<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Mogilna
Tom II
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

MOGILNA.
OBRAZEK WSPÓŁCZESNY.
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.


TOM II.


WARSZAWA.
NAKŁADEM MICHAŁA GLÜCKSBERGA.

1886.


Дозволено Цензурою
Варшава, 26 Марта 1886 года.




Warszawa. — Druk S. Orgelbranda Synów, Krakowskie-Przedmieście Nr. 66.




W gospodzie na gościńca pod złotym kogutem, dnia tego było jakoś bardzo pusto. Gospodarz pan Korytkiewicz, człek zabiegły i łatwo się martwiący, siedział na ławce przededrzwiami, patrząc na zachodzące słońce i wzdychał. Obok niego otyła małżonka jego z kluczami u pasa, wziąwszy się w boki stała bezczynna... Najmłodsza z dzieci państwa Korytkiewiczów, siedmioletnia Kachna, tańcowała po pustej izbie gospody, podśpiewując wesoło. Parobek nieco opodal, niemając nic do czynienia, korzystał z tej chwili, aby sobie zadrzemać. Dobrał do tego wygodne dosyć miejsce, i plecami sparty o ścianę, z rękami założonemi na piersiach, poczynał chrapać, usiłując głowę opadającą co chwila utrzymać w równowadze.
Korytkiewicz kwaśnem okiem poglądał do koła, na gościńcu jak dojrzeć w obie strony nie widać było żywej duszy. Jedno i drugie westchnienie wyrwało się z piersi uciśnionej gospodarza, naostatek wybuchnął.
— Kroćset diabłów, tak, tak! żebym był wiedział, co ten trakt wart i jaka to okolica, byłbym się nie dał tak złapać! Ale jejmości się chciało na wieś, na wieś! Po co? do dzisiejszego dnia nie wiem. Dosyć że na wieś. Złote góryśmy sobie obiecywali, a tu pustka, choć gospodę kołkiem zaprzyj.
Jejmość spojrzała na męża z rezygnacyą rozumnej niewiasty, która już nieraz podobną gderaninę przebyła i nie wielką do niej przywiązuje wagę, wiedząc, że taki z serca zgryzoty splunąć jegomości potrzeba.
— Co za szosa? jaki to trakt? mówił na pół do siebie Korytkiewicz, pustynia arabska. Dzień cały człowieka nie widać, a zobaczysz nareszcie, że się coś ruszy, to ci się przesunie pod nosem i ani zajrzy, ani popasu, ani noclegu. Jednemu zablizko, drugiemu za daleko. Diabeł tu chyba stawił gospodę. Niemiec idzie, to choć napis po niemiecku, nie wstąpi bo mu coś nie do smaku, że to nie po ich obyczaju; idzie swój, to znowu niemczyznę zobaczy i rusza dalej. Dosyć że piwo skwaśnieje, a wódkę choć samemu pić. Śliczny będzie rachunek w końcu roku.
— Czyś już skończył? — spytała pani Korytkiewiczowa.
— A cóż darmo Jeremiaszowe treny rozwodzić. Tyle tego! na nic się nie zdało. Jejmość nie chcesz ani słyszeć, ani rozumieć.
— Na co to pleciesz, pleciuchu! ozwała się łagodnie małżonka. Tobie jak ci się na wątrobę zbierze, tyle gderać. Jak nie na gospodę to na mnie, jak nie na mnie to na Kachnę, jak nie na nią, to na parobka. Czy to skaranie Boże.
— A jejmość byle nic nie robić — to i dobrze, ot co! rzekł Korytkiewicz.
— Ot, milczałbyś, milczał, a pana Boga nie obrażał. Przecie mnie ladzie znają żem od pracy nie uciekała. Ale i tobą i świętaby nie wytrzymała. Co ci to jeszcze źle? Że jeden dzień ludzi nie widać, jużbyś się powiesił. No, to się powieś, choć raz w domu będzie spokojnie.
Korytkiewicz splunął i gwałtownie nogą zatarł.
— Sto diabłów takie życie.
Jejmość ramionami ruszyła, Kachna śpiewała i tańcowała zawzięcie, poszła do niej, w dziecku była pociecha cała. Sam zostawszy Korytkiewicz, nie miał już mówić do kogo, ale raz w ruch wprawiwszy myśl żałosną, gestykulował rękami, głową, ramionami i odegrywał z miną wielce charakterystyczną scenę walki z losem przeciwnym. Parobek tymczasem drzemał i chrapał, a głowa mu podnoszona spadała wciąż na piersi. Za każdą razą nieco się przebudzał spoczywający, ale natychmiast usypiał znowu.
Wtem, na gościńcu od Torunia, wprawne oko pana Korytkiewicza dojrzało cień człowieka... Oczy mu się zaiskrzyły, schylił głowę aby pod gałęźmi drzew dojrzeć lepiej kto idzie, zobaczył podróżnego i nie chcąc aby go w kompromitującym zastał spoczynku, wstał i poszedł stanąć we drzwiach.
Cała jego uwaga zwróconą była na migający cień między drzewami. Był to mężczyzna zwolna zdążający boczną ścieżynką ku gospodzie.
Ale zdala nic nie było można dojrzeć jeszcze oprócz kapelusza przyklapniętego, węzełka na plecach i kija białego w ręku. Oczewiście ten prawdopodobny gość, którego gospodarz postanowił sobie ukłonem, a bodaj rozmową zatrzymać, nie wiele był obiecujący. Ale włóczęgi najlepiej piją, najchętniej jedzą zastarzałe wiktuały, i czasem też, nie targując się, płacą.
O kilkanaście kroków od gospody przerzedzone drzewa, dozwoliły tylko co oku wpatrzyć się w nadciągającego... Szedł zwolna, nie śpiesząc się. Korytkiewicz pilno, acz nie dając znać po sobie, egzaminował go, chcąc wiedzieć, do jakiej kategoryi wędrowców ma go zaliczyć.
Choć nie czytał Sterna, miał swą własną klasyfikacyą podróżnych Korytkiewicz, i bardzo praktyczną. Podróżni piesi dzielili się u niego na różne odcienia, które po pewnych zewnętrznych oznakach łatwo rozpoznawał oberżysta. Myślał właśnie do jakiej kategoryi ma nadchodzącego zaliczyć. Nie było łatwem rozstrzygnąć, gdyż wędrowiec wydawał mu się skomplikowany. Wyrazu tego użył sam w duchu Korytkiewicz.
W istocie, postać była oryginalna... Człowiek w wieku już dosyć podeszłym, krzepki, krępy, twarz czerwona, co oberżystom się podoba, bo jest oznaką tkliwych uczuć dla spirytualnych napojów; nos kameryzowany, oczki małe wśród pomarszczonych powiek, włos rzadki na pół siwy. Wyraz twarzy był jakiś osobliwszy, pogardliwy, obojętny, cyniczny, a nie głupi, coś Dyogenesowego z niej patrzyło, ale Dyogenesa z musu nie z zasady. Ubiór zdradzał albo sknerstwo obrzydliwe, albo ubóstwo wielkie. Buty były dziurawe, wykoszlawione, okryte błotem starem i pyłem świeżym, nie pokrywało ich ubranie równie niedbale wciągnięte raczej niż włożone, a trzymające się na jednej szelce niepotrzebnie obnażonej. Kamizelka miała kieszenie napchane, i więcej dziur niż guzików. Na to wszystko wdziany surdut z aksamitnym niegdyś kołnierzem, zdawał się chyba na dłuższego robiony mężczyznę. Na skórzanym pasku torba i węzełek na plecach powiązany pasami włóczkowemi, nie dawały rozpoznać dobrze postaci przygarbionej, wykoszlawionej jak buty...
Gość tego rodzaju nie wiele był obiecujący, ale miał swe zalety. Więc Korytkiewicz, jak tylko się ich oczy spotkały, pozdrowił go bardzo grzecznie, co tak skutkowało, że się zbliżył do gospody i począł zaraz węzełki obciążające go zdejmować. Wprawdzie złożył je na ławce tylko, co nie dawało pewności, żeby się na noc zatrzymał, ale ręczyło iż jakiś czas odpocznie. Korytkiewicz czekał apelu, aby odpowiedzieć w języku, jaki mu będzie wskazany, władał bowiem biegle oboma, prawdę rzekłszy, równie, niedołężnie ale śmiało. Do niemczyzny mieszał wyrazy polskie, polszczyznę łamał niemieckim językiem, ale szło.
Przybyły zaszwargotał — Guten-Tag! Korytkiewicz czule mu to oddał. Poczem czerwony nos siadł na opróżnionej ławie i stęknął, podnosząc nogi z kolei, biorąc się za nie pieszczotliwie.
Oglądał się ciekawie.
— Zjadłbym co — rzekł — panie gospodarzu, jest co zjeść?
— Zimnego? — spytał Korytkiewicz. Wszystko czego dusza zapragnie a co podróżnemu służy na zdrowie i posiłek. Kiełbasy, szynka, ser, słonina, chleb, masło, chrzan i musztarda.
Podróżny pokiwał głową.
— Co się tyczy napojów, mogę to powiedzieć bez pochlebstwa — dodał gospodarz, iż na kilka mil wkoło nie poszczyci się żadna restauracya takim doborem trunków. Wina reńskie, francuzkie, saskie, piwo bawarskie, lagrowe i cudowne proste. Wódki począwszy od extra fajn, prima żytniówki, do nordhauserówki czystej. Ceny umiarkowane, kieliszki bez fałszu.
— Napiłbym się dobrej żytniówki i zjadł kawał kiełbasy, chleb się rozumie.
— I masło — rzekł gospodarz. Gdzież mam podać?
— Idę do restauracyi.
To rzekłszy, zebrał podróżny manatki, stęknął, stąpając na pokaleczoną nogę i poszedł. W izbie, w której był nawet bilard, powitała pani Korytkiewiczowa. Sam on już chodził koło gościa. Widząc z doświadczenia, iż spirytus siły krzepi, podał naprzód kieliszek i zakąskę. Jakoż po wychyleniu, z którego poznać było można wielką wprawę w manipulacyi, ożywiły się oczy, twarz, rysy wszystkie wędrowca, wyprostował się, odżył, odetchnął.
— Ha! — rzekł — aż mi lepiej.
Zdjął kapelusz równie zużyty jak buty i cisnął go na stół.
— Waćpan tu dokoła znać musisz obywateli! — spytał, wyciągając się powoli, hę?
— Jakto? — odparł niemal obrażony Korytkiewicz — czy ja znam? a któż ich lepiej zna? Więcej powiem zaszczycają mnie przyjaźnią swoją.
— Wszak to kraj niemiecki? hę? — zapytał wędrowiec.
Korytkiewicz ruszył milcząco ramionami; odpowiedź tę dyplomatyczną można sobie było jak chcieć tłumaczyć.
— Któż tu z niemieckich bogatszych obywateli? spytał wędrowiec..
— Panowie Mummerowie, pan Keller, pan Szulc, pan Voigt, pan Müller starszy, pan Müller młodszy, pan Schmidt ojciec i synowie, pan Larisch.
Podróżny słuchał z uwagą. Ostatnie imię zdawało mu się szczególną czynić przyjemność.
— Larisch? — wiesz jego imię?
— Christian Gotlieb Amadeusz... radca handlowy.
— Nie młody?
— W średnim wieku! hm! mówią, że się żeni?
— Hę? on? jeszcze raz? — spytał śmiejąc się podróżny. Doner wetter. Znowu się żeni. I począł sycząco, śmiesząco serdecznie się uśmiechać.
— Pan go zna? — spytał zdumiony Korytkiewicz.
— Słyszałem o nim, nie wiem czy ten sam, czy inny. Wdowiec, ma syna podobno.
— Wdowiec i syna ma, Augusta, bardzo pięknego chłopca.
— A majątek? — mówił powoli podróżny, zajadając już podaną kiełbasę.
— Majątek? — rzekł, cedząc zwolna także odpowiedź Korytkiewicz, majątek! Nielicząc tego, że Christianhoff należy do najpiękniejszych w okolicy, ten człowiek ma pieniędzy więcej niż wszyscy razem wziąć sąsiedzi. Co się tyczy majątku, z pewnością pan radca Larisch u nas tu pierwsze zajmuje miejsce.
Podróżnemu oczy się śmiać zaczęły, połknął ogromny kawał kiełbasy, uderzył się po kolanach i zaśpiewał coś pod nosem.
Ta zagadkowa oznaka radości bardzo jakoś zaniepokoiła Korytkiewicza, wstrzymał nagle wzbierającą wymowę, i z pewnym rodzajem nieufności spojrzał na podróżnego.
Ten oczekiwał azali się co więcej nie dowie, ale pełen taktu oberżysta założył ręce po napoleońskU na piersiach, i wpatrując się w ziemię, z nogą na nogę założoną, stał w postawie godności pełnej, zdającej się mówić.
— Zobaczymy coś ty za jeden.
Wędrowiec zajęty był przez chwilę jedzeniem, potem zwracając rozmowę, spytał o bawarskie piwo. Jejmość, usłyszawszy to, poszła do mosiężnego krana i utoczyła piękny kufel szlachetnego napoju... Kufel ten dobrany dla dania wyobrażenia gościowi o zamożności gospody, miał nakrywę porcelanową malowaną, a na niej stary Frytz uśmiechał się z pod trójgraniastego kapelusza.
Na widok trunku, oczy wędrowca zaiskrzyły się, ujął kufel, podniósł go ku światłu, zdawał się w nim witać dawno niewidzianego przyjaciela, i z rozkoszą napiwszy się nieco, postawił przed sobą.
Korytkiewicz oczekiwał wymiaru sprawiedliwości dla siebie i piwa, podróżny wszakże tak był zajęty wyszukiwaniem cygara, iż zapomniał dobrem słowem gościnność odpłacić. Niewdzięczność ta uraziła widocznie gospodarza, który majestatycznie odsunął się od niedelikatnego przybylca, wyrażając postawą, iż nie chce z nim mieć do czynienia.
Korytkiewicz na punkcie piwa był szczególniej drażliwym, bo je sam lubił bardzo.
Po rozwiązaniu torby zasznurowanej, wędrowiec dobył z wnętrzności jej zwitek z cygarami i westchnął, dobywając dwa, które poniósł do nosa, opatrzył i położył przy sobie. Resztę zamknął znowu do worka.
Dwa te cygara zwróciły mimowoli uwagę wielce bacznego na wszystko gospodarza. Były to cygara nie trzy, ani sześć fenigowe, ani dziewięcio fenigowe najlepsze, jakie się rzadko ha horyzoncie tutejszym zjawiały... było to coś fenomenalnego, innego, widocznie rodem z kraju bajecznego, gdzie się cygara rodzą na łodygach tytuniowych. Wyglądały jak wytoczone, zręczne były, udatne, kolor miały wdzięczny, a kilka plamek białych, jak kobiecie muszki, dodawały im uroku. Nie były to cygara jednej z tych fabryk, które liści kapuścianych używają dla uczynienia wyrobów swych niewonniejszemi.
Korytkiewicz patrzył i był zdumiony, gdyż między cygarami pańskiemi, a odartym podróżnym, nie było logicznego związku. Cygara te stanowiły zagadkę, budziły podejrzenie, był to corpus delicti. — Taki człowiek zkąd mógł dostać takich cygar? Któż wie? dopuścił się może zbrodni? Korytkiewicz ukośnie począł się zbliżać ku delikwentowi.
Ten tymczasem z miłością wielką, z namaszczeniem zabierał się do zapalenia jednego z cygar dobytych, odgryzł koniec, wyrównał go, zwilżył, dobył zapałkę, którą potarł o ubranie, i powoli, z uwagą począł liść wonny rozpalać. Pierwsze wypuszczenie dymu w sinym obłoczku rozlało po gospodzie woń, woń jakiej Korytkiewicz nosem nigdy jeszcze nie pochwycił, choć duszą ją przeczuwał... Zapach to był tytuniu szczęśliwszych stref... niby perfumy, niby napój ognisty, niby błogosławieństwo tajemnicze — dla nosa. Korytkiewicz pociągnął nieznacznie i przeląkł się, domyślając się, że to być musiało owe mytyczne cygaro hawańskie, o którem słyszał po świecie. W tejże chwili nie bez widocznego żalu, z powagą, podróżny ująwszy drugie cygaro w brudne ręce, wzniósł je i wyciągnął ku gospodarzowi.
— Proszę waćpana — rzekł — zapal, a będziesz mógł powiedzieć i poprzysiądz żeś palił prawdziwe, czyste, puros, hawańskie. Nie sfałszował go żaden facetus Niemiec, ręczę, bom je sam kupił w Ameryce i przyniósł aż tutaj. Starczyły mi palone po jednemu do dziś dnia.
Gospodarz zdumiony przyjął dar ręką drżącą, ułożoną wdzięcznie, tak, że piąty jej palec nieco przygięty, niby ptasie skrzydełko nad nią wystawał.
— Jakto? więc pan z Ameryki.
— Ha! ha! jak widzisz, i żywy dowód, że na tej ziemi błogosławionej nie wszyscy robią fortuny! zaśmiał się gorzko. Lepiej sobie Larisch poradził — dodał — choć był czas, zaprawdę był czas, gdyśmy oba mieli równo, on i ja... Równo — uśmiechnął się — to jest nic, prócz wielkiej chęci dorobienia się bez pracy majątku.
— Ah! ah! więc pan zna pana Larisch’a, podchwycił, wciąż w ręku piastując owe cygaro gospodarz.
— Podobno — uśmiechnął się przybyły. A, dalekoż ztąd do tego Christianhofu, dociągnę ja tam na noc czy nie?
— Pieszo? — spytał Korytkiewicz — pieszo! nigdy w świecie.
Podróżny podumał.
— Moja rada szczera i sumienna — mówił z powagą gospodarz — użyć tu wczasu i wypocząć. Słońce zaszło, trzy dobre godziny pieszej drogi, więc jutro rannym chłodem, wśród świeżej pięknej natury.
— Rozumiem — rzekł wędrowiec — życzysz mi pan pod swym gościnnym przenocować dachem. Czekaj pan... Zobaczymy.
To mówiąc, dobył skórzanej kaletki wielce zużytej i porozklejanej, i z westchnieniem otworzywszy ją, zajrzał w głąb!
Zwolna dobył z niej kilka różnych pieniążków.
— Wiele się odemnie należy za podwieczorek? — zapytał.
Gospodarz już summę miał obliczoną, wynosiła ona przeszło pięć srebrników.
— A za nocleg z kawą ranną i kieliszkiem żytniówki? — spytał podróżny.
— Razem, wszystko może wynieść do dwunastu.
— Tam do licha! — zawołał wędrowiec, śmiejąc się. Na dziesięćbym się zebrał, więcej, nawet pozbierawszy fenigi, nie znajdę, a choć Larisch w odwodzie, długów na rachunek jego fortuny zaciągać nie myślę.
Korytkiewicz, mimo znaków dawanych przez żonę, uniósł się wspaniałomyślnością.
— Zgoda, niech będzie dziesięć, z tem, że może pan drugi raz zaszczycić zechcesz, gdybyś tędy przechodził.
— Przechodził? ja? zaśmiał się czerwony, ja mam nadzieję odtąd tylko przejeżdżać!
Pełne to były tajemnic wyrazy, ale o znaczeniu ich Korytkiewiczowi badać nie wypadało.
Wędrowiec ziewał.
— Proszę pana do numeru! — rzekł usłużny gospodarz... tam pan sobie odpoczniesz wygodnie.
W tejże chwili prawie zaturkotało na szosie. Korytkiewicz rzucił się ku drzwiom. Bryczka stanęła. O nieba! Siedział na niej pan Larisch...
— To właśnie pan radca! zawołała kobieta nieoględnie.
Na te słowa czerwony porwał się ze stołka, kapelusz tylko chwycił i z miną osobliwszą pośpieszył do drzwi. Zdala popatrzył na Larisch’a, uśmiech mu usta skrzywił, zawahał się, a potem krokiem śmiałym pośpieszył ku bryczce. Radca siedział zadumany, wcale nie patrząc w tą stronę, gdy podróżny położywszy rękę na wózku, zdjął kapelusz, ukłonił mu się i życzył — dobrego wieczoru!
Dźwięk tego głosu tak jakoś podziałał na Larischa, iż cały wstrząsł się, wzdrygnął i przerażone oczy zwrócił ku niemu.
Długo w milczeniu patrzyli na siebie. Larisch blednął coraz bardziej i mieszał się, twarz wędrowca rozpromieniała, nabierała wyrazu dzikiej niemal radości. Nie mówił nic, a przecież rzekłbyś żeś słyszał jak oczyma powiedział: przecież cię mam!
Już miał radca odezwać się zapewne, i nabierał jakiegoś męztwa, gdy wędrowiec, odstępując krok, rzekł z udanem uszanowaniem.
— Pan radca pozwoli abym mu jutro służył w Christanhofie? nie-o-chy-bnie... Dobranoc. To mówiąc, skłonił się jeszcze raz, i cofając krok za krokiem, ustąpił aż do drzwi karczmy... Woźnica zaciął konie, pojechali.
Korytkiewicz który widział zdala scenę całą, szepnął żonie — zanosi się na jakąś historyą! Ten człowiek z cygarami z Ameryki? jaki on mieć może interes, i zkąd z panem radcą znajomość? a że ma, to rzecz pewna.
— Któż wie, moja para groszy gotowa mi się z dobrym opłacić procentem!
Szanowny oberżysta z pod kogutka zwykł był tak ze stanowiska swego przemysłu zapatrywać się na wszystkie sprawy świata.
Gdy się odwrócił, podróżnego już nie było, gospodyni utrzymywała że całkiem spokojnie, pewien siebie, paląc cygaro, udał się na spoczynek.
Zszedł jeszcze raz potem opłacić nocleg i prosić aby go hausknecht o świcie obudził, drzwi zaryglował za sobą, i głęboka cisza nocy rozciągnęła się nad Złotym kogutkiem.
Mamyż dla historycznej prawdy dodać, iż Korytkiewicz owego hawańskiego cygara nie palił, że je do szafki za szkło schował, i pokazywał często potem podróżnym, jako osobliwszą pamiątkę niewyrachowanej ceny?
Nie jeden z powieściopisarzy pozazdrościł bratu artyście, który może ugrupowawszy kilka i kilkanaście postaci, współcześnie je postawić przed oczy patrzącego, gdy mozolne pióro bierze je po jednemu, i po jednemu wynosi, tak, że to co przychodzi, to co odeszło zasłania.
Odwzorowując jednę stronę, drugą okrywa się cieniem, pierwsza bez tamtej staje się niezrozumiałą, słowem sztuka ma swe ułomności, a powieść nieuniknione warunki.
Domyśla się już łaskawy, a tem bardziej mniej ułaskawiony czytelnik, że się przed nim z jakiegoś niedoboru wytłumaczyć pragniemy. Tak jest w istocie. Idąc za nicią powieści główną, zaniedbaliśmy poboczne, i teraz dopiero, gdy się one zejść razem muszą, przychodzi nam zwrócić się nieco w przeszłość a nowy obraz odsłonić.
Może też nie dla wszystkich będzie on niespodzianym.
Przy pierwszem wystąpieniu na scenę Marynki wspomnieliśmy o pożerającym wzroku, którym w nią utkwił pan Witold Mogilski, a nawet o niespokojności matki, o przestrogach pana Jacka, który tę znajomość za niebezpieczną dla młodzieńca, akademika, uważał.
W istocie tak fenomenalna piękność uzupełniona niepospolitem wykształceniem, opromieniona urokiem niedoli i walki z losami, musiała podziałać na umysł żywy, na serce gorące i fantazyą zapalną zacnego Witoldka. — Właśnie przyszło to jeszcze w porę, gdy w nim marzenia miłosne grały te hymny młodości, nadziei, szczęścia, które potem brzmią w wypróżnionych uszach życie całe. Witold uczuł się pochwyconym, zachwyconym, ogarniętym uczuciem niewysłowionem. Samo ono już dawało szczęście, bo czysta miłość w tym wieku, choćby była najnieszczęśliwszą, podnosi, uzupełnia człowieka, rozradowuje go do głębin dusznych, i strata uczucia straszniejszą jest niż utrata kochanki.
Ale Witold oszalały wstydził się zarazem tego łatwego zapalenia, które mu wszyscy przepowiadali, dlatego właśnie, iż je zbyt naturalnem znajdowali wszyscy. Ukrył więc jak najstaranniej co się działo w sercu, i udawał najobojętniejszego w świecie. Jednakże wkrótce po bytności Marynki w Mogilnej, jakoś mu się tak składać zaczęło, że chodził na polowanie zawsze do tego lasku, nieopodal od Tygla chaty, i nigdy w nim nic nie zabijał, oprócz długich godzin tęsknicy. Parę razy udało mu się zobaczyć zdaleka Marynkę, z czego był bardzo, bardzo szczęśliwy.
A szczęście to trwało nader krótko, gdyż Tyglowie wynosić się zaczęli do Strzelna. Witold się tak dobrze dopilnował, iż raz się z Marynką, towarzyszącą pieszo zebranym na wóz ruchomościom, spotkał na drożynie ku Strzelnu wiodącej. Miał fuzyą na ramieniu, torbę bardzo ładną u pasa, spotkanie wydawało się najnaturalniejszem w świecie, i nie mogło mu też za grzech być poczytanem, że znajomą spotkawszy, rozmowę z nią rozpoczął.
Zdaje się że i Marynka nic nie miała przeciwko temu, była dosyć wesołą (a jakże nią być nie miała, przenosząc się na nowe gospodarstwo)? — gwarzyli więc nie znajdując oboje w tem nic złego, jakby dobrzy starzy znajomi. Pan Witold tak się nawet szczęśliwie zapomniał, iż prawie pod sam folwark w Strzelnie podprowadził piękną Marynkę.
Nawet nader nieprzyjemna okoliczność towarzysząca tej rozmowie, przerwać jej niemogła. Mówiliśmy już o starym faworycie Burku, który legał w dziedzińcu chaty, i za swoją panią czuł się w obowiązku stróża chodzić wszędzie zmuszonym. Towarzyszył też jej wynoszącej się do Strzelna, krok w krok idąc za nią. Pan Witold miał z sobą wyżła angielskiego Plutona, którego wziąć musiał jako akompaniament do fuzyi. Burek i Pluto od pierwszego wejrzenia na siebie, stanęli straszliwie najeżeni, pokazując sobie zęby i trzęsąc się ze złości. Tej antypatyi dwóch stworzeń z natury łagodnych, nikt sobie wytłómaczyć nie umiał. W pierwszej chwili, gdy kroki nieprzyjacielskie już się miały rozpocząć, groźne — do nogi! Witolda, wstrzymywało Plutona od demonstracyi zębów. Ale to na chwilę tylko pohamowało niechętnych. Burek szedł za swą panią. Pluto przy panu. Ilekroć się oni do siebie zbliżali, psy także mimowolnie nadchodziły na siebie, Burek zaczynał się jeżyć, Pluto pokazywać zęby i wojna groziła wybuchem.
Więc co kilka kroków Witold musiał powtarzać — do nogi! a Marynka — Burek! spokojnie... Namiętności nie dały. Nawet na pozór idąc z oczyma odwróconemi w stronę przeciwną, Burek i Pluto krzywili się na siebie i harkali do końca przechadzki i rozmowy.
Co gorzej w chwili bardzo wesołego i ożywionego pożegnania, korzystając zdradliwie z odwróconej uwagi pana i pani, nagle psy się rzuciły ku sobie, spięły, sparły drżące na piersiach, wyszczerzając kły i już Pluto miał starego, zacnego kundysa uchwycić za szyję, gdy silna dłoń Witolda chwyciła go za kark i odrzuciła na stronę. Złowieszczy ten epizod na tem się skończył. Burek tylko zaczął szczekać jakby się odgrażał, i co chwilę poprzestawszy, znowu sobie przypominał gniew i znowu stawał zdaleka, szczekając a zanosząc się ze złości.
Przyznać wszakże potrzeba o wiele lepiej wychowanemu wyżłowi, który bywał wpuszczany do salonu i słynął ze swego pobłażania dla szpiców i pinczerów, że na to ujadanie nieprzyzwoite nawet już, idąc za panem, ani głowy nie zwrócił.
Epizod ten psiej walki, nie przeszkodził Witoldowi i Marynce mówić o mnóstwie rzeczy, książek, a nadewszystko o tych wiekuiście młodość zajmujących życia zadaniach niewyczerpanych, o których każdemu się zdaje, że ma coś wielce nowego do wypowiedzenia.
O czemże nie mówili: Bóg, los, miłość, życie, dusza, serce, poezya, muzyka, składały się na tę plecionkę prześliczną, fantastyczną, która się potem wyschła na piersi nosi — aż do zgonu. Marynka, jak zawsze tak i w tej rozmowie była naturalną, ożywioną, śmiałą, a dla Witolda — czarującą. Wyszedł z rozmowy, jak w kąpieli w Eunoe, Dante ów z czyśca zmierzający ku niebiosom.
Śmiał mu się świat, przebaczył nawet Plutonowi jego złe znalezienie się względem Burka i pozwolił skakać koło siebie na przebłaganie.
Wróciwszy do domu, Witold, pewien że go wyżeł z sekretu nie wyda, ani słowa o tem spotkaniu nie powiedział nikomu — nawet siostrze. Któż wie? rozmowa jak bukiet kwiatów, który wąchają wszyscy, podając sobie z rąk do rąk, byłaby całą swą woń straciła...
Nie umiemy wytłómaczyć tego dobrze, jak Witold potrafił potem dostać się do Strzelna, ale jest rzęcha pewną, że był kilka razy i siedział po godzinie i więcej, o czem ani Marynka ojcu swemu, ani Witold rodzicom nie wspominał. Pozornie świadczyćby to mogło przeciwko nim obojgu, gdyby czyste dusze nie broniły się od podejrzenia nawet złego, prostotą swoją i nieświadomością złego.
Witold może doznawał pewnych zgryzot sumienia. Marynka nie zupełnie czuła się spokojną, oboje ulegli urokowi jakiejś sympatyi, która ich pociągała ku sobie.
Niech nikt nie potępia ani tego {{korekta|sztraszliwego|straszliwego]} uwodziciela, który jak liść drżał na widok Marynki, ani biednego dziewczęcia, dla której świeża, młoda, marząca i rozmarzona rozmowa była niewymownym niebios darem.
Przypominała jej dawno przebrzmiałe rozmowy z kim innym. Marynka nie pokochała wcale tego zacnego, miłego, ale nieco zamłodego Witoldka, od którego umysłem, jeśli nie laty, była straszną i dojrzalszą, ale dla niego nabrała uczucia prawie siostrzanego, gorącej przyjaźni jakiejś, która nie będąc miłością, miała woń jej prawie.
Witold — a! Witold zakochał się najśmiertelniej, dwudziestoletnią miłością akademika, który się czuje poetą. Nigdy dotąd nim nie był, ale poznawszy Marynkę, napisał zaraz kilka sonetów, i począł zapalczywie czytać Schillera i Mickiewicza... Goethe dawniej ulubiony, już mu teraz nie przypadł tak do smaku, znajdował go za zimnym. Stosunek ten fałszywy, niewinny, gołębi ale mający pozory, które go potępić mogły, w końcu zaniepokoił Marynkę. Czuła się nim szczęśliwą, a sumienie mówiło jej, że niepowinna była spijać tego szczęścia z kielicha młodości cudzej, aby go nie wysuszyć. Nagle jak błyskawica olśniła ją myśl, iż jest niewdzięczną, że Witolda może nieszczęśliwym uczynić. Opamiętanie to przyszło zapóźno, ale raz uczute, wywołało energiczne postanowienie.
Popełniła błąd, powinna była zań odpokutować.
W każdej innej kobiecie słabość i powolność, z jaką dozwoliła się do siebie zbliżyć młodzieńcowi, byłyby potępienia godnemi, boby ją posądzić dozwalały o intrygę, o samolubstwo, o rachubę. Marynka zgrzeszyła tylko nieświadomością świata, tym rodzajem naiwności dziecięcej, która ją cechowała. Niepomyślała zrazu, iżby to kto mógł wziąć za złe, albo poczytać za zalotność. Gdy raz, nierychło już, przejrzała, zastanowiła się, przelękła swej płochości — gotowa już była opłacić ją największą z siebie ofiarą.
To było powodem tajemnym, dla którego, postrzegłszy roznamiętnienie Witolda, ostygła dlań nagle, i chcąc go uleczyć, chwyciła się myśli wyjścia za mąż za Larischa. Zsyłał go jej los za karę razem i ratunek. Tak ona sobie mówiła.
Przyznać musimy, iż bohaterkę naszę ocenić, uniewinnić, zrozumieć trudno. Pospolici ludzie obwinią ją pewnie. Będzie to na nieszczęście dowodem, żeśmy jej odmalować nie umieli. Każdy czyn człowieka, nawet ten, którego pozory często są potępiające — aby był ocenionym, musi być zważony na szali własnej, na podstawie charakterów, wychowania i dusznych intencyj. Źli we wszystkiem złe widzą, bo wszystko im do czynienia tego zła posługuje. Niewinność prawdziwa wymawia bez rumieńca wyraz dla zepsutych sromotny, i popełnia też często czyn niewinny, który zdala może się zdawać występnym.
Tak było z Marynką, która nie rychło dojrzała tego, że była więcej niż nieostrożną, że się stała intrygantką mimo wiedzy.
Wszystkie następstwa postępowania swojego ujrzała nagle jak na dłoni i przeraziła się. I w tejże chwili postanowiła złe, którego mogła się stać przyczyną, naprawić choćby ofiarą swej przyszłości.
Ostatni raz Witold się wkradł do Strzelna przed ostatecznem przyjęciem ofiary Larisch’a, Marynka z wyrazem męztwa wybiegła przeciwko niemu i podała mu dłoń drżącą.
— Co pani jest? spytał, wpatrując się w twarz jej zmienioną Witold.
— Mnie? mnie? nic, zupełnie nic — odpowiedziała żywo — ale jestem wzruszoną, bo się los życia mojego rozstrzyga.
Witold przerażony tem oznajmieniem nagłem, stanął jak osłupiały.
— Los życia? — pani? — cóż to się stało?
— To co dawno powinno było być przewidzianem, odpowiedziała, wywołując siłą uśmiech na usta. Siadaj pan, słuchaj spokojnie, opowiem panu wszystko.
— Wychodzę — za mąż.
Spojrzała na niego — Witold przemówić nie umiał.
— Cóż w tem dziwnego? musiałam dla samej spokojności starego ojca uczynić tę ofiarę. Jestem sierotą ubogą, jakaż mogła być przyszłość moja. Życie jest ciągłą zamianą, nieustannem kupnem i sprzedażą. Bogaci w ogrodach swoich hodują owoce na własne stoły, my ubodzy musimy najpiękniejsze oddawać — za kawałek chleba.
— A! pani — przerwał Witold — tak mówić się nie godzi — sprzedawać...
— Prawda, nie godzi się serca sprzedać dla dostatku, ale godzi poświęcić trochę pustych marzeń dla spokoju ojca starego. Nieprawdaż?
Nie — są rzeczy, są ofiary których ojciec wymagać, dziecko dać nie ma prawa.
Marynka się uśmiechnęła.
— Moja ofiara wielka w słowach — jest w istocie bardzo drobną. Cóż ja poświęcam?
— Serce!
— Serce moje pustką jest, panie Witoldzie. Będę dla was szczerą, jak dla — brata. Biła w niem nadzieja, miłość, życie, ale to wszystko pokrył mrok śmierci. Raz drugi już się te głosy nie odzywają w sercu kobiety. Czasem marzy, że słyszy ich echo, ale to złuda pragnienia.
Spuściła głowę smutnie.
Witold, jak wszyscy zakochani, sądził że uczucie rozbudził, nie mógł w pierwszej chwili wyrzec się wszelkiej nadziei, sądził że nie zrozumiał jej.
W najpoufalszych rozmowach dawniejszych między nimi, stokroć była mowa o miłości, na tym temacie marzyli oboje, ale Witold nie śmiał nigdy powiedzieć jej, że ją kocha, ani mógł być pewnym z jej wyrazów więcej czegoś nad przyjaźń czułą. Łudził się, tłómaczył sobie różnie jej słowa każde, były dlań dnie wielkich wniebowzięć i dnie czarnych otchłani. Pomimo to samo przyjmowanie go i rozmowy krzepiły jakoś i wiele w przyszłości spodziewać się dozwalały, miał nadzieję nadziei.
Teraz gdy mu ją nielitościwa wyrwała ręka tak niespodziewanie, siedział zabity.
To milczenie, bladość ta, nieśmiałość, niezmiernie utrudniły Marynce nielitościwą jej rolę. Byłaby czuła się silną w obec narzekań, oświadczeń, prośb. Umiałaby stanąć do walki z namiętnością; owo blade milczenie onieśmielonego chłopaka, którego wypędzała nielitościwie, wlało litość w jej serce, wyciągnęła doń rękę patrząc mu w oczy, w których odgadywała łzy powstrzymywane.
— Cokolwiek ze mną się stanie, panie Witoldzie, rzekła ze smutnym uśmiechem, zostań mi pan zawsze bratem i przyjacielem. Sam pojmujesz łatwo, że teraz nie możesz już bywać tutaj. Mój narzeczony mógłby to widzieć podejrzliwem okiem. Jam mu powinna oszczędzić nawet trapiącego posądzenia, nieprawdaż?
Witold nic nie mówiąc, zakłopotany wstał z krzesła, w sercu jego kłębiły się najsprzeczniejsze uczucia, po głowie przelatywały myśli rozpaczliwe i zuchwałe — ale jakież miał prawo wyspowiadać się z nich przed nią?
Samo poszanowanie dla nieszczęśliwej kobiety zamykało mu usta. Egoizm tylko mógłby wybuchnąć narzekaniem, a Witold nie miał go jeszcze. Nie dosyć żył aby w nim osiadł ten męt długich doświadczeń, te fusy zawodów i rozpaczy.
Żal mu było więcej jeszcze jej niż siebie — o sobie zapomniał.
— A, pani — zawołał wreszcie, zdobywając się na słowo — cóż to za piorun we mnie uderzył. Gdybym mógł przeczuwać że pani będziesz szczęśliwą!...
— Tu nie idzie o szczęście ale o spełnienie czary, która się życiem nazywa — odpowiedziała Marynka spokojnie. Wiesz pan przecie jak Sokrates pił cykutę; tak i my winniśmy wszyscy wychylić truciznę, gdy nam ją losy podają, bo losy są nieubłagane.
— Co do mnie — rzekła — cykuta moja zaprawna przecież jest złotem. Są takie i tacy co mi jej jeszcze pozazdroszczą.
Widząc że Witold stoi jakby się do wyjścia zabierał, rada może iż się wielka przygoda tak spokojnie skończyła, Marynka wstała. Usiłowała twarzy nadać wyraz swobodny.
— Panie Witoldzie, nie pogardzaj pan mną bardzo, nie jestem chciwą, ratuję starość ojcowską, a zresztą...
— A! pani! ja cię uwielbiam! wykrzyknął Witold wzruszony — ja cię rozumiem, i niczyje serce...
— Dość! dość! nie mówmy już o mnie, o niczem, trzeba zapomnieć wiele, i o wielu rzeczach nie myśleć.
— Zapomnieć! szepnął Witold. Była chwila milczenia — w oku Marynki pokazała się łza, rozumiała ona co cierpiał. Witold bohatersko znosząc ból nieukazany piękniał i podnosił się idealnie, jej samej żal też było tej młodzieńczej duszy, co się do niej przywiązała, ale trzeba się było rozstać niedoprowadzając do wybuchu tych żałości.
Wyciągnęła doń dłoń, spojrzeli sobie w oczy.
— Bądź pan zdrów — rzekła — i pamiętaj o mnie.
— Do śmierci! — wyjąknął Witold i wybiegł szybko za drzwi, bo go wyraz twarzy zdradzał. Drzwi się za nim zamknęły, a Marynka patrzyła jeszcze tęskno za nim, poszła do okna, widziała go uchodzącego bezprzytomnie. Odwrócił się, skinęła nie myśląc chustką białą. Witold podniósł rękę, stał chwilę, zwyciężył się i poszedł.
Marynka widziała go długo migającego za drzewami, biegnącego przez pole, potem mrok wieczoru zalał mgłami oddalenie. Została samą i łzy potoczyły się z oczów.
— Do śmierci! — powtórzyła cicho — a! to nie powinno trwać długo!
Nazajutrz rano bardzo, gdy podróżny wyszedł z gospody pod kogutkiem, jeszcze w niej spali wszyscy oprócz parobka, stróżem zwanego, który ziewając straszliwie, chodził z miotłą około domu i gdzie niegdzie uderzał nią po bruku, w przekonaniu że zamiata.
Zoczywszy tak rano wymykającego się gościa, stróż ów, człek doświadczony, mimowolnie posądził go o nieprawną rachubę na sen ludzki i intencyą sfiglowania zapłaty; wejrzenie którem zmierzył kulejącego wędrowca, wymownie to powiedziało, sparł się na miotle, wlepił weń oczy i milcząco zdawał go się pytać, czy myśli że go tak wypuści chyłkiem, bez opowiedzenia gospodarzowi. Podróżny, człek bywały, przeczytał niedowierzanie w twarzy człowieka i śmiać mu się zachciało.
— Dzień dobry ci — rzekł — już wiem co chcesz mówić, idźże się spytaj gospodarza, hę? nieprawdaż?
Stróż tą śmiałością zmieszany, splunął i zamiatać zaczął, nie odpowiadając słowa.
Ranek był chłodnawy ale piękny, mgły włóczyły się jeszcze ospałe po łąkach i polach, ale słońce podnosząc się, rozbijało je, powietrze było świeże, wonne, cisza uroczysta pierwszych dnia godzin tęsknotę jakąś miała w sobie.
Podróżny wszakże nie zdawał się złapać w tym uroczym natury widoku, szedł powoli, pomrukując, i sycząc gdy mu znużone przypominały się nogi. — Niekiedy siadał na brzegu rowu i spoczywał, dobierał wygodniejsze ścieżki z epikureizmem troskliwym. Czasem przekleństwo stłumione wyrwało mu się z ust, jakby narzekanie na to że mu Opatrzność nie dała choć pary koni i wózka na resorach.
Do Christianhofu była jeszcze dobra godzina drogi, ciepłe promienie słońca doskwierać zaczynały niepomiernie, szczęściem tu poczynały się laski po nad drogą, i wędrowiec mógł sobie iść w cieniu drzew wygodnie. Ranek ów piękny zmienił się już na dzień pospolity dość, tak jak śliczne dzieci wyrastają na bardzo zwyczajnych ludzi.
Z wielkiem podziwieniem swem, o kilkaset kroków od siebie, dostrzegł wędrowiec wprost, żywo, jakby ku niemu zmierzającego człowieka... Wpatrzył się w niego i począł się stojąc w miejscu uśmiechać.
— Ale mu było pilno! — mruknął cicho.
Idący naprzeciw był podobniuteńki do pana radcy Larischa, ale kapelusz słomiany przysłaniał mu twarz i ubranie miał wiejskie, ledwie nader skromne. Był to, tak! był to pan Larisch.
Wędrowiec ułożył minę szyderską, zuchwałą, i nim się spotkali, począł wołać, podnosząc głos.
— Pana radcę kochanego! Jakże mi miło przekonać się, że dawną przyjaźń raczyłeś mi zachować, że z niecierpliwości widzenia dawnego towarzysza, druha, powiernika, koadjutora, wyszedłeś na jego spotkanie!... Niechże ci złożę dzięki!
Zdjął nizko kapelusz i zgiął się we dwoje, witając radcę.
Ten był widocznie rozdrażniony, niespokojny, zniecierpliwiony, gniewny, o ile tylko radca handlowy nim być może nie ruszając powagi swojej... ale się powstrzymał.
— Wyszedłem do gospodarstwa i na przechadzkę, jak zwykle chodzę co rano — rzekł — ale gdy się tak trafiło żeśmy się spotkali, niezmiernie się z tego cieszę.
— Ja także! ja także! — zawołał, śmiejąc się wędrowiec. Składa się to wybornie — nieprawdaż?
Radca stanął, myślał chwilę.
— Słuchaj Erneście — rzekł głosem suchym, tego tonu nie lubię — przybyłeś tu widocznie w zamiarze widzenia się ze mną i — wyłudzenia coś odemnie, bądźmy otwarci, mów co chcesz... czego wymagasz.
— Ale kochany radco, począł Ernest, nie wymagam naprzód nic a nic — chciałem mieć przyjemność odwiedzenia cię i przypomnienia się tobie. Niegdyś, za lepszych dla mnie czasów, przeżyliśmy wiele chwil wspólnej doli, umaczaliśmy ręce nieraz w jednym sosie, po latach rozłąki, o! jak miło zobaczyć się znowu, uścisnąć i rozgadać o tem co było.
— Nie inny — mówił dalej — jest cel mej podróży. Jak widzisz, potrosze z musu zostałem filozofem; apostołowie chodzili pieszo, Diogenesowie i inni wielcy ludzie, dlaczegóżby Ernest Ratsch doktór filozofii nie miał pieszo chodzić? Szczęście nam obu, szanowny radco, nie równo służyło, mnie się nie wiodło i nie wiedzie, choć probowałem wszystkich sposobów zarobkowań jakie są na świecie, wy... wy dopięliście celu... Słyszałem! wiem! macie pieniądze, ordery, tytuł, i opływacie w błogosławieństwo Opatrzności. Widać żeśmy na to zasłużyli oba — ja na dziurawe buty, a wy na woskowaną posadzkę. Nie mam nic losowi do wyrzucenia, podziwiam tylko jego rozum, bo gdyby mnie dał to co wam, dawnobym to stracił, a w waszych rękach każda kruszynka owoc daje...
Rozśmiał się; radca był ponuro zamyślony.
— No mów, czego chcesz odemnie?
— Ale nic, chcę odwiedzić cię w domu, stary przyjacielu, chcę spocząć pod twoim dachem, nagadać się z tobą, nacieszyć, wytchnąć... obejrzeć twe gospodarstwo, a jeśli tak się złoży, co być może podobno, to i być na twojem weselu.
Larisch ruszył ramionami — nie wiedział już jak się odezwać, co powiedzieć.
— Prostą drogą najlepiejbyś doszedł do celu — rzekł wreszcie — po co te drwiny?
— Prosta droga zawsze najbezpieczniejsza, choć, kochany Chrystianku, nie zawsze się nią dochodziło! Co do mnie, ja, dalibóg — nie mam sobie krzywych do wyrzucenia, spacerowałem przez życie zawsze z chęcią wybrania najprostszego kierunku, ale wiesz, nie zawsze to można nie skręcić w lewo!
Z tego co mówisz, widzę — dodał — że ci mój powrót z Ameryki, gdzie tak łatwo o żółtą gorączkę, nie bardzo smakuje, że nawet zdajesz się nie zbyt życzyć odwiedzin moich... że drogie wspomnienia młodości nie są ci może tak jak mnie miłe. Mów... ja się nie pogniewam. Daj przykład otwartości.
— Powiedz mi coś robił w Ameryce — przerwał Larisch — pojechałeś nie bez grosza, z talentem, z nauką, z energią, do kraju, w którym wszyscy robią majątki, a wróciłeś...
— W butach podartych i o kiju — dokończył Ernest. Tak! to w istocie rzecz jest dziwna. Ty, gdybyś był na mojem miejscu, bez grosza, nauki, talentu; dorobiłbyś się milionów, jestem tego pewnym — ale — cóż chcesz? losu swego człowiek nie odmieni. Pamiętasz, Chrystianku, w jakich to okolicznościach myśmy się rozsta... wali?...
— Niemasz potrzeby przypominać mi, wszystko pamiętam doskonale — zawołał Larisch — pamiętam i to że jestem ci obowiązanym... i — chociaż uczyniłem już com tylko mógł, aby się z długu wypłacić — jestem jeszcze gotowym do ofiary.
— Ofiary! — rzekł Ernest — czy tylko to wyraz właściwy?
Larisch zamilkł.
Ale koniec końców — rzekł — co mogę zrobić dla ciebie, bo raz przecie trzeba mówić prawdę. Dałbym ci nie zapomogę ale majątek, w rok byś go utracił, dam ci pieniędzy, przehulasz je z nieznajomymi w pierwszej winiarni — co z tobą zrobić?
— Otruć albo utopić — odezwał się Ernest spokojnie, ja sam widzę, że na takiego trutnia innego nie ma ratunku. Ale, mój Chrystianku, ja sam ani się truć, ani w wodę iść nie mam ochoty — to darmo.
— Jakżeś mógł w tej Ameryce — zawołał Larisch, choć kawałka chleba sobie nie zapewnić?
— Jak? pytasz? w najprostszy sposób. Byłem profesorem, kopałem złoto w Kalifornii manu propria, trzymałem książki u kupców, Barnum pokazywał mnie za biletami, grałem Hamleta w Nowym-Yorku, służyłem krawcowi do regestrów... czas jakiś spełniałem urząd ober-kelnera w hotelu i mimo to wszystko zawszem się zgrał ostatecznie i marł z głodu. Widząc że w Ameryce widocznie klimat mi nie służył, musiałem się w końcu wybrać do Europy. I oto mnie masz! Z całego majątku zostało mi kilka cygar hawańskich puros, z których jedno wczoraj ofiarowałem oberżyście pod złotym kogutkiem, drugim mogę służyć tobie, a trzecie sam puszczę z dymem.
— Ale po cóż było powracać do Europy? — zawołał Larisch.
A! that is a question! zaśmiał się Ernest, dostałem czarnej melancholii i tęsknoty za krajem. Zachciało mi się, kiedy już koniecznie trzeba składać kości, złożyć je w ofierze na szuwaks ziomkom moim, matce Germanii.
Szli tak powoli.
— Mój Erneście — począł powoli Larisch, od żadnych obowiązków się nie wyłamuję. Zrobię co mogę, ale po cóż chcesz iść do mnie.
— Śmieszne pytanie? a dlaczegóż miałbym gdzieindziej?
— Dlatego że... proszę cię, sam miarkuj, zawołał radca, że tak jak stoisz.. przyjaźń twa i stosunek z tobą jest wielce kompromitującym.
— Nie przeczę, mam minę łotra i opoja. Dała mi ją szczodra natura, na to poradzić trudno. Pierwsze wrażenie zawsze mi jest nieprzyjazne, ale ty najlepiej wiesz, że zyskuję na bliższem poznaniu.
Larisch był zniecierpliwiony.
— Na wsi — rzekł — wszystko zwraca uwagę, z każdej najdrobniejszej rzeczy plotka się rodzi. Chciałżebyś mi szkodzić? Erneście, ty miałeś zawsze dobre serce, tyś mi był przyjacielem.
— Serce się trochę w drodze od upałów — popsuło — odezwał się Ratsch. Brakło mi pudełka hermetycznego, w którebym je mógł zamknąć. Przyjacielem twym jestem, ale mimo to, cóż z sobą zrobię? Co mam począć?
Gdybyś dotrzymując słowa mego, nadsyłał mi do Ameryki, choć tę maleńką pomoc, którą mi uroczyście przyrzekłeś? ale, wiesz to najlepiej, pisałeś mi zawsze, iż jesteś sam w biedzie, że, słowem dałeś mi mrzeć z głodu.
— Chciałem cię zmusić do pracy, do poprawy, do innego pojęcia o życiu.
— Głodem! niechże ci podziękuję! rozśmiał się Ratsch — a! tak! to była hungerkuhr, ale cóż? na nieszczęście pacyent szkaradny, kuracya się nie powiodła wcale — Ratsch począł się śmiać.
— Widzę, kochany Chrystianku, że ci nie będę gościem pożądanym, a wiesz, że nie lubię gościć, gdzie mi się gospodarz krzywi. Wiesz co, oto w cieniu tego drzewa, usiądźmy, zróbmy rachunek sumienia... i... któż wie? może sobie pójdę jak przyszedłem...
Larisch milcząco, ale z nietajoną radością przyjął myśl Ratsch’a i cofnęli się pod drzewa. Wędrowiec rzucił swe węzełki na ziemię i prosił siedzieć, zabierając sam miejsce na jednym z nich.
— Wiesz najlepiej — rzekł — w jakich rozstaliśmy się okolicznościach... Poświęciłem się dla ocalenia cię od hańby, któraby ci życie i karyerę zwichnęła... poświęciłem z nieopatrznością młodą. W nagrodę za to opuściłeś mnie, rachując, że do Europy powrócić nie potrafię. Z tego rachunku sam widzisz, że mi się coś należy. Gdybyś był dla mnie takim jakimeś być był powinien, nie dopuściłbym się długu, serce płaci za wszystko, ale gdy tego bankiera braknie, trzebaż inaczej rachunek załatwić.
Larisch milczał ciągle ponuro.
— Gdybym chciał porachować życie zwichnięte, pogubione na gościńcach nadzieje, troski, nędzę i t. p, cały twój milionowy majątek nie starczyłby na zapłacenie, ale ja jestem umiarkowany, mój Christianie. Dasz mi jeden dobry folwark, zagospodarowany porządnie, trochę grosza, którego zawsze potrzeba, żeby począć życie, jaki taki domek, w dziedzińcu musi być lipa niemiecka. Oto i dosyć.
— Nie żartuj — rzekł Larisch.
— Mówię co myślę — odparł Ernest. Byłeś nielitościwym dla mnie, aby mnie zmusić do pracy, ja też zamierzam cię wyleczyć z egoizmu, przymuszając do podzielenia się majątkiem. Hę! to tylko oddane... nie będziemy sobie nic mieli do wyrzucenia.
Zacięte usta i wzrok zdziczały świadczyły o uczuciach radcy, który milczał przybity.
— Cóż ty na to? — spytał Ernest, dobywając zwolna cygara.
— Mówmy seryo...
— Powtarzam, że nie żartuję — rozśmiał się Ratsch. Dałem ci życie moje, musisz mi dać na resztki pokruszonego życia...
— A gdybym — nie mógł? to co? — zapytał Larisch.
— W takim razie — począł doktór filozofii — przyznasz, że miałbym zupełną słuszność szukać sobie rachunku na innej drodze. Wiesz na jakiej? W czasie podróży, nie mając co robić, przemyśliwałem i przyszedł mi plan wcale niezgorszy. Gerstaeker dorobił się sławy i majątku piórem, czemużbym i ja nie miał próbować zużytkować talent — niezaprzeczony. Piszę wcale nie zgorzej, redagowałem nawet jakiś czas gazetę niemiecką w maleńkiem miasteczku i nigdy pono lepiej redagowaną nie była. Mam plan gotowy, opiszę naszę młodość, nasze wypadki, swoją i twoją historyą, wydrukuję ją z nazwiskami, przyznasz, że to będzie zajmujące, wydań dwa lub trzy się rozkupi, ja sobie sławę zrobię, no! i trochę pieniędzy.
Larisch popatrzył nań wzrokiem nienawiści pełnym, ale się powstrzymał od wybuchu.
— Tyś to gotów zrobić?
— Zupełniem przygotowany. Wydawcę nawet mam zamówionego w Hamburgu — rzekł Ernest.
— Ale tego uczynić nie możesz — dodał Larisch, bo pierwszym skutkiem książki byłoby pociągnięcie samego siebie do odpowiedzialności.
— Więc cóż? trochę zuchthauzu? zapytał Ratsch. Ale zdaje mi się, że ja nie mam nic do stracenia, i że gdyby przyszło do ostateczności, kara nie mnieby spotkała może, ale kogo innego. Zresztą, wrażenia zuchthauzu, dla człowieka chciwego wrażeń, wierz mi, nie są też do odrzucenia. Bywałem w Ameryce w gorszem daleko towarzystwie, na świeżem powietrzu, jak cię kocham.
Radca wstał, niespokojnem okiem spoglądał na drogę i okolicę, wśród której szczęściem nie widać było nikogo. Począł się przechadzać.
— Ile chcesz? ile? spytał głosem gorączkowym, stojąc przed Ratschem, dam ci — ile dać mogę, ale miejże litość nademną.
— Naprzód ją mieć muszę nad sobą — rzekł Ernest zapalając cygaro — to w porządku rzeczy.
— Ale gdybym ci dał milion, to go stracisz niechybnie — zawołał Larisch.
— Być może.
— I przyjedziesz znowu jak dziś.
— Tak, masz mnie za człowieka, który trzymając za gardło, gotów dusić dla wyciśnięcia pieniędzy. To niesłusznie — mówił Ratsch, daleko z większą sprawiedliwością jabym mógł pana radcę mieć za łajdaka, a przecież jeszcze do tego nie przyszło.
— Złamiesz mi życie, zwichniesz przyszłość, powstrzymasz na drodze, na której mógłbym zajść daleko, Erneście! czy się to godzi? na to, ażebyś ty grosz krwawo zapracowany puścił w pierwszej szynkowni.
Ratsch się rozśmiał.
— Jak chcesz — rzekł — com powiedział to zrobię.
Larisch począł się namyślać.
— Chodźmy do mnie, odezwał się pomiarkowawszy jakoś nagle, że tak ważnej sprawy na gościńcu przecież skończyć od kilku słów niepodobna. Posiedzisz u mnie, spoczniesz.
— Ależ to przecie kompromitować cię miało? nie życzyłeś sobie?
— To była myśl nierozważna! Co mi tam! Któż mi zarzucić może, iż starego przyjaciela biorę do domu, i, pójdziesz zemną.
Ratsch pomyślał.
— W tem nagłem postanowieniu widzę coś podejrzanego — odezwał się — ale mniejsza o to. Jeśli rachujesz na... dobroduszność moję, na nałogi, na... przebiegłość własną, na okoliczności przypadkowe, służące ludziom szczęśliwym, hm! boję się, żebyś się nie oszukał, mój Christianku. Szala losu czasem się od najlżejszego wiaterku przeważa na drugą stronę, i zdaje mi się, że ona teraz waży właśnie ku mnie.
— Więc chodźmy.
— Jeszcze słowo — rzekł podając rękę Larisch, od której przyjęcia uchylił się grzecznie wędrowiec, zapomnijmy na chwilę urazy, mówmy i bądźmy po dawnemu.
— Wam to łatwo, bo wy urazy do mnie nie możecie mieć żadnej, co się tyczy mnie, postaram się zapomnieć trochę...
Z za lasu wyjrzały zabudowania Christianhofu, które Ratsch instynktem odgadnął. Stanął i zdjął czapkę.
— Niechże się pokłonię rezydencyi twej, kochany Christianie, prawdziwie wspaniała! Daj go katu, co to jest być porządnym człowiekiem!
Smutno było w Mogilnie. We dworze tym w którym zwykle swobodna myśl panowała i śmiech dźwięczał wesoły, teraz wszystko ponuro się jakoś oblekło. Prezes od powrotu swego położył się, zachorował, sprowadzono lekarza, poczciwy przyjaciel domu nie znalazł żadnej choroby wyraźnej, ale zaród niebezpieczny jakiegoś niewytłumaczonego sił upadku, który wszystkie choroby mógł sprowadzić. Pan Roman był podrażniony, niespokojny, spał źle, nie miał apetytu, nie zajmowało go nic... upadek ducha jakiś go ogarnął. Żona wiedziała już o wszystkiem, ale postrzegłszy, jakie to wrażenie czyniło na mężu, nie śmiała mu przynajmniej czynić wymówki. Owszem ilekroć się o tem wspomniało, dodawała mu odwagi; posłano po p. Jacka, który miał dar rozweselania prezesa, ale go nie znaleziono w domu.
Do smutku, który wywoływała choroba zacnego ojca domu, przybył drugi, niezrozumiały a równie dla obu kobiet, matki i córki bolesny. Witold czuł się także od niejakiego czasu niezdrowym, zmienił się, zbladł, posmutniał, kaszlał. Wstrzymano zrazu na czas krótki powrót jego do Berlina, potem, za poradą doktora, matka uprosiła go, żeby dłużej na wsi pozostał.
Ojciec pierwszy dostrzegł tego niezwykłego stanu syna, i niepokój o niego przyczynił się do zwiększenia własnej jego choroby. Powszechnie utrzymywano, że Witold nieostrożnie chodząc na polowanie, musiał się któregoś wieczora zaziębić. Nikt najmniejszego podejrzenia nie miał, ażeby cierpienie jakie moralne ten stan sprowadzało. Dostrzeżoną zmianę humoru przypisano słabości. W istocie Witold z tego miłego, wesołego chłopca, zmienił się niezmiernie, stał się poważnym, zamyślonym, milczącym. Czytał wiele i dnie całe na czytaniu przepędzał, bo nagle na przechadzki i polowania chodzić przestał. W początkach ofiarował się nawet ojcu czytać głośno, ale że go o chorobę piersiową posądzano, matka i ojciec nie dozwolili, by się trudził. Nic nie zdoła dać wyobrażenia smutku, jaki ogarnął prezesową, którą najstraszniejsze dręczyły przeczucia. Biegała modlić się do kaplicy i płakać po kątkach.
Kazia także posmutniała, ale jako mężna niewiasta, objęła i zarząd domu i opiekę nad wszystkimi chorymi i bolejącymi, ojcem, bratem i matką. Ona musiała pamiętać o wszystkiem, poić, karmić a naostatek weselszą pocieszać twarzą. Uczuła się jakby powołaną do tego stanu siostry miłosierdzia. Nie dosypiając, nie jedząc, musiała przy całej trosce uśmiechać się jeszcze, aby smutek twarzy nie odzwierciedlał wewnętrznego cierpienia.
Prócz niej wszystko tu wyglądało posępnie, nawet poczciwy, stary sługa Luszycki, dusza na wzór pańskiej, uspokojona i miłująca się w pokoju, chodził teraz zwarzony, zapominając się w pełnieniu służby, osowiały, znękany.
Po kilku dniach przyjechał naostatek pan Jacek, którego konie zobaczywszy zdaleka, Kazia wybiegła, aby go przygotować i oznajmić mu co się u nich działo. Zwykle wesoły, hałaśliwy, dowcipny tym razem wujaszek także był nie w swoim humorze.
— Mój drogi wujaszku, zawołała witając go Kazia; zlituj się, bądź z ojcem i z mamą ostrożnym, ojciec od powrotu z miasta zdaje się, że zgryziony interesami jakiemiś zachorował, matka we łzach, Witold się ma czegoś źle, słowem ja głowę tracę. Nie trzeba ich niczem biednych draźnić.
— Witold? ale cóż Witoldowi się stało? — zapytał Jacek, czy i on...
— Tego ja doprawdy nie wiem, kaszle, blady, smutny, chodzi jak nie swój. Matka w trwodze o obu.
Jacek ruszył zlekka ramionami.
— No, no! — nie trwóżże się ty, to przejdzie. Romana znam, u niego troska długo nie trwa, on się otrząśnie i wstanie zdrów. Myślę, że i Witold ma jego naturę. A wy, biedne kobieciska, tylko się darmo naszlochacie. Bądź spokojna. Z tą myślą w istocie wchodził p. Jacek do dworu i ułożył sobie twarz wesołą, ale w progu zobaczywszy prezesa i Witolda razem, nie mógł pohamować zdziwienia. Prezes siedzący w krześle był blady, postarzały, ze śladami jakby długiej choroby na twarzy wyżółkłej i pomarszczonej. Na Witoldzie znać było boleść wewnętrzną i jakby gorączkę.
Tego się p. Jacek nie spodziewał; jedno wejrzenie powiedziało mu, że tu stały rzeczy gorzej niż sądził, i mógł się domyślać. Pani Anna wyszła naprzeciw brata milcząc, oczyma mu wskazując swoich, ze łzami powstrzymywanemi całą siłą. Choć przestraszony, pan Jacek zebrał się na swą zwykłą trzpiotowatość.
— Cóż to jest? otóż mi ślicznie! zawołał w progu, lazaret zrobiliście z domu! Ale pfe, Romanie, co tobie, otrząśnijże się.
— A! jak się masz — odparł usiłując się podnieść prezes, wiesz, stłukłem się w tej drodze czy coś, zaszkodziło mi, i jakoś niedomagam, a ot i Witold się zaziębił i stękamy wszyscy, bo i Anna niezdrowa. Tylko ta poczciwa Kazia jedna jeszcze na nogach.
— Ale bo, mój prezesie — siadając zawołał Jacek, ty wiesz starą naszę szlachecką metodę, nie trzeba się poddawać! Przypomnij sobie z pamiętników Paska, jak to oni dawniej choroby łamali, miodem, rybą, łaźnią, potami. Doktorów nie było, a natura przy dobrej woli człowieka, cudów dokazywała. Tylko się dźwignąć!
— A tak! kiedy jest czem, dobrze się dźwigać — westchnął prezes — ale gdy sił zabraknie?
— Wola siły wyrabia...
— A jak zabraknie woli? — cicho szepnął Roman.
— W takim razie niema ratunku, rozśmiał się Jacek, tylko ja nie przypuszczam, aby mężczyźnie, póki duch w piersiach, zabraknąć jej miało. Wola jest jak w zegarku sprężyna: pęknie, choćby cały był dobry, iść nie może.
Zwrócił zaraz pan Jacek rozmowę na inny przedmiot, naśmiał się, zaczepił Witolda... nie dobył z niego nic, oprócz kilku słów zimnych, i jakoś jego też smutek ogarnął. Tu dopiero zaczęły się zwierzenia. Wzięła go naprzód na bok pani Anna, aby się wypłakać, wyskarżyć i nagadać o mężu, potem o Witoldzie. Pan Jacek dodał jej męztwa. Wszystko złe pochodziło z tej omyłki, z tego nieszczęsnego Larischa, ale jakkolwiek to było nieostrożnością, jeszcze nic tak dalece nie zagrażało. Siostrze potrafił trochę wlać otuchy p. Jacek. Z kolei zabrała go Kazia, której żartobliwie odpowiedział. Potem sam on starał się wybadać Witolda — ale z niego nic nie dobył oprócz przekonania, że miał w sobie ukryte jakieś żądło wpite w duszę. Jacek zawsze w młodych ludziach skłonnym był domyślać się miłości — tu zaś najmniejszego jej śladu nie było, posądziłby go o coś w Berlinie, ale ta zmiana humoru nastąpiła na wsi.
Pozostawszy sam na sam z prezesem, Jacek całą usilność swą zwrócił na przekonanie go, iż zupełnie nie ma się czem martwić i całą rodzinę zasmucać... Zaręczył mu (czego sam wcale pewien nie był) iż w danym razie kredyt się znajdzie na zawołanie i Larischa spłacą. Roman, skłonny do nabrania otuchy, byłby może dał sobie wytłumaczyć wszystko na dobre, gdyby nie trwoga o Witolda.
— Ale już zresztą mniejszaby była o to — zawołał — zważ ino na Witolda, co mu jest. Chory! widocznie chory. W jego wieku taka jakaś choroba nieoznaczona, niebezpieczna.
— Mój prezesie — rzekł brat — powinieneś choć jak przez sen młodość pamiętać. Któż z nas nie miał i nie przebył takich tęsknic młodzieńczych. To jak ospa przychodzi i przechodzi, jak szkarlatyna i odra, ale to nic. Czy nie jaki romansik? hę?
— Gdzie? z kim? Jużciż się w starej garderobianie Anusinej zakochać nie mógł, a niema zresztą nikogo coby się kwalifikował — rzekł prezes. Gdyby to był romans i desperacya Filona... e! tobym się śmiał...
— A jeśli choroba — na to doktór. Chłopak silny, młody, odparł Jacek, niech się przejedzie, wyślij go w podróż, do Włoch, do Nizzy, gdzie ci się podoba. Zresztą jeszczeż tak groźnego nic nie widzę.
— Rozumem, ja sobie dowodzę podobnież, odezwał się prezes, ale mnie się strach jakiś uczepił, jakaś trwoga — rzekłbym przeczucie.
— Otóż masz, babą się stajesz na starość, o! dałbyś już pokój!
Na tem rozmowa się skończyła, a jakkolwiek nie wiele mógł podziałać na usposobienia familii, p. Jacek miał tę pociechę, że ku wieczorowi rozgadał, rozśmieszył, rozweselił nieco wszystkich, oprócz siostry. Prezes pierwszy powoli oddychać zaczął. W naturze jego było nigdy długo na jedno niecierpieć... Gdy się rozchodząc spać żegnali, Roman choć wzdychał już do życia widocznie wracał. Pani Anna nieskończenie bratu była za to wdzięczna.
Dano gościowi pokoje na górze, które zwykle zajmował a Kazia dopilnowała, ażeby mu tam na niczem nie zbywało. Pan Jacek wdrapał się na wschody jak zwykle, gdy sam na sam pozostał z sobą — milczący i ponury.
Ledwie tu wszedł i po udawanej wesołości miał czas wytchnąć, gdy ostrożnie bardzo otworzyły się drzwi, ukazała się siwa głowa i Luszycki wsunął się do pokoju.
— Przepraszam pana, ale to z obowiązku — rzekł stłumionym głosem — bo to widzi pan w domu rozgardyasz, może albo wody nie postawili, albo światła nie dość, albo czego potrzeba. Chciałem tylko obejrzeć.
— Dziękuję ci bardzo, mój poczciwy Luszysiu, ale po co ci było stare kości fatygować na wschody, jest, wszystko, jest, a ja nic nie potrzebuję.
Tak grzecznie odprawiony stary, zatrzymał się wszakże jakby mu się odejść nie chciało, oglądał się, uśmiechał, zagadał wreszcie.
— E, proszę pana, tak to się mówi, niczego nie potrzebuję, ale porządek domowy wymaga ażeby wszystko było jak się należy... Znałem takiego pana, co nigdy na noc wody nie pijał, ale jak mu karafki nie postawiono, całą noc zdawało mu się, że pić zapotrzebuje i nie spał.
Jacek się uśmiechnął. — Ja tych fantazyj nie miewam — odezwał się. Luszycki jak wkuty stał, patrzył i — nie odchodził, może sądził, iż go zagadnie gość, ale ten znużony milczał. Trzeba więc było samemu rozpocząć. Stary sługa zbliżył się i pocichu odezwał.
— A! panie! panie! jeszcześmy smutku takiego, jak teraz, w domu nie mieli. Czy pan widzi co to się ze starego pana zrobiło? — co z młodego?...
Pokiwał głową.
— No, stary byka strzelił, dodał — ale się to z miłosierdziem Bożem a waszą pomocą naprawi, a młody... tu zamilkł.
— Cóż młody? czy wy co wiecie? — spytał Jacek.
— Otóż bo to że wiem, a że tu nikt nic nie wie, jak w rogu, i niema z kim gadać.
Jacek zbliżył się żywo.
— Jużciż mnie powierzyć możesz.
— A pocóżem przyszedł — odparł stary zażywając tabakę; źle jest, źle, chciałem z panem się naradzić.
— Wszystko z tego Niemca poszło, począł wzdychając. Gdyby go tu licho nie przyniosło, nie byłby jegomość jeździł do tego Christianhofu i nie spotkałby na drodze tego Tygla i nie byłoby tu Tyglównej i biedyby nie było...
— Jak to? jak to? alboż.
— Tu, nikt, nic o bożym świecie nie wie, a pan Witold, jam to widział, odrazu w lecie na podwieczorku zagorzał do dziewczyny. Już tego dobrze nie wiem jak się tam do domu dostał, ale pod pozorem polowania latał, biegał, widywali się, siadywał wieczorami, oszalał. Toby jeszcze było nic, boby się wyszumiało, ale i tam Larischa przyniosło licho, panna mu się podobała, Niemiec się oświadczył i przyjęty, a paniczowi drzwi zamknęli przed nosem. I ot, z czego choroba.
Pan Jacek słuchał zdumiony uszom nie wierząc, załamał ręce, stał, milczał.
— Nikt nic nie wie!?
— Żywa dusza.
— Pewny jesteś tego?
— Jakbym pragnął być zbawionym...
— Cóż myślisz o tej dziewczynie?
— Dziewczyna — uczciwa, zacna, ale kobieta, a panicz młody, a pan, że sam niedawno młodym był, to może co poradzi.
Na to ostatnie słowo uśmiechnął się smutnie Jacek.
— Mnie się zdaje, że ze wszech miar dobrzeby było, gdybym się ja o tem z Witoldem rozmówił, hę? ale gdy mnie spyta zkąd ja o tem wiem?
— Powiesz mu pan, że z tego się tłumaczyć nie możesz. A zapewne, że rozmówić się nie byłoby od rzeczy. Pan Witold do drugiej i trzeciej godziny nie sypia, chodzi po pokoju jak błędny.
Jacek uścisnął rękę starego i pocichu, natychmiast spuścił się ze schodów. Luszycki mu poświecił i przeprowadził do bocznego skrzydła pałacu, w którem Witold miał mieszkanie. Zapukał lekko do drzwi i wszedł.
Zastał siostrzeńca siedzącego w fotelu i zadumanego głęboko.
— Zgadłem, że nie musisz jeszcze spać — rzekł wsuwając się — chciałem z tobą pomówić.
Witold zerwał się z siedzenia i podsunął krzesło.
— Jak wuj znajduje ojca? — spytał.
— Ojciec się ma lepiej, ale ja ciebie nie dobrze znajduję. Prawdę rzekłszy, przyszedłem cię wziąć na konfesatę.
— Mnie? — rzekł czerwieniejąc Witold.
— Słuchaj — począł Jacek siadając — bądź zemną szczery. Tyś nie chory, bałamucisz, ty się kochasz.
— Ja? — rozśmiał się smutnie Witold, pewien swej tajemnicy — ja? no, to w kimże?
— Chcesz bym ci po widział?
— Radbym — szydersko nieco odparł Witold.
— Doprawdy?
— W istocie, ciekawym.
— Masz we mnie ufność — Witoldzie?
— Zupełną — rzekł, ściskając dłoń jego nieco zmieszany siostrzeniec.
— Sądzę nawet, żem na nią powinien był zasłużyć — uśmiechając się mówił wuj — czemuż taisz się przedemną? Zdaje ci się pewnie, że twoja choroba sercowa jest dla wszystkich tajemnicą? — No — a ja ci powiem że wiem — o wszystkiem.
— Kochany wuju, począł poważniej Witold, jeśli wiesz wszystko, to powinieneś wiedzieć, że nie ma nic.
— Jak to? jak to? myślisz się zapierać? toby był bardzo zły znak? Nie chodziłeśże ukradkiem do panny Maryi, nie spędzałeś z nią wieczorów, nie miałeś schadzki? hę? widzisz.
— Tak, to wszystko prawda — odpowiedział Witold — ale wujowi zaręczyć mogę, że między nami słowa jednego nie było, któregobym na rynku przy stu ludziach nie mógł powtórzyć... a o miłości ani jej, ani mnie się nie śniło.
— A! to tego rodzaju sentymentalny sobie osnułeś romansik, kiwając głową począł Jacek — i cóż? dziewczyna nie poszła za przykładem Wandy, bo wolała Niemca, a ty...
— A ja już tam więcej się nie pokażę, ażeby ludzie bajek nie pletli.
— Wszystko to piękne, dobre, naturalne w twym wieku — dorzucił wuj, — ale jeżeli masz z tej nieszczęśliwej miłości dostać suchot i umrzeć dla panny Tyglównej...
— Niech mi wuj wierzy iż panna Tyglówna jest...
— No ideałem, naturalnie — to wiem, inaczej być nie może.
— Wuju!
— Siostrzeńcze, pozwól bym cię uścisnął i radził ci jechać do Berlina. Tam przybywszy, chodź regularnie na teatr, do ogródków, do Knolla, roztrzpiotaj się i zapomnij o ideale. Panna Tyglówna może być wartą korony, ale dla niej tragedyi w domu robić nie godzi się.
— Nikt nic nie wie!
— Bardzo ładnie! ale wszyscy widzą że schniesz i rozpaczają nad tobą.
— A ja prawdziwie nie rozumiem, co popełniłem.
— Spojrzże w zwierciadło, wyglądasz jakbyś istotnie popełnił występek i trawiony był zgryzotami sumienia...
Witold zamilkł. — Czego nie pojmuję, rzekł po chwili, to zkąd wuj mogłeś się dowiedzieć.
— Tak samo jak ja, dowiedziało się pewnie daleko więcej osób, rzekł Jacek. Wiesz włoskie przysłowie: miłość i kaszel schować się nie dają. Każdemu się zdaje że potrafi ukryć, a sekret wyda się zawsze. Dobrze jest na ten raz, że Niemiec nie wie i nie domyśla się niczego, ale mógłbyś był pannie Maryi zaszkodzić do zamążpójścia, a — sambyś się z nią nie ożenił.
— Dlaczego? — spytał Witold — dlatego że jest Marynką Tyglówną?
— Nie koniecznie — rzekł wuj — ale ty sam ochłonąwszy, postrzegłbyś żeś po młodemu kochał, nie ją ale — samę miłość. Takich omyłek bywa tysiące.
— Nie będę się z wujem sprzeczał, bo jej nie znasz — odpowiedział Witold — nie wystawię się na śmieszność, usiłując mu ją odmalować — ale — ale — zmilczę...
— No — to i ja także — ściskając go zawołał Jacek, milczmy oba. Wierzę ci, zazdroszczę, boleję, a koniec końcem, radzę to cobym sam sobie poradził: nie pozwalaj chorobie brać góry. Otrząśnij się, pracuj, baw, ale bądź panem siebie i mężczyzną. Rodzice cię kochają, masz dla nich obowiązki, powinieneś ochłonąć, uspokoić ich, wrócić do czynnego życia. Z miłości umierać się nie godzi. Ja, bądź pewien, słowa nie powiem nikomu.
Niechcąc przedłużać rozmowy, p. Jacek wstał. Zdało mu się bardzo skutecznem wrzucić tych kilka słów zimnych w duszę rozgorzałą, zamkniętą i dać im wewnątrz wziętym poskutkować jak lekarstwu.
Prezesa rozruszał pan Jacek, Witold wymógł na sobie trochę weselszą twarz, a gdy oni się uśmiechnęli, pani Anna i Kazia rozjaśniły już twarze, nadzieja wstąpiła w serca. Prezes z narzuconych mu pięciu tysięcy talarów skorzystał naprzód kupując synowi wierzchowca, a żonę z córką wyprawiając do wód. Sam jechać nie chciał, choć mu też doktór dla oderwania się od kłopotów domowych radził przejażdżkę. Pani Anna żałowała pieniędzy, ale.. mówiono sobie że to matce posłuży. Witold w kilka dni potem zażądał wracać do Berlina. Pan Jacek był tego zdania, że mu to nie mogło zaszkodzić i ojciec się zgodził.
Prezes jakkolwiek posępny, nie mógł długo pozostać ze strapieniem, ułożył sobie w kilka dni potem teoryą uspokajającą i już był pewien, że strachy owe daremne były. Wierzył bowiem zawsze w wielką uczciwość Larischa. Teraz mu też nikt się w tym względzie nie sprzeciwiał, aby go nadaremno nie trapić.
Z zadziwieniem dowiedziano się urzędownie w Mogilnej o tem, o czem Witold był już uwiadomiony dawniej, o zaręczynach Larischa z piękną Marynką. Przywiózł o tem pierwszy wieść stary Tygiel, który miał sobie za obowiązek przed prezesem swojem szczęściem się pochwalić.
— Mój dobry paneczku — rzekł, wszystko to ja wam winien, wszystko... a zatem nie może być, abyście nie raczyli do ubogiej chaty na wesele przyjechać...
Prezes podziękował, a zaledwie p. Marcin odjechał, pobiegł do żony i córki z nowiną. Witold się tam też znajdował, bo jeszcze się do Berlina nie wybrał.
— Proszę was — zawołał wchodząc — a to nowina nad nowinami! Panna Marya... wychodzi za mąż!!
— Za kogo? — spytały matka i córka. Witold się mimowoli zaczerwienił, ale tego nikt nie widział.
— No! zgadujcie...
— Ale niechże ojciec mówi! napadła Kazia... Któż to może odgadnąć.
— Za poczciwego (gadajcie sobie co chcecie) Larischa...
Kazia osłupiała i załamała ręce i z ust jej wyrwało się mimowolnie.
— Za starego.
— No, tak jest — rzekł prezes, stary on, ale rzeźwy i wielce miły...
Kobiety ruszyły ramionami, Witold milczał. Kazia po raz pierwszy znalazła go jakby nienaturalnym i instynktem kobiecym powzięła podejrzenie, ale znać tego po sobie nie dała.
— Ale cóż powiecie o człowieku... odezwał się Roman, czy to nie dowód, że tam jest serce poczciwe? Innyby szukał bogatej podżyłej wdowy, albo koczkodana z pieniędzmi, on bierze ubogą... to mi się podoba.
— Mój Romku, tobie to się podoba wszystko i każdą rzecz umiesz na dobre wytłómaczyć! odezwała się żona.
— Ty zawsze swoje...
Zaczęto się śmiać, ale Kazia uspokoić się nie mogła. Żal jej było Marynki, chciała ją widzieć i pomówić z nią, ciekawa była zajrzeć w głąb tej duszy zrezygnowanej na życie smętne... przykre... bez pociechy, bez słońca.
Nazajutrz potem Witold, którego podróż była zdecydowaną, wyruszył do Berlina. Kazia naparła się, intrygowała troszkę i w końcu postawiła na swojem, pojechały z matką do Strzelnej. Pana Marcina jak zazwyczaj w domu nie było, zastali Maryę samą i — spokojną, a nawet uśmiechniętą. Kazia jednak utrzymywała, że w niej jakąś znalazła zmianę, że była smutniejsza, zamyślona, mniej ożywiona. Dowiedzieli się od niej, że ślub oznaczony był za kilka tygodni.
W Christianhofie żadnych do niego nie czyniono przygotowań, pobielono dom i pomalowano ściany, jak co roku na wiosnę; zawieszono firanki nowe w salonie i na tem się skończyło.
Przybył tam wprawdzie nowy gość, a jak się zdawało na dłuższy nawet pobyt... ale tego postawił pan Larisch w pokoiku na dole, który jako tako wyrządzono. Nie był on wcale wymagającym. Słudzy nawet nie pojmowali jaki stosunek mógł zachodzić pomiędzy panem radcą, a tak niekorzystnie wyglądającym obdartusem. Tem bardziej oceniano jego dobre serce, gdyż Larisch bardzo troskliwie zajął się obmyśleniem wszystkich wygód dla onego przyjaciela młodości. Uważano i to, że w początkach przybyły przyjmował te dowody przyjaźni nader zimno, nieczule, szydersko i niechętnie, lecz zwolna złagodniał i pan Larisch tak go umiał uchodzić, iż się do niepoznania zmienił. Nie bardzo był zawadny, bo się, znać po przygodach doznanych, wysypiał całemi dniami, a przebudziwszy, z cygarem w ustach leżał dumając na łóżku...
Radca gdy chciał, umiał być łagodnym, uprzejmym, uprzedzającym, serdecznym. Czy w istocie serce tam grało, czy umiejętność zastępowania objawów jego mimiką kunsztowną, o tem trudno sądzić. Ludzie wszakże dawali się brać na tę słodycz, jak muchy na lep. Przyjaciela Ernesta nie wziął wprawdzie na nią do razu pan Larisch, ale stopniami go rozbroił. Całemi godzinami rozmawiali z sobą, gdy tylko Larisch był wolny. Rozmowy te dosyć jakoś ciężko szły i bywały burzliwe niekiedy w pierwszych dniach pobytu, potem płynęły już przerywane uśmiechami, jakby się z sobą doskonale porozumieli. Troskliwość gospodarza rozciągała się do nałogów przyjaciela, których znać zwyciężyć się nie spodziewał. Z jego rozkazu dostarczano mu cygar i napojów prawie nad miarę. Flaszka wódki zawsze pełna stała w pokoju. Piwo było na zawołanie i wina nawet nie brakło. Po uczcie tej opierał się wędrowiec z początku bardzo dzielnie, ale trzeciego czy czwartego dnia zacząwszy pić, nie wychodził już z dobrego humoru. Trunek wpływał też na sen, tak że wypoczynek w końcu składał się już tylko z flaszki i łóżka. Rozmowy mniej były częste. Znać się wygadali.
Pomimo przyjaźni dla Ratsch’a musiał wszakże myśleć gospodarz o bliskiem weselu i z tego zapewne powodu, jednego ranka po śniadaniu, zaproponował czyliby mu dogodniej nie było, w niewielkiej odległości, w drugim folwarku, w którym był dom mieszkalny, zająć sobie na górce dwa dogodne pokoiki.
— Widzisz Ratsch, będziesz tam swobodniejszym, jakby panem w domu, na niczem ci niezbędzie, a widywać się możemy i będziemy codziennie. Dom mam niezbyt obszerny, a żona choć najlepsza, potrosze go musi przewrócić i zechce urządzić po swojemu. Tobie to nawet być może dogodniej, a mnie...
— A tobie pozbyć się takiej załogi jak ja, takżeby było miło — rzekł Ernest, ja to doskonale pojmuję. Więc wiesz co, zgoda, ale my to urządzimy inaczej, przy całej mej dla ciebie przyjaźni, ja się tu straszliwe nudzę... z nudów piję, i wysuszę ci piwnicę... a w końcu czuję że się zaleję.. i to w suchy sposób. Czyby nie lepiej było, żebym się wyniósł do najbliższego miasteczka. W każdym miasteczku, choćby najskromniejszem, musi być wszakże towarzystwo, bilard, klub, Verein, kilku urzędników, profesorów i kilku próżniaków. Zapoznam się, będę miał towarzystwo i doczekam tam chwili naszego raz rachunku... gdy mi będziesz mógł co dać... abym co na swoją rękę począł.
Larisch potrząsł głową.
— Na to się nie zgodzę — rzekł, nie dla własnego interesu, ale przez życzliwość dla ciebie. Wpadniesz w najgorsze towarzystwo... nie można obrachować skutków... przytem jesteś do zbytku skłonny się wywnętrzać... a wiesz sam, że twoje nazwisko naraziłoby się na nieprzyjemności, trzeba obmyśleć środki nadania ci innego imienia, opatrzenia w papiery... Na wsi u mnie nikt się nie dowie o tobie, ani zwróci oczów, ale w miasteczku...
— Tak, to prawda, rzekł Ernest, do Zuchtbauzu się dostać nie mam ochoty... Rozpieściłem się tu u ciebie, zleniwiałem, a tam przymusowa robota... no... i wódki nie dają.
— A ja ci śliczniuchno na górce wyrządzić każę i będziesz tam jak u Boga za piecem... oto mi idzie że tu, gdy żona przybędzie, może być ciasno...
— Wyniosę się więc — rzekł Ernest... ale cię proszę niech to nie trwa długo ta villegiatura przymusowa. Wieś w starych idyllach wygląda ślicznie, ale od czasu jak zaprowadziliście poprawne gospodarstwo, guano, gnojówki i t. d, zwolennikiem jej być trudno, i ja w niej się nigdy nie kochałem. Nawet w Ameryce włóczyłem się po miastach tylko... Potrzebuję ludzi...
— Długo to potrwać nie może, rzekł Larisch, bo ja sam za tem pilno chodzę, ale... ale muszę ostrożnie.
— To wszystko dobrze, dodał Ratsch, tylko jeszcze warunek. Muszę się dowiedzieć do Torunia, mam tam interes... a w moich łachmanach podróżnych nie ma sposobu... Postaraj mi się o odzież przyzwoitą, któraby ludzkich oczów nie zwracała.
— Cóż za interes do Torunia? zapytał radca. Kogóż ty tam możesz mieć znajomego?
— To przygoda podróżna... i znajomość okrętowa, odparł Ernest... Na statku płynąc, zwłaszcza żaglowym jak ja, dla uniknienia zbytnich kosztów, chcąc niechcąc musi się znajomić. Przyjdzie morska cisza... Stoi się w miejscu nie ruszając pod ołowianem niebem tydzień, dwa, trzy... zajada starą słoninę śmierdzącą i fasolę gotowaną... choć umieraj z rozpaczy. Naówczas najdziksi ludzie, nie mogąc sobie w łeb wypalić, zbliżać się do siebie muszą. Na to nie ma ratunku. Na statku którym płynąłem, zetknąłem się tak z jednym osobliwszym człowiekiem, rodem z tych stron, synem profesora, który z miłosnej rozpaczy rzucił się do Ameryki, chcąc zrobić majątek, aby się z Dulcyneą koniecznie zaślubić.
— I naturalnie wracał goły, a Dulcynea pewnie za innego za mąż poszła.
— O tem nie wiem — mówił Ratsch — co się tyczy młodzieńca, ten awanturnicze przebył koleje, ale w końcu poszczęściło mu się. Dwa razy się rozbijał na morzu i wyratował, pracował jak parobek, marł z głodu, aż wreszcie dostał się do Kalifornii. Ja, com tam był, mogę zaręczyć wam iż istniejszego obrazu pieklą na ziemi widzieć trudno. Dziesięć razy na dzień groziła śmierć, wrażeń i wzruszeń było więcej niż chleba. W dodatku niemal wszyscyśmy wyszli z min złota golsi niż do nich przybyliśmy. Jeden tylko ów pan Antoni natrafił na żyłę rodzimą, umiał się ukryć ze swem szczęściem (inaczejby go niechybnie zabito) i zrobił sobie cale nieszpetną fortunkę. Ale trzeba być zakochanym, żeby mając w kieszeni kilkadziesiąt tysięcy talarów, skąpić sobie chleba do gęby. Jechał ze mną na statku żaglowym, i widać już wymęczony wprzódy, zachorował, ledwie na ląd wysiadłszy. Kto wie co się tam z nim stało. Mam zapisane rodziców nazwisko, radbym się dowiedzieć czy nieborak żyje.
— Niemiec? jak się zowie? — spytał Larisch.
— Nazwisko niemieckie, ale chłopak na pół już Polak, i temu przypisać należy, iż się tak szpetnie pokochał.
— A co ci tam pilnego o nim wiedzieć! — zawołał Larisch.
— Bom do niego przylgnął — rzekł Ernest, poczciwa, sympatyczna natura, serce gorące. Tylko na tym jednym punkcie miłości oszalały.
Zamilkli. Nazajutrz Ratsch posłuszny, wyniósł się z węzełkami swemi na drugi folwark, gdzie mu równie obficie dostarczano doborowych trunków, jak w Christianhofie. Co się tyczy odzieży, o tej, przy tylu innych zajęciach, zawsze jakoś Larisch zapominał, odkładano kupienie od dnia do dnia, a w podróżnych sukniach Ratsch ruszyć się nie mógł.
Nadszedł dzień wesela; stary p. Marcin chciał je odprawić jak najhuczniej, córka i przyszły zięć sprzeciwili się temu. Zaproszony prezes sam jeden przybył, z gości był jeszcze ksiądz Grzywa, a ze strony pana młodego przyobiecany syn nie stawił się z powodu choroby. Ratsch zaś z powodu iż mu krawiec pono jeszcze nie wykończył sukni. Nie było więc nikogo.
Zdaje się że wymówka syna trochę zabolała ojca, bo był do niego przywiązanym, ale spodziewać się też mógł, iż August na to nowe małżeństwo niemiłem musi patrzeć okiem. Na list oznajmujący o niem, odpowiedział dziwnie zimno i ceremonialnie, potem kilką dniami przed ślubem wytłómaczył się chorobą.
Tegoż samego wieczora państwo młodzi wyjechali do Christianhofu, a Marcin Tygiel pozostał sam po wyjeździe prezesa i pożegnaniu księdza. Długo chodził po pustym domku stary, zacierając ręce, to zasępiając się z kolei... Niewiadome wzruszenia, radość czy tęsknota po dziecku, podziałały nań tak, że po raz pierwszy od zmiany trybu życia poczuł palące pragnienie i — napił się wódki...
Mówiono wiele o małżeństwie Marynki Tyglówny, które wszakże w życiu dwóch rodzin prawie żadnej nie zrządziło zmiany. Można rzec, że i nowożeńcy pozostali po niem tak sobie chłodno obojętni, tak niemal obcy jak byli. Tylko Marcin Tygiel z wielkiem przerażeniem córki, opuściwszy się znacznie w gospodarstwie, powrócił do żytniówki.
Ratsch także nie pokazywał się już prawie w Christianhofie, tak mu było dobrze na folwarku sąsiednim, i z tem życiem próżniaczem a wygodnem, człowiek nawykły znać do ruchu, do przygód, do ludzi, skutkiem zapewne odosobnienia, które się dziwnie przedłużało — począł na zdrowiu podupadać. A że w inne lekarstwo żadne, prócz spirytusu, nie wierzył — pogorszył nim jeszcze chorobę. Pan Larisch bardzo troskliwie się o niego dowiadywał, odwiedzał. Sprowadził lekarza który coś szeptał i coś zapisał, ale wszystko to nie pomogło i w końcu Ratsch z łóżka już nie wstawał. Gospodarz ubolewał nad tem, że jednak nałóg był zbyt już wkorzeniony, nie śmiał go nagle pozbawić trunku, dostarczając go tak obficie jak wprzódy. Wprawdzie codzień prawił kazania z tego powodu, przekonywając Ratscha że się tem gubi, że niszczy zdrowie i t. p., to jednak nic nie skutkowało.
Ratsch pił coraz zapamiętalej — koniec był niemal przewidziany, w kilka miesięcy zjawiło się delirium tremens, zwiastujące zgon, bo siły były wyczerpane. Dano jednego wieczoru znać do Christianhofu, że Ernest ma się źle bardzo. Larisch pojechał natychmiast. Nim przybył, paroksyzm ustał, ale chory leżał w straszliwej gorączce, niemal dogorywający.
Radca wszedł na palcach i drzwi zamknął za sobą. Zobaczywszy go, Ratsch ostatkiem sił porwał się i siadł na łóżku. Wyglądał okropnie, usta miał zsiniałe, oczy nabiegłe krwią, ręce drżące, całe ciało wyblakłe i znędzniałe, jakby wewnętrznym spalone ogniem. Na widok Larischa rozśmiał się.
— Ani papierów, ani butów, ani sukni! ale wódki podostatkiem żeby się zapić!
Pokiwał głową.
— Wiesz kochany Larisch, że jesteś złym człowiekiem, wyjąkał Ratsch, bijąc ręką konwulsyjnie po krawędzi łoża. Nie chciałem wierzyć, żebyś mógł być tak niedobrym, ale dziś, dziś mi to jasno jak na dłoni. Udało ci się.
— Milcz, niewdzięczny — zawołał radca zmieszany — sam nie wiesz co pleciesz z gorączki.
— O! wiem! wiem! gorączka mnie pali, ale jest we mnie dwóch ludzi — dodał Ratsch — jeden co szaleje, drugi co na niego patrzy. Ten drugi przytomny, i — jeśli jest Bóg — Larischu! — zemstę Bożą na twą głowę wymodli.
— Erneście, nie pleć — odparł uspakajając się radca — cóżem ja winien, że cię nałóg nieszczęśliwy zabija.
— Tyś nic nie winien, jam się sam twoją wódką zabił.
Bełkotał coraz niewyraźniej Ratsch i padł na łóżko. Posłano po lekarza znowu, ale nim ten przybył, chory skończył życie w najokrutniejszych męczarniach.
Około zimnego trupa pozostał nieodstępny przyjaciel prawie do rana, boć musiał zebrać papiery i pozostałości, dopilnować aby nie nie zginęło, i uporządkować ową spuściznę. — Zapewne unikając dla rodziny zmarłego następstw niemiłych, gdyby prawdziwe jego nazwisko zostało odkryte, pan radca, szczęśliwym trafem dostawszy właśnie potrzebne, papiery, o śmierci zaszłej doniósł, pod innem imieniem podając zmarłego.
Wypadek ten przeszedł niepostrzeżony prawie, nikt się nieznajomym nie interesował...
Z domem Mogilskich, pomimo, że młoda pani nie miała wielkiej ochoty ściślejszych zawiązywać stosunków, radca pragnął być na jaknajprzyjaźniejszej stopie. Nie uszło to zapewne jego uwagi, iż źli ludzie usiłowali w prezesie obudzić przeciwko niemu podejrzenie. Radca ze swojej strony pragnął dowieść, jak dalece one były nieusprawiedliwione. Namówił więc żonę, aby z Kazią i prezesową znajomość odnowiła i zawiązała jaknajściślejszą, sam zaś tak był uprzejmym i miłym dla prezesa, iż nietylko rozproszył nieufność zaszczepioną, ale go sobie zupełnie zjednał.
Zdaje się że to było równie miłem dla stron obu. Larisch osamotnione wiodąc życie, znać szukał towarzystwa i uczuł całą wartość zacnego człowieka, prezes zaś nigdy może dobrej rady i pomocy przyjacielskiej więcej niż teraz nie potrzebował. Nigdy bowiem interesa i gospodarstwo nie szły oporniej i trudniej w Mogilnej jak w tym roku. Zwierzył się z tego prezes dobremu przyjacielowi i dobremu gospodarzowi, co zaiste było najrozumniejszem. Larisch uśmiechnął się tylko.
— Szanowny prezesie — rzekł — pozwól sobie powiedzieć, że wy wszyscy gospodarujecie po polsku, a to przestarzały sposób gospodarzenia, który konkurencyi z naszym nie wytrzymuje. Bez kapitału obrotowego i znacznego nic począć nie można.
— A gdy go kto nie ma? spytał prezes.
— Albo powinien majątku się pozbyć, lub pożyczyć.
— Jakto? pożyczyć?
— Taki dług nie jest straszny: powraca się on stokrotnie; jest to dług produkcyjny.
— A jeśli na hypotekę nie znajdzie? — zapytał prezes.
— Toż przecie przyjaciół i dobrych ludzi zawsze znaleść można, a ci i bez mazania hypoteki, na prosty kwitek dadzą.
Prezes zmilkł.
Larisch w parę dni narzucił mu się sam z kapitałem dziesięciu tysięcy talarów, które uważał za niezbędne do podźwignięcia gospodarstwa i porobienia ulepszeń. A że był człowiek delikatny, dawszy pieniądze jakoś znikł i usunął się na parę miesięcy. Tymczasem w Mogilnej nim przyszło do reform agronomicznych, nagle się interesa pogorszyły, tak, że nie było innego środka, tylko pożyczonego kapitała użyć na najpilniejsze wydatki.
Stosunek przyjacielski p. Larischa z domem Mogilskich ściślejszym jeszcze uczyniła przyjaźń Marynki dla Kazi z każdym dniem żywsza i rosnąca, a choć p. Jacek pełen był obawy, i ostrzegał, powtarzając bodaj jedyny wiersz łaciński jaki zapamiętał: Timeo Danaos, śmiano się z jego germanofobii.
Poczciwy Larisch był najlepszym przyjacielem rodziny i domu, coraz w nim nowe odkrywano przymioty; prezes mówił często, iż szczęśliwy był, że go poznał, że to istotnie był złoty człowiek.
Nawet owa głucho jakoś opowiadana historya o śmierci biednego Ernesta Ratscha wyszła na dobre Larischowi i milczenie jego o niej uważano za skromność, a miłosierdzie nad ubogim i moralnie upadłym człowiekiem, wysoko go w opinii podnosiło. Zdaje się że radca pilno też pracował nad poufałem zbliżeniem się do Mogilskich, i korzystał ze wszelkiej zręczności, która mu serce ich zjednać mogła. Nieświadomym sprzymierzeńcem jego w tej sprawie była żona, którą się umiejętnie posługiwać umiał.
Po długiej dosyć niebytności Witold też powrócił do rodziców i miał tu pozostać czas jakiś. Spotkanie z Marynką było nieuniknione, gdyż ona codziennym prawie była gościem w Mogilnej; ale przygotowana doń p. Larischowa, umiała wszelkie niebezpieczeństwo usunąć i znaleść ton przyzwoity, ośmielający Witolda zarazem, a mogący go powstrzymać w pewnem oddaleniu.
Witold na widok pięknej pani, dziś piękniejszej może niż kiedykolwiek była, rozgorzał na nowo, ale powaga jej i chłodna krew dała mu poznać, że nie może i nie powinien nic żądać nad przyjaźń serdeczną. Chłopak, który kochał poczciwie, poczuł się do obowiązku ukrywania swej namiętności i walczenia z nią. Nikt oprócz Marynki ani się tej walki domyślał...
Tak stały sprawy w Mogilnej i Christianhofie. W Strzelnie p. Marcin, napiwszy się raz nordhauserówki, zaniedbał gospodarstwo i nieco dumny z tak milionowego zięcia, spędzał czas w sposób niezbyt przykładny, jeżdżąc do miasteczka, zkąd regularnie skłóciwszy się powracał do domu, najeżdżając córkę, napróżno usiłującą odzyskać władzę nad nim dawną, i potrosze wyprawiając burdy ze starymi znajomymi, gdy nie było co lepszego do roboty... Larisch z nim był chłodny, na pozór nie zajmujący się wcale jego sprawami, ale chwilowo znać było, że go ten teść niecierpliwił i draźnił. Przyjeżdżał często nawet napiły, a w takim razie najmniejsze słowo poruszało go do straszliwych gniewów. Larisch wszakże ani żonie, ani nikomu na to utrapienie się nie poskarżył.
Jeden ksiądz Grzywa z całą swą otwartością Marcina łajał, groził mu i starego grzesznika nie oszczędzał. Tygiel milczał, ale po wyjściu księdza brał się do nordhauserówki.
— Na to on ksiądz, żeby gderał — to jego rzecz, księdza mus słuchać spokojnie, bo kogóż już będziemy słuchać, jeśli nie ich!...
Marynka w cichości często nad ojcem płakała — ale on zbywał ją śmiechem, nie myśląc się dać powodować nikomu. W gruncie może nie zły człowiek, długą niedolą był popsuty, a po niej nagłe szczęście obałamuciło go do reszty. Sam powiedział, że już na świecie nie miał co robić, tylko resztę dać należało mu się w zapłacie za dawne kłopoty i biedę.
Jakie było pożycie małżeństwa, o tem nikt wyrokować nie mógł. Widziano ich zgodnie, spokojnie i grzecznie z sobą obchodzących się, bez najmniejszej oznaki czułości. Larisch był dla żony uprzedzającym o tyle, o ile to w obyczaju niemieckim bywa; ona dla niego powolną. W domu rządził więcej sam pan niż pani, ale jej woli, jeśli ją rzadko objawiła w sposób niewyraźny, starał się zadość uczynić. Najciekawsi ludzie, co z najmniejszych oznak starają się tajemnice małżeństw odkrywać, tu nic wyszpiegować nie mogli.
Mówiliśmy, że po śmierci Ratscha radca przez troskliwość jakąś zabrał był papiery wszystkie, które się przy nim znajdowały. Między innemi był tam brudny zeszyt przez nieboszczyka doktora filozofii nakreślony, na pokładzie okrętu, który go wiózł z Ameryki. Dziennik ten pełen szczegółów, pisany z ironią gorzką i dowcipem, skrzętnie odczytał radca. Nie było w nim najmniejszej aluzyi do przeszłości, po większej części obrazki kreślone z natury bardzo trafnie, może przeznaczone przez autora do jakiego przyszłego dzieła.
Larischowa lubiła czytać, mąż raz rzucił przy śniadaniu na stół te papiery, w nadziei, że ją zajmą. Sam zaraz wyjechał do gospodarstwa. W istocie, Marynka z zajęciem, jakie każdy dziennik z życia rzeczywistego wzięty obudzą — czytać go poczęła. Od pierwszych wierszy zaintrygował ją ten człowiek, który ze wszystkiego dowcipkować umiał o głodzie i chłodzie. Zabrała z sobą zeszyt, do którego inaczej jak przez rękawiczki dotknąć się nie było można i poszła z nim do swego pokoju. Tu usiadła, sądząc, że czytanie potrwa chwilę, ale opowiadanie ciągnęło, zajmowało, przywiązywało i wstać a rzucić go nie było podobna.
Nagle wśród tego spokojnego zajęcia, ktoby był patrzył na Marynkę, przestraszyłby się wrażenia jakie dziennik uczynił na czytającej. Ręce się jej zatrzęsły, porwała się, chwyciła zeszyt, pobiegła do okna, jakby oczom nie wierząc, głuchy wykrzyk wyrwał się z jej piersi, stanęła wryta. Oczy biegły po kartach, które zdawała się pożerać łakomie, biegły, iskrzyły się, przerzucała stronnice, nie siadła, aż doczytała do końca. Wówczas dopiero rzuciła się na krzesło z oczyma suchemi, z piersią bijącą, i przycisnęła czoło rękami, jakby szukając myśli w rozburzonej wspomnieniami głowie.
Łatwo się domyśleć, że Ernest w dzienniku opisywał historyą biednego chłopaka rozkochanego, który nie był kim innym, tylko owym młodości towarzyszem Marynki. Jego wytrwanie, niebezpieczeństwa przebyte, podróż, choroba, jego wiara w przyszłość z którą powracał — do łez pobudziły nieszczęśliwą. — A ja! a ja! — rzekła w duchu — nie miałam wiary, wytrwania, nadziei i stałam się dlań...
Nie dokończyła ze łzami.
Z dziennika widać było, że wysiadłszy na ląd, zachorował Antek, — któż wie? umarł może, gdyż nie słychać było o nim wcale, lubo wróciwszy do rodziców, gdy się o losie Marynki dowiedział, mógł, zrozpaczywszy, popaść w nową chorobę. Czuła się winną w obec niego. W pierwszej chwili głowa się jej zawróciła, niepokój, nadzieja wprawiły ją w gorączkę gwałtowną. Musiała całej siły użyć, by się poskromić i nie dać nic wracającemu mężowi poznać po sobie. Pomimo to p. Larisch znalazł ją tak zmienioną, iż się zapytał czy się słabą nie czuje. Żona odpowiedziała mu, że czytanie rękopismu dziwne, przykre, głębokie na niej zrobiło wrażenie, któremu jeszcze obronić się nie mogła.
— Takie wrażenie — odparł sentencyonalnie Larisch — czyni każdy obraz z natury. Rzadko artystyczna prawda dosięgnie tej siły, jaką ma prawda życia...
Na tem skończyła się rozmowa.
Larisch, zawsze zatrudniony gospodarstwem i interesami, odszedł, Marynka zażądała, aby jej zaprzężono konie, chciała pojechać do ojca. Spełniono jej życzenia natychmiast; do Strzelna było niedaleko. Poruszona jechała tam w nadziei, że p. Marcina znajdzie w takim stanie, by z nim otwarcie mówić mogła. Wierzyła w jego miłość, potrzebowała rady i pociechy.
Było to w przedwieczornej godzinie. Tygiel znalazł się w istocie w domu, ale po obiedzie usnął w krześle, puściwszy z rąk fajkę. Turkot wózka go przebudził. Szczęściem dla niej był w istocie prawie zupełnie trzeźwy i myśl miał nie zamąconą niczem.
Widok córki, której uczucia nawykł był czytać na twarzy, zrazu go przestraszył. — Ha! Niemczysko już coś zmalować musiało. Marynka wygląda jak oparzona. Nie mała rzecz być musi, bo ona nie traci głowy łatwo.
Tak myślał Tygiel, witając się z córką i wpatrując się w nią bacznie. — Co ci to jest? — zawołał.
Marynka także usiłowała z twarzy ojca wyczytać, czy w tej chwili otwarcie z nim mówić mogła. Powiodła ręką po czole i z wyrazem boleści rzekła. — Ojcze kochany, córka przychodzi do ciebie po radę, pomoc, pociechę.
— Co się stało! — ryknął Tygiel — jeśli niemczysko winien, ja go na gorzkie jabłko stłukę.
— A! nie o niego idzie — przerwała Marynka.
— Więc gadaj! cóż? co ci jest?
Marynka siadła i drżącym głosem poczęła opowiadanie. Ojcu nie tajna była historya, o mało nie pobił się już z rodzicami Antoniego wówczas, gdy mu się żenić zabraniali. Córka powtórzyła mu co znalazła w odczytanym rękopiśmie.
— Ale bądź co bądź — odparł ojciec — jesteś żoną Larischa, niema co już o nim myśleć.
— Tak — zawołała Marynka — zostałam jego żoną, myśląc, że Antek nie żyje. Żadna siła ludzka... Zaczęła płakać, ojciec wstał zakłopotany.
— A co ja ci mam radzić, i co poczynać! Trzeba zostawić rzeczy, jak tam je Pan Bóg nastroi.
— Ale przynajmniej dowiedziećbym się pragnęła czy żyje. Rodzice przecież wiedzieć muszą o nim.
— Jeżeli żyje — zawołał Marcin — no, to ci z tego nic, bo uczciwą kobietą jesteś, a Larisch na rozwód nie pozwoli.
Marynka szepnęła cicho.
— Ja nie wiem!
— Jeżeli umarł, toś go też dawno w sercu pochowała, niema się co śpieszyć a szukać mogiły.
— Choćby mogiły — dodała córka.
Tygiel się rozczulił jakoś, westchnął. — No — rzekł, chcesz, to pojadę na zwiady, ale cię proszę cokolwiek jest i będzie, bezemnie kroku żadnego nie czyń.
— Tego pewnym być możesz.
Rozstali się po krótkiej rozmowie, Marynka wróciła do domu, a Marcin tegoż dnia pojechał do Torunia.
Można sobie wystawić z jakim niepokojem powrotu jego oczekiwała Marynka, zmuszona ukrywać go i przywdziewać tę maskę powszednią, której najmniejszą zmianę bystre oko męża rozeznać umiało. Dwa dni nie było o Tyglu ani słychu, ani wieści. Trzeciego dnia pieszy posłaniec przyniósł karteczkę, na której nabazgrał, że chory powrócił i życzy sobie z córką zobaczyć. Natychmiast zaprzężono konie.
W istocie pan Marcin chorym nie był, ale rozmówić się chciał z córką na osobności. Wszedłszy, rzuciła mu się na szyję drżąca, szepcząc — ojcze — mów — powiedz, umarł?...
— Żyje — bądź spokojną — odparł ojciec. Siadaj — pomówimy. Dobrze się stało, żem sam pojechał, inaczej mógłby był chłopiec zwaryowany sam tu przylecieć, bo już od kilku dni z łóżka wstaje. Rodzice mu powiedzieli, żeś za mąż poszła, ale to nie pomogło. Zabierał się uciekać, gdym przybył, ale go ojciec i matka, nie odstępując krokiem, dzień i noc strzegli. Dowiedziawszy się o nim, poszedłem wprost do domu. Chcieli mi drzwi zamknąć przed nosem, tylko że ze mną nie łatwo. Jak mnie zobaczył, tak padł prosto na szyję, wołając — coście uczynili, zabiliście mnie, zabili!
Ledwie go jakoś uspokoiłem, żeby pogadać rozsądnie.
Naprzód, nie głupim, nie przyznałem mu się, że przyjechałem umyślnie, powiedziałem żem się o jego powrocie przypadkowo dowiedział i rad byłem posłyszeć co się z nim działo.
— Ale, powiem ci — dodał Tygiel, juści nie mogę zaprzeć, że mi dawnego Antka coś nie coś przypomina, jednak minąłbym się z nim sto razy w ulicy i nie poznałbym go pewnie, tak się strasznie odmienił, zestarzał, zbiedniał, ogorzał... Nie — rzekł, jakby sam do siebie — niepiękny, wcale niepiękny. Zato, z jakie z pięćdziesiąt tysięcy talarów przywiózł z sobą...
— Będzie żyć? wyzdrowieje?
— Doktór mówi że wyjdzie.
Marynka złożyła ręce, jakby do cichej modlitwy.
— Czy mnie przeklina?
— A za cóż? — odparł Tygiel — sam sobie winien, jam mu to wręcz powiedział; żeby się był choć zgłosił. W istocie jednak okazuje się, iż do rodziców pisywał, tylko się oni z tem taili, sądząc, że mu ta miłość przejdzie, a miłość dla Marynki — rzekł p. Marcin tryumfująco — nie przeszła!
— Szło mi tylko o to, ażebym o jego losie wiedziała — szepnęła Marynka zarumieniona, reszty niech Bóg sam jak zechce dokona...
Nazajutrz p. Larisch zmuszonym był jechać do Berlina; o przyczynie nagłej podróży nie mówił żonie, ale z pewnych oznak domyśleć się mogła, iż potrzebował się widzieć z synem. Wszystkie jego kroki zawsze jakąś tajemnicą były okryte. Spytał na wyjezdnem Marynki czy będzie w Mogilnej lub u ojca, i czy ma dla niej konie przygotować, pożegnał ją jak zwykle z chłodną grzecznością i kazał się odwieść do pierwszej stacyi.
Od czasu powtórnego ożenienia ojca, stosunki jego z synem jeszcze były chłodniejsze niż kiedykolwiek. August dochodził do pełnoletności; nigdy on serdecznym nie był dla radcy, teraz stał się niemal zupełnie obcym. Dwa razy na parę dni ceremonialnie przybył do Christianhofu — okazał jawnie, że się tu nudził; postanowił wycieczkę zrobić do Turyngii, drugą razą do Szwajcaryi i więcej się nie pokazywał. Wszystko wiedzący ojciec wiedział i to, że August był nań zagniewany. Przy całej pozornej lekkomyślności burszowskiej, umiał się dobrze rachować, ożenieniu był nie rad, bo mu ono tylko czterdzieści tysięcy talarów matki zabezpieczało, a całą majętność ojcowską widział zagrożoną. Rachował też, że młoda żona wymoże zapisy, i że młode siostrzyczki i braciszki przybyć też z czasem mogą.
To go oziębiło dla ojca.
Larisch nie zmienił względem niego postępowania wcale; cierpiał, lecz nie mówił z nim nigdy o interesach, zdawał się czekać. Jednego dnia zatelegrafował do syna, iż potrzebuje się z nim widzieć, co wcale zadziwić Augusta nie mogło, bo właśnie w tych dniach dochodził do pełnoletności. Przygotowywał się on do doktoryzacyi, która mu karyerę urzędniczą otworzyć miała, a zarazem dożywał resztek burszowskiego żywota, po którym miało nastąpić owo wystygłe życie spokojne, którego każdy niemiec pragnie młodość wyszafowawszy co najprędzej, by mu zawadą nie była do przyszłości...
Odtelegrafował ojcu p. August, iż go oczekuje, i wiedząc, że oszczędny radca nie rad staje w hotelu, przygotował się na jego przyjęcie. Zajmował on wcale porządne mieszkanie przy Francuzkiej ulicy, którego jeden pokój oczyścić kazał dla ojca. Pozostała w nim tylko znakomita kolekcya fajek na ścianie, rapiery, maski i godła tego związku, do którego p. August należał.
Rad nie rad wybrał się nawet młodzieniec na kolej, aby ojcu nie chybić i przywiózł go z sobą do domu. Radca nie okazywał zrazu wcale z czem przyjechał, mówiono o rzeczach obojętnych. Rozmowa jednak wcale nie ożywiona, przedłużyła się dość późno w noc. Już p. August poziewać zaczynał, gdy Larisch przekonawszy się, że wszystko w domu spało i nikt im przeszkodzić nie może, wstał z pewną powagą i przed synem stanął.
— Panie Auguście — rzekł głosem podniesionym, przybyłem tu, ażebym się z tobą rozmówił jak z mężczyzną. Mam rzeczy wielkiej, największej wagi do powiedzenia, i o bardzo wielką też uwagę proszę.
— Dotąd wychowywałem cię nie odkrywając ci myśli moich, bom pragnął, ażebyś je sam w sobie życiem wyrobił. Czuwałem nad tem, aby ich genezę ułatwić. — Sądzę, iż się to stało. Ani ja, ani ty, idealistami nie jesteśmy, ale ludźmi z mięsa i kości, którzy zadanie życia i środki wiodące do spełnienia go pojmują jasno. Człowiek stworzony jest, aby wedle siły posiadanej ludźmi na korzyść swą owładnął a bezwiednie ideę, która społeczność jak do niej należy ożywia, urzeczywistnił. Po za tem są mrzonki tylko. Ideę społeczności, rzecz o której piecza nie do nas należy, wyrabia prawo ogólne. Do nas należy jak największą siłę pozyskać, i jak największą summę niezawisłości a potęgi, potęgą tą w warunkach bytu społeczeństw dzisiejszych jest — pieniądz, mienie. Bez niego nic. Geniusz redukuje się do talarów i przedstawia kapitał tylko. Przedewszystkiem chciałem być bogatym, i chcę, byś ty był bogatym. Mienie, to panowanie.
August wysłuchał tego wstępu i głową kiwnął na znak przyzwolenia.
— Jakkolwiek ci się zdawać może teraz, iż nie potrafiłem mojego programu wypełnić, proszę się z sądem zatrzymać.
Na jedną chwilę nie straciłem z oczów interesu mojego i twego.
August spojrzał znacząco i brwiami poruszył z niedostrzeżoną ironią. Ojciec mówił dalej.
— Jestem obowiązany dziś, gdy dochodzisz do pełnoletności, wtajemniczyć cię w to, com uczynił, wskazać co masz robić, wytłumaczyć, co ciemne. Być może, iż i ty do spełnienia mych planów będziesz mi potrzebnym...
— Jeszcze raz ci powtarzam, nim sądzić będziesz, wstrzymaj się. Powiem ci naprzód, że oprócz Christianhofu, już dziś mogę cię powitać, jako pana i dziedzica na Mogilnej, najpiękniejszej rezydencyi i najintratniejszym majątku w okolicy. Ty masz na nim czterdzieści tysięcy talarów, ja przeszło dziesięć, resztę pokrywa landszafta; gdy godzina wybije, majątek będzie naszym, a raczej twoim.
W oczach Augusta odmalowała się pewna radość, umiarkowana wszakże i niedowierzająca.
— Na tem nie dosyć — dodał radca zniżając głos. Pewien jestem, żeś mi za słabość, za winę poczytał ożenienie? — nieprawdaż?
Syn spojrzał ojcu w oczy, ale nie śmiał odpowiedzieć.
— Tego małżeństwa nikt niewtajemniczony, zrozumieć nie mógł, tym czasem ono mnie wiodło, nie odwodziło od celu. Wiedziałem wiele rzeczy, o których nikt nie wiedział. Omyliłem się w jednej rachubie, druga jak sądzę, zupełnie się powiodła. Ta panna wcale nie pospolitych przymiotów, obudziła była miłość w panu Witoldzie Mogilskim, rachowałem naprzód na niego. Byłby mi musiał rozwód opłacić, ale młody Mogilski mnie zawiódł, pomimo, iż dokładałem starań, aby się ta pasya w nim rozwinęła. Z drugiej strony przyszła mi w pomoc młodociana miłość człowieka, który teraz wrócił z awanturniczej podróży wzbogaconym i gotów jest wszystko Marynce poświęcić. Czekam na propozycye z tej strony, przyjść mającą lada chwila. Poczyniłem ku temu kroki potrzebne. Jest to kilkanaście tysięcy talarów zyskanych na jednej karcie.
Larisch zatrzymał się patrząc na syna, chcąc się przekonać, do jakiego stopnia uwielbienie w nim obudził. August stał w istocie osłupiały, poglądał na ojca, jakby uszom nie wierzył.
— Te rzeczy mówią się tylko między nami, dodał ojciec; mojem staraniem będzie, ażeby oba interesa dokonały się same przez się, bez mojego do nich widocznego dołożenia się, prawie mimo i przeciwko mej woli.
— Właśnie do jednego z nich pomoc twoja jest mi potrzebną — rzekł radca. Dochodzisz w tych dniach do pełnoletności, świat powinien sądzić, że my jesteśmy źle z sobą. Tłumaczy to aż nadto ożenienie moje. Ja na Mogilnej posag twej matki umieściłem, waćpan go natychmiast wypowiesz, mimo mej woli. Najusilniejsze starania w żadnym razie nie powinny cię odwieść od tego postanowienia, bo od niego nabycie Mogilnej zawisło. Ja także będę się starał, prosił, wstawiał, nalegał, tak mi wypada; ty pozostaniesz niewzruszonym.
Syn, który do tej pory słuchał milczący i nieodzywał się ni słowa, zawołał nagle;
— Ojcze... to prawdziwe arcydzieło przebiegłości i rozumu! ale cóż ludzie powiedzą?
— Ludzie nic powiedzieć nie mogą, bom nie popełnił najmniejszej nawet niedelikatności. Ja będę bronił tych nieszczęśliwych Mogilskich. Ich upadkowi zresztą winien nie jestem; jeśli nie my, ktoś inny byłby pochwycił ten smaczny kąsek.
Nie mam sobie nic do wyrzucenia. Byłoby szczerym sentymentalizmem z mej strony, gdybym unosząc się jakiemiś względy osobistemi, komu innemu dał wziąć to, co my zabrać możemy. Nieuczciwości nie popełniłem. Ale przecież ktośby tę Mogilnę musiał kupić, bo oniby się na niej nie utrzymali w żaden sposób. Katastrofę być może iż przyśpieszyłem, ale to dla nich jest raczej dobrodziejstwem, niż krzywdą. Zresztą Mogilskim pomożemy o ile się tylko da, aby wyszli z resztkami mienia cało, chociaż będzie tam tego bardzo szczupło.
— Nie mniej, chociaż to dla nas rzecz obojętna, zawołał August zamyślając się — wrzask znowu podniosą wielki, że ich wywłaszczamy.
— Na mnie nie mogą — odparł radca — ja stoję i stać będę na stronie. Ty zaś, człowiek obcy, pilnujesz swojego interesu. Jesteś pełnoletni, znasz ich zaledwie, stoisz na boku.
— Nie mogę wyrazić jak mnie to cieszy — uśmiechając się zawołał młody człowiek — to prawdziwie pańska rezydencya! Ten dwór stary zrzucę i wystawię mały zameczek z czerwonej cegły, prawdziwe cacko, dam herby nad drzwiami, gotyckie wnijście. Posiadanie dóbr rycerskich i zamku, nada nam charakter starej szlachty.
Widocznem było, że to najwięcej pochlebiało młodzieńcowi.
Ojciec pochmurniał nieco.
— Tak, pojmuję tę fantazyą — rzekł — ale nie życzyłbym tej chorobie junakierstwa dać wziąć góry nad sobą. Jest ona niebezpieczną czasami. Stare junkry nie łatwo przypuszczają do bractwa, wkup drogo kosztuje, a widzieliśmy przykłady tych, co wcisnąwszy się w to koło, nie długo w niem pożyli i wyszli zrujnowani.
August się chłodno uśmiechnął.
— Byłbym bardzo nieszczęśliwym — odezwał się — gdybym nie odziedziczył po was, ojcze, choć małej cząstki tego zmysłu praktycznego, który wy w tak wysokim posiadacie stopniu. Nie przeczę, że uśmiecha mi się wnijście do stronnictwa, które, bądź co bądź, jest dziś silniejszem niż kiedykolwiek, pomimo sykań demagogicznych i socyalistowskich, ale i to wiem, kochany ojcze, że szlachecka tarcza musi się oprzeć o dobrą podstawę, aby się nie obaliła. Urok dziwny pękł, siłę stanowi tylko trzymanie się rządu i pieniądze. Zresztą mamy środki okazywania zamożności nie kosztowne, i w tem wiek postąpił, nie potrzeba dziś ani dworzan, ani pachołków, ani licznej zgrai darmozjadów.
— Wrócimy do spraw naszych — przerwał radca. Po dojściu do pełnoletności, ty, bez mojej wiedzy i woli, na przekór mnie wypowiadasz kapitał, ja bronię Mogilskich.
— Ale ja swoję rolę rozumiem doskonale — rzekł śmiejąc się akademik, proszę mi nie ujmować, sądząc, że ją należy dyktować jak studentowi.
— Mogilna w pół roku zostanie sprzedaną przez publiczną licytacyę, do której ty staniesz z mojemi pieniędzmi. Zresztą dopłacić pewno nie przyjdzie wiele.
— A jeśli oni znajdą kredyt i kapitał mi spłacą? spytał niespokojny August.
— To być nie może — rzekł tryumfująco Larisch. O wszystkich kapitałach jakiekolwiek w okolicy najdalszej istnieją i są do rozporządzenia, wiem doskonale. Tam gdzie było potrzeba poczyniłem zabiegi, ażeby pieniędzy dostać nie mogli, czas jest właśnie wybrany tak, że ci, którzyby ratować chcieli, kapitałów podnieść nie będą w stanie. Musisz kupić Mogilnę, ale moja rola, mój udział, nie przeczę, ciężkim będzie. Radca starł pot z czoła.
August, zapaliwszy cygaro, przechadzał się niespokojny po pokoju, na jego twarzy znać było przelatujące sny i marzenia o zamku i dobrach rycerskich; zużyty i ostygły odzyskał prawie młodzieńczą żywość, bawiąc się tem rzuconem przez ojca cackiem lśniącem. Podszedł tuż, ujął radcę za rękę, strząsnął nią i pochylił się do ramienia, dziękując mu.
— Kochany ojcze — zawołał — daruj mi, byłem względem ciebie niesprawiedliwym, nie znałem cię dosyć. Dziś widzę, ile uczyniłeś dla przyszłości mojej. Więc nawet to ożenienie...
Radca milczący usiadł..
— To ożenienie — rzekł — było rachubą omyloną i jeszcze nie jestem pewnym, czy mi się ono wynagrodzi. W moim wieku inaczej nazwaćby się mogło szaleństwem. Rachowałem do zbytku na naturę zapalną Witolda, na jego namiętny narodowy charakter, na rozpoetyzowaną panią. Dziś liczę już tylko na amerykanina i na tym omylićbym się nie powinien.
— A jeśli ta rachuba omyli? — zapytał syn. Radca nie odpowiedział nic, potrząsnął tylko głową.
Dwaj rachmistrze zapuścili się w szczegóły wykonania i formalności, jakich interes wymagał; ojciec chciał jak najtroskliwszą dać instrukcyą synowi, aby potem już jej powtarzać nie potrzebował.
Rozmowa pociągnęła się długo w noc.
Powróciwszy do Christianhofu, radca zajął się jak zwykle gospodarstwem i interesami. Mniej przejęta własną boleścią kobieta, byłaby dostrzegła, że Larisch powróciwszy z wycieczki, badał starannie fizyognomią żony, ale czynił to ukradkiem, ostrożnie i nie dając po sobie dostrzedz niepokoju. Marynka nie domyślała się wcale, iż mąż tak dobrze był uwiadomiony o tem co się jej przeszłości i teraźniejszości tyczyło.
Po długich walkach z sobą, postanowiła nie uczynić już żadnego kroku i nie rozżarzać bolesnych wspomnień... Kosztowało ją to wiele, ale kazała sobie zapomnieć i wytrwać przy nowych obowiązkach, poświęcając im najdroższe serca nadzieje...
W domu szło wszystko po dawnemu, bez najmniejszej w życiu zmiany. Larisch był grzecznym jak zawsze, przyzwoity ale chłodny. Przez dni kilka po powrocie starego p. Marcina, wiadomości też od niego nie było, — gdy jednego poobiedzia odebrała Marynka od ojca kartkę, oznajmującą jej, że trochę niezdrów, radby się z nią zobaczył. Kartkę tę przyniósł jej sam mąż odczytawszy ją wprzódy, i badając wrażenie, jakie ona uczyni.
— Ojciec chory — zawołała żywo Marynka — chciałbym zaraz pojechać do niego.
— Zdaje mi się — odparł mąż — iż on życzy sobie widzieć się z tobą dopiero jutro.
Marynka spojrzała na kartkę.
— Ale im prędzej tem lepiej! zawołała.
— Jak chcesz, jak chcesz, tylko mi się zdaje, że dziśby nawet trudno było o konie.
— To tak niedaleko...
— Wierz mi, zatrzymaj się do jutra — dodał radca — wszak ojciec tak pisze, a człowiek mi mówił co przyszedł z kartką, że tak chorym nie jest, aby się obawiać o niego można. Widział go przechadzającym się.
To mówiąc, spojrzał na żonę, która stała zdziwiona. Larisch miał widocznie powody jakieś niewypuszczania jej dnia tego, a że umiał na swojem postawić — namówił ją na to czego żądał.
Wszystko było rachubą w tym człowieku, i na ten raz szło mu wielce o to, ażeby Marynka nie przybyła zawcześnie; był bowiem uwiadomiony sekretnie, że Marcin miał nazajutrz u siebie zapowiedziane odwiedziny pana Antoniego. Znając żonę, wiedział że zawczasu się dowiedziawszy iż ma przybyć, uciekłaby niezawodnie, unikając spotkania, a szło mu o to, aby ułatwić widzenie się z przyjacielem młodości.
Wszystko było jak najgrzeczniej ukartowanem.
Nazajutrz rano Larisch zapowiedział, że jedzie do Mogilnej, aby się o zdrowiu prezesa, który często zapadał, naocznie przekonać. Prawie jednocześnie, gdy Marynka wyjeżdżała do Strzelna, on wyruszył do Mogilnej.
Znalazł wszystkich, jak zwykle, zebranych w kółku serdecznem, które rodziny szczęście stanowiło. Prezes, mając przy sobie żonę, córkę, syna, zapomniał o troskach, o chorobie, odzyskiwał wesołość, świat cały i ludzi widział z anielskiej ich strony. — Gdy dano znać o przybyciu Larischa, podniósł się z krzesła i pośpieszył na jego spotkanie, chociaż, cierpiąc na nogi, z ciężkością się poruszał. Kochał bardzo tego poczciwego Larischa i czuł się w obowiązku kochać go za wszystkich co go nienawidzili.
— Jak się masz, kochany radco — zawołał — ot toś mi niespodziankę milą uczynił. Siadajże, proszę.
— Jak zdrowie, bom się tylko o nie spytać przyjechał.
— Cóż chcesz! stare drzewo skrzypiące, ale mam się lepiej...
Zagajona tak rozmowa poszła gościńcem powszednim, mówiono o przerozmaitych rzeczach, a że ani pani Anna, ani reszta rodziny nie dzieliła owego zapału ojca dla Larischa, wszyscy aż do Witolda powysuwali się zwolna i zostawili ich samych.
— Jeździłeś, słyszałem, do Berlina? — zapytał prezes.
— A tak, tak, musiałem — rzekł wzdychając ciężko Larisch i oczy spuścił. Radca popatrzył nań z serdecznem współczuciem.
— Cóż to tam? jakiś niedobry interes? spytał.
— Interesu nie miałem żadnego, rzekł Larisch, wielce zasmuconą czyniąc sobie minę, ale miałem domową sprawę niemiłą. Nie będę przed kochanym prezesem taił tego, bo wiem że mi sprzyjasz. — Mam domowe familijne zmartwienia... Moje ożenienie zupełnie odstrychnęło syna odemnie. Boli mnie to wielce, bo go kocham.
Tu Larisch, wzdychając znowu, potarł oczy, aby poczciwy prezes mógł go posądzić, że łzę wybuchającą wstrzymuje. Łzy nie było na powiekach, ale się oczy zaczerwieniły. Prezes położył mu rękę na kolanach i rzekł.
— Uspokój że się, nie martw... to z czasem przejdzie. Przekonać się musi o zacności tej kobiety... uprzedzenie zniknie i wszystko to jak najpiękniejszą zgodą się skończy...
— Daj Boże — rzekł Larisch ponuro — ale też z wielu innych względów nie jestem kontent z syna. Nie mam sobie nic do wyrzucenia, gdyż wychowaniem jego zajmowałem się jak najstaranniej i nie mogłem uczynić tego com sobie życzył. Wpływy młodzieży, sama stolica może podziałały nań tak, że mi z niego pruskiego junkra zrobiono... Nie mam najmniejszej nad nim władzy, nie słucha mnie, przeciwia mi się, a teraz gdy doszedł do pełnoletności, obawiam się, ażeby nie postawił mi się wbrew nieprzyjaźnie...
— Ale zmiłuj się! radco kochany — zawołał Mogilski, to nie może być, to niepodobieństwo. Pessymista jesteś, widzisz zbyt czarno...
— Znam mego syna — rzekł radca, twarda i nieugięta natura...
— Toć wreszcie nic ci tak przykrego uczynić nie może, bo ręczę, że choć twardy, ale szlachetny wziąć musiał po ojcu charakter...
To mówiąc, prezes uścisnął sąsiada... Nie smuć się, proszę, zawołał — nie przewiduj... wszystko będzie dobrze...
Rozmowa skończyła się kilku westchnieniami.
Larisch spojrzał parę razy na zegarek, był jakiś niespokojny, podraźniony, przebąknął coś o pilnych interesach i chciał się żegnać. Mogilski go wstrzymywał.
— Chętniebym został — odpowiedział, ale i żony mojej niema w domu, muszę powracać. Któż wie, może nawet zajadę do Strzelna, bo dali nam znać, że stary pan Marcin chory i żona tam do niego pojechała... Jestem o nią niespokojny... Tak przywiązana do ojca!!
Prezes tak słuszne pobudki pośpiechu widząc, nie chciał już się napraszać, aby został. Jakoż pan Larisch siadł do wózka i kazał jechać do Strzelna.
W drodze, jakoś już nie zbyt daleko ode dworu, przypomniał sobie, że konie mogą być w domu potrzebne, a bryczka druga już jest w Strzelnie, odprawił więc swoję do Christianhofu, a sam poszedł pieszo...
Gdy Marynka przybyła do chorego ojca, zdziwiła się wielce spotykając go uśmiechniętego dziwnie w progu izby; Tygiel był w humorze wybornym i twarz jego nie okazywała najmniejszego śladu choroby. Miała wszakże na sobie wyraz jakiś dziwny, niezwykły, który Marynkę prawie przestraszył.
— A! chwała Bogu, napróżno mnie zaniepokojono — zawołała — ojciec zdrów.
— Jak ryba, moje dziecko — odezwał się Marcin, ale musiałem ci napisać żem chory, boby może niemczysko z końmi dziwaczył. Chodź ino, chodź — dodał, wiodąc ją za rękę.
W tej chwili ustąpił nieco na bok i w pokoju, stojący przy stole, blady, okazał się mężczyzna, którego oczy ciemne wlepione były w Marynkę, nim go spostrzegła z wyrazem upojenia, szczęścia i strachu razem. Człowiek ten był młody jeszcze, ale znać przecierpiał już bardzo wiele. Lice miał spalone, ogorzałe, wyżółkłe... z którego młodzieńczych rysów pozostały tylko główne linie, typ szlachetny, przypominający Schillerowską maskę. Znać było, że nie żył jeszcze długo, ale zarazem, że przebolał straszliwie, że młodości nie postradał całej, ale ją nad miarę w walce ciężkiej wyczerpał. Czoło było obnażone wysoko, włos zrzadły, ciemnemi smugi obwiedzione powieki, usta sine... Ręce, które trzymał sparte na stole, drżące, wybielałe były chorobą i osnute jak siecią wydatnemi żyłami sinemi.
Marynka spostrzegła go i stanęła jak wryta, chwilę trwała jakaś niepewność, wahanie, przestrach, chwyciła się za czoło i żywo pośpieszyła ku niemu, ale z powagą i odzyskanem panowaniem nad sobą.
— Antoś — zawołała.
— Cień mój tylko — wyjąknął młody przybysz... mogłażeś mnie... pani (dodał pośpiesznie) poznać.
— Rysy się nie zmieniają, póki się dusza nie zmieni, szepnęła Marynka, postępując ku niemu. A! przecierpiałeś tyle... słyszeliśmy, ja wiem.
— Zapomniałem już o wszystkiem — zawołał Antoś biorąc jej rękę, którą zaledwie dotkniętą ustami jego, cofnęła z jakimś przestrachem.
Potem milcząca, podniosła tę rękę i na palcu pokazała mu złotą ślubną obrączkę.
Antoś pobladł jeszcze, spuścił oczy — milczał.
Tygiel patrzył na tę scenę, założywszy ręce na plecy i ruszał ramionami.
— A to piękne przywitanie po tylu latach, zaśmiał się — począł głową potrząsać. Cóż ty mu pokazujesz pierścionek — rzekł do córki, wie on dobrze co się tu stało, ale z niemcem małżeństwo nie bardzo tak dalece ważne, to zobaczymy. Siadaj, Marynko, i przyjmże starego przyjaciela po ludzku.
Ale Marynka zdawała się nie słyszeć nic, pogrążona była w zadumie jakiejś, drżała, obawiała się ust otworzyć. Antoś onieśmielony, dotknięty jej pozornym chłodem, zmieszany był widocznie.
— Niech mi pani przebaczy — odezwał się w końcu głosem słabym, że ośmieliłem się tu przyjść i prosić pana Marcina, abym się z panią mógł zobaczyć. To chwila dla mnie stanowcza. Jeślim powrócił i stoję tu żywy przed wami, tom winien sile jaką mi dało szczere, głębokie przywiązanie do pani. Przybyłem zapóźno, niestety, ale od was zależy, abym jeszcze był szczęśliwym; żadna ofiara z mej strony nie będzie zawielką, jeśli nią okupię to szczęście, którego pragnę, za którem goniłem narażając sto razy życie; od was zależy przyszłość, zlitujcie się...
Spojrzał na Marynkę, która stała cała drżąca, słowa rzec nie mogąc.
— Ale co to gadać długo i darmo — zawołał Tygiel. — Kochasz go Marynko, rozmyślać się niema co, niemiec odstąpi rodzone dziecko, byle mu się opłaciło, a co o żonie, to już ani mówić. — Jeśli ty się zgodzisz, ja z Larischem pomówię.
Antoś się zbliżył i ujął ją za rękę zwolna, przyklękając mimowoli, wlepiając w nią błagające wejrzenie..
— Maryo droga...
— Cicho... wstań — odezwała się poważnie — rozważ co masz czynić, zostaw mi chwilę do namysłu... w głowie mi się zawraca.
Młody człowiek przestał nalegać — Marcin zdala stojąc za córką, dawał mu znaki, ażeby nie tracił nadziei. Marynka, która się słabą uczuła, siadła.
Ojciec udał w tej chwili, że mu coś pilnego wypadło do załatwienia i wysunął się do bokówki, co widocznie przestraszyło Marynkę. Starała się ona całą siłą poskromić uczucie rozbudzone widokiem biednego człowieka, którego twarz malowała dobitnie i to czego doznał po latach rozstania, znajdując się znowu przy niej.
— A! jakżem szczęśliwy! — zawołał — jakżem szczęśliwy, że mi sił starczyło na powrót, żem nie umarł wysiadłszy na ląd, w progu nowego życia... Żyłem tyle lat, niewiem już wiele, ciągle tą myślą powrotu, a życie było gorączkowym snem strasznym. Opowiedziećbym nie potrafił przygód, przez które przeszedłem...
— Ja wiem wszystko — odpowiedziała Marynka, rada że rozmowa się tak zwróciła — przypadek dziwny, cud jakiś dał mi w ręce dziennik biednego człowieka, który z tobą płynął na jednym okręcie. Opowiadaliście mu swą historyą, on ją spisał, z tych notat ja się jej nauczyłam.
— Któż to był? — mglisto coś przypominam sobie. Ernest Ratsch? najbiedniejsza istota złamana, jaką mi się spotkać trafiło...
— Cóż się z nim stało?
— Umarł!
— Umarł. Jeśli się nie mylę, on tu miał, opowiadał mi, kogoś — przyjaciela lat młodych, do którego śpieszył, w nadziei...
— Mojego męża.
Antoś przestraszony, z załamanemi rękami odskoczył usłyszawszy.
— Ale nie, to być nie może, z tego co mi opowiadał o swoich stosunkach, o...
Marynka ciekawa, pytające oczy nań podniosła.
— Więc pani byłabyś żoną tego, z którym Ratsch młodość przepędził, na którego pomoc teraz miał prawo rachować! Czy pani wiadomą ta historyą?
— Nie wiem nic więcej nad to, że p. Larisch (tak go nazwała mimowolnie Marynka) przygarnął go tu, zajmował się jego losem, pomagał mu... ale człowiek złamany chorobą, życiem, umarł wkrótce...
Antoś zdawał się mozolnie w pamięci odszukiwać szczegółów słyszanych od Ratscha i zapomnianych na poły. Ratsch nie miał żadnego powodu ukrywać swych przygód przed towarzyszem podróży, i aż nadto szczerze mu się z nich spowiadał... Antoś wiedział więc wszystko co się tyczyło charakteru Larischa, i obejścia się jego z przyjacielem młodości. Ta myśl, że czysta i idealna Marynka jego, związana była ślubem z człowiekiem, którego charakter w całej ohydzie malował mu zmarły — nabawiła go razem obawą i otuchą. Mniej się czuł winnym, iż mu chciał żonę odebrać, której nie był godnym; ale zarazem czuł, jak walka z niegodziwym i przewrotnym stawała się ciężką. Wśród tego zamyślenia i milczenia długiego, Marynka przypatrywała się przyjacielowi młodości, jakby myśli jego odgadnąć chciała.
— Więc wasz mąż — odezwał się Antoni — był tym, do którego Ratsch jechał, w nadziei...
Potarł ręką po czole, jakby odpędzał myśl natrętną, i znowu mówić przestał.
Rozmowa zwróciła się od tego przedmiotu na podróż i przygody Antosia, o których z uśmiechem bolesnym opowiadał.
Pamiętna rękopisu Ratscha, Marynka przerywała mu dopowiadając, nie znacznie ona też, zrazu ostrożna i małomówna, dała się unieść wspomnieniom, sympatyi, politowaniu nad Antosiem, który o męczarniach swoich rozpowiadał z krwią zimną, niekiedy z uśmiechem szyderskim. On już był doznał wszystkiego: topieli, konania, głodu, ran, znużenia co zabija, brakło mu tylko słowa obojętnego, aby cios ostatni zadało. Miałaż je wymówić i ta, dla której on cierpiał tak wiele? Byłoż zresztą grzechem okazać mu przyjaźń siostry i serce ludzkie?
Zapomnieli się tak gwarząc oboje, ojciec nie powracał. Antoś ujął jej rękę i pochylony spowiadał się z życia całego. W tem cicho, niepostrzeżenie otwarły się drzwi, i gdy Marynka czując obcego, podniosła oczy, ujrzała przed sobą męża, który stał zimny, szyderski, ze złożonemi na piersiach rękami. Twarz jej pobladła śmiertelnie, z dłoni Antosia wyrwała rękę; przybyły zwrócił oczy strwożony, i zobaczył — nieznajomego. Domyślił się w nim Larischa.
Po pierwszem wrażeniu nieokreślonem, coś nakształt radości przebłysło po jego licu zczerniałem. Wstał, wyprostował się, i zasłaniając sobą Marynkę, wyzywająco stanął naprzeciw przeczutego nieprzyjaciela.
— Jestem radca Larisch — rzekł zimno — skłaniając nieco głowę gość niespodziany.
— Jestem Antoni Berger — odpowiedział śmiało młody.
— Miałbym prawo spytać zkąd tak blizka z żoną moją znajomość? — przebąknął radca.
Marynka wstała i chciała przemówić, ale w tejże chwili nadbiegł ojciec i zasłonił ją sobą.
— Znajomość ta sięga naszego dzieciństwa — odparł Antoni.
— I była, jak wiem, bardzo czułą — uśmiechając się rzekł radca, ale to panu nie daje praw żadnych.
— Ja też innych prócz do rozmowy nie roszczę — rzekł Antoś.
— Pozwól pan — zagrzmiał Marcin, mieszając się gwałtownie — to moja rzecz, to mój dom, jam tu odpowiedzialny i ja panu zięciowi odpowiem!
— Przepraszam was — rozmowę i odpowiedź winniście mnie zostawić, jeśli na kim cięży odpowiedzialność, to na mnie. Czy pan się czujesz obrażonym?
Radca myślał milczący.
— Za pozwoleniem — rzekł — nie mówiłem tego, szanuję nadto swoję żonę, ażebym ją śmiał obrazić najmniejszem posądzeniem, ale znajduję dziwnem, żeś pan się tu zapragnął z nią widzieć — bez mojej wiedzy.
— Inaczej — żywo zawołał Antoni — nie mógłbym jej opowiedzieć ciekawych zaprawdę szczegółów z życia pana radcy, których Ratsch mi dostarczył, skromność pańska cierpiałaby na tem. Radca zbladł i usta mu się zatrzęsły, zagryzł wargi, aby nie postrzeżono tego symptomatu trwogi. Twarz zaczęła mu się mienić, jakiś czas walczył z sobą. — Co to ma znaczyć? zapytał głosem ponurym.
Antoni odprowadził go ku oknu.
— Rozmówmy się lepiej na osobności — rzekł pocichu. Ja wiem wszystko z przeszłości, czego pan byś rad, by nikt z żywych nie wiedział. Ratsch nie będąc pewnym siebie, gdy szukał was, papiery tyczące się sprawy zostawił w moich rękach.
— Papiery? papiery? — przerwał mimowolnie unosząc się radca, i pan śmiałbyś z nich uczynić użytek?
— W obronie własnej niezawodnie — zawołał Antoni.
— To są dokumenta zapewne fałszowane — opamiętywając się począł Larisch — ja się żadnych nie obawiam.
— Jeśli są fałszowane, to się okaże przed sądem — zimno rzekł Antoni.
— Czego waćpan żądasz po mnie? — spytał radca — mów.
— Wyrwanego mi szczęścia.
— Do tego byłem przygotowanym, — odparł Larisch. O te się ułożyć możemy, jeśli Marynka zażąda... Nie wzięłem jej siłą i pan do mnie o to nie możesz mieć żalu.
Radca, mówiąc to, był widocznie podrażniony i przybity, pomimo całej jego przebiegłości osnuty plan zwichnięty został wcale niespodzianą wiadomością o papierach. Potrzebował skupić myśli, rozważyć co mu czynić wypadało. Zawahanie się to nie uszło oka Antoniego i skłoniło go do nalegania. Zbliżył się ku radcy.
— Dwa słowa — rzekł — zgodzisz się pan na rozwód — ja nie jestem prokuratorem ani sędzią, i nie chcę być katem. Sprawiedliwość niech wymierzy — Bóg, — papiery oddam.
Radca milczał.
— Słuszna jest byś mi koszta powrócił — wyjąknął głosem stłumionym.
Antosiowi krew buchnęła do głowy, wyrazy te były przyzwoleniem, zgodą, a pieniądz ważył już mało.
— Wracam waćpanu co oznaczysz.
— A któż mi ręczy za to że spotwarzonym nie będę? — spytał Larisch.
— Ręczy waćpanu to, że Marynka nosiła wasze nazwisko, i że ja czystym jestem człowiekiem.
Tych słów domawiając, zwrócił się Larisch ku stojącemu w milczeniu z groźną, zaczerwienioną miną Marcinowi, który ciągle jeszcze córkę osłaniał. Marynka była kobietą, w stanowczej godzinie na łzy się tylko zebrała.
— Co tu się męczyć i gadać długo — zawołał nieco grubiańsko Tygiel, targować się niema o co. W dwu słowach trzeba skończyć wszystko lub zerwać.
— Panie Marcinie — zawołał radca — rzecz jest skończona już, ja na rozwód zezwalam, idzie o słowo pani.
Zwrócił się ku żonie, która słuchała i nie zrozumiała zrazu, a nareszcie pojąwszy wyrazów znaczenie, podeszła, podając rękę Larischowi.
— Szlachetnym jesteś — rzekła — za godziny spędzone pod dachem waszym, dziękuję wam. Nie wniosłam szczęścia i nie znalazłam go tam, alem miała spokój i współczucie. Jesteś człowiekiem zacnym, niech ci Bóg błogosławi — bądź zdrów.
Wszyscy słuchali wzruszeni, jeden Antoni tylko spuścił głowę i czując że nie powinien był zdejmować maski z tego człowieka, nie odezwał się wcale.
Larisch zwrócił się ku niemu, ukłoniwszy się Marynce i odwiódł go ku oknu, zostawując córkę ojcu, który ją ściskał, mruczał coś i niewyraźnemi słowy uspakajał.
— Te papiery? — zapytał radca.
— Kiedy je pan chcesz mieć? — rzekł Antoni.
— Między nami skończone wszystko, mówił Niemiec spokojnie, im prędzej to plugawe fałszerstwo, którem pieniądz ze mnie wyłudzić chciano, zniszczone zostanie, tem lepiej.
— Chcesz pan bym mu je przywiózł jutro?
— Będę panu wdzięczen — ułożym — dodał — resztę warunków. To mówiąc, skłonił się Larisch zdaleka Marcinowi i Marynce, pożegnał Antoniego i krokiem nieco chwiejącym się wyszedł... Gdy drzwi się za nim zamknęły, Antoni skokiem jednym był u nóg Marynki, a Tygiel wziął go za głowę i pocałował, śmiejąc się wesoło.
— No — dosyć że tych beków i szlochów! zawołał — dosyć, wszystko skończone. Chwat z asana, tylkoś musiał...
Antoś odwrócił się, nakazując mu wejrzeniem milczenie.
W Mogilnej tymczasem dni i lata płynęły tak do siebie podobne, tak mało wypadków wstrząsało życiem, o którego spokój i jednostajność przedewszystkiem się starano, iż obcy człowiek który tu po długiej przybywał niebytności, mógł sądzić że wczoraj dopiero ich porzucił. Największym wypadkiem był przyjazd lub odjazd Witolda, jakieś odwiedziny z sąsiedztwa, lub wesołe wtargnięcie na chwilę pana Jacka.
Właśnie jednego wieczora, tak późno, że się już z pod werandy rozchodzić miano na spoczynek, Witold po turkocie wózka poznał nadjeżdżającego wujaszka.
— A to, doprawdy, niepoprawny człowiek — zawołała rzucając pończochę w koszyk Anna — nigdy nie przybędzie w przyzwoity czas, zawsze nocą, na obiad po obiedzie albo...
— Tak jak dzisiaj na herbatę, po herbacie — śmiejąc się zawołał wchodzący pan Jacek. Witold, który go najpierwszy u drzwi uścisnął, postrzegł zaraz, mimo tego na twarzy uśmiechu, źle pokryty jakiś niespokój i frasunek. Jednego spojrzenia dość mu było, żeby się domyślił iż wuj nie darmo przyjechał tak późną nocą.
Prezes po swojemu ściskać go zaczął jak najczulej.
— A już — zawołał, lepiej że choć w nocy przybyłeś, bośmy się zatęsknili za tobą okrutnie... tyle czasu widać nie było... to się nie godzi...
— Albo to ja nie mam także zajęcia! rzekł z widocznie przymuszoną wesołością pan Jacek do koła, witając się z kolei ze wszystkimi. Co na mojej głowie plotek, interesów, cudzych bied i swoich własnych bałamuctw!...
— Co to, to prawda! śmiejąc się potwierdziła Anna.
Kazia tymczasem pobiegła sporządzić herbatę, a rozmowa poczęła się tak toczyć podskakując po nowinach, jak gdyby po kamieniach. Poruszano wszystkie najobojętniejsze przedmioty... aby nie dotknąć nim mogącego podrażnić prezesa, który zawsze jeszcze potrosze był niezdrów. — Przesiedzieli tak do późna, wreszcie odkładając resztę na jutro. Jacek się pożegnał i ująwszy pod rękę Witolda, poszedł z nim razem. Witold chciał go prowadzić do gościnnego pokoju. — Zaczekaj — szepnął Jacek, chodźmy do ciebie albo w jaki kąt, gdzieby nas nie mógł nikt posłyszeć. Przybyłem w ważnym interesie, o którym tymczasowo nikt wiedzieć nie powinien...
— Cóż to jest? szepnął Witold... co złego?
— Nie będę ci taił — rzecz ważna i niedobra... groźna... rzekł Jacek... trzeba się naradzić i ratować...
Witold, posłyszawszy nie dobrze mu zrozumiałe jeszcze wyrazy, czemprędzej wprowadził pana Jacka do swego pokoju.
Milcząc oczekiwał tłumaczenia.
— Jesteś mężczyzną — rzekł Jacek, powinieneś mieć męztwo spojrzenia w oczy najgroźniejszej ostateczności. Nie będę cię oszczędzał — byłoby to grzechem... Jadę z Torunia, byłem u d-ra Wolara... Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że te łotry Larische uknuli spisek na wydarcie wam Mogilnej. Mają oni na niej, o ile wiem, z 50 tysięcy talarów, landszafta znaczna, majątek wart dzisiaj... sto trzydzieści najwyżej. Małych dłużków jeszcze się coś przyzbiera... Pięćdziesiąt tysięcy będące własnością pana Augusta są wypowiedziane...
— Jakto? przecież radca zaręczył — zawołał Witold.
— Radca zaręczył — ale ta suma nie jest już ani jego własnością, ani pod jego opieką, należy ona do syna. Syn doszedłszy do pełnoletności, nazajutrz przesłał adwokatowi polecenie wypowiedzenia. Pismo oddał mi Wolar, mam je w kieszeni. Idzie o to ażeby znaleźć te nieszczęsne pięćdziesiąt tysięcy... Wolar miał sumę i umieścił ją tak, że się zobowiązał prawnie do lat trzech nie wypowiadać, ja moim małoletnim kapitałem rozporządziłem... co poczniemy?...
— Mamy przecież pół roku przed sobą, rzekł zcicha Witold, który mimo pocieszającej się myśli, okazywał trwogę widoczną.
— Pół roku! ale cóż to jest pół roku w obec takiej ostateczności, w okolicy ogołoconej z pieniędzy... Gotów jestem, ocalając Mogilnę, własny sprzedać majątek, bo tam przynajmniej nie mam grobów rodzicielskich... a ziemi tej zapewne nie będę miał komu przekazać... ale któż wie czy tak rychło sprzedać potrafię — i — dodał ruszając ramionami — czy z całego mienia pozostanie mi tyle, abym was mógł wykupić! Westchnęli oba... i uśmiechnęli się tęskni.
— Mój wuju! rzekł spiesznie Witold, o tem wszystkiem ojcu, matce, Kazi ani słowa.
— Na dziś to dobrze — zawołał Jacek — ale długo przeciągnąć się to nie może. — Ojciec musi być urzędownie zawiadomionym.
— Czy tego uniknąć nie można?
— W żaden sposób. Zresztą on sam mógłby znaleźć środki jakieś, dla nas niedostępne... i słusznie miałby żal do tych co go w niewiadomości trzymali...
— Ale kilka dni... kilkanaście — przerwał Witold, ja jadę jutro i poczynam staranie.
— Czekaj, odezwał się Jacek, ja powracam do Wolara... On i ja znamy na okół wszystkich interesa, kapitały, środki — siedzieliśmy cały dzień szukając do kogoby się udać i nie znaleźliśmy — nic.
Wstrzymał się chwilę Jacek, ruszył głową. Przepraszam — dodał, znaleźliśmy kupę błota... w którejby się grzebać można, gdyby kto miał ochotę, a dobyłby z niej... może ratunek.
— Błota! to nie dla nas! zawołał Witold.
— Może się wyraziłem nie właściwie — rzekł Jacek. Poczciwy Wolar, który wam jak najlepiej życzy, widzi tylko jeden środek... bogate dla ciebie ożenienie.
— Dla mnie! rzucił się Witold — ale ja się wcale żenić nie myślę...
— Jakto? spytał wuj — czyżbyś jeszcze kochał się bez wzajemności w pani ex-Larischowej?
— Dlaczegoż ex?...
— Jakto? wy nic nie wiecie?
— Przynajmniej ja! rumieniąc się cały i z pewnym niespokojem podchodząc ku wujowi — rzekł Witold.
— Romans, bajka z tysiąca nocy... Kochanek, towarzysz dzieciństwa, który powrócił z Kalifornii obładowany złotem, i zapłaciwszy dobrze panu radcy, otrzymał już na rozwód zezwolenie. Pani ex-Larisch opuściła Christianhof i zamieszkała u ojca...
Witold słuchał osłupiały.
— Czy wuj żartuje? spytał.
— Ani żartuję, ani dodaję nic — rzekł Jacek. — Mówię ci co jest..
— I my wszyscy o tem nie wiedzieli?
— Wy szczęśliwi w waszem zielonem gnieździe nie wiecie nic i gdyby wam nie przynoszono plotek ze świata, moglibyście w niewinnej nieświadomości pozostać na zawsze... Wam to niepotrzebne, bo macie czem żyć, czerpiąc z siebie. My tylko biedni, wydziedziczeni, musimy szukać tej pastwy niezdrowej.
Spojrzał na siostrzeńca, na którym druga wiadomość zdawało się może większe od pierwszej czynić wrażenie. Witold stał osłupiały.
— Czy ty ją kochasz jeszcze?
Na to pytanie odpowiedzi nie było.
— Kochany wuju — odezwał się Witold, przeszedłszy się po pokoju, powróćmy do kupy błota. Z kimże mnie chcecie ożenić?
— Ale z nikim! zaśmiał się Jacek. Walor jest do zbytku pozytywny i śmieszny. To do niczego niepodobne... choć dziedziczka ma sto tysięcy talarów kapitału... jak lodu... i to w pfandbrifach, od których tylko procenta sobie odcina, jak paznogcie gdy odrosną.
— Czy żarty znowu?
— Nie chwila na to — rzekł pan Jacek... jest to koncept Wolara...
— A osoba?
— Osoba... nieosobliwa — mówił wuj... jest to jedynaczka, córka kupca, który zbankrutował...
— Więc jeśli zbankrutował?
— Kapitał należał do matki, a matka nie należała do handlu, ale dajmy temu pokój, przecieżbyś się nie ożenił, boby to było kryminałem taką szlachecką krew połączyć z niepoprawną rasą o płaskich nogach, niedźwiedzich łapach, końskich włosach, piegowatą i obrzydliwą.
— Ślicznie mi wuj narzeczoną odmalowałeś... rozśmiał się smutnie Witold — ale wróćmy do naszej biedy. — Co robić?
— Albo ja wiem? westchnął Jacek. Musimy bądź co bądź szukać pieniędzy...
— Przecież stary Larisch, który nas w to wpędził, powinienby sam ratować — to uczciwy i życzliwy nam człowiek... dodał Witold.
— I wy go do dziś dnia jeszcze za takiego macie? spytał Jacek.
— Bylibyśmy najniesprawiedliwsi twierdząc inaczej — odezwał się Witold z żywością. Dziś jest to dla mnie więcej jeszcze niż uczciwy, bo nieszczęściem swem sympatyczny człowiek.
— Jakiem nieszczęściem?
— Przecież ta katastrofa z żoną! zawołał Witold, burząca nie tylko przyszłość, ale zatruwająca przeszłość.
— Dajże pokój! Nie mniej wziął pieniądze...
— A to być nie może!
— Jestem pewny!...
Zamilkli — Witold począł się przechadzać po pokoju.
— Mój wuju — rzekł, potrzeba wszystko możliwe obrachować z góry o ile się tylko da. Mówicie że pieniędzy nie dostaniemy... że wiadomość długo utaić się nie może, czy nie lepiejby z ojcem pomówić odrazu, niżeli...
— Naprzód z matką... na to jest jutro — odezwał się Jacek wstając. Bądźcie pewni, że ja do koszuli dla was się dam rozdziać... poruszym wszystkich i wszystko... Reszta w Bożej mocy.
— A w odwodzie dla mnie piękna kupcówna... szepnął Witold... bylebym ojcu na dni ostatek okupił spokój — a! na wszystko jestem gotów...
Pan Jacek popatrzył mu w oczy.
— Witoldku, duszo moja — rzekł, ty na niewidziane sam nie wiesz co pleciesz. W dom i rodzinę wprowadzić taki żywioł, z którego uczucia, myśli, ducha nic dobyć nie zdoła... coś tak pospolitego, nieokrzesanego, a dumnego groszem, a zarozumiałego pozorną kulturą... byłożby to ocaleniem spokoju staremu? Wiesz kochanie, że ja ludzi szanuję nie hołdując żadnym przesądom, ale w kobiecie pragnę czegoś szlachetniejszego, wyższego... niech będzie chłopka... tylko nie przekupka od straganu z wykrzywioną gębą i sercem...
Dajmy pokój temu konceptowi Wolara, bo mi się śpieszy... Dobranoc...
Następnych dni pan Jacek i Witold pokazywali się i znikali z Mogilnej. — Prezes nie wiedział o niczem, ale to kręcenie się, niepokój, szepty jakieś, gadania po kątach, zjawianie się listów, które ostrożnie w przedpokoju przyjmowano, jakiś niezwykły wyraz twarzy, poczęły w nim rodzić domysły, że przed nim coś tajono. Dostrzegł że Kazia miała oczy czerwone, a w żonie choć nic na oko nie zmieniło się, uparte milczenie i zamyślanie się złym było znakiem.
Raz w ostatku znalazł ją na balkonie znanym nam przez starą ulicę wpatrującą się w oddalony kościołek i zapłakaną.
— Cóż ci to, moja Anulku, na Boga!
— Ale nic, Romanie kochany, ty wiesz że ja modląc się, a właśnie modliłam się za dusze zmarłe, często popłakuję.
Stary siadł przy stole.
— Dobrze, moja droga, niech i tak będzie — rzekł, wierzę, ale od kilku dni wszyscy chodzicie jak poparzeni, szepczecie, kręcicie się i, choćbym nie chciał was podejrzewać, muszę. Coś się stało, a wy, przez poczciwość taicie przedemną.
— Nic nie tajemy, nie mamy nic do tajenia, bądź spokojny, urojenie.
— Jak mnie kochasz? — spytał prezes. Pani prezesowa spojrzała na niego i ruszyła ramionami. Skłamać nie chciała.
— Jak mnie kochasz? — powtórzył stary, biorąc ją za rękę. Anulku!
— Ale cóż bo ci się uroiło? — wymijając odpowiedź, słabym głosem rzekła p. Anna.
— No, no! uroiło! uroiło — począł stary — tylko żem tego w życiu nie jeden raz już doświadczył, gdy mnie napadnie tęsknota i niepokój podobny, zawsze coś złego przyjdzie potem. A właśnie jakoś od dni kilku czuję trwogę wewnętrzną.
— To niezdrowie.
Prezes zamilkł.
Prawie w tym momencie Witold i pan Jacek z jakiejś wycieczki powrócili pochmurni; prezes, nic nie mówiąc, wpatrywał się w nich bacznie i zamyślił.
Był to ów dzień nieunikniony, w którym nieodzownie należało, gospodarzowi i głowie domu oznajmić prawdę smutną. Jacek i Witold zbiegali całe sąsiedztwo, pukali do wszystkich i znaleźli wszędzie najlepszą wolę, ale najzupełniejszą niemożność. Witold z rozpaczy zaklinał się, że gotów dla ojca poślubić owę kupcównę z pfandbrifami. Na uroczystą naradę, pociechę i dla zatarcia wrażenia pierwszego, p. Anna zgodziła się zaprosić tego dnia doktora Wolara i księdza Grzywę.
Ksiądz Grzywa który już wiedział o wypadku, przybył, tłómacząc się że zajechał wracając do domu od księdza dziekana. W parę godzin potem gdy i dr.  Wolar z podobnem kłamstwem pobożnem na ustach zjawił się we drzwiach, prezes, ujrzawszy go, pobladł i zamilkł. Był już pewny że coś groźnego zaszło, i że nie darmo razem się tu znaleźli. Gdy usiedli, podniósł ociężałą głowę p. Roman, pochylił się do Jacka i szepnął mu.
— Czy już wszyscy? nie męczcież mnie dłużej? mówcie co powiedzieć macie?
— Jacek ścisnął dłoń jego.
— Kochany prezesie — rzekł — mamy w istocie do oznajmienia ci rzecz nieprzyjemną, acz nie tak straszną jak ci się może zdaje. Zebraliśmy dobrych przyjaciół, ażeby się naradzić. Młody Larisch wypowiedział summę na Mogilnej.
— Co? co? jaki młody Larisch? cóż ja mam do czynienia z nim, to summa ulokowana przez ojca.
— Doszedł do pełnoletności pan syn — rzekł Jacek.
— No? potraciliście głowy, w istocie, spokojnie rzekł p. Roman, niech sobie wypowiada! Ojciec jego który mi sprzyja i jest moim dobrym przyjacielem, potrafi na to poradzić.
Dr. Wolar który siedział milczący, odchrząknął i dorzucił.
— Otóż nie wiem! nie wiem! może najlepsze mieć chęci, nie przeczę, tylko że pieniędzy tylu nie ma.
— To między Niemcami dostanie! — odezwał się prezes, ufam jego przyjaźni; serce złote, człek obrotny. To jego sprawa, zaręczył mi. Ja się nic nie boję, tylko naprzód muszę się z nim zobaczyć. Nie było się czego tak trwożyć, ja mu ufam.
Pan Jacek przerwał.
— Byle nie nadto!
— No! no! wy bo zawsze z temi swemi uprzedzeniami, zostawcie to mnie i bądźcie spokojni tak, jak ja jestem. Kiedyż summa wypowiedziana?
— Od kilku dni — rzekł Wolar, aleśmy nie śpieszyli pana tem martwić, chcąc wyszukać wprzódy lekarstwo na chorobę. Nieszczęściem że się to nam nie powiodło.
— Dziękuję serdecznie — odparł prezes, ale zostawcie mi to do traktowania z Larischem. Wprawdzie po tym dziwnym rozwodzie może jest nie bardzo swobodnej myśli, i nie pora go napastować, ale necesitas frugit legem.....
Przyznam się żem tego po tej kobiecie nigdy się nie spodziewał.
Tu usposobienie prezesa wszystkim trochę troski odjęło, czuli że był on w błędzie, zapatrując się tak optymistycznie na wypadek, i taką mając wiarę w Larischa, ale na początek i to było dobre, że zbyt nie wziął do serca wieści. Ciężar spadł wielki z serca rodzinie.
— Jutro albo pojadę do niego — odezwał się prezes, albo go tu poprosiemy na obiad i — wszystko się ułatwi.
Jacek, Witold, dr. Wolar spojrzeli tylko po sobie, nic nie mówiąc. Prezes, jak zwykle, brał rzeczy z najlepszej strony — nie chciano mu na ten raz tłumaczyć, że się mylił.
Rozmowa głównie zwróciła się na p. Larischowę i rozwód który wszyscy potępiali, prezes szczególniej był oburzony, p. Anna dowodziła, że zawsze ją coś odpychało od tej kobiety, Kazia litowała się ale gniewała razem. Rozpowiadano sobie w najosobliwszy sposób historyą Amerykanina, którą dr. Wolar znał z najlepszego źródła, i on jeden miał odwagę wystąpić w obronie Marynki i jej towarzysza młodości.
Ponieważ prezesowi dla nóg trudno było wsiadać i wysiadać z powozu, stanęło na tem, że zaproszono listem Larischa na obiad jutrzejszy. Ksiądz Grzywa odjechał spokojny, Jacek zatrzymał tylko dr. Wolara.
Na list przyszła ustna grzeczna odpowiedź, iż radca stawi się, prezes był też tego pewnym i zachował najzupełniejszą spokojność. Gdy Larisch zjawił się w ganku, wysunął się naprzeciw niego z powitaniem serdecznem, w którem czuć było kondolencyą nad przygodą która go spotkała. Z uczuciem ścisnął dłoń jego w milczeniu.
Radca był poważny a smutny.
Po pierwszych kilku słowach wymienionych z obu stron, sam p. Roman interes zagaił.
— Mój kochany radco — rzekł p. Roman — wezwałem cię, rachując na twe dobre dla mnie serce. Syn pański wypowiedział mi swój kapitał. Larisch drgnął.
— Jakto? już wypowiedział?
— Toś pan o tem nie wiedział? — — zapytał doktór Wolar.
— Ja? Ależ prezes wie o tem najlepiej, z westchnieniem rzekł Larisch, że my z synem od niejakiego czasu mało się komunikujemy.
— A! a! odezwał się adwokat.
— No, tak, wypowiedział — dodał prezes — a ja, drogi radco, rachuję na ciebie, iż mi w tym razie pomożesz. Byłeś łaskaw mi zaręczyć, dając tę summę.
— A! tak! — zawołał Larisch załamując ręce, zaręczałem, ale któż mógł przewidzieć wypadki, które nastąpiły.
— To prawda — dorzucił prezes sam — a! istotnie, tyle zaszło niespodzianych zmian. Jako przyjaciel wszakże, co mi radzisz? czyby nie należało widzieć się, posłać kogo, sprobować pomówić z panem Augustem.
Larisch głową potrząsnął.
— Toby było napróżno, chłopiec jest uparty. Z tej strony nic nie ma do zrobienia.
— A z jakiejże?
— Potrzeba wynaleźć summę i pożyczyć — rzekł Larisch.
Dr. Wolar wstał.
— Rada wyborna — odezwał się — ja to mówiłem odrazu. Ale, szanowny radco, my tu już od kilku dni łamiemy sobie głowy, gdzie pieniędzy szukać; czy nie byłbyś pan łaskaw właśnie w tem nam dopomódz. Pan tak znasz dobrze tutejsze stosunki.
— Ale tak! tak! — dorzucił Roman, ściskając Larischa, tak, kochany radca znajdzie! znajdzie!
— Z serca bym rad — mruknął Larisch — ale przyznam się państwu, tak jakoś w tej chwili, mam myśli rozerwane.
— W istocie — szepnął do Jacka gospodarz — trudno znowu od niego wymagać w tej chwili. Chociaż później, pewny jestem.
Dr. Wolar zbliżył się do Larischa.
— Jak się panu zdaje, gdzieby można tak znaczny znaleść kapitał?
— W tej chwili mi nic nie przychodzi. Tak! kapitał znaczny...
— Czterdzieści tysięcy! — zawołał prezes.
— Pięćdziesiąt! — poprawił Wolar.
— Dziesięć jest pana radcy, poprawił Roman.
— Niestety! nie, panie prezesie, i te są mojego syna.
Roman zamilkł.
— To już mała różnica — dodał cicho — 40 czy 50, rzecz w tem, gdziebym je mógł dostać.
Dr. Wolar dopomagał pamięci, jak z regestru sypiąc imionami kapitalistów, ale przy każdem z nich, to Witold, to Jacek, to nawet sam pan Larisch, stawili jakąś upowodowaną negatywę. Prezes widocznie smutniał, posępniał i dopiero teraz trwoga zaczynała go ogarniać. Wziął jednak na bok Larischa i odprowadził do swego pokoju.
— Już ja jestem przekonany — rzekł, ściskając go znowu, że ty mnie wyratujesz. Albo sam do syna przemówisz, albo między twoimi ziomkami, którzy są kapitaliści, coś dla mnie znajdziesz. Ja jestem i będę spokojnym, oni mnie nadaremnie chcą straszyć...
— Kochany prezesie — rzekł Larisch, straciłem zupełnie głowę od tego nieszczęścia które mnie spotkało, ale o ile stanie sił, postaram się wam dowieść, iż nie darmo rachowaliście na mnie. Oczewiście rozumiecie to sami, że za skutek ja wam ręczyć nie mogę, ale za moje dobre dla was chęci i serce.
Tu uderzył się w pierś, a dla prezesa było aż nadto tego ruchu wymownego, ażeby nowy uścisk wywołać.
— Mój ty poczciwy, kochany Larisch! — zawołał — ja wiem! ja cię znam, ja jeden twe serce i charakter umiem ocenić, i ja też najmocniej uczułem nad twą niedolą. No, proszę cię, ktoby się był tego po kobiecie tak rozumnej, tak zacnej mógł spodziewać!
Pokiwał głową. — Koniec świata! Ona, która ci wszystko była winną.
Larisch westchnął unisono, ale ani słowa nie dodał; widocznie chciał niemiłą odwrócić rozmowę.
Choć w Mogilnej wszyscy się na nieszczęśliwą Marynkę oburzali i gniewali, Kazia, która nie mogła stanąć w jej obronie, milcząco ją w sercu swojem tłumaczyła, a niezmierną miała ochotę spotkać się z nią, zobaczyć, zajrzeć do jej duszy. Dziewicza ciekawość jakaś, a raczej dziecięca, ciągnęła ją ku Marynce, która w najpoufalszych z nią stosunkach nigdy dawniej nie wspominała nawet o swej młodości, o swym Antosiu i przeżytych cierpieniach.
Można się ich było domyślać — ale przez usta jej nigdy skarga ani kwilenie się nie przeszło.
Chociaż wprzódy tak częstym bywała gościem w Mogilnej, od ostatnich wypadków poczuła sama znać, iżby ją tam może źle widziano i przyjęto, i już się nie pokazywała. Wiedziano że u ojca przebywa. Jak zwykle w podobnych razach, mnożyły się niedorzeczne plotki.
Pani prezesowa, ile razy Kazia coś poczęła mówić o Marynce, zamykała jej usta, wyraźnie dając do zrozumienia, że lepiej o tem zamilczeć.
Milczał też Witold, którego smutek przypisywano trwodze o ojca. Wszyscy oni przywiązani byli do Mogilnej, kochali ją, nie pojmowali życia gdzieindziej lub widzieli w nim wygnanie, ale wszyscy też byliby znieśli ten cios bolesny, gdyby nie przewidywali, znając prezesa, iż dla niego on być może śmiertelnym. Witold, nie wspomniawszy nikomu o zamiarach swoich, gdy się niepewność przedłużała coraz, nie zwierzywszy się nawet Jackowi, pojechał do Wolara.
Tkwił mu w myśli ostateczny ratunek, panna z pfandbriefami.
Dr. Wolar kochał rodzinę całą, a szczególniej prezesa, martwił się ich położeniem, on sam pierwszy poddał myśl o tej kupcównie, przecież gdy zrezygnowany Witold przybył do niego i śmiejąc się smutnie, napomknął o tem, adwokat ruszył ramionami.
— A! nie! nie! rzekł po chwili, myśl ta mi przyszła, rzuciłem ją, to prawda, ale teraz, rozmyśliwszy się, widzę niepodobieństwo.
— Dlaczego? — spytał Witold.
— Chcesz pan się przekonać — rzekł adwokat. Ona i jej ojciec są nasi dobrzy znajomi. Prezentować pana w tym domu, byłoby niezręcznem, przyjdź do nas wieczorem, ja ich zaproszę.
Stało się jak zapowiedział. Witold z niespokojem, który mu przyszło z trudnością pokryć, wszedł do saloniku. Zastał w nim doktora, jego żonę, Polkę, wesołą, dobrą i szczęśliwą kobietę, a na kanapie, wysokiego wzrostu, z wielką twarzą pospolitą, niesmacznie ubraną i wystrojoną pannę, typ niemieckiej kucharki.
Po salonie przechadzał się baryłkowaty, czerwony jegomość z łysą głową, śmiejący się nieustannie nadto głośno, rubaszny, śmiały do zbytku, a poufały do obrzydliwości. Panna zwała się Lina Meyer, kupiec był pan Herman Meyer. W mieście złośliwi ludzie przezywali go Szmuc-Meyerem; o czem on wiedział, ale się z tego śmiał. Był to zbankrutowany kupiec, teraz privatus, który powszechną pogardę odpłacał złośliwością i językiem zatrutym.
W pół godziny już Witolda brał za guziki i śmiał mu się, pryskając w same oczy.
Po pannie poznać było można dziedziczkę pfandbriefów; dumną była, a znać niezbyt wykształconą. Mówiła niby nieznacznie o swych bogactwach, nawet gdy się najmniej tego było można spodziewać. Powierzchowność odstraszająca nie wynagradzała się wcale bliższem poznaniem. Dodatkowo ponieważ była słusznego wzrostu i figurę miała dość znośną, miała się za ponętną wcale. Każdy młody człowiek obudzał w niej zaraz podejrzenie, iż starać się będzie o — kupony od pfaudbriefów.
Witolda też zmierzyła zaraz oczyma ciekawie, a że chłopiec był piękny, a imię Mogilskich stare i arystokratyczne mówiło za nim, podobał się jej dosyć. Wpadła w humor wesoły i zaczęła się trzpiotać w sposób tak niezgrabny, iż Witold się za nią rumienił.
Tymczasem tatko odprowadził na stronę Wolara.
— Hę? — szepnął mu w ucho — chłopiec tęgi, ale oni goli?
— Ba! ba! a Mogilna!
— Co Mogilna! oni na niej nie mają nic. Wezmą ją Larische.
— Szkoda by była, bo śliczny, stary, pański majątek...
— Słuchaj, doktorze, hę? tego? — szepnął Szmuc-Meyer — rozumiesz, pobraćby ich, Linkaby weszła z hypoteką na Mogilnę.
Dr. Wolar, jako bardzo zręczny człowiek, począł głową trząść.
— Gdzież zaś! gdzie! — zawołał — to przecie szlachta stara i...
— Słuchajno... toby było dla Szmuc-Meyerów jak wystrzygł; dopieroby ludzie się wściekali.
Zatarł ręce.
— I zważaj tylko — mruknął — ja Linkę znam, on się jej podobał... Ta też nie szpetna i zbudowana co się zowie, słowo w słowo jak nieboszczka jej matka, byłaby para ładna.
Wolar zagadał o czem innem.
Spojrzeć było dość na Witolda, by litość mieć nad nim. Siedział, mimo wesołej rozmowy którą go zabawiała gospodyni, wpół zabity, patrzył, słuchał i zdawał się być sparaliżowany; p. Lina go zaczepiała w sposób bardzo natarczywy; zarzucała pytaniami o Berlinie, widocznie chciała wciągnąć w rozmowę. Odpowiadał zaledwie pół słowami, był na torturach, sama myśl takiego ożenienia zabijała go.
Wieczór przeciągnął się aż nadto, a Witold uciec nawet nie mógł, bo się potrzebował widzieć później z Wolarem. Nareszcie Szmuc-Meyer z córką wyszli, bardzo grzecznie i mile żegnając Witolda. Panna upuściła chusteczkę tak, aby go zmusić do podniesienia jej i mieć pretekst uśmiechnięcia się szerokiemi usty. Wyszli. Dr. Wolar spojrzał na Mogilskiego.
— A co? — szepnął mu do ucha.
— Niestety! miałeś pan słuszność — rzekł Witold.
— Rzecz do zrobienia; Szmuc-Meyer sam mnie zagadnął z czemś podobnem — ale...
— Dajmy temu pokój, zamknął Witold.
Pani Wolarowa nadeszła, śmiejąc się i podżartowując z Mogilskiego, że zdobył jednem wejrzeniem serce dziedziczki.
— Ot, żeń się pan — dodała raźno — sto tysięcy talarów gotówki, a panna będzie dobrą gospodynią. Mówią że z procentów, których od ojca bronić umie, zebrała już sama kapitalik.
— No, i niczego! — szepnęła złośliwie nieco — nadewszystko dystyngowana. Tu śmiech mowę jej przerwał, a Witold powiedział dobranoc.
Nazajutrz wyszedł jeszcze na miasto po sprawunki, gdy wcale niespodziewanie w ulicy ujrzał przed sobą Marcina Tygla, prowadzącego córkę pod rękę. Spotkanie to, którego uniknąć nie było podobna, zmieszało Witolda, chciał się cofnąć prawie przelękły Marynki, gdy ona, uśmiechając się, podała mu rękę.
— Witam pana — rzekła, rumieniąc się. — Tęskno mi było i jest po Mogilnej, tyle doznałam od państwa przyjaźni i współczucia, a teraz — spuściła oczy — nie śmiem się tam już pokazać, prawda? nie wolno mi?
Witold nie wiedział co odpowiedzieć, ale widok tej, którą zawsze kochał potajemnie, jej głos, jej wejrzenie przyjazne, błogo mu ukołysały duszę.
— A! pani! — rzekł — jestem przekonany, że ci tylko nie zrozumieją jej położenia, którzy z ust jej nie posłyszą słowa. Moi rodzice są przyjaźni panu Larischowi, i, pojmujesz pani...
— A! ja wszystko pojmuję, a najlepiej to, że muszą mnie potępić wszyscy. Może kiedyś, później, poznają, że niesprawiedliwie.
— Za co mają potępiać? — przerwał p. Marcin — radbym co podobnego usłyszał, no! no!
— Jakże się mają w Mogilnej? — zapytała Marynka.
— Nie wszyscy dobrze — odezwał się Witold, mój ojciec, my wszyscy mamy, prócz trosk codziennych, zmartwienie.
— Jakie? co? podchwyciła Marynka.
— Wiadomo pani — rzekł chłodno Witold, żeśmy mieli u siebie kapitał Larischów; wypowiedziano go nam, summa jest znaczna.
— Mój Boże — zawołała Marynka — ale czyż radca byłby tak nieubłaganym.
— Radca możeby się dał skłonić, ale summa ta należy do jego syna, a syn go nie posłucha. Marcin, który milczał, chwytając każdy wyraz, począł głową trząść.
— I niemiec weźmie jeszcze Mogilnę, krzyknął, bijąc się po nodze, i ten zacny, poczciwy prezes, co nas ratował... Ale to nie może być!
Marynka stała zasmucona.
Tygiel chwycił za rękę Witolda.
— To nie może być — zawołał — nie damy was zgubić. Mieliście wy litość nad biednymi, Pan Bóg ją nad wami mieć musi. To nie może być!
Witold, unikając dalszej rozmowy, począł się żegnać. Marynka go wstrzymała.
— A! gdybym śmiała — rzekła — prosiłabym pana, abyś uścisnął Kazię, i powiedział jej, że ją bardzo kocham, że do niej tęsknię, że wiele, wiele miałabym jej do powiedzenia. Ale kiedyś — chyba Bóg nie łaskaw, zobaczyć się musiemy...
Po wyjeździe Witolda do domu, Szmuc-Meyerowie, ojciec i córka, mieli na parę dni wiele z sobą do mówienia, tak się im podobało marzenie połączenia pfandbriefów z Mogilną. Bystrym nawet umysłem swoim doszedł kupiec, iż to przypadkowe spotkanie u d-ra Wolara bez kozery nie było. Panna się śmiała, a że będąc w dobrym humorze, śpiewała fałszywie, ojciec miał przyjemność słuchać po całych dniach nuconych piosenek Kückena.
Trzeciego dnia bardzo się zdziwił Szmuc-Meyer, gdy go dawno niewidziany i zdaleka tylko znajomy odwiedził Larisch. Za pretekst radcy służył interes tak podstawiony zręcznie, iż go ani posądzić było można, że nie dla niego mógł przybyć — ale szczególnym sposobem rozgadał się jakoś pan radca, i zszedł na swe stosunki sąsiedzkie, z powodu których zaczepiono go o Mogilnę i Mogilskich. Jak iskrą elektryczną poruszony drgnął Szmuc-Meyer.
— Mój łaskawy p. radco — zawołał — powiedz mi też, jakeś dobry, pan co z nimi żyłeś, co ich znasz tak dobrze — jak ci ludzie stoją?
— Pod jakim względem? — zapytał Larisch, dla czego pan mnie o to pytasz!
— Dla czego, to moja rzecz! rozśmiał się cynicznie, resztki zębów pokazując Meyer — ale pytam pod względem majątkowym i no — jako ludzie!
— Ludzie są dobrzy — odparł radca pogardliwie nieco, tak dobrze, iż można ich upiec i zjeść, a nie będą stawiać oporu. Majątek zrujnowany, i gdyby jutro cudem jakim im go kto oczyścił, za parę lat przyszliby znów do ruiny. Na to niema sposobu, nie mają zmysłu ani do pracy, ani do konserwacyi mienia; ich przeznaczeniem trwonić. Taki jest ojciec, taki syn, takie będą wnuki i prawnuki.
— Eh! eh! — przerwał Szmuc-Meyer — czyżby tak źle było?
Larisch ruszył ramionami i zagadł o czem innem. Zdanie jego, jako wielce kompetentnego, uczyniło na Szmuc-Meyerze wrażenie wielkie, zląkł się o pfandbriefy córki. Na tem rozmowa się skończyła, zwróciła na pierwszy przedmiot i wypadkiem znowu musnęła o Mogilskich; Larisch dodał:
— Z góry żałuję tych, co się w jakikolwiek sposób zbliżą, w jakikolwiek z nimi wejdą stosunek. Na nich zawsze i każdy stracić musi, oni z sobą pociągną, kogo dotkną.
Po pożegnaniu z Larischem, Meyer frasobliwy poszedł do córki, która jeszcze podśpiewywała.
— Wiesz ty co, Linko — rzekł — tych Mogilskich trzeba sobie wybić z głowy, to zły interes. Utracyusze niepoprawni, dają się obdzierać wszystkim. Ojciec taki, syn taki, wszyscy tacy rodem całym. A po chwili dodał, machając ręką.
— Niech ich diabli wezmą!
Podejrzliwy człowiek gotów by był Larischa posądzić, iż umyślnie tu rzucił słów kilka, aby Mogilskiemu zaprzeć ostatnią drogę ratunku. Nie miał się wszakże czego obawiać, bo Witold powrócił z miasta z takim wstrętem do zaprzedania się w niewolę, iż wszelką inną nad tę przeniósłby ostateczność.
Tymczasem Marynka z ojcem wróciła do Strzelna, pod wrażeniem smutnem, jakiego doznała, dowiadując się o losie Mogilskich od Witolda.
Tygiel uczuł to także mocno, a powróciwszy do domu, chodził po izbie zamyślony, wzdychał, dumał, i gdy go córka zapytywała co mu było — odpowiadał tylko pół słowami.
— Nie, to nie może być, ażeby ta poczciwa familia poszła precz, ziemię oddając niemcom. Ich trzeba ratować! Ale jak? ale czem?
Cały niemal wieczór bił się Tygiel z myślami, a co najgorsza, po radę zaglądał do anyżówki.
Nazajutrz Antoś przybył wedle zwyczaju. Całemi dniami siedział teraz przy narzeczonej, a stary ojciec nie przeszkadzał im i rzadko mieszał się do rozmowy. Tego dnia jednak wyszedł ku niemu z twarzą ożywioną, niespokojny.
— Słuchaj no, p. Antoni — rzekł — ja ci jeszcze pono nie opowiadałem komuśmy to winni, żeś nas w najokropniejszej nędzy nie zastał?
— Owszem, słyszałem już o tem, obojętnie odpowiedział amerykanin — jakby się go chciał pozbyć.
— Wystawże sobie — ci poczciwi ludziska, sami teraz potrzebują za swą dobroć, i niema ich komu poratować!
Antoś ruszył ramionami.
— Kochany panie — odezwał się — ja wracam z kraju gdzie: help yourself panuje.
— Co to za diabelskie nazwisko tego panującego? — spytał Tygiel.
— To znaczy pomagaj sam sobie — rzekł Antoni. Tam nikt nikomu ręki nie poda, i nikt ręki nie wyciągnie, boby się wstydził, nie o własnej sile dźwigać i ratować. Ha! kto nie umie żyć, nie umie się utrzymać, nie potrafi zdobyć warunków życia, ten znać na świecie niepotrzebny: niech ginie!
— Panie Antoni — przerwała, porywając się z krzesła Marynka — czy godzi się coś podobnego wyrzec! Nie jesteśmyż my członkami jednej społeczności chrześciańskiej, zbudowanej na miłości i miłosierdziu.
— A tak! tak! to była ta dawna społeczność — zawołał Antoni, w której trutnie i próżniacy żyli potem pracowitych i oszczędnych... Dziś inne są teorye i idee.
— Ale mogąż być inne! — przerwała Marynka — mnie się zdaje, że prawda jest jedna, wiekuista i niezmienna; to są zboczenia.
Tygiel słuchał, niewiele rozumiejąc, ale kwaśny.
— Czekajże-no — rzekł — to u was nie powinien nikt nikomu nic czynić?
— Nikt nikomu; każdy człowiek dla siebie i za siebie, każdy naród sobie żyje i pracuje... śmiejąc się szydersko dodał Antoś. Każdy naprzód musi myśleć o sobie i o swem dobru.
— Jest to może bardzo postępowa społeczność — odezwała się Marynka — ale to szczęście, że my do niej nie należemy.
Antoś się skłonił. — Mnie już przerobiono w tym względzie na amerykanina. Chodziłem długo z rewolwerem w kieszeni, i ten był mym nauczycielem moralności praktycznej.
Tygiel odwrócił się chmurny.
Marynka spojrzała z pewnem politowaniem na Antosia, który ciągnął dalej.
— Nadto długo i wiele cierpiałem — rzekł — nikt mi ręki nie podał, nikt nie pomógł, serca nie znalazłem nigdzie, egoizm wszędzie, wiem teraz, że on jest osią, na której się życie obracać powinno.
— Panie Antoni! — cicho szepnęła Marynka — nawet żartować się tak nie godzi.
— Droga pani! gdyby to były żarty! To co ja mówię, niestety, jest dla mnie żywą, z serca wydartą prawdą. Cierpienie zatwardza i psuje.
— Nie ogaduj się pan.
— Bo jużciż — zaczął Tygiel — na prawdę tego nie myślisz, pan Antoni, i ręczę, że gdybyś mógł bez straty dla siebie, uczynić co dla kogo...
— Przepraszam pana, bez straty to jeszcze mało — zaśmiał się Antoni, potrzeba, bym mógł zrobić dobrze, z zyskiem dla siebie.
Tygiel spojrzał na córkę; po raz pierwszy to mówił nowo przybyły z nimi tak otwarcie. Marynka spuściła oczy i bawiła się końcem chusteczki.
Stary Tygiel namarszczył się.
— Przyznam ci się, p. Antoni, odezwał się, zapalając fajkę, że miałem z tobą mówić o jednym interesie, który mnie, a pewno i Marynce, na sercu bardzo leży, aleś mi odjął odwagę.
Antoś chłodno, ostrożnie stanął, spoglądając na starego.
— Miałem pewien projekt! rzekł Tygiel...
— Jeśli tylko choć pięćdziesiąt procentów dać mogący — ozwał się Antoś śmiejąc — służę do projektu.
Marya zdziwiona bardzo patrzyła ukradkiem na tego Antosia młodości, którego w tej chwili poznać nie mogła w nowym człowieku. — Tygiel splunął.
— E! co mi tam pleciesz o procentach, tu idzie o dobry uczynek...
— Jałmużnę? spytał wzgardliwie Antoś, sięgając do kieszeni.
— Co znowu! niecierpliwie dodał Tygiel, już słuchaj, to powiem, com sobie był osnuł. Mnie ci Mogilscy spać nie dają, oni mnie wyratowali... tybyś, nic nie ryzykując, mógł ich ocalić. Larische mają na Mogilnej 50 tysięcy talarów... niema czem ich zapłacić. Sprzedadzą majątek z publicznego targu... a to złote jabłko. Czybyś ty nie mógł dać na hypotekę pięćdziesiąt tysięcy... i pobierać procent, a poczciwą rodzinę przy ziemi zostawić?...
— Nie rozumiem dotąd — zawołał Antoś... po cóżbym ja w krwawym pocie czoła zarobiwszy grosz, miał pakować na piąty procent, na jakąś tam hypotekę, kiedy ja go używając dziesiąty mieć mogę?
Tygiel słuchał. — Dużo ty, z przeproszeniem, bom widzisz ani ja, ani Marya nie pytała ciebie dotąd — przywiózł z tej Kalafonii? (Tygiel uparcie tak Kalifornią nazywał).
— Więcej, niżeli ktokolwiek wie i posądza — odparł z uśmiechem tryumfu Antoś. — Z piasku i pepitów rodzimych — prawda, żem pracował jak pies, a szczęście miał szalone... a skąpiłem, prawie mrąc głodem — zebrałem po opędzeniu kosztów podróży... do pół miliona franków, zawsze przeszło sto kilkadziesiąt tysięcy talarów...
Tygiel się wziął za głowę.
— E! bałamucisz! rzekł...
— Mówię prawdę... rozśmiał się Antoś.
— Jeśli tak jest, czyżbyś nie mógł, nic nie tracąc, tych poratować, co nas od nędzy zbawili? — Antoś głową potrząsł.
— O cóż to idzie? spytał, ja nie rozumiałem dobrze interesu.
— O wybawienie Mogilskich od sprzedaży Mogilnej... bo ją kupią Larische... a ci biedacy z tęsknicy po ojcowiźnie umrą.
— Larische by kupili? spytał ciekawie Antoś.. Larische? i to by był dobry interes?
— Dla nich wyborny! rzekł Tygiel.
— To ja tu tylko jedno widzę, odezwał się po namyśle Antoś, nie dopuścić ich, a kupić samemu!
— Tobie! wykrzyknęła Marya wstając, tybyś chciał korzystać z ich położenia...
— Ale proszę — zimno począł Antoś — ktoś musi korzystać, czemuż nie ja? I dla czegobym uczciwie nie miał nabyć majątku, kiedy się dobry trafia?
— A! ależ ci Mogilscy!
— Ja ich nie znam — mruknął Antoś... co mi tam! a gdybym ich znał nawet, nie popełniam bezprawia...
— Panie Antoni — przerwała mu Marya, przykro mi słyszeć cię tak mówiącego.
— Owszem, pani byś się powinna cieszyć, bo dla niej to rękojmia przyszłości — w sentymentalizmy się nie bawię...
— Więc wszelkie uczucia potępiasz? ze zgrozą rzekła Marya.
— Oprócz tego, które z młodości do dziś dnia przeżyło nienaruszone we mnie...
— Ale ja i o tem zwątpićbym już mogła! cicho ozwała się kobieta. I jeśli teorya, którą wykładasz jest twoją, dla czegóż zgodziłeś się dla mnie uczynić ofiarę... bo pewna jestem, że Larisch... Zawstydzona nie śmiała dokończyć. Antoś przybrał tryumfującą minę.
— O! zawołał — umiałem się wziąć do niego. Pomimo, iż mu się bardzo chciało obedrzeć mnie, znalazłem sposób — nie dać mu ani złamanego szeląga...
Marcin począł żywo palić fajkę, ale zmilczał. Marya w płomieniach cała, porwała się z krzesła i poszła do swego pokoiku. Antoś zapalił cygaro...
— Niechże mi pan powie — odezwał się namyśliwszy — coś więcej o tej Mogilnej; ziemia zawsze taka jest najlepszą lokatą dla kapitału... ja miałbym ochotę kupić dobra. — Jeśli mają Larische wziąć, wolę ja...
— Niech Bóg uchowa, byś się tknął tej sprawy, groźno rzekł Marcin; dla Maryi byłoby to bolesnem, i dla mnie...
Amerykanin ruszył ramionami.
— No, no, toby się przebolało, a ziemiaby została — rzekł obojętnie. Przez na wpół otwarte drzwi Marya słuchała tej rozmowy i płakała w swoim pokoiku.
Nie pierwszy to już raz obijały się o jej uszy myśli i wyrazy, które ją strachem i zgrozą przejmowały. Wzięła tego człowieka, podała mu dłoń na wiarę jego młodości, poznawała dopiero teraz jak strasznie zmienionym powrócił — innym. — Nie umiała pogodzić tego poświęcenia się dlań, z tym egoizmem zimnym, który wiał z niego w innych sprawach życia; nie rozumiała tej jednej zielonej i świeżej idei wpośród tej pustyni spalonej. Bez namysłu zgodziła się na rozwód z człowiekiem obojętnym, dla ideału młodości, a ten jej powracał szkieletem bez serca, w którym resztką czucia biło jedno wspomnienie. Cóż ją czekało, gdy w próbach i zapasach z rzeczywistością ostatek przywiązania mógł zagasnąć? Na tę myśl przerażona truchlała...
W jej sercu zbudziło się wprawdzie dawne przywiązanie do towarzysza lat dziecinnych, chwyciła nadzieję szczęścia... a teraz? czuła powoli ogarniające ją rozczarowanie i chwilami dreszczem zimnym przebiegała ją rozpaczliwa trwoga...
Nigdy wszakże Antoś tak nie był dla niej strasznym jak dzisiaj... Płakała.
Marcin chodził też zasępiony — p. Antoni palił cygaro milczący.
Ku wieczorowi, po dosyć obojętnej rozmowie, odjechał...
Tygiel, który cały dzień zaglądał do bokówki i krzepił się tą nieszczęśliwą anyżówką... był już do wieczerzy czerwony, jakoś zły i córka łatwo poznać po nim mogła powrót do tego stanu, który ją tyle łez kosztował. Siadł do wieczerzy, tłukąc ze złości talerz, który stał nieco krzywo.
Marya spojrzała nań, bo czasem wzrok jej umiał go hamować.
— Mój ojcze! zawołała błagająco.
— Cicho byś była, kwoko! krzyknął Marcin — zaraz mi cicho! to ten twój amerykanin w taką mnie wprawił pasyą. A! piękny gatunek! co się zowie piękny! Wpadliśmy z nim z deszczu poci rynnę. Gotów mnie później z domu wygnać, żebym mu chleba nie odjadał!
— To się zmieni, odezwała się córka — trzeba coś przebaczyć długiej biedzie i nielitościwości tych, wśród których żył i stwardniał.
— A już go ty teraz i we łzach nie rozgotujesz... odparł Tygiel. W tym wieku serce dorosło i głowa się zamknęła... co tam jest to i będzie...
To mówiąc, Tygiel kawałki talerza rzucił pod piec z hałasem, podparł się łokciami na stole i począł płakać. Symptom ten łzawy po anyżówce nie raz się przytrafiał. — Marya znała go i nie probując już opamiętywać — w milczeniu czekała aż przejdzie.
Otarłszy łzy Tygiel, wstał od stołu, niczego nie tknąwszy, stękał i wzdychał — kiedy niekiedy wyrywały mu się słowa — piękny mi zięciaszek! a to jużbym niemca wolał, boby choć tych brudów nie wywłóczył na pokaz przed światem...
W parę dni po tej scenie pamiętnej, Antoś się zjawił w Strzelnie, wesół, rozmiłowany, czuły po swojemu... Marya przyjęła go z nadzieją, że może innego teraz znajdzie w nim człowieka i pierwsze wybryki fantazyi, nie charakterowi przypisać będzie mogła. Zdawało się nawet w istocie, iż chciał wrażenie tamto zatrzeć, a ojca przebłagać, bo był ze szczególną dla niego atencyą. Stary nieco się dał rozruszać. Żartując razem, przeszli do bokówki, gdzie teraz prawie zawsze stała szklanka wódki i czarka pana Marcina. Spostrzegłszy ją, Antoś się uśmiechnął i pochwycił za kieliszek...
— Fe! ojcze kochany, zawołał, a czemu to nigdy przyszłego zięcia nie poczęstujecie. Dopierobyście zobaczyli, jak się po angielsku i po amerykańsku pije. Co tam ta czarka — rzekł, podnosząc ją w górę, myśmy szklankami pić nawykli. No — oto powiem wam, że się też tak nawykło do daru, bo ten tam doskonały, do wódki... iż bez nich teraz żyć nie można. Z drugiego pokoju posłyszawszy to Marya, przybiegła aż do progu.
— Panie Antoni, do czego pan żarty sobie robisz z ojca! czyż być może, ażebyś pan miał nawyknienie do tego, co rozum odbiera...
— A, proszę pani, mnie bo wódka daje rozum, a nie odbiera...
Tygiel począł się śmiać i nalał.
— No, to w ręce wasze...
— A czemuż nie!...
Wychylili po czarce... Antoś zaproponował drugą, Marya, załamawszy ręce, odeszła od progu...
— To wszystko dobre — dodał amerykanin — ale ja umiem proponować coś, co się ojcu podoba niehybnie, a co praktyczni pono wynaleźli anglicy... Zróbmy grogu... cały dzień go pić można... chłodzi i krzepi... W Ameryce kobiety nawet piją.
Ujęty niezmiernie przymiotem odkrytym w przyszłym zięciu, Tygiel zgodził się na grog i po pierwszym łyku, znalazł go nieco do staroświeckiego krupniczku podobnym. Mimo oporu Maryi, wynieśli go z groczkiem na ganek i pili całe poobiedzie.
Humor Antosia stał się wybornym, ale mimo usposobienia wesołego, w Maryi obudził smutek, wstręt, przestrach... Cały prawie czas, gdy trwało zapijanie, siedziała zamknięta u siebie. Antoś tam parę razy zajrzał, ale go zbyła zimnem słowem. Natarczywe jego czułości przyprawne grogiem, wcale jej nie smakowały. Co gorzej, Marcin do ciepłego napoju nie zwykły, a przy tej zręczności podochocony niebezpiecznie — obudził w córce obawę o następstwa... Lada najmniejszy powód mógł wybuch spowodować...
Szczęściem do tego nie przyszło i późną nocą rozstali się po najczulszych uściskach a Tygiel poszedł sam śpiewając.
Przyszłego zięcia teraz znajdował bardzo porządnym człowiekiem.
Dla Marynki od tego dnia stał się uszczypliwym; we łzach powiedziała sobie: Będę nieszczęśliwa...
Następne dnie nietylko że nie zmieniły jej przekonania, ale obawy podniosły do najwyższego stopnia. Antoś pił nałogowo, upajał starego, a zdania, które wywnętrzając się wypowiadał — dowodziły, iż istotnie niedola i walka zamiast go uszlachetnić, stworzyły zeń człowieka nieznającego w świecie celu innego nad dogodzenie namiętności i praktykę cynicznego egoizmu. Mogłaż się cofnąć?..
Płakała... Naówczas przez łzy zjawiła się przed nią smętna, łagodna twarz Witolda... Marynka wzdrygnęła się... jakby widmo ujrzała... Serce odpowiedziało jej pierwszy raz biciem tęsknem ku jedynemu człowiekowi, który ją godził z ludźmi i życiem...
Wszystko przychodziło, jak zwykło w życiu przybywać — zapóźno! Nieubłagana przyszłość malowała się czarno, łzawo i tragicznie.
Zabiegi Larischów uniemożliwiły starania przyjaciół starego Mogilskiego. Teraz, gdy chcieliby byli dnie przedłużyć, gdy zbliżający się termin przerażał, jak ostatniego sądu godzina, tygodnie, miesiące leciały pędem piorunowym, na nic nie stawało czasu, kiedy go najwięcej było potrzeba. Pan Jacek pojechał do księztwa, do krewnych i przyjaciół, stukał do wszystkich drzwi — napróżno. Wrócił zrozpaczony. Wolara wyprawiono do Gdańska, potem do Berlina; nigdzie w warunkach danych niepodobna było dostać tak znacznego kapitału, a te, któreby się stręczyły, przychodziły na to tylko chyba, aby chwilowo agonią przedłużyć.
Ukrywano to po większej części przed prezesem, ale kobiety płakały po kątach, zamodlały się w kościele, a Witold chodził struty, blady, przeklinając swą nieporadność i niemoc. W takich chwilach i on bezsilny szedł do kościoła szukać pociechy u ołtarza, budzić w sobie wiarę w Opatrzność.
Jednego rana, gdy jesiennym dniem przywlókł się pieszo na mszę, wychodząc z niej, spotkał niespodzianie Marynkę. Nie widział jej dawno, powitał żywym ręki uściskiem, i zdziwił się znajdując na jej twarzy, w którejby był powinien wyczytać szczęście, wyraz smutku, zbolenia, zwątpienia prawie. Oboje wlepili w siebie oczy i zapłonili się, a Marynce łza zakręciła się pod powieką. Dawniej nigdy ona do takiego roztkliwienia nie była skłonną — teraz, cierpiąc, stała się więcej niż kiedykolwiek kobietą.
— Jakżeś pan coś zmizerniał i wychudł? — spytała, niewiedząc prawie co mówić.
— Przykro mi — ale doprawdy — ja o mało tem samem pytaniem pani nie powitałem — rzekł Witold. Ależ mnie dziwić się nawet nie można, dodał z westchnieniem, pani zaś, coś jest tak szczęśliwą...
Marynka popatrzyła nań wzrokiem siostry. Nie powiedziała nic, ale wymownem było to milczenie. Szli teraz razem cienistą lipową ulicą.
— Mam wielką ochotę wyspowiadać się panu, odezwała się Marynka. Nawykłam w was, p. Witoldzie, widzieć prawie brata. Cięży mi na sercu wyznanie, że w chwili, gdym spodziewała się szczęście osięgnąć, doznałam najboleśniejszego zawodu. Jest to może kara Boża za to żem...
— Ale za cóż Bóg panią mógłby karać? — zawołał Witold — powiedz pani raczej ironia losu.
— Tak, szatańskie losu szyderstwo — dodała kobieta poruszona, ocierając łzę skwapliwie. Znasz pan życie i przygody moje. Ratując ojca, oddałam rękę człowiekowi, dla którego mogłam mieć tylko chłodną przyjaźń... Zjawił się ten, który był towarzyszem mojej młodości, człowiek, co dla mnie życie poświęcił, cierpiał. Podałam mu rękę, z której nie wiem, jak więzy opadły, a otwarłszy oczy, zobaczyłam dopiero, że z tego poczciwego Antosia świat, a! Panie! zapomnij co powiem, świat z niego zrobił — potworę.
Witold załamał ręce, ale na jego twarzy prawie radość się odmalowała.
— Pani — zawołał — wszakże jeszcze jest czas się cofnąć.
— Cofnąć? i ojca skazać na nędzę? a siebie na obmowę! — zawołała Marynka, — a! nie! cofać się zapóźno! wypić potrzeba kielich ten do dna i umierać powoli.
Witold słuchał z gorącem współczuciem; ona mówiła jakby rozgorączkowana.
— Stało się — ale okrutnie się stało! ten człowiek nie do poznania zmieniony, całą świeżość młodzieńczą serca i myśli stracił w starciu się ze światem. Dla niego egoizm jest prawem, rachuba obowiązkiem, używanie celem. W Larischu, nie chcę go sądzić, jeśli też same może pobudki rządziły życiem, okrywała je wstydliwa zasłona — tu się one obnażone chlubią z siebie przed światem. A! panie! jam bardzo nieszczęśliwa.
Łzy przerwały mowę, Witold wziął jej rękę. —
— Pani, rzekł, jeśli najszczersze współczucie może osłodzić ból, wierz mi, masz je we mnie. Jakżem i ja nieszczęśliwy, że w chwili tej nie mogę zamiast współczucia bezsilnego, przynieść ci — całego serca, całej mej doli, całego siebie.
Zamilkł, bo się sam uląkł tego co powiedział, ale Marynka ścisnęła go za rękę.
— Panie Witoldzie — rzekła — dość mi twojego współczucia, dość mi, że ty będziesz mnie widział i znał niewinną... i nieszczęśliwą.
— Daruj mi pani — przerwał chłopiec upojony — losy nasze nie w naszych rękach. Wiedzże, pani, na progu nowego życia, że inne jakie serce biło dla ciebie i zawsze ci wiernem zostanie. Nigdym nie śmiał wyznać, ale dziś...
— Nie mów mi pan tego, nie trzeba raju ukazywać tym, których do piekieł wtrącają.
Spuściła zasłonę na twarz, Witold stał drżący, podała mu rękę i odeszła tak żywo, że nie miał czasu ani się odezwać, ani pogonić.
Ze strasznym w myślach zamętem powrócił do domu. Rozmowa ostatnia brzmiała mu w uszach, jakby wspomnienie snu, marzenia, widzenia jakiegoś nieprawdopodobnego.
Ale nie czas było marzyć o sobie i o szczęściu, gdy z każdym dniem nieunikniona katastrofa bliższą była. Rozmawiano prawie co dzień z Larischem, z Wolarem, radca okazywał się czułym bardzo, czynnym w sprawie, cóż, gdy na synu upartym nic wymódz nie mógł. Ile razy przybył do Mogilnej, prezes go ściskał, dziękował mu... ale nie było za co, gdyż zawsze złe tylko wiadomości przynosił.
Mimo upartej chęci i nałogu łudzenia się, nie było dłużej sposobu zachować nadziei ocalenia Mogilnej. Smutek zaległ w tym kątku wesołym dawniej; taili się z nim wszyscy, ażeby nie pomnażać go drugim, a każdy chodził płakać i boleć zosobna. Prezes, o którego obawiano się najwięcej, po pierwszem wstrząśnięciu wszakże okazywał najwięcej rezygnacyi, a pani Anna najbardziej była dotkniętą. Mogilna, ogródek, dom, wszystko prawie było jej dziełem, tu płynęło jej życie całe, tu była szczęśliwą, tu słała gniazdo dla dzieci, które czekała przyszłość bez domu!
Nawet z anielskiem poddaniem się woli Bożej, które ją cechowało, prezesowa ukoić żalu nie mogła, wyczerpywał on jej siły da życia.
Uśmiechała się mężowi, ale twarz powleczona była barwą śmierci, i w duszy czuła, że rozstania z Mogilną nie przeżyje.
Tak powoli przywlókł się ten dzień stanowczy, dzień sprzedaży z publicznego targu, dzień upokorzenia... W Mogilnej było jak w grobie milcząco, łzawo, pusto. Witold, p. Jacek, wszyscy przyjaciele prezesa pojechali pilnować się, ażeby przynajmniej jeśli nie majątek, to resztki mienia ocalić i nie dać nabyć Mogilnej za bezcen. W domu tymczasem kobiety płakały i modliły się; prezes nie mogąc się ruszyć, bo ma nogi odebrało, zamyślony patrzył w okno, nic nie widząc. Słudzy ze starym Luszyckim na czele, gwarzyli cicho z sobą o nieszczęściu, czując, że to rozbicie i ich dotknąć musiało.
Do kupna zameldował się przez pełnomocnika pan August Larisch; jeden zupełnie nieznany spekulant przybyły z nad Renu, Meyer w imieniu córki, a — co największe podziwienie obudziło, świeżo przybyły z Ameryki pan Antoni Berger. Interesowany najmocniej Larisch stary, który się nie pokazywał, ale z za kulis całą sprawą kierował — zgryzł się, znajdując współzawodników, bo już przewidzieć mógł, że łatwo Mogilnej nie kupi. Nadzieja wzięcia jej za niższą od wartości cenę, ominęła go. Licytacyi wszakże cofnąć, gdy raz ogłoszona została, odkładając ją do pomyślniejszej chwili, nie było podobna. Larisch jakkolwiek znał doskonale Mogilnę, nie był pewien i przygotowany do jak wysokiej ceny podnieść ją może. Oznaczony szacunek pierwotny przechodził sto tysięcy talarów, a pięćdziesiąt kilka z nich miał p. Larisch. Spekulant z nad Renu postąpił sto dwadzieścia, Szmuc-Meyer dołożył pięć jeszcze, p. Antoni rzucił summę stu trzydziestu.
Walka żywą być obiecywała. Witold i Jacek przypatrywali się jej zdala, przybici i pognębieni. Jacek byłby z chęcią sprzedał swoję posiadłość dla ocalenia Mogilnej, ale mu Wolar dowiódł, że tem nie ocali prezesa a siebie zgubi.
Zabierano się do dalszego licytowania i interesowani chcieli porozumiewać się z sobą, gdy na salę wpadł czerwony i nie trzeźwy Tygiel, wprost biegnąc do Antoniego.
— Co waćpan tu robisz? na miłość Bożą? — zawołał ciągnąc go za suknię.
— Licytuję Mogilnę — rzekł Antoni spokojnie.
— Na rany Chrystusowe! ja na to nie pozwolę — rzekł Tygiel, ten człowiek mnie wybawił, a ty, mój zięć przyszły, miałbyś go wyzuwać?
— Patrzże waćpan, przyszły teściu — odezwał się Antoni szydersko — czy lepiej, żeby ci niemcy go zjedli? hę?
— Lepiej cokolwiek bądź, byle nie ty! ja tego nie chcę! takie nabycie to niebłogosławieństwo Boskie, ja nie chcę.
— Ale ja chcę! — odparł Antoni, wyrywając mu rękę. Jeszcze nie jesteście mi teściem, a już mi na kark siąść chcecie! Ja tego nie zniosę.
— Chodź waćpan, mruknął stłumionym głosem Tygiel — chodź! Marynka mnie tu przysłała i nie wiesz z czem!
— Nie chcę słuchać! potem o tem.
Wśród szeptów burzliwych zaczęto cenę podnosić po pół tysiąca talarów. Sto trzydzieści jeden, pięćset, dwa, trzy, do pięciu. Antoni zniecierpliwiony, dopędził do stu czterdziestu. Stała się pauza. Pełnomocnik Larischów ujął pod rękę Antoniego, odprowadził go do kąta i szeptać z nim zaczął. Spór jakiś trwał parę minut i powrócili na swoje miejsca. Szmuc-Meyer stał już z założonemi w tył rękami nie śmiejąc iść dalej, ale się krzywił gniewnie.
Spekulant postąpił znowu...
Larisch go zaraz prześcignął. Oba oni szli zwolna, zmniejszając coraz summę podnoszącą, gdy p. Antoni tysiącem talarów sypnął. Zbliżali się do półtora kroć stu tysięcy.
Nigdy rodzina Mogilskich summy tej za dobra, starym sposobem zagospodarowane, wziąć się nie spodziewała. Wielkie nieszczęście wynagradzało się w pewien sposób ocaleniem większego daleko mienia, niż rachowano. Jacek tem się pocieszał, Witoldowi było to obojętnem, wiedział bowiem dobrze, iż rodzicom nie szło o bogactwo, ale o zachowanie tego kątka droższego im nadewszystko.
Pełnomocnik Larischów szedł dalej choć nieśmiało, zdając się bądź co bądź zdecydowanym majątek nabyć, choćby za zbyt wysoką cenę. On i p. Antoni zostali w końcu sami, ale amerykanin rozmyślać się zaczynał, opuszczała go zwolna gorączka. Już miał prawie opuścić plac boju, pozostawiając go zwycięzcy, gdy przysłany z kartką jegomość plenipotenta zatrzymał i małą bardzo sumką p. Antoni został przy Mogilnej.
Rezultat był ze wszech miar niespodziewany.
Witold i Jacek wyszli, oba natychmiast spiesząc do Mogilnej z wiadomością, jeśli nie pomyślną, to przynajmniej daleko lepszą, niż sądzili.
Pan Antoni wychodził tryumfujący z sądu, gdy na kamiennych schodkach spotkał się znowu z p. Marcinem. Tygiel po burzliwem owem rozmówieniu się z przyszłym zięciem, wybiegł był gniewny, wracał teraz już zapóźno.
— Co się stało? co się stało? — zapytał.
— Kupiłem Mogilnę! tryumfująco zawołał Antoni. Chodź tatku, napijemy się na przyszłe szczęście dziedzica!
Pan Marcin usłyszawszy to, cofnął się kroków parę, popatrzył nań z pogardą, splunął i rzekł:
— Bywaj asan zdrów! odemnie i od Marynki mam mu powiedzieć, żebyś się do nas nie fatygował, bo wszystko zerwane.
Machnął ręką zapalczywie, odwrócił się i poszedł; Antoni wołał za nim jeszcze kilka razy, ale na próżno, Tygla już nie było.
Z rozstrzygnięciem losu Mogilnej, powieść nasza się kończy. Jest to historya jedna z tysiąca powszednich, przytrafiających się co dnia, mniej więcej podobnie do tej powtarzających się bez miary. W słodkiej bezczynności przychodzi się tak nieopatrzenie po nad kraj przepaści, która mienie a z niem cały los rodziny pochłania.
Dopowiemy w kilku wyrazach tylko dzieje osób wplątanych w to opowiadanie z rzeczywistości wzięte.
Witold i Jacek przybyli do Mogilnej nocą. Tu nie spał nikt jeszcze. Nie zajechali przed ganek, przyszli pieszo, ale chód ich usłyszała Kazia i prezesowa, obie wybiegły naprzeciw. W dwóch słowach opowiedzieli co się stało. Prezesowa załamała ręce, ale nie powiedziała nic nad to, co powtarzała ciągle: Bóg dał, Bóg wziął. Ponieważ prezes nie chciał się kłaść spać, dopókiby się coś nie dowiedział, wszyscy razem poszli do niego. Zobaczywszy ich pobladł; podniósł głowę.
— Kto kupił? — zapytał — ... ile?
Witold opowiedział mu w krótkości a Jacek dodał, że dom jego jest ich domem, bo im oddaje majątek. Popłakali się wszyscy, całą noc tak przegwarzono. Nazajutrz prezesowa chodziła, krzątała się, a wieść o sprzedaży sprowadziła do dworu mnóstwo biednych ludzi zapłakanych, pożegnaniami i utyskiwaniem rozdrażniających ranę. Z każdym trzeba było płakać na nowo. Wieczorem prezesowa uczuła się słabą, nazajutrz nie wstała z łóżka.
Choroba jej przeciągnęła się długo, ale nim opuścili Mogilnę, biedna milcząc, popłakując, zrezygnowana — żyć przestała.
Prezesa wywieziono do p. Jacka, przygnębionego tak stratą żony, iż długo jej przeżyć nie mógł. Zostało sierot dwoje, Witold i Kazia — przy wuju, który im nie dał uczuć osierocenia i ubóstwa. Kazia powiedziała sobie, że za mąż nie pójdzie, aby bratu cały zostawić majątek. Z pozostałej summy Witold też kupił posiadłość mniejszą i zaczął na niej gospodarzyć. Życie mu nie szło w smak od śmierci rodziców. Szczęściem dowiedział się o zerwanem małżeństwie Marynki, i łatwo się domyśleć, że zawsze zakochany, ożenił się z nią w parę lat potem.
Pana Antoniego dziedzica na Mogilnej, obejść umieli zręcznie Szmuc-Meyerowie, tak, że dziedziczkę pfandbriefów poślubił i rzucił się zuchwale do postępowego gospodarstwa, przemysłu i spekulacyi. Świetnie szło mu w początkach, ale i zbytnia odwaga nie zawsze prowadzi za sobą szczęścia. Mimo wielkiej zabiegłości i najświetniejszych nadziei, po kilku latach potrzeba było likwidować, a nieszczęśliwa Mogilna została znowu na licytacyą wystawioną. Tym razem Larisch chodził tak umiejętnie około kupna, iż ją nareszcie nabył. Pan August zajął się zaraz wzniesieniem gotyckiego zameczku, i dziś, jadąc szosą, widać z daleka wśród odwiecznych lip, kastel z czerwonej cegły z wieżą, na której powiewa chorągiew herbowa, a wszyscy do koła wiedzą, iż szczęśliwym posiadaczem dóbr Mögeln z przyległościami jest August von Larisch, doktór obojga praw i kawaler orderu korony trzeciej klassy, który na polowanie z Berlina nawet ministrów zaprasza.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.