<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Klęska Szatana
Pochodzenie cykl Szatan i Judasz
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KAROL MAY


Klęska Szatana
cykl
SZATAN i JUDASZ
POWIEŚĆ
EAST
Nakładem Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. 1926
WARSZAWA


Składano i tłoczono w Zakł. Druk.
BRISTOL
Warszawa, Elektoralna 31.
Prawo wydawania i tłumaczenia na język polski wszystkich dzieł Karola Maya jest wyłączną własnością Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. w Warszawie, Prosta 17.
Wszelkie inne wydania i tłumaczenia będą prawnie ścigane.
Copyright 1926 by „ORIENT“ Warsaw







I
POD ZIEMIĄ.

Konie nasze uginały się pod ciężarem, ponieważ z przezorności zaopatrzyliśmy się w żywność, paszę, we wszystko, co było niezbędne na trzy — cztery dni. Między rzeczami, które, jak należało przypuszczać, mogły nam się przydać, zabraliśmy również paczkę świec i pęk długich woskowych pochodni. Znaleźliśmy spory ich zapas na wozie. Ponieważ używa się ich do pracy podziemnej, przeto Melton nabył je od kupca w Ures. Na wozie znaleźliśmy również trzy beczułki z oliwą palną. Wskazywało to, jak zresztą wiele innych okoliczności, że Melton szczegółowo przygotował swój „business“, zanim jeszcze dobił targu z hacjenderem. Tak więc obrobił interes z Yuma i przekazał im do transportu wszystko, co mogło być natychmiast przydatne do robót kopalnianych. Herkules opowiadał mi, że trzystu Yuma miało przeszło czterysta koni, a więc o sto ponad liczbę. Jeżeli nawet odliczymy sześćdziesiąt koni dla wychodźców, to pozostaje czterdzieści ciężko obładowanych zwierząt, które miały potaszczyć transport w góry.
Oczywiście, zanim rozjechaliśmy się z Winnetou, wtajemniczyłem go w swoje zamierzone poczynania, aby mógł mnie łatwo odszukać w razie, gdyby mi się co przytrafiło i gdybym nie wrócił po czterech dniach. Przedewszystkiem więc powiedziałem Apaczowi, że zamierzam zbadać jaskinię Playera i podziemny korytarz, odkryty przez Herkulesa. Tu się zaczynała nitka, któraby go prowadziła, gdyby musiał nas odszukać.
Ponieważ poprzedniego dnia zboczyliśmy z właściwego kierunku, więc musieliśmy — ja i Mimbrenjo — wrócić na ostatni odcinek wczorajszej drogi. Z zadowoleniem stwierdziłem brak śladów po koniach i wozach. Jeżeli nawet gdzie niegdzie dały się zauważyć rzadkie odciski, to można było przypuszczać, że dzień, który obecnie wschodził, zatrze je doszczętnie. Teraz byłem przekonany, że ewentualni wywiadowcy Meltona nie znajdą śladów naszego obozowiska.
Po blisko czterogodzinnej jeździe na południe, skierowałem się na wschód i wkrótce dotarliśmy do zapowiedzianej przez Playera granicy roślinności. Tutaj zaczynała się pustynia. Zatrzymaliśmy wierzchowce na krańcu trawnika, aby dać im paszę i godzinny odpoczynek. Poczem ruszyliśmy w dalszą drogę.
Jechaliśmy przez prawdziwą pustynię. Ziemia układała się w długie, niskie fale, oddzielone od siebie płytkiemi wgłębieniami; dookoła były skały, kamienie, lub piasek. Ani źdźbła trawki. Nagi kamień ssał promienie rozognionego słońca, dopóki się nie nasycił, poczem upał utworzył wysokie na cztery czy pięć stóp, drżące jezioro żaru nad ziemią. Trudno było oddychać. Pot parował z całego ciała. Nie było rady. Pędziliśmy bez wytchnienia przed siebie; aby nie tracić dnia, musieliśmy przybyć do Almaden przed zapadnięciem zmroku.
Nie rozmawialiśmy ze sobą. Mimbrenjo nie ośmielił się do mnie przemówić, a jednostajność zaś drogi nie dawała mi bodźca do rozmowy. Jechaliśmy w milczeniu, dopóki sobie nie uświadomiłem, że Almaden leży na północ od nas. Skręciliśmy przeto w tym kierunku, badając grunt, poszukując tropu.
Kiedy słońce przybiło do widnokręgu, wyłoniła się przed nami woddali niska, jednakże ostro od horyzontu odcinająca się skała, olbrzymiejąca w miarę, jak się do niej zbliżaliśmy.
— To na pewno Almaden — rzekłem. — Teraz należy podwoić czujność.
— Czy mój wielki brat Old Shatterhand zsiądzie z konia? — zapytał skromnie Mimbrenjo.
Jeźdźca o wiele łatwiej spostrzec, niż piechura. Wprawdzie sam porzuciłbym siodło, ale cieszyła mię jego uwaga, ponieważ dowodziła roztropności. Zsiedliśmy z koni i, prowadząc je za uzdy, poszliśmy naprzód.
Ziemia nie była już falista. Kroczyliśmy po płaskim gruncie, który niby pierścień okalał Almaden. Stąd sięgał wzrok daleko. Nie widać było nigdzie ludzkiego stworzenia, co, oczywiście, nie sprawiło nam przykrości.
Lecz nagle zaczęła się spadzista pochyłość. Staliśmy na brzegu wgłębienia, pośrodku którego sterczała Almaden; mówiąc ściślej, staliśmy na brzegu wyschłego jeziora ze skalistą wyspą, która dziś nosiła nazwę Almaden.
Wskutek jednostajności okolicy mimo woli zboczyłem z kierunku! do Almaden dotarliśmy nie z południowej, lecz z południowo-zachodniej strony. Było to niebezpieczne — przypuszczałem bowiem, że Indjanie wypatrują nas od strony zachodniej, — lecz zato pozwoliło mi odrazu ujrzeć skałę, o której opowiadał Player i Herkules, a którą musiałbym w innym wypadku dopiero odszukać.
Ogromny blok skalny, sterczący z dna wyschłego jeziora, u góry był płaski i tworzył niemal prawidłowy sześcian, o ścianach biegnących prawie dokładnie w czterech kierunkach wiatrów. Ponieważ stanęliśmy przy południowo-zachodniej krawędzi, widzieliśmy przeto stronę południową i zachodnią. Pierwsza wznosiła się prosto, miała wszakże głębokie rysy na powierzchni, pośrodku zaś — tunel, który, jak łatwo było zauważyć, biegł pod górę. Potwierdzało to słowa Playera, że płaskowzgórze jest dostępne z południowej i północnej strony.
Zachodnią ścianę stanowiła pionowa powierzchnia, nieprawidłowa tylko w dolnej części pośrodku, gdyż leżał tam głaz, który, oderwawszy się od ścian, runął niegdyś wdół. Widzieliśmy dokładnie kamienie wypełniające lukę między głazem, a ścianą.
Moglibyśmy tam dotrzeć po dziesięciu lub piętnastu minutach marszu, nie odważyłem się jednak, aczkolwiek nie widać było dookoła żywej duszy. Na górze, na plateau, niechybnie czuwali ludzie i mogliby nas łatwo spostrzec.
Przedewszystkiem należało wybadać, gdzie są Indjanie. Naturalnie, sam się tego podjąłem, chłopca zostawiając przy koniach. Zwróciwszy się na zachód, skradałem się wzdłuż brzegu byłego jeziora. Musiałem bardzo uważać, gdyż nic mnie nie kryło i gdybym kogoś spostrzegł, w tejże chwili byłbym sam spostrzeżony.
Uszedłszy spory szmat drogi, zauważyłem na północno-zachodniej stronie małe, rzadkie chmurki, czy fale, które powoli wznosiły się rozprzestrzeniały i niknęły. Był to niezawodnie dym, słaby dym z indjańskiego ogniska, nieconego na skąpym podkładzie drzewa. Mogłem jeszcze chodzić normalnie przez parę chwil, poczem zacząłem biec jak zwierzę czworonożne.
Wkrótce zobaczyłem pięć, czy sześć namiotów, koło których krzątali się ludzie. Gdybym chciał jeszcze bliżej podejść, musiałbym się czołgać na brzuchu. Od namiotów dzieliła mnie odleglość tak mała, że z łatwością rozpoznałem zdobiące je malowidła.
Każdy Indjanin maluje na namiocie, przynajmniej na letnim, swoje imię, lub obraz, odnoszący się do wybitnego zdarzenia z życia. Na jednym więc wił się olbrzymi, na czerwono wymalowany wąż. Na drugim widniał koń, na innym — niedźwiedź. Między namiotami kręcili się Indjanie, lub też siedzieli na ziemi, paląc fajki. Dwie włócznie opierały się o namiot z wężem. Był to zapewne namiot wodza.
Wiedziałem już, gdzie obozują Yuma. Chciałem się wycofać, kiedy troje osób, dwóch mężczyzn i kobieta, wyszło z owego namiotu. Kobietę poznałem odrazu: była to Judyta, piękna Żydówka. Jednym z mężczyzn był Melton, drugi Indjaninem, niewątpliwie mieszkańcem namiotu. Rozmawiali przez chwilę, poczem Indjanin wrócił do siebie, Melton zaś z Żydówką poszedł dalej. Wspierała się na jego ramieniu — o, gdyby Herkules widział tę poufałość!
Byłem zadowolony, że już na początku zobaczyłem Meltona — okoliczność ta groziła mi jednak poważnem niebezpieczeństwem. Oboje podeszli na tak bliską odległość, że mogłem się słusznie przerazić. Leżałem na piasku. Z szybkością, na jaką mnie stać było, wyrzucałem piasek przed siebie. Usypałem górkę dość wysoką, aby, nie rzucając się w oczy, mogła mnie ukryć przed spojrzeniem, przynajmniej niezbyt podejrzliwem.
Nie lękałem się wcale. Gdyby mnie nawet Melton zobaczył, nic straconego. Wiedziałem, co w takim wypadku należy czynić. Schwyciłbym go i miał zakładnika, którym mógłbym się opędzić Indjanom. Jednakże lepiej, że się tak nie stało; minęli mnie, nie spojrzawszy w moją stronę. Rozmawiali i śmieli się; w lepszym byli humorze, niż jej ojciec, który tkwił teraz głęboko we wnętrzu skały. Szli w kierunku północnego jej zbocza i zniknęli za krawędzią zachodnią.
Teraz mogłem powrócić; z początku czołgałem się na brzuchu, potem pobiegłem na czworakach, wreszcie na nogach. Słońce ukryło się za widnokręgiem i zapadł tak krótki w tamtych stronach zmierzch. Wróciłem wreszcie do koni. Musieliśmy wykorzystać krótki czas, kiedy jest już dość ciemno, aby nie wystawiać się na widok, a dość jeszcze jasno, aby bez wielkiego trudu odkryć wejście do jaskini.
Kiedy nadeszła taka chwila, zjechaliśmy wdół, na dno wyschłego jeziora. Dotarłszy do skały, zsiedliśmy z koni, wspięli się po kamieniach, aby usunąć je z kąta skały. Wkrótce ujrzeliśmy przed sobą dziurę, która coraz bardziej się rozszerzała. Kiedy była już dość pokaźna, zapaliłem woskową pochodnię i zlazłem wdół, w jaskinię, To obszerne wydrążenie dokładnie odpowiadało opisowi Playera. Miało wysokość dwóch ludzi i mogło z łatwością pomieścić setkę. W małej bocznej jaskini zebrała się bardzo zimna woda. Zbadanie dna odłożyłem na później — przedtem musiałem wprowadzić konie.
Trzeba więc było powiększyć wejście. Rzecz oczywiście niezbyt przyjemna, lecz uporaliśmy się z tem i przeprowadzili wierzchowce, które uległością i rozwagą ułatwiły nam robotę. W nagrodę napiły się wody i dostały porcję maisu. Teraz mogłem zbadać dno jaskini, a raczej obejrzeć je, ponieważ patrzenie w przepaść nie jest badaniem.
Była to prawdziwa otchłań. Gdy rzuciłem kamuszek, usłyszałem dopiero po dłuższej chwili słaby odgłos uderzenia o dno.
Player nie mógł odkreślić szerokości otchłani, ponieważ nie miał światła. Natomiast moja pochodnia świeciła tak jasno, że stojąc na jednym brzegu, widziałem, wyraźnie przeciwległy. Ciemność oszukała Playera, ja zaś wiedziałem, że przepaść nie jest szersza nad dziesięć, jedenaście łokci. Tymczasem młody Mimbrenjo ukląkł i badał grunt. Dłubał palcem, później zaczął skrobać nożem.
— Czy Old Shatterhand zechce zobaczyć, że tu znajduje się dołek? — rzekł, klingą wyskrobawszy ziemię.
— Utworzyła go — odpowiedziałem — woda kapiąca ze sklepienia.
— W tym wypadku wydrążenie byłoby okrągłe. Tak jednak nie jest.
— Zobaczymy.
Nachyliłem się i pomogłem mu grzebać. Istotnie. Czworokątny, na łokieć głęboki dołek.
— Poszukajmy, czy niema jeszcze drugiego, — rzekłem.
Wkrótce odkryliśmy trzy inne. Usunęliśmy ziemię, która je pokrywała. Mimbrenjo spojrzał na mnie pytająco. Ośmieliłem go przeto:
— Jeśli mój młody brat chce coś powiedzieć o tych wgłębieniach, to proszę, niech mówi.
— Nie mam nic do powiedzenia — odparł. — Drąży się w ziemi dółki poto, aby w nich coś schować. Co jednak mogło tkwić w tych oto wgłębieniach? Old Shatterhand wie zapewne.
— Nietrudno się domyślić, ale język mego brata nie ma na to nazwy. Czy wiesz, czem jest kołek lub klamra?
— Nie wiem.
— Drzewo lub żelazo, które wbite w ziemię przytrzymuje największe ciężary. W danym wypadku ciężarem był most nad przepaścią. Bezwątpienia na drugim jej brzegu pozostały takie same cztery dołki.
— Ale gdzie się podział most?
— Niema go już. Zapewne ci, którzy z niego ostatnio korzystali, strącili go w otchłań. Zależało im na tem, aby nikt nie potrafił przedostać się na drugą stronę. W tym celu zatkano też dołki. Ale oczy mego młodego brata są ostre i przenikliwe.
— Nie oczy, lecz stopy wyczuły, że ziemia wtem miejscu jest miększa, niż gdzie indziej. Gdyby most stał podawnemu, moglibyśmy przejść na drugą stronę.
— Przejdziemy i tak. Dostaniemy się do tunelu, który wylot ma na płaskowzgórzu, lecz posiada również inne zamaskowane wejście. Trzeba je odszukać.
— Kiedy? Dziś wieczór?
— Nie, jutro. Wejście zatkane i poomacku nie potrafię go znaleźć, światła zaś zapalać nie można. Poradzimy sobie przy świetle dziennem. — Tymczasem posilimy się, poczem wyjdę na zwiady.
— Czy Old Shatterhand zabierze mnie ze sobą?
— Nie. Z przyjemnością zabrałbym cię, lecz musisz zostać przy koniach.
— Tu stoją bezpiecznie. Nie znajdą ich Yuma.
— Istotnie, ale konie nie są obeznane z miejscem. Zlęknione są, tylko przy naszym boku zachowują się spokojnie. Jeśli je pozostawimy w mrokach, możemy po powrocie znaleźć rumaki w przepaści.
Chłopiec musiał zostać. Po spożyciu owocowej wieczerzy ruszyłem na zwiady. Niewiele spodziewałem się odkryć w takich ciemnościach. Dobrnąłem do północnego kantu skały i usiadłem na kamieniach, czekając, aż gwiazdy rozbłysną jaśniej.
Siedziałem godzinę. Dookoła panowało głuche milczenie. Gwiazdy, dotychczas blade, roziskrzyły się jarko. Zamierzałem już powstać i pójść naprzód, gdy rozległy się wpobliżu czyjeś kroki. Przypuszczając, że nadchodzący przejdzie koło mnie, schroniłem się za głazem. Po chwili ujrzałem Indjanina, który przystanął wpobliżu mego ukrycia i wzrokiem powiódł dokoła. Nie widząc nikogo, westchnął, zbliżył się jeszcze bardziej i usiadł na kamieniu, w odległości trzech kroków ode mnie.
To było fatalne, fatalne w najwyższym stopniu. Kamienie były tak rozstawione, że niesposób wycofać się bez szmeru. Nie pozostawało mi nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość i czekać na jego odejście.
Uff! — zawołał po długiej pauzie Indjanin stłumionym głosem. Podniósł się z kamienia i podążył parę kroków naprzód. Ktoś nadchodził — to była Żydówka. Ukryty za kamieniem, podsłuchałem niezwykle ciekawą rozmowę.
Indjanin nazywał siebie „Wężem“. Był więc mieszkańcem namiotu, który widziałem, i dowódcą trzechset Yuma, którzy tu obozowali. Władał angielskim i hiszpańskim w sposób, jak na Yuma, niezwykły — ona zaś nie posiadała ani dwudziestej części jego wiedzy; nie umiała też słowa po Indjańsku. Mimo to porozumiewali się doskonale, wyręczając w razie potrzeby gestami.
Wziął ją za rękę, doprowadził do kamienia, na którym był siedział i rzekł:
— Przebiegły Wąż już sądził, że Biały Kwiat nie przyjdzie. Dlaczego kazałaś mi czekać?
Musiał swoje pytanie kilkakrotnie w rozmaitej formie powtórzyć, zanim zrozumiała i odrzekła:
— Melton mnie zatrzymywał.
Teraz on nie rozumiał. Powtórzyła słowa i zobrazowała myśl znakami.
— Co teraz robi? — zapytał Wąż.
— Śpi — wyjaśniła raczej pantominicznie, niż słownie.
— Czy Melton sądzi, że Biały Kwiat również śpi?
— Tak.
— W takim razie jest głupcem, słusznie oszukanym, ponieważ sam pragnie oszukiwać. Biały Kwiat nie powinna mu wierzyć. Okłamuje ją, nie dotrzyma danego przyrzeczenia.
Każdemu zdaniu towarzyszyły liczne gesty wyjaśniające. Ponieważ przedstawienie prawdziwego przebiegu rozmowy byłoby uciążliwe dla mnie, jak dla czytelnika, więc opiszę ją tak, jakgdyby oboje porozumiewali się gładko.
— Czy wiesz, co mi Melton przyrzekł?
— Wyobrażam sobie. Czy nie powiedział ci, że otrzymasz wielkie skarby?
— Tak. Melton sądzi, że na tej skale zarobi miljon. Wowczas zostanę jego żoną, będę miała brylanty, perły i wszelkiego rodzaju kosztowności, zamek w Sonora i pałac w San Francisko.
— Nie dostaniesz ani klejnotów, ani złota, ani pałacu. Melton dużo zarobi, ale nic z tego nie będzie posiadał.
— Jakto?
— To jest nasz sekret. Ale gdyby nawet stało się tak, jak on pragnie, tybyś nic z tego nie miała. Jesteś jedynym kwiatem na tem ustroniu. Dlatego myśli o tobie. Kiedy zobaczy inne, ciebie porzuci.
— Niech się tylko ośmieli! Zemszczę się i wyjawię wszystkie jego występki.
— Nie będziesz mogła. Tu można łatwo zdeptać kwiat, który wyblakł, a stał się niebezpiecznym. Wierzaj mi, żadna z twoich nadziei przy nim się nie spełni.
— Mówisz tak, ponieważ chcesz mnie posiąść. Daj mi dowód.
— Przebiegły Wąż może ci dowieść. Powiedz, dlaczego pozwoliłaś zesłać ojca do podziemi?
— Ponieważ miał zostać nadzorcą i zarobić sporo pieniędzy.
— Ojciec twój jest związany, jak inni, musi pracować jak inni, i nie otrzymuje lepszego pokarmu, niż inni. Wiem, że obiecano go wypuszczać od czasu do czasu z szybu, aby mógł się z tobą widzieć i odetchnąć świeżem powietrzem, lecz przyrzeczenie to nie będzie spełnione.
— Zmuszę Meltona, aby dotrzymał słowa!
— Nie wierz! Nad takim mężczyzną tysiąc najpiękniejszych kobiet świata nie mogłoby uzyskać żadnej władzy. Zażądaj spotkania z ojcem, a przekonasz się, że nie uczyni ci zadość.
— W takim razie porzucę go!
— Spróbuj — zaśmiał się czerwonoskóry — uwięzi cię we wnętrzu skały, gdzie twoją piękność i zdrowie pożre trucizna rtęci. To kłamca, powtarzam. Moje serce natomiast szczerze myśli o tobie. Dam ci słowo na to, co on kłamliwie przyrzeka. Gdybym chciał, byłbym o wiele, o wiele bogatszy od Meltona.
— Bogaty Indjanin?! — roześmiała się Judyta.
— Wątpisz? My jesteśmy prawymi posiadaczami kraju, którego gwałtem pozbawiają nas biali. Przy naszym trybie życia, co nam po złocie, srebrze, skarbach! Wiemy jednak, gdzie się złoto znajduje w olbrzymich ilościach, a nie powiemy tego białym. Lecz gdyby Biały Kwiat chciał zostać moją squaw, dałbym jej tyle złota srebra, ileby zapragnęła; dałbym to wszystko, co Melton przyrzekł kłamliwie.
— Czy naprawdę? Wiele złota, klejnotów, pałac, zamek, piękne szaty i wiele służby?
— Wszystko, wszystko czego zapragniesz! Kocham cię tak, jakbym nie mógł kochać żadnej czerwonoskórej. Mógłbym cię uczynić moją squaw wbrew twojej woli, gdyż my, Indjanie, porywamy dziewczęta, których inaczej nie możemy dostać. Lecz ty zostań moją squaw dobrowolnie! Nie użyję przemocy. Poczekam, aż sama oddasz mi serce. Czy nie uczynisz tego już teraz?
Powstał, skrzyżował ręce na piersiach i oglądał ją badawczo. Milczała. Chętnieby przystała na miłostkę z pięknym, młodym wodzem, nie kłopocąc się o następstwa. Lecz on żąda, aby została jego żoną. Czyżby rzeczywiście Melton chciał ją oszukać? Czy naprawdę Indjanin mógłby się zbogacić, gdyby zechciał?
Indjanin stał przed Żydówką, wbijając w nią ostre spojrzenie, jakgdyby usiłował podpatrzeć najtajniejsze jej myśli. Po dłuższem wreszcie milczeniu, rzekł:
— Wiem, o czem myśli Biały Kwiat. Kocha bogactwo, przyjemności miejskiego życia wśród bladych twarzy. Czerwonoskóry posiada tylko namiot, konia i broń. Mieszka w lasach i sawanach i nie rozumie się na sztukach i rozkoszach białych ludzi. Jakżebyś więc mogła zostać squaw Indjanina? Czyż nie o tem myślałaś?
— Tak.
— Wierzaj mi, będzie inaczej, gdy zechcesz. Powiedz tylko: tak — a natychmiast pójdę spełnić twoje życzenia. Moja ręka nie dotknie twojej, zanim nie przyniosę tyle złota, ile ci trzeba.
To na nią podziałało.
— Mógłbyś naprawdę — zawołała — mógłbyś przynieść mi tyle złota?
— Mogę.
— A Melton, czy naprawdę mnie oszukuje?
— Wybadaj go, zażądaj widzenia się z ojcem. Ale nie mów nic o naszej rozmowie.
— Dobrze. Wybadam go. Jeśli nie uczyni zadość memu żądaniu, porzucę go i pójdę do ciebie.
— Nie pozwoli. Zmusi cię, abyś pozostała w jego namiocie.
— Co zatem czynić?
— Czekać tylko, czekać aż zgłoszę się po ciebie, Melton jest w naszej władzy. Zastrzelę go, jeśli wbrew twojej woli zechce cię dotknąć. Dopóki się nie zdecydujesz, przychodź tu co wieczór o tej samej porze. Jeżeli nie przyjdziesz, będę wiedział, że coś ci zagraża, pójdę do niego, aby cię zabrać.
— Czy dotrzymasz słowa?
— Przebiegły Wąż jest mądry, ciebie jednakże nie oszuka. Możesz na mnie polegać. Howgh!
Odszedł, nie uścisnąwszy nawet jej ręki. Ona zaś, kiedy się oddalił o trzy, czy cztery kroki, skoczyła, pobiegła za nim i zarzuciła mu ręce dookoła szyi. Usłyszałem szmer pocałunku. Naraz cofnęła się i usiadła na kamieniu. Czy był to odruch wyrachowania? nagłego wzruszenia? czy może podziękowanie zgóry za złoto, które jej przyrzekł? Być może, wszystko razem. Indjanin stał przez chwilę oszołomiony, poczem wrócił do niej powoli i rzekł:
— Biały Kwiat dał mi dobrowolnie to, o co teraz nie ośmieliłbym się prosić. Niech wie, że odtąd nikt inny nie powinien jej pocałować. Z samego rana wypróbujesz Meltona. Jutro wieczorem tu powrócę. Biada Meltonowi, jeżeli Białemu Kwiatu uczyni coś złego. W podzięce za pocałunek powiem ci coś więcej. Otóż z bladych twarzy, które przyprowadziliśmy, jeden zginął. Był to wysoki, silny mężczyzna. Znasz go.
— Znam.
— Tak, znasz go lepiej, niż innych.
— Skąd wiesz?
— Powiedziało mi spojrzenie, którem cię oglądał. Czy kochasz go?
— Nie. Przybiegł tutaj za mną.
— Nie zmartwi cię więc wiadomość o jego śmierci?
— Nie żyje? Skąd wiesz?
— Wellerowie ścigali go i zabili. Dziobią go już sępy.
Trwała chwilę w milczeniu. Wreszcie zawołała:
— Bardzo dobrze, że się tak stało. Był mi obmierzły — pozbyłam się go nareszcie!
— Tak — nie wróci już. Do jutra. Howgh!
Oddalił się szybko. Zamyślona siedziała w odrętwieniu. Potem końcami palców poruszyła, jak zazwyczaj przy odpędzaniu złych myśli. Pocichu zaczęta nucić melodję uliczną, wreszcie wstała i poszła. Jakże łatwo mogłem poznać drogę na płaskowzgórze. Trzeba było tylko iść za nią, lecz znając dobrze zwyczaje czerwonoskórych, wiedziałem, że Indjanin uwija się wpobliżu. Zrezygnowałem z niebezpiecznej pokusy i wróciłem do jaskini, zadowolony z rezultatów tej krótkiej wyprawy nocnej.
Zbadać drogę mogłem później, na dziś było mi to niepotrzebne. To, co podsłuchałem, przynosiło mi więcej korzyści. Dzięki temu mogliśmy podążyć wprost do celu, a nie czekać na posiłki Mimbrenjów, mających pokonać Yuma. Im dłużej myślałem, tem możliwszy wydawał mi się fakt, do niedawna jeszcze absurdalny, mianowicie, że ja sam, bez Winnetou, bez czyjejkolwiek pomocy, mógłbym osiągnąć swój cel, i to nie zdejmując strzelby z ramienia.
Co to za stworzenie ta Judyta! Jak spokojnie przyjęła wiadomość o śmierci byłego narzeczonego. Biedny Herkules! Poczułem natomiast szacunek dla Przebiegłego Węża. Był to człowiek z charakterem, lepszy w każdym razie, niż zapowiadało jego imię. Można było wejść z nim w układy. Kochał Żydówkę, która wskutek tego stała się bardzo cennym objektem wymiany. Przyznaję się: chciałem pojmać Judytę, aby uzyskać władzę nad Przebiegłym Wężem i jego Yuma.
Ze świtem wzięliśmy się do pracy. Przysłoniłem kamieniami wejście do jaskini i zeszliśmy nadół, aby wspiąć się na skałę z innej strony. Widzieliśmy stąd obozowisko Indjan. Nie było w niem jeszcze śladu życia. Mimo to poruszałem się z całą przezornością. Znalazłszy zakręty, upatrzone przez Herkulesa, zatrzymaliśmy się przy tym, który wskazał. Miał słuszność; poznałem miejsce natychmiast. Niezaprawiony w tych rzeczach, zamaskował otwór w taki sposób, iż wytrawne spojrzenie łatwo go odkrywało. Miejsce to jednak nie mogło być widoczne z obozu Indjan. Dlatego pozwoliliśmy sobie na zupełną swobodę.
Po usunięciu kamieni powstał bardzo obszerny otwór. Zeszliśmy wdół po głazach, które Herkules ułożył w schody. Były obciosane, co zdradzało nieindjańskie pochodzenie tunelu, prowadzącego naukos do podziemi.
Z początku zbadałem prawą stronę tunelu, naturalnie korzystając ze światła pochodni. Po kilku zaledwie krokach dotarliśmy do przepaści, dzielącej nas od jaskini. Konie usłyszały nasze głosy i podeszły aż do krawędzi. Spędziwszy noc w jaskini, przestały się lękać. Okrzykami pragnąłem oddalić je od przepaści. Kiedy zawołałem na mojego Hatatitla: — Iteszkosz! — połóż się! — rozkaz spełnił natychmiast. Koń Apacza położył się obok niego. Byłem więc pewien, że przed moim powrotem nie ruszą się z miejsca.
Znaleźliśmy na brzegu cztery dołki, odpowiadające dokładnie wczorajszym. A więc istotnie wisiał tu niegdyś most. Wróciliśmy, aby zapuścić się w głąb tunelu.
Był wyższy nad miarę wzrostu ludzkiego i na trzy stopy szeroki. Na ścianach widniały ślady dłuta i świdra. Oporniejsze kamienie rozwalono dynamitem — a więc tunel był założony przez białych.
Szliśmy coraz dalej, nie spotykając przeszkód. Powietrze, wbrew oczekiwaniu, było wcale znośne. Ta okoliczność zwróciła moją uwagę na płomień pochodni, który zlekka się pochylał w kierunku korytarza. A więc istniała tu cyrkulacja powietrza. Świeży ciąg dął od zewnątrz w głąb tunelu. Musiał przeto mieć jakieś wyjście. Czyżby tunel łączył się z szybem? Bardzo możliwe.
Uszliśmy przeszło trzysta kroków, gdy Mimbrenjo wskazał na jakiś wmurowany kamień.
— Napis, — rzekł — lecz nie indjański.
Oświetliłem wskazane miejsce i z łatwością odczytałem: Alonso Vargas of. en min. y comp. A. D. MDCXI. Uzupełniając skróty: Alonso Vargas, oficial en minas y companneros, Anno Domini MDCXI., co znaczy: Alonso Vargas, górnik, oraz towarzysze w roku pańskim 1611. A więc dwieście pięćdziesiąt lat minęło od czasu, gdy dzielny górnik hiszpański wydrążył te podziemia. Zanotowałem napis, ponieważ nie sądziłem dotychczas, aby Hiszpanie już wówczas przeniknęli do tak odległych okolic Meksyku, zwanego przez nich Nową Hiszpanją.
Szliśmy coraz dalej, aż do końca tunelu. Stanowił go mur kamienny. Aczkolwiek nie dostrzegłem w nim żadnego otworu, płomień pochodni był stale pochylony. Okazało się, iż mur tworzył rodzaj rzeszota. Tam, gdzie zbiegały się kanty głazów, nie było cementu, wskutek czego powstały liczne, a niewidoczne otworki. Na jednym z głazów znalazłem napis: E. L. 1821. E. L. — były zapewne czyjeś inicjały; cyfra oznajmiała, że tunel został zamurowany w roku 1821. W tym samym chyba roku zdjęto most nad przepaścią i zakorkowano wejście do jaskini, ale w jakim celu? Otworki w murze pozostawiono, aby powietrze mogło swobodnie krążyć i aby późniejszego przybysza nie zadusiły nagromadzone gazy zabójcze.
Co mieliśmy czynić? Nasłuchiwaliśmy. Za murem — ani szmeru. Odważyłem się zapukać — żadnej odpowiedzi. A jednak serce moje skakało z radości — wiedziałem bowiem, że za tym murem znajdę swoich ziomków. Jeśli tak miało być istotnie, jakże łatwo mógłbym ich uwolnić. Trzeba było tylko przedostać się przez mur. Trzeba było wydrążyć otwór odpowiedniej miary. Ale czem? Nie mieliśmy innych narzędzi prócz noży. W ciągu całego dnia pracy zdołalibyśmy usunąć tylko jeden głaz. Jednakże wziąłem się ochoczo do roboty.
Pracowaliśmy dopóki pochodnie płonęły, a i potem jeszcze poomacku. Zmęczeni, wróciliśmy do jaskini, gdzie konie wciąż jeszcze leżały na tem samem miejscu. Teraz mogły się podnieść i posilić. A my, skoro tylko zażegnaliśmy głód, wróciliśmy do podziemi, biorąc ze sobą kilka pochodni i większą ilość świec. Heble i łomy miała zastąpić broń.
Po ciężkiej pracy, o godzinie siódmej wieczorem, usunęliśmy pierwszy głaz. Spojrzałem przez otwór: ciemność głęboka i milczenie. Z drugim głazem uporaliśmy się o wiele łatwiej, po dwóch godzinach pracy. O godzinie dziesiątej usunęliśmy trzeci. O północy leżało u naszych stóp już siedem usuniętych kamieni. O pierwszej po północy mogliśmy się przeczołgać przez dość szeroki otwór, co też natychmiast uczyniliśmy, zachowując najwyższą ostrożność, gasząc nawet pochodnie.
Stwierdziwszy, że nic nam nie grozi, zapaliliśmy świecę. Jak spostrzegłem, mur z tej strony tak był pomalowany, iż nie różnił się od otaczających skał.
Znaleźliśmy się w szerokim korytarzu, o znacznej wysokości, wspartym na naturalnych słupach — na pozostawionych blokach skalnych. W tej części był już rozkopany i nie dawał żadnych korzyści. Stąd ta cisza, tak głęboka. Zbadaliśmy lewą stronę, gdzie po niewielu krokach się kończył.
Skierowałem się przeto w prawo. Wzdłuż murów leżało mnóstwo przeróżnych narzędzi. Przeciąg był tu wyraźniejszy. Wkrótce weszliśmy do sześciennej komory. Pośrodku ujrzałem wielką skrzynię. Do czterech jej boków przymocowane były sznury skręcone z rzemieni, przywiązane u góry do łańcucha. Nad skrzynią widniał otwór nieco większy, niż podstawa skrzyni. Był tu na pewno szyb, skrzynia zaś windą. Leżały jeszcze inne najrozmaitsze przedmioty, na które chwilowo nie zwróciłem żadnej uwagi, zaintrygowany dwojgiem drzwi z nieociosanego drzewa, zamkniętemi na ciężkie zasuwy. Jedne nawprost korytarza, drugie z prawej strony, oboje prawdopodobnie prowadziły do tej części kopalni, gdzie odbywały się roboty.
Przedewszystkiem skierowałem się ku stronie prawej. Odsunęliśmy obydwie zasuwy, Mimbrenjo trzymał pochodnię. W chwili, gdy otworzyłem drzwi, wpadła na mnie jakaś postać kobieca, wbiła wszystkie paznogcie w moją szyję i wrzasnęła:
— Podły łotrze! Znowu przyszedłeś! Puścisz mnie, albo cię zaduszę!
Powitanie niezbyt przyjazne. Nie obruszyłem się jednak, ponieważ niezawodnie było skierowane pod innym adresem. Oderwałem od szyi ręce wściekłej istoty, w której ze zdumieniem poznałem Judytę, i, trzymając je zdala od twarzy, odpowiedziałem:
— Przepraszam panią, zechce pani zwrócić uwagę na pomyłkę. Nie przyszedłem tu poto, aby ginąć z delikatnej rączki.
Mimbrejo oświetlił moją twarz, Judyta poznała mię i krzyknęła:
— Ach, to pan? Dzięki Bogu! Nie pozostawi mnie sennor w tym lochu!
— Nie. Uwolnię panią, Lecz kto panią uwięził?
— Melton, ten potwór, ten szatan wcielony!
— Ale w jaki sposób sennoritę tutaj sprowadził? Wszak niełatwo pani ulega przemocy.
— Oszukał mię. Poszłam za nim dobrowolnie. Zjechaliśmy wdół we skrzyni.
— Powiedział zapewne, że zobaczy się pani z ojcem?
— Tak podział mi to. Miałam sprowadzić ojca na górę. Wie sennor, że ojciec jest w podziemiu uwięziony?
— Wiem. Wogóle wiem nieco więcej, niż się pani spodziewa. Wiem naprzykład, że młody wódz Yuma, Przebiegły Wąż, wczoraj rozmawiał z pewną damą, która go tak zachwyciła, iż obiecał jej złota, klejnotów, zamek, pałac, piękne ubiory i wiele służby.
Nie zarumieniła się nawet. Odpowiedziała zupełnie swobodnie:
— Pan z nim rozmawiał?
— Nie.
— Czy Wąż był już u Meltona?
— Nie wiem. Należy sądzić, że pójdzie do niego, jeśli jeszcze nie poszedł.
— Czekam nań. Kiedy sennora poznałam, sądziłam, że on pana przysłał po mnie. Przedtem jednak brałam pana za tego łotra Meltona.
— A jednak trzymała pani z Meltonem.
— Tak, ponieważ wiele przyrzekał.
— Złota, klejnotów, pałac i zamek? Czy istotnie wierzyła mu pani? To, że zwabił pani ziomków, aby ciężko nań pracowali, musiało chyba sennoritę pozbawić zaufania do tego człowieka. Jakże właściwie wyobrażała sobie pani ich los?
— Wcale dobrze. Mieli pracować nad wydobyciem pewnej ilości centnarów rtęci, co nie trwa wszak długo. Melton zbogaciłby się ogromnie, puściłby na wolność robotników, wynagradzając ich tak sowicie, iż zapewniłby im przyszłość bez pracy.
— I pani w to uwierzyła?
— Tak.
— Hm. Los ich wyglądałby nieco inaczej. Wskutek panujących w podziemiach mroków, wskutek złego pożywienia i rtęciowych oparów, po dwóch, trzech latach, żaden z robotników nie pozostałby przy życiu. Byłoby to najokropniejsze masowe morderstwo, jakie tylko można sobie wyobrazić, a znaczna część winy spadłaby na panią.
— Po dwóch czy trzech latach? Praca miała trwać zaledwie kilka miesięcy.
— W takim krótkim czasie nie można się zbogacić tak dalece, aby tylu ludziom zapewnić przyszłość bez troski. Czy pani istotnie zamierzała zostać żoną Meltona?
— Dlaczegożby nie?
— A teraz chce pani poślubić Przebiegłego Węża?
— Tak, aby ukarać Meltona!
— Lecz dawny narzeczony, który był pani tak wierny?
— Cóż on mnie obchodzi? Zresztą — nie żyje.
— Tak. Pożarły go sępy. Sennorita posiada tyle właśnie sumienia, co Melton. Mam wielką pokusę zamknąć panią ponownie i pozostawić ją własnemu losowi.
Dotychczas stała między mną a drzwiami. Teraz. zerwała się z miejsca i krzyknęła:
— Tego pan nie uczyni! Nikt nie zdoła mię zamknąć w tym lochu.
— Nie uczynię tego. Będzie pani wolna.
— Byłabym wolna, nawet gdyby mię pan tutaj pozostawił, gdyż wódz na pewno przyjdzie mnie wyzwolić.
— Jeśli będzie mógł.
— Kto mu przeszkodzi?
— Melton.
— Wódz ma go w swojej mocy.
— Wąż mówił to wczoraj, ale teraz bardzo możliwe, iż Melton ma nad nim przewagę. Jeśli tak się stało, to z pani winy.
— Jakto?
— Objaśnię panią, jeśli się przedtem dowiem, o czem rozmawiałaś z Meltonem. Przebiegły Wąż radził wystawić Meltona na próbę. Jakże to pani zrobiła?
— Zażądałam widzenia się z ojcem. Odpowiedział, że muszę jeszcze poczekać, ponieważ obecność ojca w sztolni jest nieodzowna. Nie zadowoliłam się tą odpowiedzią, trwałam przy swojem żądaniu i zagroziłam mu, że go porzucę.
— Cóż Melton na to?
— Roześmiał się i powiedział, że wszak nie odejdę bez ojca. Wówczas, zagroziłam mu zemstą wodza.
— Ah, właśnie pomyślałem to sobie. Zdradziła się pani, że porozumiewasz się z Indjaninem.
— Cóż to szkodzi? Niech wie, że nawet pozbawiona ojca nie pozostałam bez opieki i obrony.
— Zaraz sennorita zrozumiesz, żeś postąpiła niezbyt sprytnie. Sądzę, iż nietylko powołałaś się pani na Indjanina, jako na swojego obrońcę, ale, żeś jeszcze coś ponadto wygadała?
— Czemu nie miałam odpowiadać, skoro pytał?
— Powiedziała mu pani zapewne, że Przebiegły Wąż przyrzekł sennoricie to samo szczęście i ten sam dobrobyt, co Melton?
— Tak.
— I że zabije Meltona, jeśli odważy się zrobić pani coś złego?
— To szczególnie musiałam zaakcentować.
— Niech pani dziękuje Bogu, że ja się tutaj zjawiłem. Albowiem Przebiegły Wąż nie zdoła wydobyć pani z tego szybu.
— Ależ, on na pewno przyjdzie!
— Nie zrobi tego, bo nie może. Dzięki pani, Melton został doskonale poinformowany o swoim rywalu i wie, czego się ma po nim spodziewać.
— To nic nie szkodzi. Wiem, że Melton zależny jest od Indjan i nie może narażać się ich wodzowi.
— Ja zaś wiem, że wcale się go nie lęka. Los pani jest tego najlepszym dowodem. Mimo sennority pogróżek, uwięził ją w kopalni. To chyba dowód przekonywujący, iż Melton nie obawia się Indjanina.
— Wkrótce dowie się o swojej pomyłce. Powiedziałam mu, że Przebiegły Wąż będzie na mnie czekał i zgłosi się po mnie, jeśli nie przyjdę.
— Ach, to już największy bąk, jakiego mogła pani strzelić! Melton jest uprzedzony i uzbroi się odpowiednio na przyjęcie czerwonego. Sądzę, że pani obrońca sam potrzebuje obrony.
— Myśli pan, iż Melton się odważy? Całe plemię Yuma pomściłoby śmierć swojego wodza.
— Myli się pani. Melton, którego pani sama nazwała szatanem wcielonym, nie jest tak głupi, aby wyjawić to, co zamierza, lub czego może już dokonał. Łatwo potrafi usunąć wodza w taki sposób, że nikt się o tem nie dowie. Może pani być przekonana, iż gadatliwością naraziłaś swego obrońcę na najwyższe niebezpieczeństwo.
— Jeżeli tak jest w rzeczywistości, to sądzę, że pan go wybawił Melton natychmiast chwyci się najgorszych środków.
— Czy wie pani, gdzie są jej ziomkowie? Melton chyba pani opowiadał.
— Mówiliśmy często o nich, lecz bardzo pobieżnie.
— Ale ci ludzie muszą jeść i pić. Kto im dostarcza wiktu?
— Melton mówił, że wody jest dosyć w podziemiach. Prowiantów zaś dostarczają im dwaj Indjanie.
— Czem ich żywią?
— Wyłącznie plackami z maisu, które wypiekałam wraz z kobietami indjańskiemi.
— Ponieważ robotnicy znajdują się tu nie z własnej woli, więc zapewne poczyniono odpowiednie zarządzenia, aby przeszkodzić ich ucieczce. Czy nie wie pani, jakie?
— Zakuto im nogi i ręce w okowy.
— Jakże mogą ci biedacy pracować?
— Chwilowo jeszcze nie pracują. Czekają na przybycie kilku białych nadzorców i instruktorów.
— Czy są rozmieszczeni każdy zosobna, czy też razem?
— O ile wiem, razem.
— Dwaj Indjanie, którzy zaopatrywują ich w żywność, są przecież wystawieni na niebezpieczeństwo?
— Nie, ponieważ dzielą ich od wychodźców mocne drzwi. Mam nadzieję, że pan potrafi je otworzyć?
— Z całą pewnością.
— I wypuści pan uwięzionych?
— Oczywiście.
— Co się stanie z Meltonem? Pozwoli mu sennor uciec?
— Pozwolę mu zawisnąć na szubienicy.
— Powiem panu, jak sennor ma się do tego zabrać. Nie powinien pan się do niego zbliżyć poza mieszkaniem, gdyż niechybnie sennora zastrzeli.
— Nie przypuszczam.
— O, jednak Melton nie wychodzi z domu bez dwóch rewolwerów, które odkłada jedynie w mieszkaniu. Niech pan go w domu zaskoczy.
— Pójdę za temi wskazówkami, aczkolwiek nie lękam się owych rewolwerów.
— Czy zna pan jego mieszkanie?
— Nie. Wiem tylko, że leży na poziomie szybu. Sądzę, że pani mogłaby mnie poinformować.
— Owszem, znam je dokładnie. Zostało zbudowane przez niejakiego Euzebjusza Lopeza.
— Euzebjusz Lopez? Poprzednio natknąłem się na litery E. L.; to inicjały jego nazwiska. Mieszkanie jest jednocześnie kryjówką, nie może przeto być obszerne.
— Jest dość pokaźne. Dawniej na górze w skale była rynna, którą Lopez zamurował. W ten sposób powstał kryty korytarz; zaczyna się w szybie i prowadzi do mieszkania. Rynna była bardzo szeroka i Lopez przedzielił ją murami. Utworzyło się kilka pokojów, w których mieszkamy. Ściana zewnętrzna wygląda jak skała, wskutek czego zdołu nie poznać, że na górze mogą mieszkać ludzie. Oknami są wydrążenia, nie wpadające w oko.
— Na jaką trzeba zejść głębokość, aby się dostać do korytarza?
— Może dwadzieścia stopni po drabinie.
— Widzę jednak skrzynię, wiszącą na łańcuchu. Sądzę, że na górze jest kołowrót, który wciąga skrzynię do góry.
— Owszem, jest.
— W takim razie drabina zbyteczna.
— Drabina prowadzi tylko do korytarza. Z korytarza zaś wdół idzie winda.
— Dobrze. A mieszkanie?
— Składa się z czterech pokojów. Dwa na końcu korytarza, dwa inne — z obu jego stron.
— W którym znajdę Meltona?
— Z prawej strony mieszkają stare Indjanki, z lewej ja mieszkałam; nawprost zaś, prawa para drzwi prowadzi do Wellerów, lewa do Meltona.
— Jakie zamki są w drzwiach?
— Niema żadnych. Drzwi nie są z drzewa. To jedynie maty, zwisające z góry.
— Kto wciąga windę do góry?
— Indjanie, którzy czuwają na górze. Są to... Uwaga!
Zwróciła się w kierunku szybu. Stamtąd brzęczał łańcuch skrzyni. Widzieliśmy, jak podnosiła się powoli do góry,
— Tam nie śpią jeszcze — rzekłem. — Poco wciągają skrzynię? Czyżby chciał kto zjechać?
— Teraz przekona się pan, żeś nie miał racji, gdyż z pewnością jedzie wódz indjański.
— Sądzi pani zbyt pochopnie. Jeśli ktoś zjedzie, to na pewno będzie to Melton, albo stary Weller.
— Wellera dzisiaj tu niema.
— Gdzie jest?
— Pojechał z wieloma Indjanami odszukać pana w razie pańskiego przybycia zawiadomić o tem Meltona. Zapewne nie spostrzegł sennora, gdyż byłby już wrócił.
— A więc nie jego mamy się tutaj spodziewać. Będzie to Melton.
— Najlepsza sposobność, aby go złapać!
— To jeszcze zależy od wielu okoliczności. Trzeba być przezornym. Weller mógł już wrócić, może być przy Meltonie. Musimy czekać na dalszy rozwój wypadków. Dlatego też panią proszę, abyś się pozwoliła z powrotem zamknąć.
— Zamknąć? — zapytała przerażona. — Nie, na to nie pozwolę. Jestem wściekle zadowolona, że się wydostałam.
— Daję pani słowo, że ją na pewno wypuszczę. Chcę tylko zobaczyć, kto tu przyjdzie i w jakim celu; powinien przeto zastać wszystko po dawnemu.
Opierała się, lecz wkońcu uległa. Zamknąłem drzwi na zasuwy i ukryłem się wraz z Mimbrenjem za wielkim stosem drzewa, nagromadzonego tam, gdzie zaczynała się rozkopana część korytarza. Światło pogasiliśmy.
W tej chwili dobiegł nas szmer opuszczanej skrzyni. Wzmagał się z chwili na chwilę. Z góry padał odblask; skrzynia uderzyła o grunt. Stał w niej Melton z latarką na pasie. Wysiadł z windy i wyciągnął przedmiot, w którym mimo oddalenia poznałem skrępowanego człowieka. Tu, na dole, akustyka była doskonała. Dlatego słyszałem każde słowo Meltona. Wołał szyderczo:
— Tęskniłeś do swego Białego Kwiatu! Dlatego sprowadziłem cię, abyś mógł ją ujrzeć. Uważaj!
Doszedł do drzwi, które więziły Judytę, otworzył je i zawołał:
— Zechce pani łaskawie wyjść do nas. Oczekuje panią radosne oszołomienie.
Judyta wyszła. Doprowadził ją do leżącego na ziemi Indjanina i zapytał:
— Zna go pani? Mam nadzieję, że pani Węża sobie przypomina.
— Przebiegły Wąż! — krzyknęła zaskoczona. — Spętał go pan!
— Tak. Widzi pani, jaki bohater z ukochanego! Przyszedł, aby pociągnąć mnie do odpowiedzialności i aby panią uwolnić, i oto sam został strącony w podziemia. Nigdy już nie ujrzy światła słonecznego. Za wiele mi pani o nim opowiadała, abym mu miał darować życie!
— Chce go pan zamordować? — zapytała, zdjęta strachem.
— Zamordować? Co za wyrażenie! Czy należy to koniecznie nazwać mordem, jeśli Węża zakopię i okryję piękną kołdrą, aby natychmiast zasnął? Jeśli się nie obudzi — to już jego sprawa, nie moja.
— A więc pogrzebie go pan żywcem.
— Owszem, jeśli pani sprawia przyjemność tak, a nie inaczej to nazwać.
— Zwierzę, nie człowiek!
— Niech się pani nie śpieszy z wnioskami. Natychmiast pani okażę, że nie jestem zwierzęciem, acz człowiekiem, i to człowiekiem bardzo dobrym. Zanim bowiem umrze, pozwolę wam spędzić ze sobą dwie, lub trzy godziny. Niech mi pani da swoje ręce; zwiążę je na plecach, abyś nie mogła nadużyć mojej dobroci i odkopać swego adoratora.
Ociągając się, rzekła:
— Nie sądź, że ujdzie ci to bezkarnie. Yuma pomszczą śmierć swego wodza.
— Ani myślą. Nie wiedzą, że ja jestem sprawcą jego zniknięcia. Pani ręce! Proszę po raz ostatni!
Wyciągnęła ręce, mówiąc:
— Zwiąż mnie. Nie chcę z panem walczyć, ponieważ brzydzę się pańskiego dotknięcia. Lecz kara cię nie minie!
— Chce pani zostać prorokinią, Judyto? To nieopłacalny interes; dzisiejsza ludzkość cierpi na brak wiary.
Związał jej ręce na plecach i cisnął do ciemnego lochu, z którego była wyszła. Nie stawiała oporu. Wrzucił za nią Indjanina, zamknął drzwi, zaryglował, poczem przyłożył do nich ucho i nasłuchiwał. Światło latarki nadawało jego twarzy wyraz prawdziwie djabelski. Wreszcie wrócił do skrzyni i za pomocą zwisającego sznura dał znać do góry, aby go wciągnięto zpowrotem. Skrzynia zaczęła się podnosić. Światło znikło, a wraz z niem odgłos potrąceń skrzyni o mur.
Mój Mimbrenjo nie szepnął jeszcze ani słówka, od chwili, gdyśmy przeczołgali się przez otwór w murze. Teraz jednak był do takiego stopnia zdumiony mojem zachowaniem, że nie mógł dłużej milczeć.
— Biały, — rzekł — którego chcieliśmy schwytać, był tutaj. Mogliśmy łatwo i szybko się uwinąć. Dlaczego Old Shatterhand wypuścił go z rąk?
— Ponieważ i tak jestem pewny tego kąska. Kiedy zaskoczymy Meltona później, ogarnie go dwakroć większa groza.
Zapaliłem światło i otworzyłem drzwi, do których całem ciałem przywarła Żydówka. Odetchnęła głęboko i rzekła:
— Dzięki Bogu! Już lękałam się, że pan nie nadejdzie!
— Ja dotrzymuję słowa. Czy rozmawiała pani z wodzem?
— Jeszcze nie. Z głębokiej troski zaniemówiłam. Słyszał pan, co mówił Melton?
— Wszystko.
— Jakże łatwo mógł pana odkryć. A wówczas znów byłabym w jego mocy.
— Nie, wówczas on byłby w mojej. Porozumiem się z Przebiegłym Wężem. Chwalić Boga, że Melton tak z nim się obszedł. Dał mi do ręki atut, którym go pokonam.
Zbliżyłem się do Indjanina i przeciąłem więzy. Podniósł się szybko i zapytał Żydówki:
— Kim jest ta biała twarz? Znajduje się w naszym szybie, a jednak do nas nie należy?
— Mój czerwony brat dowie się zaraz, kim jestem, — odpowiedziałem, zamiast dziewczyny. — Nie zrozumiał, co Melton powiedział białej córze, ponieważ posługiwał się językiem obcym. Dlatego pytam się Węża, czy wie, co Melton zamierzał z nim uczynić?
— Wiem. Miałem umrzeć. Chciał mnie zagrzebać żywcem.
— Czy sądzi mój brat, że Melton mógłby wprowadzić w czyn swoją groźbę?
— Na pewno; w przeciwnym razie nie byłby bezpieczny.
— Cóż się miało stać z białą dziewczyną, którą Przebiegły Wąż chciał pojąć za squaw?
— Miała zginąć, jak reszta białych, którzy tu pracują i którzy nigdy już nie ujrzą światła dziennego.
— Mój brat się myli, gdyż ujrzą je najbliższego poranku. Wyprowadzę ich z szybu.
— Melton nie pozwoli.
— Nie będzie mógł pozwolić, ponieważ go o to nie poproszę. Przyszedłem tutaj, aby wyzwolić wszystkich jeńców, jak wyzwoliłem ciebie.
— Nie jestem jeszcze wolny — jakże bowiem wydostanę się z szybu?
— Pytasz się o to? Masz tylko czekać, aż Melton wróci. Nietrudno będzie zaskoczyć go znienacka i powalić. Ale możemy się bez tego obejść. Wyprowadzę Przebiegłego Węża i białą córę nieznaną im drogą. Wówczas będzie mógł mój czerwony brat pojąć Biały Kwiat za squaw, wybudować jej pałac i zamek.
Moja osoba, obecność i każde słowo były dlań zagadką. Bawił mnie wyraz zdumienia, powlekający jego oblicze.
— Mój biały brat zna nieznaną mi drogę z szybu? — zapytał. — Wie również, ze kocham białą kobietę i co jej przyrzekłem? Czy nie zechce mi powiedzieć, kim jest?
— Moje imię W języku Yuma brzmi Tave–schala.
Tave-schala! Old Shatterhand! — zawołał, cofając się o dwa kroki i patrząc na mnie, jak na upiora, — Old Shatterhand tu, pomiędzy nami, w naszym szybie!
Nie dowierzał własnym uszom.
— Jeśli nie wierzysz, zapytaj się białej dziewczyny.
— Old—Shatter—hand, wróg naszego plemienia! Pośród naszego obozu, w sercu Almaden!
— Mylisz się, nie jestem wrogiem waszego plemienia; byłem zawsze przyjacielem wszystkich czerwonych plemion.
— Lecz ty właśnie zabiłeś Małe Usta, syna naszego wodza!
— Zmusił mię do tego, ponieważ chciał zabić młodego Mimbrenja, jego brata i siostrę.
— Wódz zaprzysiągł ci zemstę!
— Wiem o tem; ale czy z tego powodu ty również jesteś moim wrogiem śmiertelnym?
— Muszę słuchać wodza.
— Żaden czerwony wojownik nie jest nikomu podległy, a tem bardziej ty. Wasz wódz może swoją sprawę sam ze mną załatwić, — niepotrzebni mu pomocnicy. Oswobodziłem cię, dowodząc tym czynem, że nie jestem wrogiem Yuma. Gdybym nim był, zabiłbym wszystkich waszych wojowników, których spotkałem po drodze z hacjendy del Arroyo. Było ich czterdziestu; żadnego nie zgładziłem, a tylko wziąłem do niewoli.
— Wszystkich—do—niewoli? — powtórzył zdumiony. Gdzie się znajdują?
— Przy oddziele Mimbrenjów, z którym przybyłem.
— Czy Mimbrenjowie są przy tobie?
— Nie. Pod dowództwem Winnetou, wielkiego Apacza, czekają na mój powrót w takiem miejscu, którego nie potraficie odszukać. Sam z młodym Mimbrenjem wyruszyłem w drogę, aby zbadać Almaden. Sam też oswobodzę wszystkie blade twarze, zamknięte w podziemiach, sam jeden, nie potrzebując niczyjej pomocy.
Nadmierne zdumienie zacinało mu język i tamowało słowa. Mówiłem w dalszym ciągu:
— Nietrudno nam będzie zwyciężyć Yuma, którzy czuwają w Almaden. Nie życzyłbym sobie jednak przelewu krwi. Niech Przebiegły Wąż powie, czy chce zostać moim wrogiem, czy przyjacielem?
Indjanin wydawał mi się człowiekiem bardzo uczciwym. Dlatego obchodziłem się z nim oględnie. Zastanawiał się przez kilka minut, patrząc na mnie uważnie, poczem rzekł:
— Kazano mi być wrogiem Old Shatterhanda. Muszę być posłuszny rozkazowi. Ocalił jednak mnie i Biały Kwiat, przeto pragnę ofiarować Shatterhandowi przyjaźń. Nie mogę uczynić tego, czego serce pożąda, ani tego, do czego skłania mnie rozkaz; nie będę przyjacielem Old Shatterhanda, ani jego wrogiem. Może ze mną zrobić, co tylko zechce.
— Mój brat mówi bardzo rozsądnie. Czy jednak zastosuje się do roli, którą mu wyznaczę?
— Tak. Nie uniknąłbym śmierci; odbierz mi życie, a nie będę się bronił.
— Odbiorę ci nie życie, tylko wolność, przynajmniej na jakiś czas. Czy będziesz się uważał za mojego jeńca?
— Tak.
— Czy muszę cię związać, abyś nie umknął?
— Czy zwiążesz mnie, czy nie, pozostanę przy tobie, dopóki mi nie powiesz, że jestem wolny. Lecz niczego więcej ode mnie nie żądaj. Nie udzielę ci ani pomocy, ani wskazówek.
— Dobrze więc, zgoda zapadła. Jesteś moim jeńcem i słuchasz moich wskazań. Niepotrzebna mi twoja pomoc w tem co czynię.
Uwolniłem również ręce Żydówki i udałem się na poszukiwanie robotników. Droga, która zaprowadziła mię do Judyty, była niewielka. Rozpoczęto tu kopanie nowego tunelu; poniechano go jednak, nic w tym kierunku nie znalazłszy. Robotnicy znajdowali się zapewne za drugiemi drzwiami. Kiedy otworzyłem je, znaleźliśmy się jakgdyby w komorze, z której prowadziły trzy korytarze w różnych kierunkach. Powietrze nieznośne. Czuć było siarką; oddychało się z trudem. Dwa korytarze otwarte naprzestrzał. Przed trzecim wartowały drzwi o dwóch zasuwach. Zobaczyłem tu również zamknięte okienko z rodzaju tych, jakie spotyka się się w więzieniach. Otworzyłem je, ale musiałem się szybko cofnąć przed straszliwemi wyziewami, bijącemi z wnętrza. Płomień świecy ledwo nie zagasł, gdy ją trzymałem wpobliżu otworu.
Jeszcze gorzej się działo, kiedy otworzyłem drzwi. Buchnęły na mnie gęste wyziewy, niemożliwe do opisania. W porównaniu z tem, powietrze pod pokładem emigracyjnego okrętu należało nazwać najczystszym ozonem i aromatem. Drzwi były o wiele niższe od innych, odpowiednio do korytarza, który biegł za niemi. Poruszać się można było, jedynie skurczywszy we dwoje. W takich to warunkach pracowali emigranci! Leżeli pokotem tuż za drzwiami, mężczyźni, kobiety, dzieci. Kiedy padł na nich blask naszego światła, podnieśli się wszyscy, zabrzmiał zgiełk łańcuchów, do których były przymocowane okowy, skuwające im ręce i nogi. Dzieci poczęły płakać ze strachu; kobiety błagały o chleb; mężczyźni klęli, obryzgiwali mnie pianą wściekłości, skupili się, aby mnie otoczyć.
Zaciskano i podnoszono pięści; była to chwila najwyższego podniecenia. Lecz parę głośnych słów przemieniło niebezpieczną nienawiść w coś wręcz odwrotnego. Skakano z radości, obejmowano mnie, pomimo oków i łańcuchów. Każdy chciał uścisnąć moją dłoń; niektórzy nawet całowali mnie, wielu płakało z radości. Sporo czasu upłynęło, zanim uspokoili się na tyle, że mogłem się od nich czegoś dowiedzieć.
Wódz przyglądał się temu zdaleka. Kiedy nieco rozluźniło się dokoła mnie, podszedł i rzekł:
— Powiedziałem, że Old Shatterhand nie uzyska ode mnie żadnej pomocy. Jednakże coś chciałbym mu powiedzieć: tam, w rysie muru, leży klucz, którym się otwiera okowy.
Był widocznie wzruszony widokiem nieszczęśliwych. Pięć minut nie upłynęło, a wszystkie okowy były zdjęte i odrzucone. Teraz oswobodzeni chcieli wyjść, wyjść na wolność. Z trudnością przywołałem ich do spokoju. Zgiełk mógł łatwo dojść do Meltona i ostrzec go, więc spodziewając się napaści, zarządziłem, aby zabrano jako broń wszystkie narzędzia, młoty i piły.
Naraz uwaga tłumu skupiła się na czerwonoskórym. Wiedzieli, kim jest i jaką rolę odgrywał w przestępstwie Meltona. Chcieli się nań rzucić. Ledwo zdołałem uchronić go przed lynchem. Zapewniłem ich, że jest moim zakładnikiem i, jako taki, może im się bardzo przydać.
Poszliśmy drogą, prowadzącą do jaskini. Ponieważ mogliśmy chodzić tylko gęsiego, utworzył się więc długi szereg. Zapaliliśmy wszystkie światła, które mi pozostały, jak również lampki górnicze, które wisiały na ścianach. Oczywiście, ponieważ otchłań zagradzała drogę bezpośrednią do jaskini, przeto musieliśmy wydostać się z podziemi przez opisany już otwór. Kiedy ostatni wyszedłem, zasypaliśmy tunel ziemią. Dotarliśmy wreszcie do jaskini. Była dość obszerna, aby nas wszystkich pomieścić.
Była już godzina trzecia, lub czwarta, — czas najwyższy na schwytanie Meltona. Chciałem się wprawdzie szczegółowo rozmówić z wychodźcami, lecz musiałem odłożyć to na później, ponieważ przed świtem należało opuścić Almaden. Wybrałem dziesięciu najsilniejszych mężczyzn, którzy mieli nam towarzyszyć; pozostałym zabroniłem wydalać się z jaskini, łatwo bowiem mogli zostać odkryci. Złożyli solenne przyrzeczenie. Co się tyczy wodza, byłem pewny, że dotrzyma słowa. Zresztą, gdyby usiłował uciec, znalazłby śmierć z rąk wychodźców. —
Drogę na płaskowzgórze każdy z dziesięciu emigrantów znał dobrze, ponieważ tędy ich prowadzono. Dotarliśmy bardzo prędko. Można było nie lękać się straży: gdyby nawet usłyszeli odgłos kroków, z pewnością przyjęliby nas za swoich.
Domek nad szybem oprócz drzwi posiadał kilka otworów okiennych. Stąd biło światło. Głośnemi krokami podeszliśmy wprost do domu i weszli wszyscy, a raczej wtłoczyliśmy się raptem. Trzej Indjanie wartownicy, leniwie rozwaleni, porwali się z miejsca, lecz natychmiast wsiedliśmy im na piersi i spętali ich własnemi pasami. Z ustami zakneblowanemi, zostali wyniesieni i ułożeni na takiej odległości, że z domu nie można było ich dostrzec. Dziesięciu emigrantów pozostało przy nich. Zarządziłem to ze względu na Meltona, który nie powinien się był odrazu zorjentować w sytuacji.
Mogłem go schwytać o własnej mocy. Dla pewności jednak zabrałem ze sobą młodego Mimbrenja, na którym mogłem bardziej polegać, niż na dziesięciu białych, nie byli bowiem obeznani z życiem awanturniczem.
W domku znaleźliśmy kilka małych latarek. Zapaliłem jedną i zawiesiłem na guziku od kamizelki, aby łatwo dała się zasłonić płaszczem. Sądziłem, że znajdę tu kołowrotek od windy. Nie widziałem go; znajdował się więc niżej — dlaczego? — nie obchodziło mię to w danej chwili. Sterczał wierzchołek drabiny. Zszedłem po niej, za mną zaś Mimbrenjo.
Otwór był tutaj o wiele szerszy, niż na dole. Wkrótce znalazłem się w czworokątnej bocznicy szybu. Opodal stał kołowrót nad prowadzącą do głębi dziurą. Na trzech ścianach wisiały wszystkie niezbędne narzędzia, w czwartej był wybity obszerny otwór — początek poszukiwanego korytarza. Nasłuchiwałem: w głębi panowała cisza; weszliśmy, posuwając się głuchemi krokami.
Zasłoniłem latarkę, tylko czasem rzucając smugę światła na drogę. Korytarz był długi, zdawało się, że nie ma końca. Wreszcie ujrzeliśmy z prawej i lewej strony drzwi. Były zasłonięte matami. Zdawało się, że wszystko śpi. Jednakże, kiedy zbliżyłem się jeszcze o kilka kroków, usłyszałem rozmowę. Głos dobiegał z poza lewych drzwi, a więc z pokoju Meltona. Podeszłem bliżej, uchyliłem nieco rąbka maty. Paliła się tu świeca, pozwalając dokładnie obejrzeć wnętrze. Pokój był duży. W kącie na lewo znajdowało się posłanie z kołder. Pośrodku stał zgruba ciosany stół, na nim leżały dwa rewolwery i nóż; dokoła zaś — z gałęzi plecione krzesła, a raczej stołki. Na ścianie z prawej strony wisiały dwie strzelby, obok nich — obszerna torba skórzana, z pewnością zawierająca patrony. Melton siedział przy stole i rozmawiał z Indjanką, która była wzorem ludzkiej szpetności. Stała między stołem a drzwiami. W chwili, gdym rzucił na pokój pierwsze spojrzenie, przemawiał Melton w żargonie indjańsko-hiszpańskim.
— Chyba współczucie nakazuje wam wypytywać się o jej los.
— Współczucie? — odpowiedziała skrzypiącym głosem. — Cieszymy się z głębi serca! Nie znosimy jej, niemniej niż ona nas.
Niewątpliwie mowa była o Judycie.
— Wobec tego ucieszysz się bardziej wiadomością, że ona już nigdy nie wróci. Same jesteście sobie paniami. Służcie mi tylko wiernie. a sowicie was wynagrodzę.
— Jesteśmy ci wierne, sennor, ponieważ przyrzekłeś nam wiele pięknych rzeczy, a nie wątpimy. że dotrzymasz obietnicy. Obyś mógł tylko pokonać wrogów, których się spodziewasz.
— O, nie lękam się wcale. Szaleńcy, sami oddają się w nasze ręce. Zresztą, nie dotrą tutaj. Ostrzeżeni przez wywiadowców, wyjdziemy na ich spotkanie i wytępimy co do nogi.
— Słyszałyśmy, że towarzyszy im wielki Winnetou i pewien bardzo dziarski biały wojownik. Tego nie znam ale wiem, że niełatwo pokonać wielkiego Apacza. Jego przebiegłość przekracza granice wyobraźni. Być może, wywabi naszych ludzi z Almaden, aby zająć je tem łatwiej.
— To mu się nie uda. Ale gdyby tutaj przybył, wiadomo wam, co należy czynić. Nóż leży przy kołowrocie. Lecz nawet gdyby nas pokonał, nie mógłby zdobyć skały, która służy za wspaniałą, niedostępną twierdzę. Wbrew naszej woli nikt tu nie wejdzie, szczególnie zaś Winnetou i biały, o którym mówiłaś.
Nie chciałem już dłużej słuchać jego pustych przechwałek, ponieważ czas naglił do pośpiechu. Odsunąłem zasłonę, wszedłem do pokoju i rzekłem:
— Myli się pan bardzo, master Melton; jak pan widzi, jesteśmy już tutaj!
W tej samej chwili schwyciłem ze stołu rewolwery i nóż, i stanąłem między nim a bronią, wiszącą na ścianie. Cofnął się przede mną, jak przed upiorem.
— Old Shatterhand! Do stu djabłów! — zawołał. — A więc jest tutaj i Winnetou Precz, precz, spełnij swoją powinność, gdyż jest to biały, o którym mówiłaś!
Okrzyk był skierowany do Indjanki. Zerwała się z miejsca, aliści schwyciłem ją i odrzuciłem wgłąb z taką siłą, że aż przewróciła się na pościel. Nadbiegł Mimbrenjo, aby ją przytrzymać; miotając się, a nie mogąc wyrwać, krzyknęła kilka indiańskich słów. Zrozumiałem tylko dwa: ala i akwa, pierwsze było imieniem kobiecem, drugie oznaczało nóż. Okrzyk był chyba skierowany do drugiej starej Indjanki, która się znajdowała za drzwiami. Nie mogłem się tem zająć, ponieważ musiałem skupić uwagę na Meltonie, który, klnąc, usiłował mi rozbić głowę jedyną swoją bronią — stołkiem. Podbiegłem w porę, podniosłem go do góry i rzuciłem o mur, z takim rozmachem, że zwalił się na ziemię jak złamany. W tej chwili w korytarzu odezwał się głos kobiecy. Melton chciał się podnieść, trzymałem go jednak mocno za szyję. Usiłował odepchnąć mnie kolanami — daremnie. Teraz pośpieszył mi na pomoc, zresztą zbyteczną, młody Mimbrenjo, który ogłuszył był starą dzielnem uderzeniem. W kącie leżały lassa; jednem z nich związał Meltona, podczas gdy ja go trzymałem. Skorośmy nędznika obezwładnili, rzekłem do swego towarzysza:
— Zostań tutaj. Muszę wyjść, ponieważ tam się coś stało.
Kiedy wyszedłem z pokoju, usłyszałem zgiełk łańcucha. Pobiegłem szybko naprzód, korzystając ze światła latarki. A kiedy stanąłem u kołowrotu, ujrzałem starą Indjankę. Zanim zdążyłem jej przeszkodzić, przecięła rzemień, łączący łańcuch windy z kołowrotem. Łańcuch runął z ciężkim brzdękiem wgłąb szybu.
Teraz zrozumiałem słowa Meltona: — Wiadomo wam, co należy uczynić. — W razie klęski i niebezpieczeństwa, Indjanki miały spuścić windę, przeciąć rzemień i w ten sposób uniemożliwić, na długi przynajmniej czas, drogę do szybu. Robotnicy zginęli niechybnie; nie mogliby więc świadczyć kto im zgotował zagładę. Byłem głęboko wstrząśnięty. Tak złowrogiego, tak piekielnego pomysłu nie spodziewałem się nawet po Meltonie.—
Indjanka chwyciła się drabiny. Odciągnąłem ją i przywlekłem do pokoju, gdzie leżał Melton. Zobaczywszy nas, rzucił na starą zakłopotane spojrzenie i zapytał:
— Czy łańcuch odcięty?
— Tak — skrzeknęła potakująco.
Roześmiał się i rzekł szyderczym głosem:
— Djabeł wie, jakżeście się tu dostali, master. Szczęście panu dopisało. Atoli cel pańskiej wyprawy stracony.
— Jaki cel? — zapytałem, podejmując grę.
— Zna go pan lepiej, niż ja; nie powiem panu nic, co mogłoby posłużyć jako dowód przeciwko mnie.
— Szukam robotników z hacjendy del Arroyo. Gdzie są?
— Nic o nich nie wiem. Poszukaj ich pan sam. Są dopiero w drodze do Almaden — wyprzedziłem ich.
— Poco pan strącił łańcuch w otchłań szybu?
— Ja? Słyszał pan wszak, że uczyniła to Indjanka.
— Uczyniła to na pański rozkaz.
— Pan tego pewien? Proszę, wybadaj Indjankę! Chętnie odpowie na wszystko, o co zapytasz. Ja jednak żądam stanowczo, abyś mnie puścił Almaden jest moje; ja tu jestem panem, a ja tu rozkazuję i jeżeli mnie natychmiast nie puścisz, podniesiesz wszystkie konsekwencje!
— Nie lękam się konsekwencyj. Co się z panem stanie, czy odzyskasz kiedykolwiek wolność, — to już sąd rozstrzygnie.
— Sąd? Oszalał pan? Gdzie tu jest sąd?
— Jest już w drodze. Śledztwo wyjaśni, kto wynajął Yuma, aby napadli na hacjendę del Arroyo i w popiół ją obrócili. Odszuka się robotników. Sądzę, że jeżeli znajdziemy ich, opowiedzą nam wiele chwalebnych rzeczy o panu.
— Wobec tego życzę sennorowi, abyś ich odnalazł, roześmiał się — i abyś był szczęśliwszy w tem przedsięwzięciu, niż ja. Nie widziałem ich bowiem od czasu, gdy rozstałem się z nimi na hacjendzie.
— Są więc istotnie w drodze. Załatwiłem tu już wszystko i wracam do hacjendy, więc spotkamy się niezadługo. Ponieważ pan mi towarzyszy, przeto będzie sennor miał przyjemność powitać emigrantów i przekonać się o ich życzliwości.
Twarz Meltona wyrażała szatańskie szyderstwo.
— Bardzo mnie to cieszy, sir. Ich świadectwo będzie dowodem nieprawności pańskiego napadu na mnie. Niech pan pomyśli o skutkach!
— Może być tylko jeden skutek: stryczek dla pana. Mam dosyć dowodów przeciwko sennorowi, sądzę nawet, że potrafię skłonić Yuma do świadczenia przeciw panu.
— Niech pan tylko spróbuje! — rzekł, śmiejąc się na potęgę.
— Na pewno spróbuję. Sądzę, że znajdzie się jeszcze co innego. Ponieważ jest pan następcą hacjendera, więc masz kontrakty z moimi ziomkami, zarówno jak akt kupna hacjendy, podpisany w Ures. Prawdopodobnie posiada pan jeszcze inne kompromitujące listy oraz papiery. Czy mogę sennora zapytać, gdzie się znajdują?
— Proszę, niech pan pyta, ilekroć się panu spodoba. Nie mam nic przeciwko temu.
— Ale pan mi nie odpowie. Wobec tego poszukam na własną rękę.
Przeszukałem ubranie, które nosił, i inne, które wisiały w pokoju. Specjalnie ominąłem najprawdopodobniejszą skrytkę i udałem się do innych pokojów. W pokoju Wellerów nic nie znalazłem. W pokoju Judyty i Indjanek leżało sporo żywności, która nam mogła się przydać. Miałem bowiem żywność tylko dla siebie i Mimbrenja. Kiedy wróciłem do Meltona, zapytał, szydząc ze mnie:
— Znalazł pan na pewno, master? Nie ulega wszak żadnej wątpliwości, że Old Shatterhand odrazu każde pismo nosem zwącha!
— Jest to tak pewne, że nawet osobiście nie zadam sobie trudu. Mój młody towarzysz opuka ściany. Na pewno znajdzie wydrążoną skrytkę. Ludzie pańskiego pokroju zwykłe mają takie schowki.
— Niech puka! Mnie to tylko zabawi.
Mimbrenjo zaczął szukać, ja zaś uważnie obserwowałem Meltona. Każdy kryminolog wie, że w rewizjach mieszkaniowych najlepszą wskazówką są oczy i wyraz twarzy ukrywającego. Umówiłem się po cichu z Mimbrenjem, aby szukał drążonych miejsc w ścianach i w podłodze. Przyczem, gdybym chrząknął, miał chwilowo oddalić się od podejrzanego miejsca, aby wnet doń powrócić. Udawałem, że całą uwagę skupiam na ruchach chłopca, w istocie zaś nie spuszczałem oczu z Meltona. Aby tego nie zauważył, stanąłem w cieniu.
Melton spoglądał na chłopca z pewnością siebie, która wszakże opadała w miarę, jak chłopiec zbliżał się do posłania. Kiedy podszedł bliżej, zakaszlałem pocichu. Oddalił się i natychmiast twarz Meltona przybrała wyraz zadowolenia. Ponieważ powtarzało się to kilkakrotnie, więc nabrałem przekonania, że skrytka znajduje się w samem posłaniu, lub wpobliżu. Przestałem tedy chrząkać, kiedy Mimbrenjo ponownie się do niego zbliżył. Wskutek tego przeszukał je starannie. Melton był zaniepokojony, lecz rychło odzyskał humor, gdyż chłopiec, nic nie znalazłszy, szukał gdzie indziej.
Byłem pewny, że trzeba przeszukać podłogę pod posłaniem. Nie chcąc jednak, aby Melton wiedział o pomyślnym wyniku, kazałem Mimbrenjowi zaprzestać poszukiwań. Melton odnowa zaczął z nas szydzić. Nie odpowiadając na drwiny, pozostawiłem go wraz z Indjankami pod opieką chłopca i udałem się do dziesięciu wychodźców, którzy czuwali przy pojmanych wartownikach. Jeden wystarczał, aby podołać zadaniu. Reszta musiała pójść za mną po żywność. Niebawem wnieśliśmy czerwonoskórych jednego po drugim do pokoju Indjanek, poczem wychódźców, odesłałem z prowiantem do jaskini, nie chcąc, aby Melton ich zobaczył.
Przeniosłem kobiety do wartowników, Meltona zaś do pokoju Judyty. Zacząłem badać podłogę pod posłaniem. Stanowiła ją mocno ubita ziemia. Zapukałem — usłyszałem głuchy odzew. Odgrzebawszy ziemię nożem, natrafiłem na płaski kamień. Pod nim było wgłębienie, w którem znalazłem torbę skórzaną, zaszytą dla ochrony przed wilgocią w kawał skóry. Otworzyłem ją, aby przelotnie obejrzeć zawartość. Tkwiły tu listy i liczne papiery, kontrakt z moimi ziomkami i akt kupna hacjendy. W specjalnej skrytce leżał pakiet obligacyj na dość znaczną sumę. Schowałem torbę do kieszeni, zagrzebałem dołek i przywróciłem wszystko do dawnego stanu. Zabrawszy broń Meltona, poszliśmy po jeńca. Wpakowałem mu knebel w usta. Ponieważ nie chciał wyjść, więc przywiązaliśmy go do lassa i pociągnęli wgórę. Drabinę połamałem, zasypując jej szczątkami przejście do korytarza, aby opóźnić pościg Yuma.
Uderzeniami kolby zmusiłem Meltona do pójścia z nami. Kiedyśmy doszli do kamienia, z za którego podsłuchałem rozmowę Judyty z Przebiegłym Wężem, przywiązałem Meltona do skały, aby nie zobaczył robotników przedwcześnie.
W jaskini płonęły świece; zastaliśmy moich ziomków przy śniadaniu. Oznajmiłem im, że musimy natychmiast opuścić Almaden. Słowa te przyjęli z radością.
Konie przeznaczyłem dla najsłabszych. Mimbrenjo wyprzedzał pochód, ja zaś z Meltonem szliśmy na tyłach w znacznem oddaleniu, Przebiegłemu Wężowi skrępowaliśmy ręce na plecach. Aczkolwiek darzyłem go zaufaniem, sądziłem jednak, że zbytek przezorności nie zawadzi. Umieściłem go pośród emigrantów.
Oczywiście, poprzednio zasypaliśmy jaskinię. Gdy pochód się oddalił dostatecznie, wróciłem po Meltona. Odwiązałem go od skały, lecz z powodu panującego mroku związałem mu ramię rzemieniem, przymocowanym do mego ramienia. Ponieważ pamiętał jeszcze ciosy kolbą, więc szedł ze mną potulnie.
Zmierzałem tą samą drogą, którą przybyłem, a więc w kierunku południowym. Wiedziałem, że w tę właśnie stronę podążył Mimbrenjo.
Podczas gdyśmy powoli szli, noc poczęła szarzeć. Kiedy rozjaśniło się na niebie, nie widziałem już Almaden. Nie widziałem również swoich towarzyszy. Umyślnie chodziłem powoli, chciałem bowiem jak najbardziej oszołomić Meltona widokiem wychodźców. W półgodzinnem oddaleniu od miejsca, gdzie mieliśmy skręcić na zachód, obrałem ten kierunek i przyśpieszyłem kroku, aby wyprzedzić znacznie swoich towarzyszy. Wkrótce zobaczyłem za sobą długą ciemną linię z dwoma wyraźniejszymi punktami. Linję stanowili piechurzy, punktami zaś były wierzchowce z jeźdźcami. Melton patrząc wciąż przed siebie, nie spostrzegł ich. Milczał przez całą drogę; teraz atoli, zmęczony szybkiem chodzeniem, rzekł:
— Dokąd mnie pan ciągnie z taką szybkością, sir? Przypuszczam, że do hacjendy del Arroyo?
— Z całą pewnością, szanowny master, — odpowiedziałem.
— Pieszo?! Kiedyż według pana przybędziemy, tem bardziej, że wybrałeś złą drogę?
— Tą samą drogą przybyłem. Sądzę więc, że jest dobra.
— Ależ gdzie tam! To droga okrężna. Prosta i krótsza prowadzi na północ, Taki doświadczony biegacz jak pan powinien o tem wiedzieć.
— Pańska droga jest dla mnie fałszywa. Na północy uwijają się Yuma z Wellerem, których wysłałeś na zwiady. Widzisz więc, że ptak nie głupi, aby miał pójść w zastawione sidła.
— Weller nie spocznie, dopóki nie uwolni swego syna i dopóki nie napadnie na was z Yuma.
— Weller mnie nie przeraża. Syna nie może już uwolnić, ponieważ zadusił go Herkules. Kiedy zaś schwycimy starego, w co nie wątpię, pomówimy z nim krótko. Opowiadał panu pewnie, że usiłował wraz z nieboszczykiem synem zamordować Herkulesa. Ponieważ Herkules czaszkę ma twardą, więc wylizał się z ran. A teraz wyskakuje ze skóry, czekając na starego. Niema też obawy, aby Weller napadł nas z Yuma. Ci dobrzy ludzie rychło się spostrzegą, że przyjaźń wasza zdradliwa i bardzo niebezpieczna.
— Chciałbym znać powód.
— Tym powodem jest Przebiegły Wąż.
— W jaki sposób? To mój najwierniejszy sprzymierzeniec; odda Wellerowi do rozporządzenia wszystkich wojowników.
— Sądzi pan, że Weller ich zażąda?
— Tak, — z chwilą, gdy dowie się o mojem zniknięciu.
— Tak, tak! Sądzę, że w obozie spostrzegą nietylko pańskie, lecz również zniknięcie Przebiegłego Węża. A może pan nie wie, że wódz nagle zginął?
— Absolutnie! Zginął? Gdzie?
— W szybie.
Raptownym ruchem odwrócił twarz, jakgdyby otrzymał cios w głowę. Obejrzał mnie szeroko wybałuszonemi oczami i zawołał:
— W szybie?! Jak pan to rozumie?
— Nie inaczej, niż było w rzeczywistości. Został uwięziony wraz z piękną Judytą przez niejakiego Meltona.
— Człowieku, czy jesteś przy zdrowych zmysłach?!
— Przy wielce zdrowych. Judyta została uwięziona, mimo że groziła panu zemstą wodza, z którym się zaręczyła poprzedniego wieczora. Kiedy zniknęła, wódz zgłosił się po nią, a wówczas spętałeś go i wtrąciłeś do lochu.
— Człowieku, czytasz romans fantastyczny, zgoła niewiarogodny.
— To będzie istotnie podobne do romansu, jeśli dodam, że czerwonoskóry został uwięziony w tym samym lochu, co Judyta.
— Mówi pan tak, jakbyś był wszechwiedzącym!
— Nie trzeba być wszechwiedzącym, aby mówić o tem, co się widziało i słyszało.
Jak?! Co?! — pytał się, podczas gdy głos mu nabrzmiał lękiem, a oczy wylazły z orbit. — Pan widział to i słyszał?
— Naturalnie.
— Musiał więc pan być w szybie!
— Naturalnie.
Zatrzymał się, obejrzał mnie, jakby we śnie i zapytał:
— Jakże pan dostał się na górę?
Nie chciałem mu jeszcze wyjawić całej prawdy, odpowiedziałem więc:
— Czyż nie mogłem wciągnąć się na łańcuchu windy?
— Nie, ponieważ pociągnąłem wówczas skrzynię do samej góry.
— Aha, pociągnąłeś wówczas skrzynię do samej góry. Zdradził się pan sam!
— Do kata, tak! Ale tylko wobec pana. Nikt ci nie uwierzy! Zresztą Weller już się postara, abyś nie mógł świadczyć. Jesteś na pewno w sojuszu z djabłem. Ale nie ufaj mu. Djabeł to kiepski przyjaciel — zawodzi w chwili, gdy jest najbardziej potrzebny.
— Tak, stwierdził pan to po sobie. Teraz czujesz się przez szatana opuszczony — odpowiedziałem, odwracając głowę, ponieważ wstrętem przejmowała mnie jego twarz. — Prawidłowa i męska piękność rysów Meltona znikła naraz; wyglądał szpetnie, djabelsko szpetnie!
— Ja opuszczony?! — krzyknął. — Mylisz się bardzo. Nie masz znowu nade mną tak silnej władzy, jak przypuszczasz. Co zrobisz ze mną, jeśli tu usiądę i nie ruszę się z miejsca?
Przy tych słowach rzucił się na ziemię.
— Poczułeś już uderzenie kolby, — odpowiedziałem — która i tym razem zmusi cię do posłuszeństwa.
— Odważ się tylko! Bij mnie, uderz! Zostanę tu i pozwolę się raczej na śmierć zatłuc, aniżeli ruszę z miejsca. Nie jesteśmy znowu tak daleko od Almaden i Yuma. Będą szukać, znajdą nasze ślady i już wkrótce mnie uwolnią.
— Nie sądź pan, że to bagatelka! Aby tego dowieść, nie będę cię zmuszał do pójścia. Pozostaniemy tutaj, czekając na przyjście twoich Yuma. Wówczas się okaże, czy zechcą zadzierać ze mną. Nie zwiążę ci nawet nóg, abyś mógł, kiedy przybędą, pobiec im na spotkanie.
Usiadłem przy nim; ułożył się wygodnie, splunął w moją stronę i odwrócił się, aby mnie nie widzieć. To było mi na rękę, ponieważ z tej pozycji nie mógł zauważyć zbliżających się wychodźców. Ukazali się woddali. Wkrótce widziałem ich twarze. Mimbrenjo szedł na przodzie. Zbliżył, się już na tyle, że usłyszałem ich kroki. Melton nasłuchiwał, podniósł tułów i odwrócił głowę. Po chwili zerwał się na nogi, spoglądając na nich, jak na zjawy, i zawołał:
— Do piorunów, co ja widzę! Kto się tu zbliża?
— Pańscy Yuma, aby cię uwolnić, — odpowiedziałem. — Spodziewam się, że ucieszy pana tak rychłe spełnienie nadziei!
— Zatracony łotrze! Jesteś naprawdę w sojuszu z djabłem!
Mówiąc to, kopnął mnie i zaczął umykać z taką szybkością, na jaką pozwoliły mu skrępowane ręce. Ta próba ucieczki była naprawdę śmieszna. Stałem spokojnie, nie ścigając go zgoła. Wyręczyli mnie w tem wychodźcy, którzy z oddalenia czterdziestu, pięćdziesięciu kroków poznali Meltona i rzucili się za nim z głośnemi okrzykami. Tylko Mimbrenjo stał na miejscu i zawołał do mnie ze śmiechem:
— Ptak o związanych skrzydłach niedaleko uleci.
Na czele ścigających biegła Judyta i Przebiegły Wąż, który zbliżał się coraz bardziej do ściganego. Wreszcie wyprzedził go o kilka kroków i zawrócił z taką siłą, że Melton runął i dwukrotnie fiknął koziołka. Nie mógł się już podnieść, ponieważ wódz leżał na nim i, pomimo skrępowanych rąk, ściskał mu gardło. Walczyli ze sobą i przewracali się kilkakrotnie, dopóki nie nadbiegła Judyta na pomoc czerwonoskóremu. Była w podnieceniu, bynajmniej nie kobiecem; krzyczała i waliła Meltona pięściami. Nadbiegli inni i odsunęli ją. Utworzył się kłębek krzyczących ludzi z Meltonem pośrodku. Podbiegłem do nich, gdyż lękałem się o życie mormona. Leżał na ziemi. Trzymano go mocno, Judyta zaś kaleczyła mu twarz pięścią i paznokciami, w najszkaradniejszy sposób. Oburzony, oderwałem ją od Meltona i zawołałem ze wściekłością:
— Co pani robi?! Niech pani zostawi go nam, mężczyznom! Jest pani prawdziwą furją!
— Ten hultaj zasłużył sobie, abym mu oczy wydrapała, — wyrzuciła bez tchu. — Oszukał, uwięził mnie. Miałam zginąć w szybie!
Usiłowała się nań rzucić. Odciągnąłem ją i rzekłem, zwracając się do pozostałych:
— Niech nikt się nie waży go dotknąć! Melton należy do mnie. Nie uniknie kary. Kto jednak nie usłucha, będzie miał ze mną porachunki!
Cofnęli się wszyscy. Podniosłem Meltona, który, pomijając już wygląd zewnętrzny, znajdował się w takim stanie ducha, że ledwo można go było nazwać człowiekiem. Ryczał jak zwierzę; oczy miał zalane krwią; zniekształcone usta szeptały przekleństwa i złorzeczenia. W tych jękach wyczuwało się najgłębszą wściekłość. Położyłem im kres, zatykając mu usta kneblem.
Przebiegły Wąż o oczach rozpalonych ogniem zemsty i nieprzejednanej nienawiści zwrócił się do mnie z zapytaniem:
— Co zamierza Old Shalterhand uczynić z tym niebezpiecznym, zdradliwym białym?
— Nie wiem jeszcze — muszę się poradzić w tej sprawie Winnetou.
— To nie konieczne. Wódz Apaczów zgodzi się z każdem postanowieniem Old Shaterhanda. Obydwaj jesteście jako jeden mąż; co jeden postanowi, na to drugi się zgodzi.
— W jakim celu mówi to Przebiegły Wąż?
— Mam pewną propozycję, którą chciałbym ci w cztery oczy powiedzieć.
Oddaliłem się z nim na taką odległość, że Melton nie mógł nas usłyszeć. Wychodźcy zaś nie rozumieli mowy Indjan. Zaczął od zapytania:
— Niech mi Old Shatterhand powie, czy uważa mię za kłamcę?
— Dlaczegóżby nie? Imię mego czerwonego brata nie może budzić zaufania; wierzę atoli, że Przebiegły Wąż kocha prawdę i że jest zbyt dumny i odważny, aby kłamać.
— Mój brat ma rację. Dziękuję mu. Chcę Shatterhandowi powiedzieć, że gotów jestem zawrzeć z nim pokój nietylko we własnem imieniu, lecz także w imieniu mego całego plemienia.
— Cóż na to powie Vete-ya, wasz wódz naczelny?
— Zgodzi się.
— Wątpię bardzo. Wszak pała pragnieniem zemsty.
— Old Shatterhand jest przyjacielem czerwonoskórych; nie zabija nikogo, jeśli nie jest do tego zmuszony.
— To prawda, ale ta przyczyna nie wystarcza, aby Wielkie Usta przemienił żądzę zemsty w przebaczenie, a nienawiść w przyjaźń.
— W takim razie niech robi, co chce. Mnie jego zemsta nie obchodzi. Kiedy wyruszyliśmy do Almaden, obraliśmy Vete-ya naszym wodzem. Możemy pozbawić go władzy, ponieważ mamy słuchać, dopóki nasza wola. Yuma Składają się z wielu szczepów, on jest wodzem swego szczepu, a ja — swego. Nie stoi wyżej ode mnie. Narzucił mi wojnę, ja jednak doszedłem do przekonania, że pokój jest lepszy. Dlatego jestem gotów wypalić z tobą fajkę pokoju w imieniu przynajmniej własnego szczepu, jeśli nie w imieniu wszystkich Yuma.
— Lecz jeśli Vete-ya będzie temu przeciwny?
— Wówczas ja, jako przyjaciel i brat Old Shatterhanda, będę go bronił wraz ze wszystkimi swymi wojownikami wobec Vete-ya. Czy wierzy mi mój biały brat?
— Wierzę. Lecz mój czerwony brat wypali ze mną fajkę pokoju tylko na pewnych warunkach. Jakież to są?
— Dwa warunki. Mojem pierwszem życzeniem jest, aby Old Shatterhand nic nie miał przeciwko temu, że Biały Kwiat, zwany Judytą, uczynię swoją squaw.
— Nic nie mam przeciwko temu. Owszem, jestem przekonany, że żaden biały nie nadaje się tak na męża Judyty jak mój czerwony brat. Na tym punkcie jesteśmy ze sobą zgodni. Jakież jest twoje drugie życzenie?
— Chcę mieć Meltona.
— Przypuszczałem to. A więc Przebiegły Wąż sądzi, że ja mam prawo rozporządzać się tym człowiekiem?
— Tak. Według praw białych twarzy masz go, być może, dostarczyć do sądu, lecz według praw czerwonoskórych Melton należy do ciebie i możesz z nim zrobić, co zechcesz. Znajdujemy się na terenie czerwonoskórych, więc, jeśli Old Shatterhand postąpi według naszych praw, żaden biały nie zrobi mu żadnego zarzutu.
— A jednak! Wpobliżu już znajdują się dwaj policjanci, którzy przybywają po Meltona. Lecz nie mam obowiązku stosować się do ich życzeń; czynię to, co uważam za stosowne, nawet jeśli to się dzieje wbrew prawu tych ludzi. — Mój czerwony brat może otrzymać Meltona. Lecz czy pomyślał, że ja również postawię pewne warunki.
— Tak. Chciałbym się o nich dowiedzieć.
— Żądam przedewszystkiem pokoju między twoim szczepem a wszystkimi białymi, którzy się tu ze mną znajdują.
— Przebiegły Wąż godzi się na to.
— Żądam, aby pokój rozciągał się na wszystkich Mimbrenjów, którzy są moimi przyjaciółmi.
— O, z tem jest o wiele trudniej. Mimbrenjowie są naszymi wrogami. Na mój rozkaz trzystu moich wojowników może ich napaść i wytępić. Jeśli upierasz się, abyśmy Mimbrenjów oszczędzali, to ja będę musiał dodać do swych dwóch warunków jeszcze inne.
— Zatrzymaj je przy sobie! Przy obecnem położeniu, Mimbrenjowie raczej tobie mogą dyktować warunki, niż ty im. Zapominasz, że na czele ich stoi Winnetou i że ja również jestem przy nich. Nie lękaliśmy się trzystu twoich wojowników, nie lękamy się tem bardziej teraz, gdy jesteś naszym jeńcem. Co nam przeszkodzi udać się na północ i zabrać wam konie?
— Czy wiesz, gdzie się znajdują? — zapytał przerażony.
— Gdybym tego jeszcze nie wiedział, dowiedziałby się wkrótce Winnetou. Zresztą, nie ty jeden wpadłeś w nasze ręce. Schwytaliśmy czterdziestu Yuma, którzy byli rozstawieni po drodze do hacjendy, między nimi Bystrą Rybę. Zastrzelimy ich w razie niebezpieczeństwa. Nie spodziewał się takich wieści. Przez chwilę spoglądał wdół, poczem zarezonował:
— Należy wierzyć słowom Old Shatterhanda.
— Na dobitek nie możecie tutaj pozostać, ponieważ zabraliśmy również wozy z żywnością, które nadeszły z Ures.
— Uff! Grozi nam głód! Mamy zapasy jeszcze tylko na dwa dni. Będziemy zatem musieli albo głodować, albo wynieść się z miejscowości pozbawionej dziczy.
— Tak. Jesteście w bardziej opłakanych warunkach, niż dotychczas sądziłeś. A więc obstaję przy swojem żądaniu, abyście zawarli pokój z Mimbrenjami.
— A jeśli się nie zgodzę?
— Wówczas to, cośmy rozpoczęli, pójdzie swoją koleją. Musimy jeszcze złapać Wellera. Potem zabieramy wam konie, czekamy na przybycie Silnego Bawołu z wieloma setkami Mimbrenjów, nacieramy na was i tępimy całe plemię. Ty zaś, jako wspólnik Meltona, będziesz wraz z nim i Wellerem przekazany sędziemu. W najlepszym razie czeka cię wieloletnie więzienie.
Wolny Indjanin a wieloletnie więzienie! Nic straszliwszego! Groza ogarnęła go od stóp do głów i podyktowała mu szybką decyzję:
— Widzę, że mój brat ma rację. A więc niech pokój rozciągnie się również na Mimbrenjów. Czy Old Shatterhand stawia jeszcze jakieś warunki?
— Tymczasem nie. Dalsze zastrzeżenia odkładam do czasu narady, ponieważ sądzę, że Przebiegły Wąż nie wypali ze mną kalumetu, zanim nie naradzi się z najstarszymi wojownikami swego szczepu.
— Tak, muszę się starszych poradzić. Czy Old Shatterhand uda się do nich ze mną, czy też oni mają przyjść tutaj?
— Oni tu przyjdą.
— Musimy więc kogoś do nich posłać. Kogo mój biały brat wyznaczy?
— Mimbrenja To mądry, wierny i uczciwy chłopiec; mogę na nim polegać.
— Mój brat przekona się, że ja również jestem uczciwy i wierny. Dam Mimbrenjowi swój wampum jako dowód, że jestem u was i że on jest posłańcem prawdy. Niech im opowie, jak się to wszystko stało i niech przyprowadzi pięciu doświadczonych wojowników, których imiona mu wymienię. Niech przyjdą bez broni, aby dać świadectwo dobrej woli. —
Mimbrenjo podjął się poselstwa tem chętniej, że było dość niebezpieczne; otrzymawszy dokładne wskazówki, ruszył w drogę na wierzchowcu Winnetou. Gromada rozłożyła się kołem, wziąwszy Meltona do środka; ja zaś oddaliłem się, aby niepostrzeżenie zbadać zawartość jego torby. Przedewszystkiem znalazłem w niej banknotów na przeszło trzydzieści tysięcy dolarów, następnie — wzmiankowane już kontrakty oraz paczkę listów. Większość była wysłana z Utah, niektóre z San Francisko, wszystkie dowodziły, że Melton miał nabyć dla Mormonów większe obszary, jako podstawy przyszłej ich ekspansji na Meksyk. Dwa, czy trzy listy stwierdzały występny zamiar przywłaszczenia sobie znacznych sum do spółki z Wellerami.
Tylko jeden list zawierał treść odmienną. Nie miał ani koperty, ani wzmianki o dacie i miejscu nadania; ze świeżej jednak barwy atramentu można było wnioskować o niedawnem pochodzeniu listu. Nagłówek brzmiał: dear uncle, t. zn. kochany stryju. Pierwsza połowa listu była nieciekawa, dopiero ostatnie wiersze ściągnęły moją uwagę.

„Skoro się więc pytasz, z czego tu żyję, mogę ci odpowiedzieć, że powodzi mi się bardzo dobrze. Mam szczęście w grze, poza tem zjednałem sobie przyjaźń człowieka, którego kiesa, tego nabita, stoi dla mnie zawsze otworem. Czy przypominasz sobie bogatego ex-dostawcę wojskowego, którego poznałeś w St. Louis? Jest to rodowity Niemiec, pragnący uchodzić za prawdziwego Yankee do tego stopnia, że aż zmienił swoje niemieckie nazwisko Jaeger na angielskie Hunter. Jak się dowiedziałem, przybył z za oceanu jako czeladnik szewcki; mimo głupoty, a może dzięki niej, miał łut szczęścia i dzięki marjażowi stał się właścicielem sklepu na William street w New-Yorku. Podczas wojny ze stanami południowemi dostarczał wojsku z początku tylko obuwia, potem również umundurowania oraz innych rzeczy i zbił na tem wielką fortunę. Obecnie przestał pracować, ciągle choruje i pomnaża swój kapitał ogromnemi odsetkami, co jest mu właściwie niepotrzebne, gdyż oddawna jest wdowcem, a syn — jedyny spadkobierca, odziedziczyłby i tak dosyć wiele, aby przeżyć swoje lata bez troski. Stary, nadomiar bardzo skąpy, nie wysłał jeszcze ani grosza ubogim krewnym, z za oceanu, ale darząc synalka miłością zaślepioną, bez słowa wyrzutu pozwala mu szastać pieniędzmi.
Small — tem dziwacznem imieniem nazwał stary swego syna — jest to dorodny młody człowiek, bardzo rozpieszczony, bez krzty charakteru i energji, poza tem jednak chłopaczysko niezłe. Nie zna się zupełnie na ludziach, a tak łatwowierny, że przyjmuje za prawdziwych przyjaciół przeróżne pijawki, które ssą jego mienie. Nietrudno mi będzie otworzyć mu na to oczy, gdyż, pochlebiając jego słabostkom, uzyskałem nań wpływ, który się z dnia na dzień potęguje.
Poznałem tego Smalla Huntera w szczególnych okolicznościach. Nazajutrz po mojem przybyciu, kelner nazwał mnie mr. Hunterem. To powtarzały kilkakrotnie inne osoby; kiedy zaś na koncercie zostaliśmy sobie zaprezentowani, stanęliśmy obaj jak wryci. Byliśmy bowiem do siebie podobni, jak dwie krople wody, zarówno z postaci, z rysów twarzy, jak z głosu. Gdy przybieram nieco powłóczysty i powolny chód Smalla, nie odróżniłby mnie nawet jego najbliższy przyjaciel. Jest to przypadek, który potrafię wykorzystać, a który mi pozyskał odrazu jego przyjaźń. Chwilowo jednak, w wymiarach niebudzących podejrzeń, ogrywam go na sumy, które wystarczają mi do życia.
Small darzy mię całkowitem zaufaniem, obchodzi się ze mną, jak z bliźniakiem i nie chce słyszeć o rozstaniu, o którem zrzadka napomykam. Pragnie, abym mu towarzyszył w wielkiej podróży. Podróże bowiem są jego namiętnością. Jego ukochaną i jedyną prawie lekturę stanowią książki podróżnicze. Zwiedził już Stany Zjednoczone, był w Kanadzie i Meksyku, w Yaneiro i Anglji. Teraz wabi go Wschód. Oczywista, staram się utwierdzić go w tem pragnieniu. Dzięki temu będę mógł się widzieć z ojcem, który, jak wiesz, musiał przed Old Shatterhandem uciekać za morze Śródziemne.
Teraz spędzamy całe dnie w jego, lub w mojem mieszkaniu, kując turecką i arabską gramatykę, czytając powieści z życia haremów i rysując na ścianach białe odaliski lub ciemne niewolnice. Small jest zdolny i wykazuje dobre postępy, ja zaś, chcąc nie chcąc, muszę mu dotrzymywać kroku. Za parę miesięcy, zaopatrzeni przez starego w grube czeki, wypłyniemy na Atlantyk.
Opisuję szczegółowo, ponieważ, znając twoją inwencję, oczekuję od ciebie rady, w jaki sposób najowocniej wykorzystać szczęśliwe okoliczności. Twoja ewentualna pomoc byłaby mi wielce na rękę. Odpisz więc natychmiast pod mój poprzedni adres.

Twój bratanek Jonatan.“
List ten zainteresował mię bardzo. Przedewszystkiem ze względu na wzmiankę o mojej osobie. Zmusiłem ojca adresata do ucieczki — nie mógł przeto być nim nikt inny, tylko brat Meltona, którego ścigałem od fortu Uintah do fortu Edwarda. Stamtąd niestety udało mu się zbiec. Teraz dowiadywałem się, że przebywa za morzem Śródziemnem. Ale gdzie? W obecnej chwili nie obchodziło mię to zgoła.

Inaczej rzecz się miała ze Smallem Hunterem, któremu groziło poważne niebezpieczeństwo. Chętniebym go ostrzegł, gdyby to było w mojej mocy. Lecz znajdowałem się w sercu Meksyku, on zaś w Stanach Zjednoczonych, niewiadomo nawet w jakiem mieście. Na wszelki wypadek zatrzymałem listy przy sobie, podczas gdy pozostałe dokumenty miałem powierzyć sennorowi juriskonsulto.
Właśnie schowałem torbę, gdy zawezwał mię Melton. Wyglądał straszliwie: twarz, podrapana i pobita, zaczynała puchnąć.
— Sir, dokąd pan posłał Mimbrenja? Chcę wiedzieć. Muszę również wiedzieć, o czem szeptaliście z wodzem indjańskim.
— Przemawia pan do mnie tak, jakbyś mię potrafił zmusić. Ale, owszem, powiem panu. Zawieram pokój z Yuma.
— Nie zgodzą się na pokój.
— Zgodzą się, ponieważ Przebiegły Wąż sam mi go zaproponował.
— Czy za cenę swego uwolnienia? I puści go pan?
— Będę tak roztropny, że jeszcze coś więcej dlań uczynię.
— Aha. Więc żąda jeszcze czegoś ponadto?
— Tak. Judyty.
— Do kata! Można im obojgu powinszować. Czego jeszcze wymaga?
— Czegoś, co pana bardzo zaciekawi. Żąda, abym mu wydał sennora.
— Tego pan nie uczyni, master, — krzyknął przestraszony. — Nie masz prawa!
— Czy mam, czy nie mam, — to obojętne. Biorę je sobie. Aby jednak nie obciążyć niczem sumienia, puszczę cię i pozwolę uciec. Oczywiście, natychmiast schwyci pana Indjanin.
— Nie jesteś człowiekiem, jeno djabłem! Mógłby pan swoją zemstę ograniczyć do krzywd, któreś nam już wyrządził.
— Nam? Cóż to znaczy?
— Mojemu bratu. Unieszczęśliwiłeś go, zapędzając do portu Edwarda.
— Ah, to ten gracz, który w forcie Uintah zastrzelił oficera i dwóch żołnierzy? To pański brat? Takie pokrewieństwo nie uspasabia mnie zbyt przychylnie dla pana.
— Niech pan jednak pomyśli, że brat mój nie spocznie, dopóki nie pomści naszej wspólnej krzywdy.
— Nie lękam się jego zemsty; zresztą wszelki ślad po nim zaginął.
— Zdaje się panu. Brat mój jest niedaleko i czuwa.
— Gdzie?
— Nie powiem tego, naturalnie. Nikt oprócz mnie o tem nie wie.
— Oprócz pana i jeszcze dwóch ludzi.
— O kim pan mówi?
— O sobie i o pańskim bratanku Jonatanie.
— Jon... Kto panu... o nim... powiedział?
— To obojętne. Widzi pan, że wiem nieco więcej, aniżeli przypuszczasz. Taką rodzinkę, jak pańska, niełacno spuszcza się z oka.
— Jeżeli pan nie kłamie, to powiedz, gdzie brat mój przebywa.
— Za morzem Śródziemnem. Musiałby go pan stamtąd sprowadzić. Zresztą mógłby pana wyręczyć bratanek Jonatan, który właśnie udaje się na Wschód w towarzystwie niejakiego Smalla Huntera i grubych czeków jego ojca.
Usiłował skoczyć, ale więzy go krępowały. Splunął tylko i krzyknął, do najwyższego stopnia rozjątrzony:
— Więcej niż setka djabłów tkwi w tobie! Niechaj cię piekło pochłonie!
Przewrócił się na bok, aby mnie nie widzieć. —
Po upływie dwóch prawie godzin ukazało się wdali pięciu, czy sześciu czerwonoskórych piechurów. To szli wojownicy Yuma; Mimbrenja nimi nie było.
Uzbrojeni wbrew rozkazowi wodza, w odległości dwustu kroków od nas odłożyli noże, łuki, strzały i włócznie. Zabrali je ze sobą na wypadek przygody w drodze. Podeszli, zachowując się tak, jakgdyby nie widzieli więzów, krępujących wodza, aby mu oszczędzić zakłopotania. Oglądali mię z wyrazem szacunku i rzucili okiem na wychodźców. Na Meltona nie spojrzeli wcale. Można było z tego wnioskować, że Mimbrenjo dobrze się wywiązał z poselstwa i zdołał ich przekonać o winie i przewrotności Meltona. Musiałem się przedewszystkiem dowiedzieć, dlaczego nie przybył z nimi Mimbrenjo. Zerwałem z wodza więzy i rzekłem:
— Mój czerwony brat niech bierze udział w naradach jako wolny człowiek. Zanim jednak się rozpoczną, muszę wiedzieć, dlaczego nie wrócił mój posłannik?
Najstarszy Yuma odpowiedział:
— Pojechał na zachód, aby sprowadzić Wellera.
— Wellera? — zapytałem. — Postąpił bardzo nieroztropnie. Mnie powinien był go zostawić. Weller i tak nie uszedłby nam.
— Old Shatterhand jest znakomitym wojownikiem, moje zaś czyny nikłe. Niech mi jednak wybaczy, że będę innego zdania. Weller zamierzał się ulotnić.
— Jakto? Wszak pojechał na przeszpiegi, musi zatem wrócić i wpaść w nasze ręce?
— Nie, ponieważ wrócił już i uciekł, skoro się dowiedział o misji Mimbrenja.
— Czemu wojownicy Yuma go nie zatrzymali?
— Czyż mogliśmy? Wszak jest jeszcze naszym bratem i przyjacielem.
— Czy Weller ma dobrego konia?
— Tak, lecz koń jego zmęczony jest długą jazdą przez pustynię i odczuwa pragnienie.
— W takim razie Mimbrenjo wkrótce go doścignie. Dojdzie między nimi do walki. Pragnąłbym jej zapobiec, lecz nie mogę stąd odjechać, dopóki się nie porozumiem z wami.
Wówczas odezwał się wódz:
— Jeśli Old Shatterhand chce jechać na pomoc Mimbrenjowi, niechaj to uczyni bez obawy. Nie zawiedziemy jego zaufania. Biali ludzie mogą zabrać oręż moich wojowników i uważać ich za jeńców, do chwili twego powrotu.
— Zostanę jeszcze tutaj — odparłem. — Jeżeli się pośpieszymy z układem, zdążę przybyć na czas.
— Muszę zwrócić uwagę mego białego brata, ze wszystko można przyśpieszyć, tylko nie układy o pokój. Trzeba szczegóły omówić i zastanowić się głęboko, gdyż łatwo może się zakraść niejasność i zgoła fałszywe wyłożenie. Lepiej więc będzie, jeśli mój biały brat pojedzie na pomoc Mimbrenjowi, zanim zaczniemy radzić.
Starszy wojownik dodał:
— Old Shatterhand może zostać z nami. Mimbrenjo ma pod sobą wyśmienitego rumaka i jest, zdaje się, starszy rozumem i rozwagą, niż latami.
Jakby na potwierdzenie tych słów, dobiegł nas odgłos strzału i na zachodzie ukazał się jeździec, pędzący w kierunku południowym. Zauważyliśmy jednak niebawem, że stale zbacza z prostej linji, zbliżając się coraz bardziej, jakgdyby ktoś go na nas napędzał. Wkrótce ukazał się drugi jeździec. Był mniejszy od pierwszego i dosiadał lepszego konia. Mieliśmy więc przed sobą Wellera i Mimbrenja; Weller od czasu do czasu odwracał się i strzelał do czerwonoskórego, który odpowiadał chwilami z karabinu, nie pozwalając ściganemu skręcić w inną stronę. Obydwaj pudłowali: Mimbrenjo rozmyślnie, Weller zaś dlatego, że, jak się później dowiedzieliśmy, ładował broń ślepemi nabojami.
Trzeba było pomóc Mimbrenjowi. Dopadłem swego wierzchowca i pojechałem im naprzeciw. Weller, skoro mnie zauważył, spiął gwałtownie konia ostrogami, obracając na południe. Ale już po dwóch minutach wyprzedziłem go, zatrzymałem się i, przykładając broń do skroni, zawołałem:
— Złaź z konia, master Weller, jeżeli nie chcesz, aby cię strąciła moja kula.
Roześmiał się złowrogo, puścił konia wbok, celując we mnie ze strzelby. Przy tak gwałtownych poruszeniach niepodobna było trafić. Strzał padł, ale bez skutku.
Kiedy się odwrócił, miał przed sobą Mimbrenja, który osadził konia na miejscu i trzymał broń wpogotowiu. Wzięty między dwa ognie, Weller miał tylko jedno wyjście, mianowicie drogę prowadzącą do naszego obozowiska. Moi ziomkowie nie mieli odpowiedniego oręża, aby go zatrzymać; Mimbrenjo był jeszcze daleko; ja sam przeto musiałem go ująć. Mogłem łatwo zastrzelić pod nim konia, nie chciałem jednak uśmiercać niewinnego zwierzęcia z winy tego łotra. Nie posłałem za nim kulki, chciałem go mieć żywcem.
Teraz w dubeltówce Wellera tkwił tylko jeden nabój. Pędziłem za nim, lecz nie wprost, gdyż chciałem, aby wystrzelił, zanim się zbliżę na odległość, z którejbym go mógł ująć. Dlatego zawołałem po raz drugi:
— Zatrzymaj się, master, bo strzelam.
Jak przewidywałem, odwrócił się szybko i wypalił. Zsunąłem się sposobem indjańskim po boku konia, poczem, kiedy kula przeleciała nade mną, wyprostowałem się i puściłem za Wellerem w cwał. Wówczas odrzucił flintę i wyciągnął z za pasa rewolwery. O tem nie pomyślałem. Głupstwem byłoby pokusić się o schwytanie go, mimo rewolwerów. Krzyknąłem więc:
— Precz z rewolwerem, bo strzelę naprawdę!
Nie usłuchał; czekał, aż się zbliżę, aby tem pewniej trafić. W pełnym galopie stanąłem w strzemionach, aby sprawniej wycelować, przyłożyłem sztuciec i spuściłem kurek. Weller krzyknął, wypuścił rewolwer z ręki, która opadła wdół. W kilka sekund później byłem już przy nim i, zarzuciwszy sztuciec na plecy, wyciągnąłem ręce do Wellera.
— Nadół, mówię! — krzyknąłem. — Jeśli dobrowolnie nie zejdziesz, strącę cię przemocą.
Uchwyciłem go oburącz, aby wysadzić z siodła. W tej chwili lewą ręką wyciągnął drugi rewolwer i odpowiedział,śmiejąc się szyderczo:
— Powoli, master Shatterhand. Nie pan mnie, lecz ja pana mam w mocy.
Usiłował wystrzelić, nie zdążył jednak; lewą ręką wyrwałem mu broń, prawą zaś pięścią trzasnąłem go w podbródek, że aż głowa opadła wtył. Zatrzymałem konie, skoczyłem na ziemię i ściągnąłem nędznika. Zwalił się jak worek; z uchylonych ust sączyła się krew. Czyżbym mu złamał kark?
Przedewszystkiem związałem Wellerowi ręce jego własnym pasem. Zabrałem wszystko, co nosił przy sobie, nie uważając się z tego powodu za rabusia. Rzeczy te mogły mi się bardzo przydać. Znalazłem pugilares oraz wiązaną z grubego jedwabiu sakiewkę, przez której oka przeświecały złote monety. Zabrałem je, pozostawiając zegarek i resztę rzeczy.
Tymczasem nadszedł Mimbrenjo, który zsiadł był z konia, aby podnieść odrzuconą strzelbę i obydwa rewolwery. — Powoli twarz Wellera zaczęła się ożywiać. Otworzył oczy i syknął jadowicie:
— Człowieku, czego chcesz ode mnie? Zostaw mię w spokoju, puść mię dla własnego dobra.
Wyraźnie słychać było, że pogryzł sobie język na skutek uderzenia, które podbiło mu dolną szczękę do góry.
— Babskie gadanie — odpowiedziałem. — Chciałbym tylko wiedzieć, w jaki sposób może mi pan zaszkodzić. Podnieś się i chodź ze mną.
— Ani myślę. Nie ruszę się z miejsca, dopóki mnie master nie puści.
— Mógłbym na to przystać. Związałbym tylko panu nogi i pozwolił leżeć tak długo, aż cię sępy pożrą. Postąpię jednak bardziej po ludzku, choćby się to miało stać wbrew twojej woli. A więc — na nogi!
Nie poruszył się jednak. Dopiero, gdy Mimbrenjo uderzył go kolbą między zebra, skoczył, klnąc, i dreptał za nami. W obozie z trudem obroniłem Wellera przed wściekłością wychodźców. Związano mu nogi i położono go zdala od Meltona, aby się nie mogli porozumieć.
Yuma byli świadkami tego zdarzenia. Mój czyn przez szacunek pominęli milczeniem; lecz małemu Mimbrenjowi gratulował Przebiegły Wąż:
— Mój młody brat będzie dzielnym wojownikiem. Cieszy mię, że zawieram z nim pokój i że z wroga stanę się jego przyjacielem. —
Temi słowi zagajono obrady, które trwały przeszło dwie godziny i doprowadziły do pożądanych wyników. Na mocy układu miałem wydać Meltona Przebiegłemu Wężowi i nie stawiać przeszkód małżeństwu czerwonoskórego z Judytą. Wzamian przyrzeczono mi wszystko, czego żądałem. Kiedy przybyłem w te strony z małym Mimbrenjem, czyliż mogłem się spodziewać tak pomyślnego zakończenia? Naturalnie, wypaliliśmy kalumet pokoju, poczem udałem się do obozu Yuma, aby pociągnąć z fajki z każdym poszczególnym czerwonoskórym, co było konieczne ze względu na nasze bezpieczeństwo. Teraz byłem pewien, że wszystkie punkty umowy zostaną wiernie dochowane.
— Czego pragnie obecnie mój biały brat? — zapytał Przebiegły Wąż. — Czy wódz Apaczów przybędzie do nas, czy też my udamy się do niego?
— Raczej my do niego. Muszę się poradzić w tej sprawie moich białych braci.
Nasamprzód jednak zbadałem pugilares i sakiewkę Wellera. W pierwszej znalazłem pięć tysięcy dolarów w tych samych papierach wartościowych, które posiadał Melton; w drugiej niecałe pięćset dolarów w złocie. Później zwołałem ojców rodzin i samodzielnych mężczyzn.
Kiedy się zebrali, wziąłem na stronę Judytę i jej ojca:
— Czy zakomunikowała pani o swojem porozumieniu z Indjaninem?
— Tak — odpowiedział stary — Córka mego serca odpowiedziała mi o zaszczycie, którego wnet dostąpi, zostając władczynią wielkiego czerwonego narodu z nacji indjańskiej.
— Czy pan się z tem godzi?
— Czemu nie? Jest to wielki los szczęścia zarówno dla niej, jak dla mnie, gdyż przez to staniemy się wielce szanownemi i potężnemi osobistościami w Meksyku i Ameryce.
— Zdaje się, że pan niewłaściwie wyobraża sobie polityczne znaczenie szczepów indjańskich i społeczne stanowisko ich wodzów. Uważam sobie za obowiązek powiedzieć panu, że...
— Niech mi pan nic nie mówi! — przerwał. — Jestem wiernym ojcem mojej Judyty i powinienem przychylać się do jej słów i życzeń. Będziemy dzierzyć władzę nad szczepem indjańskim. Będziemy mogli ubierać moją córkę w aksamity i jedwabie. A może pan przypuszcza że wódz jej tylko nakłamał o złocie i klejnotach?
— Bynajmniej. Istnieją tu ukryte skarby, strzeżone wiernie przez potomków dawnych Meksykańczyków. Czemuby wódz nie miał posiadać jednej z tych tajemnic? Nie jest kłamcą i wywiąże się z przyrzeczenia. Lecz musi pan do tych rzeczy stosować właściwą miarę. Wódz jest półdziki i niebardzo sobie wyobraża, czem jest pałac, czy zamek. Kiedy mówi o łokciu, należy rozumieć cal. Brak mu wykształcenia, które jedynie mogłoby zapewnić pańskiej córce...
— Wykształcenie! Wykształcenie! — przerwał mi znowu. — Czemu nie miałby posiadać wykształcenia, gdy posiada tajemnice złota i klejnotów? Azali nowa jedwabna suknia nie jest wykształceniem? Azali ten, kto jest właścicielem pałacu, albo tem bardziej zamku, nie jest również posiadaczem wspaniałego umysłu? Cóż takiego znajdujemy w seminarjach, w gimnazjach, w uniwersytetach? Drewniane ławki do siedzenia i kałamarze do pisania! Czy to się umywa do mebli rokokowych lub renesansowych, jakie widzimy na zamkach? Nie, nie; wódz posiada wykształcenie, z którego ja, jako teść, jestem w najwyższym stopniu zadowolony!
— Jeśli pan tak sądzi, to będę milczał, tembardziej, że przyrzekłem Indjaninowi nie przeszkadzać jego zamiarom. Życzę panu, abyś się nie rozczarował. Co zamierza pan teraz uczynić? Chcę doradzić pańskim towarzyszom wyjazd z Sonary i wogóle z Meksyku.
— Czy myśli pan, że się zgodzą?
— Jeśli są roztropni, to na pewno.
— Dlaczego nie zostaną? Miałżebym sam jeden z Judytą pozostać między Indjanami?
— Co im po Yuma? Mają zdziczeć? Wszak nie każda kobieta zostanie żoną i nie każdy mężczyzna — teściem wodza. Widział pan, co się tu może przytrafić europejskim robotnikom. Odprowadzę ich do granicy Stanów Zjednoczonych, lecz pana Przebiegły Wąż nie zgodzi się wypuścić.
— To jest zupełnie zrozumiałe. Kiedy się ma górę złota i srebra w kraju i kiedy można również mieć młodą żonkę o czarującem obejściu i teścia, który pozwala się czcić z najgłębszym szacunkiem, o, wówczas nie wypuszcza się ich dobrowolnie; ani też nie porzuca się kraju, w którym jest złoto, dla kraju, w którym go niema.
— A więc zostanie pan przy Yuma — tyle tylko chciałem wiedzieć. O ile wiem, wszyscy, wyjąwszy pana i Herkulesa, przybyliście tutaj bez pieniędzy. Słyszałem, że pan miał ze sobą jakąś kwotę. Czy to prawda? — A jakże, święta prawda?
— potwierdził żarliwie. — To było piękne, dobre, prawdziwe złoto w okrągłych cudnie dźwięczących monetach, przechowywane w sakiewce, którą mi z jedwabiu zrobiła Judyta, córka mojego serca.
— Ile wynosiła ta kwota?
— Czterysta dolarów, których pozbawiono mię w podziemiach w sposób okrutny. Złodziejem jest Weller, ten który jest ojcem Wellera-syna. Teraz pojmał pan złodzieja z wielką odwagą; bądź pan zatem łaskaw odebrać mu zdobycz, którą mię unieszczęśliwił w mrokach szybu.
— Czy to ta sakiewka? — zapytałem, wyciągając worek z kieszeni.
— To ona, to ona! — krzyknął ucieszony, wyrywając mi worek z ręki. — Tak, ta sama. Obliczę natychmiast pieniądze, aby sprawdzić, czy nie zostałem okradziony.
— Niech pan tak nie krzyczy. Weller nie wie jeszcze, że mu odebrałem sakiewkę i nie powinien się chwilowo o tem dowiedzieć.
Oddalił się, nie podziękowawszy mi nawet. Przykucnął wraz z córką na ziemi i wziął się do liczenia monet. Wróciłem do wychodźców, powiedziałem im, że najlepiej uczynią, zabierając się stąd czem prędzej, wkońcu zaś dodałem:
— Wraz z Winnetou pojadę do Rio Peso, a więc do Texas. Tam jest wiele dobrej ziemi i zdrowy klimat. Chcę was zabrać ze sobą. Naradźcie się nad tem i dajcie mi niezwłoczną odpowiedź.
Odszedłem, aby mogli się spokojnie naradzić. Kiedy wróciłem, rzekł do mnie jeden z nich, wybrany do przemawiania w imieniu gromady:
— Pańska propozycja jest bardzo dobra, lecz nie wydaje się nam możliwą. Przedewszystkiem nie możemy stąd odejść, ponieważ wkrótce rozpocznie się długa sprawa Wellera i Meltona, w której jesteśmy świadkami.
— To nie zawadzi. Meltona wydałem czerwonoskórym. Co się tyczy Wellera, niewiadomo jeszcze, czego się po nim spodziewać. Roztrzaskałem mu kulą rękę i ramię, co w tutejszym klimacie jest niebezpieczne dla białego. Zresztą, przyprowadziłem policjanta i wyższego urzędnika z Ures, którzy na miejscu przeprowadzą śledztwo, poczem będziecie wolni. Jakie jeszcze przeszkody przewidujecie?
— Przez dziki kraj trzeba przewędrować. Czy nasze kobiety i dzieci wytrzymają podobną tułaczkę?
— Na pewno, jeśli pierwej odpowiednio wypoczną. Nie jest tak źle, jak pan myśli. Będziemy się posuwać nie prędzej, niż zdołacie. Dostarczę wam koni. Prócz tego mamy wiele wozów z żywnością i innemi pożytecznemi rzeczami. Nie zaznamy głodu.
— To świetnie. Ale pozostaje jeszcze rzecz najważniejsza, a jest nią złoto i złoto.
— O, mniejsza o to; to nie sprawia żadnych trudności.
— Żadnych trudności? — zawołał zdumiony emigrant. — Może panu, ale nam. Nie posiadamy ani grosza, żywność zaś i konie trzeba kupować za gotówkę.
— Żywność wam daruję, a koni u Yuma pożyczymy. Nasi czerwoni przyjaciele usłużą nam chętnie wzamian za drobnostkę, za lada podarunek.
— Kto im da tę drobnostkę?
— Ja.
— Do licha! Zbogacił się pan nagle. Kiedy przybył pan na okręt, wyglądałeś na uboższego od nas.
— Udawałem tylko. Naogół zaś można być bogatym, nie posiadając pieniędzy; bywają różne rodzaje bogactwa. Ale do rzeczy. Jeszcze są jakieś przeszkody?
— Największa. Pieniądze na zakup ziemi. Wszak musimy za nią zapłacić?
— Bezwątpienia. Dam wam na to pieniędzy.
— W takim razie nie mamy już żadnych trosk. Idziemy z panem. Pożyczy nam pan pieniędzy na zagospodarowanie. Będziemy tęgo pracować i płacić regularnie procenty, a zczasem spłacimy również kapitał.
— Procenty? Kapitał? Jesteście w błędzie. Niema mowy o procentach, ani o spłacaniu kapitału.
Robotnik obejrzał mię ze zdumieniem, zerknął dokoła, poczem znów na mnie i zapytał:
— Czy dobrze słyszałem?
— Prawdopodobnie.
— To chyba niemożliwe! Czy jest pan aż tak bogaty, że możesz ofiarowywać podobne sumy?
— Przeciwnie; jestem tak biedny, że mogę ofiarować takie sumy. Wyjątkowo jestem teraz w stanie rozdzielić między was trzydzieści tysięcy dolarów.
— Trzydzieści tysięcy dolarów! Niebiosa, jakie mnóstwo pieniędzy! Skąd pan wziął tyle?
— Później się dowiecie. Tymczasem odpowiedzcie mi na parę pytań. Byliście ubodzy, każdy jednakże posiadał chyba jakąś chudobę?
— Tak. Niektórzy posiadali małe domki, inni co najmniej sprzęty domowego gospodarstwa, i więc łóżka meble, ubiory i tym podobne rzeczy.
— Zwabieni przez agenta, sprzedaliście wszystko. Ileście za to otrzymali?
— Bagatelkę. Przejedliśmy to zresztą w drodze.
— A więc pozbawiono was ojczyzny i mienia. Zwabiono was fałszywemi przyrzeczeniami i wtrącono do szybu, gdzie mieliście pracować bez wynagrodzenia, bez wytchnienia, o głodzie, o pragnieniu, aż do rychłej i okropnej śmierci. Czy uwięzienie Meltona i Wellera wynagrodzi was za doznane krzywdy? Czy wróci wam ojczyznę i dobytek?
— Nie, ależ nie...
— Więc żaden sąd nie potrafi wynagrodzić, opłacić waszych cierpień. Jaki spotkałby was los, gdybym się wami nie zaopiekował?
— Zginęlibyśmy marnie. Wynajęto nas do hacjendy. Tam jednak niema pracy. Gdzie indziej też nie. Nie chcąc żebrać, musielibyśmy...
— Nie chcąc? — przerwałem. — Zmusiłaby was niedola. Niewieleby to się zresztą przydało. Tu inne panują stosunki, inni są ludzie, nie tacy, jak tam, w ojczyźnie, gdzie się nie zapomina o ubogich, gdzie się nie odtrąca wyciągniętej ręki. Tak, zginęlibyście nędznie, a ponieważ ja sam jestem ubogi, przeto mogę wam pomóc tylko dzięki temu, iż zostanę złodziejem. Nie lękajcie się, okradam jedynie Meltona i Wellera, sprawców waszych nieszczęść. Według praw, które ja sam sobie w głębi swego sumienia ustanowiłem, ci dwaj są wam winni odszkodowanie, a nawet o wiele więcej. Schwytałem ich i znalazłem przy nich pieniądze. Według praw tutejszych powinienem przekazać sędziemu zarówno ich samych, jak i pieniądze. Lecz cóżby z tego wynikło? Pieniądze ulotniłyby się jak kamfora, a łotry — również. Wy zaś nie dostalibyście ani grosza i bylibyście skazani na zagładę. W porównaniu z tem prawo, wysnute z sumienia, wydaje mi się słuszniejsze. Dlatego zagarnąłem pieniądze, aby sprawiedliwości stało się zadość, Czy sądzicie, że postępuję niewłaściwie?
— Słusznie, słusznie, słusznie! — odpowiedziano mi całą gromadą.
— Dobrze. Melton i Weller nie wiedzą jeszcze, że mam ich pieniądze. Pierwszy je zakopał i nigdy już się nie dowie o ich stracie. Weller miał pięć tysięcy, Melton ponad trzydzieści tysięcy dolarów.
Zaległo tak głuche milczenie, że słychać było szmer oddechów. Już ciszę miały rozerwać radosne okrzyki, gdy nakazałem spokój:
— Cicho! Nikt oprócz nas nie powinien się o tem dowiedzieć. My wiemy, że nasza sprawa jest słuszna; ale obcy mógłby osądzić inaczej. Silberstein również nie powinien o tem wiedzieć. Nie jest tak ubogi, jak wy. Ma swoje własne fundusze i pozostaje przy Yuma.
— Swoje własne? — odpowiedział robotnik, wydelegowany do przemawiania. — Wszak Weller mu je zabrał?
— Ja zaś odebrałem Wellerowi i zwróciłem prawemu właścicielowi. Niestety, nie całą kwotę rozdzielę pomiędzy was. Część muszę dać hacjenderowi, który poniósł ciężką szkodę.
— Wszak zapłacono mu za hacjendę?
— Sumę śmiesznie niską.
— Ale odzyskując hacjendę, zatrzyma zapłatę jako odszkodowanie. Czy to nie wystarcza?
— Sądzę, że tak. To się zresztą zobaczy. Ale są jeszcze inni poszkodowani, mianowicie kupiec z Ures, od którego Melton nabył towary, przez nas zagarnięte. Przy wręczeniu towaru miała być dopłacona reszta należności. Ponieważ przyrzekłem woźnicom, że nie poniosą żadnego uszczerbku, więc muszę dotrzymać słowa i zapłacić. Pozostałość rozdzielę pomiędzy was.
— Ale w jakim stosunku?
— Powinniście omówić te sprawę w swojem gronie i przedstawić mi wnioski. Ale nie mówcie mi o tem, dopóki nie znajdziemy się w Chihuahua, na terytorjach Apaczów, gdyż gadatliwość może łatwo przekreślić cały ten piękny plan. Wiedzcie, że każdy zapewne otrzyma tyle, iż będzie mógł nabyć działkę ziemi i urządzić się należycie.
Mówca podszedł do mnie, uścisnął mi dłoń i rzekł:
— To, co pan dla nas uczynił, oszałamia nas do tego stopnia, że nierychło zrozumiemy doniosłość jego czynu. Czem potrafimy się panu odwdzięczyć?
— Pilną pracą na roli. Nie należy mi się podzięki, ponieważ tylko przypadkowi zawdzięczacie te pieniądze.
Pozostali również serdecznie uścisnęli mi dłoń. Wróciłem do wodza, który oczekiwał rezultatu naszej narady.
— Udam się z moimi białymi przyjaciółmi do Chihuahua — oświadczyłem. — Czy mógłby mój czerwony brat pożyczyć nam koni?
— Ile tylko trzeba będzie. Mamy sporo koni, których używaliśmy do transportu.
— Czy będziemy mogli przejść bezpiecznie przez terytorja Yuma?
— Moi wojownicy obronią was przed innemi szczepami, jeśli te nie zechcą przystąpić do naszego układu.
— Jak się rzecz ma z Vete-ya? Czy spodziewasz się jego przybycia?
— Miał wrócić, uprowadziwszy stada z hacjendy.
— A więc nie dziś, ani jutro. Możemy zatem jechać do wodza Apaczów.
— Moi wojownicy nie mają koni.
— To zbyteczne, albowiem tylko ty i Mimbrenjo będziecie mi towarzyszyć.
— Mimbrenjo z nami? Powierzasz więc białych moim wojownikom?
— Tak; widzisz, jakiem was darzę zaufaniem. Czy niema dla ciebie konia?
— Oprócz tego, którego odebrałeś Wellerowi, znajdują się tutaj jeszcze dwa, przeznaczone dla mnie i Meltona. Są ukryte za bagnem, u wschodniej ściany skały.
— Poślij po nie natychmiast, gdyż musimy czem prędzej wyruszyć w drogę, aby przed zapadnięciem nocy dotrzeć do obozu Winnetou. Na drugim rumaku wyślij gońca z rozkazami do wojowników, którzy strzegą koni. Niech przybędą ze wszystkiemi zwierzętami jutro wieczorem, pojutrze bowiem rano wyruszamy do Chihuahua.
Wkrótce przyprowadzono konie. Objaśniłem moich ziomków, jak mają się zachowywać wobec niedawnych wrogów, a obecnych przyjaciół. Wódz uczynił to samo ze swoimi wojownikami i szczególnie zalecił im nie spuszczać oka z jeńców. Poczem ruszyliśmy w drogę galopem, żegnani okrzykami naszych ludzi. — —




II
YUMA-TSIL.

Puściliśmy konie w cwał, ponieważ musieliśmy przebyć drogę powrotną o wiele szybciej niż poprzednio. Z lewej strony jechał wódz. Na jego twarzy malowała się zaduma; nie mógł się jeszcze oswoić z wypadkami poprzedniego dnia. Za nami jechał Mimbrenjo. Jego bronzowa twarz jaśniała pogodą. Był zadowolony z nieoczekiwanych wyników naszej wyprawy, do których się w znacznej mierze sam przyczynił.
Rumak Przebiegłego Węża był wypoczęty i dotrzymywał kroku naszym. Gdy słońce zaszło, dotarliśmy do miejsca, z którego poprzednio skręciliśmy na północ. Wkrótce ściemniło się zupełnie. Kazałem towarzyszom zatrzymać się na tem miejscu, chciałem bowiem zaskoczyć naszych przyjaciół. Zsiadłem z konia, odrzuciłem broń i oddaliłem się szybko.
Po upływie dziesięciu minut poczułem zapach spalenizny, świadczący o bliskości ogniska. Gęsty mrok nie pozwolił mi dostrzec posterunków, koło których chciałem się niepostrzeżenie przekraść. Musiałem przeto polegać wyłącznie na słuchu. Aby zmylić wartownika, który zagradzał mi drogę, cisnąłem wbok kilka kamyków. Szmer go oszukał. Szukając jego przyczyny, wartownik zszedł mi z drogi.
Dzięki temu szybko zbliżyłem się do obozu. Położyłem się na ziemi i pełzałem powoli naprzód. Przy świetle ogniska zobaczyłem jeńców, dookoła nich leżeli strażnicy. Z prawej strony stały wozy; z lewej siedział Apacz, opierając się plecami o drzewo, obok niego Yuma Shetar; dalej nieco, tuż przy krzewie, za którym się ukryłem, siedziała gromada ludzi, żywo, choć półgłosem rozprawiająca. Między innymi znajdowali się tu stary Pedrillo, cudaczny Don Endimio de Saledo y Coralba, urzędnik oraz hacjendero. Stary Pedrillo opowiadał którąś ze swoich przygód w Stanach Zjednoczonych:
— Podkradałem się nieraz pod obozy czerwonoskórych, lecz żaden z nich nie potrafił odpłacić mi się tą samą monetą.
— Wielkie rzeczy! — mruknął hacjendero. — Wystarczy nie zapalać światła, a nikt cię nie odkryje.
— Ba, cóż pan o tem wie, don Timoteo? Przy świetle, czy bez światła — to Indjaninowi nie sprawia różnicy. Trzeba tylko gęsto i należycie rozstawić straż. My naprzykład jesteśmy wyśmienicie strzeżeni przez sześciu wartowników — niepodobna, aby ktokolwiek mógł się podkraść pod nasz obóz.
Winnetou odemknął dotychczas opuszczone powieki; spojrzał na przemawiającego i rzekł:
— Stary Pedrillo nie powinien tego twierdzić tak stanowczo. Bywają myśliwi, biali i czerwoni, którzy potrafią zmylić czujność naszych strażników i przedostać się tutaj niepostrzeżenie. Odwróć się tylko i sięgnij ręką do krzewu, za którym leży Old Shatterhand.
Jeśli można widzieć o tem cud, że zdołałem oszukać sześciu czujnych wartowników, to jakże mam nazwać fakt, że Winnetou nietylko spostrzegł, iż ktoś leży za krzewem, lecz nadomiar wiedział kto leży? A przytem oczy, przynajmniej napozór, miał zamknięte. Zwykł je zamykać, gdy natężał słuch.
Pedrillo odwrócił się i zapuścił rękę w krzew. Wobec tego powstałem, wystąpiłem naprzód i zwróciłem się do Apacza.
— Nic nie ujdzie uwagi mego brata Winnetou: jego oczy i uszy są czujniejsze od moich.
Gdy tak znienacka wynurzyłem się z zagajnika, odważny don Endimio de Saledo y Coralba upadł nawznak z przestrachu i krzyknął przeraźliwie, jakgdyby ujrzał strzygonia. Mimbrenjowie zapomnieli o swym stoickim spokoju wobec niespodzianek — skoczyli na równe nogi i wytrzeszczyli na mnie oczy osłupiałe. Nawet jeńcy poruszyli się o tyle, o ile pozwoliły im więzy. Spodziewali się wszak, że wpadnę w ręce ich braci.
Naraz z pierwszego wozu rozległ się głośny okrzyk. Leżał tam Player ze związanemi rękami. Zsunął się z wozu, przecisnął przez otaczający mię tłum i wołał, szczerze uradowany:
— Bogu dzięki, że pan wrócił cały! Strach mnie już obleciał.
— Strach? Dlaczego?
— Gdyby pan nie wrócił, posądzonoby mnie o fałszywe wskazówki. A wszakże poinformowałem pana rzetelnie.
— Bezwzględnie. Pańskie wskazówki były pierwszorzędne. Stwierdzam wobec świadków, że powziąłem do pana zupełne zaufanie, w dowód czego uwalniam cię z pęt. Proszę, niech pan odbierze swoją broń. Jest pan wolny.
Radość nawróconego pomyleńca nie da się opisać. Atoli hacjendero nie omieszkał wyrazić swego sprzeciwu.
— Co pan robi, sennor? Uwalnia pan przestępcę, który winien być ukarany. Ten człowiek przyczynił się do zrujnowania mojej hacjendy! Rozkazuję panu z urzędu związać go ponownie.
— Hola, panie! Nie jestem na pańskie rozkazy. Ja natomiast rozkazuję panu usiąść i trzymać język za zębami. Nie pan rozstrzyga, kogo mamy więzić, lecz ja i Winnetou. Dowiodę tego panu natychmiast, uwalniając również pozostałych jeńców.
Mówiąc to, podszedłem do Bystrej Ryby i rozciąłem jego pęta.
— Mój czerwony brat jest wolny. Może się podnieść. Niechaj Mimbrenjowie zdejmą rzemienie z wojowników Yuma. Uwalniam ich wszystkich, gdyż zawarłem pokój i wypaliłem kalumet z Przebiegłym Wężem, naczelnikiem Yuma w Almaden.
Rozległ się wielogłosy okrzyk zdziwienia Mimbrenjów i okrzyk radosny Yuma. Moje słowa wywarły na Winnetou wrażenie tak widome, jak nigdy dotychczas. Zerwał się gwałtownie, podszedł do mnie i zapytał porywczo:
— Wypaliłeś kalumet?
— Z wodzem i z jego wojownikami.
— A więc Yuma odstąpili Meltona?
— Tak. On i Weller są schwytani, wychodźcy — uwolnieni.
— Gdzie ich zostawiłeś?
— W Almaden, u swoich przyjaciół. Jutro pójdziemy do nich i będziemy obchodzić święto kalumetu.
Winnetou położył ręce na ramionach i zawołał:
— Słyszeliście, biali i czerwoni mężowie? Czego nie uważaliśmy za możliwe dla nas wszystkich z wieloma jeszcze wojownikami, tego dokonał sam jeden Old Shatterhand. On jeden stanowi więcej niż setka, więcej niż dwieście uzbrojonych wojowników!
— O nie! miałem szczęście, wiele szczęścia, a to, co przypisuję własnej zasłudze, również jest tylko zasługą Winnetou, który był moim mistrzem.
— Niech brat mój tak nie mówi. Mistrz nie dokonałby tego, co zrobił uczeń.
— Nie, nie, sam się przekonasz, że przypadek tutaj przesądził.
Tymczasem uwolniono Yuma z więzów. Strażnicy, zwabieni okrzykami, porzucili stanowiska i wmieszali się w radosny tłum. Dzięki temu spostrzeżono przybycie Przebiegłego Węża i Mimbrenja dopiero, kiedy już ci zeskakiwali z siodeł. Dzielny chłopak został natychmiast okrążony przez Mimbrenjów, wódz zaś — przez swoich ludzi. Powstał jarmarczny zgiełk okrzyków, zapytań, odpowiedzi, gwar tak hałaśliwy, że aż uszy puchły.
Ja tymczasem zająłem się rumakami i zabrałem swoją broń. Poczem, usiadłszy przy Apaczu, podjadłem sobie, wychyliłem kilka łyków wybornego wina, którego było sporo na naszych wozach. Powoli uciszyło się dookoła. Mały Mimbrenjo został posadzony koło ogniska, aby wszyscy mogli go widzieć i słyszeć, rozpoczął opowieść o naszych niezwykłych przygodach.
Teraz dopiero spostrzegłem Herkulesa, który wpił się oczyma w usta opowiadającego, pragnąc się zapewne dowiedzieć o losie Judyty. Malec, wyszczególniając warunki pokoju, opuścił, na mój znak, warunek tyczący się Żydówki. Dzięki temu Herkules nie dowiedział się o ciosie, który los mu gotował.
Wreszcie powszechna ciekawość została zaspokojona. Rozchodzono się, układano do snu. Obrałem leże wpobliżu Herkulesa, który skorzystał z tego, aby się dowiedzieć szczegółowo o Judycie. Nie wpadło mi nawet na myśl oszczędzać tego olbrzyma; powiedziałem mu całą prawdę, przemilczając jedynie nazwisko narzeczonego Judyty. Byliśmy bowiem odpowiedzialni za całość naszego gościa, wrażenie zaś, jakie wywarła na Herkulesie wiadomość o Judycie, nie rokowała nic dobrego.
Wreszcie zaległo głębokie, niczem niezakłócone milczenie. Po raz pierwszy od wielu nocy można było spokojnie się przespać. Herkules przewracał się z boku na bok, trawiony myślą o niewierności byłej narzeczonej. —
Ze świtem uformował się pochód i wyruszył do Almaden. Pędziliśmy co koń wyskoczy i już przed wieczorem przybyliśmy do celu, witani radośnie zarówno przez białych, jak czerwonych.
Trzeba było zaprowadzić konie do wody, która się znajdowała w bocznej jaskini. Przy tej okazji Yuma ze zdumieniem dowiedzieli się o jej istnieniu.
Wkrótce potem zdarzył się wypadek, który pociągnął za sobą smutne następstwa. Melton i Weller, spostrzegłszy Playera na wolności, wezwali go do siebie. Player przyznał się szczerze do swoich postępków.
— Czy możesz nam powiedzieć, — zapytał Weller — co z nami zamierzają robić?
— Obawiam się, że nic dobrego, — odpowiedział Player.
— Właściwie zasłużyłeś na ten sam los, co my, jednakże cieszy mnie, że jeden przynajmniej zdoła go uniknąć. Lecz powiedz mi, co słychać z moim synem?
— Chcesz się dowiedzieć prawdy?
— Nie umrę z tego. Byle prędzej! Wiesz, że nie jestem słabeuszem.
Istotnie nie był słabeuszem, a jednak w oczach Jego widniał strach i oczekiwanie. Objawił się w nim ojciec. Ponieważ Player ociągał się z odpowiedzią, więc uprzedził go:
— Mówże prawdę, nie żyje?
— Tak.
— Nie żyje, nie żyje... — powtórzył, przymykając powieki. Widać było, że wiadomość ta wstrząsnęła nim do głębi. Policzki zapadły, twarz przybrała trupi wyraz. Wreszcie otworzył oczy i zapytał:
— Jaką śmiercią umarł?
— Zaduszony przez...
— Przeze mnie! — krzyknął Herkules, który znajdował się wpobliżu. — Łotry, myśleliście, że umarłem, ale mój czerep jest mocniejszy, niż przypuszczaliście. Wpadłem tylko w malignę i zadusiłem pięściami tego urwisa, tak samo jak ciebie wnet zaduszę!
Weller ponownie przymknął powieki. Jakże musiało w nim wszystko kipieć! Kiedy znów oczy rozwarł, malowało się w nich przeciwieństwo tego, czego się można było po nim spodziewać: nie nienawiść, nie złość, ani wściekłość, lecz łagodny, niemal wzruszający, wyraz uległości. W takim samym tonie rzekł do Playera:
— A więc to ty zaprowadziłeś Winnetou i Old Shatterhanda?
— Nie przeczę. Ale znaleźliby drogę beze mnie.
— Być może. Była to jednak z twej strony zdrada — obyś się był jej nie dopuścił. Twoje odstępstwo rozpoczęło szereg naszych klęsk. Nie wyjdziemy z nich żywi; chciałbym zatem rozporządzić się mieniem i poprosić cię o pomoc. Czy, jako stary druh, spełnisz moje przedśmiertne życzenia?
— Chętnie, jeśli to będzie w mojej mocy.
— Zbliż się więc do mnie.
Player podszedł o krok bliżej i nachylił się nad nim. Niepokój jakiś obudził się we mnie. Chciałem Playera ostrzec, ale przed czem? Wszak Weller członki miał skrępowane pętami, a ponadto mój celny strzał pozbawił go był władzy w prawej ręce.
— Muszę ciszej do ciebie mówić, o wiele ciszej. Zbliż się jeszcze bardziej, uklęknij przy mnie.
Player spełnił, niestety, jego prośbę i wówczas z błyskawiczną szybkością zdarzyło się coś nieoczekiwanego, coś straszliwego. Weller oparł się łokciami o ziemię, podniósł szybko nogi, skrępowane w kostce, i natychmiast opuścił je na ramiona Playera, którego szyja wskutek tego utkwiła, niby w cęgach, między kolanami Wellera. Ten ścisnął je z całej mocy, że aż twarz Playera zsiniała, i krzyknął triumfująco:
— Ocyganiłem cię, ty dziesięciokrotna kanaljo! Zaufałeś mojej twarzy, ty stokrotna ośla głowo! Zemsty pragnę, zemsty! Dzięki twojej zdradzie mój syn uduszony, giń więc łotrze tą samą śmiercią!
Powszechnie wiadomo, jaka moc tkwi w kolanach dorosłego mężczyzny. Wzmagał ją w tym wypadku fakt, że nogi byłe związane w kostce, tworząc niejako punkt oparcia dla tej podwójnej żywej dźwigni kolan. Jednej minuty starczyło, aby Player wyzionął ducha. Natychmiast skoczyłem na pomoc. Wyprzedził mię jednak nasz Goljat. Rzucił się na Wellera, ścisnął jego szyję w rękach, niby w kleszczach, i zawołał:
— Ty sam legniesz zaduszony, jak ci to przed chwilą przyrzekłem!
Była to niedźwiedzia przysługa dla Playera: ze strachu bowiem Weller kurczowo ścisnął jeszcze mocniej kolana. Usiłowałem odciągnąć ich od siebie — napróżno. Żadna moc ludzka nie zdołałaby osłabić tego wściekłego natężenia mięśni i nerwów. Przedewszystkiem należało zmniejszyć ucisk kolan Wellera, należało unieszkodliwić żywą dźwignię, którą tworzyły. W tym celu przeciąłem sznury, wiążące kostki nóg mormona. Dzięki temu mogłem rozewrzeć jego nogi i kolana. Głowa Playera opadła ciężko na ziemię. Leżał jak martwy, z twarzą spuchniętą i posiniałą.
— Puść pan Wellera! — krzyknąłem do atlety. — Zamordujesz!
— Zamorduję? — roześmiał się wściekle. — O nie, jeno go ukaram!
Kiedy go wreszcie oderwałem, było już za późno Weller leżał martwy. Natomiast Player zaczął łapać oddech i wracać do siebie.
— Czy rozumie pan, że jesteś mordercą? Muszę pana związać i przekazać sądowi! — krzyknąłem na atletę wobec gromady, która przyglądała się niesamowitej scenie.
— Morderca? — odparł. — Pomieszał pan pojęcia. Jakże mię pan przekaże sądowi, kiedy ja sam dokonałem czynności sędziego?
— Nie sędziego, lecz kata! Przepełnia mię pan wstrętem.
— Istotnie? Hejże, niech mi pan przy tej sposobności powie, kto jest narzeczonym Judyty! Ręka mię świerzbi; chciałaby tak samo rozprawić się z szyją tego gacha!
Widać było, że gotów wykonać pogróżkę. Nie miałem przeto zamiaru zaspokoić jego ciekawości; natomiast wyręczył mię kto inny — ojciec Judyty, który rzekł, zanim zdążyłem temu zapobiec:
— Może pan się dowiedzieć. Córka mojej duszy nie ma potrzeby rzucać się w objęcia bylejakiego wędrującego błazna, ma ona zostać władczynią znakomitego szczepu indjańskiego i błyszczeć od klejnotów, od złota, od jedwabiu, niby królowa.
— Władczynią szczepu indjańskiego? Jak mam to rozumieć?
— Należy rozumieć, że będzie podziwianą i uwielbianą małżonką Przebiegłego Węża, który jest wodzem szczepu Yuma.
— Co takiego? Judyta ma zostać Indjanką? — olbrzym śmiał się niedowierzająco. — Kpinki sobie ze mnie stroisz!
— Nic podobnego. Zostajemy przy Yuma, ja i Judyta; pan zaś udasz się do Texas. Dostaniemy pałac i zamek, ja i Judyta; pan zaś będziesz orał ziemię i sadził rzodkiew.
Atleta przetarł oczy, wodził niemi dokoła, aż wlepił we mnie:
— Panie, zakończ ten dziecinny tingl-tangl! Powiedz, co mam sądzić o banialukach tego starca?
Nie mogłem go już dłużej pozostawiać w nieświadomości.
— Słyszał pan prawdę. Wódz pragnie zaślubić Judytę i uwarunkował tem zawarcie pokoju.
— Wódz?... To niemożliwe. To dziewczę, ten cud piękności rzuca się na szyję czerwonoskóremu? Pan kpi w żywe oczy, wymawiam to sobie!
— To fakt.
— W takim razie albo ja, albo wy jesteście niespełna rozumu. Powiedz mi, Judyto, czy to prawda?
— Tak — potwierdziła dostojnie. — Będę królową Yuma.
— Naprawdę, naprawdę? Więc to nie żart?
Byłem zaniepokojony podnieceniem atlety, które się wzmagało z chwili na chwilę. Chciałem go umitygować, ale na nieszczęście dziewczyna uprzedziła mnie w odpowiedzi:
— Z tobą nie żartowałabym nawet. Zaręczyłam się z wodzem, możesz sobie pójść, dokąd cię oczy poniosą!
Oczy wyszły mu z orbit; ścisnął pięści i groźnie zerknął na wodza. Katastrofa była nieunikniona. Siłą zaczął torować sobie dostęp do Przebiegłego Węża, który stał na uboczu z garstką wojowników.
— Z drogi, z drogi. Miejsca dla mnie! Muszę się rozmówić z gachem, rozmówić na pięści. Wyślę go w ślady Wellerów!
Było rzeczą jasną, że wykona groźbę, jeśli mu się uda dosięgnąć wodza. Pobiegłem za nim, przytrzymałem go ztyłu i zawołałem:
— Uspokój się nieszczęśliwcze. Nic się już nie da odrobić. Wódz jest pod moją opieką; zastrzelę każdego, kto ośmieli się go dotknąć.
Obrócił do mnie twarz, wykrzywioną grymasem, i syknął przez zęby:
— Drabie, puść, bo zaduszę! A może myślisz, że ja się ciebie zlęknę?
W tym stanie mógł się poważyć na wszystko. Odstąpiono od niego. Wyciągnąłem rewolwer i zawołałem:
— Jeśli się pan na krok przysunie do mnie, lub do wodza, palnę ci sześć kul w łeb. Przeobraziłeś się w bestję, którą musimy poskromić. Wściekłością nic nie wskórasz. Miljony dziewcząt chodzą po świecie. Nie kuś się o to, co niemożliwe. Sięgnij po rozum, uspokój się, zastanów!
— Uspokoić się? Tak, ale uspokoję również innych. Powiada pan, że nic już się nie da odmienić?
— Powiedziałem i napominam pana.
— To był warunek pokoju, że Judyta zostanie żoną wodza? I pan będzie go bronił?
— Nietylko ja, ale wszyscy, którzy tu jesteśmy. Nie uda ci się nawet podejść do wodza. Nie dopuścimy cię — tego wymaga nasz obowiązek. Nie możemy pozwolić, aby ktoś dla prywaty łamał pokój i narażał nas wszystkich na niebezpieczeństwo stokroć groźniejsze, niż to, któregośmy uniknęli. Jeśli pan zabije wodza. wojownicy jego napadną na nas i wygładzą co do nogi.
— Boi się pan? Posłuchajcie ludziska, sławny Old Shatterhand się boi! Ale trudno, ma rację. Nie powinienem narażać waszej delikatnej skóry i cennej krwi. Lecz ja nie lękam się krwi, przekonacie się o tem natychmiast. Czerwonemu nie stanie się krzywda; ja będę spokojny, a Judyta, jego narzeczona, również. Dawać tu strzelbę, którą przecież nie umiecie się posługiwać, tchórze podli!
Najbliżej Herkulesa stał urzędnik i hacjendero. Pierwszy był wprost śmiesznie uzbrojony od stóp do głów, hacjendero zaś nosił za pasem rewolwer. Atleta szybkim chwytem wyrwał jednemu i drugiemu po rewolwerze, wycelował jeden w Judytę, drugi w swoją skroń i odwiódł kurki. Większość obecnych krzyknęła z przerażenia. Przewidywałem taki obrót rzeczy i trzymałem się wpogotowiu. Skoczyłem tedy i podbiłem mu prawą rękę do góry tak, że kula przemknęła ponad głowami obecnych. Padł drugi strzał z tym samym skutkiem. Lecz Herkules zatoczył się, opuścił ręce i osunął w moje rozwarte ramiona. Niestety bowiem, nie zdołałem zapobiec dwóm strzałom, które z rewolweru, trzymanego w lewej ręce, wpakował sobie w skroń.
— Spokojnie, spokojnie — wyszeptał martwiejącemi ustami i zakończył życie — życie smutne i miłość nieszczęsną.
Złożyłem go ostrożnie na ziemi. Nie potrafię opisać, co się we mnie działo. Głęboki żal i wściekłość targały strunami mej duszy. Samobójca był człowiekiem słabym, bez charakteru, ale wierny jak grób i dobry choć do rany przyłóż. Chciwość i zalotność Judyty, która zagnała go na obczyznę, teraz nieszczęsnego wpędziła do grobu. Ta fałszywa istota, która nie znalazła dla mnie słowa podzięki za uratowanie życia, nie znalazła również słowa żalu, słowa litości nad zmarłym biedakiem, ona, która była sprawczynią jego samobójstwa. Wzięła ojca pod rękę i rzekła:
— Jakże głupio i brzydko postąpił! Mógł pojechać do Texas albo, jeśli mu życie obrzydło, odebrać je sobie na ustroniu, zdala ode mnie. Nie chcę go widzieć. Chodźmy stąd!
Odeszli. Nie mogąc pohamować gniewu, zawołałem za nimi pełnym wściekłości głosem:
— O tak, odejdźcie, zniknijcie stąd! Niech pani zejdzie mi z oczu. Jeśli panią jeszcze raz ujrzę, gotów jestem zapomnieć, żeś kobietą, i każę lassem wychłostać ci plecy, aby przynajmniej tem obudzić uczucie, którego brak pani sercu, dumna królowo Yuma!
Przyjęła poważnie moją groźbę i odtąd starała się nie nawinąć mi na oczy. Lecz kiedy ją spotkałem później, w innych okolicznościach, w innem otoczeniu, jako bogatą i znakomitą damę, zdawało się, że zapomniała o mojej groźbie.
Wszyscy towarzysze żałowali Herkulesa z całego serca. Czerwonoskórzy nie rozumieli powodu samobójstwa, ponieważ przez cały czas rozmawiano po niemiecku. Przebiegły Wąż poprosił mnie o wyjaśnienia. Powiedziałem mu:
— Judyta przyrzekła Herkulesowi zostać jego squaw, dlatego towarzyszył jej za morze. Teraz, dowiedziawszy się, że nie będzie jego żoną, z rozpaczy położył kres dniom swego życia.
— Słyszałem, że mierzył w nią również?
— Usiłował ją zabić, nie chcąc jej oddać innemu.
— Tyś ją uratował? Jakżem ci wdzięczny! Białe twarze są szczególnymi ludźmi. Żaden Indjanin nie targnie się na życie, gdy dziewczyna nie zechce zostać jego squaw, lecz albo ją do tego zmusza, albo śmieje się z niej i bierze sobie inną. Czy białe twarze mają aż tak mało kobiet, że z powodu jednej dziewczyny tracą rozum? Ubolewam nad nimi. —
Podczas tego okrutnego zdarzenia nie zwracaliśmy uwagi na Playera, który tymczasem przyszedł do siebie po niebezpiecznym uścisku Wellera. Siedział na ziemi i był świadkiem całej sceny. Teraz podniósł się, podszedł do mnie i rzekł:
— Jak widzę, Weller nie żyje. Wiem, że mię dusił. Musiał mnie zatem ktoś uratować. Któż to uczynił, sir?
— Wyciągnąłem pana z pomiędzy kolan Wellera.
— Przypuszczałem, że to pan. Nigdy nie zapomnę, że zawdzięczam panu życie.
— Zapomnij pan, ale pamiętaj, żeś obiecał poprawę.
— I dotrzymam przyrzeczenia. Lękam się jednak, że hacjendero i urzędnik zażądają mego ukarania.
— Niech żądają! Nic mię to nie obchodzi, nic sobie nie robię z ich żądań. Nie powinien pan jednak długo tu pozostawać, ponieważ łatwo mogą cię schwytać i osadzić w więzieniu.
— Pewnie. Najchętniej wywędrowałbym do Texas.
— Możesz z nami pójść. Wierzę bowiem, że będziesz uczciwym człowiekiem.
— Niech pan nie myśli nic złego o mnie. Będę pana wspominał i to mnie ustrzeże przed błędami. Być może, znajdę pracę u którego z wychodźców. Niestety, ci ludzie są zbyt ubodzy, aby mogli nająć robotnika.
— O nie. Byli dosyć przezorni i mają jeszcze tyle oszczędności, że będą mogli nabyć po działce ziemi. Przyjmą pana, możesz im się przydać, ponieważ jesteś Yankee, znasz kraj i stosunki tutejsze. Ale pamiętaj, nie waż się nakłonić ich do gry, bo, gdy odwiedzę was i usłyszę co złego o tobie, poczujesz siłę moich pięści.
— Nie troskaj się o to, sir. Gra przejmuje mię wstrętem, inaczej przecież nie zagrzebałbym się w pustyni między Indjanami. Łatwo zyskać przy grze, lecz jeszcze łatwiej stracić. Ale gdy pracą się żyje, miły jest każdy zarobiony dolar, obraca się nim dziesięciokrotnie i nie wypuszcza z ręki.
— Bardzo piękne poglądy. Jeżeli szczerze będziesz ich się trzymać, łatwo dorobisz się majątku.
— Przysięgam. Kiedy zdobędę setkę dolarów, będę pracował z podwojoną, z potrojoną gorliwością. Kiedy zaś w szybkim czasie dojdę do dwu — trzystu dolarów, będę mógł wydzierżawić małą farmę.
— Hm, mam akurat trzysta dolarów, których obecnie nie potrzebuję i których nie chciałbym ze sobą wlec. Czy nie mógłby mnie master uwolnić od nich? Chętnie panu pożyczę.
— Mnie, Playerowi, pożyczyć trzysta dolarów? Ryzykant z pana!
— O nie, nie wątpię, że pan stał się solidnym człowiekiem. Zwróci mi pan, kiedy będziesz mógł i kiedy zawitam do pana. Dam panu gotówkę natychmiast po przekroczeniu granicy, będziesz mógł poszukać odpowiedniej dzierżawy. O procentach niema mowy. Zgoda?
— Co za pytanie! Oto moja ręka. Dziękuję z całej duszy! I póki żyć będę, nie zapomnę, że pan jest człowiekiem, któremu zawdzięczam, że stałem się szczęśliwym obywatelem, że mogę spokojnie spać i nie obawiać się następstw swoich czynów!
Mówił to głosem istotnie serdecznym. Pragnął rozpocząć nowe życie. Cieszyłem się, że mogę mu w tem pomóc, oczywiście pieniędzmi Meltona, przeznaczonemi dla wychodźców, którzy wskutek tego nie ponosili większego uszczerbku. Odczułem, ściskając mu rękę, przypływ wewnętrznego zadowolenia.
Jeszcze dziękował mi gorąco, kiedy uwagę moją zajęło zbliżające się w galopie stado koni, gnane przez licznych Indjan. Były to konie, po które posłał Przebiegły Wąż. Kiedy nadbiegły, miało się już ku wieczorowi.
Czerwoni przywieźli suche wiązki drzewa, które pozwoliły nam rozniecić ognisko. Z żywności, znalezionej na wozach, urządziliśmy sobie ucztę, oczywiście ucztę według pojęć tamtejszych, gdyż na naszą miarę była to nawet dosyć skąpa wieczerza.
Po uczcie ułożyliśmy się do snu wszyscy, wyjąwszy wojowników Yuma, którzy pojechali do Almaden, aby zabrać to, co jeszcze tam zostało. Indjanin skrzętnie zbiera przedmioty, jakie my odrzucamy dla braku wszelkiej wartości i umie wykorzystać nieużytki. Rano zauważyłem w obozie mnóstwo takich rzeczy. Prócz tego przyprowadzili obydwie stare Indjanki, zawalili szyb głazami i zasypali wejście do jaskini. Przypuszczam, że do dziś dnia nikt jej nie odkrył. —
Ocknąłem się pierwszy i zacząłem budzić poczciwego don Endimio de Saledro y Coralba oraz jego woźniców. Załatwiłem z nimi rachunki, poczem obudzono innych i zaczęto się pakować, pod kierownictwem Przebiegłego Węża. Nie widać było Żydówki, ani jej ojca. Siedzieli w namiocie wodza; ze strachu nie śmieli nosa wysunąć. Usiadłem obok Winnetou i przyglądałem się robocie. Po chwili zbliżył się do nas hacjendero i urzędnik. Ukłonili się w najwyższym stopniu ceremonjalnie. Juriskonsulto z uroczystą miną urzędową przemówił, zwracając się do mnie:
— Widzę, że pan się gotuje do drogi, sennor? Dokąd pan jedzie?
— Do Chihuahua — odpowiedziałem.
— Na to nie pozwalam. Obstaję przy tem, aby wszystkie osoby, które się tutaj znajdują, udały się ze mną do Ures.
— Prawdopodobnie jako aresztanci?
— Coś w tym rodzaju.
— Proszę więc, niech pan nas zaaresztuje.
— Chętniebym tego uniknął, wierzę bowiem, że godność mego urzędowego stanowiska skłoni panów, aby dobrowolnie udać się za mną do Ures.
— Ponieważ nie widzę tej godności, nie będę przeto postępował według pańskiej zapowiedzi. Poza tem, przebywając na terytorjach Yuma, zamierzam kierować się zgodnie z ich obyczajem i prawem. Ale gdyby nawet było inaczej, jestem Europejczykiem, więc mogę nie liczyć się z pańską władzą, a to według słów pana własnych.
— Według słów moich własnych? Jakim cudem?
— Kiedy prosiłem pana o opiekę nad emigrantami, odparł sennor, że ponieważ Poznańczykami, nie podlegają pańskiej opiece prawnej i nie obchodzą pana zupełnie. Musiałem sam się nimi zaopiekować. Teraz, kiedy wyciągnąłem ich z kabały, którą na skutek pańskiej obojętności zostali omotani, zjawia się pan i twierdzi, że powinniśmy ulegać jego urzędowej władzy. Żałuję bardzo, że zwrócił się sennor pod fałszywym adresem. Nie jestem człowiekiem, którym można się dowoli wysługiwać.
— Co mnie obchodzą pańscy emigranci! Czy tylko oni tu biwakują? Są tu również inni, i zdarzyły się w obrębie mojej władzy wypadki, które muszę skierować na drogę sądową. Mówię o napadzie na hacjendę, o morderstwie tutaj popełnionem, o wielu jeszcze innych sprawkach, których nie mogę puścić płazem. Gdzie jest Melton?
— W namiocie wodza Yuma, który, zdaje się, zamierza go ukarać.
— Tylko ja mogę karać!
— Niech pan to omówi z Przebiegłym Wężem. Czemu się sennor do mnie zwraca?
— Ponieważ pan jemu wydał Meltona. Powinieneś był nam go wydać.
— Milcz pan! — przerwałem gniewnie. — Nie mam wobec sennora żadnych obowiązków. Ośmiesza się pan tylko. — Ani słowa więcej!
Mój ton podziałał. Nie śmiał się odezwać; spojrzał zpodełba na hacjendera, który go wyręczył:
— Sennor, niech się pan hamuje! Wiedz, że znajdujesz się na moim terenie. Jest pan tylko niejako gościem tutaj.
— O, miałem już przyjemność poznać i ocenić sławetną pańską gościnność i jestem mu za nią wdzięczny. Ale ponieważ mówi pan o swoim terenie, przeto przypomnę sennorowi, żeś go sprzedał. Właścicielem Almaden jest Melton.
— Występuję przeciw niemu sądownie i na pewno odzyskam swoją posiadłość. Mogę się uważać już teraz za absolutnego właściciela i żądam, aby każdy, kto przestąpi granice Almaden, respektował moje żądania, które są zarazem żądaniami mego czcigodnego przyjaciela.
— Jakże one brzmią, te pańskie żądania?
— Żądam, aby sennor z nami udał się do Ures, nietylko jako świadek, lecz również jako oskarżony.
— Oho, oskarżony? O co?
— Tam się pan dowie. Nie mam potrzeby teraz o tem mówić!
— Dobrze, nie mówmy więc. Ja także nie mam potrzeby rozmawiać z panem i pańskim czcigodnym przyjacielem. Jeżeli pan chce mieć Meltona, niech sennor się zwróci do Przebiegłego Węża.
— Żądam go od pana. Pan wodza pojmał i pan mi za niego odpowie!
W tej chwili podniósł się Winnetou, wyciągnął rewolwer i zapytał swoim spokojnym, a jednak tak dobitnym głosem:
— Czy białe twarze wiedzą, kto przed nimi stoi?
— Winnetou — odpowiedział hacjendero.
— Tak, Winnetou, wódz Apaczów — potwierdził urzędnik.
— Ale czy wiedzą białe twarze, że Winnetou nie lubi próżnego gadania i nie znosi błaznów? Życzę sobie pozostać sam z moim przyjacielem Shatterhandem. Będę liczył do trzech; jeżeli któryś z was tutaj jeszcze pozostanie, nie ujdzie z życiem.
Mówiąc to, skierował na nich rewolwer.
— Raz...
Urzędnik dał drapaka.
— Dwa...
Pomknął hacjendero.
— Niema potrzeby doliczyć do trzech — uśmiechnął się Apacz. — Gdyby mój biały brat to samo zrobił, uniknęlibyśmy zbytecznego wałkowania.
Śmieszni tchórze stanęli w przyzwoitej odległości od nas i omawiali coś żywo, poczem udali się do namiotu wodza. Widzieliśmy, jak rozmawiali z nim, ale niezbyt długo, gdyż nagle wódz wyrwał z ziemi oszczep na którym znajdował się totem, i począł okładać urzędnika; juriskonsulto umknął czem prędzej, miotając przekleństwa, a w ślad za nim wysunął się don Timoteo, woląc nie doświadczać swej delikatnej skóry.
Zrażony zuchwałością hacjendera, zaniechałem myśli wynagrodzenia go pieniędzmi Meltona, a postanowiłem w całości oddać je biednym wychodźcom. Jednakże, zanim wyruszyliśmy, zwróciłem się do don Timotea w te słowa:
— Sennor, oto jest kontrakt pański z Meltonem oraz listy, które dowodzą dostatecznie, że Melton był sprawcą napadu na hacjendę. Dzięki tym dokumentom odzyska pan rychło majątek i zatrzyma pobraną już zapłatę jako odszkodowanie. Bądź pan zdrów i staraj się na przyszłość okazać skromność i roztropność większą, aniżeli dotychczas.
Pożegnałem go na zawsze. Zwróciłem również emigrantom ich umowy, które natychmiast zostały rozdarte na kawałeczki. Wsiedliśmy na konie i pojechali. Hacjendero, urzędnik, policjanci i don Endimio de Saledo y Coralba odprowadzali nas wzrokiem. Stary Pedrillo żegnał głośnemi życzeniami, jego podwładni wtórowali mu, reszta milczała.
Można sobie wyobrazić, z jakiemi oznakami radości żegnali moi ziomkowie tę miejscowość, która była terenem ich męczarni i miała stać się ich grobem. Ja również odjeżdżałem zadowolony z dobrych wyników naszego przedsięwzięcia. Coprawda sądziłem, że jeszcze oczekuje nas niebezpieczna przeprawa z Vete-ya, ale spodziewałem się również przybycia Silnego Bawołu. Gdzie i kiedy ich spotkam, tego nie mogłem przewidzieć.
Droga do Chihuahua prowadziła przez pustynię, później przez wąski teren Yuma, następnie zaś przez terytorja, o które Yuma walczyli z Mimbrenjami. Na tym jedynie odcinku można było napotkać trudności.
Na przodzie jechali znający drogę wojownicy Yuma. Ja galopowałem obok Winnetou i Przebiegłego Węża, wpobliżu zaś znajdowali się obydwaj synowie Nalgu Mokaszi. Meltona, skrępowanego linami, prowadziła silna eskorta. Nakońcu jechała Judyta i jej ojciec, otoczeni kilkoma jeźdźcami Yuma.
Dodać trzeba, że jeszcze nad ranem pogrzebaliśmy Wellera i atletę. Spoczęli obok siebie, zamordowany i morderca, w obcej ziemi, która odmówiła im tego, czego tak namiętnie szukali: jednemu — złota, drugiemu — miłości. –
Wieczorem pierwszego dnia wyjechaliśmy z pustyni i rozbiliśmy obóz na trawie, gdzie konie znalazły upragnioną paszę. Nazajutrz, przez wąski teren, należący do Yuma, wjechano na owe sporne obszary. Była to miejscowość górzysta. Dążyliśmy do obszernej kotliny z małem jeziorem pośrodku. Z zachodem słońca dotarto do brzegu południowego.
Z pierwszego rzutu oka można było poznać, że ongi, przed wiekami, wielkie skupienie wód ciągnęło się tutaj z południa na północ. Długość kotliny wynosiła drogę półgodzinną, szerokość była krótsza. Rozchodziły się stąd trzy doliny, jedna na północ, druga na wschód, trzecia, którą przybyliśmy, na południe.
Wjeżdżając do kotliny, ja i Winnetou spostrzegliśmy jeźdźca, który wychylił się ze wschodniej doliny, lecz, zauważywszy nas, cofnął czem prędzej. — Rozłożyliśmy się nad brzegiem jeziora. Meltona przywiązano do drzewa; dla Judyty rozbito w zaroślach namiot.
Musiałem czuwać nad podziałem żywności, ponieważ Indjanie rozdrapać mogli wszystkie zapasy naraz. Tymczasem Winnetou obchodził swoim zwyczajem kotlinę. Kiedy wrócił, poznałem po nim, że dokonał poważnych odkryć.
— Czy mój czerwony brat odkrył coś więcej niż jeźdźca, któregośmy poprzednio zauważyli?
— Tak — odpowiedział. — Zajrzałem do wschodniej doliny; była pusta. Później do północnej: stamtąd nadciągali właśnie jacyś jeźdźcy, lecz widząc nasze konie, cofnęli się szybko.
— A więc są to dwa rozmaite oddziały, które wzajemnie o sobie nic nie wiedzą.
— Tak jest. Jeden przybył z północy, drugi ze wschodu; dążyli do jeziora, a widząc, że zajęte, wycofali się zpowrotem.
— Czy mój czerwony brat wie, co to za oddziały?
— Old Shatterhand wie również.
— Można się domyślić. To Wielkie Usta i Silny Bawół, każdy ze swymi wojownikami. Ale który nadciąga z północy, a który ze wschodu?
— Łatwo się dowiemy, gdy pójdziemy na zwiady. Ja na północ, brat mój na wschód. Jeszcze dziesięć minut, a zapadnie noc i będziemy mogli pójść.
Wróciliśmy do obozu, aby zjeść nasze porcje; a kiedy się zupełnie ściemniło, poszliśmy, nie zwracając niczyjej uwagi — Winnetou na północ, ja na wschód.
Wiedzieliśmy, że nieznani jeźdźcy wyślą również wywiadowców, aby się dowiedzieć, kto obozuje nad jeziorem. Istotnie, niewiele drogi uszedłem, kiedy dobiegł mię nieznaczny szmer potknięcia się o kamyk. Natychmiast przyległem i czekałem na wywiadowcę, który nie omieszkał się wnet ukazać. Nie widział mię, oczy miał utkwione przed siebie. Kiedy podszedł do mnie blisko, podniosłem się i w okamgnieniu oburącz schwyciłem go za gardło. Był to wyrostek indjański. Opadły mu ręce, a nogi trzęsły się pod nim ze strachu. Powaliłem go, mówiąc ściślej, pozwoliłem mu upaść, odebrałem nóż, który tkwił za pasem, rozluźniłem ucisk, aby złapał tchu, i rzekłem:
— Z jakiego jesteś szczepu? Mów prawdę, bo cię zakłuję własnym twoim nożem.
— Mim-bre-njo — wymamrotał, chwytając oddech.
Mógł mię okłamywać. Zapytałem więc:
— Kto was prowadzi?
— Nalgu Mokaszi.
— Dokąd jedziecie?
— Do Almaden; do Old Shatterhanda i Winnetou.
Puściłem go i rzekłem:
— Mów ciszej. Popatrz mi prosto w twarz. Czy znasz mię?
Uff! Old Shatterhand!
— Podnieś się; zaprowadzisz mię do Silnego Bawołu. Zwracam ci nóż.
Podniósł się i szedł za mną w milczeniu. Lecz niedaleko doliny zatrzymał się i odezwał:
— Old Shatterhand jest przyjacielem czerwonych i mistrzem w sztuce wojennej. Niechaj nie myśli, że każdy inny wojownik mógłby mnie podejść. Jeśli Old Shatterhand opowie wodzowi, że dałem się zaskoczyć i rozbroić, wódz odeśle mnie do kobiet, a wówczas utopię nóż we własnem sercu.
— W takim razie przemilczę. Ale pamiętaj, na przyszłość panuj nad przestrachem i nie ulegaj mu tak łatwo!
Kiedyśmy weszli do doliny, rozległo się ćwierkanie świerszcza. Towarzysz mój odpowiedział tem samem hasłem.
Wkrótce zbliżyliśmy się do ogniska. Dookoła siedzieli jacyś ludzie. Jeden z nich podniósł się i rzekł:
— Dwóch przyszło. Kim jest ten drugi?
— Old Shatterhand — odpowiedział Mimbrenjo.
— Old Shatterhand! Old Shatterhand! — rozniosło się dokoła lotem błyskawicy.
To pytał Nalgu Mokaszi, wódz Mimbrenjów, Podał mi dłoń i rzekł z radosnem zdziwieniem w głosie:
— A więc mój znakomity biały brat do nas przybył? Ulżyło mi na sercu, gdyż lękałem się o niego. Lecz skąd się bierze tutaj? Spodziewaliśmy się, że albo nie żyje, albo przebywa wpobliżu Almaden.
— Nie żyję? Wszyscy, którzy ze mną wyruszyli, czują się świetnie i nic złego nie zaznali. Wojownicy Mimbrenjów, a przedewszystkiem synowie Silnego Bawołu, trzymali się tak dziarsko, że zasługują na najwyższą pochwałę. Później opowiem o nich, o ich czynach znakomitych. Nasamprzód muszę wiedzieć, ilu wojowników przyprowadził Silny Bawół.
— Dwieście i kilka.
— Lecz co się stało z pochwyconymi Yuma, co się stało z Vete-ya? Czy zginęli z zaciśniętemi zębami, jak przystoi mężczyznom, czy też wydawali okrzyki bólu?
Pytałem o to rozmyślnie, aby ukarać go za niedawne podejrzenia, które powziął z powodu Vete-ya. Długo ociągał się z odpowiedzią, wreszcie rzekł:
— Wielki Duch nie życzył sobie, abyśmy napawali oczy widokiem śmierci tych psów. Oswobodził jednego z nich i przeciął pęta pozostałym. Uciekli, skradłszy nam wiele koni.
— Toż dopiero bohaterski czyn z waszej strony! Yuma długo będą boki zrywać. Jakże pienił się niedawno Silny Bawół, gdy pozwoliłem sobie rozmawiać z Vete-ya. Teraz on sam dozwolił uciec nietylko Vete-ya, ale wszystkim jeńcom. — Powróćmy jednak do rzeczy. Czy wiesz, gdzie szukać zbiega?
— Nie wiem, ale przypuszczam, że udał się do Almaden. Kiedy uciekł, wysłałem za nim natychmiast wszystkich wojowników, których miałem przy sobie. Sam zaś wróciłem po posiłki i po świeże konie. Teraz przybyłem tutaj, zabierając mu drogę. A więc Vete-ya znalazł się w potrzasku, pomiędzy dwoma naszemi oddziałami, które go wkrótce zgniotą.
— Bardzo roztropnie. Mogę ci oznajmić, że Vete-ya znajduje Się niedaleko stąd, w północnej dolinie.
— A więc natychmiast musimy tam się udać.
— Nie śpiesz się, wszak muszę ci opowiedzieć przebieg naszej wyprawy.
Opowiedziałem bardzo pobieżnie, w ogólnych tylko zarysach. Otaczali nas wojownicy, przysłuchując się z zapartym tchem. Wódz od czasu do czasu wydawał okrzyki zdumienia, kiedy zaś skończyłem, zawołał:
— Mniej niż pięćdziesiąt naszych wojowników dokonało tych czynów! Słuchajcie wy, mniej niż pięćdziesiąt! A między nimi moi obaj malcy!
Nie wyszczególniłem kto czego dokonał, lecz mówiłem ogólnikowo: my. Stąd ta duma wodza, który przypisał wszystkie niezwykłe czyny swoim wojownikom.
— A więc Przebiegły Wąż i jego trzystu wojowników obozują w kotlinie wraz z moimi braćmi? Co za przypadek! Gdybyś z nimi nie zawarł pokoju, mielibyśmy jeszcze przed świtem wszystkie ich skalpy.
— Mam nadzieję, że uszanujesz umowę, którą z nimi zawarłem. Skalpy i tak cię chyba nie miną.
— W jaki sposób?
— Mówiłem wszak, że wpobliżu obozuje Vete-ya. Na pewno się rozsierdzi, kiedy posłyszy o umowie Przebiegłego Węża. Przypuszczam, że nie zgodzi się na przyjaźń z nami. Wówczas niechybnie dojdzie do rozprawy orężnej.
— Jak się wobec tego zachowa Przebiegły Wąż?
— Ten sojusznik jest uczciwym człowiekiem i nie zawiedzie naszych nadziei. Mniej pewni są jego ludzie, zwłaszcza tych czterdziestu, których pojmaliśmy do niewoli. Trzeba poczekać na rozwój wypadków. Chwilowo muszę się naradzić z Winnetou, który ruszył na zwiady do obozu Vete-ya. Później pchnę do ciebie wysłańca z rozkazami. Musisz je starannie wykonać. W każdym razie możemy spokojnem okiem spoglądać w przyszłość, gdyż mamy oczywistą przewagę nad Yuma. Jeśli nawet zgromadzili siły znaczniejsze, to my mamy więcej broni palnej. Na dobitek w naszych szeregach znajdą się wojownicy, z których każdy jest więcej wart, niż dziesięciu, a nawet więcej wrogów. Taraz odchodzę. Bądźcie gotowi!
Kiedy wróciłem do obozu, zastałem już Winnetou, który wszak przebył odległość znacznie większą, większą nawet, niż przypuszczałem. Przylegliśmy obok siebie, aby nikt nas nie mógł podsłuchać, i zdawaliśmy sobie relacje z odbytych wycieczek. Okazało się, że Winnetou był nie tylko w obozie Yuma, ale również w obozie Mimbrenjów, którzy ścigali Veta-ya i następowali na tyły Yuma. Otóż, kiedy podkradł się pod obóz Yuma, natrafił na wywiadowcę, który okazał się Mimbrenjem i zaprowadził go do obozu, rozbitego w odległości tysiąca kroków od nic nie podejrzewających wrogów.
Poleciwszy Mimbrenjom spokojnie leżeć i czekać na jego rozkazy, Winnetou wrócił do obozu.
— Musimy teraz zastanowić się — rzekłem. — Jeżeli Vete-ya, skłania się ku pokojowi, tem lepiej. Jeżeli nie — przekonamy go, że nie mamy powodu się lękać.
— Nie zechce pokoju. Zabiłeś jego syna. Możeby się zgodził na pokój z Mimbrenjami, ale z tobą — nigdy.
— Tem gorzej dla niego. Okrążymy go, zanim się rozwidni. Uważam, że...
W tej chwila rozległ się głośny okrzyk. Jakiś Indjanin wyszedł z zagajnika i z wesołemi okrzykami zbliżył się do Przebiegłego Węża, który spoczywał na brzegu jeziora. Był to wywiadowca Vete-ya, a miał wybadać, kto zajął kotlinę. Na widok swoich braci opuścił kryjówkę i podbiegł do przywódcy. Obydwaj rozmawiali żywo. Po chwili stanęli obok mnie i Winnetou. Wywiadowca obrzucał nas ponurem wejrzeniem. Przebiegły Wąż oświadczył:
— Wojownik Yuma melduje mi, że Vete-ya przybył tutaj i chce wiedzieć, kto obozuje nad wodą. Ponieważ jest naczelnym wodzem naszego plemienia, przeto muszę go zaprosić wraz ze wszystkimi wojownikami. Cóż myślą o tem moi bracia?
Czy powiedziałeś wywiadowcy, — zapytał Winnetou — że zawarliśmy pokój?
— Tak.
— Wierzymy, że nie zawiedziesz naszego zaufania. Ale nie wiedząc, czy Vete-ya pragnie pokoju, czy wojny, musimy być ostrożni. Owszem, niech przyjdzie ze swoimi ludźmi. Pozwalam mu zająć połowę brzegu aż do buku, pod którym spoczywałeś. Rozniećcie tam ogień, aby Vete-ya mógł się rozejrzeć dokoła. Howgh.
Przebiegły Wąż udzielił posłańcowi dodatkowych wskazówek, odesłał go, poczem oświadczył:
— Cokolwiek Vete-ya postanowi, na mnie możecie polegać.
— Ale twoi wojownicy?
— Większość jest pewna. W potrzebie obronimy was przed Wielkiemi Ustami.
— Zwołaj swoich ludzi; wypytaj ich dokładnie. Chcemy wiedzieć, czego się po nich spodziewać.
Szczególna i naprężona była nasza sytuacja. Proszę sobie wyobrazić jezioro o średnicy dwustu kroków, buk, o którym mówił Winnetou, wznosił się pośrodku jego południowej części. Stąd na zachód połowa jeziora i brzegu miała należeć do Yuma, na wschód — do nas. Po naszej stronie oddawna paliło się ognisko — teraz oświetlono również połać Yuma. Przezorny cel tego zarządzenia już wkrótce miał się okazać. Nasi Yuma zaczęli przechodzić na swój teren, my zaś pozostaliśmy na swoim, w położeniu dość niebezpiecznem. Nasza garstka, składająca się z niewielu Mimbrenjów oraz białych, byle jak uzbrojonych, obarczonych dziećmi i kobietami, miała naprzeciw siebie trzystu czterdziestu wojowników, do których wnet miał przyłączyć się Vete-ya z siłami zbrojnemi. Lecz dodawała nam otuchy pewność, że za nami stoi przemożna pomoc.
Należało zawczasu ukryć konie w miejscu bezpiecznem. Gdy doszliśmy z niemi do ciemnego zakątka za drzewami, rzekł do mnie Apacz:
— Mój brat weźmie ze sobą kilku ludzi i odprowadzi konie do Nalgu Mokaszi. Za kwadrans, a więc zanim nadejdzie Vete-ya, będziecie zpowrotem. Ja tymczasem wyślę gońca do Mimbrenjów, którzy rozłożyli się na tyłach Yuma. Niech Silny Bawół puści pod należytym nadzorem konie na łąkę i, skoro tylko Vete-ya tutaj przybędzie, niech szybko się do nas przybliży. Po drodze spotka Mimbrenjów, których sprowadzam przez gońca. Nalgu Mokaszi ma gęsto obstawić kotlinę. A niech się zachowuje tak cicho i spokojnie, aby go Yuma nie spostrzegli. Musimy się jeszcze umówić co do hasła. Zgódźmy się na okrzyk wojenny Siuxów. Skoro go usłyszą, mają w mig ruszyć ku zachodniemu wybrzeżu jeziora i zwalić się na łby wojowników Vete-ya. My natomiast, wraz ze wszystkimi Yuma, którzy dochowają nam przymierza, będziemy po stronie wschodniej. Jeśli hasła nie usłyszy, będzie to oznaka pokoju, w takim wypadku niech Mimbrenjowie spokojnie czekają do rana na swoich stanowiskach.
Był to najlepszy z planów, jakie się nastręczały. Zabrałem ze sobą, jako eskortę przy wierzchowcach sześciu Mimbrenjów, między nimi obu młodych braci. Byli radośnie zdumieni, dowiedziawszy się, że rychło zobaczą ojca. Przybyliśmy wnet do Silnego Bawołu. Chciał synów zatrzymać przy sobie, lecz dzielni chłopcy tak długo prosili i nalegali, póki nie zezwolił im na powrotną drogę. Odbyliśmy ją pieszo.
Yuma nie spostrzegli naszej wycieczki. Na ich terenie płomień ogniska buchał teraz jarko, podczas gdy na naszym nikł coraz bardziej. Winnetou chętnie pozwoliłby mu wygasnąć do reszty. Oddalił się od jeziora — poszedł na północ wybadać sytuację. Wszak Vete-ya mógł nie uszanować umowy i napaść nas raptownie. Trzeba więc było zawczasu o tem się dowiedzieć.
Tak nam upływał czas do chwili, gdy rozległ się tupot koni i głośne nawoływania. Ukryliśmy się za drzewami, aby obserwować wrogów. Winnetou podszedł do nas i oznajmił:
— Vete-ya przybył. Zgodnie z umową zajmuje zachodnie wybrzeże. Wkrótce będziemy go mogli zobaczyć.
Wnet potem na zachodniem wybrzeżu zaroiło się od ludzi; na terenie naszym nie widać było nikogo, ponieważ ukryliśmy się za drzewami, słabo oświetlonemi błyskami gasnącego ogniska. Natomiast po przeciwnej stronie było tak jasno, że widzieliśmy dokładnie wodza, rozmawiającego z Przebiegłym Wężem. Chwilami dobiegały gniewne dźwięki jego mowy, jednakże nie mogliśmy rozpoznać słów poszczególnych. Słyszeliśmy również głos Przebiegłego Węża. Dowodziło to, że broni się z równą mocą i energją, z jaką tamten napiera.
W tym czasie wrócił wysłaniec Winnetou. Znalazł Mimbrenjów i przyprowadził ich wpobliże. Po drodze spotkali się z oddziałem Silnego Bawołu i rozległym pierścieniem okrążyli jezioro. Teraz mogliśmy ze
spokojem oczekiwać dalszych faktów, ponieważ musiały wypaść dla nas pomyślnie.
Obaj naczelnicy Yuma usiedli przy ognisku, otoczeni zwartem kołem najstarszych wojowników. Radzono. Mogliśmy cierpliwie czekać — nam nie było śpieszno. Ale Silnemu Bawołowi widocznie czas dłużył się zanadto. Przybiegł bowiem, wbrew mojemu zakazowi, dowiedzieć się o stanie rzeczy. Ofukałem go należycie i przepędziłem napowrót, obawiałem się bowiem, że Yuma mogą go spostrzec.
Narada trwała przeszło dwie godziny; prowadzona była żywo i namiętnie. Wkońcu — ujrzeliśmy — podniósł się Przebiegły Wąż i podszedł do naszego obozu.
— Moi bracia — rzekł — mają przyjść do nas, aby się dowiedzieć, jaką powzięliśmy uchwałę.
— Możesz nam zmiejsca zakomunikować — odparłem.
— Nie mogę. Vete-ya chce wam ją oznajmić osobiście.
— Nie mamy nic przeciwko temu. Owszem, niech przyjdzie.
— Czy moi bracia nie mają zaufania?
— Naturalnie.
— Mnie możecie w każdym razie ufać.
— Ilu cię poprze wojowników?
— Połowa oddziału. Pozostałych zabrał mi gniew Vete-ya.
— Czy sądzisz, że dojdzie do walki?
— Tak, jeśli nie zgodzicie się na warunki Vete-ya.
— Gotowiśmy ich wysłuchać, ale nie godzimy się pójść po nie, tem bardziej, że nie uważamy Vete-ya za człowieka honoru.
— Ale on tu nie przyjdzie.
— Więc niech siedzi na grzędzie, dopóki nie zmądrzeje, na co może czekać wiele zim i wiele wiosen. Powtórz mu to w naszem imieniu.
Takie rozstrzygnięcie nie było po jego myśli. Zastanowił się, szukając pośredniego wyjścia.
— Wyjdziecie na pół drogi, jeśli i on pół przejdzie?
— Owszem. Spotkajmy się pod bukiem, ale bez broni. Ja przyjdę z Winnetou, on zaś z tobą. Po dwóch z każdej strony.
Przebiegły Wąż wrócił do swoich i spierał się pół godziny z Vete-ya. Przybiegł powtórnie, aby nas zawiadomić, że wódz Yuma przez wzgląd na godność swego urzędu musi przyjść w towarzystwie co najmniej sześciu ludzi.
— Dwóch z naszej i dwóch z waszej strony, nie więcej. Powiedz mu to stanowczo! Nie ruszymy z miejsca, póki nie dojdzie do drzewa.
Przebiegły Wąż musiał jeszcze parę razy odbyć wędrówki między naszemi obozami, zanim się stary nie poddał. Podeszli do wskazanego buku i usiedli. Ponieważ nie wątpiliśmy, że Yuma nie pozbędzie się noża, przeto, wbrew warunkom spotkania, każdy zabrał ze sobą rewolwer.
Vete-ya przyjął nas nienawistnem spojrzeniem. Gdy usiadłem przy nim, cofnął ze wstrętem róg pledu, który go okrywał, aby się uchronić przed mojem dotknięciem. Patrzał ponuro przed siebie, pewien, że my zaczniemy pertraktacje. My jednak chcieliśmy zostawić ten zaszczyt jego wysokiej godności. Od czasu do czasu podnosił głowę i przebijał nas ostrem, jak sztylet, spojrzeniem. Ponieważ nas ani przewiercił, ani skłonił do rozpoczęcia, więc nagle wybuchnął ochryple:
— Moje uszy są otwarte, a więc mówcie!
Nie odpowiedzieliśmy, ani ja, ani Winnetou. Po chwili Vete-ya odezwał się z pogróżką:
— Jeśli nie będziecie mówić, każę was wystrzelać! Wówczas Winnetou wskazał mu na nasz teren, do którego Yuma siedział tyłem. Odwrócił się i zobaczył Mimbrenjów, leżących rzędem z wycelowanemi w niego strzelbami.
— Uff, uff! Cóż to takiego? — krzyknął. — Chcecie mnie zabić?
— Nie — odpowiedział Winnetou. — Lecz strzelby będą wpogotowiu dopóki nie wrócimy; więcej nie mam ci nic do powiedzenia.
Nie jest rzeczą miłą mieć za sobą przeszło czterdzieści luf, wycelowanych w plecy. Znać też było po Vete-ya, że siedzi jak na szpilkach. Aby skrócić trwanie tej niewygodnej sytuacji, zdecydował się rozpocząć pierwszy:
— Winnetou i Old Shatterhand są w mojem ręku. Dzień dzisiejszy będzie ich ostatnim.
— A Vete-ya wpadł w nasze sidła. Jeszcze w ciągu tej godziny wyniesie się na tamten świat. Skoro ten dzień ma być naszym ostatnim, to wyślemy ciebie na wyprzodki.
— Przeliczcie swoich ludzi, a naszych! Po czyjej stronie przewaga?
— Winnetou i Old Shatterhand nigdy nie liczą wrogów. Wszystko im jedno, jeden, czy dziesięciu. Niech Vete-ya liczy.
— Zmiażdżymy was!
— Czy zmiażdżyliście w Almaden, gdzie było nas czterdziestu przeciw trzem secinom?
— Mnie tam nie było! Zbadam jeszcze tę sprawę. Kto okazał się jak tchórz, ten zostanie przepędzony z szeregów.
Ostatnie słowa skierowane były pod adresem Przebiegłego Węża; to też odpowiedział zaciekle:
— Kto jest tchórzem? Gdybyś nie wiązał się ze zdrajcami, nie bylibyśmy narażeni na twoje obelgi!
— Milcz! Pomówię z Meltonem i dowiem się, kto w tej sprawie zawinił.
— Nie będziesz z nim mówił. Melton jest moją własnością i nikt bez mego pozwolenia słowa z nim nie zamieni.
— Nawet ja, twój zwierzchnik?
— Nawet ty! Nie jesteś moim zwierzchnikiem. Tyś taki sam naczelnik, jak ja, a tylko dlatego, żeś starszy, oddano ci przewodnictwo. Ale nikogo nie możesz zmusić do posłuszeństwa. A obelgę oddam pod rozpatrzenie najstarszych wojowników naszego plemienia. Jeśli zaś jeszcze raz ją powtórzysz, zakłuję cię zmiejsca!
Stary udał, że nie słyszy, i zwrócił się do mnie:
— Powtarzam, że wpadliście w moje ręce. Wszyscy, którzy wam towarzyszą, są również zgubieni. Jedna jest tylko droga ocalenia: ty i jeden z synów Nalgu Mokaszi wydacie się w nasze ręce, aby wnet zginąć przy palu.
— Jeśli się zgodzę, co czeka moich towarzyszy?
— Będą mogli iść sobie obraną drogą.
— Czy żądasz czego jeszcze?
— Wszystko, co mają przy sobie twoi towarzysze, ich konie, a także konia i srebrną rusznicę Winnetou.
— Słuchaj, mój bracie czerwony. Przyznaję, że błędnie cię osądziłem, uważając za durnia, widzę bowiem teraz, że jesteś starym wygą, kutym na cztery kopyta. Ale, czy nie zechciałbyś nas spytać, jaka nasza wola?
— Wy? Cóż wy możecie chcieć?
— Przedewszystkiem twojej osoby, ponieważ z Meltonem zmówiłeś się przeciw moim białym braciom, ponieważ spaliłeś hacjendę del Arroyo. Zatem chcemy mieć ciebie, twoim ludziom zaś pozwolimy pójść sobie obraną drogą.
— Czy sępy mózg wydłubały ci z czaszki? Jakże możecie stawiać warunki, skoro jesteście w mojej mocy?
— Takie gadanie do niczego nie doprowadzi. Ty myślisz, że nas masz w ręku, my — że mamy ciebie. Kończę naradę.
Z temi słowy podniosłem się, zamierzając odejść. Vete-ya krzyknął:
— Stój, nie skończyliśmy! Posłuchajcie jeszcze jednego słowa: daję wam pół godziny do namysłu. Jeżeli po upływie tego czasu nie wydacie nam Old Shatterhanda i Mimbrenja, natrzemy na was i wytępimy co do nogi.
Nie mieliśmy zamiaru na to odpowiadać. Wówczas podniósł się Przebiegły Wąż i oświadczył:
— Jestem Przebiegły Wąż i nigdy nie złamałem danego słowa; dotrzymam także układu, który zawarłem z tymi mężami.
— Jakże go chcesz dotrzymać — rzekł staruch — skoro ja go unieważniam?
— Tego nie możesz uczynić. Ja układ zawarłem i ja jeden mogę uznać jego ważność, czy nieważność.
Vete-ya skoczył i, tupiąc nogą, zawołał:
— Ja go ogłaszam za nieważny! Kto się ośmieli powstać przeciwko Vete-ya?
— Ja się ośmielę, ja, Przebiegły Wąż. Moi wojownicy wypalili z białymi przyjaciółmi kalumet, kalumet z gliny, którą, narażając się na niebezpieczeństwa i dochowując przepisanych obrzędów, wydobyłem ze świętego łomu. Każde pociągnięcie z kalumetu jest przysięgą, której nie wolno łamać. Kto ją naruszy, nigdy nie wejdzie do wiecznych ostępów, jeno jako cień będzie się błąkał dookoła ich bram.
— Nazywasz tych obcych przyjaciółmi? A może bierzesz ich w obronę?
— Tak. Będę ich bronił do ostatniej kropli krwi.
— Będziesz więc walczył ze mną i z moimi wojownikami, którzy są twoimi braćmi?
— Kto mnie zmusza do złamania przysięgi, ten przestał być moim bratem, ten obraża mnie i kala wszystkich mężów mego plemienia. Słuchajcie, wojownicy, których jestem wodzem! Vete-ya nazwał nas tchórzami! Czy ścierpicie tę obrazę? Żąda od nas, abyśmy złamali kalumety, które są najcenniejszym naszym dobytkiem. Żąda, abyśmy znieważyli nasze leki krzywoprzysięstwem. Czy chcecie się na to zgodzić?
Krzyczał tak głośno, że słychać było na najdalszą odległość. Odpowiedziało mu milczenie. Nie przytaknięto mu, ani zaprzeczono. Wówczas dodał:
— Tu stoi Winnetou, tu stoi Old Shatterhand. Czy słyszeliście, aby który z nich złamał kiedy słowo? Czy mają o nas mówić, że jesteśmy kłamcami? Old Shatterhand wydobył mię z szybu, w którym miałem zmarnieć. Uczynił to, mimo że byłem jego wrogiem; mam-li zdradzić go, mimo że jestem jego przyjacielem? Czy wasz wódz powinien być kłamcą, czy uczciwym człowiekiem, którego słowu można zawierzyć? Rozstrzygnijcie! Teraz pójdę z Winnetou i jego białym przyjacielem. Za mną, w kim serce i rozum! Lecz kto kocha się w kłamstwie, kto znosi, gdy go tchórzem przezywają, ten może zostać przy Vete-ya. Ja powiedziałem, a wy czyńcie, jak uważacie. Skoro Vete-ya zemsty poszukuje na Old Shatterhandzie, niech się z nim rozprawi w uczciwej walce, jeśli jest mężny. Powiedziałem swoje, a wy słyszeliście. Howgh.
Wziął nas pod ręce i wróciliśmy do siebie. Mowa jego wywarła wrażenie wprost oszałamiające, owocniejsze, niż się mogłem spodziewać. Albowiem wszyscy jego ludzie poszli za nami; nie sądzę, aby choć jednego zabrakło. Jedno nieopatrzne słowo — tchórz — poszło na szkodę staremu wodzowi.
Vete-ya stał, jak skamieniały. Wreszcie wrócił do swego ogniska. Po chwili zawrzało tam, jak w ulu. Widzieliśmy, jak wojownicy starali się nakłonić do czegoś Vete-ya. Trwało to przeszło dwie godziny, poczem jeden ze starszych wojowników podszedł do buku, zatrzymał się i zawołał głośno:
— Słuchajcie, wojownicy Yuma i Mimbrenjów! Tu stoi Długa Noga, który wiele lat i zim stąpał przez życie i który dobrze wie, jak się odważny wojownik powinien zachować w każdym wypadku. Vete-ya, słynny wódz Yuma, stracił swego syna od kuli Old Shatterhanda. Ta krew musi być pomszczona. Old Shatterhand przestrzelił Vete-ya rękę. I to musi być odkupione. Słuchajcie jeszcze, wojownicy! Przy Old Shatterhandzie znajduje się chłopak Mimbrenjo, zwany Yuma Shetar. To imię jest obrazą dla całego naszego plemienia i tylko śmiercią może być zmazane. Musimy tedy zabić Old Shatterhanda i chłystka, gdziekolwiek ich spotkamy. Lecz wypalili oni fajkę pokoju z wojownikami Przebiegłego Węża i stali się ich braćmi. Wskutek tego nie powinniśmy ich zabijać, a zatem zbrodnie ich pomścić należy w pojedynku. My jesteśmy obrażeni, my więc wybierzemy rodzaj broni i sposób walki. Ponieważ Vete-ya rękę ma zranioną i walczyć nie może, więc musi go ktoś zastąpić. Wzamian pozwolimy zastąpić Yuma Shetara przez jego małego brata. Jeśli kto pragnie walczyć za Vete-ya, niech się do nas zgłosi.
Skończywszy przemowę, cofnął się szybko. Posłałem natychmiast po Silnego Bawołu. Nie chcąc jednak, aby ktokolwiek z Yuma go widział, kazałem sprowadzić wodza do mrocznego zakątka, gdzie nikt nie mógłby go poznać. Rychło przybył; dowiedziawszy się o propozycji Vete-ya, odpowiedział spokojnie:
— A więc to był ten głos, który aż do nas dotarł?
— Kazałem ci przyjść, aby się dowiedzieć, czy syn twój ma przyjąć wyzwanie.
— Ależ naturalnie! Czy powinien Mimbrenjo powiedzieć o sobie, że się uląkł Yuma?
— Twoi synowie są jeszcze młodzi. Dostaną krzepkiego i doświadczonego przeciwnika.
— Tem gorzej dla Yuma. Będziemy mogli o nich mówić, że ich dorośli wojownicy nie dorastają naszym chłopcom.
— Jesteś więc pewny zwycięstwa?
— Żaden Yuma nie pokona mego syna!
— Który ma walczyć, Yuma Shetar, czy jego brat?
— Jego brat, aby mógł sobie zdobyć imię.
— Pozostań tutaj w ukryciu; nikt nie powinien cię poznać.
Wróciłem do obozu. Chłopcy nie zdradzali najmniejszego śladu wzruszenia.
— Rozmawiałem z waszym ojcem — rzekłem. — Co zamierzacie?
— Walczyć — odpowiedział młodszy. — Pragnę zdobyć imię. Mój brat odstąpił mi prawa walki.
Cisza panowała w naszym obozie. Koło godziny pierwszej wrócił do buku Długa Noga i oznajmił:
— Na radzie starszych postanowiono co następuje: — Pierwszy walczy Old Shatterhand, później dopiero Mimbrenjo. Old Shatterhand będzie się bił na oszczepy. Przeciwnik nie jest jeszcze wyznaczony, przeto sposób walki omówimy później. Zapasy z Mimbrenjem odbędą się w wodzie na noże. Jego przeciwnik — to Czarny Bóbr. Walka trwa do ostatniego tchnienia I tylko zwycięzca ma prawo wyjść z wody. Skończyłem.
Podziwiałem chytrość Yuma. Imię Czarny Bóbr naprowadzało na domysł, że ten, kto je nosi, czuje się w wodzie jak w swoim żywiole. Ja zaś miałem walczyć na oszczepy, a więc według zdania czerwonych, na broń mi nieznaną. Ale byli w błędzie. Winnetou, niezrównany mistrz we władaniu oszczepem, zadawał sobie niegdyś ze mną tyle mitręgi, że wkońcu nauczyłem się tej trudnej sztuki.
Byłem tylko niespokojny o malca, który z całą naiwnością uśmiechał się do mnie, nie odczuwając żadnej trwogi.
— Czy mój młody brat — zapytałem — jest dobrym pływakiem?
— Zawsze najchętniej przebywałem w wodzie.
— Pluskać się w wodzie, a walczyć w niej na noże — to nie jest to samo.
— Nieraz walczyłem tak z bratem.
— Nie bądź zbyt pewny siebie. Czarny Bóbr ma groźne imię. Posiada z pewnością wielką wprawę w tego rodzaju walce. Jednakże przebiegłość nieraz bardziej się przydaje, niż biegłość. Twój przeciwnik jest na pewno od ciebie mocniejszy — musisz tę przewagę wyrównać podstępem. Przedewszystkiem, w żadnym razie nie daj się przez niego schwytać, bo niechybnie zginiesz. Czy znasz roślinę, którą nazywacie sika?
— Tak; rośnie w wielkich ilościach u brzegu i między krzewami.
— Łodyga jej jest wewnątrz pusta i tworzy doskonałą, rurę. Zwróć na to uwagę.
Spojrzał na mnie zdziwiony — nie zrozumiał.
— Doskonała rura do oddychania. Byłem ongi ścigany przez Komanczów. Schroniłem się w rzece. Pogrążony po głowę, stałem długie godziny, oddychając tylko przez rurkę sika. Ale pamiętaj — kaszlać nie wolno. Tkwiąc w wodzie koło brzegu i posługując się sika, możesz z całym spokojem oczekiwać wroga. Wszak uczono cię mieć oczy otwarte we wodzie?
— O tak! Gdy woda jest jasna, widać wszystko w promieniu wielu kroków.
— To wystarczy. Jest jeszcze wiele rodzajów podstępu. Ale w pojedynku należy walczyć uczciwie. Dałem ci tę wskazówkę tylko dlatego, że jesteś jeszcze chłopcem, twój przeciwnik zaś dorosłym mężczyzną.
Po chwili oddalił się Mimbrenjo; widziałem, jak odciął kilka łodyg sika i zniknął z bratem w krzakach. Idąc za nimi, stwierdziłem, że Yuma Shetar wcierał mu w ciało oliwę, czy tłuszcz, z którym się Indjanin nigdy nie rozstaje.
Znowu upłynęło sporo czasu bez żadnego incydentu. Wreszcie Długa Noga podszedł po raz trzeci do buku i oznajmił:
— Słuchajcie wojownicy, co postanowiono na radzie starszych! Krew, którą Old Shatterhand przelał, jest krwią syna wodza, więc wymaga podwójnego okupu. Przeto Old Shatterhand powinien walczyć nie z jednym, lecz z dwoma naraz. Każdy otrzyma pięć oszczepów, odległość między walczącymi — trzydzieści kroków. Oszczepy mają być rzucane. Nikomu nie wolno opuszczać stanowiska, wolno tylko cofać się o jeden krok wprzód, wtył, lub w lewo. Tarcze są wzbronione. Kto wyzbędzie się wszystkich oszczepów, musi stać na miejscu, dopóki przeciwnik nie wyrzuci swoich. Rana nie kładzie kresu walce, jedynie śmierć może ją zakończać. Old Shatterhand bedzie walczył z Długiemi Włosami i Mocnym Ramieniem. Niechaj przyjdzie po swoje oszczepy!
Nie ruszyłem się z trawy, w której spoczywałem. Szubrawcy zachowywali się tak, jakgdyby ich rzeczą było się rozporządzać, a naszą — potulnie słuchać. Obaj moi przeciwnicy stali już z bronią w ręku. Wykonali wyzywający ruch i zawyli przeraźliwie. Kiedy i to nie poskutkowało, podszedł Długa Noga do brzegu i zawołał:
— Dlaczego Old Shatterhand nie nadchodzi? Czy z lęku zesztywniały mu nogi? Tutaj stoją mężni wojownicy, którzy go oczekują.
Leżałem z niewzruszonym spokojem. Przeczekał dziesięć minut, poczem krzyknął:
— Jest tak, jak rzekłem. Old Shatterhand nie ma odwagi. Wlazł w trawę i ukrył się za krzewami. Hańba! Czyż nie wie, co przystoi wojownikowi?
Wówczas wystąpił Winnetou i zawołał:
— Jaka to żaba wylazła z wody, aby nam skrzeczeć nad uchem? Old Shatterhand jest najodważniejszym wojownikiem sawany! Kto śmie wątpić o jego męstwie? Imię jego znane w całej prerji, we wszystkich górach i dolinach. Kto jednak słyszał kiedyś o jakiejś Długiej Nodze? Cóż to za człowiek i czego dokonał? Czy może mi kto powiedzieć? Jakże śmie ten osobnik zawezwać do siebie Old Shatterhanda? Jak śmie nam narzucać przeciwników i sposób walki? Czy ktoś z was odważył się wystąpić w pojedynku przeciw Old Shatterhandowi? Żaden. Zęby wam szczękały ze strachu. Postanowiliście tedy we dwóch stawić mu czoło i wybraliście broń, którą zapewne nie włada. Bo któż widział Old Shatterhanda z oszczepem? Wstyd i hańba wam! Wy, którzy nie wstydzicie się walczyć z chłopcem, nie mającym jeszcze imienia, jesteście warci, aby wam stare kobiety napluły w twarz, aby was wypędzono z obozu! Nie wiecie nawet, jak ma się odbywać pojedynek i co mu powinno towarzyszyć. Czy jesteśmy chorymi bizunami, abyśmy pozwolili się pożerać przez stado kujotów? Pragniecie zemsty, chcecie walki — dobrze, ale musi to być walka uczciwa. Dwóch wodzów będzie nad nią czuwać: ja i Vete-ya. Chcę obejrzeć oszczepy i zbadać, czy aby jeden nie jest mocny i giętki, a drugi spróchniały i kruchy. I nie na waszym terenie będzie się odbywała walka, lecz na pograniczu, koło buku. Wielkie Usta i ja odliczymy trzydzieści kroków. Będziemy asystowali i, skoro kto wykroczy przeciw tym zarządzeniom, położę go trupem na miejscu. Tak ma być. Wódz niech mi odpowie, czy się godzi, czy nie, — wódz, a nie kto inny, bo kto podnosi głos wobec Winnetou, musi być mężem. Powiedziałem, ja, wódz Apaczów. Teraz niech się odezwie Vete-ya, jeśli ze strachu głos mu nie uwiązł w gardle. Howgh.
Po dłuższem milczeniu, odpowiedział Vete-ya:
— Przyjmujemy warunki Winnetou. Niech podejdzie do buku, tam się z nim spotkam.
Winnetou podszedł do buku. Przyniesiono piętnaście oszczepów. Apacz zbadał je dokładnie i odrzucił słabsze. Odmierzono dystans. Długie Włosy i Mocne Ramię stanęli na wyznaczonych posterunkach w odległości trzech kroków od siebie. Vete-ya usadowił się przy nich z pistoletem w ręku, aby mnie zakatrupić przy najmniejszem wykroczeniu. Wreszcie wezwano mnie na stanowisko. Nieopodal Winnetou trzymał wpogotowiu srebrną rusznicę. To, co ci ludzie nazwali walką, mogło się rozpocząć.
— Czy chciałbyś, abym nie poskąpił im nauczki? — zapytałem Winnetou na stronie.
— Tak; zasługują na to, łajdacy. Znasz mój rzut podwójny. Jeden dla zamydlenia oczu, a wlot za nim drugi — celny.
Podniosłem z ziemi pięć oszczepów. Leciutkie były i cienkie. Winnetou dał znak do rozpoczęcia. Odwróciłem się nieco i udawałem, że patrzę na jezioro, aczkolwiek nie spuszczałem z oka przeciwników. Za nimi płonęło ognisko; za mną było ciemno. Ja przeto mogłem widzieć ich oszczepy o wiele lepiej, niż oni moje.
Upłynęło pięć minut, a nikt z nas się nie poruszył. Moi zapaśnicy poczynali się niecierpliwić. Ja atoli czekałem, pomny przestrogi, że kto utraci wszystkie dzidy, musi stać na miejscu, dopóki przeciwnik nie wyrzuci swoich. Chciałem pozostawić tę przyjemność wrogom, chciałem ich nabawić śmiertelnego strachu.
Znów upłynęło pięć minut. Wreszcie zniecierpliwiony, Długie Włosy odstąpił wtył i cisnął. Odsunąłem się o krok; oszczep przemknął koło mnie ze świstem. Następnie rzucił Mocne Ramię raz i drugi, i znów Długie Włosy raz — bez skutku. Pozostały im po trzy oszczepy. Zaczęli się wzajemnie obsypywać wyrzutami, wobec czego rzekłem:
— Wojownicy Yuma są dziećmi, które nie mają doświadczenia i nie potrafią myśleć. Celują znośnie, ale to jeszcze nie wystarczy, aby we mnie ugodzić.
— Czyżby? — szydził Mocne Ramię. — Wiemy doskonale, że Old Shatterhand nie umie władać oszczepem, aczkolwiek jest mistrzem w innych rodzajach walki. Mój następny rzut przewierci go na wylot. Czy ma jakieś życzenie przedśmiertne?
— O, tak! Życzę sobie, abyś w spadku po mnie wyciął Długim Włosom dziesięć dziarskich policzków i aby on ci je oddał zpowrotem. I niech to powtarza się dziesięciokrotnie, aby każdemu z was dostało się po setce.
— Dostanie się tobie, i to natychmiast Chwytaj!
Złość wzmogła jego siłę, ale pozbawiła go spokojnego celu i rzutu. Oszczep przeszył powietrze ze świstem. Ten sam skutek odniósł porywczy rzut Długich Włosów.
— Powiedziałem wam już, że jesteście dziećmi, które wpadają w gniew i nie panują nad czynem. Powiem wam, co należy robić: czemu rzucacie pojedynczo? Wszak łatwiej mi uniknąć jednego oszczepu, aniżeli dwóch naraz.
— Uff! — krzyknął Długie Włosy.
— Uff! — krzyknął Mocne Ramię.
Spoglądali po sobie ze zdumieniem: myśl, tak prosta, tak zrozumiała, nie wpadła im do głowy. Wprawdzie nie powinienem był jej podsunąć, ale bezgranicznie ufałem ich tępocie. Umiałem dać sobie radę z dwoma oszczepami, rzuconemi naraz: przed jednym należy się usunąć, a drugi — odparować. Oczywiście, gdybym miał przeciwników sprawnych i doświadczonych, którzyby celowali w jeden punkt, w głowę, lub pierś, i rzucili nie naraz lecz z drobnym odstępem czasu, o, wówczas nie uszedłbym zguby.
Lecz moi zapaśnicy nie obrali sobie nawet wspólnego celu. Odstąpiłem o krok przed jedną dzidą i odparowałem drugą. Rozwścieczeni, powtórzyli manewr — z tym samym skutkiem. Wyrzucili ostatnie oszczepy i stali bezbronni, podczas gdy ja zachowałem wszystką broń.
Winnetou podszedł do nich, aby ich zmusić w razie potrzeby do wytrwania na miejscu.
— Teraz wojownicy Yuma — rzekłem — dowiedzą się, czy władam tą bronią. Postąpiliście względem mnie nieuczciwie, ale nic wam to nie pomogło. Nawet mój brat Winnetou nie dostrzegł waszej nieuczciwości, aczkolwiek rzucała się poprostu w oczy.
— Nieuczciwość? — zapytał Apacz. — Jaka? Nie mam najmniejszego pojęcia.
— Dziesięć oszczepów było przeciw mnie jednemu, ja zaś mam tylko pięć przeciw dwom.
— Uff! To prawda — zawołał, zdumiony.
— Oblicz. Oni mieli dziesięć przeciw mnie. Ja mam po dwa i pół przeciw każdemu z nich. Rzecz jasna, że byli poczterykroć uprzywilejowani. Czy to słuszne?
— Nie. Ale nikt o tem nie pomyślał.
— Ja o tem pomyślałem, ale nie wspominałem nawet, wiedząc, że i z tym przywilejem sobie poradzę. Zaczynam!
Mierzyłem w drzewo, które wznosiło się z lewej strony za moimi przeciwnikami. Obrałem sobie za cel grzybek, rosnący pod pierwszą gałęzią, i trafiłem. Yuma roześmieli się wesoło, oszczep bowiem przemknął co najmniej w odległości czterech kroków od nich.
— Z czego śmieją się Yuma? — krzyknął Winnetou. — Czyż nie widzą, że to był tylko rzut próbny? Old Shatterhand ma jeszcze cztery oszczepy. Dwa ugodzą Długie Włosy i Mocne Ramię w lewe biodra. Old Shatterhand mógłby łatwo trafić w serca, ale nie chce ich zabić, ponieważ jest chrześcijaninem i jego Manitou zabronił mu zabijać.
Temi słowy Winnetou wskazał mi cel. Postanowiłem wykorzystać manewr, którego mię nauczył. Rzuca się jeden oszczep dla odwrócenia uwagi, a wnet potem drugi, który przy pewnem doświadczeniu nigdy nie chybi.
— A więc w lewe biodro — zawołałem. — Zacznę od Mocnego Ramienia. Niech uważa!
Wymieniony Yuma utkwił wzrok w moją prawą rękę. Mierzyłem nią w prawy bok Yuma. Miarkowałem słusznie, że wskutek tego odwróci się do mnie lewym. W ślad za pierwszym oszczepem chybionym wysłałem drugi, który trafił w upatrzone biodro. Yuma krzyknął przeraźliwie i runął na ziemię.
— Teraz kolej na Długie Włosy — zapowiedziałem; i w okamgnieniu rozciągnąłem go na ziemi obok towarzysza, również z dzidą w biodrze. Poczem zawróciłem do obozu.
— Oto jest rzut Old Shatterhanda — słyszałem za sobą głos Winnetou. — Znacie go już dobrze. Teraz będzie walczył Czarny Bóbr z Mimbrenjem, który jeszcze nie ma imienia.
Yuma zakrzątali się około rannych wojowników i ponieśli ich do obozu. Większość wyła wedle zwyczaju indjańskiego. Zrobiłem swoje, mogłem więc zpowrotem spocząć w trawie. Na wschodzie świtał brzask.
Przeciwnik Mimbrenja był silnym, barczystym zuchem.
— Nie wyjcie, nie biadajcie! — krzyczał z całej siły. — Czarny Bóbr pomści klęskę. Yuma Shetar zabił mi brata; ja wzamian jego brata zakłuję i utopię. Niech tylko dostanie się ten robaczek pomiędzy moje pięści. Będzie się wił pod nożem, aż zemsty dokonam!
Zrzucił z siebie pled, który okrywał jego nagie, atletycznie zbudowane ciało. Winnetou tymczasem rozmówił się z Vete-ya, poczem zawołał:
— Niech Mimbrenjo wejdzie do wody ze swojego, a Czarny Bóbr ze swojego wybrzeża. W wodzie mogą robić, co im się żywnie spodoba. Ale tylko zwycięzca może wyjść na ląd żywcem. Zwyciężony musi zginąć i oddać swój skalp przeciwnikowi. Howgh.
Mimbrenjo wyszedł nago na brzeg. Trzymał nóż w ręce. Na biodrach wiła się cieniutka nitka, do której ztyłu były przywiązane łodygi sika, widoczne dla nas, lecz nie dla Yuma. Ciało jego świeciło namaszczone oliwą. Spostrzegłem skierowaną w niego z mroku drzew parę płonących oczu, parę ciemnych, niespokojnych oczu — oczu ojca, który na widok Czarnego Bobra zatrwożył się do głębi serca.
Winnetou oklaskiem dał znak do rozpoczęcia walki, poczem obaj pływacy zanurzyli się w jeziorze. Czarny Bóbr skoczył z rozmachem, że aż się w wodzie zapieniło, potężnemi ruchami rąk i nóg pruł fale, płynąc ku przeciwnikowi. Mimbrenjo zaś wszedł do jeziora powoli, ostrożnie i poruszał się jakgdyby z namysłem. Widziałem jak zerwał z nitki łodyżki sika, poczem, posługując się tylko nogami i jedną ręką, podpływał ku Bobrowi, zbliżającemu się z groźną szybkością.
Kiedy odległość między nimi znacznie zmalała, Mimbrenjo, a za nim Yuma, zniknęli pod powierzchnią. Po chwili chłopak wynurzył głowę i obejrzał się dokoła. Wnet potem wychynął Czarny Bóbr. Stali obok siebie, lecz nie widzieli się zgoła. Wówczas jakiś Yuma z wybrzeża, wyciągając przed siebie ręce, zawołał:
— Odwróć się, odwróć się, Bobrze! Chłopak jest tuż za tobą!
Ledwie zdołał wykrzyknąć ostatnie słowa, padł, rażony kulą Winnetou.
— To samo spotka każdego, kto się wtrąci do walki, — zagrzmiał głos Winnetou, zagłuszając wściekłe wycie Yuma.
Po chwili uciszyli się, z napięciem śledząc skutki okrzyku. Gdyż oto Bóbr odwrócił się i zobaczył chłopca. Trzymając nóż w ustach, wpadł na Mimbrenja i uchwycił go oburącz. Lecz malec wyślizgnął się zręcznie i znikł pod rękami swego wroga, który z powodu oliwy nie mógł go przytrzymać. W następnej chwili usłyszeliśmy krzyk Bobra i zobaczyliśmy, jak zaczął się szybko oddalać. Jął pływać na plecach, poruszając nogami i jedną ręką, drugą zaś badał krwawiącą ranę. Mimbrenjo zadał mu ją nożem w brzuch, przyczem, jak się później okazało, Yuma z przerażenia swój nóż wypuścił z zębów.
Wnet potem krzyknął po raz wtóry, otrzymał bowiem drugą ranę w plecy. Odpłynął jak najdalej i zniknął pod powierzchnią. Tylko od czasu do czasu wynurzał się, aby nałapać tchu. Szukał chłopca, który zniknął jak kamień w wodzie.
Minęło pół godziny. Rozświtał dzień. Mimbrenjo wciąż był niewidoczny i wciąż szukał go Czarny Bóbr. Wreszcie Yuma zbliżył się do brzegu i pływał powoli, badając każde miejsce wzrokiem i rękoma. Naraz coś jakgdyby zatrzymało jego uwagę. Przyglądał się podejrzliwie, podpłynął bliżej i — nagle głowa jego, a potem ręce i nogi zapadły się wgłąb. Nad nim bulgotała woda i utworzył się wir. Pod powierzchnią jeziora odbywała się okrutna walka na śmierć i życie. Lecz komu śmierć, a komu życie?
Wkońcu wynurzył się z wody Mimbrenjo. Poruszał się nogami i jedną ręką, drugą wlokąc we wodzie, i wnet zniknął nam z oczu za krzewami. Odwróciłem się do swoich i zawołałem przyciszonym głosem.
— Zabił Bobra i zamierza go oskalpować. W tym celu wyciągnął go z wody. Miejcież broń wpogotowiu, gdyż obawiam się, że Yuma nie potrafią opanować wybuchu wściekłości.
Istotnie, po chwili ukazał się Mimbrenjo, przypłynął do nas i wyszedł na ląd.
— Stój! — krzyczał Vete-ya. — Tylko zwycięzca może wyjść z wody; zwyciężony musi w niej zginąć!
Mimbrenjo w odpowiedzi wskazał nóż w prawej, skalp w lewej ręce i odparł:
— Niech zatem Vete-ya obejrzy Czarnego Bobra, który leży w zagajniku, i niech się przekona, czy żyje jeszcze. Oto jest skóra jego czaszki.
Mimbrenjowie winszowali mu okrzykami. Nie odniósł najmniejszej rany, najmniejszego zadraśnięcia. Yuma pienili się ze wściekłości. Rycząc, jak drapieżne zwierzęta, pobiegli do obozu po broń.
Pomknąłem czem prędzej do Vete-ya, który stał jeszcze pod bukiem w towarzystwie Apacza.
— Twoi wojownicy — rzekłem — biegną po broń. Zatrzymaj ich, póki czas.
— Ani myślę — odpowiedział, sięgając po pistolet.
— Niech tylko jeden strzał padnie, a wszyscy jesteście zgubieni!
— Zobaczymy! Mamy niemniej od was wojowników.
— Mylisz się. Chodź ze mną, a zobaczysz.
Uchwyciłem go za rękę i wyprowadziłem na otwartą przestrzeń. Przy świetle dziennem widać było dokładnie okrążający nas pierścień Mimbrenjów.
— Co to za ludzie? — zapytał, struchlały z przerażenia.
— To Nalgu Mokaszi i setki jego wojowników. Jesteście okrążeni. Widzisz więc, że walka musi się skończyć waszą klęską. Weź na rozum. Słyszysz, jak twoi ludzie ryczą. Za chwilę może już być za późno.
Chwycił się za czoło, jakgdyby chcąc przytrzymać myśli, i zapytał:
— Ofiarujesz nam przebaczenie, czy męczeński pal?
— Przebaczenie.
— Ufam tobie. Śpieszmy się, prędzej!
Przybyliśmy akurat na czas właściwy, Yuma bowiem szykowali się do natarcia i czekali tylko na wodza. Podbiegł do nich wyjaśnić sytuację, ja natomiast odesłałem Silnego Bawołu do jego oddziału, aby przygotować ich na wszelki wypadek do walki.
Vete-ya musiał użyć całej swojej wymowy, aby powstrzymać zapędy wojowników. Ulegli, nietyle zresztą jego krasomówstwu, ile raczej wymownemu widokowi Mimbrenjów, którzy ich okrążali żywym murem.
Nalgu Mokaszi podszedł do mnie i zapytał, wskazując na Yuma:
— Jak sądzisz, czy będą się bronić?
— Nie. Rozmawiałem z ich wodzem.
— Więc się poddadzą?
— Myślę.
— A zatem zginą na palu.
— Nie przypuszczam. Jeżeli ofiarujesz im pal — nie poddadzą się, lecz będą walczyć aż do ostatniego tchnienia.
— No, to i cóż z tego?
— To będzie nas kosztowało wiele, wiele krwi.
— Nie mów wciąż o krwi. Powystrzelamy ich wszystkich.
— Ale zginie przytem wielu twoich wojowników.
— Wątpię. Walka potrwa niedługo. Oni stanowią znikomą garstkę wobec naszej gromady: ja z Mimbrenjami, Winnetou, ty i twoi biali, Przebiegły Wąż wraz z Yuma, którzy są za wami.
— Są za nami, lecz będą przeciwko tobie.
— Cóż to znaczy?
— To znaczy, że przyrzekłem Vete-ya i jego ludziom przebaczenie.
— Przebaczenie? Jakiem prawem przyrzekłeś? Czy byli w twoim ręku, czy w moim?
— Z początku w moim. A może chcesz ich poprowadzić do męczeńskiego pala, aby po drodze pozwolić im umknąć? Otwórz oczy, rozejrzyj się w sytuacji. Ja i Winnetou nie będziemy maczać ręki w upragnionym przez ciebie pogromie. Nie sądzisz chyba, aby Przebiegły Wąż i jego Yuma przyglądali się obojętnie tępieniu ich braci w imię twego okrucieństwa. Pokój natomiast byłby błogosławieństwem, zarówno dla nas, jak i dla nich. W dodatku dostanie ci się wielki łup.
— Łup? A więc nie przyrzekłeś, że mienie ich nie poniesie żadnego uszczerbku? To mnie bardzo dziwi!
— Ofiarowałem im przebaczenie, a zatem tylko życie. Co się tyczy łupu, to radzę ci go nawet zażądać. Odbierz im broń i konie, to ich osłabi na czas dłuższy. Nie trzeba przepuścić bezkarnie ostatnich zbrodni Vete-ya.
— Zgadzam się. Pomów jeszcze w tej sprawie z Przebiegłym Wężem.
Wiedziałem, iż Przebiegły Wąż nie będzie się temu sprzeciwiał. Już dawno spostrzegłem, że młody, ambitny Indjanin był zazdrosny o władzę Vete-ya i marzył o jej zagarnięciu. Nie dziw przeto, gdyby pragnął osłabienia i zubożenia starca, tudzież jego zwolenników. Istotnie, kiedy go zapytałem o zdanie, odparł:
— Możecie z nimi zrobić wszystko, co się wam podoba. Tylko nie zabijajcie ich i nie bierzcie do niewoli. Musiałbym się temu przeciwstawić, ponieważ są moimi braćmi.
— Wiesz, co nabroił Vete-ya, i przyznasz chyba, że zasłużył na karę.
— To mnie nie obchodzi. Zabierzcie wszystko i pozwólcie im uciec.
Zakomunikowałem treść rozmowy Silnemu Bawołowi, który poprosił mnie, abym osobiście poszedł do Vete-ya po układ o kapitulację. Zgodziłem się, ponieważ ciekaw byłem, jak przyjmie los z mej ręki ten starzec, który niedawno jeszcze przeznaczył mnie na pal męczeński.
Znalazłem się śród gromady uzbrojonych Yuma, obrzucających mnie spojrzeniem nieprzyjaznem, które świadczyło, że misja moja nie była zbyt bezpieczna.
— Chcesz mi oznajmić wasze postanowienia? — zapytał Vete-ya.
— Przedewszystkiem chcę ci powiedzieć, że stanąłem w twojej obronie, aczkolwiek na to nie zasługujesz. Jesteś zupełnie osamotniony; Przebiegły Wąż nie chce o tobie słyszeć, ponieważ nazwałeś go tchórzem. Nalgu Mokaszi nalegał na ukaranie was śmiercią męczeńską. Kiedy mu wyperswadowałem tę myśl, zażądał, aby przynajmniej mógł was uprowadzić w niewolę. Musiał się tej myśli również wyrzec, lecz dalszych ustępstw nie możecie się spodziewać.
— Będziemy jednak wolni?
— Tak. Będziecie mogli odejść, dokąd zechcecie.
— A zatem odgalopujemy stąd czem prędzej.
— Odgalopujecie? Wasze konie należą do zwycięzców.
— A więc zedrzecie z nas łup?
— Naturalnie. A może sądzisz, że powinniśmy zamknąć oczy na twoje grzeszki? Yuma to dzielni ludzie i mężni wojownicy. Ale, że się dali przez wodza sprowadzić na złą drogę, muszą teraz ponosić następstwa. Grabież, mord, podpalenie, zniszczenie osady, uwięzienie ludzi w podziemiach, tego nikomu nie puściłbym płazem. A że ty tego dokonałeś, więc ma ci ujść bezkarnie? Widzisz, że rozmawiam z tobą przyjaźnie. Jesteś już starcem; przykro mi, że twoje ostatnie dni nie upłyną w chwale. Prowadź swoich wojowników na lepsze tory, tak, jak to czyni Przebiegły Wąż, a wówczas, gdy cię Manitou zawezwie, będziesz mógł z pewnością siebie podążyć ku wiecznym ostępom. Old Shatterhand jest przychylnie usposobiony dla ciebie i twoich wojowników. Silny Bawół daruje wam życie i wolność; miałby wyrzec się łupu? Tego nie możecie żądać.
— Wziął już dosyć zdobyczy — mruknął w odpowiedzi.
— Jakiej?
— Odebrałeś stada hacjendera, lecz udało się nam odzyskać je zpowrotem. Jednakże, śpiesząc do Almaden, zostawiliśmy je pod strażą na miejscu. Ponieważ Mimbrenjowie podążali za nami, więc, rzecz jasna, zagarnęli stada.
— Nie mówiłem jeszcze o tem z Nalgu Mokaszi. Jeśli istotnie tak się stało, wówczas zwrócę hacjenderowi jego własność. Pomyśl sam, jakbyś postąpił na miejscu Silnego Bawołu? Na pewnobyś nie darował nam życia. Czemu żądasz od wodza Mimbrenjów większej ofiarności? Bądźcie rozumni. Jeżeli będziecie się ociągać, Nalgu Mokaszi może cofnąć przyrzeczenie, a wówczas biada wam. Jeszcze jedno: cały ten teren, na którym obozujemy, jest przedmiotem sporu między wami a wojownikami Mimbrenjów. Silny Bawół może go zażądać. Nie doprowadzajcie do tych ostateczności, jeno ponieście tę małą ofiarę, która zapobiegnie większym.
Przemawiałem do nich łagodnie, ponieważ chciałem zwrócić gniew wojowników przeciw Vete-ya i tem samem wzmocnić pozycję Przebiegłego Węża. Istotnie, mowa moja wywarła głębokie wrażenia na czerwonych, nieprzywykłych do takiego traktowania. W krótkim czasie zdołałem ich nakłonić, aby bez sprzeciwu oddali Mimbrenjom broń i konie. Na Silnym Bawole wymogłem, aby pozwolił im zachować wszystko, co mieli w torbach. Wkrótce zaczęli się gotować do drogi, przyczem wielu z pośród ludzi Vete-ya przystało do Przebiegłego Węża. Tym wojownikom zwróciłem broń i konie, co ich wprawiło w nieopisaną radość.
Vete-ya nie mógł ukryć wściekłości. Stanowisko jego było poważnie zagrożone. Postanowił tedy nie odejść bez przemowy pożegnalnej. Przybliżył się do nas w towarzystwie sześciu czy siedmiu najwybitniejszych wojowników, aby mogli się przekonać o jego mocy duchowej.
Naradzaliśmy się właśnie nad dalszą marszrutą. Widząc Vete-ya, przywołałem natychmiast synów Nalgu Mokaszi i kazałem wojownikom Mimbrenjów okrążyć nasz placyk. Gdy Yuma się zbliżyli, wskazałem wodzowi miejsce obok siebie. Vete-ya ruchem ręki odmówił, przybrał postawę mówcy i rzekł wzniośle:
— Szczęście wojowników jest jak kobieta, która się dziś śmieje, jutro płacze, a pojutrze znów się śmieje. Kobieta była zawsze uległa wobec Vete-ya, dopóki miał do czynienia z wrogami, synami naszego kraju, których znał, o których wiedział, jaką bronią władają, jak walczą i jak można ich pokonać. Słynął jako wielki wojownik. Moja sława rosła z dnia na dzień; czerwoni i biali wrogowie lękali się mnie, a moi przyjaciele czuli się pewnie pod moją tarczą. Lecz oto przybyli obcy mężowie, którzy nie pochodzą z tego kraju. Nie mają żadnego prawa wtrącać się do naszych spraw — uczynili to Old Shatterhand i Winnetou. Należało tych przybłędów natychmiast zabić, albo co najmniej wypędzić. Lecz oni posługują się bronią, zupełnie nam nieznaną. Kto podoła srebrnej rusznicy Winnetou i niedźwiedziówce Old Shatterhanda, który nadomiar posiada zaczarowaną broń, strzelającą bez uprzedniego nabicia? Co znaczą w porównaniu z tem nasze strzały i dzidy, nasze noże i nasze nieliczne flinty! Walczą ci ludzie w sposób nam nieznany, używają podstępów i forteli, zjawiają się w miejscach, gdzie się ich najmniej można spodziewać. Weszli w przymierze ze złemi duchami, które są wrogami czerwonych, albowiem czerwoni to mężowie uczciwi i dobrego serca. I oto od czasu, jak te przybłędy do nas zawitały, wszystkie moje plany obracają się w niwecz. Pokonali mię i zmuszają do odwrotu pieszo, bez koni, bez oręża. Lecz Winnetou i Old Shatterhand wyruszą stąd, a wówczas szczęście znowu się do mnie uśmiechnie. Zwycięzcy dnia dzisiejszego jutro będą zwyciężonymi; będą wyć pod naszemi pięściami jak psy, które wyczuły bliską śmierć. Albowiem ja to powiadam, ja, naczelny wódz Yuma: nie zapomnę o tem, co się teraz stało, zniszczę, zdepcę tych, którzy dziś nade mną triumfują. A wówczas nie będzie dla nich przebaczenia, ani litości, a ci, którzy dziś ode mnie odstąpili, pierwsi pod nóż pójdą. Old Shatterhand zaś i Winnetou niech się strzegą zbliżyć do mnie, pochwycę ich bowiem i odrę ze skóry tak, że od ich lamentów i krzyków rozbrzmiewać będzie po wszystkich dolinach i górach. Najstarsi z mego plemienia niech mi poświadczą. Ja powiedziałem. Howgh!
— Howgh! — potwierdzili jego towarzysze.
Odwrócili się i chcieli odejść, gdy naraz spostrzegli, że ich okrążono. Staruch wybuchnął gniewem:
— Czemu otoczyli nas uzbrojeni wojownicy? Czy knujecie zdradę i nie zamierzacie dopełniać umowy?
— Nie jesteśmy zdrajcami — odpowiedział Winnetou. — Okrążyliśmy was wojownikami, abyście się nie wycofali przed wysłuchaniem naszej odpowiedzi. Mój brat Old Shatterhand ma głos, gdyż wódz Apaczów jest przyjacielem czynów, ale nie słów.
Podniosłem się i, zwracając do Vete-ya, przemówiłem:
— Vete-ya wygłosił mowę, pełną nieostrożności i błędów. Był nieostrożny, albowiem spomiatał nami za wielkie względy, okazane jemu i jego ludziom. Darowaliśmy im życie i wolność, on zaś mówi nam w oczy, że będzie z nas darł skórę. Przemawiałem do niego łagodnie, namawiałem go do poprawy, a odniosło to skutek wręcz przeciwny. On, zwyciężony, grozi nam, zwycięzcom, że zdepce nas i wymorduje. Czyż nie widzi, że jest jeszcze w naszej władzy, on i jego najstarsi wojownicy, którzy mu teraz przytakują? Kto nam zabroni złamać słowo, skoro i on nie ma zamiaru go dotrzymać?
— Musicie dotrzymać słowa! — przerwał gwałtownie.
— O, nie; wcale nie musimy! Old Shatterhand i Winnetou wogóle nigdy nie muszą. Zmiarkuj to sobie dobrze. Mamy prawo powystrzelać ciebie i wszystkich twoich wojowników. Nie uczynimy tego, ponieważ lekceważymy ciebie. Twoje groźby są niby skrzeczenie żaby. Jesteś słaby i stary, a wściekłość z powodu własnej niemocy dyktuje ci słowa, które prawdziwy mężczyzna przepuszcza bezkarnie, ponieważ są aż nazbyt dziecinne. Pozwolimy wam uciec, mimo waszej groźby, gdyż śmieszność jej nie rozgniewała nas, jeno wzbudziła litość. — Powiedziałem też, że mowa twoja była pełna błędów. Mówiłeś, że Winnetou i ja jesteśmy przybłędami w tym kraju. Czy nie wiesz, że Winnetou jest naczelnym wodzem Apaczów, zamieszkujących olbrzymie obszary od Arizony do wielkiej Mapimi i aż po Rio Pecos? Czyż Mimbrenjowie nie są również szczepem Apaczów? I ty śmiesz twierdzić, że Winnetou jest obcy w tym kraju? Powiadam ci, Winnetou posiada więcej od ciebie praw do tej ziemi. Mówiłeś również, że nie potraficie podołać naszej broni. To prawda, ale są to jedynie trzy strzelby. Jeżeli całe plemię Yuma boi się trzech strzelb, świadczy to niebardzo pochlebnie o tobie i twoich wojownikach. Lecz jak często walczyliśmy przeciwko wam naszą bronią? Czyż tą bronią zwyciężyliśmy? — Kłamstwem jest również, jakobyśmy się wiązali ze złemi duchami i jakobyście wy byli uczciwymi, dobrymi ludźmi. Rzecz się ma wręcz odwrotnie. Czynicie tylko zło, my zaś walczymy w imię dobra i dlatego zwyciężamy. Dobro zwycięża, zło zawsze zawodzi. Pozostaniemy nadal dobrymi ludźmi, mimo twojej tępej przemowy, ale kara was nie ominie, abyś nie sądził, żeśmy się ciebie ulękli. Niechaj się zbliży do mnie mój młody czerwony brat.
Zwróciłem się do młodszego syna Nalgu Mokaszi, który natychmiast do mnie podszedł. Wziąłem go za rękę i rzekłem:
— Vete-ya miał nam za złe, że syna wodza Mimbrenjów nazwaliśmy Tępicielem Yuma. Młodzieniec, którego trzymam za rękę, wyświadczył mi wiele przysług okazał się wiernym, mądrym i zawołanym wojownikiem. Słusznie otrzyma nagrodę. Niech dostąpi imienia, które nam będzie przypominać jego czyny. Pokonał Czarnego Bobra i zdobył jego skalp, przeto nadam mu imię Yuma Tsil — Skalp-Yuma. Proszę Winnetou i wszystkich wojowników Mimbrenjów, aby to potwierdzili.
Rozległy się radosne okrzyki. Winnetou podniósł się, ujął chłopca za drugą rękę i rzekł:
— Młody dzielny wojownik zasłużył na imię Yuma-Tsil. Jest moim bratem; jego przyjaciele, lub wrogowie są moimi przyjaciółmi, lub wrogami. Howgh.
— A więc spełniły się życzenia synów naszego przyjaciela — rzekłem. — Oto zdobyli sobie dobre, wyśmienite imiona, które w przyszłości zasłyną między przyjaciółmi i wrogami. Vete-ya i jego wojownicy mogą już odejść. W imionach synów wodza Mimbrenjów znajdą dowód, że się ich nie boimy. Powiedziałem. Howgh.
Dałem znak Mimbrenjom, aby natychmiast przepuścili wściekłych i upokorzonych Yuma.
Rozumie się, że nadaniu imienia towarzyszyło wypalenie fajki pokoju oraz inne obrzędy tradycyjne. Chłopcy byli uszczęśliwieni bezgranicznie i dumni, zwłaszcza z tego, że uzyskali imiona ode mnie i Winnetou.
Ojciec ich, niemniej dumny i szczęśliwy, dziękował mi i prosił o przebaczenie niedawnego grubjaństwa. W dowód wdzięczności chciał zamiast Przebiegłego Węża odprowadzić nas do granicy, a nawet dalej, i dostarczyć nam koni. Przystałem na to z radością i poczyniłem przygotowania do jutrzejszej wyprawy.
Nad ranem pożegnałem się serdecznie z Przebiegłym Wężem — narzeczona jego nawet teraz się nie pokazała — i wyruszyliśmy w drogę. Po długiej, uciążliwej jeździe dotarliśmy do granicy Texasu. Rozdzieliłem pieniądze między wychodźców, nie zapominając oczywiście o Playerze. Teraz nareszcie nastał kres ich niedoli i rozpoczynała się dla nich nowa, skromna, ale owocna przyszłość na obczyźnie. —
Harry Melton przeznaczony został przez Przebiegłego Węża na śmierć przy palu męczarni. Myliłbym się jednak, sądząc, że na zawsze ukróciliśmy zbrodnie, rozpanoszone wśród świętych dnia ostatniego. Kiedy indziej miało wyjść na jaw, że pleniły się w tem bractwie już nietylko zakusy szatańskie, ale podłość i sprzedajność, godna Judasza. Jeśli kiedy czas mi pozwoli, opiszę, jak powstały i jaki miały przebieg te pospólne plany, jak wreszcie z garstką dzielnych i prawych towarzyszy położyłem im kres. Jednakże wypadki te rozwinęły się z zupełnie odrębnego zawiązku, w innych krajach i w innych okolicznościach, jedynym zaś łącznikiem między niemi a historją emigrantów był list, który — jak zapewne czytelnik sobie przypomina — znalazłem w torbie Meltona. — —

KONIEC SERJI SZATAN


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.