<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czarna godzina
Tom I
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1888
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Noc była bez-księżycowa, wietrzna i ciemna... rodzaj mgły zimnéj, jesiennéj, gęstéj, nie dawał ani oku przebić mroków nocnych, ani piersiom swobodnie odetchnąć.
Kiedy-niekiedy powiew wiatru wstrząsał atmosferą i gałęziami drzew, które, zaszeleściawszy żałobnie, opadały skruszone niemocą... Głosy żadne nie rozlegały się wśród tego powietrza ołowianego; martwa cisza zalegała ziemię... Na niebie żadna zmiana nie zwiastowała, ażeby to uśpienie śmiertelne miało się rychło zakończyć...
Na nagich gałęziach drzew i suchych liściach, które mróz wczesny zwarzył na nich, zwolna osiadała wilgoć, do śmiertelnego potu podobna... Wszystko spało lub uciekło gdzieś z tego świata, który czuć było zgnilizną i trupem.
Na granicy tylko, którą gdzie-niegdzie oznaczały słupy pochylone, z deskami o napisach nieczytelnych, czasami jakiś szmer cichy, stłumiony, przerywał milczenie, ale, zaledwie pochwyciło go ucho, ustawał nagle, i znowu cisza długa powracała...
Konne i piesze straże stały na swych stanowiskach, nadstawiając ucha, znużone, niekiedy ziewaniem tylko broniąc się od snu, a chodzeniem od obezwładnienia. Wilgoć przechodziła ich do kości... straszniejsza i zimniejsza od mrozu...
Wszyscy oni wiedzieli, że takie noce bywały często najpomyślniejszego obłowu zwiastunami, zapowiedzią scen krwawych, że przemytnicy rachowali na sen upajający, na piorunową szybkość napaści i niepodobieństwo pogoni.
Ale zwykle gromadka ich ukazywała się w jednéj porze, bo obrachowany miała czas, którego potrzebowała, aby wtargnąć za pas graniczny i tłómoczki swe zrzucić na miejscu bezpieczném.
Niebezpieczna godzina napaści już była upłynęła... Ludzie, nawykli do rachowania się z czasem, mają takie jego poczucie, że na jawie, we śnie, na drzemce, w tym stanie, w którym człowiek jest pozbawionym prawie świadomości siebie, owe godziny upływające policzyć mogą.
Czasem znużony dozorca, budząc się, może oznaczyć, jak długo przespał... Była północ; nie poruszało się nic, tylko z jednéj strony niebiosa stawały się jaśniejszemi powoli, ale tego światełka widmo miało tak nieokreślone granice, tak się rozlewało szeroko, iż wpatrującemu się w nie znikało z przed oczu.
Pod starą sosną, do góry z gałęzi obnażoną, obwinięty płaszczem stał strażnik. Było to jego miejsce ulubione... U dołu, w piasku, między korzeniami obnażonemi sosny, miał dwa doły, w których bezpiecznie mógł trzymać nogi; na pniu wyżłobienie od ognia głębokie dozwalało oprzéć się i spoczywać spartemu na broni... O parę kroków daléj, usłane z suchych wrzosów łoże wygniecione było, jak barłog dzikiego zwierzęcia...
Szara, nieruchoma postać człowieka, spać się zdawała, wrosła w to drzewo... Nagle, wśród głębokiéj ciszy, szelestem zbudziły się dalekie podszycia lasu... Szedł on, zbliżając się, jakby olbrzymi wąż sunął przez te gąszcze... Straż już była zbudzona i cichy ptaka poświst począł wtórować szelestom... Wszystkie te szmery z kolei to ustawały, to się wznawiały, a w końcu coraz przyśpieszonym biegiem okalać zaczęły sosnę i człowieka, który stał ciągle nieporuszony... Na całéj linii granicznéj, gałęzie krzaków, jakby życie jakieś w nie wstąpiło, drgały niespokojne... Wiatr, jakby w spisku z tym tajemniczym ruchem na ziemi, zaszumiał górnemi sosen gałęźmi...
Nagle bolesny krzyk rozdarł powietrze i przywalony ciężarem jakimś, na-pół przerwany — ustał. W ciemności błysnęło... rozległa się wrzawa, w któréj nic nie można było rozeznać, oprócz walki, duszenia, jęków i przekleństwa... Człowiek z pod drzewa siedział na piersi u stóp jego leżącego i wijącego się w boleściach napastnika... Okrzyk, nie tłumiony już, i nawoływania skupiły nadbiegających.
Jeden z nich zapalił pęk nagotowanego łuczywa, z którego razem buchnęło płomię i czarny dym gęsty...
W świetle téj zażegniętéj pochodni dostrzedz naówczas było można, co pozostało z nocnéj napaści i walki... Część przemytników, nieścigana, rozbiegła się po lesie, aby wpaść w ręce wcześnie przygotowanych straży. Szpica ich sama, okolona, objęta, padła w połowie pod razami zasadzki, a druga, sznurami pętana, wyrywała się, oglądając próżno za pomocą.
W długich butach, z flintą na plecach i rewolwerem na pasku, bez czapki, bo ją gdzieś stracił śród lasu, stał, śmiejąc się, Dydaś i, schylony nad leżącym na ziemi człowiekiem, z uszanowaniem udaném witał go. Schwytany, mały, blady, z oczyma krwawemi, rzucał się, usiłując rozerwać pęta...
Był to Frejer. Na ustach, jakby lekka piana na koniu zmęczonym, występowała ślina, krwią zabarwiona...
Około nich nie było nikogo... Podział więźniów, snadź dobrowolny, Frejera pozostawił w rękach Dydasia.
Scenę tę oświecało dogorywające już łuczywo... Płomyk jego igrał chwilkę po węglach... zgasł potém... jeszcze chwilkę biegały po nich iskry czerwone... i wszystko ciemność znowu okryła.
Pod sosną słychać było ruchy, szmery, szeptanie tłumione, potém stąpanie konia ciężkie... krok jego nieśmiały i powolny i — cisza znowu...
O kilka staj od miejsca, w którem rozegrała się ta scena między dwoma zaciętymi wrogami, stała chata bez drzwi i okien. Dydaś, który związanego, z postronkiem na szyi, siedzącego na koniu, prowadził Frejera, stanął przed nią... Dopomógł zsiąść więźniowi i, popychając go przed sobą, wcisnął do pustéj chałupy. Freyer oprzéć się nie miał siły, jęczał tylko... Dydaś, sznura, na którym go prowadził, nie puszczając, szukał już około siebie stoczka i zapałek... Zabłysło światełko... Frejer zakrył sobie oczy... Oglądał się dokoła, a stróż, odgadłszy myśl jego, popchnął go w róg chaty i pogroził...
W tém kroki nadchodzącego słyszéć się dały... Był to Chodzibój i pisarz ze wsi sąsiedniéj.
Frejer oczy sobie zakrywał napróżno. Przybywający witali go śmiechami i niemieckiemu komplementami; tylko Dydaś milczał. Gotował on papier i pióra...
Walka stanowcza tu się dopiéro rozpocząć miała.
— Widzisz waćpan, panie Frejer, że ja was zgubić nie chcę; bo gdybym chciał, dość-by mi było oddać was w ręce straży, a ja właśnie was z nich wykupiłem.
— Cóż ty chcesz za tę usługę? — zawył Frejer — wiem, że skórę zedrzesz ze mnie, boś długo na nią czyhał.
— Ani skóry twojéj, ani pieniędzy nie chcę — odparł Dydaś — ale spiszemy protokół tego, co się stało, a wy go z nami podpiszecie. Podżegaliście na nas urząd, aby Lubachowskiego i ile jest sług jego za granicę wypchnięto; teraz musicie pomagać, abyśmy pozostali i siedziéć mogli spokojnie.
— To nie w mojéj mocy — zawołał Frejer.
— Rób, co chcesz — odparł Dydaś, i zabrał się do pisania.
Nastąpiło milczenie... Chodzibój litościwy, ale niemieszający się do niczego, odgadując, co mogło być w tym wypadku pomocném, dobył z pod płaszcza butelki, na pasku przewieszonéj, odśrubował ją, nalał pełną pokrywkę Nordhauzerówki i podał drżącemu Frejerowi.
Niemiec odepchnął ją zrazu, zawahał się i, wyciągnąwszy szyję, bo ręce miał skrępowane, pokazał ruchem ust, iż przyjmuje napój ofiarowany. Ekonom wlał mu go w otwarte usta, śmiejąc się z tego niemowlęcia, które karmił, jak piastunka.
Dydaś pisał tymczasem prędko, krótko, odczytując każdy wiersz napisany... Naostatek położył imię swe i nazwisko, zaprosił Chodziboja, potém pisarza, a w końcu prawą rękę Frejera zaczął rozwiązywać.
Nie bronił się, ani protestował Niemiec; głęboko zamyślony, zrezygnowany, dumał pewnie, jak się potrafi z tych więzów wyswobodzić. Wszystko to było nieprawne, gwałtowne i kwalifikowało się do „Erpressung”, przynaglenia groźbą do zapłaty... Miał więc słuszność mniemać Frejer, że prawo-by go obronić było powinno...
Ale po ukaraniu Dydaka za gwałt dokonany, niemniéj odpowiadać było potrzeba za przemytnictwo, którego głównych sprawców oddawna poszukiwano.
Drżącą, ścierpłą od związania sznurami ręką, Frejer podpisał protokół... nic już nie mówiąc.
— Według mojego przekonania, mości Frejerze, — odezwał się Dydak — potrzeba było powiesić was na piérwszéj lepszéj gałęzi, to-by się nikt nie pytał, kto wam oddał tę przysługę; ale wstawiła się pani ekonomowa, jéj życie winniście.
Zdumionemi oczyma wodził w koło Frejer, szukając téj, co mu życie ocaliła. Roześmiał się Dydak.
— Wszystko było tak dobrze obmyślane i pewne, że tylko zawczasu radzić musieliśmy, co robić z wami. Ekonomowa nasza, dobra pani, obwiesić was nie pozwoliła... Powinniście jéj wdzięczność zachować na zawsze...
Frejer błysnął oczyma, ale w nich cale inne uczucie, niż wdzięczność, się malowało.
— Puśćcież mnie — zamruczał.
— Wilcy was zjedzą w lesie — roześmiał się Chodzibój — jam was gotów do domu odprowadzić.
Frejer milczał; rozwiązywano mu ręce i rozplątywano sznury. Dydak chował papier do kieszeni starannie. Wszyscy napili się po kieliszku wódki, a oswobodzony, choć mógł już powracać do domu, nie ruszał się, pamiętając o wilkach, nocy i lesie...
Wszyscy potém razem z pustéj chaty wyszli do lasu, którego gałęźmi wiatr poruszał, otrząsając z nich coraz gęstsze deszczu krople...
Na folwarku spali wszyscy, czeladź pogasiła światła i popiołami pozasypywała ogniska; tylko w sypialni Chodzibojów świeczka się paliła, a jéjmość, na łóżku swém napół siedząc, wpół leżąc, przysłuchywała się powstającemu wiatru szumowi, który przerywało bicie kropel grubych deszczu o szyby. Nie mogła spać, a jednak tak już była kilku bezsennemi nocami znużoną, że co chwila oczy się jéj zamykały i głowa na piersi opadała. Lecz natychmiast przebudzona, nastraszona, wstrząsała się z téj snu niewoli i poczynała modlić.
Na przyzbie folwarcznéj pies zawarczał cicho... ciche kroki się zbliżały... Krzysia powstała, otwarła najbliższe okno i przytłumionym głosem, nagląco, błagalnie, odezwała się:
— To wy? to wy?
Z daleka na to odpowiedziało ciche uderzenie w dłonie... i Krzysia, okno zostawując otworem, wybiegła...
Chodzibój po starszeństwie przodem puścił Dydaka, w obszarpanéj opończy, z podrapaną twarzą, z roztrzęsionemi strasznie włosami, ale śmiejącego się tryumfem.
Trzymał on na dłoni pół-arkusza papieru, który z uszanowaniem oddawał ekonomowéj.
— A co? nie chwat? — wtrącił Chodzibój. — Jak Bóg miły, gdyby nie on prowadził, komenderował, kierował i dowodził nami, przemytnicy byli-by nas w lesie pogrzebali... a tak, żaden z nich i strzelić nie miał czasu...
Oczyma ciekawemi Krzysia przebiegała protokół, a po przebieżeniu go, wejrzeniem podziękowała Dydakowi.
— Widzi pani, zrobiliśmy wedle jéj instrukcyi, punkt w punkt, co pani kazała; ale na co się to zdało z takim człowiekiem??
— To moja rzecz — przerwała ekonomowa — będę wiedziała, jak go prowadzić... i musi mi być posłuszny. Frejerem się będę posługiwała, gdy mi będzie potrzebnym.
Chodzibój ziewnął i obejrzał się.
— Wszystko to dobrze — odezwał się — ale ja więcéj niż pół dnia nic nie miałem w gębie, więc jéjmościuniu daj jeść, a politykę odłóżmy do jutra...
Z twarzyczką rozpromienioną nazajutrz pokazała się w pokojach ekonomowa. Deszcz padał od nocy, a stary Lubachowski, siedząc przy oknie, czytał kronikę. Było to jego ulubione zajęcie. Odzywała się w nim żyłka oratorska pradziadów, i gdy natrafił na piękną mowę, poczynał ją sobie deklamować głośno, sądząc może, iż do wygłoszenia jéj przed Stanami Rzeczypospolitéj był powołanym.
Ekonomowa, nie wiedząc o tém, nadeszła na mowę Jana Kazimierza po abdykacyi, która już łzy staremu wywołała na powieki. Ocierając je, zwrócił się do niéj z powitaniem.
— Cóż ty mi przynosisz, ranny ptaszku?
Krzysia go w rękę pocałowała.
— Spodziewam się, że nic złego? — rzekła z wyrazem dumy — mamy jednym mniéj nieprzyjacielem... Mąż mój i Dydak pochwycili wczoraj Frejera na gorącym uczynku u granicy z przemytnikami. Wszystko było przygotowane. Frejer musiał protokół podpisać... i teraz go mamy w ręku. Jeśli nam szkodzić zechce, choćby w najmniejszéj rzeczy...
Skrzywił się stary Lubachowski.
— Cóż to znowu? to jedyny sposób, ażeby stał się dla nas nieubłaganym wrogiem... Teraz miarkuj to sobie... złodziejem jest, bo skarb okrada, a my, nie skarżąc go, idziemy z nim do spółki dla wyzyskania we własnéj sprawie... Nieczysta rzecz, moja Krzysiu!... nieczysta... Ja o tém wiedziéć nie chcę, a ty téż nie powinnaś się mieszać, ani męża, ani Dydaka do takich brudnych spekulacyi prowadzić.
Westchnął staruszek. Krzysia słuchała go, trochę zawstydzona... i zmieszana.
— Mój jegomościuniu — rzekła — niech tak będzie, jak wy postanowicie... Dobrze, żeby się Frejer obawiał, choćbyśmy mu nic zrobić nie mieli. Z niegodziwymi walcząc, czyż w obronie wszelkich środków nie można używać?
— Nie — rzekł Lubachowski — bo cudze grzechy nas do grzeszenia nie upoważniają...
Krzysia dłużéj się już tłómaczyć, ani sprzeczać nie chciała. Śmiała kobieta miała daleko trudniejszą rzecz do przeprowadzenia ze starym, i powtórnie w rękę go pocałowała, zalecając mu się.
— Proszę ja drogiego pana, jak się w człowieku nie ma wszystko gotować z gniewu, kiedy nas tak prześladują kłamstwem i potwarzą, broń kując przeciwko nam...
— Cóż to za kłamstwo masz na myśli? — zapytał stary.
— A jakże, kiedy pana oni zowią tu obcym i nowo osiedlonym.
— Cóż chcesz? jam się w istocie przeniósł tu dopiéro po śmierci Jana Nepomucena — rzekł stary, patrząc jéj w oczy, które ona trwożliwie spuszczała.
— Aleś się pan tu urodził? — podchwyciła Krzysia.
— Ja nie wiem, gdziem się urodził — odparł spokojnie Lubachowski.
— Jakże to może być?
— Bośmy dawniéj nie bardzo dbali o papiery i metryki, a ja wcześnie zostałem sierotą. Zkądże ty wiész, że jam się tu miał narodzić?
— A mój Boże! — zmieszana dodała ekonomowa, ściskając ręce — to wszyscy mówią, wiedzą wszyscy, a ja pewna jestem, że poszukawszy, i metryka-by się znalazła.
Na śmiałe to twierdzenie, Lubachowski tylko znakiem krzyża świętego, powoli położonym na sobie, odpowiedział milczący.
— Bredzisz, moje dziecko, choć z dobrego serca — rzekł zimno.
Krzysia, choć zarumieniona i zmieszana, nie dała się zbić staremu, znając jego powolność dla siebie.
— Niech mi pan przebaczy — rzekła, ciągle powtarzając pocałunki jego staréj ręki, którą on, krzywiąc się, usuwał. — Wszyscy powszechnie powiadają, że pan się tu urodził, że jego rodzice tu przemieszkiwali... Pan powiada, że nie wié, gdzie się rodził: dlaczegóż-by to nie mogło być, choć pan o tém nie wié?
— Dlatego, moje dziecko, że ja w tém najwięcéj miałem interesu, aby wiedziéć, gdzie się rodziłem — odparł stary powoli — a przecież nie doszedłem do tego, abym miał pewną wiadomość.
— Bo się pan... doprawdy... słowo daję, — poczęła żywo Krzysia — nigdy nie starał o to, aby metrykę odszukać...
Lubachowski popatrzał na nią, uśmiechając się; ramionami dźwignął i dał znak, że rozmowa o tém została zamknięta.
Krzysia jeszcze raz na pożegnanie pocałowała w rękę i wyszła.
Co się działo z Frejerem, złapanym tak zręcznie w matnią i zmuszonym na siebie podpisać wyrok — wyrazić trudno. Ludziom takim, jak on, w chwilach rozpaczliwych przychodzą myśli najdziwaczniejsze. Rozpacz chwyta się środków, nie ważąc ich i nie oceniając — nie ma już nic do stracenia.
Powróciwszy do domu, nie wyspowiadał się przed biedną żoną; dał jéj tylko poznać to, o czém ona od bardzo dawna wiedziała dobrze, iż nienawidził Lubachowskiego i jego kliki, i że największych-by ofiar nie szczędził, aby im odpłacić za to, co cierpiał przez nich.
Frejerowi już nie jeden raz przychodziło na myśl użycie przeciw Dydasiowi tego środka, który mu niedawno doradzał Brause — przyciągnienia i opanowania Dydasia z pomocą kobiety, która-by młodego człowieka potrafiła zbałamucić i wodzić jak na pasku.
Siostrzenica żony jego, Mina, która przy krewnych mieszkała w Berlinie, a czasem na wieś się wypraszała do Frejerów, przyszła mu teraz na myśl. Nużby ona potrafiła Dydaka zająć i wyciągnąć z rąk jego dokument, a jego samego pozyskać i od starego Lubachowskiego oderwać!
Mina zdawała mu się — jak mówił — stworzoną do tego. Była bardzo piękną. Frejerowi wydawała się daleko od ekonomowéj, słynącéj tu z wdzięków, piękniejszą; była młodą, a przynajmniéj się jemu i innym zdawała taką; naostatek było to stworzenie zepsute, do intryg miejskich wdrożone, chciwe ich i pragnące koniecznie wydać się za mąż.
Mina, raz u Frejerów będąc, w głos wypowiedziała to zdanie, które mu się wydawało monstrualném, że gotowa była wyjść nawet za Polaka, byle... czepek włożyć.
Zrozpaczony Frejer, któremu Dydaś zapowiedział swe przybycie, dla rozmówienia się o interesie, postanowił na przyjęcie jego sprowadzić Minę, dać jéj instrukcją, i bodaj-by zatrzymać u siebie, byle miał nadzieję, że przez nią pozyszcze Dydaka. On mu się wydawał duszą wszystkiego w Lubachówce.
— Nie stanie go... — mówił. — Lubachowski padnie, a ja górą...
Natychmiast, nie oszczędzając już nawet na telegram, Frejer posiał do Miny żądanie, aby przybywała chorą żonę jego wziąć w opiekę. Że Mina opuści chętnie Berlin, aby na wsi popisywać się z sobą, królować i odegrywać rolę dziedziczki po bezdzietnym wuju — o tém Frejer nie wątpił.
Z gorączkowym pośpiechem wyprawił wezwanie do Miny i otrzymał odpowiedź, że niezwłocznie wyjeżdżać miała. Rozmowę i widzenie się z Dydasiem potrzeba było odłożyć pod jakimkolwiek pozorem, póki-by Mina nie przybyła.
Frejer w tych małych wykrętach był bardzo zręcznym. Dydasiowi zaś nie tak było pilno: miał Niemca w ręku. Mina siostrzenica Frejerowéj, na któréj piękności i zdolności tak wielkie pokładał nadzieje, nie była niczém tak osobliwém, wyjątkowém i obdarzoném, jak sobie Frejer wyobrażał.
Sierota, wychowana w wielkiém mieście przez... miasto, ulicę raczéj, niż ludzi, puszczona aż nadto swobodnie, nauczona tego, że zalotnością można głowy zawracać i kieszenie opróżniać, Mina miała to jedno niezwykłego w sobie, że zaloty prowadziła śmiało, doprowadzała często do ostatecznych granic dozwolonych, ale po-za nie wyjść nie pozwalała nigdy.
Bardzo młodém dziewczęciem będąc jeszcze, miała ona przed oczyma smutny przykład swéj przyjaciółki, uwiedzionéj, która sobie życie odebrała...
Mina poprzysięgła, opłakując ją; że nie dopuści, aby... tak marnie ginąć miała. Szalała więc, szalała, ale zawsze wkońcu rozkochanym stawiła ultimatum:
— Żeń się ze mną.
A że w posagu nie miała nic, oprócz bardzo ładnéj twarzyczki, wiele sprytu, ale wykształcenia bardzo mało, i naostatek niezmiernie problematyczną po Frejerowéj sukcesyą, — nikt się nie chciał żenić.
Z każdym rokiem Mina na cały rodzaj ludzki płci męzkiéj więcéj była rozżaloną: ale to nie pomagało do wyjścia za mąż.
Gniewało ją to najbardziéj, że mniéj daleko i ładne, i sprytne znajdowały mężów, — ona nie! Miała już taki... Pech.
Wpadłszy do Frejerów, jak burza, Mina wszystko do góry nogami przewróciła. Powołano ja niby do choréj, a znalazła starą ciotkę zdrowiuteńką. Dopiero wujaszek na osobności jéj wytłómaczył, o co tu chodziło: trzeba było Polaczka zbałamucić i zakuć go w niewolę.
Mina skoczyła uściskać przez wdzięczność tego, który jéj posłannictwo tak zgodne z jéj powołaniem nadawał. Zdawało się jéj, że nic nad to łatwiejszego nie było.
Nie domyślając się, co go tu czekało, Dydaś zwycięzca, dumny, przybył naostatek, umówiwszy się, że Frejera zastanie. Ale zamiast niego, znalazł w gute Stube wystrojoną jaskrawo, kręcącą się, śmiejącą i niezmiernie czynną, nieznaną siostrzenice Frejerowéj.
Ta, spojrzawszy na Dydaka, który się wcale piękną powierzchownością nie zalecał, powiedziała sobie, że będzie go miała niezawodnie. Jedna rzecz stawała na przeszkodzie, i ta może ocaliła wkońcu Dydasia: ona nic a nic nie rozumiała po polsku, a on mówił po niemiecku w sposób najśmieszniejszy w świecie.
Dziewczyna roztrzepana, śmiała, milutka, z usteczkami nie zamykającemi się, paląca wejrzeniami, podsuwająca mu się tak blizko, że się cofał zmieszany, — w piérwszéj chwili zupełnie go zbiła z tropu. Wybierał się ku Frejerowi prawa dyktować, a trafił na... pokusę. Pół godziny z nią przebywszy — bo Frejer nie przychodził umyślnie — chciał już się wycofać Dydaś, bo się zląkł. Trwoga go opanowała, co to znaczyć miało.
W tém Frejer podpatrujący z dala wszedł.
Nie ustąpiła przeto Mina i, w zastępstwie choréj niby gospodyni, przygotowywała podwieczorek, nie spuszczając z oczu Dydasia, ciągle go bawiąc i uśmiechając się do niego.
Dydaś, niezgrabny, ciężki, opalony, ubrany po prostu, wcale się jéj nie podobał; ale Mina miała pomiędzy posługaczami teatru krewnych i znajomych, uczęszczała namiętnie na dramata i tragedye, i kunsztu uwodzenia nauczyła się na wzorach doskonałych... Szydząc w duszy z tego nieokrzesanego gbura, przypuszczała szturm do niego.
Dydaś był z pewnością bardzo poczciwym chłopcem, i w sercu, oprócz czci i poszanowania dla pani ekonomowéj, posuniętych do namiętności, nie miał nic więcéj, co-by się w niebezpieczny żar zmienić mogło... Lecz był człowiekiem i młodym, a chęć przypodobania mu się — pochlebiała; był nią przyjemnie połechtany. Nie tak się więc opierał oczom i uśmiechom panny Miny, jak było potrzeba...
Wzbudzała ona w nim ciekawość. Nigdy jeszcze żadnéj Niemki w tym rodzaju nie widział.
Frejer tak manewrował, że Dydaś musiał bawić u niego dłużéj, niż życzył sobie; a Mina czas miała mocno go — zaintrygować.
Jak on jéj ze swą gburowatością, tak ona jemu z elegancyą śmieszną i napuszoną, wcale się nie podobała. Musiał jednak przyznać jéj wiele żywości, śmiałości, niepozbawionéj uroku.
— Nie darmo na berlińskim się chlebie wychowała — mówił, wracając upojony, przypominając sobie jéj słówka, minki i przeskakiwania śmiałe ku sobie. — To dopiéro mieszczka! to dopiéro skoczek!... A! niech ją...
Wchodziło w plan Frejera, aby Minę z ekonomową zapoznać, wprowadzić na folwark, i tym téż sposobem ułatwić jéj napaście na Dydasia.
Ekonomowa, do innych swych zajęć łączyła i zasilanie chorych włościan domowemi środkami lekarskiemi. Mina pod pozorem jakichś ziółek dla choréj ciotki, udała się na folwark. Słyszała ona o nim i o Krzysi, ale ją sobie wcale inaczéj, czémś do siebie podobném wyobrażała...
Krzysia uczyniła na niéj wrażenie upokarzające: poczuła w niéj istotę wyższą jakąś, która ją onieśmielała. Zarazem jednak budziła się zazdrość i... nienawiść. Niepodobna było zbałamucić człowieka, który codzień patrzał na taką piękną a dumną kobiecinę. Musiał się już w niéj kochać. Wojować z nią — Mina nie miała odwagi.
Intryga, napięta już, groziła zupełném rozerwaniem się. Frejer, posłyszawszy o tém, pogniewał się.
— Myślałaś go tak wziąć, jak grzyb przy drodze — odezwał się. — Co ci tu tak nudno u nas? Chcesz uciekać do Berlina?... popracuj trochę... Możesz na tém męża zarobić...
Krzysia, na widok téj stołecznéj jéjmościanki, która na wieś przywoziła i głupie mody, i obyczaje osławione, oburzona zapowiedziała mężowi, że choćby awanturę zrobić miała, Niemki się pozbędzie.
Niemka sama nie miała ochoty się nabijać... polowano na Dydaka w inny sposób. Chwytano go na polu, zapraszano, pociągano nawet, budząc w nim nadzieje bezzasadne, że to wypędzanie Polaków, o którém mówiono tyle, spełznie na niczém, i kto jakikolwiek znajdzie środek tłómaczenia się, że z dawna był osiadły — zostanie.
Dydaś był zbyt prostoduszny i prawdomówny, aby się udawanéj otwartości i okazywanéj życzliwości umiał stale opierać. Dobrocią dawał się złamać.
— Nie tak oni są źli ludzie — mówił sobie — jak mi się zdawało... Ot! zwyczajnie... każdy swojego kaftana i koszuli strzeże...
Zabiegliwość ta i grzeczność ze strony Frejera, choć je mógł sobie wytłómaczyć łatwo, powoli mu serce miękczyły... Wkońcu i ta Mina, która mu się wydawała z razu bardzo dziwną istotą drapieżną, trochę więcéj pozyskała łaski. Pomiędzy innemi, ujęła go i tém, że chwaliła nadzwyczaj postępy jego w języku niemieckim i... oświadczyła ochotę aprobowania własnego talentu — na języku polskim...
Był to pomysł genialny.
Dydasia nie mogła nigdy niczém tak zobowiązać i ku sobie zbliżyć, jak tą ochotą poznania się z jego ukochaną mową. Zobowiązał się dawać jéj lekcye.
Nigdy w głowie nie postało dziewczynie uczyć się po polsku, ale był to jedyny środek zbliżenia się do Dydaka. Zwycięztwo pochylało się na stronę niepoczciwego Frejera. Dydaś, kwaśny zły na siebie, nieśmiejący podnieść oczu, coraz bardziéj, nieznacznie, sam tego nie widząc i nie poczuwając się — lgnął do sprytnéj dziewczyny. Wyobrażał sobie, że ją na Polkę przerobi... Tymczasem ona, nie zapowiadając, że go ma zniemczyć, wistocie coraz więcéj skłaniała do pobłażania... wszystkiemu tému, co się działo.
Mało jest ludzi, co-by się oprzéć umieli temu uczuciu, które miłość własna połechtana rodzi. Dydaś, w którym ładna Niemeczka była rozkochaną (bo tém on sobie tłómaczył stosunki z nią zawiązane), sam téż blizkim był więcéj czuć dla niéj, niż litość. Mina umiała go wybadywać, dobywać z niego wiadomostki, Frejerowi potrzebne, i zużytkowywać je dla wuja.
Zmiany, jaka zaszła w nim, nie był-by może rychło kto mógł się dopatrzyć, gdyby nie Krzysia. Obchodziła się ona z Dydakiem surowo, gdy się śmiał do niéj zbliżać i okazywać uwielbienie, ale gdy ono ostygać zaczęło — piérwsza to postrzegła.
— Dydak mi się coś nie podoba — odezwała się raz do męża. — Bardzo go lubiłam dawniéj za jego przywiązanie do jegomości; nie wątpię, że ono nie ostygło, ale jakiś jest inny, i pod pozorem pilnowania Frejera, coś mi nadto często do niego zagląda. Co go tam ciągnąć może? co to jest?
Chodzibój się uśmiechał, palce kładnąc na ustach.
— Dała-byś pokój! to przejdzie. Zwyczajna szkarlatyna, którą każdy przechorować musi. Siostrzenica Frejerowéj, fertyczna dziewczynina... wzięła go na wędkę... Zdaje mi się wszakże, iż za gruba to dla niéj sztuka... nie utrzyma go...
Krzysia aż krzyknęła.
— Co? Niemka? Niemka? Ta, którąśmy raz spotkali w polu z Frejerem, w zielonych wstążkach?
— A! taż sama!
— Dobrze, żeś mi powiedział — odparła ekonomowa — muszę go o to zagadnąć! Właśnie sobie dobrą godzinę dobrał do romansu z Niemką, kiedy oni nas, jak nieludzkie stworzenia, gnają i prześladują... Oszalał!
Przy piérwszém spotkaniu, Krzysia nie wytrzymała.
— Co to się wam stało? — zapytała Dydasia. — Siedzisz więcéj u Frejera, niż w domu... Mówią, że ci jego siostrzenica do smaku? Wierzyć mi się nie chce...
— Któż-to mnie oskarżył przed panią? — zapytał Dydak.
— Mówią o tém wszyscy, nawet dziewczęta przy dojeniu krów... — rozśmiała się ekonomowa.
Zaczerwienił się i zawstydził chłopak i zadumał: ramionami poruszył. Krzysia go z oczu nie spuszczała.
— Niech jéjmość tému nie wierzy... — odparł. — Pilnuję Frejera, ażeby nam nie szkodził; mam go na oku, a ludziom się wydaje, że jeżdżę dla jakiéjś Niemki...
— Cóż? wydaje się wam piękną? — pytała złośliwie ekonomowa.
Nie chciał się w dłuższą o tém wdawać rozmowę Dydaś i, per non sunt puściwszy pytanie, ekonomowi dyspozycyą starego Lubachowskiego, tyczącą się gospodarstwa, oddawszy, umknął.
— Przysięgła-bym, że tam wistocie coś jest... — odezwała się zadumana ekonomowa. — Miał minę winowajcy; kłamać się jeszcze nie nauczył...
Dokoła wszystko już wrzéć i poruszać się zaczynało, nim prawo weszło w wykonanie. Była to niespodzianka, obrachowana może dla odżywienia ostygającego trochę patryotyzmu niemieckiego, a nic skuteczniéj, nad te drożdże, z polskiéj krwi i łez sfabrykowane, działać nie mogło...
Zalecał ten środek, jako zbawienny dla przyszłości Niemiec, najęty do tego filozof Hartmann, a czegoż, sofizmatami spekulując dowieść nie można? Niebezpieczeństwo przez niego wskazane, tyczyło się całéj słowiańszczyzny; ale na inne narodowości słowiańskiego pochodzenia bezkarnie tak, jak na Polaków, nie można się było wysforować...
Więc, naturalnie, na słabych i bezbronnych! Odebrać im ziemię! nie dopuścić ich nigdzie, do niczego, nie dać im nawet najmniejszego stanowiska, które-by siłę i władzę przynosiło z sobą!
Ponieważ naprzód najłatwiéj było wymyślić doskonałą formułę, która dozwalała tysiące ludu wygnać i opróżnić plac na kolonie niemieckie... myśl ta zafermentowała w umysłach i w niektórych warstwach społeczeństwa niemieckiego...
Pobudki tego ruchu były różne... ruch sam nadzwyczaj żywy i gwałtowny. Jedni po prostu interesem własnym byli podżegani, drudzy chcieli się zasługiwać, jako patryoci, i sławę sobie uprząść z tego, i chlubę... Inni naostatek, mieli dobry pozór do wyjścia z odrętwienia, do żywszego zajęcia... Po knajpach u tego stołu, przy którym prawo mają zasiadać tylko Stamm-goście, gorąco obrabiano kwestyą ścigania Polaków, zapowiadając jéj dalsze rozwinięcie... Śmielsi puszczali się na programata monstrualne; trzeba bowiem wiedziéć, że jak niéma człowieka w gruncie uparciéj zachowawczéj natury, nad Niemca, tak téż, gdy go raz idea wysadzi z siodła — Niemiec przerzuca się w krańcowe teorye, nieszanujące nic w święcie...
Trafiało się przecież nieraz na kolejach niemieckich, że jadący wojskowy zakazywali w wagonach mówić po polsku... Inni w gazetach wnosili, ażeby pozamykano polskie drukarnie. Od lat kilku u wód, spisy potraw, zwykle po francuzku układane, tłómaczą na gwałt po niemiecku... Wybryków podobnych jest mnóztwo. Zapowiedź urzędowego jakiegoś kroku, zwiastującego wypowiedzianą Polakom wojnę, musiała umysły poruszyć... Prawo ma artykuł, karzący pobudzanie do wzajemnéj nienawiści współobywateli jednego państwa — a tu z góry tę nienawiść krzewiono i uprawniano ją...
Wszyscy przez nowo otwarte ruszyli wrota.
Ciekawém było-by pozbierać objawy niechęci gotowości do boju, zgodności przekonań w tym przedmiocie w dziennikach najrozmaitszych odcieni, gdy zaledwie nieśmiałe i trwożliwe głosy po cichu się ważyły protestować i poddawać prawo krytyce...
Prawdziwie monstrualnemi wreszcie były — bo były — wystąpienia polskich kilku właścicieli ziemi, którzy sami się ofiarowali odstąpić swych majętności dobrowolnie, byle im je dobrze zapłacono, narzekających na terroryzm opinii i t. p.
W piérwszéj jednak chwili, gdy się to oczyszczanie szczególnego rodzaju rozpoczynać miało, a groźba tylko ulatywała w powietrzu, tak, że nie było można wiedziéć, gdzie spadnie, a nawet czy wistocie się ziści, — ruch i niepokój w umysłach były może największe.
Jedni starali się obwarować od prześladowania, drudzy jak największe z niego wyciągnąć korzyści.
W małém miasteczku każda taka fermentacya jest daleko niebezpieczniejszą, niż w wielkich ogniskach życia, gdzie ono ma w rozmaitych kierunkach tyle ujść, że nigdy zbyt porywczo jedném nie spływa korytem. W tych mikrokosmach zwykle panuje błogi spokój i uśpienie, a gdy na nie padnie kropla budząca, powstaje zamęt niesłychany. Żaden fenomen tu nie objawia się, nie zostawując po sobie śladów...
Tak było i tutaj, gdzie się u Huby zbierali urzędnicy około sławnego piwa i bilardu. Na ten ostatni narzekano wprawdzie, a Huba obiecywał nowy; ale, jako człowiek z kredką i głową, naprzód chciał się pozbyć starego inwalida, a potém jak najtaniéj nabyć następcę.
Dawniéj trafiało się, że młodzież z sąsiedztwa, przynajmniéj w przejeździe, czasem zaczepiała o Hubę i godzinę jaką spędzała, nie wzdragając się pogwarzyć, choćby po niemiecku, z Plowem, Baurem, Riedlem i innymi.
Teraz szlachta poczęła omijać to miejsce, gdzieby mogła być zmuszoną do rozmowy o drażliwym przedmiocie... Huba stękał, ale na to nie było ratunku... Podzielić gospodę na dwa kompartymenta dla dwu narodowości, było przyznać stan wojenny, jakby miał wiekuiście trwać...
Hotel Poznański stał się niemal wyłącznie gospodą urzędników i osadników niemieckich... Frejer, Brause, a nawet Solinger, ukazywali się pojedyńczo niemal co dnia...
Riedel, który tu po raz piérwszy spotkał Krzysię, o któréj nie mógł zapomniéć, następnych dni przybiegał, szukając jéj, dopytując o nią i okazując się tak zajętym, że Baur, szczególniéj zgorszony tém, nielitościwie go wyśmiewał.
Krzysia, która w bardzo mądréj swéj główce obrachowywała wszystko, chciała opanować Riedla i użyć go dla wyratowania Lubachowskiego; ale na to potrzebowała doprowadzić go do pewnego stopnia gorącości uczuć, jak się rozpieka żelazo do kucia. Wiedziała o tém tylko z książek, iż się tak dziać mogło, ale nie miała doświadczenia najmniejszego. Szła na oślep.
Obrachowała więc, iż długo się nie pokazując, uczyni pożądańszą. W istocie, Riedel, po tygodniu daremnego oczekiwania, gdy ją zobaczył, postradał zupełnie zmysły...
Szczęściem, że przywitanie to odbyło się w pokoju panny Hubianki i nikt nie był jego świadkiem.
Krzysia, chociaż się obwarowała od Niemca, siadając za Rózią, nie mogła mu zabronić z drugiéj strony zbliżyć się do siebie...
Z ust Riedla popłynęły użalenia, oświadczenia, pytania, zmieszane tak, że na nie odpowiadać było trudno. Huba wtrącał się najniezgrabniéj do rozmowy, nie chcąc narazić się ani Krzysi, ani Riedlowi. Rózia przez samę ciekawość nie opuszczała przyjaciółki.
— A! — wołał asesor z wielkim zapałem — pani nie masz wyobrażenia, jak ja tęskniłem za nią... Pani tu jesteś jedyną osobą, z którą mówić można o tém, co wychodzi nieco po-nad płaski poziom tutejszy. Nie mogę uwierzyć i wydziwić się, że pani nie byłaś ani w Paryżu, ani w Berlinie, ani na większym świecie, i mogłaś sobie tyle rzeczy przyswoić, przystępnych tylko tym, którzy zostali w nie życiem wtajemniczeni.
— Pochlebcą pan jesteś — odparła, śmiejąc się, Krzysia. — Ja jestem zupełnie nieświadomą najprostszych rzeczy, ale się je staram odgadnąć, a pan zbyt jesteś pobłażliwy... Wychowania nie odebrałam wykwintnego; winnam, co mam, saméj sobie.
— Tém dziwniéj! — zawołał Riedel. — Wyobraźże sobie pani człowieka, jak ja, po życiu w innéj atmosferze, skazanego na oddychanie tém ciężkiém powietrzem. Co to za szczęście, gdy znajdzie choć przed kim się użalić! Pani powinnaś przez litość nawiedzać nas tu... jak chorych.
— Panie asesorze — rzekła Krzysia — ale my, myśmy daleko biedniejsi od was. Mamy właśnie tyle, tyle do przeniesienia... A pan chcesz, abyśmy się nad nim użalali.
Riedel zaciął usta, obejrzał się dokoła i zamruczał:
— Cóż to panią obchodzi?
— Więc pan chyba nie wiész, do jakiego stopnia mnie to... wielkim jest ciężarem...
Asesor udał, że nie rozumié, bo nie rad był dotykać drażliwego zadania.
— Co? — spytał.
— Co? jak gdybyś pan nie wiedział, że nas tu, niemal wszystkich, nie wyjmując mego męża i mnie, mojego starego pana... wszystkich, wszystkich precz wygnać grożą, że wszyscy pono jesteśmy na spisie.
Skrzywił się mocno Riedel.
— Co to tam o tém mówić! — rzekł. — Nic jeszcze niéma... gadanie tylko.
— I pan ręczy, że nic z tego nie będzie! — napastliwie dodała Krzysia.
Riedel ostygł, jakby go kto oblał zimną wodą.
Nastąpiło milczenie przykre. Asesor widocznie szukał jakiegoś wyjścia, z tak ostro mu narzuconego dylematu.
— Nie są to rzeczy — rzekł w końcu — o których-by tak lekko mówić można; mogę tylko pani zaręczyć, że prawo i ściśle to, czego prawo wymagać może, spełnić się musi. Rząd to czyni, co mu konieczność nakazuje.
Krzysia z głową spuszczoną siedziała, nie podnosząc oczu na niego.
— Trudno nam biednym rozumiéć tę konieczność — odparła — ale to pewna, że my padamy jéj ofiarą... a pan chcesz, abyśmy, skazani na cygańską włóczęgę po świecie, jutro może wyczekując dekretu, dziś się wesoło zabawiali?...
Stało się, gdy to mówili, że Huba, zasłyszawszy, o co Krzysia zaczepiła tak śmiało, zląkł się i, sam uchodząc, skinął na córkę, aby w pewném oddaleniu trzymała się od rozmawiających, tak, że Krzysia sama z asesorem została.
Riedel, chcąc się zbyć zaczepki, odparł przysłowiem niemieckiém:
— Nie jé się nigdy tak gorąco, jak się ugotowało...
— Tak, ja to wiem — szepnęła Krzysia — tylko komu będzie wolno ostygnąć?
Riedel tak niezręcznie obróconego pytania nie potrzebował objaśniać.
— Cóż to panią tak obchodzi?... kto mianowicie? — zapytał.
— Naturalnie naprzód obchodzi mnie mąż i mój los, potém mój poczciwy stary pan, którego-bym rada wyzwolić, choć własnego życia ofiarą, daléj wszyscy ci, z którymi żyłam... cierpiałam... rosłam... Myśmy podobno wszyscy z Lubachówki skazani...
Riedel rwał na kawałki niedopalone cygaro.
— Zkąd pani wiész o tém? — wtrącił.
— A pan o tém nie wiedziałeś wcale? — odrzuciła mu ekonomowa.
— Nie wiedziałem, nie — rzekł zniecierpliwiony Niemiec. — Jestem urzędnikiem, dopóki w biurze siedzę i papiery mam przed sobą... Raz wstawszy od stołu i drzwi zamknąwszy za sobą, jestem swobodnym, przestaję urzędować, odzyskuję prawa człowieka.
Zrażona tym kierunkiem rozmowy, która groziła jéj tém, że mogła nie doprowadzić do niczego, Krzysia szukała napróżno, czém-by z niéj mogła przejść na inną drogę.
— Pani dziś jesteś niezmiernie pogrążona w jakichś myślach smutnych — wtrącił asesor.
— W istocie, i wyspowiadałam się z nich panu — odparła Krzysia.
— Mnie to, co od niéj słyszę — rzekł Riedel — dopiéro tłómaczy, dla czego stało się koniecznością wygnanie. Cały dwór, gospodarstwo... wszyscy nie tutejsi...
— Nie tak jest — odparła Krzysia — ale wszyscy mało dbali o to, ażeby się tu prawnie ubezpieczyć, licząc na jakieś zapewnienie... jakichś — ja tam nie rozumiem — traktatów, obietnic. Tak naprzykład nasz stary pan, który się tu urodził...
— Tego pewno nie wypędzą — dodał Riedel.
— Owszem, bo nie znajdzie metryki — wtrąciła Krzysia.
Asesora już to bardzo nudziło.
— Dla czegoż jéj nie pilnował?
— Mógł-że się spodziewać, że po latach dwudziestu kilku spokojnego pobytu, ktoś go o nią zapyta?
— A! — wykrzyknął Riedel. — Jeżeli w miejscu metryki postawi świadków!
Krzysia śmiać się poczęła.
— Ma lat blizko ośmdziesięciu — dodała.
Asesor ledwie mógł w miejscu usiedziéć...
— Zróbmy umowę — poczęła, ośmielając się Krzysia... My, z panną Rózią, i choćby jeszcze trzema koleżankami, zobowiążemy się pana znudzonego bawić, a pan za to wyratuj nam naszych mężów, ojców i braci!
Chociaż w żart tak obróciła Krzysia prośbę swoję, Riedel zmarszczył się i całą twarzą zmienioną okazywał, jak mu to było przykrém...
Namyślał się chwilę.
— Opowiadano mi tu historyą jednego staruszka — rzekł — który wydał córkę za wysoko bardzo dziś stojącego urzędnika, a dziś ten zięć własnego teścia sprawy nie chce się podjąć... jakże pani chcesz, aby obcy człowiek czegoś podobnego się podejmował?
— Pan wiész, czyja to historya? — zapytała Krzysia.
— Nie wiem — rzekł Riedel — ja tych polskich nazwisk ani wymówić, ani zapamiętać nie mogę.
— Jest to właśnie smutny wypadek mojego pana... Córka jego wyszła za niejakiego Treubergera...
Nazwisko to zdawało się zdumiewać asesora.
— Jakto?... Pani Treubergerowa!... Jéj Excelencya...?
— Jest córką mego pana Lubachowskiego — potwierdziła ekonomowa.
— A cóż ona robi? — badał Riedel ciekawie — ostygłszy z pierwszego zapału.
— Zdaje mi się — zimno poczęła Krzysia — że gdy ojca jéj wypędzą, pójdzie z nim...
Zamyślony asesor siedział długo milczący, a w końcu bąknął:
Curiose Geschichte!!
— Tak — przerwała mu ekonomowa — dla pana jest ona curios, a dla nas traurig...
— A to wszystko dlatego, że stary nie pilnował metryki — dodał zadumany asesor — i gdyby się ona znalazła...
— A! gdyby się ona znalazła! — wykrzyknęła Krzysia, oczyma czarnemi strzelając, jak piorunami.
Riedel, wyzwany w ten sposób, już z ust mające wyjść wyrazy powstrzymał... Nie uważał, jak w końcu rozmowy nadszedł był Baur i, dosłyszawszy, o co chodziło, potrącił go mocno, jakby chciał dać mu znać, że się za daleko zapędził.
Zmiarkował i Riedel, że mógł być źle zrozumianym, usta mu się zamknęły.
Krzysia tymczasem, szczebiocąc, a nie wychodząc z raz rozpoczętéj treści, liczyła wszystkie ofiary, jakie prawo pochłonąć miało.
Riedel miał czas opamiętać się, ostygnąć nieco, i wymódz na sobie, że w milczeniu zimném słuchał gorącéj powieści, którą, ekonomowa nie szczędząc barw, mu opowiadała. Baur, który spodziewał się z tego niebezpiecznego miejsca pokusy wyciągnąć przyjaciela, zobaczywszy, że staranie będzie nadaremne, wstał i wyszedł powoli.
Krzysia tak była ożywioną, tak piękną z tym zapałem, który ją opromieniał, że Riedel, zapomniawszy o Bożym świecie, nie myślał wcale od niéj uciekać...
Z głośnéj, zwolna rozmowa z nim ekonomowéj przeszła na cichszą i spokojniejszą... Na twarzy Krzysi widać było jakby promyk jakiéjś nadziei... Potrzebowała tegoż dnia powrócić do Lubachówki i, rozmówiwszy się z Riedlem, znikła.
Teraz dopiero Baur mógł go ztąd do pokoju przed salką bilardową wyciągnąć.
— Kochany asesorze — rzekł do niego — nieprzystoi mnie, młodszemu latami i w hierarchii służbowéj, robić ci uwagi, ale nie mogę pojąć twego zapału dla kobiety...
Riedel się poruszył niemal gniewnie.
— Dla kobiety... — zawołał — wcale niepospolitéj, na któréj podobną nie łatwo u nas trafić w Niemczech. Mamy dziś wszystko, nawet marynarkę, któréj niedawno początku nie było... ale kobiet u nas niéma... Z reszty poezyi odarło je nowe wychowanie i realistyczne dążności wieku. Dawniéj chlubiły się nasze kobiety odczuwaniem poetów i miłością ideału; dziś starają się o imię dobrych gospodyń... Takiego... esprit follet, jak to proste dziecię natury... ja w całych wielkich Niemczech nie wyszukam... Nie dziwuj-że się, iż mi głowę przewróciła.
— Szkoda głowy! — dodał Baur.
— Fenomenalna istota! — zamruczał, nie słuchając go już, Riedel.
Weszli do bilardowego pokoju, w którym smutne, uroczyste panowało milczenie, przerywane szeptami.
Wszyscy stali zbici w gromadkę i coś miedzy sobą cicho a ostrożnie rozpowiadali.
Piwno-bilardowe towarzystwo było dnia tego w wielkim komplecie. Oglądano się ku drzwiom i ilekroć w nich przesuwający się pokazywał Huba, wszyscy milczeli, albo zwracali się ku bilardowi, na którego suknie kule jeszcze zakończenie ostatniéj partyi zbiorowéj oznaczały...
— Nigdy w święcie się tego nie spodziewałem — mówił jeden z urzędników. — Nim się ten kąt zaludni, a nie zdaje mi się, ażeby to prędko nastąpić mogło, będzie istna pustynia i ruina...
— Ale — odparł drugi — niesłychana nieopatrzność tych ludzi winna tému... Niektórzy widocznie ocalić-by się byli mogli z łatwością, gdyby cokolwiek przezorniejsi byli...
— Któż tu zostanie? — szepnął dragi. — Ja nie znam ani jednego, którego-by precz wysadzić nie można... choć niektórych synowie służyli w wojsku...
Ruszano ramionami.
— Wyjątki i modyfikacye nastąpić muszą — rzekł inny.
— Nie sądzę — odparł milczący dotąd posiwiały już urzędnik — prawo to, może nie tyle dla dotykalnych swych następstw, jak dla moralnego wrażenia, które uczynić musi, zostało ukute. Zaprze ono drogę nowemu napływowi... Dlatego nielitościwém być musi, i nie oszczędzi nikogo... Wié o tém dobrze, najlepiéj pono, Treuberger, i dlatego własnego teścia ratować nie śmié, choć pono, jak mi donoszą, z żoną i dziećmi popadnie w konflikt najnieprzyjemniejszy.
— A my — dodał jeden z młodzieży, ocierając pałce, kredą przy bilardzie powalane, — a my, zostawszy się tu sami, będziemy jak piérwsi pionierowie na pustyni Ameryki... Przyznam się jednak, że gotowy kraj, opatrzony we wszystko, co do życia cywilizowanego jest potrzebne, przekładam nad ten, który tworzyć jeszcze musimy, nim go zaczniemy używać... Może być zaszczytną ta rola kolonizatora ziemi odzyskanéj, ale że ją ciężko będzie dźwigać, to ciężko!!
Nikt nic na to nie odpowiedział. Solinger, który stał z boku i ciągnął ze złego cygara dym nie lepszy, ręką zamachnął.
— Ja tu już jestem od bardzo dawna osiedlony — rzekł — dla mnie zmiany, które mają nastąpić, boleśniejsze są, niż dla waćpanów. Pamiętam tu czasy, gdyśmy, Niemcy i Polacy, żyli na takiéj stopie, iż się znośnego modus vivendi spodziewać było można. Ja, który znam dobrze Szwajcaryą, gdzie trzy języki obok siebie w najlepszéj żyją zgodzie, a protestantyzm z katolicyzmem wzajem sobie są pomocne, aby religijne uczucie nie wygasło, — sądziłem naówczas, że i tu się da wyrobić życie znośne. Tymczasem... tymczasem... — westchnął Solinger — gdzie Polak się ociera o Niemca, tam fatalizm pewnie się wmiesza... Kto rozpoczął, ja nie wiem: Polacy, czy my... Jak skoro dotknięto téj drażliwéj struny, która się narodowością nazywa, rozpoczęła się wojna... Dziennikarstwo dolewało oliwy do ognia, i dla popisu, dla rozgłosu, poruszyło kwestye, z których urosły potwory... Zamiast łagodzić namiętności... podżegano... Polacy chwalili się swoim oporem, wzywając rząd do boju... Trudno, aby kto z siebie drwić pozwolił, czując, że ma siłę. My, Niemcy, pisaliśmy niestworzone rzeczy na Polaków i Polskę, nie znając ich. Język ich zrobiliśmy jakimś dyalektem, literatury nie uznaliśmy, kultury zaprzeczyli, oplwaliśmy ich przeszłość, zamiast się nad nią litować. Nie było człowieka, który-by najmniejszą z siebie zrobił ofiarę dla pokoju i zgody... Jedna i druga strona kuła narzędzia różnego użytku z téj waśni... Polacy nam winni, że dziś są istotnie wytrwalsi, zabiegliwsi, umiarkowańsi, rozumniejsi, niż byli... Nasze prześladowanie, kłócie, budzenie, wyleczyło ich z odrętwiałości, dało cnoty, których nie mieli...
— Oho! oho! — przerwał stary urzędnik zgorszony. — Za daleko się posuwasz, panie Solinger, za daleko... Trzeba znać Polaków...
— Tak — wtrącił Solinger — gdybyś pan ich znał, jakimi byli, a porównał z tymi, jakich dziś widzimy, przyznał-byś mi, że oni na téj walce zyskali, myśmy stracili. Nauczyliśmy ich wojny!! Daliśmy im siły...
Westchnął stary i siadł na kanapie.
— Trzeba przyznać — po milczeniu dość długiém zawołał Riedel — że ci Polacy mają wprawdzie wad wiele i właściwości, które się tylko u nich znajdują, ale nie można im odmówić przymiotów... Umysły żywe, pojęcia bystre, tylko lekkomyślność niesłychana. Jak tu pojąć, żeby stary posiadacz kawałka ziemi, nie wiem, jak się on tam nazywa, ten teść Treubergera, mieszkał i gospodarował lat kilkadziesiąt, nie starając się o ubezpieczenie, o prawo obywatelstwa, które dawniéj nabyć mógł łatwo...
— Wspomnieliście Lubachowskiego — rzekł, wychylając się Solinger — ja go bardzo kocham! Złoty człowiek... Ale cóż z nim poradzicie, kiedy najpewniejszy jest, iż Pan Bóg w szczególnéj opiece miéć musi naród jego i jego samego. Zdaje więc wszystko na Pana Boga: a jeżeli padnie ofiarą téj swéj ufności w Opatrzność, powié na pociechę, że wolą jest Bożą, aby cierpiał za grzechy swoje i praojców.
Młodsi urzędnicy szydersko się uśmiechali.
— Co za smutne położenie kobiety — dodał Riedel — téj Treubergerowéj, pomiędzy mężem, który o ojcu jéj wiedziéć nie chce, a ojcem, skazanym na wygnanie.
Mówiono mi, że konflikt już nastąpił; małżeństwo tak, jak rozerwane, a dzieci... — Solinger nie dokończył.
— Mnie się zdaje — począł Riedel, marszcząc czoło — że starego można-by ocalić, i że J. Ex. Treuberger był-by za to bardzo wdzięczny. Sam on pewnie dotknąć się nie może téj sprawy, ale gdyby ktoś za niego postarał się...
— Przepraszam pana — z powagą rzekł Plowe, który się nierad mieszał do rozmowy — posuwasz się za daleko, tu nie ma nic do zrobienia, chyba w drodze łaski.
— Przepraszam pana radcę — odparł Riedel — idzie o jednę zaginioną metrykę... Ten stary, ojciec Treubergerowéj, tu się rodził.
— Nigdy o tém nie słyszałem — zawołał Plowe. — Wiadomo wszystkim, kiedy przybył objąć ten kawałek ziemi, z Królestwa.
— Co nie przeszkadza, że się tu mógł urodzić — odparł Riedel — jak twierdzą...
— Ale któż to twierdzi? — zawołał żywiéj Plowe.
— Jam to słyszał od téj ekonomowéj... — wybąknął Riedel.
Śmieszki, które się słyszéć dały wśród gromadki, zmieszały mówiącego — i urwał nagle, a chcąc czémś zakończyć, dodał:
— Doskonały materyał dla pisarzy dramatów i romansów.
Rozmowa, wyczerpawszy przedmiot, zwolna ustawała. Spoglądano na zegarki, wysuwali się niektórzy po angielsku, żegnali inni, pokój bilardowy opustoszał, i ostatni biedny kancelista, który w kącie się był zdrzemnął, przebudzony nagłe, nie dopiwszy kufla, wyniósł się, zawstydzony.
Huba sam jeden pozostał aa tém pobojowisku, smutny i zniechęcony. Z troską w sercu, począł pacierz wieczorny i, opatrzywszy światło, które przez noc musiało się palić, położył się do łóżka, obrachowując, ile straci, gdy to nieszczęsne prawo wejdzie w wykonanie.
To, co z nim, działo się ze wszystkiemi prawie w miasteczku i okolicy. Słabsi, których nazwiska dawały się na niemieckie przerobić, gotowi już byli zaprzéć się matki, byle uratować siebie... Huba téż polskość swą złożył-by w ofierze konieczności, ale wiara, którą wyznawał, była niestartą cechą pochodzenia... a wiary... Huba nie wyrzekł-by się za żadne skarby świata tego...
Pomiędzy innemi osobami, które w ogólnéj klęsce udział brały serdeczny, znajdował się i proboszcz a dziekan, mieszkający przy starożytnym w tém miasteczku kościele. Średnich lat, energicznego charakteru, życiem już do walki spokojnéj i beznamiętnéj wdrożony, ksiądz dziekan gotów był, choćby z narażeniem się osobistém, pomagać nieszczęśliwym.
Przewidywał on, że w wielu razach metryki chrztu i urodzenia posłużyć mogły za dowód miejscowego pochodzenia. Kościół i skarbczyk z zakrystyą, w któréj maleńkie archiwum złożone było... dwa razy w ciągu pół wieku się paliły, księgi metryk niektóre zupełnie zaginęły, inne poopalane, nie zasznurowane, nie miały urzędowego charakteru...
Mogły jednak posłużyć za wskazówkę i, na wszelki wypadek, ks. Krostek całe brzemię oszarpanych i na-pół spalonych ksiąg i zeszytów ściągnął na probostwo, starannie sam wertując je i doprowadzając do lepszego stanu.
Właśnie tą robotą był zajęty i sam przy niéj zastępował introligatora, gdy w piérwszym pokoju, audyencyonalnym na plebanii, odchrząkiwać i nogami posuwać zaczęto.
Był to sposób meldowania się zwykły... Ks. Roman zapytał: Kto tam? otrzymał odpowiedź: — Sługa ks. dziekana dobrodzieja; — i napróżno po głosie usiłując poznać jednego z licznych sług swoich, odparł:
— Proszę tu do mnie...
W progu ukazał się ulubiony ks. dziekanowi Dydak...
Lubachówka i stary jéj pan mieli to wielkie szczęście, że ludzie ich kochali... Starzec ten, wcielona przeszłość, z jasném czołem, z rezygnacyą szlachetną, ze spokojem ducha niezachwianym, nawet w nieprzyjaciołach narodowości obudzał poszanowanie...
— Jak się masz, moje dziecko? jak się masz? — przemówił dziekan, nie wstając od stolika, przy którym siedział bez sutany, z zakasanemi rękawami i twarzą zarumienioną od pracy niezwykłéj.
— Widzisz, żem się musiał na rękodzielnika przedzierzgnąć — rozśmiał się, — introligatora sumiennego niéma... a tu i najmniejszy szpargalik może miéć wagę. Lepię więc sam, jak mogę; ale to niemiłe rzemiosło, z powodu klajstru, którym się, chcąc nie chcąc, zawalać potrzeba...
Dydaś gotów się był zaofiarować do pomocy ks. Romanowi, ale godziny jego były policzone, powracać musiał i miał tylko zlecenie od starego prosić dziekana na obiad w niedzielę..
— Będziecie musieli głodem mrzéć dla mnie — odparł, poselstwo wysłuchawszy, dziekan — bo ja w Niedzielę, choć-bym się jak śpieszył, przed godziną piérwszą nie mogę być w Lubachówce.
— Jegomość kazał powiedziéć, że będzie czekał choćby do trzeciéj — rzekł Dydaś.
To mówiąc, przystąpiwszy do stolika, na którym papiery rozłożone były, przypatrywał się ciekawie pożółkłym arkuszom.
— Cóż to za regestra? — zapytał po cichu.
— Metryki — odparł ks. Roman — ale niektóre z nich w ogniu były i skrawki ledwie ocalały... Kto wie? dziś i to przydać się może...
— Mój Boże! — zamruczał Dydak — gdyby jakiém szczęściem znalazła się w tych szpargałach metryka starego pana!...
— Jakim sposobem? — odparł ksiądz, nie przerywając roboty — kiedy on tu przybył z Królestwa?
— Ale mówią, że w Księztwie się rodził — dodał Dydaś. — Nasza ekonomowa zaklina się, że sto razy to słyszała, iż rodzice pańscy mieszkali w Księztwie i on tu miał przyjść na świat. Ano, metryki niéma...
— Niéma? — zapytał dziekan. — To mi ciekawą dopiéro rzecz powiadasz! Niéma metryki? czyż to być może?
— Słyszałem to z ust pana — odparł Dydaś — iż nie wié nawet, gdzie na świat przyszedł...
Dziekan zamyślił się i karty, które trzymał w ręku, wysuwały się z nich. Spojrzał na lata, poznaczone na marginesie, utkwił w nie wzrok i nierychło podniósł go na Dydasia.
— Ileż sobie pan wasz lat liczy? — zapytał.
— Ja sądzę z tego, com słyszał, że chyba blizko mu do ośmdziesięciu — odezwał się Dydak. — No, i w tym wieku, gdy już spocząć-by się należało, my z nim Bóg wié dokąd ztąd podróżować będziemy musieli... Znosi on to, jak wszystko, co go spotka, poddając się woli Bożéj; ale, mimo pobożnéj rezygnacyi, ja się lękam, aby tęsknota za tą kochaną Lubachówką nie dobiła go.
— Porzuć-że! — zawołał dziekan — jeszcze do wygnania i wyganiania nie przyszło, a Pan Bóg łaskaw na sługi swoje...
Dydaś zamilkł zasmucony; obawiał się mówić więcéj, pokłonił się, powtarzając, że z obiadem czekać będzie, i wyszedł.
Ksiądz Roman długo potém siedział, z oczyma wlepionemi w papiery, i usta jego mimowolnie powtórzyły:
— Gdyby się metryka znalazła!...

KONIEC TOMU PIÉRWSZEGO.


Schinznach. — Montreux. — Genewa 1886 r.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.