobność poznania OO. Zmartwychwstańców. W jesieni r. 1842 przyjechali do Paryża Kajsiewicz, Duński i Jełowicki. Działali oni w zakresie emigracyi polskiéj w tym samym duchu, co poprzednio wymienieni francuscy księża. Postanowili wzniecić ducha religijnego w wychodźcach i nawrócić do katolicyzmu tych, którzy weszli na ścieżki niewiary, skeptycyzmu i zmysłowości. Co niedzielę po mszy jeden z nich miewał polską exortę przeciw filozofii przeszłego wieku, dowodząc konieczności połączenia wiary z narodowością, jako silnego filaru w utrapieniach narodu naszego. Szczególny podziw wzbudzał w Marcelim talent kaznodziejski Kajsiewicza, dawniejszego zapalonego demokraty i emissaryusza. Z zapałem wymowy, z siłą i trafnością wysłowienia łączył gruntowną naukę i nie małą biegłość w szermierce teologicznéj. Marceli mówi o nim: „jest to ksiądz duszą i ciałem, pełen poświęcenia, szczeréj gorliwości, przekonany o świętości i prawdzie swéj sprawy; jest to ksiądz, jakich u nas w kraju mało, a jakimiby wszyscy być powinni“. Chwila, w któréj OO. Zmartwychwstańcy zaczęli działać w emigracyi, była dobrze wybrana, bo już w sierpniu pisze Marceli: „tutaj między Polakami religijność coraz bardziéj bierze górę“.
Szukając dla swoich studyów łączności z uczonymi, zrobił to spostrzeżenie, że w Paryżu trudno nawięzywać stosunki. Wizyty u uczonych paryskich, do których przystęp otwierały mu listy polecające berlińskiego filologa Zumpta, kończyły się na kilku ogólnikowych frazesach i nie doprowadzały do bliższéj zażyłości. Tego rodzaju była jego wizyta u znanego hellenisty Benedykta Hasego, współpracownika nad nowem wydaniem Stefanowego Thesaurusa greckiego. Mimo to udało mu się zbliżyć do kilku uczonych francuskich.
Zapoznał się z uczonym epigrafikiem p. Lebas, profesorem de l'école normale i członkiem instytutu. Lebas krótko potem przedsięwziął podróż na wschód i wsławił się dziełem, wydanem wspólnie z Waddingtonem p. t.: Voyage archéologique en Asie Mineure, którem rozszerzył znacznie znajomość inskrypcyi greckich. Za jego pośrednictwem otrzymał pozwolenie uczęszczania na posiedzenia académie des inscriptions i korzystania z biblioteki Mazarina. Jak się zdaje, zajął się Lebas szczerze młodym polskim uczonym i obiecał mu dostarczyć sposobność przyjrzenia się szkolnictwu francuskiemu. Marceli Motty zamyślał bowiem wypracować dla pruskiego ministeryum oświaty referat o tym przedmiocie. Jednakże, podczas gdy dzisiaj świeckie kolegia francuskie (ale nie duchowne) dla każdego cudzoziemca stoją otworem, wówczas pomimo usilnych starań, nie mógł sobie do nich wyrobić przystępu.
Za to z Łaski Lebasa miał sposobność uczestniczenia w uroczystości rozdawania nagród uczniom gimnazyalnym (grand concours des collèges). Uroczystość ta dała mu wiele do myślenia. U narodu francuskiego, wraźliwego na wszystko, co pobudza miłość własną, ambicya stałą się ważnym motywem pilności w szkołach. Co rok władza premiuje najlepsze postępy uczniów. Chociaż Marceli Motty rozporządzał wówczas bardzo krótkiem doświadczeniem dydaktycznem, trafnie ocenił problematyczną wartość tego zarządzenia. Ambicya, o ile się opiera na etycznéj idei doskonałości, jest bezwątpienia dobrym motywem w wychowaniu. Ale cóż się dzieje w szkołach francuskich? Ponieważ zaszczyt z powodu otrzymania medalu nie tylko spada na poszczególnego ucznia, ale zarazem na liceum, na zakład naukowy, na nauczyciela, nauka mimowoli przechodzi w dresurę pojedyńczych indywiduów ze szkodą ogółu. Przytacza przykład, że, jeżeli się okaże, iż uczeń robi dobre tłomaczenia łacińskie, kolegium albo pensyonat ćwiczy go tylko w tłomaczeniu, zaniedbując resztę nauki i resztę uczniów. Tak więc uczeń uczy się tylko dla konkursu, a nie dla życia. Dla pensyonatów medale są poleceniem, na które się całemi tygodniami powołują w anonsach dziennikarskich. Z tego względu emulacyą w szkołach francuskich uważa za wprost szkodliwą, prowadzącą do spaczenia charakteru, a konkursy wymagałyby według jego zdania innego załatwienia.
Przez Lebasa poznał innych uczonych paryskich. Bardzo życzliwym okazał się dla niego Lejard, były sekretarz Talleyranda, prezes akademii des inscriptions, autor dzieła o mitologii wschodniéj. Pośredniczyła w zawiązaniu téj znajomości także rozprawa Marcelego de Fauno et Fauna. Poznał historyka sztuki i archeologa Karola Lenormant, autora wielu uczonych dzieł, który późniéj, jak się zdaje, dla igraszki puszczał umyślnie w świat fałszywe inskrypcye, w których autentyczność zrazu wierzono w Niemczech. Bardzo instruktywną była dla niego znajomość z p. Tourreil, twórcy nowego systemu filozoficznego, który tak dalece zajął młodego Marcelego, że chciał o nim zdać sprawę w poznańskim „Orędowniku naukowym“. Zaznajomienie się z panem Buchez zdecydowało jego zamiłowanie do historyi.
Książka Bucheza Introduction â la science de l'histoire poruszyła w jego umyśle spekulacyą filozoficzną, do któréj się wprawił swego czasu w uniwersytecie. Zaczął inaczéj pojmować historyą; opuścił stanowisko indywidualne, a przeniósł punkt patrzenia na kolektywne organizmy, składające ludzkość. Historya przestała być dla niego zbiorem faktów, wojen, układów, zatargów dynastycznych, a stała się organizmem naukowym, rządzącym się ideą i mającym cały świat objawów. Książka Bucheza, na którą się odwołuje także Mickiewicz w swych wykładach, tem więcéj go zajęła, że otwierała przed nim nieznane dotąd horyzonty. Za jego czasów szkolnych bowiem historya uchodziła za przedmiot poboczny, wegetujący w cieniu przedmiotu koncentrującego w sobie całe wykształcenie, t. j. łaciny. Jego nauczyciel historyi, Stoc, nie dał mu głębszego zrozumienia historyi, ograniczając się do anegdot historycznych i kilku lepiéj sobie znanych ustępów.
Pod wpływem historyozofii Bucheza Marceli Motty napisał i wydrukował w „Orędowniku Naukowym“ na rok 1843 rozprawę p. t. Słów kilka o historyi powszechnéj i wykładzie jéj po gimnazyach. Jeżeli wychowanie ma doprowadzić do umoralnienia człowieka, najprzedniejszym przedmiotem kształcenia jest, obok nauki religii, nauka historyi. Historya ma w sobie siłę wychowawczą. Człowiek bowiem nie może zasklepić się w swojem ja i zostać egoistą, widząc w nauce historyi, że każdy naród i każde indywiduum ma swoją funkcyę do spełnienia. Pod wpływem nauki historyi poznaje, że nie istnieje dla siebie, lecz dla ogółu. Nauka historyi przekonuje go, że człowiek, żyjący zdala od organizmu ludzkiego, jest nieprawdą, jest chorobą. Nie ograniczając się do określenia wychowawczego działania historyi, próbował młody pedagog dać także dydaktyczne szczegóły. Trzystopniowość nauki historyi, którą poleca, dziś w szkołach pruskich ogólnie jest przeprowadzona. Co zaś do techniki postępowania dydaktycznego, dzisiejszy sposób uczenia historyi różni się od sposobu poleconego w niniejszéj rozprawie, n. p. na zakładanie skryptów historycznych dzisiejsza dydaktyka chybaby się nie zgodziła. W ogólności część tycząca się praktycznéj nauki historyi słabszą jest, aniżeli część ogólna: czuć w niéj brak indukcyi szkolnéj i doświadczenia, które się zyskuje przez dłuższe obserwowanie młodocianych umysłów. Rozprawa ta, która, o ile nam wiadomo, jest jedyną pracą pedagogiczną Marcelego Mottego, miała w tłomaczeniu niemieckiem być przesłaną ministeryum oświaty pruskiemu.
W pierwszych miesiącach swego pobytu w Paryżu żył przeważnie z Francuzami. Było to zgodne z głównym celem, dla którego udał się do Francyi, t. j. z celem wyuczenia się języka francuskiego. Jakoż po kilku miesiącach zrobił to przyjemne doświadczenie, że, kiedy mówił po francusku, nikt go nie uważał za cudzoziemca. Ścisła zażyłość wyrobiła się między nim a dwoma współmieszkańcami hotelu de Brésil. Jednym z nich był znany mu już z Poznania Michał Sokolnicki, który wówczas studyował w Paryżu inżynieryą i po różnych niepowodzeniach umarł po r. 1880 jako kolonista w Algierze; drugim był dr. Siegfried, który, porzuciwszy praktykę w Kościanie, wybrał się na dalsze studya do Paryża, a zaprzągłszy się tamże w rydwan Towiańskiego, padł jako ofiara messyanizmu. Bardzo rychło zaczął także bywać u książąt Czartoryskich.
Z czasem nawiązał także stosunki w wychodźcami. Rozpatrzywszy się w położeniu maratonomachów polskich na obczyźnie, szczerze bolał nad ich losem. „Bieda tu z naszymi“, pisze, „niektórym dzieje się dobrze, ale większa część żyje mizernie z małego żołdu, a przytem niema spokoju, trapiona wciąż tęsknotą za krajem. Niech ludzie mówią, co chcą, nie łatwo to sobie wyperswadować, być wydartym z łona rodziny, przyjaciół, rodaków i zaniesionym do obcego kraju, między obcych ludzi, których życie i dążności zupełnie inne; wielu już tu przyszło w późniejszym wieku, życie swe spędziwszy w wojsku lub na wsi, trudno im bardzo na stare lata wziąć łokieć w rękę, męczyć się nad warsztatem lub książką i przytem cierpieć niedostatek, mieć wciąż wesołą i szczęśliwą przeszłość w pamięci, a przed oczyma biedę, lament i grób na obcéj ziemi. Kto samochcąc wychodzi z ojczyzny w celu zarobku lub rozrywki, temu wszystko łatwe i piękne się zdaje, ale nie tak tym, co wyjść musieli, a wrócić nigdy nie mogą, zerwawszy wszelkie stosunki z tem, co im było drogie. Musi to być położenie okropne — mnie się zdaje, żebym zwaryował. To też bardzo dużo z nich waryuje i na suchoty umiera, a część większą jeszcze tylko nadzieja utrzymuje przy życiu i zdrowiu. Choć na pozór wielu ma twarz wesołą, ale naruszyć tylko tę strunę, wspomnieć położenie, lub kraj, co opuścili, to widać, co każdy z nich czuje. Nie tak łatwo, jak sądziłem, tutaj się aklimatyzować, bo między nami a Francuzami w każdym względzie przedział ogromny. Człek wszędzie prawie żyć może, ale nie wszędzie mu dobrze, tylko tam, gdzie go rozumieją i równie jak on myślą“.
Emigracya ówczesna składała się z ludzi twardych, zdrowych fizycznie i umysłowo: niejeden z wychodźców żył ze szczupłego żołdu 33 franków miesięcznie, wypłacanego przez rząd francuski, a wyglądał czerstwo i chodził z uśmiechniętą twarzą. Składki, zbierane na emigrantów, nie zawsze dochodziły przeznaczonego celu. Z listów Marcelego dowiadujemy się, że demokratyczna część emigracyi prawie nic ze składek nie otrzymywała. Towarzystwo dobroczynności kobiet polskich w Paryżu robiło, co mogło, by zaopatrzyć przynajmniéj najwięcéj potrzebujących. Księżna Czartoryska i inne panie narażały się przy zbieraniu składek na tysiączne nieprzyjemności. „Ja sam daję, ile mogę, tu i owdzie, bo to święta powinność“.
Poufniejsze zbliżenie się do emigracyi nie było jednak łatwem dla kogoś, który przekonaniami swemi stał po za jéj kołem. Jak wiadomo, emigracyą pochłaniała polityka: stronnictwa, które swego czasu zwalczały się w kraju, przeniosły tę walkę na obcą ziemię. Politykowanie było w emigracyi tak ogólne, że tylko wyjątki zdołały się pogodzić z rzeczywistością i, stojąc z dala od niesnasek, poświęcić się realnéj i produktywnéj pracy. Kto w emigracyi nie zajmował się polityką, zwłaszcza w czasie poprzedzającym rok 1846, stawał osamotniony po za kołem, lub ograniczyć się musiał do ciasnego kółka ludzi tak samo myślących. „Tutaj bowiem każdy człowiek jest politycznym człowiekiem; tutaj nie można, tak jak u nas, powiedzieć: nie jestem ani czarny, ani biały, ani czerwony; tutaj trzeba koniecznie przybrać jakąś barwę i powiedzieć: tym jestem. Bardzo często nawet mimowoli człowieka ufarbują. Wchodząc więc w bliższe stosunki z ludźmi, ma się tę alternatywę. Albo powie się: jestem czarny. Na to oni: to ruszaj do czarnych. Albo powie się: jestem biały, wtedy się cieszą, robią, co mogą, ale nic darmo, trzeba się stać niejako jednością z nimi, przejść do ich partyi, podzielać ich dążenia, pomagać w planach, wziąć na siebie pewne obowiązki. Kto się do niczego mięszać nie chce, żadnéj chorągwi nie wywiesi, ten uchodzi za egoistę, za człowieka mającego tylko własny interes na oku, albo za człowieka sans conséquence, bez znaczenia i wpływu, którego się zupełnie ignoruje.“
Wojna między demokracyą a arystokracyą, czyli dynastyą, na które to stronnictwa emigracya się dzieliła, w roku 1842 już była zwolniała, ponieważ umysły były zajęte dwiema nowemi partyami, t. j. Towiańskiego i Rybińskiego. Towiański dążył do reorganizacyi zupełnéj, od samych podstaw począwszy, nie tylko Polski, ale całego świata pod względem socyalnym, politycznym i moralnym. Rybińskiemu przypomniało się, że przez kilka dni był naczelnym wodzem, że doprowadził wojsko polskie do granicy pruskiéj, a ponieważ na tym jego czynie powstanie się skończyło i nie obrano żadnego innego wodza, uważał siebie za głowę narodu. Zebrał więc partyą koło siebie, wydał proklamacyą do emigrantów we Francyi i Anglii, tworzył nową armią, rozdawał ordery i rozkazy, słowem bawił się w naczelnego wodza.
Wśród takich warunków nie można się dziwić, że Marceli Motty, który przyjechał do Paryża, nie aby się bawić w politykę, lecz aby się uczyć, patrzeć, zbierać, czuł się obcym w kołach wychodźtwa. Nie stroniąc więc od emigracyi, nie zasymilował się z nią i szedł swoim własnym torem. Ale to samo robili także i inni wówczas w Paryżu mieszkający Polacy n. p. Chopin cofnął się prawie zupełnie od towarzystwa polskiego i bardzo mało się z niem znosił. Z artystów odwiedził Marceli Norwida, którego nazywa petit homme bossu avec une mine peu liante, lecz znajomość skończyła się na pierwszéj wizycie. Bliżéj zapoznał się z braćmi Oleszczyńskimi, rzeźbiarzem i rytownikiem. Starszy, Aleksander, jest autorem dość rozpowszechnionéj etude academique, przedstawiającéj nagiego mężczyznę, piłującego drzewo; prócz tego wydał on Wspomnienia o Polakach, co słynęli w odległych i obcych krajach, część I (więcéj nie wyszło) z 45 rycinami na stali. Paryż, 1843. Młodszy, Władysław, znany jest w Poznaniu jako twórca pomnika Mickiewicza przy kościele święto-marcińskim. Władysław ofiarował się zrobić medalion Marcelego, lecz nie wiemy, czy go wykonał. Zapoznawszy się z malarzem Bandurskim, wysłał jego obrazki do Poznania, chcąc przez sprzedaż ich pomódz początkującemu i nieświetnych stosunkach żyjącemu artyście. Bandurski zrobił jego portret, który posłał do Poznania.
Poprzyjaźnił się także z Antonim Szymańskim z Warszawy. Szymański jako akademik poszedł do powstania i służył w piątym pułku strzelców. Przyjechawszy do Francyi, dokończył studyów prawniczych w Marsylii i Paryżu i objął urząd w prefekturze policyi. Czas wolny od urzędowania poświęcał studyom historycznym. Marceli Motty nazywa go zacnym, rozsądnym, w historyi i prawie polskim biegłym i jako takiego polecił Poplińskiemu do „Orędownika“. Szymański ożenił się późniéj z Irlandką i przed kilku laty odwiedził swego paryskiego przyjaciela w Poznaniu, jadąc do Galicyi, gdzie zamyślał przepędzić ostatnie lata swego życia. Przez Szymańskiego został wprowadzony do domu z Tańskich Hoffmanowéj. Znał ją zapewne już poprzednio z opowiadania, ponieważ, uchodząc w roku 1831 z Warszawy, bawiła dłuższy czas w Księstwie i myślała nawet o założeniu pensyi żeńskiéj w Poznaniu. „Pani Hoffmann au phisique jest mała, garbata osóbka, która dawniéj mogła być nawet ładna, teraz zaś jest jeszcze niewymownie zajmująca i łagodna; w rozmowie z nią i w jéj towarzystwie okazuje się od razu taż sama przyjemność i łagodność, taż sama szczerość i otwartość czystego serca, która znamionuje jéj pisma. Jest to w istocie wzór dobréj Polki, cała piękna strona kobiecości bez jéj słabości i przywar. Każdy, kto tę osobę, choć raz tylko zobaczy, choć się z nią choć w krótką wda rozmowę, musi ją zaraz polubić i uszanować, bo wszystkie zalety patrzą jéj niejako z ócz, tętnią w każdem jéj słowie.“ Marceli polubił dom Hoffmannów, w którym się zbierało co czwartek dobrane towarzystwo.
Słowackiego poznał w restauracyi klubu polskiego za pośrednictwem Teodora Morawskiego i po sześciu latach odnowił z nim znajomość w Poznaniu. Bywał także u dr. Raciborskiego, cieszącego się w Paryżu dość znaczną praktykę lekarską, u paleografa Jastrzębskiego, kapitana Tańskiego, współredaktora „Journal des Débats“, u autora Wernyhory Michała Czajkowskiego, Ordęgi i wielu innych. Nieraz pośredniczył między literatami paryskimi a Poplińskim jako redaktorem „Orędownika“.
Raczéj przypadkiem niż umyślnie zajął Marceli Motty nieprzyjazne stanowisko względem towianizmu, a tem samem i Mickiewicza. Rok 1842, w którym przybył do Paryża, był chwilą największego rozkwitu messyanizmu. W Księstwie wtedy o Towiańskim głuche i nie pewne krążyły wieści. Dla tego, kiedy w kilka dni po przyjeździe Marcelego do Paryża, Mickiewicz zaprosił wszystkich rodaków do swego mieszkania przy rue d'Amsterdam l. 44, w którem miał przemawiać Towiański, powodowany ciekawością, poszedł na to zebranie w towarzystwie Siegfrieda, Sokolnickiego, Galicyanina Kunaszowskiego i Kalinkowskiego z Królestwa. Przebieg tego zebrania opowiada Marceli Motty w następujący sposób:
„Już w mieszkaniu Mickiewicza upatrywali Towiańszczycy przepowiednią, znajdując w nazwie ulicy wyraz dam ster dam i przypominając z improwizacyi a imię jego czterdzieści i cztery! Wszedłszy na pierwsze piętro do dość dużego pokoju, zastaliśmy już liczne towarzystwo; zebrało się tam, ile sobie przypomnieć mogę, około czterdziestu osób, których naturalnie wtedy nie znałem. Wszyscy stali cicho; Mickiewicz chodził z miejsca na miejsce milcząc, lecz na twarzy jego widać było pewien niepokój. Krótko po nas weszła innemi drzwiami pani Mickiewiczowa, młoda wtenczas, wysmukła, widocznie nerwowo-rozdraźniona, a z nią jakaś niewielka, niepokaźna osóbka; powiadano mi potem, że to panna Dejbel, Litwinka rodem. Wtedy ustawił nas Mickiewicz w dwa rzędy, na lewo i na prawo, tak iż między nami został wolny ganek; poczem, wstąpiwszy do przyległego pokoju, wrócił po chwili z człowiekiem średniego wzrostu i średniéj tuszy, w długim brązowym surducie, do góry zapiętym, z białą wysoką chustką na szyi. Ubiór cały był bardzo świeży; postać i głowa z siwiejącym włosem robiły wrażenie postaci i głowy poważnego i łagodnego księdza i przyznać muszę, iż miały w sobie coś miłego i uszanowanie wzbudzającego. Tak nam się przedstawił pan Andrzej Towiański.“
„Stanął tyłem do okien, pomiędzy naszemi dwoma rzędami, i zaczął prawić. Miał głos dźwięczny i działający na nerwy, talent wykładu oratorskiego; mówił spokojnie i cicho, lecz czasami głośniéj, coraz głośniéj, tak iż wreszcie krzyczał niemal, poczerwieniał na twarzy i machał rękami. Płynęło wszystko gładko i bez przerwy z ust jego, ale, słuchając go z natężeniem, spostrzegłem że, uwikławszy się w zdaniu jakiem, nie kończył go, przeskakując do innego bez przerwania toku.“
„Co do rzeczy zaś, o których prawił, tego w całości nie skleję. Były to, ile pamiętam, jakieś dziwne fantazye religijne, filozoficzne, historyczne, o nieustannem i bezpośredniem działaniu Boga na świat, o kolumnach białych i czarnych duchów, które, ciążąc niewidzialnie na ludziach, ciągną ich bezwiednie do dobrego lub złego i które modlitwą zbliżyć do siebie lub oddalić trzeba; daléj o przeznaczeniu narodu żydowskiego, francuskiego i polskiego, które zbawić mają ludzkość i doprowadzić ją do jedności i doskonałości w wierze i duchu. Szczególnie naród polski, który najwięcéj wycierpiał, będzie owym wybranym przodownikiem, jeżeli pójdzie za głosem mistrza, którego Bóg zesłał, aby go rozbudzić i poprowadzić drogą przeznaczeń.“
„Tem ile pamiętam, główne myśli tonęły w nawale niejasnych, mistycznych, poetycznych i zagmatwanych sentencyi i obrazów; dość, że przy końcu byłem tem wszystkiem tak oszołomiony, zwłaszcza że koło mnie dziwne działy się rzeczy. Mickiewicz, który tuż przy mistrzu, jak go potem nazywano, stał wyprężony z założonemi na tył rękami, głową do góry podniesioną, wzdychał głęboko i głośno; większa część przytomnych była przejętą silnem wzruszeniem lub zapałem; doktor Bońkowski płakał jak dziecko, Kołysko, wielki pan litewski i jeden z dawniejszych lwów warszawskich, zemdlał zupełnie, a wreszcie pani Mickiewiczowa i panna Dejbel padły do nóg Towiańskiego, jęcząc i łzami zalane.“
Scena ta dziwne wrażenie zrobiła na Marcelim Mottym. Nie mógł pojąć szału i zachwytu, jaki ogarnął zgromadzonych po przemowie Towiańskiego. Mimowoli pytał się siebie, kto tu jest przy zdrowych zmysłach, a kto postradał rozum: czy ci, którzy korzyli się przed fantazyami litewskiego proroka, czy on, który widział w tem wszystkiem objawy chorobliwego umysłu. Skeptycyzm jego podzielał tylko jeden z towarzyszów t. j. Sokolnicki. Trzéj inni zrazu milczeli, niebawem jednakże zaciągnęli się w szeregi Towiańszczyków. Pisząc w kilka dni potem list do Macieja Mielżyńskiego (nie do rodziców, jak czytamy w Przechadzkach po mieście, tom III), zdał sprawę z wrażenia, jakie na nim zrobił Towiański. Powtórzymy tu jego charakterystykę Towiańskiego jako ważny dokument współczesnego i naocznego świadka.
„Pytasz się mnie o Towiańskiego? Jestże to jeden z tych mężów, których Opatrzność zsyła narodowi w wielkich epokach miłosierdzia swego? Nie wiem. Jestli on narzędziem urojonéj myśli, która go całkiem opanowała? To mi się zdaje do prawdy najpodobniejsze. Bądź jak chcesz, to pewna, iż Towiański dopiero przed kilku miesiącami zaczął nauczać, a pełno już w Paryżu wieści jak najrozmaitszych i powiastek o nim i jego adeptach. Każdy sądzi i mówi o nim podług stronnictwa, do którego należy: ja Ci bezstronnie w kilku słowach wyłuszczę jego zasadę, widziałem go bowiem raz i słyszałem, znam się z kilku uczniami jego, a stojąc na zewnątrz wszystkich partyi tutejszych, nie będąc człowiekiem exaltacyi, patrzę się z zimną rozwagą na wszystko. Towiański jest w rzeczy saméj zjawiskiem nadzwyczajnem, wywiera wpływ magiczny na tych, co go otaczają. Jakoby miał być posłannikiem rosyjskim, jest to powiastka, jakich dużo natworzono w emigracyi. Thiers sam, który go widział, powiedział o nim: „Certainement ce n'est pas un agent russe; c'est un homme très distingué, il a fait une grande impression sur moi, mais je crois, que c'est tout simplement du patriotisme maladif“. Lecz Thiers nie mógł go, zdaje się, zupełnie trafnie osądzić, nie znając ducha narodu, jego moralnego usposobienia i stosunków różnorodnych, w których się znajduje“.
„Osoba Towiańskiego jest poważna i miła, mówi szybko i płynnie i z niezmienionym zapałem, przechodzącym częstokroć wszelką miarę i wszelką granicę. Pociągnął swemi słowy i swoją nauką wielką liczbę ludzi znakomitych najróżniejszych stronnictw, wyznań i opinii, osobliwie ludzi uczuciowych; zasadą bowiem jego w postępowaniu na zewnątrz jest działać na uczucie, nie na rozum i rozbudzać egzaltacyą. Wszystkich, którzy się koło niego skupili, tak silnie umiał natchnąć, tak zapalić życiem uczuciowem, tak przywiązać ich serca i umysły do siebie, iż w osobie jego widzą bezpośrednio posłannika boskiego. On sam mieni się takowym, wysłanym z rozkazu Boga na zbawienie Polski, a przez Polskę ludzkości. Celem tedy jego nauk i usiłowań jest uwolnienie Polski za wolą Boga, za pomocą Jezusa i za pośrednictwem Panny Maryi, a przez Polaków, którzy są narodem wybranym, wyswobodzenie ludzkości z nieszczęść na niéj ciążących, rozszerzenie religii katolickiéj, zmodyfikowanéj i oczyszczonéj z dążności ziemskich i nieprawych, zniszczenie egoizmu przez miłość i braterstwo wzajemne między ludźmi. Za główną siłę działającą uważa ducha, to jest uczucie w egzaltacyi, rozumowi podrzędne miejsce naznacza, za pierwszy warunek działania kładzie jak najściślejsze złączenie się wszystkich przez miłość, zaparcie się własnéj osobistości i wszelkich rozumowań i wiarę zupełną w Boga, religią i jego posłannictwo i osobę.“
„Rozkaz ministeryalny, który go z Francyi wygnał, wstrzymał szerzenie się jego nauki, mogącéj w teraźniejszych stosunkach emigracyi wpływ wywrzeć niepośledni. Jest to bowiem element, w którymby się emigracya złączyć mogła (na co się jednakże bynajmniéj nie zanosi), jest w nim wszakże dążność wszystkich partyi niejako zidealizowana. Demokracya widzi się w nim podniesioną do miłości chrześcijańskiéj i ogólnego braterstwa; arystokracya widzi zgodę zupełną z poddaniem się bezwarunkowem władzy najwyższéj, która czczoną jest prawie w osobie mistrza (tak go zowią uczniowie); stronnictwa religijne widzą religię wystawioną jako motiwum i jako cel ostatni, a wszyscy razem oswobodzenie Polski jako pierwszy krok do uszczęśliwienia ludzkości.“
„Towiański wzbudza w swych uczniach poświęcenie zupełne, całkowite wyrzeczenie się samych siebie za rozkazem jego na dobro sprawy, egzaltacyą, nawet fanatyzm, a wreszcie wiarę i ufność bez granic w każde jego słowa, ale zarazem lekceważenie rozumu, mistycyzm ekscentryczny, niezrozumiałość, czasem kompletną w mowie i wyjawieniu swych myśli.“
„Przyznać trzeba, iż fanatyzm religijno-narodowy, wsparty zasadami miłości i braterstwa, działać może najskuteczniéj na naród uciśniony, żyjący po większéj części w niewoli, wierzący ślepo w słowa i formy religii, prócz tego nauka Towiańskiego przyciąga nawet żydów na stronę Polski, wystawiając Polaków jako naród równie wybrany i prześladowany jak lud Izraela, jako naród mający wyrwać żydów z ucisku, pod którym jęczą i podnieść ich do wysokości wszystkich ludów. Jeden rodem z Litwy został niedawno zaciętym stronnikiem Towiańskiego, który ma dar podciągania wszystkich wyznań pod formę swego katolicyzmu. O ile bowiem miarkować mogę z tego, co słyszę, przy uczciwości i fanatyzmie nie brak mu taktu i zgrabności zastosowania swéj nauki i modyfikowania jéj podług inteligencyi słuchacza, oraz ujmowania sobie najróżniejszych usposobień, w czem mu znaczną jest pomocą równie jak i w działaniu na uczucie język poetyczno-mistyczny, pełen wyrażeń i metafer religijnych.“
Powyższa charakterystyka Towiańskiego, poważna i bezstronna, z prywatnego listu dostała się bez woli Marcelego Mottego do „Orędownika“. Popliński oddrukował ją w nr. 42 swego pisma na rok 1842. Zrobiła ona w Księstwie wielkie wrażenie, lecz nie mniéj poruszyła umysły Towiańszczyków w samym Paryżu. Przeciwko treści artykułu stronnictwo Towiańskiego nic nie mogło mieć i nie miało do zarzucenia, chyba przykre mogło mu być skeptyczne stanowisko autora. Tymczasem redakcya dodała od siebie na końcu rozstawnemi czcionkami wydrukowane wyrazy: aegri somnia.
Ten dodatek uraził Towiańszczyków. Na posiedzeniu Towarzystwa Literackiego, na którem także Marceli Motty był obecny, czytano ów artykuł. Morawski, Zamojski i inni oświadczyli, że znają autora. Przykrem to było dla Marcelego Mottego, bo przy pokojowem swem usposobieniu już wtedy wyznawał zasadę, że przekonania religijne i polityczne wypada w każdéj jednostce uszanować. Z tego powodu wyraził swe niezadowolenie Poplińskiemu, zwłaszcza że między stronnikami Towiańskiego znał bardzo wielu godnych i poważnych ludzi, którym dodatek aegri somnia nie mógł być obojętnym.
Nieszczęsne aegri somnia nie odstrychnęło jednak od niego Towiańszczyków, z którymi się zaprzyjaźnił. Nawet tak gorliwy zwolennik towianizmu, jak Marszewski, nie odwrócił się od niego. W dwa lata potem donosił mu już do Poznania o postępach towianizmu. Przytoczymy wyjątek z tego listu, który może zarazem służyć za dowód głębokiéj wiary w Towiańskiego.
„Dwa lata upłynęły, jakeśmy się ostatnią razą ze sobą widzieli, wiele rzeczy przybrało odtąd inną postać, my zaś stoimy jak mur przed sztandarem Chrystusa Pana i, chociaż wewnętrznie przekształciliśmy się zupełnie, to na zewnątrz tego jeszcze nie pokazaliśmy i świat tego nie widzi, jak dojrzewamy, za to też i czyn będzie niespodziany. Miło mi choć tem pismem pocieszyć Cię, uściskać i pozdrowić w Chrystusie Panu i tak, jak nasz chłopek mówi, tak też i ja wołam do Ciebie: pokój Chrystusa niech będzie z Tobą. Powtarzam Ci, iż dojrzewamy i czas żniwa nadchodzi i zbliża się ta chwila, gdzie będziem Cię mogli rzeczywiście o tem przekonać, a chwila ta nie jest zbyt odległą i wszystko to, cośmy Ci kiedyś na obcéj ziemi mówili przez nasze słabe organa, a czemu Ty wiary nie dawałeś, o tem teraz za łaską Bożą będziem mogli praktycznie na własnym gruncie Cię przekonać i Twój rozum zmysłowy ugiąć się musi przed tą prawdą odwieczną. Nasz patryarcha Mickiewicz zawiesił na jakiś czas swoje kursa i podał się o urlop do ministra, co też uzyskał, gdyż, jak sam powiedział, już wszystko, co było potrzebnem, ogłosił i już daléj na samych słowach poprzestać nie możemy. Miarkujesz teraz zapewne, jakie jest nasze powołanie. Wszystkie formy ziemskie już zostały spełnione. Nasamprzód Słowo Boże było ogłoszone w kościele katedralnym w Paryżu, potem to samo było powtórzone w uniwersytecie najpierwszym na globie ziemskim, gdzie kilkudziesięciu dało świadectwo téj prawdzie przed Bogiem i ludźmi tamże obecnymi, następnie toż samo wezwanie było złożone u stóp Papieża w stolicy apostolskiéj. Nie sądź więc teraz, żeby to wszystko było czczem marzeniem (może aluzya do aegri somnia). Oj! uchowaj Boże! zaprawdę Ci powiadam, że, gdyby mi było dozwolone w téj chwili oddać Ci to, jak jest rzeczywiście, tobyś padł jak długi i, skoroby Cię wszystkie zmysły odstąpiły, tobyś dopiero ujrzał promień łaski oświecającéj Ciebie całego. Wiem, że Cię tam nic nie mogło wesprzeć na naszéj drodze, gdyż my nic nie piszemy, kiedy wszystkie pisma emigracyjne są przeciwko nam i błotem starają się nas kalać. Panie odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią. Są to wszystko widzimisia, które nakręcają według swojéj namiętności i nie chcą wiedzieć, że ich rozumy są niewystarczające, a niechcąc się poprawić, upornie obstają przy swojem błocie i stawiają swoje kiepskie ja przeciw odwiecznéj prawdzie, co jest największą obrazą Majestatu Bożego i przyczyną opłakanego ich stanu. Niepodobna Ci o tem pisać, Ty sam to czujesz, jak tylko zajrzysz do tajników wnętrza swego“.
Te słowa pisał Marszewski w dwa lata po wystąpieniu Towiańskiego. Ale nie od rzeczy będzie tu dodać, że kiedy prof. Antoni Małecki (od którego mamy tę wiadomość) w r. 1867 ogłosił drugi tom swego dzieła o Słowackim, w którym mówi o ujemnym wpływie Towiańskiego na poetów naszych, otrzymał z tego powodu od jakiegoś spóźnionego Towiańszczyka bezimienny list z pogróżkami.
Z Mickiewiczem Marceli Motty się zapoznał, ale nie zbliżył się do niego. W r. 1842 Mickiewicz zupełnie był oddany sprawie Towiańskiego i przyjmował u siebie tylko jego zwolenników. W ogólności osobistość jego nie budziła w tym czasie w ludziach stojących po za towiańszczyzną tego zapału, co poprzednio. Twórczość jego ustała, a wykłady w Collège de France osłabły tak co do treści, jak co do formy. Marceli Motty widywał na wykładach o literaturze słowiańskiéj samych Polaków, którzy profesorowi zostali wierni, francuscy słuchacze już się byli cofnęli. Mickiewicz opuszczał często wykłady, a przejęty treścią zaniedbywał francuskie wysłowienie. Marceli Motty pisał jego wykłady i odnośny zeszyt przesłał przez Jędrzeja Moraczewskiego do Poznania szwagrowi swemu, Cegielskiemu. Skrypt ten, któryby mógł posłużyć do rekonstrukcyi wykładów Mickiewicza, nie zachował się. Cegielski prosił go, aby pozbierał wiadomości o Mickiewiczu, jako niezbędne do zrozumienia jego dzieł, zwłaszcza Balad i Sonetów. Czy Marceli Motty uczynił zadość téj prośbie, nie wiemy.
Wśród takich zajęć minął rok przeznaczony na pobyt w Paryżu. Wracał do kraju, wiele ludzi widziawszy i poznawszy ich sposób myślenia. Marceli Motty nie stracił przez ten rok nic ze swego idealizmu, który przeszedł zwycięzką próbę i w tym czasie raczéj się w nim spotęgował. Wyjeżdżając z Paryża, przyznawał, że więcéj się może cieszy na powrót do Poznania, niż się cieszył na wyjazd. Przyczyną téj radości nie tylko była nadzieja rychłego uściśnienia rodziców i rodzeństwa, jak raczéj chęć do pracy, potrzeba działania.
Widoki, jakie się przed nim otwierały, nie były świetne. Wielkie Księstwo Poznańskie miało wówczas, prócz dwóch gimnazyów w stolicy, jeszcze tylko gimnazyum w Lesznie i Bydgoszczy i progimnazyum w Trzemesznie.
Zanosiło się na otworzenie nowego gimnazyum w Ostrowie, jednakże otwarcie jego nastąpiło dopiero w roku 1845, układy zaś z miastem o realną szkołę przeciągały się w nieskończoność. Napływ sił nauczycielskich w stosunku do tak małego zapotrzebowania był bardzo znaczny. Z kolegów jego uniwersyteckich Cegielski utrzymał się w Poznaniu, ale nie miał jeszcze stałéj posady, Cybulski nie przyszedł wcale do Księstwa, lecz habilitował się dla języków słowiańskich w Berlinie, Milewski myślał o habilitacyi w Bonn. Na razie, ponieważ w chwili jego wyjazdu z Paryża, nie było wolnéj posady, miał być zatrudniony przez gimnazyum w Poznaniu i być współpracownikiem „Gazety Wielkiego Księstwa Poznańskiego“, będącéj pod redakcyą prof. Wannowskiego. Jako współpracownik, z pensyą 10 talarów miesięcznie, miał tłomaczyć dwie strony dziennie in quarto. Jadąc w jarzmo chciał jeszcze po drodze zwiedzić Havre i południową Francyą i wrócić przez Szwajcaryą, Monachium, Drezno, Lipsk i Berlin. Około 1 czerwca 1843 stanął w Poznaniu.
Stosunki ułożyły się nieco inaczéj, aniżeli przewidywano. Po powrocie uczył przez krótki czas w zastępstwie w gimnazyum Fryderyka Wilhelma. W październiku zaś tegoż roku przydzielony został jako nauczyciel pomocniczy do gimnazyum św. Maryi Magdaleny. Równocześnie odsługiwał przy 19 pułku wojskowość i w mundurze wojskowym udzielał lekcyi w gimnazyum. W listach do rodziców pisanych z Paryża często wypowiadał życzenie, że chciałby pozyskać jaką taką posadę i rychło się ożenić. Pierwsza część tego życzenia się spełniła, spełnienie zaś drugiéj nie byłoby także pozwoliło długo na siebie czekać, gdyby nadzwyczajny wypadek nie był przerwał jego karyery.
Przygotowywane przez centralizacyą wersalską powstanie, którego wybuch wyznaczono na 21 lutego 1846 r., nie przyszło do skutku w skutek aresztowania Mierosławskiego. Pomimo tego spiskowcy w Poznaniu postanowili w nocy z 3 na 4 marca uderzyć na cytadelę. Zamach się nie udał, ponieważ policya poznańska na kilka godzin przedtem dowiedziała się o tym zamiarze. Leśniczy Trąpczyński, który z Kórnika przyprowadził 60 ludzi, zastał most chwaliszewski osaczony wojskiem: Paternowski padł na miejscu, Trąpczyński i dwóch innych zostało ciężko rannych, a więzienia napełniły się jeńcami.
Ponieważ przypuszczano, że w zamachu tym wzięli także udział uczniowie gimnazyalni, nakazała rada szkolna gronu nauczycielskiemu, aby urządziło poszukiwania broni po prywatnych mieszkaniach uczniów. Po dwóch nauczycieli, jeden Polak i jeden Niemiec, miało w wyznaczonéj dzielnicy miasta odbyć rewizyą. Wtedy oświadczyło czterech nauczycieli Polaków, że rozkazu tego nie usłuchają, ponieważ uważają za rzecz niegodną swego stanowiska występować w roli policyi. Byli to Cegielski, Motty, Gruszczyński i Bronikowski. Trzech ostatnich, ponieważ byli tylko nauczycielami pomocniczymi, usunięto natychmiast z urzędu. Cegielskiemu, który wtedy już był etatowym, wytoczono proces o nieposłuszeństwo władzy i także dano dymisyą. Ofiarą tego zajścia padł prócz tego ówczesny dyrektor gimnazyum ks. dr. Prabucki, który został stawiony do dyspozycyi.
W wydanéj w Sprawozdaniu gimnazyalnem na rok 1847/48 historyi gimnazyum przez Schwemińskiego wypadek ten jest przedstawiony w następujący sposób: „Die bekannten politischen Verhältnisse im Frühjahre des Jahres 1846 machten es nämlich nothwendig die Schüler schon am 6 März zu den Osterferien zu entlassen. Am 28 April erschien eine Bekanntmachung des königlichen Oberpräsidiums, dass in Folge der Kabinetsordre vom 18 April das Mariengymnasium in seiner bisherigen Gestalt aufgelöst sei, seine Wiedereröffnung in einer zweckmässigeren Einrichtung jedoch in kurzem erfolgen wird. Als Grund dieser Massregel wird in der Bekanntmachung vom 5 Mai angegeben, dass nicht bloss einzelne Schüler desselben sich bei den politischen Umtrieben betheiligt hätten, sondern auch ein dringender Verdacht vorhanden sei, dass unter den Schülern dieses Gymnasiums hochverrätherische Bestrebungen und Verbindungen bestanden hätten, ausserdem aber bei dieser Anstalt ein hoher Grad von Indisciplin sich ergeben habe.“
Mianowany intermistycznie dyrektorem radza szkolny dr. Brettner otworzył na nowno gimnazyum 11 maja ze zreorganizowanem gronem nauczycielskiem, w którem nie było wymienionych czterech ofiar. Dotknięci kasatą profesorowie poszukali sobie innego zajęcia. Cegielski pojechał do Berlina i, wyuczywszy się w pół roku kupiectwa, założył sklep żelaza, Bronikowski został gospodarzem i wziął wieś w dzierżawę, Gruszczyński umieścił się jako nauczyciel domowy.
Wyparty siłą faktów z uczonego zawodu Marceli Motty postanowił zostać leśnikiem. Przymusowe opuszczenie sztandaru w kilka lat po ukończeniu studyów ma w sobie coś tragicznego. Wykolejenie takie wymaga nowego nakładu woli, wymaga przerobienia usposobienia, co dla Marcelego Mottego było tem trudniejszem, że liczył wtedy już 28 lat życia. Stłumić w sobie interes dla języka, literatury i sztuki, a wyrobić interes dla sosien, buków, karczowisk, owadów, wyrębów, polowania, zwłaszcza jemu, wychowanemu w atmosferze naukowéj, było bez wątpienia bardzo trudnem. My, którzy znaliśmy Marcelego Mottego, nie możemy go sobie wyobrazić w długich butach, w lesie, robiącego pomiary, albo czekającego z fuzyą na zwierzynę. Interes dla leśnictwa był u niego wyrozumowany, był to drugi pokład umysłowy, do którego gwałtem przedzierało się uczucie pierwszego. Mieliśmy sposobność słyszeć opowiadanie o jego pierwszym debiucie na polowaniu. Świeżo kreowany leśnik strzelił do sarny. Piękny ten zwierz przed zgonem rzucił wzrok pełen wyrzutów na sprawcę swego losu: Marceli Motty rzucił fuzyą i uciekł z łowów.
W listach jego pisanych z czasów karyery leśniczéj nie możemy się dopatrzeć wielkiego interesu dla nowego zawodu. Czasem tchną one szalonym humorem. Pozwoliliśmy sobie przytoczyć ustęp z jego listu do Cegielskiego, pisanego w końcu drugiego roku jego leśnego zawodu. Eksidealista pisze do eksidealisty, żelaznego szwagra, parodyując nowe obu zawody. „Trzęsie się podobno Twoje żelazne serce od gniewu, a stalowe wnętrzności Twoje gną się i drgają, sieczkarnia Twego mózgu stanęła z oburzenia, łańcuchy Twojéj cierpliwości pękły, szufle rąk Twoich machają z wściekłością, zakrzywił się hak nosa Twego, rozwarły się drzwiczki Twych uszu, opadły klamki ust Twoich, gwoździe zębów się ostrzą, pilnik języka skrzypi, nadymają się miechy płuc, nawet się szrutownia brzucha rozstroiła, słowem cały metal Twéj tkwiącéj w przestrzeni światowego podścieliska osobistości chce mnie przygnieść, przywalić, skruszyć i zetrzeć za to, że do Ciebie nie pisałem… Mea culpa, prawda, ale wiesz, przecie, żelazny człowiecze, z dawniejszych czasów, że chociaż mój umysł i moje afekta wysokopienne, to skwapliwość moja do listów bardzo niskopienna, że prędzéj pod wiatr pognasz nagankę, prędzéj kuropatwa na drzewie usiędzie, prędzéj się bekasy zagnieżdżą na drzewie, a sokoły w błocie, prędzéj zając charta wygryzie, aniżeli leśna prawica moja schwycić zdoła za pióro, aby w kształcie listu sunąć potokiem miodopłynnych wyrazów i uczuć. I cóżbym mógł pisać do Ciebie, choćbym się nawet ze szczytu stuletnich świerków i buków, z wyżyny dębowych konarów, opuszczając niebotyczne sfery, zniżył aż w głąb ciemnych i dusznych kopalń, zabłoconych sklepów, zaśniedziałych remis, w których Ty, siedząc jak jaźwiec w norze, pazurami, wydrapujesz zardzewiałe żelazo. Niezrozumiałbyś może, pozioma istoto, choćbym Ci nawet chciał udzielić brzemię swych myśli co do kolei (ale nie żelaznéj) przyrostu rębu, podrębu, wyrębu, zrębu i zarębu, co do trzebieszy, siania, sadzenia, zasadzania, nasadzania, podsadzania i wysadzania — są to wszystko rzeczy, których młynek rozumu Twego nie zmele, którebyś napróżno Twoim siewnikiem w twardy łeb sobie zasiewał. Zresztą moje życie jak najnormalniéj nudne, wstaję, idę do szkoły, jem, idę do szkoły, wracam, piję herbatę, uczę się matematyki, taksacyi, serwitutów i reskryptów, o pół do dwunastéj czytam gazetę kolońską, a błogosławiąc Guizota, gaszę o dwunastéj lampę i śpię jak bobak do siódméj…“
Co właściwie Marcelego Mottego spowodowało do wybrania sobie leśnictwa, dokładnie nie wiemy. Zdaje się, że uległ prądowi ogólnie wtedy panującemu w Księstwie. Marcinkowski, Mielżyński, Działyński i wielu innych ludzi dobréj woli głosili konieczność ekonomicznego odrodzenia. W myśl téj zasady Marcinkowski wybudował Bazar, sprowadzał i wspierał kupców i przemysłowców polskich, Chłapowski i Mielżyński pracowali nad poprawą gospodarstwa wiejskiego. Działyński nosił się z zamiarem stworzenia szkoły lasowéj w Kórniku, która to miejscowość dla wielkich lasów, należących do dóbr kórnickich, szczególnie się do tego celu nadawała. Zdaje się, że on to głównie pchnął Marcelego Mottego na drogę studyów leśnych, chcąc w nim mieć kierownika przyszłéj tego rodzaju szkoły. Prócz tego zamierzał mu oddać zarząd lasów kórnickich.
Praktycznie uczył się Marceli Motty leśnictwa w lasach rządowych między Murowaną Gośliną a Rogoźnem, w rewirze Zielonka, przezwanym obecnie Eckstelle. W leśnictwie tem znajduje się cudowny parów w bliskości Boguniewa, do którego często wracał swemi wspomnieniami. Po rocznéj praktyce udał się do akademii lasowéj w Neustadt-Eberswalde pod Berlinem, gdzie przebywał aż do początku roku 1848.
Studya w Eberswaldzie, które zamierzał uzupełnić w akademii lasowéj w Tarancie, przerwały wypadki marcowe r. 1848. Pomimo swéj woli i wbrew usposobieniu został Marceli Motty wciągnięty w ruch rewolucyjny. Skoro wieść o wypadkach berlińskich dostała się do spokojnego Eberswalde, wyruszył natychmiast do Berlina, niespokojny o młodszego brata Stanisława, który tamże słuchał prawa. Było to 19 marca. Tego samego dnia poszedł z bratem wieczorem na zebranie, zwołane przez jednego z Polaków. Na tem zebraniu uchwalono wysłać do króla petycyą o uwolnienie z Moabitu Polaków, więzionych za wypadki r. 1846. Petycyą ułożono na miejscu i tego samego dnia późnym wieczorem wręczono w zamku królewskim. Deputacya, która zawiozła petycyą, składała się z Wojciecha Cybulskiego, żyda poznańskiego dr. Remaka, docenta medyny, i Marcelego Mottego. Deputacya nie została przyjętą, a petycyą odebrał książę Wilhelm Radziwiłł. Nazajutrz więźniowie zostali wypuszczeni z Moabitu.
Bezpośrednio potem przyjechał do Poznania i zastał w mieście rodzinnem serdeczne bratanie się żywiołu polskiego z niemieckim, gotujących się do wspólnéj wyprawy przeciwko Rosyi. Zbierające się wojsko miało tworzyć przednią straż téj wyprawy. Krótko przed potyczką miłosławską został wysłany za wspólnem porozumieniem klubu polskiego i komitetu narodowego wraz z Leonem Szumanem i Griesingerem w deputacyi do Miłosławia, aby spowodować Mirosławskiego do unikania zbrojnego starcia i odczekania układów. Poselstwo to, jak wiadomo, nic nie wskórało, bo w kilka dni potem nastąpiła katastrofa pod Miłosławiem.
Kiedy Marceli Motty przyjechał z Eberswalde na Wielkanoc roku rewolucyjnego do Poznania, dwa dni przedtem Hipolit Cegielski zaczął wydawać „Gazetę Polską“. Była to pierwsza kreacya konstytucyjna, a więc niecenzurowana. Cegielski spieszył się skorzystać z wywalczonéj co dopiero wolności prasy i rozpoczął wydawnictwo „Gazety Polskiéj“ bez wszelkich przygotowań. Przez pierwsze tygodnie nie miało pismo zorganizowanéj redakcyi. Cegielski dla braku czasu zajmował się niem tylko dorywczo, zrazu pisał więc artykuły każdy, kto się właśnie nawinął. Drukarz Stefański, który się podjął druku, nie miał ani stosownych pras, ani czcionek, ani drukarzy. „Gazeta“ wychodziła z początku, ku wielkiemu zniecierpliwieniu chciwych nowin czytelników, w rozmaitych porach dnia i nocy. Marceli Motty, który używał wtedy przymusowéj niezależności, od razu wstąpił do redakcyi razem z Antonim Rosem i ks. Prusinowskim. Od św. Michała objął na dobre redakcyą, mając za współpracowników Feliksa Bentkowskiego i Ryszarda Berwińskiego.
„Gazeta Polska“ przetrwała dwa lata, do św. Jana r. 1850, lecz ponieważ tymczasem skończyła się niespodzianie niezależność Mottego, mógł do niéj pisywać tylko bezimiennie. Redagował przez dłuższy czas przegląd polityczny pod tytułem: Francya. Tak samo brał udział w założonym przez Cegielskiego bezpośrednio po „Gazecie Polskiéj“ „Gońcu“ i założonym w roku 1859 „Dzienniku Poznańskim“.
Po kilka razy zwracaliśmy uwagę na idealizm ciągnący się jako złota nić przewodnia przez życie Marcelego Mottego. Wykolejony siłą okoliczności mocniejszych od niego z zawodu, który całem sercem ukochał, w trzydziestym roku życia nie mając jeszcze stanowiska i patrząc w niepewną przyszłość, poszedł za głosem serca i pomyślał o zawarciu związku małżeńskiego. Wybór jego padł na osobę wyższego umysłu, równie jak on idealnie zapatrującą się na życie. Ta zgodność usposobień spowodowała porozumienie i pokonała wszelkie trudności. Przyszłą swoją żonę, Waleryą z Bukowieckich, poznał już podczas pobytu swego w Międzyrzeczu. Była ona córką majora Augusta Bukowieckiego, który odbył wszystkie wojny napoleońskie i po dwudziestopięcioletnim urzędowaniu jako starosta w Wyrzysku, zamieszkał częścią w Poznaniu, częścią w Gorońsku, wsi niedaleko Międzyrzecza. Nadzwyczajna bystrość i jasność umysłu, połączona z głęboką dobrocią i prawdziwie chrześciańskiem poczuciem miłosierdzia, były znamieniem charakteru Waleryi Bukowieckiéj. Marceli szczerze pokochał tę wzniosłą duszę, która mu się odwzajemniała serdecznem przywiązaniem. Pomimo że porozumienie nastąpiło zaraz po powrocie Marcelego z Paryża, kochająca się para długo czekać musiała na stosowną porę, aby stanąć na ślubnym kobiercu. Chwila ta nastąpiła w r. 1849. Ślub odbył się 29 maja tegoż roku w kościele św. Marcina w Poznaniu. Marceli Motty był wówczas redaktorem „Gazety Polskiéj“.
Ogólna amnestya po wypadkach lat 1846—1848 przywróciła także na dawne posady dotkniętych dymisyą profesorów gimnazyalnych, do czego w znacznéj części się przyczyniły zabiegi Macieja Mielżyńskiego. Z niewielkim żalem zapewne porzucił Marceli Motty karyerę leśniczą oraz pracę redaktorską i wrócił do Greków i Rzymian, do wykonywania szlachetnéj sztuki dydaktycznéj. Siódmego listopada r. 1849 rozpoczął na nowo zawód nauczycielski w gimnazyum św. Maryi Magdaleny. Nie świetnem było zrazu jego powodzenie materyalne, skoro w tyle lat po ukończeniu studyów, już ożeniony, musiał się zadowolić posadą nauczyciela pomocniczego z płacą nawet jak na owe czasy bardzo szczupłą. Ale właśnie w tym czasie przejściowym żona była mu dźwignią moralną, pomagając mu swobodnem usposobieniem i wesołym humorem znosić tę dobę próby. Przejęła się znaną zasadą senatu rzymskiego dziel i panuj i zapanowała nad położeniem. Dulcis est memoria praeteritorum malorum, mówi rzymskie przysłowie. Pani Walerya nieraz z uśmiechem wspominała, jakie nadzieje przywięzywałą do pierwszéj etatowéj pensyi mężowskiéj w styczniu roku 1851 i jakiego zawodu doznała, kiedy mąż zamiast spodziewanego plus na razie minus przyniósł do domu, ponieważ kasa odciągnęła przy téj sposobności przynależną część na fundusz wdów i sierot.
Po wielu układach, które wlokły się około lat piętnastu postanowiło miasto Poznań w r. 1853 otworzyć miejską szkołę realną. Do komisyi, mającéj się zająć wprowadzeniem jéj w życie, należał z polskich radnych miejskich Hipolit Cegielski. Za jego to głównie staraniem uwzględniono w téj szkole dostatecznie żywioł polski: połowę grona nauczycielskiego stanowili Polacy, cztery niższe klasy miały osobne oddziały polskie, a i w wyższych połowy przedmiotów uczono po polsku. Do grona nauczycielskiego weszli z Polaków: Motty, Szafarkiewicz, Gładysz, Zaborowski, Studniarski, Köhler, Jaroczyński, przez kwartał znalazł tu także przytułek wypędzony wówczas bez podania powodu z Krakowa profesor uniwersytetu Jagiellońskiego dr. Antoni Małecki. Dalsze losy urzędnicze Marcelego Mottego były odtąd stale związane z szkołą realną. Jako wynagrodzenie niejako za długie intermisticum w służbie rządowéj otrzymał od razu pierwszą posadę między wyższymi nauczycielami. Uczył języka łacińskiego, francuskiego i historyi, kochany i szanowany przez uczniów dwóch narodowości i trzech wyznań. Ten sam takt, jaki się odznaczał w pożyciu z dorosłymi, przeniósł na obcowanie z niedorosłymi. Często mówił nieżartobliwie, że względność jego dla uczniów rozmaitych wyznań stoi w odwrotnym stosunku do sympatyi, jaką czuł dla tychże wyznań. Metoda, jaką się posługiwał, była metodą ogólnie w szkołach za jego czasów panującą. Mniéj wykładał, więcéj zadawał, nie oszczędzając w tym względzie młodzieży i uważając pamięć za główny wehikuł kształcenia. Ale to, co młodzieży podawał, odznaczało się rzadką jasnością i wielką trzeźwością myśli. Jakiegoś frazesu ku ozdobie rzeczy nie posłyszał od niego uczeń. Przez obejście towarzyskie, wytworne choć proste, przez niezniżanie się do płytkiéj drobiazgowości, przez traktowanie zawodu z wyższego punktu widzenia, otoczył się nimbusem rzetelnéj powagi i czci, tak że uczeń nawet myślą nie śmiał jemu ubliżyć. Cześć ta drogą spadku przechodziła z ojców na synów.
Utrwaliwszy sobie stanowisko, wrócił Marceli Motty po dziesięcioletniéj przerwie do swych dawniejszych studyów i zabrał się do przekładów poetów starożytnych na język polski. Zaczął od Wergiliusa. W roku 1852 przetłomaczył niejako na próbę jego eklogi. Po niestrawnych Pasterkach Jezuity Nagurczewskiego było to, o ile wiemy, pierwsze tłomaczenie sielanek mantuańskiego poety. Następnego roku wydał w Sprawozdaniu Gimn. św. M. Magdaleny Satyry Horacego, nad któremi zaczął pracować w Międzyrzeczu, w rok potem w Sprawozdaniu Szkoły realnéj Listy Horacego.
Tłomaczenia te opierają się na jednéj i téj saméj zasadzie. Chodziło głównie tłomaczowi o to, aby, tłomacząc z jaknajściślejszą filologiczną wiernością, dać przekład, któryby był poniekąd polską kopią łacińskiego oryginału, nie wykraczając jednakże przeciw duchowi i właściwości języka polskiego. Tłomacz był tego zdania, że takie tłomaczenie da się w polskim języku łatwiéj uskutecznić, niż w wielu innych, dla tego, że język nasz szczyci się niezwykłą giętkością i dowolnością składni i przez kilka wieków kształcił się ściśle podług wzorów łacińskich. Celem ściślejszego zastosowania tekstu polskiego do łacińskiego, wiersz w tych przekładach użyty jest t. n. hexametr polski, stworzony przez Mickiewicza. Hexametr łaciński, przeniesiony na grunt polski, daje jednostajny rytm, bo składa się z samych daktylów, a każda trzecia stopa musi być trochejem i mieć po sobie cezurę; rozmaitość jest tylko możliwa w pierwszéj stopie, która prócz daktyla może być spondejem resp. trochejem. Słowem hexametr polski staje się wierszem szesnastozgłoskowym, przeplatanym piętnastozgłoskowym ze stałą cezurą po ósméj resp. siódméj zgłosce.
Tłomaczenie Wirgiliusza i Horacego zostały dobrze przyjęte przez krytykę, a zwłaszcza zadowoliły filologów. Są one też właściwie ściśle filologiczne. Tłomacz musiał się łamać z wielkiemi trudnościami, bo bądź co bądź, heksametr starożytny tylko sztuką daje się przenieść na grunt naszego języka. Przy swojej dokładnéj znajomości języków starożytnych dał tłomaczenie poprawne, a wrodzony zmysł estetyczny, poparty obszernym zasobem słownikarskim w ojczystym języku, pomógł mu w niejednych trudnościach. Rzadko też ucieka się do wypełnienia nieodzownych luk stereotypowym wzdy.
Lecz czy tłomaczenie takie czyta się łatwo, czy ono jest, jak mówimy pospolicie, poczytne? Aby z tego stanowiska ocenić przekłady Mottego, wypada nam się nieco bliżéj przypatrzeć tłomaczeniom ze starożytnéj literatury w ogólności. Wer den Dichter will verstehen, muss in Dichters Lande gehen. Do tłomaczenia z literatury nowożytnéj potrzebna jest, prócz odpowiedniéj zdolności i kwalifikacyi stylistycznéj, gruntowna znajomość odnośnego obcego języka i ducha tegoż narodu. Dykcya nowożytnych języków, ich zasób słownikarski i sposób wyrażania myśli są tak zbliżone, że przekład tekstu nowożytnego nie sprawia wielkich trudności. Jako też tłomacze sądowi dochodzą do takiéj wprawy, że, mając przed sobą tekst niemiecki, tłomaczą szybko i poprawnie, jakby czytali tekst polski. Inne zupełnie warunki zachodzą przy tłomaczeniu z języka łacińskiego i greckiego. Literatura starożytna jest nam bliska, bo przy podobieństwie kulturnych warunków starożytności i naszych czasów, zawiera myśli i uczucia dla nas zupełnie zrozumiałe. To, co literaturę starożytną dzieli od dzisiejszéj, jest odrębność dykcyi i właściwa starożytności erudycya. Przeciwko naszemu przeważnie abstrakcyjnemu sposobowi wyrażania myśli stawia starożytność swoją konkretność, przechodzą zwłaszcza w greckim języku w naiwną nieraz prostotę. Brak abstrakcyi odczuły z czasem same starożytne języki. To też Arystoteles wytworzył bardzo głęboką dykcyą filozoficzną w języku greckim, a średnie wieki przekształciły głównie pod wpływem filozofii scholastycznéj w ten sam sposób język łaciński. Utwory jednak literackie, które się zwykle tłomaczy na nowsze języki, mają jeszcze w całéj pełni odrębną od naszéj abstrakcyi konkretną dykcyą. Jeżeli ta różnica utrudnia niezmiernie tłomaczenie utworów starożytnéj literatury, to szkopułem nie do przezwyciężenia staje się erudycya starożytna. Pisarze i czytelnicy starożytni byli wszyscy kształceni w téj erudycyi, czerpali swoją wiedzę z encyklopedyi siedmiu sztuk wyzwolonych. Dla nich literatura starożytna miała tę samą bezpośredniość, którą ma nowożytna literatura dla nowożytnych czytelników, my starożytną literaturę musimy studyować, my musimy w nią się wdzierać, nieraz nawet z trudem. Daleko mniej erudycyi ma literatura grecka, za to wprost uczona jest literatura rzymska z czasów Augusta. Ztąd pochodzi, że daleko lepiéj udają się przekłady z literatury greckiéj, aniżeli łacińskiéj. Siemieńskiego tłomaczenie Odyseyi jest daleko sympatyczniejsze, aniżeli jego przekład ód Horacego. Niejedna piękna oda Horacego wychodzi blado nawet z pod pióra tak dzielnego tłomacza, który potrzebuje dużo słów na oddanie zwięźle uchwyconych myśli rzymskiego poety.
Dla tych dwóch względów, ściśle biorąc, tłomaczenia ze starożytnéj literatur są niemożliwe. Bo chociaż tłomacz pokona trudności dykcyi, nie może opanować trudności nastręczających się z powodu erudycyi starożytnéj. Ponieważ jednak bez przekładów starożytnéj literatury żadna nowsza literatura obejść się nie może, dla tego dwie drogi są możliwe: albo tłomacz daje przekład wierny, trzymając się oryginału co do erudycyi i, ile możności, co do dykcyi, albo daje tłomaczenie swobodne i zmodernizowane. Pierwszy przekład będzie ciężkim, ale zostaje przekładem, drugi lżejszym, poczytniejszym, ale przestaje właściwie być przekładem, a staje się interpretacyą, trawestacyą. Marceli Motty z całą świadomością wybrał pierwszą drogę. Jego przekłady nie są obliczone na ogół, lecz na filologów. Przez to nie stają się jednakże zbyteczne: o ile dobre tłomaczenie jest najlepszym komentarzem, o tyle zastępuje miejsce komentarza. Tłomacząc zaś w ten sposób, poszedł za tradycyą, tem więcéj, że między dawniejszymi literatami polskimi bardzo rozpowszechnione było wysokie mniemanie o giętkości polskiego języka. Nieraz w szkołach zdarzało się słyszeć, że język polski wszystko znosi. W siedmnastym wieku Komeński dowodził, że z języka łacińskiego można dosłownie tłomaczyć na polski, nie zmieniając szyku wyrazów i jako przykład tego zjawiska stawiał tłomaczenie Eneidy Wergiliusza Piotra Kochanowskiego. Nowsi tłomacze, starając się przekładem swym nadać większą poczytność, modernizują starożytnych autorów i zacierają w tłomaczeniach charakterystyczne znamię starożytności. Tych dwóch odrębnych stanowisk nie wypada mieszać przy ocenianiu tłomaczeń ze starożytnéj literatury. Jeden z nowszych tłomaczów Epistola ad Pisones, nie godząc się na sposób tłomaczenia Marcelego Mottego, robi mu zarzut, że słowa wiersz. 64—65 receptus terra Neptunus przetłomaczył Neptun w ląd wpuszczony, dodając, że bez interpretacyi nikt się nie domyśli, co te słowa właściwie oznaczają, zapomina jednakże, że i tekst łaciński wymaga interpretacyi, a każde swobodniejsze tłomaczenie staje się interpretującym domysłem.
Lecz wróćmy do przerwanego opisu życia Marcelego Mottego. Po epoce walki nastąpił czas spokoju. Życie jego przybrało jednostajny charakter. Po za domem zajęty nauką w szkole realnéj, w domu pracował nad wychowaniem pięciorga wiele obiecujących dzieci, oraz licznych pensyonarzy, których z pełnem zaufaniem powierzano jego opiece. Lecz nie na tem koniec jego działalności. Obok tych wszystkich zajęć, któreby całkowicie mogły wypełnić życie przeciętnego człowieka, udzielał lekcyi w żeńskim zakładzie wychowawczym i był przez wiele lat jego dyrektorem.
Zakład wychowawczo-naukowy, będący obecnie pod dyrekcyą p. Anny Danysz, zawdzięcza swój początek pensyonatowi panien, który w pierwszéj ćwierci tego wieku założyła babka Marcelego Mottego, Tekla Herwigowa. Po śmierci męża przeniosła się ze Skwierzyny do Poznania. Znajoma jéj pani Wilczyńska powierzyła jéj wychowanie trzech swoich wnuczek pp. Lipskich, późniejszych pp. Nieżychowskiéj, Bieczyńskiéj i Radońskiéj. To był zawiązek szkoły, która obecnie obejmuje 7 klas, 10 lat nauki, oprócz klasy przygotowującéj do rządowego egzaminu na nauczycielki i liczy około 250 uczennic. Za przykładem p. Wilczyńskiéj poszły i inne domy. Pensyonarki p. Herwigowéj chodziły do prywatnych szkół żeńskich, których było na początku tego wieku dwie w Poznaniu. Jednę z nich założył w roku 1810 Francuz de Trimail i prowadził mniéj więcéj przez lat dwadzieścia, drugą była szkoła Kaulfussa. Kiedy po roku 1830 miasto założyło szkołę Ludwiki, zamienioną późniéj w rządową, pensyonarki p. Herwigowéj uczęszczały do tejże szkoły. Aż do roku 1817 pensyonat ten mieścił się w niewielkim domu przy Wodnéj ulicy i zamienił się w szkołę dopiero w końcu r. 1848. Uczyli w niéj wówczas profesorowie gimnazyalni Jan Motty, Ks. Prusinowski, zmarły bardzo młodo Kazimierz Köhler, Zaborowski, Buchowski i inni. Po śmierci prof. Poplińskiego w Lesznie, sprowadziła się wdowa po nim, a córka p. Herwigowéj, Katarzyna Poplińska, do matki i pomagała jéj w zarządzie pensyonatu i szkoły. Po śmierci zaś matki sama daléj prowadziła zakład aż do r. 1871. Zrazu władza szkolna nie troszczyła się o szkołę, po śmierci jednakże p. Herwigowéj wymagała fachowego dyrektora. Wtedy z polecenia władzy objął dyrekcyą żyjący na emeryturze Jan Motty, inspekcyą zaś powierzono kanonikowi Brzezińskiemu. Zatwierdzenie rządowe oraz zezwolenie na przyjmowanie panienek przychodnich zyskała szkoła 9 lutego 1856. Po śmierci Jana Mottego dyrekcya przeszła na syna jego Marcelego 21 stycznia r. 1857. — W roku 1882 wdzięczne uczennice złożyły, celem uczczenia 25-letniego jubileuszu jego dyrektorstwa, drogą składek znaczniejszy fundusz na stypendyum imienia Marcelego Mottego. Odsetkami jego rozporządza Towarzystwo Pomocy Naukowéj dla dziewcząt w Poznaniu. W roku 1892 złożył Marceli Motty z pozwoleniem władzy dyrektorstwo w ręce p. Anny Danysz, która już od r. 1871 wraz z siostrą Anastazyą zarządzała połączonym ze szkołą pensyonatem.
W téj szkole uczył Marceli Motty przez 35 lat przeważnie języka francuskiego, a prowadził ją w duchu uczciwéj, poważnéj i świadoméj celu nauki. Ztąd poszła jego wielka popularność wśród wielkopolskich pokoleń żeńskich. Dla domowego niejako użytku napisał historyą literatury francuskiéj, z któréj kilka pokoleń uczennic czerpało znajomość płodów literackich francuskiego ducha. Dzieło to nie drukowane, litograficznie odbijane, dostawały i dostają uczennice arkuszami. Dobroci téj książki dowodzi, że wyszła po za granice szkoły i Księstwa; znajduje ona nawet u Francuzów uznanie, jak nieraz mieliśmy sposobność o tem słyszeć. Podobno niektóre zakłady naukowe w Galicyi posługują się tem przez kontrabandę z Poznania przeniesionem dziełem Marcelego Mottego.
Nie trudno zrobić spostrzeżenie, że każdy człowiek ma w swojem życiu dobę najwyższego rozwoju umysłowego, niejako dobę złotą swego żywota, w któréj, jak to pięknie wyrażali Grecy, jest najtęższym ze siebie samego (δεινότατος έαυτού). Ten czas przypada w życiu Marcelego Mottego na latach 1860—1870. Będąc wówczas w sile wieku, przy dobrem zdrowiu i żyjąc w uregulowanych stosunkach, posiadał największą swobodę umysłową i najbystrzejszy dowcip. Stan ten umysłowy objawił się na zewnątrz we feljetonach, które umieszczał stale co sobotę w „Dzienniku Poznańskim“ od lipca roku 1865 do kwietnia roku 1867. Napisał ich ze wszystkiem 54. Twierdzimy śmiało, że owe pogadanki tygodniowe o sprawach poznańskich stanowią epokę w dziejach dziennikarstwa poznańskiego. Pisane były bezimiennie we formie Listów Wojtusia do bawiącego na dobrowolnem wychodźtwie Pafnusia, a datowane z Zawad. Stały się one oryginałem dla wielu późniejszych kopii, ale, przyznać trzeba, oryginałem niedoścignionym. Nie przypominamy sobie, żeby kiedykolwiek jakieś artykuły na gruncie poznańskim budziły taki interes, jak listy Wojtusia, a zapał, z jakim je czytano, chyba porównać można z interesem, który przed 15 mniej-więcéj laty wzbudzała pierwsza historyczna powieść Sienkiewiczowskiéj Trylogii. Z upragnieniem oczekiwano sobotniego numeru „Dziennika“, a każdy biorący w sobotę do ręki „Dziennik“, z pominięciem telegramów, zaczynał jego lekturę od listu Wojtusia.
Zostawiając politykę w „Dzienniku“ arystokratom z pierwszego piętra, rozwinął Marceli Motty na dolnem piętrze gazety, w odcinku, wykwintną causerie de omnibus rebus et quibusdam aliis. Omawiał w swych feljetonach w sposób oryginalny i lekki sprawy bieżące, które mogły zajmować inteligentną część społeczeństwa poznańskiego. Przeważną część zajmują sprawozdania z koncertów, balów, przedstawień, wystaw, publikacyi artystycznych i literackich; wszystkie te ekspektoracye są ożywione sympatycznemi wycieczkami na prawo i lewo, wciągającemi znane w mieście osobistości. Uwagi nad nowemi książkami są ujęte nie we formę doktrynerską, ale pogadankową. Nastrój jest satyryczny, n. p. kiedy jest mowa o Władysiu, który książki kupuje, ale nie rozrzyna, albo o paniach wielkopolskich, sprzedających wsie Niemcom i zawożących z grzeczności otrzymane pieniądze do kraju, z którego wyszły — ale gorzka nieraz prawda osłodzona jest powabem lekkiéj formy. Autor, chwyciwszy się tak późno feljetonu, rozwinął od razu tkwiący w sobie talent do tego rodzaju lekkiéj literatury. Podczas bowiem gdy u innych feljetonistów artykuły z czasem słabną i dowcip się wyczerpuje, listy Wojtusia co do wartości idą stale w górę. Dla wykwintności formy interesują one jeszcze dzisiaj po trzydziestu kilku latach, chociaż sprawy w nich omawiane przestały być dla nas aktualnemi. Dowcip autora zdaje się niewyczerpany, każdy list wprowadza nowe motywy, choć ogólny ton zostaje ten sam. Co zaś największą jest zaletą listów Wojtusia, to jest, że dowcip w nich zawarty jest zupełnie naturalny, płynący bez natężenia, nie mający w sobie nic sztucznego i naciąganego. Czytelnik czuje, że autor nie chciał być dowcipnym, ale że posiada wrodzony dowcip, którym wedle potrzeby rozporządza. List Wojtusia, opisujący sen panny Mimi, mdlejącéj na widok nożyc, któremi Magnuszewicz zabiera się do obcięcia jéj przydługiego ogona przy sukni balowéj przed wejściem na salę bazarową, zostanie zawsze perłą humoru polskiego.
Na ten czas przypada także przekład komedyi Arystofanesa. Przy dość ogólnym wstręcie Polaków do uczenia się języka greckiego, Arystofanes jest autorem w Polsce mało znanym. Komedye jego, zabarwione kolorytem ludowym, ulicznym, brukowym, wymagają głębszéj znajomości języka greckiego, jaką nawet nie każdy filolog rozporządza. Dla tego tłomaczenie Arystofanesa jest więcéj pożądane, aniżeli każdego innego starożytnego autora. Trudność przekładu Arystofanesa na język polski jest większą, niż przy przekładzie tegoż autora na inne języki, ponieważ język nasz nie znosi składanych wyrazów, bez których przekład Arystofanesa prawie obejść się nie może. Marceli Motty odważył się na przekład wszystkich jedenastu komedyi. Na początek wydrukował w Rocznikach Towarzystwa Przyjaciół Nauk na rok 1866 Chmury, a gdy te przez krytykę z uznaniem zostały przyjęte, zachęcony powodzeniem, dokonał przekładu reszty dziesięciu komedyi. Rękopis dostał się do rąk prezesa Towarzystwa Przyjaciół Nauk, hr. Cieszkowskiego. Cieszkowski miał pewne wątpliwości, czy publikowanie tego przekładu bez zmiany tekstu lub wypuszczenia niektórych miejsc jest możliwe. Komedye bowiem Arystofanesa, jak wiadomo, nie ze wszystkiem zgadzają się z naszemi pojęciami o przyzwoitości i moralności. Co prawda, wątpliwości te nie były poważnéj natury, boć przecież moralność narodu niemieckiego nie ucierpiała bynajmniéj przez publikowanie przekładu Donnera albo Droysena. Na zmiany i przeróbki Marceli Motty także żadną miarą nie mógł się zgodzić, bo Arystofanes oczyszczony przestaje być Arystofanesem. Pertraktacye o wydanie polskiego Arystofanesa ciągnęły się przez lat kilka, aż się wreszcie pokazało, że rękopis zaginął. Strata, która przez to dla literatury naszéj powstała, jest bardzo znaczna, bo przy coraz więcéj zamierającym interesie dla literatury starożytnéj, zapewne nie tak prędko doczekamy się przekładu całego Arystofanesa. Przekład pojedyńczych komedyi, jak np. Szujskiego, albo wybranych scen, jak np. Konarskiego, nie zastąpi nam téj straty.
Kiedy przed czterema laty dawano w teatrze krakowskim francuską przeróbkę Arystofanesowej Lyzistraty, zastosowaną przez Koźmiana do stosunków galicyjskich, z prologiem jednego z profesorów filologii uniwersytetu Jagiellońskiego, Marceli Motty zasiadł do powtórnego przekładu z oryginału Lyzistraty. Przekład ten jest dotąd w rękopisie. Piszący zdał z niego sprawę na posiedzeniu Towarzystwa filologicznego we Lwowie i odczytał niektóre ustępy. Jest on stosunkowo daleko słabszy, aniżeli wydany przed trzydziestu laty przekład Chmur. Siedemdziesięciopięcioletniemu tłomaczowi zabrakło przy Lyzistracie téj werwy i siły, jaką okazał przy Chmurach.
Wśród pracy zawodowéj i zajęć literackich minął wiek siły męskiéj, a rozpoczęła się epoka starości. Czując, że nie może sprostać wielorakim obowiązkom, postanowił Marceli Motty wycofać się z zatrudnień swego urzędu. W r. 1887 złożył stanowisko profesora w realnem gimnazyum, lecz, przyzwyczajony do ciągłéj pracy, nie zmienił zresztą trybu życia, a zwłaszcza nie rozłączył się ze szkołą p. Danysz, któréj historyą wypełniał swojem życiem. Uczennice, odwdzięczając mu się niejako za tę wielką ofiarę fizyczną, którą dla nich ponosił, zdwoiły swoje przywiązanie do niego i szacunek. Lecz słabe ciało nie zawsze chciało postępować za wolą chętnego ducha. Zdarzało się, że w upalne dni sędziwy profesor zasypiał w czasie lekcyi. Mijały minuty, klasa jak w kościele obok świętości religijnéj uroczyste zachowywała milczenie, aby, gdy się kochany mistrz przebudzi, nie poznał nawet, że przypadł nań sen. Uważaliśmy za stosowne nie pominąć tego charakterystycznego szczegółu, bo jest on miarą czci, jakiéj w szkole zażywał Marceli Motty.
Zwyczajnem objawem sędziwego wieku jest, że dawne wyobrażenia, pozyskane w młodości, cisną się gwałtem pod światło świadomości umysłowéj, przyciemniając interes dla teraźniejszości i najbliższego otoczenia. Temu prawu uległ także Marceli Motty. Najdrobniejsze szczegóły z młodości stały się dla niego drogiemi, myśl jego z przyjemnością się niemi zajmowała i z przyjemnością koło nich krążyła. Ponieważ wiele w swojem życiu widział, dla tego wiele miał do rozpamiętywania i wiele do opowiadania. Téj psychicznéj niejako konieczności zawdzięczamy powstanie feljetonów w „Dzienniku Poznańskim“, zatytułowanych Przechadzki po mieście. Pisał je przez pięć lat od roku 1888—1892. Idąc ulicami miasta, opowiada, kto mieszkał w pojedyńczych domach. Ponieważ przy téj sposobności robi także wycieczki po za miasto Poznań, przeto przed duchowemi oczyma czytelnika przesuwają się jak w kalejdoskopie najwybitniejsze postacie, które wydało Księstwo w pierwszéj połowie tego wieku. Nie pisząc historyi, lecz osobiste wspomnienia, uwzględnia także typowe osobistości brukowe o efemerycznem znaczeniu.
Kto nie zna stosunków poznańskich, ten zdziwić się musi, zkąd jeden człowiek mógł mieć tyle wspomnień, zkąd mógł znać tak dokładnie tylu ludzi. Ale ta bliska znajomość ludzi jest właśnie znamieniem charakterystycznem społeczeństwa poznańskiego. Nieraz zdarza się słyszeć w Galicyi: „Wy się w Księstwie wszyscy znacie“. Przyczyny zaś tego zjawiska nie tyle trzeba szukać w mniejszéj liczbie mieszkańców, jak raczéj w półwiekowem zdemokratyzowaniu społeczeństwa, które ma wiele punktów stycznych, skupiających ludzi, którzy się zresztą różnią urodzeniem, majątkiem i stopniem wykształcenia. To też nie trzeba się dziwić, że tak wiele osobistości weszło do „Przechadzek“.
Ponieważ czas chyżym krokiem posuwa się naprzód i z każdą wzrastającą generacyą ginie znaczna część wspomnień przeszłości, bezpretensyonalne „Przechadzki“ będą z czasem miały wartość historyczną. Są one pod niejednym względem uzupełnieniem cennéj pracy Kazimierza Jarochowskiego „O literaturze poznańskiéj w pierwszéj połowie bieżącego stulecia“. Ich miejsce będzie kiedyś w archiwach.
Dla badacza naszéj indywidualności narodowéj i wszystkiego, co z nią jest w związku, Marceli Motty dostarczył mimo woli w Przechadzkach bardzo obfitego materyału. Jakby na przekór studyom Ribota nad dziedzicznością, nekrologi Marcelego Mottego wykazują, że rzadko siła woli, rzadko pozyskana przez naukę inteligencya, rzadko zdrowie i porządek umysłu przechodzą u nas z pokolenia na pokolenie. Pod wpływem nadzwyczajnych wypadków wzrasta siła moralna jednostek, której jej nie przekazują swym potomkom. Przechadzki stają się statystyką tężyzny umysłowéj i moralności publicznéj. Prawda zawarta w ludowéj piosnce wielkopolskiéj o wielkim ojcu, który skakał do belki i o małym jego synu, który tego nie umie, w Przechadzkach niemal na każdéj stronie znajduje potwierdzenie. Dla tego Przechadzki mimowoli nastrojone są na elegijną nutę, a umysł czytelnika niepokoi się, patrząc w przyszłość i powtarzając sobie: niema tych, co przed nami byli, a któż ich zastąpi? Może ta refleksya była przyczyną, że autor, doprowadziwszy Przechadzki do piątego tomu, wypuścił pióro z ręki i przestał pisać.
Do dolegliwości wieku Marcelego Mottego przyłączyły się także cierpienia moralne. W spokojny dom jego zaczęły uderzać żałobne gromy smutku. Kochające serce ojcowskie musiało przecierpieć stratę trzech dorosłych córek zmarłych w kwiecie wieku. W roku 1893 umarła mu żona, a w dwa lata potem syn Władysław, znany ze swych prac w zakresie beletrystyki i sztuki współpracownik „Dziennika Poznańskiego.“
Przeciw uczuciu osamotnienia ratował się pracą. Jakoż w roku 1896 wydał tłomaczenie wszystkich dzieł Horacego. Bezpośrednio potem zabrał się do tłomaczenia Metamorfoz Owidyusa, które doprowadził do początku jedenastéj księgi. W listopadzie roku 1896 przestał udzielać lekcyi w szkole p. Danysz.
Dużo jeszcze możnaby pisać o czynach dobroci i szlachetności Marcelego Mottego, o tem, jak dom jego za współdziałaniem zacnéj jego małżonki przez długie lata był posterunkiem miłosierdzia w Poznaniu, jak duchowo i materyalnie krzepił niedolę ludzką — zbyt to rzeczy jednak świeże w rocznikach dziejów miasta, aby je przypominać trzeba.
Śmierć, której od dawna sobie życzył, zabrała go 17 stycznia 1898 roku.
Vita optanda est, ut aliquid vita dignum efficiamus, powiedział Seneka.
Osiemdziesiąt lat życia, spędzonego na pożytek społeczeństwa, daje mu prawo do wdzięcznéj pamięci!