<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Klęska Szatana
Pochodzenie cykl Szatan i Judasz
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I
POD ZIEMIĄ.

Konie nasze uginały się pod ciężarem, ponieważ z przezorności zaopatrzyliśmy się w żywność, paszę, we wszystko, co było niezbędne na trzy — cztery dni. Między rzeczami, które, jak należało przypuszczać, mogły nam się przydać, zabraliśmy również paczkę świec i pęk długich woskowych pochodni. Znaleźliśmy spory ich zapas na wozie. Ponieważ używa się ich do pracy podziemnej, przeto Melton nabył je od kupca w Ures. Na wozie znaleźliśmy również trzy beczułki z oliwą palną. Wskazywało to, jak zresztą wiele innych okoliczności, że Melton szczegółowo przygotował swój „business“, zanim jeszcze dobił targu z hacjenderem. Tak więc obrobił interes z Yuma i przekazał im do transportu wszystko, co mogło być natychmiast przydatne do robót kopalnianych. Herkules opowiadał mi, że trzystu Yuma miało przeszło czterysta koni, a więc o sto ponad liczbę. Jeżeli nawet odliczymy sześćdziesiąt koni dla wychodźców, to pozostaje czterdzieści ciężko obładowanych zwierząt, które miały potaszczyć transport w góry.
Oczywiście, zanim rozjechaliśmy się z Winnetou, wtajemniczyłem go w swoje zamierzone poczynania, aby mógł mnie łatwo odszukać w razie, gdyby mi się co przytrafiło i gdybym nie wrócił po czterech dniach. Przedewszystkiem więc powiedziałem Apaczowi, że zamierzam zbadać jaskinię Playera i podziemny korytarz, odkryty przez Herkulesa. Tu się zaczynała nitka, któraby go prowadziła, gdyby musiał nas odszukać.
Ponieważ poprzedniego dnia zboczyliśmy z właściwego kierunku, więc musieliśmy — ja i Mimbrenjo — wrócić na ostatni odcinek wczorajszej drogi. Z zadowoleniem stwierdziłem brak śladów po koniach i wozach. Jeżeli nawet gdzie niegdzie dały się zauważyć rzadkie odciski, to można było przypuszczać, że dzień, który obecnie wschodził, zatrze je doszczętnie. Teraz byłem przekonany, że ewentualni wywiadowcy Meltona nie znajdą śladów naszego obozowiska.
Po blisko czterogodzinnej jeździe na południe, skierowałem się na wschód i wkrótce dotarliśmy do zapowiedzianej przez Playera granicy roślinności. Tutaj zaczynała się pustynia. Zatrzymaliśmy wierzchowce na krańcu trawnika, aby dać im paszę i godzinny odpoczynek. Poczem ruszyliśmy w dalszą drogę.
Jechaliśmy przez prawdziwą pustynię. Ziemia układała się w długie, niskie fale, oddzielone od siebie płytkiemi wgłębieniami; dookoła były skały, kamienie, lub piasek. Ani źdźbła trawki. Nagi kamień ssał promienie rozognionego słońca, dopóki się nie nasycił, poczem upał utworzył wysokie na cztery czy pięć stóp, drżące jezioro żaru nad ziemią. Trudno było oddychać. Pot parował z całego ciała. Nie było rady. Pędziliśmy bez wytchnienia przed siebie; aby nie tracić dnia, musieliśmy przybyć do Almaden przed zapadnięciem zmroku.
Nie rozmawialiśmy ze sobą. Mimbrenjo nie ośmielił się do mnie przemówić, a jednostajność zaś drogi nie dawała mi bodźca do rozmowy. Jechaliśmy w milczeniu, dopóki sobie nie uświadomiłem, że Almaden leży na północ od nas. Skręciliśmy przeto w tym kierunku, badając grunt, poszukując tropu.
Kiedy słońce przybiło do widnokręgu, wyłoniła się przed nami woddali niska, jednakże ostro od horyzontu odcinająca się skała, olbrzymiejąca w miarę, jak się do niej zbliżaliśmy.
— To na pewno Almaden — rzekłem. — Teraz należy podwoić czujność.
— Czy mój wielki brat Old Shatterhand zsiądzie z konia? — zapytał skromnie Mimbrenjo.
Jeźdźca o wiele łatwiej spostrzec, niż piechura. Wprawdzie sam porzuciłbym siodło, ale cieszyła mię jego uwaga, ponieważ dowodziła roztropności. Zsiedliśmy z koni i, prowadząc je za uzdy, poszliśmy naprzód.
Ziemia nie była już falista. Kroczyliśmy po płaskim gruncie, który niby pierścień okalał Almaden. Stąd sięgał wzrok daleko. Nie widać było nigdzie ludzkiego stworzenia, co, oczywiście, nie sprawiło nam przykrości.
Lecz nagle zaczęła się spadzista pochyłość. Staliśmy na brzegu wgłębienia, pośrodku którego sterczała Almaden; mówiąc ściślej, staliśmy na brzegu wyschłego jeziora ze skalistą wyspą, która dziś nosiła nazwę Almaden.
Wskutek jednostajności okolicy mimo woli zboczyłem z kierunku! do Almaden dotarliśmy nie z południowej, lecz z południowo-zachodniej strony. Było to niebezpieczne — przypuszczałem bowiem, że Indjanie wypatrują nas od strony zachodniej, — lecz zato pozwoliło mi odrazu ujrzeć skałę, o której opowiadał Player i Herkules, a którą musiałbym w innym wypadku dopiero odszukać.
Ogromny blok skalny, sterczący z dna wyschłego jeziora, u góry był płaski i tworzył niemal prawidłowy sześcian, o ścianach biegnących prawie dokładnie w czterech kierunkach wiatrów. Ponieważ stanęliśmy przy południowo-zachodniej krawędzi, widzieliśmy przeto stronę południową i zachodnią. Pierwsza wznosiła się prosto, miała wszakże głębokie rysy na powierzchni, pośrodku zaś — tunel, który, jak łatwo było zauważyć, biegł pod górę. Potwierdzało to słowa Playera, że płaskowzgórze jest dostępne z południowej i północnej strony.
Zachodnią ścianę stanowiła pionowa powierzchnia, nieprawidłowa tylko w dolnej części pośrodku, gdyż leżał tam głaz, który, oderwawszy się od ścian, runął niegdyś wdół. Widzieliśmy dokładnie kamienie wypełniające lukę między głazem, a ścianą.
Moglibyśmy tam dotrzeć po dziesięciu lub piętnastu minutach marszu, nie odważyłem się jednak, aczkolwiek nie widać było dookoła żywej duszy. Na górze, na plateau, niechybnie czuwali ludzie i mogliby nas łatwo spostrzec.
Przedewszystkiem należało wybadać, gdzie są Indjanie. Naturalnie, sam się tego podjąłem, chłopca zostawiając przy koniach. Zwróciwszy się na zachód, skradałem się wzdłuż brzegu byłego jeziora. Musiałem bardzo uważać, gdyż nic mnie nie kryło i gdybym kogoś spostrzegł, w tejże chwili byłbym sam spostrzeżony.
Uszedłszy spory szmat drogi, zauważyłem na północno-zachodniej stronie małe, rzadkie chmurki, czy fale, które powoli wznosiły się rozprzestrzeniały i niknęły. Był to niezawodnie dym, słaby dym z indjańskiego ogniska, nieconego na skąpym podkładzie drzewa. Mogłem jeszcze chodzić normalnie przez parę chwil, poczem zacząłem biec jak zwierzę czworonożne.
Wkrótce zobaczyłem pięć, czy sześć namiotów, koło których krzątali się ludzie. Gdybym chciał jeszcze bliżej podejść, musiałbym się czołgać na brzuchu. Od namiotów dzieliła mnie odleglość tak mała, że z łatwością rozpoznałem zdobiące je malowidła.
Każdy Indjanin maluje na namiocie, przynajmniej na letnim, swoje imię, lub obraz, odnoszący się do wybitnego zdarzenia z życia. Na jednym więc wił się olbrzymi, na czerwono wymalowany wąż. Na drugim widniał koń, na innym — niedźwiedź. Między namiotami kręcili się Indjanie, lub też siedzieli na ziemi, paląc fajki. Dwie włócznie opierały się o namiot z wężem. Był to zapewne namiot wodza.
Wiedziałem już, gdzie obozują Yuma. Chciałem się wycofać, kiedy troje osób, dwóch mężczyzn i kobieta, wyszło z owego namiotu. Kobietę poznałem odrazu: była to Judyta, piękna Żydówka. Jednym z mężczyzn był Melton, drugi Indjaninem, niewątpliwie mieszkańcem namiotu. Rozmawiali przez chwilę, poczem Indjanin wrócił do siebie, Melton zaś z Żydówką poszedł dalej. Wspierała się na jego ramieniu — o, gdyby Herkules widział tę poufałość!
Byłem zadowolony, że już na początku zobaczyłem Meltona — okoliczność ta groziła mi jednak poważnem niebezpieczeństwem. Oboje podeszli na tak bliską odległość, że mogłem się słusznie przerazić. Leżałem na piasku. Z szybkością, na jaką mnie stać było, wyrzucałem piasek przed siebie. Usypałem górkę dość wysoką, aby, nie rzucając się w oczy, mogła mnie ukryć przed spojrzeniem, przynajmniej niezbyt podejrzliwem.
Nie lękałem się wcale. Gdyby mnie nawet Melton zobaczył, nic straconego. Wiedziałem, co w takim wypadku należy czynić. Schwyciłbym go i miał zakładnika, którym mógłbym się opędzić Indjanom. Jednakże lepiej, że się tak nie stało; minęli mnie, nie spojrzawszy w moją stronę. Rozmawiali i śmieli się; w lepszym byli humorze, niż jej ojciec, który tkwił teraz głęboko we wnętrzu skały. Szli w kierunku północnego jej zbocza i zniknęli za krawędzią zachodnią.
Teraz mogłem powrócić; z początku czołgałem się na brzuchu, potem pobiegłem na czworakach, wreszcie na nogach. Słońce ukryło się za widnokręgiem i zapadł tak krótki w tamtych stronach zmierzch. Wróciłem wreszcie do koni. Musieliśmy wykorzystać krótki czas, kiedy jest już dość ciemno, aby nie wystawiać się na widok, a dość jeszcze jasno, aby bez wielkiego trudu odkryć wejście do jaskini.
Kiedy nadeszła taka chwila, zjechaliśmy wdół, na dno wyschłego jeziora. Dotarłszy do skały, zsiedliśmy z koni, wspięli się po kamieniach, aby usunąć je z kąta skały. Wkrótce ujrzeliśmy przed sobą dziurę, która coraz bardziej się rozszerzała. Kiedy była już dość pokaźna, zapaliłem woskową pochodnię i zlazłem wdół, w jaskinię, To obszerne wydrążenie dokładnie odpowiadało opisowi Playera. Miało wysokość dwóch ludzi i mogło z łatwością pomieścić setkę. W małej bocznej jaskini zebrała się bardzo zimna woda. Zbadanie dna odłożyłem na później — przedtem musiałem wprowadzić konie.
Trzeba więc było powiększyć wejście. Rzecz oczywiście niezbyt przyjemna, lecz uporaliśmy się z tem i przeprowadzili wierzchowce, które uległością i rozwagą ułatwiły nam robotę. W nagrodę napiły się wody i dostały porcję maisu. Teraz mogłem zbadać dno jaskini, a raczej obejrzeć je, ponieważ patrzenie w przepaść nie jest badaniem.
Była to prawdziwa otchłań. Gdy rzuciłem kamuszek, usłyszałem dopiero po dłuższej chwili słaby odgłos uderzenia o dno.
Player nie mógł odkreślić szerokości otchłani, ponieważ nie miał światła. Natomiast moja pochodnia świeciła tak jasno, że stojąc na jednym brzegu, widziałem, wyraźnie przeciwległy. Ciemność oszukała Playera, ja zaś wiedziałem, że przepaść nie jest szersza nad dziesięć, jedenaście łokci. Tymczasem młody Mimbrenjo ukląkł i badał grunt. Dłubał palcem, później zaczął skrobać nożem.
— Czy Old Shatterhand zechce zobaczyć, że tu znajduje się dołek? — rzekł, klingą wyskrobawszy ziemię.
— Utworzyła go — odpowiedziałem — woda kapiąca ze sklepienia.
— W tym wypadku wydrążenie byłoby okrągłe. Tak jednak nie jest.
— Zobaczymy.
Nachyliłem się i pomogłem mu grzebać. Istotnie. Czworokątny, na łokieć głęboki dołek.
— Poszukajmy, czy niema jeszcze drugiego, — rzekłem.
Wkrótce odkryliśmy trzy inne. Usunęliśmy ziemię, która je pokrywała. Mimbrenjo spojrzał na mnie pytająco. Ośmieliłem go przeto:
— Jeśli mój młody brat chce coś powiedzieć o tych wgłębieniach, to proszę, niech mówi.
— Nie mam nic do powiedzenia — odparł. — Drąży się w ziemi dółki poto, aby w nich coś schować. Co jednak mogło tkwić w tych oto wgłębieniach? Old Shatterhand wie zapewne.
— Nietrudno się domyślić, ale język mego brata nie ma na to nazwy. Czy wiesz, czem jest kołek lub klamra?
— Nie wiem.
— Drzewo lub żelazo, które wbite w ziemię przytrzymuje największe ciężary. W danym wypadku ciężarem był most nad przepaścią. Bezwątpienia na drugim jej brzegu pozostały takie same cztery dołki.
— Ale gdzie się podział most?
— Niema go już. Zapewne ci, którzy z niego ostatnio korzystali, strącili go w otchłań. Zależało im na tem, aby nikt nie potrafił przedostać się na drugą stronę. W tym celu zatkano też dołki. Ale oczy mego młodego brata są ostre i przenikliwe.
— Nie oczy, lecz stopy wyczuły, że ziemia wtem miejscu jest miększa, niż gdzie indziej. Gdyby most stał podawnemu, moglibyśmy przejść na drugą stronę.
— Przejdziemy i tak. Dostaniemy się do tunelu, który wylot ma na płaskowzgórzu, lecz posiada również inne zamaskowane wejście. Trzeba je odszukać.
— Kiedy? Dziś wieczór?
— Nie, jutro. Wejście zatkane i poomacku nie potrafię go znaleźć, światła zaś zapalać nie można. Poradzimy sobie przy świetle dziennem. — Tymczasem posilimy się, poczem wyjdę na zwiady.
— Czy Old Shatterhand zabierze mnie ze sobą?
— Nie. Z przyjemnością zabrałbym cię, lecz musisz zostać przy koniach.
— Tu stoją bezpiecznie. Nie znajdą ich Yuma.
— Istotnie, ale konie nie są obeznane z miejscem. Zlęknione są, tylko przy naszym boku zachowują się spokojnie. Jeśli je pozostawimy w mrokach, możemy po powrocie znaleźć rumaki w przepaści.
Chłopiec musiał zostać. Po spożyciu owocowej wieczerzy ruszyłem na zwiady. Niewiele spodziewałem się odkryć w takich ciemnościach. Dobrnąłem do północnego kantu skały i usiadłem na kamieniach, czekając, aż gwiazdy rozbłysną jaśniej.
Siedziałem godzinę. Dookoła panowało głuche milczenie. Gwiazdy, dotychczas blade, roziskrzyły się jarko. Zamierzałem już powstać i pójść naprzód, gdy rozległy się wpobliżu czyjeś kroki. Przypuszczając, że nadchodzący przejdzie koło mnie, schroniłem się za głazem. Po chwili ujrzałem Indjanina, który przystanął wpobliżu mego ukrycia i wzrokiem powiódł dokoła. Nie widząc nikogo, westchnął, zbliżył się jeszcze bardziej i usiadł na kamieniu, w odległości trzech kroków ode mnie.
To było fatalne, fatalne w najwyższym stopniu. Kamienie były tak rozstawione, że niesposób wycofać się bez szmeru. Nie pozostawało mi nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość i czekać na jego odejście.
Uff! — zawołał po długiej pauzie Indjanin stłumionym głosem. Podniósł się z kamienia i podążył parę kroków naprzód. Ktoś nadchodził — to była Żydówka. Ukryty za kamieniem, podsłuchałem niezwykle ciekawą rozmowę.
Indjanin nazywał siebie „Wężem“. Był więc mieszkańcem namiotu, który widziałem, i dowódcą trzechset Yuma, którzy tu obozowali. Władał angielskim i hiszpańskim w sposób, jak na Yuma, niezwykły — ona zaś nie posiadała ani dwudziestej części jego wiedzy; nie umiała też słowa po Indjańsku. Mimo to porozumiewali się doskonale, wyręczając w razie potrzeby gestami.
Wziął ją za rękę, doprowadził do kamienia, na którym był siedział i rzekł:
— Przebiegły Wąż już sądził, że Biały Kwiat nie przyjdzie. Dlaczego kazałaś mi czekać?
Musiał swoje pytanie kilkakrotnie w rozmaitej formie powtórzyć, zanim zrozumiała i odrzekła:
— Melton mnie zatrzymywał.
Teraz on nie rozumiał. Powtórzyła słowa i zobrazowała myśl znakami.
— Co teraz robi? — zapytał Wąż.
— Śpi — wyjaśniła raczej pantominicznie, niż słownie.
— Czy Melton sądzi, że Biały Kwiat również śpi?
— Tak.
— W takim razie jest głupcem, słusznie oszukanym, ponieważ sam pragnie oszukiwać. Biały Kwiat nie powinna mu wierzyć. Okłamuje ją, nie dotrzyma danego przyrzeczenia.
Każdemu zdaniu towarzyszyły liczne gesty wyjaśniające. Ponieważ przedstawienie prawdziwego przebiegu rozmowy byłoby uciążliwe dla mnie, jak dla czytelnika, więc opiszę ją tak, jakgdyby oboje porozumiewali się gładko.
— Czy wiesz, co mi Melton przyrzekł?
— Wyobrażam sobie. Czy nie powiedział ci, że otrzymasz wielkie skarby?
— Tak. Melton sądzi, że na tej skale zarobi miljon. Wowczas zostanę jego żoną, będę miała brylanty, perły i wszelkiego rodzaju kosztowności, zamek w Sonora i pałac w San Francisko.
— Nie dostaniesz ani klejnotów, ani złota, ani pałacu. Melton dużo zarobi, ale nic z tego nie będzie posiadał.
— Jakto?
— To jest nasz sekret. Ale gdyby nawet stało się tak, jak on pragnie, tybyś nic z tego nie miała. Jesteś jedynym kwiatem na tem ustroniu. Dlatego myśli o tobie. Kiedy zobaczy inne, ciebie porzuci.
— Niech się tylko ośmieli! Zemszczę się i wyjawię wszystkie jego występki.
— Nie będziesz mogła. Tu można łatwo zdeptać kwiat, który wyblakł, a stał się niebezpiecznym. Wierzaj mi, żadna z twoich nadziei przy nim się nie spełni.
— Mówisz tak, ponieważ chcesz mnie posiąść. Daj mi dowód.
— Przebiegły Wąż może ci dowieść. Powiedz, dlaczego pozwoliłaś zesłać ojca do podziemi?
— Ponieważ miał zostać nadzorcą i zarobić sporo pieniędzy.
— Ojciec twój jest związany, jak inni, musi pracować jak inni, i nie otrzymuje lepszego pokarmu, niż inni. Wiem, że obiecano go wypuszczać od czasu do czasu z szybu, aby mógł się z tobą widzieć i odetchnąć świeżem powietrzem, lecz przyrzeczenie to nie będzie spełnione.
— Zmuszę Meltona, aby dotrzymał słowa!
— Nie wierz! Nad takim mężczyzną tysiąc najpiękniejszych kobiet świata nie mogłoby uzyskać żadnej władzy. Zażądaj spotkania z ojcem, a przekonasz się, że nie uczyni ci zadość.
— W takim razie porzucę go!
— Spróbuj — zaśmiał się czerwonoskóry — uwięzi cię we wnętrzu skały, gdzie twoją piękność i zdrowie pożre trucizna rtęci. To kłamca, powtarzam. Moje serce natomiast szczerze myśli o tobie. Dam ci słowo na to, co on kłamliwie przyrzeka. Gdybym chciał, byłbym o wiele, o wiele bogatszy od Meltona.
— Bogaty Indjanin?! — roześmiała się Judyta.
— Wątpisz? My jesteśmy prawymi posiadaczami kraju, którego gwałtem pozbawiają nas biali. Przy naszym trybie życia, co nam po złocie, srebrze, skarbach! Wiemy jednak, gdzie się złoto znajduje w olbrzymich ilościach, a nie powiemy tego białym. Lecz gdyby Biały Kwiat chciał zostać moją squaw, dałbym jej tyle złota srebra, ileby zapragnęła; dałbym to wszystko, co Melton przyrzekł kłamliwie.
— Czy naprawdę? Wiele złota, klejnotów, pałac, zamek, piękne szaty i wiele służby?
— Wszystko, wszystko czego zapragniesz! Kocham cię tak, jakbym nie mógł kochać żadnej czerwonoskórej. Mógłbym cię uczynić moją squaw wbrew twojej woli, gdyż my, Indjanie, porywamy dziewczęta, których inaczej nie możemy dostać. Lecz ty zostań moją squaw dobrowolnie! Nie użyję przemocy. Poczekam, aż sama oddasz mi serce. Czy nie uczynisz tego już teraz?
Powstał, skrzyżował ręce na piersiach i oglądał ją badawczo. Milczała. Chętnieby przystała na miłostkę z pięknym, młodym wodzem, nie kłopocąc się o następstwa. Lecz on żąda, aby została jego żoną. Czyżby rzeczywiście Melton chciał ją oszukać? Czy naprawdę Indjanin mógłby się zbogacić, gdyby zechciał?
Indjanin stał przed Żydówką, wbijając w nią ostre spojrzenie, jakgdyby usiłował podpatrzeć najtajniejsze jej myśli. Po dłuższem wreszcie milczeniu, rzekł:
— Wiem, o czem myśli Biały Kwiat. Kocha bogactwo, przyjemności miejskiego życia wśród bladych twarzy. Czerwonoskóry posiada tylko namiot, konia i broń. Mieszka w lasach i sawanach i nie rozumie się na sztukach i rozkoszach białych ludzi. Jakżebyś więc mogła zostać squaw Indjanina? Czyż nie o tem myślałaś?
— Tak.
— Wierzaj mi, będzie inaczej, gdy zechcesz. Powiedz tylko: tak — a natychmiast pójdę spełnić twoje życzenia. Moja ręka nie dotknie twojej, zanim nie przyniosę tyle złota, ile ci trzeba.
To na nią podziałało.
— Mógłbyś naprawdę — zawołała — mógłbyś przynieść mi tyle złota?
— Mogę.
— A Melton, czy naprawdę mnie oszukuje?
— Wybadaj go, zażądaj widzenia się z ojcem. Ale nie mów nic o naszej rozmowie.
— Dobrze. Wybadam go. Jeśli nie uczyni zadość memu żądaniu, porzucę go i pójdę do ciebie.
— Nie pozwoli. Zmusi cię, abyś pozostała w jego namiocie.
— Co zatem czynić?
— Czekać tylko, czekać aż zgłoszę się po ciebie, Melton jest w naszej władzy. Zastrzelę go, jeśli wbrew twojej woli zechce cię dotknąć. Dopóki się nie zdecydujesz, przychodź tu co wieczór o tej samej porze. Jeżeli nie przyjdziesz, będę wiedział, że coś ci zagraża, pójdę do niego, aby cię zabrać.
— Czy dotrzymasz słowa?
— Przebiegły Wąż jest mądry, ciebie jednakże nie oszuka. Możesz na mnie polegać. Howgh!
Odszedł, nie uścisnąwszy nawet jej ręki. Ona zaś, kiedy się oddalił o trzy, czy cztery kroki, skoczyła, pobiegła za nim i zarzuciła mu ręce dookoła szyi. Usłyszałem szmer pocałunku. Naraz cofnęła się i usiadła na kamieniu. Czy był to odruch wyrachowania? nagłego wzruszenia? czy może podziękowanie zgóry za złoto, które jej przyrzekł? Być może, wszystko razem. Indjanin stał przez chwilę oszołomiony, poczem wrócił do niej powoli i rzekł:
— Biały Kwiat dał mi dobrowolnie to, o co teraz nie ośmieliłbym się prosić. Niech wie, że odtąd nikt inny nie powinien jej pocałować. Z samego rana wypróbujesz Meltona. Jutro wieczorem tu powrócę. Biada Meltonowi, jeżeli Białemu Kwiatu uczyni coś złego. W podzięce za pocałunek powiem ci coś więcej. Otóż z bladych twarzy, które przyprowadziliśmy, jeden zginął. Był to wysoki, silny mężczyzna. Znasz go.
— Znam.
— Tak, znasz go lepiej, niż innych.
— Skąd wiesz?
— Powiedziało mi spojrzenie, którem cię oglądał. Czy kochasz go?
— Nie. Przybiegł tutaj za mną.
— Nie zmartwi cię więc wiadomość o jego śmierci?
— Nie żyje? Skąd wiesz?
— Wellerowie ścigali go i zabili. Dziobią go już sępy.
Trwała chwilę w milczeniu. Wreszcie zawołała:
— Bardzo dobrze, że się tak stało. Był mi obmierzły — pozbyłam się go nareszcie!
— Tak — nie wróci już. Do jutra. Howgh!
Oddalił się szybko. Zamyślona siedziała w odrętwieniu. Potem końcami palców poruszyła, jak zazwyczaj przy odpędzaniu złych myśli. Pocichu zaczęta nucić melodję uliczną, wreszcie wstała i poszła. Jakże łatwo mogłem poznać drogę na płaskowzgórze. Trzeba było tylko iść za nią, lecz znając dobrze zwyczaje czerwonoskórych, wiedziałem, że Indjanin uwija się wpobliżu. Zrezygnowałem z niebezpiecznej pokusy i wróciłem do jaskini, zadowolony z rezultatów tej krótkiej wyprawy nocnej.
Zbadać drogę mogłem później, na dziś było mi to niepotrzebne. To, co podsłuchałem, przynosiło mi więcej korzyści. Dzięki temu mogliśmy podążyć wprost do celu, a nie czekać na posiłki Mimbrenjów, mających pokonać Yuma. Im dłużej myślałem, tem możliwszy wydawał mi się fakt, do niedawna jeszcze absurdalny, mianowicie, że ja sam, bez Winnetou, bez czyjejkolwiek pomocy, mógłbym osiągnąć swój cel, i to nie zdejmując strzelby z ramienia.
Co to za stworzenie ta Judyta! Jak spokojnie przyjęła wiadomość o śmierci byłego narzeczonego. Biedny Herkules! Poczułem natomiast szacunek dla Przebiegłego Węża. Był to człowiek z charakterem, lepszy w każdym razie, niż zapowiadało jego imię. Można było wejść z nim w układy. Kochał Żydówkę, która wskutek tego stała się bardzo cennym objektem wymiany. Przyznaję się: chciałem pojmać Judytę, aby uzyskać władzę nad Przebiegłym Wężem i jego Yuma.
Ze świtem wzięliśmy się do pracy. Przysłoniłem kamieniami wejście do jaskini i zeszliśmy nadół, aby wspiąć się na skałę z innej strony. Widzieliśmy stąd obozowisko Indjan. Nie było w niem jeszcze śladu życia. Mimo to poruszałem się z całą przezornością. Znalazłszy zakręty, upatrzone przez Herkulesa, zatrzymaliśmy się przy tym, który wskazał. Miał słuszność; poznałem miejsce natychmiast. Niezaprawiony w tych rzeczach, zamaskował otwór w taki sposób, iż wytrawne spojrzenie łatwo go odkrywało. Miejsce to jednak nie mogło być widoczne z obozu Indjan. Dlatego pozwoliliśmy sobie na zupełną swobodę.
Po usunięciu kamieni powstał bardzo obszerny otwór. Zeszliśmy wdół po głazach, które Herkules ułożył w schody. Były obciosane, co zdradzało nieindjańskie pochodzenie tunelu, prowadzącego naukos do podziemi.
Z początku zbadałem prawą stronę tunelu, naturalnie korzystając ze światła pochodni. Po kilku zaledwie krokach dotarliśmy do przepaści, dzielącej nas od jaskini. Konie usłyszały nasze głosy i podeszły aż do krawędzi. Spędziwszy noc w jaskini, przestały się lękać. Okrzykami pragnąłem oddalić je od przepaści. Kiedy zawołałem na mojego Hatatitla: — Iteszkosz! — połóż się! — rozkaz spełnił natychmiast. Koń Apacza położył się obok niego. Byłem więc pewien, że przed moim powrotem nie ruszą się z miejsca.
Znaleźliśmy na brzegu cztery dołki, odpowiadające dokładnie wczorajszym. A więc istotnie wisiał tu niegdyś most. Wróciliśmy, aby zapuścić się w głąb tunelu.
Był wyższy nad miarę wzrostu ludzkiego i na trzy stopy szeroki. Na ścianach widniały ślady dłuta i świdra. Oporniejsze kamienie rozwalono dynamitem — a więc tunel był założony przez białych.
Szliśmy coraz dalej, nie spotykając przeszkód. Powietrze, wbrew oczekiwaniu, było wcale znośne. Ta okoliczność zwróciła moją uwagę na płomień pochodni, który zlekka się pochylał w kierunku korytarza. A więc istniała tu cyrkulacja powietrza. Świeży ciąg dął od zewnątrz w głąb tunelu. Musiał przeto mieć jakieś wyjście. Czyżby tunel łączył się z szybem? Bardzo możliwe.
Uszliśmy przeszło trzysta kroków, gdy Mimbrenjo wskazał na jakiś wmurowany kamień.
— Napis, — rzekł — lecz nie indjański.
Oświetliłem wskazane miejsce i z łatwością odczytałem: Alonso Vargas of. en min. y comp. A. D. MDCXI. Uzupełniając skróty: Alonso Vargas, oficial en minas y companneros, Anno Domini MDCXI., co znaczy: Alonso Vargas, górnik, oraz towarzysze w roku pańskim 1611. A więc dwieście pięćdziesiąt lat minęło od czasu, gdy dzielny górnik hiszpański wydrążył te podziemia. Zanotowałem napis, ponieważ nie sądziłem dotychczas, aby Hiszpanie już wówczas przeniknęli do tak odległych okolic Meksyku, zwanego przez nich Nową Hiszpanją.
Szliśmy coraz dalej, aż do końca tunelu. Stanowił go mur kamienny. Aczkolwiek nie dostrzegłem w nim żadnego otworu, płomień pochodni był stale pochylony. Okazało się, iż mur tworzył rodzaj rzeszota. Tam, gdzie zbiegały się kanty głazów, nie było cementu, wskutek czego powstały liczne, a niewidoczne otworki. Na jednym z głazów znalazłem napis: E. L. 1821. E. L. — były zapewne czyjeś inicjały; cyfra oznajmiała, że tunel został zamurowany w roku 1821. W tym samym chyba roku zdjęto most nad przepaścią i zakorkowano wejście do jaskini, ale w jakim celu? Otworki w murze pozostawiono, aby powietrze mogło swobodnie krążyć i aby późniejszego przybysza nie zadusiły nagromadzone gazy zabójcze.
Co mieliśmy czynić? Nasłuchiwaliśmy. Za murem — ani szmeru. Odważyłem się zapukać — żadnej odpowiedzi. A jednak serce moje skakało z radości — wiedziałem bowiem, że za tym murem znajdę swoich ziomków. Jeśli tak miało być istotnie, jakże łatwo mógłbym ich uwolnić. Trzeba było tylko przedostać się przez mur. Trzeba było wydrążyć otwór odpowiedniej miary. Ale czem? Nie mieliśmy innych narzędzi prócz noży. W ciągu całego dnia pracy zdołalibyśmy usunąć tylko jeden głaz. Jednakże wziąłem się ochoczo do roboty.
Pracowaliśmy dopóki pochodnie płonęły, a i potem jeszcze poomacku. Zmęczeni, wróciliśmy do jaskini, gdzie konie wciąż jeszcze leżały na tem samem miejscu. Teraz mogły się podnieść i posilić. A my, skoro tylko zażegnaliśmy głód, wróciliśmy do podziemi, biorąc ze sobą kilka pochodni i większą ilość świec. Heble i łomy miała zastąpić broń.
Po ciężkiej pracy, o godzinie siódmej wieczorem, usunęliśmy pierwszy głaz. Spojrzałem przez otwór: ciemność głęboka i milczenie. Z drugim głazem uporaliśmy się o wiele łatwiej, po dwóch godzinach pracy. O godzinie dziesiątej usunęliśmy trzeci. O północy leżało u naszych stóp już siedem usuniętych kamieni. O pierwszej po północy mogliśmy się przeczołgać przez dość szeroki otwór, co też natychmiast uczyniliśmy, zachowując najwyższą ostrożność, gasząc nawet pochodnie.
Stwierdziwszy, że nic nam nie grozi, zapaliliśmy świecę. Jak spostrzegłem, mur z tej strony tak był pomalowany, iż nie różnił się od otaczających skał.
Znaleźliśmy się w szerokim korytarzu, o znacznej wysokości, wspartym na naturalnych słupach — na pozostawionych blokach skalnych. W tej części był już rozkopany i nie dawał żadnych korzyści. Stąd ta cisza, tak głęboka. Zbadaliśmy lewą stronę, gdzie po niewielu krokach się kończył.
Skierowałem się przeto w prawo. Wzdłuż murów leżało mnóstwo przeróżnych narzędzi. Przeciąg był tu wyraźniejszy. Wkrótce weszliśmy do sześciennej komory. Pośrodku ujrzałem wielką skrzynię. Do czterech jej boków przymocowane były sznury skręcone z rzemieni, przywiązane u góry do łańcucha. Nad skrzynią widniał otwór nieco większy, niż podstawa skrzyni. Był tu na pewno szyb, skrzynia zaś windą. Leżały jeszcze inne najrozmaitsze przedmioty, na które chwilowo nie zwróciłem żadnej uwagi, zaintrygowany dwojgiem drzwi z nieociosanego drzewa, zamkniętemi na ciężkie zasuwy. Jedne nawprost korytarza, drugie z prawej strony, oboje prawdopodobnie prowadziły do tej części kopalni, gdzie odbywały się roboty.
Przedewszystkiem skierowałem się ku stronie prawej. Odsunęliśmy obydwie zasuwy, Mimbrenjo trzymał pochodnię. W chwili, gdy otworzyłem drzwi, wpadła na mnie jakaś postać kobieca, wbiła wszystkie paznogcie w moją szyję i wrzasnęła:
— Podły łotrze! Znowu przyszedłeś! Puścisz mnie, albo cię zaduszę!
Powitanie niezbyt przyjazne. Nie obruszyłem się jednak, ponieważ niezawodnie było skierowane pod innym adresem. Oderwałem od szyi ręce wściekłej istoty, w której ze zdumieniem poznałem Judytę, i, trzymając je zdala od twarzy, odpowiedziałem:
— Przepraszam panią, zechce pani zwrócić uwagę na pomyłkę. Nie przyszedłem tu poto, aby ginąć z delikatnej rączki.
Mimbrejo oświetlił moją twarz, Judyta poznała mię i krzyknęła:
— Ach, to pan? Dzięki Bogu! Nie pozostawi mnie sennor w tym lochu!
— Nie. Uwolnię panią, Lecz kto panią uwięził?
— Melton, ten potwór, ten szatan wcielony!
— Ale w jaki sposób sennoritę tutaj sprowadził? Wszak niełatwo pani ulega przemocy.
— Oszukał mię. Poszłam za nim dobrowolnie. Zjechaliśmy wdół we skrzyni.
— Powiedział zapewne, że zobaczy się pani z ojcem?
— Tak podział mi to. Miałam sprowadzić ojca na górę. Wie sennor, że ojciec jest w podziemiu uwięziony?
— Wiem. Wogóle wiem nieco więcej, niż się pani spodziewa. Wiem naprzykład, że młody wódz Yuma, Przebiegły Wąż, wczoraj rozmawiał z pewną damą, która go tak zachwyciła, iż obiecał jej złota, klejnotów, zamek, pałac, piękne ubiory i wiele służby.
Nie zarumieniła się nawet. Odpowiedziała zupełnie swobodnie:
— Pan z nim rozmawiał?
— Nie.
— Czy Wąż był już u Meltona?
— Nie wiem. Należy sądzić, że pójdzie do niego, jeśli jeszcze nie poszedł.
— Czekam nań. Kiedy sennora poznałam, sądziłam, że on pana przysłał po mnie. Przedtem jednak brałam pana za tego łotra Meltona.
— A jednak trzymała pani z Meltonem.
— Tak, ponieważ wiele przyrzekał.
— Złota, klejnotów, pałac i zamek? Czy istotnie wierzyła mu pani? To, że zwabił pani ziomków, aby ciężko nań pracowali, musiało chyba sennoritę pozbawić zaufania do tego człowieka. Jakże właściwie wyobrażała sobie pani ich los?
— Wcale dobrze. Mieli pracować nad wydobyciem pewnej ilości centnarów rtęci, co nie trwa wszak długo. Melton zbogaciłby się ogromnie, puściłby na wolność robotników, wynagradzając ich tak sowicie, iż zapewniłby im przyszłość bez pracy.
— I pani w to uwierzyła?
— Tak.
— Hm. Los ich wyglądałby nieco inaczej. Wskutek panujących w podziemiach mroków, wskutek złego pożywienia i rtęciowych oparów, po dwóch, trzech latach, żaden z robotników nie pozostałby przy życiu. Byłoby to najokropniejsze masowe morderstwo, jakie tylko można sobie wyobrazić, a znaczna część winy spadłaby na panią.
— Po dwóch czy trzech latach? Praca miała trwać zaledwie kilka miesięcy.
— W takim krótkim czasie nie można się zbogacić tak dalece, aby tylu ludziom zapewnić przyszłość bez troski. Czy pani istotnie zamierzała zostać żoną Meltona?
— Dlaczegożby nie?
— A teraz chce pani poślubić Przebiegłego Węża?
— Tak, aby ukarać Meltona!
— Lecz dawny narzeczony, który był pani tak wierny?
— Cóż on mnie obchodzi? Zresztą — nie żyje.
— Tak. Pożarły go sępy. Sennorita posiada tyle właśnie sumienia, co Melton. Mam wielką pokusę zamknąć panią ponownie i pozostawić ją własnemu losowi.
Dotychczas stała między mną a drzwiami. Teraz. zerwała się z miejsca i krzyknęła:
— Tego pan nie uczyni! Nikt nie zdoła mię zamknąć w tym lochu.
— Nie uczynię tego. Będzie pani wolna.
— Byłabym wolna, nawet gdyby mię pan tutaj pozostawił, gdyż wódz na pewno przyjdzie mnie wyzwolić.
— Jeśli będzie mógł.
— Kto mu przeszkodzi?
— Melton.
— Wódz ma go w swojej mocy.
— Wąż mówił to wczoraj, ale teraz bardzo możliwe, iż Melton ma nad nim przewagę. Jeśli tak się stało, to z pani winy.
— Jakto?
— Objaśnię panią, jeśli się przedtem dowiem, o czem rozmawiałaś z Meltonem. Przebiegły Wąż radził wystawić Meltona na próbę. Jakże to pani zrobiła?
— Zażądałam widzenia się z ojcem. Odpowiedział, że muszę jeszcze poczekać, ponieważ obecność ojca w sztolni jest nieodzowna. Nie zadowoliłam się tą odpowiedzią, trwałam przy swojem żądaniu i zagroziłam mu, że go porzucę.
— Cóż Melton na to?
— Roześmiał się i powiedział, że wszak nie odejdę bez ojca. Wówczas, zagroziłam mu zemstą wodza.
— Ah, właśnie pomyślałem to sobie. Zdradziła się pani, że porozumiewasz się z Indjaninem.
— Cóż to szkodzi? Niech wie, że nawet pozbawiona ojca nie pozostałam bez opieki i obrony.
— Zaraz sennorita zrozumiesz, żeś postąpiła niezbyt sprytnie. Sądzę, iż nietylko powołałaś się pani na Indjanina, jako na swojego obrońcę, ale, żeś jeszcze coś ponadto wygadała?
— Czemu nie miałam odpowiadać, skoro pytał?
— Powiedziała mu pani zapewne, że Przebiegły Wąż przyrzekł sennoricie to samo szczęście i ten sam dobrobyt, co Melton?
— Tak.
— I że zabije Meltona, jeśli odważy się zrobić pani coś złego?
— To szczególnie musiałam zaakcentować.
— Niech pani dziękuje Bogu, że ja się tutaj zjawiłem. Albowiem Przebiegły Wąż nie zdoła wydobyć pani z tego szybu.
— Ależ, on na pewno przyjdzie!
— Nie zrobi tego, bo nie może. Dzięki pani, Melton został doskonale poinformowany o swoim rywalu i wie, czego się ma po nim spodziewać.
— To nic nie szkodzi. Wiem, że Melton zależny jest od Indjan i nie może narażać się ich wodzowi.
— Ja zaś wiem, że wcale się go nie lęka. Los pani jest tego najlepszym dowodem. Mimo sennority pogróżek, uwięził ją w kopalni. To chyba dowód przekonywujący, iż Melton nie obawia się Indjanina.
— Wkrótce dowie się o swojej pomyłce. Powiedziałam mu, że Przebiegły Wąż będzie na mnie czekał i zgłosi się po mnie, jeśli nie przyjdę.
— Ach, to już największy bąk, jakiego mogła pani strzelić! Melton jest uprzedzony i uzbroi się odpowiednio na przyjęcie czerwonego. Sądzę, że pani obrońca sam potrzebuje obrony.
— Myśli pan, iż Melton się odważy? Całe plemię Yuma pomściłoby śmierć swojego wodza.
— Myli się pani. Melton, którego pani sama nazwała szatanem wcielonym, nie jest tak głupi, aby wyjawić to, co zamierza, lub czego może już dokonał. Łatwo potrafi usunąć wodza w taki sposób, że nikt się o tem nie dowie. Może pani być przekonana, iż gadatliwością naraziłaś swego obrońcę na najwyższe niebezpieczeństwo.
— Jeżeli tak jest w rzeczywistości, to sądzę, że pan go wybawił Melton natychmiast chwyci się najgorszych środków.
— Czy wie pani, gdzie są jej ziomkowie? Melton chyba pani opowiadał.
— Mówiliśmy często o nich, lecz bardzo pobieżnie.
— Ale ci ludzie muszą jeść i pić. Kto im dostarcza wiktu?
— Melton mówił, że wody jest dosyć w podziemiach. Prowiantów zaś dostarczają im dwaj Indjanie.
— Czem ich żywią?
— Wyłącznie plackami z maisu, które wypiekałam wraz z kobietami indjańskiemi.
— Ponieważ robotnicy znajdują się tu nie z własnej woli, więc zapewne poczyniono odpowiednie zarządzenia, aby przeszkodzić ich ucieczce. Czy nie wie pani, jakie?
— Zakuto im nogi i ręce w okowy.
— Jakże mogą ci biedacy pracować?
— Chwilowo jeszcze nie pracują. Czekają na przybycie kilku białych nadzorców i instruktorów.
— Czy są rozmieszczeni każdy zosobna, czy też razem?
— O ile wiem, razem.
— Dwaj Indjanie, którzy zaopatrywują ich w żywność, są przecież wystawieni na niebezpieczeństwo?
— Nie, ponieważ dzielą ich od wychodźców mocne drzwi. Mam nadzieję, że pan potrafi je otworzyć?
— Z całą pewnością.
— I wypuści pan uwięzionych?
— Oczywiście.
— Co się stanie z Meltonem? Pozwoli mu sennor uciec?
— Pozwolę mu zawisnąć na szubienicy.
— Powiem panu, jak sennor ma się do tego zabrać. Nie powinien pan się do niego zbliżyć poza mieszkaniem, gdyż niechybnie sennora zastrzeli.
— Nie przypuszczam.
— O, jednak Melton nie wychodzi z domu bez dwóch rewolwerów, które odkłada jedynie w mieszkaniu. Niech pan go w domu zaskoczy.
— Pójdę za temi wskazówkami, aczkolwiek nie lękam się owych rewolwerów.
— Czy zna pan jego mieszkanie?
— Nie. Wiem tylko, że leży na poziomie szybu. Sądzę, że pani mogłaby mnie poinformować.
— Owszem, znam je dokładnie. Zostało zbudowane przez niejakiego Euzebjusza Lopeza.
— Euzebjusz Lopez? Poprzednio natknąłem się na litery E. L.; to inicjały jego nazwiska. Mieszkanie jest jednocześnie kryjówką, nie może przeto być obszerne.
— Jest dość pokaźne. Dawniej na górze w skale była rynna, którą Lopez zamurował. W ten sposób powstał kryty korytarz; zaczyna się w szybie i prowadzi do mieszkania. Rynna była bardzo szeroka i Lopez przedzielił ją murami. Utworzyło się kilka pokojów, w których mieszkamy. Ściana zewnętrzna wygląda jak skała, wskutek czego zdołu nie poznać, że na górze mogą mieszkać ludzie. Oknami są wydrążenia, nie wpadające w oko.
— Na jaką trzeba zejść głębokość, aby się dostać do korytarza?
— Może dwadzieścia stopni po drabinie.
— Widzę jednak skrzynię, wiszącą na łańcuchu. Sądzę, że na górze jest kołowrót, który wciąga skrzynię do góry.
— Owszem, jest.
— W takim razie drabina zbyteczna.
— Drabina prowadzi tylko do korytarza. Z korytarza zaś wdół idzie winda.
— Dobrze. A mieszkanie?
— Składa się z czterech pokojów. Dwa na końcu korytarza, dwa inne — z obu jego stron.
— W którym znajdę Meltona?
— Z prawej strony mieszkają stare Indjanki, z lewej ja mieszkałam; nawprost zaś, prawa para drzwi prowadzi do Wellerów, lewa do Meltona.
— Jakie zamki są w drzwiach?
— Niema żadnych. Drzwi nie są z drzewa. To jedynie maty, zwisające z góry.
— Kto wciąga windę do góry?
— Indjanie, którzy czuwają na górze. Są to... Uwaga!
Zwróciła się w kierunku szybu. Stamtąd brzęczał łańcuch skrzyni. Widzieliśmy, jak podnosiła się powoli do góry,
— Tam nie śpią jeszcze — rzekłem. — Poco wciągają skrzynię? Czyżby chciał kto zjechać?
— Teraz przekona się pan, żeś nie miał racji, gdyż z pewnością jedzie wódz indjański.
— Sądzi pani zbyt pochopnie. Jeśli ktoś zjedzie, to na pewno będzie to Melton, albo stary Weller.
— Wellera dzisiaj tu niema.
— Gdzie jest?
— Pojechał z wieloma Indjanami odszukać pana w razie pańskiego przybycia zawiadomić o tem Meltona. Zapewne nie spostrzegł sennora, gdyż byłby już wrócił.
— A więc nie jego mamy się tutaj spodziewać. Będzie to Melton.
— Najlepsza sposobność, aby go złapać!
— To jeszcze zależy od wielu okoliczności. Trzeba być przezornym. Weller mógł już wrócić, może być przy Meltonie. Musimy czekać na dalszy rozwój wypadków. Dlatego też panią proszę, abyś się pozwoliła z powrotem zamknąć.
— Zamknąć? — zapytała przerażona. — Nie, na to nie pozwolę. Jestem wściekle zadowolona, że się wydostałam.
— Daję pani słowo, że ją na pewno wypuszczę. Chcę tylko zobaczyć, kto tu przyjdzie i w jakim celu; powinien przeto zastać wszystko po dawnemu.
Opierała się, lecz wkońcu uległa. Zamknąłem drzwi na zasuwy i ukryłem się wraz z Mimbrenjem za wielkim stosem drzewa, nagromadzonego tam, gdzie zaczynała się rozkopana część korytarza. Światło pogasiliśmy.
W tej chwili dobiegł nas szmer opuszczanej skrzyni. Wzmagał się z chwili na chwilę. Z góry padał odblask; skrzynia uderzyła o grunt. Stał w niej Melton z latarką na pasie. Wysiadł z windy i wyciągnął przedmiot, w którym mimo oddalenia poznałem skrępowanego człowieka. Tu, na dole, akustyka była doskonała. Dlatego słyszałem każde słowo Meltona. Wołał szyderczo:
— Tęskniłeś do swego Białego Kwiatu! Dlatego sprowadziłem cię, abyś mógł ją ujrzeć. Uważaj!
Doszedł do drzwi, które więziły Judytę, otworzył je i zawołał:
— Zechce pani łaskawie wyjść do nas. Oczekuje panią radosne oszołomienie.
Judyta wyszła. Doprowadził ją do leżącego na ziemi Indjanina i zapytał:
— Zna go pani? Mam nadzieję, że pani Węża sobie przypomina.
— Przebiegły Wąż! — krzyknęła zaskoczona. — Spętał go pan!
— Tak. Widzi pani, jaki bohater z ukochanego! Przyszedł, aby pociągnąć mnie do odpowiedzialności i aby panią uwolnić, i oto sam został strącony w podziemia. Nigdy już nie ujrzy światła słonecznego. Za wiele mi pani o nim opowiadała, abym mu miał darować życie!
— Chce go pan zamordować? — zapytała, zdjęta strachem.
— Zamordować? Co za wyrażenie! Czy należy to koniecznie nazwać mordem, jeśli Węża zakopię i okryję piękną kołdrą, aby natychmiast zasnął? Jeśli się nie obudzi — to już jego sprawa, nie moja.
— A więc pogrzebie go pan żywcem.
— Owszem, jeśli pani sprawia przyjemność tak, a nie inaczej to nazwać.
— Zwierzę, nie człowiek!
— Niech się pani nie śpieszy z wnioskami. Natychmiast pani okażę, że nie jestem zwierzęciem, acz człowiekiem, i to człowiekiem bardzo dobrym. Zanim bowiem umrze, pozwolę wam spędzić ze sobą dwie, lub trzy godziny. Niech mi pani da swoje ręce; zwiążę je na plecach, abyś nie mogła nadużyć mojej dobroci i odkopać swego adoratora.
Ociągając się, rzekła:
— Nie sądź, że ujdzie ci to bezkarnie. Yuma pomszczą śmierć swego wodza.
— Ani myślą. Nie wiedzą, że ja jestem sprawcą jego zniknięcia. Pani ręce! Proszę po raz ostatni!
Wyciągnęła ręce, mówiąc:
— Zwiąż mnie. Nie chcę z panem walczyć, ponieważ brzydzę się pańskiego dotknięcia. Lecz kara cię nie minie!
— Chce pani zostać prorokinią, Judyto? To nieopłacalny interes; dzisiejsza ludzkość cierpi na brak wiary.
Związał jej ręce na plecach i cisnął do ciemnego lochu, z którego była wyszła. Nie stawiała oporu. Wrzucił za nią Indjanina, zamknął drzwi, zaryglował, poczem przyłożył do nich ucho i nasłuchiwał. Światło latarki nadawało jego twarzy wyraz prawdziwie djabelski. Wreszcie wrócił do skrzyni i za pomocą zwisającego sznura dał znać do góry, aby go wciągnięto zpowrotem. Skrzynia zaczęła się podnosić. Światło znikło, a wraz z niem odgłos potrąceń skrzyni o mur.
Mój Mimbrenjo nie szepnął jeszcze ani słówka, od chwili, gdyśmy przeczołgali się przez otwór w murze. Teraz jednak był do takiego stopnia zdumiony mojem zachowaniem, że nie mógł dłużej milczeć.
— Biały, — rzekł — którego chcieliśmy schwytać, był tutaj. Mogliśmy łatwo i szybko się uwinąć. Dlaczego Old Shatterhand wypuścił go z rąk?
— Ponieważ i tak jestem pewny tego kąska. Kiedy zaskoczymy Meltona później, ogarnie go dwakroć większa groza.
Zapaliłem światło i otworzyłem drzwi, do których całem ciałem przywarła Żydówka. Odetchnęła głęboko i rzekła:
— Dzięki Bogu! Już lękałam się, że pan nie nadejdzie!
— Ja dotrzymuję słowa. Czy rozmawiała pani z wodzem?
— Jeszcze nie. Z głębokiej troski zaniemówiłam. Słyszał pan, co mówił Melton?
— Wszystko.
— Jakże łatwo mógł pana odkryć. A wówczas znów byłabym w jego mocy.
— Nie, wówczas on byłby w mojej. Porozumiem się z Przebiegłym Wężem. Chwalić Boga, że Melton tak z nim się obszedł. Dał mi do ręki atut, którym go pokonam.
Zbliżyłem się do Indjanina i przeciąłem więzy. Podniósł się szybko i zapytał Żydówki:
— Kim jest ta biała twarz? Znajduje się w naszym szybie, a jednak do nas nie należy?
— Mój czerwony brat dowie się zaraz, kim jestem, — odpowiedziałem, zamiast dziewczyny. — Nie zrozumiał, co Melton powiedział białej córze, ponieważ posługiwał się językiem obcym. Dlatego pytam się Węża, czy wie, co Melton zamierzał z nim uczynić?
— Wiem. Miałem umrzeć. Chciał mnie zagrzebać żywcem.
— Czy sądzi mój brat, że Melton mógłby wprowadzić w czyn swoją groźbę?
— Na pewno; w przeciwnym razie nie byłby bezpieczny.
— Cóż się miało stać z białą dziewczyną, którą Przebiegły Wąż chciał pojąć za squaw?
— Miała zginąć, jak reszta białych, którzy tu pracują i którzy nigdy już nie ujrzą światła dziennego.
— Mój brat się myli, gdyż ujrzą je najbliższego poranku. Wyprowadzę ich z szybu.
— Melton nie pozwoli.
— Nie będzie mógł pozwolić, ponieważ go o to nie poproszę. Przyszedłem tutaj, aby wyzwolić wszystkich jeńców, jak wyzwoliłem ciebie.
— Nie jestem jeszcze wolny — jakże bowiem wydostanę się z szybu?
— Pytasz się o to? Masz tylko czekać, aż Melton wróci. Nietrudno będzie zaskoczyć go znienacka i powalić. Ale możemy się bez tego obejść. Wyprowadzę Przebiegłego Węża i białą córę nieznaną im drogą. Wówczas będzie mógł mój czerwony brat pojąć Biały Kwiat za squaw, wybudować jej pałac i zamek.
Moja osoba, obecność i każde słowo były dlań zagadką. Bawił mnie wyraz zdumienia, powlekający jego oblicze.
— Mój biały brat zna nieznaną mi drogę z szybu? — zapytał. — Wie również, ze kocham białą kobietę i co jej przyrzekłem? Czy nie zechce mi powiedzieć, kim jest?
— Moje imię W języku Yuma brzmi Tave–schala.
Tave-schala! Old Shatterhand! — zawołał, cofając się o dwa kroki i patrząc na mnie, jak na upiora, — Old Shatterhand tu, pomiędzy nami, w naszym szybie!
Nie dowierzał własnym uszom.
— Jeśli nie wierzysz, zapytaj się białej dziewczyny.
— Old—Shatter—hand, wróg naszego plemienia! Pośród naszego obozu, w sercu Almaden!
— Mylisz się, nie jestem wrogiem waszego plemienia; byłem zawsze przyjacielem wszystkich czerwonych plemion.
— Lecz ty właśnie zabiłeś Małe Usta, syna naszego wodza!
— Zmusił mię do tego, ponieważ chciał zabić młodego Mimbrenja, jego brata i siostrę.
— Wódz zaprzysiągł ci zemstę!
— Wiem o tem; ale czy z tego powodu ty również jesteś moim wrogiem śmiertelnym?
— Muszę słuchać wodza.
— Żaden czerwony wojownik nie jest nikomu podległy, a tem bardziej ty. Wasz wódz może swoją sprawę sam ze mną załatwić, — niepotrzebni mu pomocnicy. Oswobodziłem cię, dowodząc tym czynem, że nie jestem wrogiem Yuma. Gdybym nim był, zabiłbym wszystkich waszych wojowników, których spotkałem po drodze z hacjendy del Arroyo. Było ich czterdziestu; żadnego nie zgładziłem, a tylko wziąłem do niewoli.
— Wszystkich—do—niewoli? — powtórzył zdumiony. Gdzie się znajdują?
— Przy oddziele Mimbrenjów, z którym przybyłem.
— Czy Mimbrenjowie są przy tobie?
— Nie. Pod dowództwem Winnetou, wielkiego Apacza, czekają na mój powrót w takiem miejscu, którego nie potraficie odszukać. Sam z młodym Mimbrenjem wyruszyłem w drogę, aby zbadać Almaden. Sam też oswobodzę wszystkie blade twarze, zamknięte w podziemiach, sam jeden, nie potrzebując niczyjej pomocy.
Nadmierne zdumienie zacinało mu język i tamowało słowa. Mówiłem w dalszym ciągu:
— Nietrudno nam będzie zwyciężyć Yuma, którzy czuwają w Almaden. Nie życzyłbym sobie jednak przelewu krwi. Niech Przebiegły Wąż powie, czy chce zostać moim wrogiem, czy przyjacielem?
Indjanin wydawał mi się człowiekiem bardzo uczciwym. Dlatego obchodziłem się z nim oględnie. Zastanawiał się przez kilka minut, patrząc na mnie uważnie, poczem rzekł:
— Kazano mi być wrogiem Old Shatterhanda. Muszę być posłuszny rozkazowi. Ocalił jednak mnie i Biały Kwiat, przeto pragnę ofiarować Shatterhandowi przyjaźń. Nie mogę uczynić tego, czego serce pożąda, ani tego, do czego skłania mnie rozkaz; nie będę przyjacielem Old Shatterhanda, ani jego wrogiem. Może ze mną zrobić, co tylko zechce.
— Mój brat mówi bardzo rozsądnie. Czy jednak zastosuje się do roli, którą mu wyznaczę?
— Tak. Nie uniknąłbym śmierci; odbierz mi życie, a nie będę się bronił.
— Odbiorę ci nie życie, tylko wolność, przynajmniej na jakiś czas. Czy będziesz się uważał za mojego jeńca?
— Tak.
— Czy muszę cię związać, abyś nie umknął?
— Czy zwiążesz mnie, czy nie, pozostanę przy tobie, dopóki mi nie powiesz, że jestem wolny. Lecz niczego więcej ode mnie nie żądaj. Nie udzielę ci ani pomocy, ani wskazówek.
— Dobrze więc, zgoda zapadła. Jesteś moim jeńcem i słuchasz moich wskazań. Niepotrzebna mi twoja pomoc w tem co czynię.
Uwolniłem również ręce Żydówki i udałem się na poszukiwanie robotników. Droga, która zaprowadziła mię do Judyty, była niewielka. Rozpoczęto tu kopanie nowego tunelu; poniechano go jednak, nic w tym kierunku nie znalazłszy. Robotnicy znajdowali się zapewne za drugiemi drzwiami. Kiedy otworzyłem je, znaleźliśmy się jakgdyby w komorze, z której prowadziły trzy korytarze w różnych kierunkach. Powietrze nieznośne. Czuć było siarką; oddychało się z trudem. Dwa korytarze otwarte naprzestrzał. Przed trzecim wartowały drzwi o dwóch zasuwach. Zobaczyłem tu również zamknięte okienko z rodzaju tych, jakie spotyka się się w więzieniach. Otworzyłem je, ale musiałem się szybko cofnąć przed straszliwemi wyziewami, bijącemi z wnętrza. Płomień świecy ledwo nie zagasł, gdy ją trzymałem wpobliżu otworu.
Jeszcze gorzej się działo, kiedy otworzyłem drzwi. Buchnęły na mnie gęste wyziewy, niemożliwe do opisania. W porównaniu z tem, powietrze pod pokładem emigracyjnego okrętu należało nazwać najczystszym ozonem i aromatem. Drzwi były o wiele niższe od innych, odpowiednio do korytarza, który biegł za niemi. Poruszać się można było, jedynie skurczywszy we dwoje. W takich to warunkach pracowali emigranci! Leżeli pokotem tuż za drzwiami, mężczyźni, kobiety, dzieci. Kiedy padł na nich blask naszego światła, podnieśli się wszyscy, zabrzmiał zgiełk łańcuchów, do których były przymocowane okowy, skuwające im ręce i nogi. Dzieci poczęły płakać ze strachu; kobiety błagały o chleb; mężczyźni klęli, obryzgiwali mnie pianą wściekłości, skupili się, aby mnie otoczyć.
Zaciskano i podnoszono pięści; była to chwila najwyższego podniecenia. Lecz parę głośnych słów przemieniło niebezpieczną nienawiść w coś wręcz odwrotnego. Skakano z radości, obejmowano mnie, pomimo oków i łańcuchów. Każdy chciał uścisnąć moją dłoń; niektórzy nawet całowali mnie, wielu płakało z radości. Sporo czasu upłynęło, zanim uspokoili się na tyle, że mogłem się od nich czegoś dowiedzieć.
Wódz przyglądał się temu zdaleka. Kiedy nieco rozluźniło się dokoła mnie, podszedł i rzekł:
— Powiedziałem, że Old Shatterhand nie uzyska ode mnie żadnej pomocy. Jednakże coś chciałbym mu powiedzieć: tam, w rysie muru, leży klucz, którym się otwiera okowy.
Był widocznie wzruszony widokiem nieszczęśliwych. Pięć minut nie upłynęło, a wszystkie okowy były zdjęte i odrzucone. Teraz oswobodzeni chcieli wyjść, wyjść na wolność. Z trudnością przywołałem ich do spokoju. Zgiełk mógł łatwo dojść do Meltona i ostrzec go, więc spodziewając się napaści, zarządziłem, aby zabrano jako broń wszystkie narzędzia, młoty i piły.
Naraz uwaga tłumu skupiła się na czerwonoskórym. Wiedzieli, kim jest i jaką rolę odgrywał w przestępstwie Meltona. Chcieli się nań rzucić. Ledwo zdołałem uchronić go przed lynchem. Zapewniłem ich, że jest moim zakładnikiem i, jako taki, może im się bardzo przydać.
Poszliśmy drogą, prowadzącą do jaskini. Ponieważ mogliśmy chodzić tylko gęsiego, utworzył się więc długi szereg. Zapaliliśmy wszystkie światła, które mi pozostały, jak również lampki górnicze, które wisiały na ścianach. Oczywiście, ponieważ otchłań zagradzała drogę bezpośrednią do jaskini, przeto musieliśmy wydostać się z podziemi przez opisany już otwór. Kiedy ostatni wyszedłem, zasypaliśmy tunel ziemią. Dotarliśmy wreszcie do jaskini. Była dość obszerna, aby nas wszystkich pomieścić.
Była już godzina trzecia, lub czwarta, — czas najwyższy na schwytanie Meltona. Chciałem się wprawdzie szczegółowo rozmówić z wychodźcami, lecz musiałem odłożyć to na później, ponieważ przed świtem należało opuścić Almaden. Wybrałem dziesięciu najsilniejszych mężczyzn, którzy mieli nam towarzyszyć; pozostałym zabroniłem wydalać się z jaskini, łatwo bowiem mogli zostać odkryci. Złożyli solenne przyrzeczenie. Co się tyczy wodza, byłem pewny, że dotrzyma słowa. Zresztą, gdyby usiłował uciec, znalazłby śmierć z rąk wychodźców. —
Drogę na płaskowzgórze każdy z dziesięciu emigrantów znał dobrze, ponieważ tędy ich prowadzono. Dotarliśmy bardzo prędko. Można było nie lękać się straży: gdyby nawet usłyszeli odgłos kroków, z pewnością przyjęliby nas za swoich.
Domek nad szybem oprócz drzwi posiadał kilka otworów okiennych. Stąd biło światło. Głośnemi krokami podeszliśmy wprost do domu i weszli wszyscy, a raczej wtłoczyliśmy się raptem. Trzej Indjanie wartownicy, leniwie rozwaleni, porwali się z miejsca, lecz natychmiast wsiedliśmy im na piersi i spętali ich własnemi pasami. Z ustami zakneblowanemi, zostali wyniesieni i ułożeni na takiej odległości, że z domu nie można było ich dostrzec. Dziesięciu emigrantów pozostało przy nich. Zarządziłem to ze względu na Meltona, który nie powinien się był odrazu zorjentować w sytuacji.
Mogłem go schwytać o własnej mocy. Dla pewności jednak zabrałem ze sobą młodego Mimbrenja, na którym mogłem bardziej polegać, niż na dziesięciu białych, nie byli bowiem obeznani z życiem awanturniczem.
W domku znaleźliśmy kilka małych latarek. Zapaliłem jedną i zawiesiłem na guziku od kamizelki, aby łatwo dała się zasłonić płaszczem. Sądziłem, że znajdę tu kołowrotek od windy. Nie widziałem go; znajdował się więc niżej — dlaczego? — nie obchodziło mię to w danej chwili. Sterczał wierzchołek drabiny. Zszedłem po niej, za mną zaś Mimbrenjo.
Otwór był tutaj o wiele szerszy, niż na dole. Wkrótce znalazłem się w czworokątnej bocznicy szybu. Opodal stał kołowrót nad prowadzącą do głębi dziurą. Na trzech ścianach wisiały wszystkie niezbędne narzędzia, w czwartej był wybity obszerny otwór — początek poszukiwanego korytarza. Nasłuchiwałem: w głębi panowała cisza; weszliśmy, posuwając się głuchemi krokami.
Zasłoniłem latarkę, tylko czasem rzucając smugę światła na drogę. Korytarz był długi, zdawało się, że nie ma końca. Wreszcie ujrzeliśmy z prawej i lewej strony drzwi. Były zasłonięte matami. Zdawało się, że wszystko śpi. Jednakże, kiedy zbliżyłem się jeszcze o kilka kroków, usłyszałem rozmowę. Głos dobiegał z poza lewych drzwi, a więc z pokoju Meltona. Podeszłem bliżej, uchyliłem nieco rąbka maty. Paliła się tu świeca, pozwalając dokładnie obejrzeć wnętrze. Pokój był duży. W kącie na lewo znajdowało się posłanie z kołder. Pośrodku stał zgruba ciosany stół, na nim leżały dwa rewolwery i nóż; dokoła zaś — z gałęzi plecione krzesła, a raczej stołki. Na ścianie z prawej strony wisiały dwie strzelby, obok nich — obszerna torba skórzana, z pewnością zawierająca patrony. Melton siedział przy stole i rozmawiał z Indjanką, która była wzorem ludzkiej szpetności. Stała między stołem a drzwiami. W chwili, gdym rzucił na pokój pierwsze spojrzenie, przemawiał Melton w żargonie indjańsko-hiszpańskim.
— Chyba współczucie nakazuje wam wypytywać się o jej los.
— Współczucie? — odpowiedziała skrzypiącym głosem. — Cieszymy się z głębi serca! Nie znosimy jej, niemniej niż ona nas.
Niewątpliwie mowa była o Judycie.
— Wobec tego ucieszysz się bardziej wiadomością, że ona już nigdy nie wróci. Same jesteście sobie paniami. Służcie mi tylko wiernie. a sowicie was wynagrodzę.
— Jesteśmy ci wierne, sennor, ponieważ przyrzekłeś nam wiele pięknych rzeczy, a nie wątpimy. że dotrzymasz obietnicy. Obyś mógł tylko pokonać wrogów, których się spodziewasz.
— O, nie lękam się wcale. Szaleńcy, sami oddają się w nasze ręce. Zresztą, nie dotrą tutaj. Ostrzeżeni przez wywiadowców, wyjdziemy na ich spotkanie i wytępimy co do nogi.
— Słyszałyśmy, że towarzyszy im wielki Winnetou i pewien bardzo dziarski biały wojownik. Tego nie znam ale wiem, że niełatwo pokonać wielkiego Apacza. Jego przebiegłość przekracza granice wyobraźni. Być może, wywabi naszych ludzi z Almaden, aby zająć je tem łatwiej.
— To mu się nie uda. Ale gdyby tutaj przybył, wiadomo wam, co należy czynić. Nóż leży przy kołowrocie. Lecz nawet gdyby nas pokonał, nie mógłby zdobyć skały, która służy za wspaniałą, niedostępną twierdzę. Wbrew naszej woli nikt tu nie wejdzie, szczególnie zaś Winnetou i biały, o którym mówiłaś.
Nie chciałem już dłużej słuchać jego pustych przechwałek, ponieważ czas naglił do pośpiechu. Odsunąłem zasłonę, wszedłem do pokoju i rzekłem:
— Myli się pan bardzo, master Melton; jak pan widzi, jesteśmy już tutaj!
W tej samej chwili schwyciłem ze stołu rewolwery i nóż, i stanąłem między nim a bronią, wiszącą na ścianie. Cofnął się przede mną, jak przed upiorem.
— Old Shatterhand! Do stu djabłów! — zawołał. — A więc jest tutaj i Winnetou Precz, precz, spełnij swoją powinność, gdyż jest to biały, o którym mówiłaś!
Okrzyk był skierowany do Indjanki. Zerwała się z miejsca, aliści schwyciłem ją i odrzuciłem wgłąb z taką siłą, że aż przewróciła się na pościel. Nadbiegł Mimbrenjo, aby ją przytrzymać; miotając się, a nie mogąc wyrwać, krzyknęła kilka indiańskich słów. Zrozumiałem tylko dwa: ala i akwa, pierwsze było imieniem kobiecem, drugie oznaczało nóż. Okrzyk był chyba skierowany do drugiej starej Indjanki, która się znajdowała za drzwiami. Nie mogłem się tem zająć, ponieważ musiałem skupić uwagę na Meltonie, który, klnąc, usiłował mi rozbić głowę jedyną swoją bronią — stołkiem. Podbiegłem w porę, podniosłem go do góry i rzuciłem o mur, z takim rozmachem, że zwalił się na ziemię jak złamany. W tej chwili w korytarzu odezwał się głos kobiecy. Melton chciał się podnieść, trzymałem go jednak mocno za szyję. Usiłował odepchnąć mnie kolanami — daremnie. Teraz pośpieszył mi na pomoc, zresztą zbyteczną, młody Mimbrenjo, który ogłuszył był starą dzielnem uderzeniem. W kącie leżały lassa; jednem z nich związał Meltona, podczas gdy ja go trzymałem. Skorośmy nędznika obezwładnili, rzekłem do swego towarzysza:
— Zostań tutaj. Muszę wyjść, ponieważ tam się coś stało.
Kiedy wyszedłem z pokoju, usłyszałem zgiełk łańcucha. Pobiegłem szybko naprzód, korzystając ze światła latarki. A kiedy stanąłem u kołowrotu, ujrzałem starą Indjankę. Zanim zdążyłem jej przeszkodzić, przecięła rzemień, łączący łańcuch windy z kołowrotem. Łańcuch runął z ciężkim brzdękiem wgłąb szybu.
Teraz zrozumiałem słowa Meltona: — Wiadomo wam, co należy uczynić. — W razie klęski i niebezpieczeństwa, Indjanki miały spuścić windę, przeciąć rzemień i w ten sposób uniemożliwić, na długi przynajmniej czas, drogę do szybu. Robotnicy zginęli niechybnie; nie mogliby więc świadczyć kto im zgotował zagładę. Byłem głęboko wstrząśnięty. Tak złowrogiego, tak piekielnego pomysłu nie spodziewałem się nawet po Meltonie.—
Indjanka chwyciła się drabiny. Odciągnąłem ją i przywlekłem do pokoju, gdzie leżał Melton. Zobaczywszy nas, rzucił na starą zakłopotane spojrzenie i zapytał:
— Czy łańcuch odcięty?
— Tak — skrzeknęła potakująco.
Roześmiał się i rzekł szyderczym głosem:
— Djabeł wie, jakżeście się tu dostali, master. Szczęście panu dopisało. Atoli cel pańskiej wyprawy stracony.
— Jaki cel? — zapytałem, podejmując grę.
— Zna go pan lepiej, niż ja; nie powiem panu nic, co mogłoby posłużyć jako dowód przeciwko mnie.
— Szukam robotników z hacjendy del Arroyo. Gdzie są?
— Nic o nich nie wiem. Poszukaj ich pan sam. Są dopiero w drodze do Almaden — wyprzedziłem ich.
— Poco pan strącił łańcuch w otchłań szybu?
— Ja? Słyszał pan wszak, że uczyniła to Indjanka.
— Uczyniła to na pański rozkaz.
— Pan tego pewien? Proszę, wybadaj Indjankę! Chętnie odpowie na wszystko, o co zapytasz. Ja jednak żądam stanowczo, abyś mnie puścił Almaden jest moje; ja tu jestem panem, a ja tu rozkazuję i jeżeli mnie natychmiast nie puścisz, podniesiesz wszystkie konsekwencje!
— Nie lękam się konsekwencyj. Co się z panem stanie, czy odzyskasz kiedykolwiek wolność, — to już sąd rozstrzygnie.
— Sąd? Oszalał pan? Gdzie tu jest sąd?
— Jest już w drodze. Śledztwo wyjaśni, kto wynajął Yuma, aby napadli na hacjendę del Arroyo i w popiół ją obrócili. Odszuka się robotników. Sądzę, że jeżeli znajdziemy ich, opowiedzą nam wiele chwalebnych rzeczy o panu.
— Wobec tego życzę sennorowi, abyś ich odnalazł, roześmiał się — i abyś był szczęśliwszy w tem przedsięwzięciu, niż ja. Nie widziałem ich bowiem od czasu, gdy rozstałem się z nimi na hacjendzie.
— Są więc istotnie w drodze. Załatwiłem tu już wszystko i wracam do hacjendy, więc spotkamy się niezadługo. Ponieważ pan mi towarzyszy, przeto będzie sennor miał przyjemność powitać emigrantów i przekonać się o ich życzliwości.
Twarz Meltona wyrażała szatańskie szyderstwo.
— Bardzo mnie to cieszy, sir. Ich świadectwo będzie dowodem nieprawności pańskiego napadu na mnie. Niech pan pomyśli o skutkach!
— Może być tylko jeden skutek: stryczek dla pana. Mam dosyć dowodów przeciwko sennorowi, sądzę nawet, że potrafię skłonić Yuma do świadczenia przeciw panu.
— Niech pan tylko spróbuje! — rzekł, śmiejąc się na potęgę.
— Na pewno spróbuję. Sądzę, że znajdzie się jeszcze co innego. Ponieważ jest pan następcą hacjendera, więc masz kontrakty z moimi ziomkami, zarówno jak akt kupna hacjendy, podpisany w Ures. Prawdopodobnie posiada pan jeszcze inne kompromitujące listy oraz papiery. Czy mogę sennora zapytać, gdzie się znajdują?
— Proszę, niech pan pyta, ilekroć się panu spodoba. Nie mam nic przeciwko temu.
— Ale pan mi nie odpowie. Wobec tego poszukam na własną rękę.
Przeszukałem ubranie, które nosił, i inne, które wisiały w pokoju. Specjalnie ominąłem najprawdopodobniejszą skrytkę i udałem się do innych pokojów. W pokoju Wellerów nic nie znalazłem. W pokoju Judyty i Indjanek leżało sporo żywności, która nam mogła się przydać. Miałem bowiem żywność tylko dla siebie i Mimbrenja. Kiedy wróciłem do Meltona, zapytał, szydząc ze mnie:
— Znalazł pan na pewno, master? Nie ulega wszak żadnej wątpliwości, że Old Shatterhand odrazu każde pismo nosem zwącha!
— Jest to tak pewne, że nawet osobiście nie zadam sobie trudu. Mój młody towarzysz opuka ściany. Na pewno znajdzie wydrążoną skrytkę. Ludzie pańskiego pokroju zwykłe mają takie schowki.
— Niech puka! Mnie to tylko zabawi.
Mimbrenjo zaczął szukać, ja zaś uważnie obserwowałem Meltona. Każdy kryminolog wie, że w rewizjach mieszkaniowych najlepszą wskazówką są oczy i wyraz twarzy ukrywającego. Umówiłem się po cichu z Mimbrenjem, aby szukał drążonych miejsc w ścianach i w podłodze. Przyczem, gdybym chrząknął, miał chwilowo oddalić się od podejrzanego miejsca, aby wnet doń powrócić. Udawałem, że całą uwagę skupiam na ruchach chłopca, w istocie zaś nie spuszczałem oczu z Meltona. Aby tego nie zauważył, stanąłem w cieniu.
Melton spoglądał na chłopca z pewnością siebie, która wszakże opadała w miarę, jak chłopiec zbliżał się do posłania. Kiedy podszedł bliżej, zakaszlałem pocichu. Oddalił się i natychmiast twarz Meltona przybrała wyraz zadowolenia. Ponieważ powtarzało się to kilkakrotnie, więc nabrałem przekonania, że skrytka znajduje się w samem posłaniu, lub wpobliżu. Przestałem tedy chrząkać, kiedy Mimbrenjo ponownie się do niego zbliżył. Wskutek tego przeszukał je starannie. Melton był zaniepokojony, lecz rychło odzyskał humor, gdyż chłopiec, nic nie znalazłszy, szukał gdzie indziej.
Byłem pewny, że trzeba przeszukać podłogę pod posłaniem. Nie chcąc jednak, aby Melton wiedział o pomyślnym wyniku, kazałem Mimbrenjowi zaprzestać poszukiwań. Melton odnowa zaczął z nas szydzić. Nie odpowiadając na drwiny, pozostawiłem go wraz z Indjankami pod opieką chłopca i udałem się do dziesięciu wychodźców, którzy czuwali przy pojmanych wartownikach. Jeden wystarczał, aby podołać zadaniu. Reszta musiała pójść za mną po żywność. Niebawem wnieśliśmy czerwonoskórych jednego po drugim do pokoju Indjanek, poczem wychódźców, odesłałem z prowiantem do jaskini, nie chcąc, aby Melton ich zobaczył.
Przeniosłem kobiety do wartowników, Meltona zaś do pokoju Judyty. Zacząłem badać podłogę pod posłaniem. Stanowiła ją mocno ubita ziemia. Zapukałem — usłyszałem głuchy odzew. Odgrzebawszy ziemię nożem, natrafiłem na płaski kamień. Pod nim było wgłębienie, w którem znalazłem torbę skórzaną, zaszytą dla ochrony przed wilgocią w kawał skóry. Otworzyłem ją, aby przelotnie obejrzeć zawartość. Tkwiły tu listy i liczne papiery, kontrakt z moimi ziomkami i akt kupna hacjendy. W specjalnej skrytce leżał pakiet obligacyj na dość znaczną sumę. Schowałem torbę do kieszeni, zagrzebałem dołek i przywróciłem wszystko do dawnego stanu. Zabrawszy broń Meltona, poszliśmy po jeńca. Wpakowałem mu knebel w usta. Ponieważ nie chciał wyjść, więc przywiązaliśmy go do lassa i pociągnęli wgórę. Drabinę połamałem, zasypując jej szczątkami przejście do korytarza, aby opóźnić pościg Yuma.
Uderzeniami kolby zmusiłem Meltona do pójścia z nami. Kiedyśmy doszli do kamienia, z za którego podsłuchałem rozmowę Judyty z Przebiegłym Wężem, przywiązałem Meltona do skały, aby nie zobaczył robotników przedwcześnie.
W jaskini płonęły świece; zastaliśmy moich ziomków przy śniadaniu. Oznajmiłem im, że musimy natychmiast opuścić Almaden. Słowa te przyjęli z radością.
Konie przeznaczyłem dla najsłabszych. Mimbrenjo wyprzedzał pochód, ja zaś z Meltonem szliśmy na tyłach w znacznem oddaleniu, Przebiegłemu Wężowi skrępowaliśmy ręce na plecach. Aczkolwiek darzyłem go zaufaniem, sądziłem jednak, że zbytek przezorności nie zawadzi. Umieściłem go pośród emigrantów.
Oczywiście, poprzednio zasypaliśmy jaskinię. Gdy pochód się oddalił dostatecznie, wróciłem po Meltona. Odwiązałem go od skały, lecz z powodu panującego mroku związałem mu ramię rzemieniem, przymocowanym do mego ramienia. Ponieważ pamiętał jeszcze ciosy kolbą, więc szedł ze mną potulnie.
Zmierzałem tą samą drogą, którą przybyłem, a więc w kierunku południowym. Wiedziałem, że w tę właśnie stronę podążył Mimbrenjo.
Podczas gdyśmy powoli szli, noc poczęła szarzeć. Kiedy rozjaśniło się na niebie, nie widziałem już Almaden. Nie widziałem również swoich towarzyszy. Umyślnie chodziłem powoli, chciałem bowiem jak najbardziej oszołomić Meltona widokiem wychodźców. W półgodzinnem oddaleniu od miejsca, gdzie mieliśmy skręcić na zachód, obrałem ten kierunek i przyśpieszyłem kroku, aby wyprzedzić znacznie swoich towarzyszy. Wkrótce zobaczyłem za sobą długą ciemną linię z dwoma wyraźniejszymi punktami. Linję stanowili piechurzy, punktami zaś były wierzchowce z jeźdźcami. Melton patrząc wciąż przed siebie, nie spostrzegł ich. Milczał przez całą drogę; teraz atoli, zmęczony szybkiem chodzeniem, rzekł:
— Dokąd mnie pan ciągnie z taką szybkością, sir? Przypuszczam, że do hacjendy del Arroyo?
— Z całą pewnością, szanowny master, — odpowiedziałem.
— Pieszo?! Kiedyż według pana przybędziemy, tem bardziej, że wybrałeś złą drogę?
— Tą samą drogą przybyłem. Sądzę więc, że jest dobra.
— Ależ gdzie tam! To droga okrężna. Prosta i krótsza prowadzi na północ, Taki doświadczony biegacz jak pan powinien o tem wiedzieć.
— Pańska droga jest dla mnie fałszywa. Na północy uwijają się Yuma z Wellerem, których wysłałeś na zwiady. Widzisz więc, że ptak nie głupi, aby miał pójść w zastawione sidła.
— Weller nie spocznie, dopóki nie uwolni swego syna i dopóki nie napadnie na was z Yuma.
— Weller mnie nie przeraża. Syna nie może już uwolnić, ponieważ zadusił go Herkules. Kiedy zaś schwycimy starego, w co nie wątpię, pomówimy z nim krótko. Opowiadał panu pewnie, że usiłował wraz z nieboszczykiem synem zamordować Herkulesa. Ponieważ Herkules czaszkę ma twardą, więc wylizał się z ran. A teraz wyskakuje ze skóry, czekając na starego. Niema też obawy, aby Weller napadł nas z Yuma. Ci dobrzy ludzie rychło się spostrzegą, że przyjaźń wasza zdradliwa i bardzo niebezpieczna.
— Chciałbym znać powód.
— Tym powodem jest Przebiegły Wąż.
— W jaki sposób? To mój najwierniejszy sprzymierzeniec; odda Wellerowi do rozporządzenia wszystkich wojowników.
— Sądzi pan, że Weller ich zażąda?
— Tak, — z chwilą, gdy dowie się o mojem zniknięciu.
— Tak, tak! Sądzę, że w obozie spostrzegą nietylko pańskie, lecz również zniknięcie Przebiegłego Węża. A może pan nie wie, że wódz nagle zginął?
— Absolutnie! Zginął? Gdzie?
— W szybie.
Raptownym ruchem odwrócił twarz, jakgdyby otrzymał cios w głowę. Obejrzał mnie szeroko wybałuszonemi oczami i zawołał:
— W szybie?! Jak pan to rozumie?
— Nie inaczej, niż było w rzeczywistości. Został uwięziony wraz z piękną Judytą przez niejakiego Meltona.
— Człowieku, czy jesteś przy zdrowych zmysłach?!
— Przy wielce zdrowych. Judyta została uwięziona, mimo że groziła panu zemstą wodza, z którym się zaręczyła poprzedniego wieczora. Kiedy zniknęła, wódz zgłosił się po nią, a wówczas spętałeś go i wtrąciłeś do lochu.
— Człowieku, czytasz romans fantastyczny, zgoła niewiarogodny.
— To będzie istotnie podobne do romansu, jeśli dodam, że czerwonoskóry został uwięziony w tym samym lochu, co Judyta.
— Mówi pan tak, jakbyś był wszechwiedzącym!
— Nie trzeba być wszechwiedzącym, aby mówić o tem, co się widziało i słyszało.
Jak?! Co?! — pytał się, podczas gdy głos mu nabrzmiał lękiem, a oczy wylazły z orbit. — Pan widział to i słyszał?
— Naturalnie.
— Musiał więc pan być w szybie!
— Naturalnie.
Zatrzymał się, obejrzał mnie, jakby we śnie i zapytał:
— Jakże pan dostał się na górę?
Nie chciałem mu jeszcze wyjawić całej prawdy, odpowiedziałem więc:
— Czyż nie mogłem wciągnąć się na łańcuchu windy?
— Nie, ponieważ pociągnąłem wówczas skrzynię do samej góry.
— Aha, pociągnąłeś wówczas skrzynię do samej góry. Zdradził się pan sam!
— Do kata, tak! Ale tylko wobec pana. Nikt ci nie uwierzy! Zresztą Weller już się postara, abyś nie mógł świadczyć. Jesteś na pewno w sojuszu z djabłem. Ale nie ufaj mu. Djabeł to kiepski przyjaciel — zawodzi w chwili, gdy jest najbardziej potrzebny.
— Tak, stwierdził pan to po sobie. Teraz czujesz się przez szatana opuszczony — odpowiedziałem, odwracając głowę, ponieważ wstrętem przejmowała mnie jego twarz. — Prawidłowa i męska piękność rysów Meltona znikła naraz; wyglądał szpetnie, djabelsko szpetnie!
— Ja opuszczony?! — krzyknął. — Mylisz się bardzo. Nie masz znowu nade mną tak silnej władzy, jak przypuszczasz. Co zrobisz ze mną, jeśli tu usiądę i nie ruszę się z miejsca?
Przy tych słowach rzucił się na ziemię.
— Poczułeś już uderzenie kolby, — odpowiedziałem — która i tym razem zmusi cię do posłuszeństwa.
— Odważ się tylko! Bij mnie, uderz! Zostanę tu i pozwolę się raczej na śmierć zatłuc, aniżeli ruszę z miejsca. Nie jesteśmy znowu tak daleko od Almaden i Yuma. Będą szukać, znajdą nasze ślady i już wkrótce mnie uwolnią.
— Nie sądź pan, że to bagatelka! Aby tego dowieść, nie będę cię zmuszał do pójścia. Pozostaniemy tutaj, czekając na przyjście twoich Yuma. Wówczas się okaże, czy zechcą zadzierać ze mną. Nie zwiążę ci nawet nóg, abyś mógł, kiedy przybędą, pobiec im na spotkanie.
Usiadłem przy nim; ułożył się wygodnie, splunął w moją stronę i odwrócił się, aby mnie nie widzieć. To było mi na rękę, ponieważ z tej pozycji nie mógł zauważyć zbliżających się wychodźców. Ukazali się woddali. Wkrótce widziałem ich twarze. Mimbrenjo szedł na przodzie. Zbliżył, się już na tyle, że usłyszałem ich kroki. Melton nasłuchiwał, podniósł tułów i odwrócił głowę. Po chwili zerwał się na nogi, spoglądając na nich, jak na zjawy, i zawołał:
— Do piorunów, co ja widzę! Kto się tu zbliża?
— Pańscy Yuma, aby cię uwolnić, — odpowiedziałem. — Spodziewam się, że ucieszy pana tak rychłe spełnienie nadziei!
— Zatracony łotrze! Jesteś naprawdę w sojuszu z djabłem!
Mówiąc to, kopnął mnie i zaczął umykać z taką szybkością, na jaką pozwoliły mu skrępowane ręce. Ta próba ucieczki była naprawdę śmieszna. Stałem spokojnie, nie ścigając go zgoła. Wyręczyli mnie w tem wychodźcy, którzy z oddalenia czterdziestu, pięćdziesięciu kroków poznali Meltona i rzucili się za nim z głośnemi okrzykami. Tylko Mimbrenjo stał na miejscu i zawołał do mnie ze śmiechem:
— Ptak o związanych skrzydłach niedaleko uleci.
Na czele ścigających biegła Judyta i Przebiegły Wąż, który zbliżał się coraz bardziej do ściganego. Wreszcie wyprzedził go o kilka kroków i zawrócił z taką siłą, że Melton runął i dwukrotnie fiknął koziołka. Nie mógł się już podnieść, ponieważ wódz leżał na nim i, pomimo skrępowanych rąk, ściskał mu gardło. Walczyli ze sobą i przewracali się kilkakrotnie, dopóki nie nadbiegła Judyta na pomoc czerwonoskóremu. Była w podnieceniu, bynajmniej nie kobiecem; krzyczała i waliła Meltona pięściami. Nadbiegli inni i odsunęli ją. Utworzył się kłębek krzyczących ludzi z Meltonem pośrodku. Podbiegłem do nich, gdyż lękałem się o życie mormona. Leżał na ziemi. Trzymano go mocno, Judyta zaś kaleczyła mu twarz pięścią i paznokciami, w najszkaradniejszy sposób. Oburzony, oderwałem ją od Meltona i zawołałem ze wściekłością:
— Co pani robi?! Niech pani zostawi go nam, mężczyznom! Jest pani prawdziwą furją!
— Ten hultaj zasłużył sobie, abym mu oczy wydrapała, — wyrzuciła bez tchu. — Oszukał, uwięził mnie. Miałam zginąć w szybie!
Usiłowała się nań rzucić. Odciągnąłem ją i rzekłem, zwracając się do pozostałych:
— Niech nikt się nie waży go dotknąć! Melton należy do mnie. Nie uniknie kary. Kto jednak nie usłucha, będzie miał ze mną porachunki!
Cofnęli się wszyscy. Podniosłem Meltona, który, pomijając już wygląd zewnętrzny, znajdował się w takim stanie ducha, że ledwo można go było nazwać człowiekiem. Ryczał jak zwierzę; oczy miał zalane krwią; zniekształcone usta szeptały przekleństwa i złorzeczenia. W tych jękach wyczuwało się najgłębszą wściekłość. Położyłem im kres, zatykając mu usta kneblem.
Przebiegły Wąż o oczach rozpalonych ogniem zemsty i nieprzejednanej nienawiści zwrócił się do mnie z zapytaniem:
— Co zamierza Old Shalterhand uczynić z tym niebezpiecznym, zdradliwym białym?
— Nie wiem jeszcze — muszę się poradzić w tej sprawie Winnetou.
— To nie konieczne. Wódz Apaczów zgodzi się z każdem postanowieniem Old Shaterhanda. Obydwaj jesteście jako jeden mąż; co jeden postanowi, na to drugi się zgodzi.
— W jakim celu mówi to Przebiegły Wąż?
— Mam pewną propozycję, którą chciałbym ci w cztery oczy powiedzieć.
Oddaliłem się z nim na taką odległość, że Melton nie mógł nas usłyszeć. Wychodźcy zaś nie rozumieli mowy Indjan. Zaczął od zapytania:
— Niech mi Old Shatterhand powie, czy uważa mię za kłamcę?
— Dlaczegóżby nie? Imię mego czerwonego brata nie może budzić zaufania; wierzę atoli, że Przebiegły Wąż kocha prawdę i że jest zbyt dumny i odważny, aby kłamać.
— Mój brat ma rację. Dziękuję mu. Chcę Shatterhandowi powiedzieć, że gotów jestem zawrzeć z nim pokój nietylko we własnem imieniu, lecz także w imieniu mego całego plemienia.
— Cóż na to powie Vete-ya, wasz wódz naczelny?
— Zgodzi się.
— Wątpię bardzo. Wszak pała pragnieniem zemsty.
— Old Shatterhand jest przyjacielem czerwonoskórych; nie zabija nikogo, jeśli nie jest do tego zmuszony.
— To prawda, ale ta przyczyna nie wystarcza, aby Wielkie Usta przemienił żądzę zemsty w przebaczenie, a nienawiść w przyjaźń.
— W takim razie niech robi, co chce. Mnie jego zemsta nie obchodzi. Kiedy wyruszyliśmy do Almaden, obraliśmy Vete-ya naszym wodzem. Możemy pozbawić go władzy, ponieważ mamy słuchać, dopóki nasza wola. Yuma Składają się z wielu szczepów, on jest wodzem swego szczepu, a ja — swego. Nie stoi wyżej ode mnie. Narzucił mi wojnę, ja jednak doszedłem do przekonania, że pokój jest lepszy. Dlatego jestem gotów wypalić z tobą fajkę pokoju w imieniu przynajmniej własnego szczepu, jeśli nie w imieniu wszystkich Yuma.
— Lecz jeśli Vete-ya będzie temu przeciwny?
— Wówczas ja, jako przyjaciel i brat Old Shatterhanda, będę go bronił wraz ze wszystkimi swymi wojownikami wobec Vete-ya. Czy wierzy mi mój biały brat?
— Wierzę. Lecz mój czerwony brat wypali ze mną fajkę pokoju tylko na pewnych warunkach. Jakież to są?
— Dwa warunki. Mojem pierwszem życzeniem jest, aby Old Shatterhand nic nie miał przeciwko temu, że Biały Kwiat, zwany Judytą, uczynię swoją squaw.
— Nic nie mam przeciwko temu. Owszem, jestem przekonany, że żaden biały nie nadaje się tak na męża Judyty jak mój czerwony brat. Na tym punkcie jesteśmy ze sobą zgodni. Jakież jest twoje drugie życzenie?
— Chcę mieć Meltona.
— Przypuszczałem to. A więc Przebiegły Wąż sądzi, że ja mam prawo rozporządzać się tym człowiekiem?
— Tak. Według praw białych twarzy masz go, być może, dostarczyć do sądu, lecz według praw czerwonoskórych Melton należy do ciebie i możesz z nim zrobić, co zechcesz. Znajdujemy się na terenie czerwonoskórych, więc, jeśli Old Shatterhand postąpi według naszych praw, żaden biały nie zrobi mu żadnego zarzutu.
— A jednak! Wpobliżu już znajdują się dwaj policjanci, którzy przybywają po Meltona. Lecz nie mam obowiązku stosować się do ich życzeń; czynię to, co uważam za stosowne, nawet jeśli to się dzieje wbrew prawu tych ludzi. — Mój czerwony brat może otrzymać Meltona. Lecz czy pomyślał, że ja również postawię pewne warunki.
— Tak. Chciałbym się o nich dowiedzieć.
— Żądam przedewszystkiem pokoju między twoim szczepem a wszystkimi białymi, którzy się tu ze mną znajdują.
— Przebiegły Wąż godzi się na to.
— Żądam, aby pokój rozciągał się na wszystkich Mimbrenjów, którzy są moimi przyjaciółmi.
— O, z tem jest o wiele trudniej. Mimbrenjowie są naszymi wrogami. Na mój rozkaz trzystu moich wojowników może ich napaść i wytępić. Jeśli upierasz się, abyśmy Mimbrenjów oszczędzali, to ja będę musiał dodać do swych dwóch warunków jeszcze inne.
— Zatrzymaj je przy sobie! Przy obecnem położeniu, Mimbrenjowie raczej tobie mogą dyktować warunki, niż ty im. Zapominasz, że na czele ich stoi Winnetou i że ja również jestem przy nich. Nie lękaliśmy się trzystu twoich wojowników, nie lękamy się tem bardziej teraz, gdy jesteś naszym jeńcem. Co nam przeszkodzi udać się na północ i zabrać wam konie?
— Czy wiesz, gdzie się znajdują? — zapytał przerażony.
— Gdybym tego jeszcze nie wiedział, dowiedziałby się wkrótce Winnetou. Zresztą, nie ty jeden wpadłeś w nasze ręce. Schwytaliśmy czterdziestu Yuma, którzy byli rozstawieni po drodze do hacjendy, między nimi Bystrą Rybę. Zastrzelimy ich w razie niebezpieczeństwa. Nie spodziewał się takich wieści. Przez chwilę spoglądał wdół, poczem zarezonował:
— Należy wierzyć słowom Old Shatterhanda.
— Na dobitek nie możecie tutaj pozostać, ponieważ zabraliśmy również wozy z żywnością, które nadeszły z Ures.
— Uff! Grozi nam głód! Mamy zapasy jeszcze tylko na dwa dni. Będziemy zatem musieli albo głodować, albo wynieść się z miejscowości pozbawionej dziczy.
— Tak. Jesteście w bardziej opłakanych warunkach, niż dotychczas sądziłeś. A więc obstaję przy swojem żądaniu, abyście zawarli pokój z Mimbrenjami.
— A jeśli się nie zgodzę?
— Wówczas to, cośmy rozpoczęli, pójdzie swoją koleją. Musimy jeszcze złapać Wellera. Potem zabieramy wam konie, czekamy na przybycie Silnego Bawołu z wieloma setkami Mimbrenjów, nacieramy na was i tępimy całe plemię. Ty zaś, jako wspólnik Meltona, będziesz wraz z nim i Wellerem przekazany sędziemu. W najlepszym razie czeka cię wieloletnie więzienie.
Wolny Indjanin a wieloletnie więzienie! Nic straszliwszego! Groza ogarnęła go od stóp do głów i podyktowała mu szybką decyzję:
— Widzę, że mój brat ma rację. A więc niech pokój rozciągnie się również na Mimbrenjów. Czy Old Shatterhand stawia jeszcze jakieś warunki?
— Tymczasem nie. Dalsze zastrzeżenia odkładam do czasu narady, ponieważ sądzę, że Przebiegły Wąż nie wypali ze mną kalumetu, zanim nie naradzi się z najstarszymi wojownikami swego szczepu.
— Tak, muszę się starszych poradzić. Czy Old Shatterhand uda się do nich ze mną, czy też oni mają przyjść tutaj?
— Oni tu przyjdą.
— Musimy więc kogoś do nich posłać. Kogo mój biały brat wyznaczy?
— Mimbrenja To mądry, wierny i uczciwy chłopiec; mogę na nim polegać.
— Mój brat przekona się, że ja również jestem uczciwy i wierny. Dam Mimbrenjowi swój wampum jako dowód, że jestem u was i że on jest posłańcem prawdy. Niech im opowie, jak się to wszystko stało i niech przyprowadzi pięciu doświadczonych wojowników, których imiona mu wymienię. Niech przyjdą bez broni, aby dać świadectwo dobrej woli. —
Mimbrenjo podjął się poselstwa tem chętniej, że było dość niebezpieczne; otrzymawszy dokładne wskazówki, ruszył w drogę na wierzchowcu Winnetou. Gromada rozłożyła się kołem, wziąwszy Meltona do środka; ja zaś oddaliłem się, aby niepostrzeżenie zbadać zawartość jego torby. Przedewszystkiem znalazłem w niej banknotów na przeszło trzydzieści tysięcy dolarów, następnie — wzmiankowane już kontrakty oraz paczkę listów. Większość była wysłana z Utah, niektóre z San Francisko, wszystkie dowodziły, że Melton miał nabyć dla Mormonów większe obszary, jako podstawy przyszłej ich ekspansji na Meksyk. Dwa, czy trzy listy stwierdzały występny zamiar przywłaszczenia sobie znacznych sum do spółki z Wellerami.
Tylko jeden list zawierał treść odmienną. Nie miał ani koperty, ani wzmianki o dacie i miejscu nadania; ze świeżej jednak barwy atramentu można było wnioskować o niedawnem pochodzeniu listu. Nagłówek brzmiał: dear uncle, t. zn. kochany stryju. Pierwsza połowa listu była nieciekawa, dopiero ostatnie wiersze ściągnęły moją uwagę.

„Skoro się więc pytasz, z czego tu żyję, mogę ci odpowiedzieć, że powodzi mi się bardzo dobrze. Mam szczęście w grze, poza tem zjednałem sobie przyjaźń człowieka, którego kiesa, tego nabita, stoi dla mnie zawsze otworem. Czy przypominasz sobie bogatego ex-dostawcę wojskowego, którego poznałeś w St. Louis? Jest to rodowity Niemiec, pragnący uchodzić za prawdziwego Yankee do tego stopnia, że aż zmienił swoje niemieckie nazwisko Jaeger na angielskie Hunter. Jak się dowiedziałem, przybył z za oceanu jako czeladnik szewcki; mimo głupoty, a może dzięki niej, miał łut szczęścia i dzięki marjażowi stał się właścicielem sklepu na William street w New-Yorku. Podczas wojny ze stanami południowemi dostarczał wojsku z początku tylko obuwia, potem również umundurowania oraz innych rzeczy i zbił na tem wielką fortunę. Obecnie przestał pracować, ciągle choruje i pomnaża swój kapitał ogromnemi odsetkami, co jest mu właściwie niepotrzebne, gdyż oddawna jest wdowcem, a syn — jedyny spadkobierca, odziedziczyłby i tak dosyć wiele, aby przeżyć swoje lata bez troski. Stary, nadomiar bardzo skąpy, nie wysłał jeszcze ani grosza ubogim krewnym, z za oceanu, ale darząc synalka miłością zaślepioną, bez słowa wyrzutu pozwala mu szastać pieniędzmi.
Small — tem dziwacznem imieniem nazwał stary swego syna — jest to dorodny młody człowiek, bardzo rozpieszczony, bez krzty charakteru i energji, poza tem jednak chłopaczysko niezłe. Nie zna się zupełnie na ludziach, a tak łatwowierny, że przyjmuje za prawdziwych przyjaciół przeróżne pijawki, które ssą jego mienie. Nietrudno mi będzie otworzyć mu na to oczy, gdyż, pochlebiając jego słabostkom, uzyskałem nań wpływ, który się z dnia na dzień potęguje.
Poznałem tego Smalla Huntera w szczególnych okolicznościach. Nazajutrz po mojem przybyciu, kelner nazwał mnie mr. Hunterem. To powtarzały kilkakrotnie inne osoby; kiedy zaś na koncercie zostaliśmy sobie zaprezentowani, stanęliśmy obaj jak wryci. Byliśmy bowiem do siebie podobni, jak dwie krople wody, zarówno z postaci, z rysów twarzy, jak z głosu. Gdy przybieram nieco powłóczysty i powolny chód Smalla, nie odróżniłby mnie nawet jego najbliższy przyjaciel. Jest to przypadek, który potrafię wykorzystać, a który mi pozyskał odrazu jego przyjaźń. Chwilowo jednak, w wymiarach niebudzących podejrzeń, ogrywam go na sumy, które wystarczają mi do życia.
Small darzy mię całkowitem zaufaniem, obchodzi się ze mną, jak z bliźniakiem i nie chce słyszeć o rozstaniu, o którem zrzadka napomykam. Pragnie, abym mu towarzyszył w wielkiej podróży. Podróże bowiem są jego namiętnością. Jego ukochaną i jedyną prawie lekturę stanowią książki podróżnicze. Zwiedził już Stany Zjednoczone, był w Kanadzie i Meksyku, w Yaneiro i Anglji. Teraz wabi go Wschód. Oczywista, staram się utwierdzić go w tem pragnieniu. Dzięki temu będę mógł się widzieć z ojcem, który, jak wiesz, musiał przed Old Shatterhandem uciekać za morze Śródziemne.
Teraz spędzamy całe dnie w jego, lub w mojem mieszkaniu, kując turecką i arabską gramatykę, czytając powieści z życia haremów i rysując na ścianach białe odaliski lub ciemne niewolnice. Small jest zdolny i wykazuje dobre postępy, ja zaś, chcąc nie chcąc, muszę mu dotrzymywać kroku. Za parę miesięcy, zaopatrzeni przez starego w grube czeki, wypłyniemy na Atlantyk.
Opisuję szczegółowo, ponieważ, znając twoją inwencję, oczekuję od ciebie rady, w jaki sposób najowocniej wykorzystać szczęśliwe okoliczności. Twoja ewentualna pomoc byłaby mi wielce na rękę. Odpisz więc natychmiast pod mój poprzedni adres.

Twój bratanek Jonatan.“
List ten zainteresował mię bardzo. Przedewszystkiem ze względu na wzmiankę o mojej osobie. Zmusiłem ojca adresata do ucieczki — nie mógł przeto być nim nikt inny, tylko brat Meltona, którego ścigałem od fortu Uintah do fortu Edwarda. Stamtąd niestety udało mu się zbiec. Teraz dowiadywałem się, że przebywa za morzem Śródziemnem. Ale gdzie? W obecnej chwili nie obchodziło mię to zgoła.

Inaczej rzecz się miała ze Smallem Hunterem, któremu groziło poważne niebezpieczeństwo. Chętniebym go ostrzegł, gdyby to było w mojej mocy. Lecz znajdowałem się w sercu Meksyku, on zaś w Stanach Zjednoczonych, niewiadomo nawet w jakiem mieście. Na wszelki wypadek zatrzymałem listy przy sobie, podczas gdy pozostałe dokumenty miałem powierzyć sennorowi juriskonsulto.
Właśnie schowałem torbę, gdy zawezwał mię Melton. Wyglądał straszliwie: twarz, podrapana i pobita, zaczynała puchnąć.
— Sir, dokąd pan posłał Mimbrenja? Chcę wiedzieć. Muszę również wiedzieć, o czem szeptaliście z wodzem indjańskim.
— Przemawia pan do mnie tak, jakbyś mię potrafił zmusić. Ale, owszem, powiem panu. Zawieram pokój z Yuma.
— Nie zgodzą się na pokój.
— Zgodzą się, ponieważ Przebiegły Wąż sam mi go zaproponował.
— Czy za cenę swego uwolnienia? I puści go pan?
— Będę tak roztropny, że jeszcze coś więcej dlań uczynię.
— Aha. Więc żąda jeszcze czegoś ponadto?
— Tak. Judyty.
— Do kata! Można im obojgu powinszować. Czego jeszcze wymaga?
— Czegoś, co pana bardzo zaciekawi. Żąda, abym mu wydał sennora.
— Tego pan nie uczyni, master, — krzyknął przestraszony. — Nie masz prawa!
— Czy mam, czy nie mam, — to obojętne. Biorę je sobie. Aby jednak nie obciążyć niczem sumienia, puszczę cię i pozwolę uciec. Oczywiście, natychmiast schwyci pana Indjanin.
— Nie jesteś człowiekiem, jeno djabłem! Mógłby pan swoją zemstę ograniczyć do krzywd, któreś nam już wyrządził.
— Nam? Cóż to znaczy?
— Mojemu bratu. Unieszczęśliwiłeś go, zapędzając do portu Edwarda.
— Ah, to ten gracz, który w forcie Uintah zastrzelił oficera i dwóch żołnierzy? To pański brat? Takie pokrewieństwo nie uspasabia mnie zbyt przychylnie dla pana.
— Niech pan jednak pomyśli, że brat mój nie spocznie, dopóki nie pomści naszej wspólnej krzywdy.
— Nie lękam się jego zemsty; zresztą wszelki ślad po nim zaginął.
— Zdaje się panu. Brat mój jest niedaleko i czuwa.
— Gdzie?
— Nie powiem tego, naturalnie. Nikt oprócz mnie o tem nie wie.
— Oprócz pana i jeszcze dwóch ludzi.
— O kim pan mówi?
— O sobie i o pańskim bratanku Jonatanie.
— Jon... Kto panu... o nim... powiedział?
— To obojętne. Widzi pan, że wiem nieco więcej, aniżeli przypuszczasz. Taką rodzinkę, jak pańska, niełacno spuszcza się z oka.
— Jeżeli pan nie kłamie, to powiedz, gdzie brat mój przebywa.
— Za morzem Śródziemnem. Musiałby go pan stamtąd sprowadzić. Zresztą mógłby pana wyręczyć bratanek Jonatan, który właśnie udaje się na Wschód w towarzystwie niejakiego Smalla Huntera i grubych czeków jego ojca.
Usiłował skoczyć, ale więzy go krępowały. Splunął tylko i krzyknął, do najwyższego stopnia rozjątrzony:
— Więcej niż setka djabłów tkwi w tobie! Niechaj cię piekło pochłonie!
Przewrócił się na bok, aby mnie nie widzieć. —
Po upływie dwóch prawie godzin ukazało się wdali pięciu, czy sześciu czerwonoskórych piechurów. To szli wojownicy Yuma; Mimbrenja nimi nie było.
Uzbrojeni wbrew rozkazowi wodza, w odległości dwustu kroków od nas odłożyli noże, łuki, strzały i włócznie. Zabrali je ze sobą na wypadek przygody w drodze. Podeszli, zachowując się tak, jakgdyby nie widzieli więzów, krępujących wodza, aby mu oszczędzić zakłopotania. Oglądali mię z wyrazem szacunku i rzucili okiem na wychodźców. Na Meltona nie spojrzeli wcale. Można było z tego wnioskować, że Mimbrenjo dobrze się wywiązał z poselstwa i zdołał ich przekonać o winie i przewrotności Meltona. Musiałem się przedewszystkiem dowiedzieć, dlaczego nie przybył z nimi Mimbrenjo. Zerwałem z wodza więzy i rzekłem:
— Mój czerwony brat niech bierze udział w naradach jako wolny człowiek. Zanim jednak się rozpoczną, muszę wiedzieć, dlaczego nie wrócił mój posłannik?
Najstarszy Yuma odpowiedział:
— Pojechał na zachód, aby sprowadzić Wellera.
— Wellera? — zapytałem. — Postąpił bardzo nieroztropnie. Mnie powinien był go zostawić. Weller i tak nie uszedłby nam.
— Old Shatterhand jest znakomitym wojownikiem, moje zaś czyny nikłe. Niech mi jednak wybaczy, że będę innego zdania. Weller zamierzał się ulotnić.
— Jakto? Wszak pojechał na przeszpiegi, musi zatem wrócić i wpaść w nasze ręce?
— Nie, ponieważ wrócił już i uciekł, skoro się dowiedział o misji Mimbrenja.
— Czemu wojownicy Yuma go nie zatrzymali?
— Czyż mogliśmy? Wszak jest jeszcze naszym bratem i przyjacielem.
— Czy Weller ma dobrego konia?
— Tak, lecz koń jego zmęczony jest długą jazdą przez pustynię i odczuwa pragnienie.
— W takim razie Mimbrenjo wkrótce go doścignie. Dojdzie między nimi do walki. Pragnąłbym jej zapobiec, lecz nie mogę stąd odjechać, dopóki się nie porozumiem z wami.
Wówczas odezwał się wódz:
— Jeśli Old Shatterhand chce jechać na pomoc Mimbrenjowi, niechaj to uczyni bez obawy. Nie zawiedziemy jego zaufania. Biali ludzie mogą zabrać oręż moich wojowników i uważać ich za jeńców, do chwili twego powrotu.
— Zostanę jeszcze tutaj — odparłem. — Jeżeli się pośpieszymy z układem, zdążę przybyć na czas.
— Muszę zwrócić uwagę mego białego brata, ze wszystko można przyśpieszyć, tylko nie układy o pokój. Trzeba szczegóły omówić i zastanowić się głęboko, gdyż łatwo może się zakraść niejasność i zgoła fałszywe wyłożenie. Lepiej więc będzie, jeśli mój biały brat pojedzie na pomoc Mimbrenjowi, zanim zaczniemy radzić.
Starszy wojownik dodał:
— Old Shatterhand może zostać z nami. Mimbrenjo ma pod sobą wyśmienitego rumaka i jest, zdaje się, starszy rozumem i rozwagą, niż latami.
Jakby na potwierdzenie tych słów, dobiegł nas odgłos strzału i na zachodzie ukazał się jeździec, pędzący w kierunku południowym. Zauważyliśmy jednak niebawem, że stale zbacza z prostej linji, zbliżając się coraz bardziej, jakgdyby ktoś go na nas napędzał. Wkrótce ukazał się drugi jeździec. Był mniejszy od pierwszego i dosiadał lepszego konia. Mieliśmy więc przed sobą Wellera i Mimbrenja; Weller od czasu do czasu odwracał się i strzelał do czerwonoskórego, który odpowiadał chwilami z karabinu, nie pozwalając ściganemu skręcić w inną stronę. Obydwaj pudłowali: Mimbrenjo rozmyślnie, Weller zaś dlatego, że, jak się później dowiedzieliśmy, ładował broń ślepemi nabojami.
Trzeba było pomóc Mimbrenjowi. Dopadłem swego wierzchowca i pojechałem im naprzeciw. Weller, skoro mnie zauważył, spiął gwałtownie konia ostrogami, obracając na południe. Ale już po dwóch minutach wyprzedziłem go, zatrzymałem się i, przykładając broń do skroni, zawołałem:
— Złaź z konia, master Weller, jeżeli nie chcesz, aby cię strąciła moja kula.
Roześmiał się złowrogo, puścił konia wbok, celując we mnie ze strzelby. Przy tak gwałtownych poruszeniach niepodobna było trafić. Strzał padł, ale bez skutku.
Kiedy się odwrócił, miał przed sobą Mimbrenja, który osadził konia na miejscu i trzymał broń wpogotowiu. Wzięty między dwa ognie, Weller miał tylko jedno wyjście, mianowicie drogę prowadzącą do naszego obozowiska. Moi ziomkowie nie mieli odpowiedniego oręża, aby go zatrzymać; Mimbrenjo był jeszcze daleko; ja sam przeto musiałem go ująć. Mogłem łatwo zastrzelić pod nim konia, nie chciałem jednak uśmiercać niewinnego zwierzęcia z winy tego łotra. Nie posłałem za nim kulki, chciałem go mieć żywcem.
Teraz w dubeltówce Wellera tkwił tylko jeden nabój. Pędziłem za nim, lecz nie wprost, gdyż chciałem, aby wystrzelił, zanim się zbliżę na odległość, z którejbym go mógł ująć. Dlatego zawołałem po raz drugi:
— Zatrzymaj się, master, bo strzelam.
Jak przewidywałem, odwrócił się szybko i wypalił. Zsunąłem się sposobem indjańskim po boku konia, poczem, kiedy kula przeleciała nade mną, wyprostowałem się i puściłem za Wellerem w cwał. Wówczas odrzucił flintę i wyciągnął z za pasa rewolwery. O tem nie pomyślałem. Głupstwem byłoby pokusić się o schwytanie go, mimo rewolwerów. Krzyknąłem więc:
— Precz z rewolwerem, bo strzelę naprawdę!
Nie usłuchał; czekał, aż się zbliżę, aby tem pewniej trafić. W pełnym galopie stanąłem w strzemionach, aby sprawniej wycelować, przyłożyłem sztuciec i spuściłem kurek. Weller krzyknął, wypuścił rewolwer z ręki, która opadła wdół. W kilka sekund później byłem już przy nim i, zarzuciwszy sztuciec na plecy, wyciągnąłem ręce do Wellera.
— Nadół, mówię! — krzyknąłem. — Jeśli dobrowolnie nie zejdziesz, strącę cię przemocą.
Uchwyciłem go oburącz, aby wysadzić z siodła. W tej chwili lewą ręką wyciągnął drugi rewolwer i odpowiedział,śmiejąc się szyderczo:
— Powoli, master Shatterhand. Nie pan mnie, lecz ja pana mam w mocy.
Usiłował wystrzelić, nie zdążył jednak; lewą ręką wyrwałem mu broń, prawą zaś pięścią trzasnąłem go w podbródek, że aż głowa opadła wtył. Zatrzymałem konie, skoczyłem na ziemię i ściągnąłem nędznika. Zwalił się jak worek; z uchylonych ust sączyła się krew. Czyżbym mu złamał kark?
Przedewszystkiem związałem Wellerowi ręce jego własnym pasem. Zabrałem wszystko, co nosił przy sobie, nie uważając się z tego powodu za rabusia. Rzeczy te mogły mi się bardzo przydać. Znalazłem pugilares oraz wiązaną z grubego jedwabiu sakiewkę, przez której oka przeświecały złote monety. Zabrałem je, pozostawiając zegarek i resztę rzeczy.
Tymczasem nadszedł Mimbrenjo, który zsiadł był z konia, aby podnieść odrzuconą strzelbę i obydwa rewolwery. — Powoli twarz Wellera zaczęła się ożywiać. Otworzył oczy i syknął jadowicie:
— Człowieku, czego chcesz ode mnie? Zostaw mię w spokoju, puść mię dla własnego dobra.
Wyraźnie słychać było, że pogryzł sobie język na skutek uderzenia, które podbiło mu dolną szczękę do góry.
— Babskie gadanie — odpowiedziałem. — Chciałbym tylko wiedzieć, w jaki sposób może mi pan zaszkodzić. Podnieś się i chodź ze mną.
— Ani myślę. Nie ruszę się z miejsca, dopóki mnie master nie puści.
— Mógłbym na to przystać. Związałbym tylko panu nogi i pozwolił leżeć tak długo, aż cię sępy pożrą. Postąpię jednak bardziej po ludzku, choćby się to miało stać wbrew twojej woli. A więc — na nogi!
Nie poruszył się jednak. Dopiero, gdy Mimbrenjo uderzył go kolbą między zebra, skoczył, klnąc, i dreptał za nami. W obozie z trudem obroniłem Wellera przed wściekłością wychodźców. Związano mu nogi i położono go zdala od Meltona, aby się nie mogli porozumieć.
Yuma byli świadkami tego zdarzenia. Mój czyn przez szacunek pominęli milczeniem; lecz małemu Mimbrenjowi gratulował Przebiegły Wąż:
— Mój młody brat będzie dzielnym wojownikiem. Cieszy mię, że zawieram z nim pokój i że z wroga stanę się jego przyjacielem. —
Temi słowi zagajono obrady, które trwały przeszło dwie godziny i doprowadziły do pożądanych wyników. Na mocy układu miałem wydać Meltona Przebiegłemu Wężowi i nie stawiać przeszkód małżeństwu czerwonoskórego z Judytą. Wzamian przyrzeczono mi wszystko, czego żądałem. Kiedy przybyłem w te strony z małym Mimbrenjem, czyliż mogłem się spodziewać tak pomyślnego zakończenia? Naturalnie, wypaliliśmy kalumet pokoju, poczem udałem się do obozu Yuma, aby pociągnąć z fajki z każdym poszczególnym czerwonoskórym, co było konieczne ze względu na nasze bezpieczeństwo. Teraz byłem pewien, że wszystkie punkty umowy zostaną wiernie dochowane.
— Czego pragnie obecnie mój biały brat? — zapytał Przebiegły Wąż. — Czy wódz Apaczów przybędzie do nas, czy też my udamy się do niego?
— Raczej my do niego. Muszę się poradzić w tej sprawie moich białych braci.
Nasamprzód jednak zbadałem pugilares i sakiewkę Wellera. W pierwszej znalazłem pięć tysięcy dolarów w tych samych papierach wartościowych, które posiadał Melton; w drugiej niecałe pięćset dolarów w złocie. Później zwołałem ojców rodzin i samodzielnych mężczyzn.
Kiedy się zebrali, wziąłem na stronę Judytę i jej ojca:
— Czy zakomunikowała pani o swojem porozumieniu z Indjaninem?
— Tak — odpowiedział stary — Córka mego serca odpowiedziała mi o zaszczycie, którego wnet dostąpi, zostając władczynią wielkiego czerwonego narodu z nacji indjańskiej.
— Czy pan się z tem godzi?
— Czemu nie? Jest to wielki los szczęścia zarówno dla niej, jak dla mnie, gdyż przez to staniemy się wielce szanownemi i potężnemi osobistościami w Meksyku i Ameryce.
— Zdaje się, że pan niewłaściwie wyobraża sobie polityczne znaczenie szczepów indjańskich i społeczne stanowisko ich wodzów. Uważam sobie za obowiązek powiedzieć panu, że...
— Niech mi pan nic nie mówi! — przerwał. — Jestem wiernym ojcem mojej Judyty i powinienem przychylać się do jej słów i życzeń. Będziemy dzierzyć władzę nad szczepem indjańskim. Będziemy mogli ubierać moją córkę w aksamity i jedwabie. A może pan przypuszcza że wódz jej tylko nakłamał o złocie i klejnotach?
— Bynajmniej. Istnieją tu ukryte skarby, strzeżone wiernie przez potomków dawnych Meksykańczyków. Czemuby wódz nie miał posiadać jednej z tych tajemnic? Nie jest kłamcą i wywiąże się z przyrzeczenia. Lecz musi pan do tych rzeczy stosować właściwą miarę. Wódz jest półdziki i niebardzo sobie wyobraża, czem jest pałac, czy zamek. Kiedy mówi o łokciu, należy rozumieć cal. Brak mu wykształcenia, które jedynie mogłoby zapewnić pańskiej córce...
— Wykształcenie! Wykształcenie! — przerwał mi znowu. — Czemu nie miałby posiadać wykształcenia, gdy posiada tajemnice złota i klejnotów? Azali nowa jedwabna suknia nie jest wykształceniem? Azali ten, kto jest właścicielem pałacu, albo tem bardziej zamku, nie jest również posiadaczem wspaniałego umysłu? Cóż takiego znajdujemy w seminarjach, w gimnazjach, w uniwersytetach? Drewniane ławki do siedzenia i kałamarze do pisania! Czy to się umywa do mebli rokokowych lub renesansowych, jakie widzimy na zamkach? Nie, nie; wódz posiada wykształcenie, z którego ja, jako teść, jestem w najwyższym stopniu zadowolony!
— Jeśli pan tak sądzi, to będę milczał, tembardziej, że przyrzekłem Indjaninowi nie przeszkadzać jego zamiarom. Życzę panu, abyś się nie rozczarował. Co zamierza pan teraz uczynić? Chcę doradzić pańskim towarzyszom wyjazd z Sonary i wogóle z Meksyku.
— Czy myśli pan, że się zgodzą?
— Jeśli są roztropni, to na pewno.
— Dlaczego nie zostaną? Miałżebym sam jeden z Judytą pozostać między Indjanami?
— Co im po Yuma? Mają zdziczeć? Wszak nie każda kobieta zostanie żoną i nie każdy mężczyzna — teściem wodza. Widział pan, co się tu może przytrafić europejskim robotnikom. Odprowadzę ich do granicy Stanów Zjednoczonych, lecz pana Przebiegły Wąż nie zgodzi się wypuścić.
— To jest zupełnie zrozumiałe. Kiedy się ma górę złota i srebra w kraju i kiedy można również mieć młodą żonkę o czarującem obejściu i teścia, który pozwala się czcić z najgłębszym szacunkiem, o, wówczas nie wypuszcza się ich dobrowolnie; ani też nie porzuca się kraju, w którym jest złoto, dla kraju, w którym go niema.
— A więc zostanie pan przy Yuma — tyle tylko chciałem wiedzieć. O ile wiem, wszyscy, wyjąwszy pana i Herkulesa, przybyliście tutaj bez pieniędzy. Słyszałem, że pan miał ze sobą jakąś kwotę. Czy to prawda? — A jakże, święta prawda?
— potwierdził żarliwie. — To było piękne, dobre, prawdziwe złoto w okrągłych cudnie dźwięczących monetach, przechowywane w sakiewce, którą mi z jedwabiu zrobiła Judyta, córka mojego serca.
— Ile wynosiła ta kwota?
— Czterysta dolarów, których pozbawiono mię w podziemiach w sposób okrutny. Złodziejem jest Weller, ten który jest ojcem Wellera-syna. Teraz pojmał pan złodzieja z wielką odwagą; bądź pan zatem łaskaw odebrać mu zdobycz, którą mię unieszczęśliwił w mrokach szybu.
— Czy to ta sakiewka? — zapytałem, wyciągając worek z kieszeni.
— To ona, to ona! — krzyknął ucieszony, wyrywając mi worek z ręki. — Tak, ta sama. Obliczę natychmiast pieniądze, aby sprawdzić, czy nie zostałem okradziony.
— Niech pan tak nie krzyczy. Weller nie wie jeszcze, że mu odebrałem sakiewkę i nie powinien się chwilowo o tem dowiedzieć.
Oddalił się, nie podziękowawszy mi nawet. Przykucnął wraz z córką na ziemi i wziął się do liczenia monet. Wróciłem do wychodźców, powiedziałem im, że najlepiej uczynią, zabierając się stąd czem prędzej, wkońcu zaś dodałem:
— Wraz z Winnetou pojadę do Rio Peso, a więc do Texas. Tam jest wiele dobrej ziemi i zdrowy klimat. Chcę was zabrać ze sobą. Naradźcie się nad tem i dajcie mi niezwłoczną odpowiedź.
Odszedłem, aby mogli się spokojnie naradzić. Kiedy wróciłem, rzekł do mnie jeden z nich, wybrany do przemawiania w imieniu gromady:
— Pańska propozycja jest bardzo dobra, lecz nie wydaje się nam możliwą. Przedewszystkiem nie możemy stąd odejść, ponieważ wkrótce rozpocznie się długa sprawa Wellera i Meltona, w której jesteśmy świadkami.
— To nie zawadzi. Meltona wydałem czerwonoskórym. Co się tyczy Wellera, niewiadomo jeszcze, czego się po nim spodziewać. Roztrzaskałem mu kulą rękę i ramię, co w tutejszym klimacie jest niebezpieczne dla białego. Zresztą, przyprowadziłem policjanta i wyższego urzędnika z Ures, którzy na miejscu przeprowadzą śledztwo, poczem będziecie wolni. Jakie jeszcze przeszkody przewidujecie?
— Przez dziki kraj trzeba przewędrować. Czy nasze kobiety i dzieci wytrzymają podobną tułaczkę?
— Na pewno, jeśli pierwej odpowiednio wypoczną. Nie jest tak źle, jak pan myśli. Będziemy się posuwać nie prędzej, niż zdołacie. Dostarczę wam koni. Prócz tego mamy wiele wozów z żywnością i innemi pożytecznemi rzeczami. Nie zaznamy głodu.
— To świetnie. Ale pozostaje jeszcze rzecz najważniejsza, a jest nią złoto i złoto.
— O, mniejsza o to; to nie sprawia żadnych trudności.
— Żadnych trudności? — zawołał zdumiony emigrant. — Może panu, ale nam. Nie posiadamy ani grosza, żywność zaś i konie trzeba kupować za gotówkę.
— Żywność wam daruję, a koni u Yuma pożyczymy. Nasi czerwoni przyjaciele usłużą nam chętnie wzamian za drobnostkę, za lada podarunek.
— Kto im da tę drobnostkę?
— Ja.
— Do licha! Zbogacił się pan nagle. Kiedy przybył pan na okręt, wyglądałeś na uboższego od nas.
— Udawałem tylko. Naogół zaś można być bogatym, nie posiadając pieniędzy; bywają różne rodzaje bogactwa. Ale do rzeczy. Jeszcze są jakieś przeszkody?
— Największa. Pieniądze na zakup ziemi. Wszak musimy za nią zapłacić?
— Bezwątpienia. Dam wam na to pieniędzy.
— W takim razie nie mamy już żadnych trosk. Idziemy z panem. Pożyczy nam pan pieniędzy na zagospodarowanie. Będziemy tęgo pracować i płacić regularnie procenty, a zczasem spłacimy również kapitał.
— Procenty? Kapitał? Jesteście w błędzie. Niema mowy o procentach, ani o spłacaniu kapitału.
Robotnik obejrzał mię ze zdumieniem, zerknął dokoła, poczem znów na mnie i zapytał:
— Czy dobrze słyszałem?
— Prawdopodobnie.
— To chyba niemożliwe! Czy jest pan aż tak bogaty, że możesz ofiarowywać podobne sumy?
— Przeciwnie; jestem tak biedny, że mogę ofiarować takie sumy. Wyjątkowo jestem teraz w stanie rozdzielić między was trzydzieści tysięcy dolarów.
— Trzydzieści tysięcy dolarów! Niebiosa, jakie mnóstwo pieniędzy! Skąd pan wziął tyle?
— Później się dowiecie. Tymczasem odpowiedzcie mi na parę pytań. Byliście ubodzy, każdy jednakże posiadał chyba jakąś chudobę?
— Tak. Niektórzy posiadali małe domki, inni co najmniej sprzęty domowego gospodarstwa, i więc łóżka meble, ubiory i tym podobne rzeczy.
— Zwabieni przez agenta, sprzedaliście wszystko. Ileście za to otrzymali?
— Bagatelkę. Przejedliśmy to zresztą w drodze.
— A więc pozbawiono was ojczyzny i mienia. Zwabiono was fałszywemi przyrzeczeniami i wtrącono do szybu, gdzie mieliście pracować bez wynagrodzenia, bez wytchnienia, o głodzie, o pragnieniu, aż do rychłej i okropnej śmierci. Czy uwięzienie Meltona i Wellera wynagrodzi was za doznane krzywdy? Czy wróci wam ojczyznę i dobytek?
— Nie, ależ nie...
— Więc żaden sąd nie potrafi wynagrodzić, opłacić waszych cierpień. Jaki spotkałby was los, gdybym się wami nie zaopiekował?
— Zginęlibyśmy marnie. Wynajęto nas do hacjendy. Tam jednak niema pracy. Gdzie indziej też nie. Nie chcąc żebrać, musielibyśmy...
— Nie chcąc? — przerwałem. — Zmusiłaby was niedola. Niewieleby to się zresztą przydało. Tu inne panują stosunki, inni są ludzie, nie tacy, jak tam, w ojczyźnie, gdzie się nie zapomina o ubogich, gdzie się nie odtrąca wyciągniętej ręki. Tak, zginęlibyście nędznie, a ponieważ ja sam jestem ubogi, przeto mogę wam pomóc tylko dzięki temu, iż zostanę złodziejem. Nie lękajcie się, okradam jedynie Meltona i Wellera, sprawców waszych nieszczęść. Według praw, które ja sam sobie w głębi swego sumienia ustanowiłem, ci dwaj są wam winni odszkodowanie, a nawet o wiele więcej. Schwytałem ich i znalazłem przy nich pieniądze. Według praw tutejszych powinienem przekazać sędziemu zarówno ich samych, jak i pieniądze. Lecz cóżby z tego wynikło? Pieniądze ulotniłyby się jak kamfora, a łotry — również. Wy zaś nie dostalibyście ani grosza i bylibyście skazani na zagładę. W porównaniu z tem prawo, wysnute z sumienia, wydaje mi się słuszniejsze. Dlatego zagarnąłem pieniądze, aby sprawiedliwości stało się zadość, Czy sądzicie, że postępuję niewłaściwie?
— Słusznie, słusznie, słusznie! — odpowiedziano mi całą gromadą.
— Dobrze. Melton i Weller nie wiedzą jeszcze, że mam ich pieniądze. Pierwszy je zakopał i nigdy już się nie dowie o ich stracie. Weller miał pięć tysięcy, Melton ponad trzydzieści tysięcy dolarów.
Zaległo tak głuche milczenie, że słychać było szmer oddechów. Już ciszę miały rozerwać radosne okrzyki, gdy nakazałem spokój:
— Cicho! Nikt oprócz nas nie powinien się o tem dowiedzieć. My wiemy, że nasza sprawa jest słuszna; ale obcy mógłby osądzić inaczej. Silberstein również nie powinien o tem wiedzieć. Nie jest tak ubogi, jak wy. Ma swoje własne fundusze i pozostaje przy Yuma.
— Swoje własne? — odpowiedział robotnik, wydelegowany do przemawiania. — Wszak Weller mu je zabrał?
— Ja zaś odebrałem Wellerowi i zwróciłem prawemu właścicielowi. Niestety, nie całą kwotę rozdzielę pomiędzy was. Część muszę dać hacjenderowi, który poniósł ciężką szkodę.
— Wszak zapłacono mu za hacjendę?
— Sumę śmiesznie niską.
— Ale odzyskując hacjendę, zatrzyma zapłatę jako odszkodowanie. Czy to nie wystarcza?
— Sądzę, że tak. To się zresztą zobaczy. Ale są jeszcze inni poszkodowani, mianowicie kupiec z Ures, od którego Melton nabył towary, przez nas zagarnięte. Przy wręczeniu towaru miała być dopłacona reszta należności. Ponieważ przyrzekłem woźnicom, że nie poniosą żadnego uszczerbku, więc muszę dotrzymać słowa i zapłacić. Pozostałość rozdzielę pomiędzy was.
— Ale w jakim stosunku?
— Powinniście omówić te sprawę w swojem gronie i przedstawić mi wnioski. Ale nie mówcie mi o tem, dopóki nie znajdziemy się w Chihuahua, na terytorjach Apaczów, gdyż gadatliwość może łatwo przekreślić cały ten piękny plan. Wiedzcie, że każdy zapewne otrzyma tyle, iż będzie mógł nabyć działkę ziemi i urządzić się należycie.
Mówca podszedł do mnie, uścisnął mi dłoń i rzekł:
— To, co pan dla nas uczynił, oszałamia nas do tego stopnia, że nierychło zrozumiemy doniosłość jego czynu. Czem potrafimy się panu odwdzięczyć?
— Pilną pracą na roli. Nie należy mi się podzięki, ponieważ tylko przypadkowi zawdzięczacie te pieniądze.
Pozostali również serdecznie uścisnęli mi dłoń. Wróciłem do wodza, który oczekiwał rezultatu naszej narady.
— Udam się z moimi białymi przyjaciółmi do Chihuahua — oświadczyłem. — Czy mógłby mój czerwony brat pożyczyć nam koni?
— Ile tylko trzeba będzie. Mamy sporo koni, których używaliśmy do transportu.
— Czy będziemy mogli przejść bezpiecznie przez terytorja Yuma?
— Moi wojownicy obronią was przed innemi szczepami, jeśli te nie zechcą przystąpić do naszego układu.
— Jak się rzecz ma z Vete-ya? Czy spodziewasz się jego przybycia?
— Miał wrócić, uprowadziwszy stada z hacjendy.
— A więc nie dziś, ani jutro. Możemy zatem jechać do wodza Apaczów.
— Moi wojownicy nie mają koni.
— To zbyteczne, albowiem tylko ty i Mimbrenjo będziecie mi towarzyszyć.
— Mimbrenjo z nami? Powierzasz więc białych moim wojownikom?
— Tak; widzisz, jakiem was darzę zaufaniem. Czy niema dla ciebie konia?
— Oprócz tego, którego odebrałeś Wellerowi, znajdują się tutaj jeszcze dwa, przeznaczone dla mnie i Meltona. Są ukryte za bagnem, u wschodniej ściany skały.
— Poślij po nie natychmiast, gdyż musimy czem prędzej wyruszyć w drogę, aby przed zapadnięciem nocy dotrzeć do obozu Winnetou. Na drugim rumaku wyślij gońca z rozkazami do wojowników, którzy strzegą koni. Niech przybędą ze wszystkiemi zwierzętami jutro wieczorem, pojutrze bowiem rano wyruszamy do Chihuahua.
Wkrótce przyprowadzono konie. Objaśniłem moich ziomków, jak mają się zachowywać wobec niedawnych wrogów, a obecnych przyjaciół. Wódz uczynił to samo ze swoimi wojownikami i szczególnie zalecił im nie spuszczać oka z jeńców. Poczem ruszyliśmy w drogę galopem, żegnani okrzykami naszych ludzi. — —




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.