<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Mogilna
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

MOGILNA.
OBRAZEK WSPÓŁCZESNY.
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.


TOM I.


WARSZAWA.
NAKŁADEM MICHAŁA GLÜCKSBERGA.

1886.


Дозволено Цензурою.
Варшава. 26 Марта 1886 года.




Warszawa. — W Druk. S. Orgelbranda Synów, Krakowskie-Przedmieście Nr. 66.




Był to piękny dzień czerwcowy, jeden z tych rzadkich ostatnich wiosennych, gdy jeszcze kanikularne nie dokuczają skwary, a natura cała raduje się swej młodości i buja a zieleni, a tchnie, a żyje, a dźwiga się jakby ją skwary i chłody pożyć i powstrzymać nie miały.
Lipy już zaczynały rozkwitać i pierwsze, wcześniejsze ich pączki roztwarte ziały roskoszną wonią, wabiąc roje pszczół ku sobie, zwijających się żywo przed nadchodzącym wieczorem i rosą, która je do ulów zagnać miała.
Do koła starego wiejskiego dworu w Mogilnie stojące odwieczne drzewa zaledwie po cichu szeleścieć zaczynały poruszane powiewem zachodniego wietrzyka, który dzienną przerwał ciszę. Ptaszki w krzewach ukryte świegotały niespokojne, zabierając się zawczasu do spoczynku, co zawsze zwiastuje pogodę... Niebo było wyjaśnione, pozłacanemi, gdzie niegdzie chmurkami upstrzone i zapowiadało także piękny dzień na jutro, jeżeli nie na dłużej. Cały obraz tego wieczora składał się na wielce harmonijny wizerunek szczęścia ziemskiego... któremu nic się grozić nie zdawało...
I ludzkie też uśmiechały się twarze a otwierały serca.
Staroświecki dworzec w Mogilnie na pół drewniany, pół murowany, widocznie już dawne i lepsze pamiętający lata, jakoś także wyglądał niby odświeżony wiosną i szczęściem; pełno było kwiatów do koła, pełno woni w powietrzu i pełno uśmiechów około stołu wieczornego, zastawionego w ganku od ogrodu. Ganek ten niedawno znać przybudowany do domu, był najmilszym salonem na wolnem powietrzu, jaki sobie wyobrazić można. Pomysłem samej pani wystawiony nie raził swoją nowością przy starym dworze, do którego przypierał, a był aż nadzwyczaj skromny i bez żadnej pretensyi do architektury wytwornej. Stary pan Roman Mogilski, dziedzic Mogilna, mąż autorki tego ganku, nazywał go uśmiechając się, rustykiem.
Nie roszcząc sobie żadnych praw do architektonicznego stylu, nie był wszakże pozbawiony pewnej kokieteryi, której znamię noszą wszystkie dzieła ręki i myśli niewieściej, gdy się do nich serce przyłoży. Długo a długo pani Anna starała się o wykonanie, długo jakoś niepodobna się było zebrać na postawienie ganku, choć nie kosztownego, nareszcie znalazła się chwila sposobna i oną przybudówkę wzniesiono wedle planu długo w sercu piastowanego, a była wcale wdzięczną. Część znaczną domu zajmowała przypierając do niej i nieco zaciemniała. To jedyny zarzut jaki można było jej uczynić. Zresztą, sam pan Roman, długo z powodów sanitarnych sprzeciwiający się owemu gankowi, zwanemu przez panię verendą, wyznawał teraz iż wilgoci nie pomnożył i światła nie ujął wiele. Sparty na dębowych, nieobranych z kory słupach, opasany balasami z nieobrobionych gałęzi, fantastycznie wyglądającemi, gdzieniegdzie okryty bluszczem i winem dzikiem, był bardzo ładny. W środku stały też sprzęty do tego wiejskiego charakteru dobrane, stoły dwa w stylu średniowiecznym i drewniane stołki na wzór naszych wiejskich, tylko staranniej wyciosane, wszystko to było rysunku, przemysłu, smaku samej pani, która wymarzywszy ów balkon, teraz się nim prawo cieszyć miała. Siadywano też tu często, pan Roman przychodził tu z fajką i gazetą, panna Kazimiera z robótką, pani Anna z kluczykami, książką i pończochą. Przyjmowano tu chętnie poufalszych gości, i deszcz, chłód i wiatr chyba spędzał teraz z pod kochanego poddasza. Widok też z niego na stary ogród był miły i tchnący tym wiejskim spokojem, który nadaje charakter wszystkim niemal krajobrazom. Środkiem ciągnęła się starych lip ulica, dosyć szeroka, by przez nią oko, mimo rozpuszczonych gałęzi, w dal sięgnąć mogło. Po za mostkiem i kanałem oddzielającym ogród od zielonej łąki, przez którą kręcąc się płynęła mała rzeczułka obrośnięta szerokolistnemi tatarakami, widać było wiejski parafialny, murowany kościołek stary, którego wieżyczka z po za otaczających drzew w niebo się wspinała. Przy tym kościołku od lat trzechset w rodzinnym grobie spoczywali wszyscy z kolei Mogilscy i pan Roman wzdychając nieraz ukazywał na to miejsce spoczynku, mówiąc z pogodną rezygnacyą chrześcijanina: I ja tam się z mojemi razem położę.
Widok kościoła i cmentarza nie osmucał nikogo, owszem było co coś pocieszającego [1] w tej myśli poszanowanego grobu starego, otoczonego kwiatami i wspomnieniami.
Po lewej i prawej stronie ulicy starej ogródek kwiatowy, z wielkiem umiłowaniem uprawiany przez panie Annę i Kazię, był teraz w całem rozkwitnięcia blasku. Pomiędzy klombami bujny, szmaragdowy trawnik rozściełał się jak tło kobierca.
W ganku właśnie zastawiano skromny podwieczorek, pełen wiejskich przysmaczków, które niewiele oprócz pracy kosztują. Obok przyborów do herbaty, była missa poziomek i kurczęta z sałatą i śmietana i ulubione samemu panu młode kartofelki.
Kazia jako młodsza gospodyni krzątała się czyniąc porządek przy stole, ustawiając przyniesione półmiski i uśmiechając się że dla miłego gościa się tak wszystko dobrze składało. Nic nie brakło i poziomki w porze nawet przyniesiono.
Tym gościem był brat Kazi, pan Witold, który z uniwersytetu z Berlina przybywał na wieś. Rodzina więc teraz cała zgromadzić się miała przy tym stole wieczornym, przedłużając nieskończoną rozmowę od przyjazdu Witolda, gromadzącą ich ciągle w koło ukochanego przybylca.
Rzadko w którym domu tak święta miłość i zgoda panują, jak w tej cichej Mogilnie. Była to prawdziwie chrześcijańska a staroświecka rodzina, jednym spójnym węzłem złączona, którym nic nie zachwiało. Nawet Witold teraz większą część roku dla studyów przepędzający za domem, powracał doń z sercem nieostygłem, z weselem i rozkoszą, które się na jego jasnej, opromienionej odbijały twarzy.
Artysta któryby pragnął odmalować zacną, kochającą się a szczęśliwą familią, mógł był te wzory żywe wiernie przenieść na płótno, nie wiele potrzebując dodawać do natury ideału.
Nawet typy i twarze podobałyby się malarzowi jak podobały wszystkim, co Mogilskich znali. Nie mieli oni nieprzyjaciół, ani wstrętnych, a nie zbywało im na serdecznych druhach. Wszyscy ile ich było, począwszy od głowy domu, pana Romana, mieli w charakterze, w usposobieniach wielki dar przypodobania się i pozyskania sobie serc ludzi. Płynął on może właśnie od ojca familii, w którym wybitnie poważna, spokojna chrześcijańska miłość ludzi górowała po nad inne przymioty. Człowiek był dziwnie dobry, a z pewnością dla siebie przynajmniej, dobry aż do zbytku.
Spojrzawszy na jego twarz rumianą i wyjaśnioną, uśmiechającą się i pełną łagodności, poznać w nim było można od razu całego człowieka, który, gdyby mógł, świat by pragnął uszczęśliwić i uczynić tak dobrym jak sam był. Zdawało się, że te rysy nie potrafiłyby nawet wyrazić ani gniewu, ani surowości, ani żadnego nienawistnego, namiętniejszego uczucia.
Z niebieskich dużych oczów patrzyła miłość dla ludzi i jakby wezwanie do powszechnej zgody.
Ktokolwiek znał życie i sprawy pana Romana znajdował zupełną zgodność wyrazu oblicza z czynami jego i losem.
Jak wszyscy ludzie bardzo dobrzy, Mogilski był nieustanną ofiarą, oszukiwano go, nadużywano, korzystano zeń, posługiwano się nim, co nie przeszkadzało po doznanych zawodach, po oburzeniu chwilowem, iść nazajutrz tąż samą drogą. Roman Mogilski mimo tej niewysłowionej dobroci swej, którą powszechnie uważać nawykliśmy za znamię umysłowego ubóstwa i nieudolności, był mężem jasnego rozsądku, niepospolitych darów i człowiekiem wysoko wykształconym. Praca umysłowa nawet stanowiła ulubione jego zajęcie, dla którego może trochę zaniedbywał rzeczywistego życia wymagań. Prawdę rzekłszy był nieco do innych spraw leniwy i w interesach zdawać się wolał na drugich, a zbywać je rezygnacyą wygodną, ale często opłacaną drogo.
Rodzina ta niegdyś była bardzo majętną, tradycyjna dobroć a powolność Mogilskich zwolna zeszczupliła majątek, wyczerpała ich na ofiary, tak że Pan Roman, niegdyś majętniejszy, został przy Mogilnie jednej i to z długami sporemi, choć zacząwszy gospodarzyć, miał prawie czterykroć większy majątek. Ale mu się też nie wiodło. Niepowodzenie to, upadek majątkowy, bynajmniej nie zakłócił spokoju ducha i niewywołał żalów w zacnym człowieku. Zapatrywał się na przyszłość z wielką ufnością w to, że Witoldowi dosyć będzie Mogilna przy pracy, Kazi tego posagu, jaki pozostał, a wszystkim uszczuplone mienie szczęścia nie odbierze.
Zmniejszenie fortuny w istocie nie dawało im się czuć jeszcze tylko w tych rzeczach, do których najmniej wagi przywiązywali. Nie mieli świetnych ekwipażów, liberyi, dworu, nie jeździli do wód, nie dawali balów, ale bez tego umieli się obejść bez żalu. Na wychowanie dzieci starczyło, a pan Roman na książki miał dosyć, dość, by jeszcze drugim pomagał, pani Anna na kwiatki i apteczkę ubogich. Szkoda było dwóch czy trzech folwarków, które przeszły w ręce obce, ale póki mieli kochaną Mogilnę pradziadowską, mogli się po tej stracie, w części już zapomnianej, pocieszyć.
Tego dnia przybycie Witolda tak wszystkich szczęśliwymi uczyniło, tak ożywiło Mogilnę, iż największy w świecie majątek, wygrana, bogactwo nie dałyby im ani cząstki pociechy, która spłynęła na nich z przyjazdem ukochanego dziecięcia.
Wszystko promieniało, śmiało się, radowało jak ten wieczór wiosenny. Słodszy nawet mieli świąteczny wyraz szczęścia na twarzach.
Panna Kazimiera ustawiwszy podwieczorki, pobiegła śpiewając po ojca, matkę i brata, których głosy dolatywały z sąsiedniego saloniku.
— Proszę na herbatę! proszę na poziomki! — zawołała — proszę na kurczęta.
Pan Roman wstał pierwszy, siedząca przy nim żona, z równie jak on uśmiechniętą twarzą, ruszyła się także. Witold piękny, dorodny chłopiec, podobny do ojca, usunął się z drogi i podawszy rękę siostrze, posunął się z nią śmiejąc i rozmawiając, za rodzicami. Jakiś szczęśliwy dotąd los na tę chwilę, co rzadko było w Mogilnie, żadnego natrętnego nie przyniósł gościa.
Stary Roman, z siwemi zawcześnie włosami i patryarchalnem swem obliczem, zasiadł pierwszy do zastawionego stołu, i uśmiechnął się widząc niezwykły występ podwieczorku.
— Ho! ho! — zawołał — jak to znać zaraz że pan Witold przyjechał: powiem, jak mawiali starzy — daj Boże gościa w dom, to się i gospodarz pożywi. Kazia się uśmiechnęła, klaskając w rączki.
— Ależ tatku, niewdzięczny tatku, przerwała — to doprawdy sroga z twej strony niesprawiedliwość — alboż to u nas dzisiaj inaczej, czy więcej niż zwykle?
— Ty jesteś sławny kręciciel i sofista, moja panienko — odezwał się ojciec, z tego cię znamy... tak! tak! nie tłumacz się, to nic nie pomoże. Na stole jest niby to. co zwykle bywa, niby nic nadzwyczajnego, a przecież Witolda czuć i serce siostrzyne dla niego; ale ci się to pochwala... nic złego! Witold nie zawsze z nami, a po berlińskich pokarmach sztucznych, dobrze że się po wiejsku posili. Cóż paniczu? — dodał — czy podobne kurczęta i takie poziomki widywałeś nad Spreą? — mów.
— Ani nawet takiego polskiego chleba! — zawołał śmiejąc się chłopak, który pochwycił za bułkę i odkroił sobie spory kawał, śmiejąc się wesoło.
— Niech ci będzie wszystko w domu na zdrowie, szepnęła matka robiąc krzyżyk ręką nad głową, i całując syna, jedz i używaj...
Stary patrzył na uśmiechniętą rodzinę i znać błogo mu było w sercu, bo się zamyślił sparty na ręku, zapatrzył... nie rychło jakoś otarł oczy i westchnął. Czy łzę w drodze pochwycił, któż odgadnie, może się tylko jej lękał. Jakkolwiek to chwilowe wzruszenie było przelotnem i prawie niedostrzeżonem, pani Anna je pochwyciła, i z lekka poklepała go po ramieniu, szepcząc:
— Co ci to jest?
— A! nic mi, moja Anulku, nic — odpowiedział Roman — jestem szczęśliwy i jako człowiek myślę już i rachuję, długo li to szczęście trwać będzie. Natośmy ludzie, by do każdej kropli tego napoju, który się nazywa szczęściem, wmieszało się przeczucie zmiany. Naówczas człowiek usiłuje z tego co ma jak największy zapas wyczerpnąć, aby mu stał na długo.
— Na Boga, ale po cóż zaraz przeczuwać co złego! — dodała Anna.
— Nic złego, moja Anno — odparł stary, ale tylko to co konieczne i nieuchronne. Patrz, proszę, jakeśmy to dziś szczęśliwi wszyscy, i jak nam tego szczęścia starczy... ale Kazia i Witold, na wylocie. Ona pójdzie z kimś by stworzyć nowy dom, nową rodzinę, nowe szczęście; on pobieży sobie szukać towarzyszki, pracy, innego świata może. Miłość nasza dla siebie nieustanie, to pewna, ale nią zachwieją i osłabią ją nowe przywiązania, węzły świeższe i milsze, a my, moja Anulko, zostaniemy znowu sami, sami!
— A nie! — oburzyła się żywo Kazia — bo co też to ojciec mówi, jak to można posądzać nas!
Ojciec się rozśmiał, matka zlekka westchnęła, a Witold dorzucił:
— Kochany ojciec serce ocenia, przepraszam tatka, jak szpichlerz, z którego gdy się weźmie dziesięć korcy, to ich braknie, mnie się zdaje, że z serca czerpiąc we dwójnasób na miłości mu przybywa.
— Witold ma słuszność! — zawołała matka.
— Witold ślicznie powiedział, powtórzyła siostra.
— A stary ojciec to już w piętkę goni? — przerwał wesoło Roman. — No, zobaczycie kiedyś, gdy z tym śpichrzem sumienny zrobicie obrachunek... Tym czasem jedzmy poziomki, nie dajmy stygnąć kurczętom i nalewajcie herbatę.
Witold miał już przed sobą talerze dwa, napełnione darami Bożemi i wahał się tylko od czego poczynać, jaki ma wybór uczynić.
Wtem wśród najsłodszej chwili, gdy się zapowiedziała poufna rozmowa, po drugiej stronie domu zaturkotało, ktoś widocznie zajechał. Spojrzeli wszyscy po sobie z trwogą. Wprawdzie hałas nie był bardzo zastraszający, turkot co najwięcej zapowiadać się zdawał wózek mały... który nawet gdzieś opodal od ganku musiał się zatrzymać. Wszakże i to w tej chwili nie mile było przyjętem.
Wszyscy słuchali i czekali, patrząc po sobie.
— Ale nie bójcie się — rzekł gospodarz, ja mam ucho wprawne — to chyba nie gość, ale ktoś... ktoś, za interesem. Co najwięcej mogłoby się do mnie tyczeć, choć ja najmniej interesa lubię, ale one całym ciężarem obowiązku spadają na mnie. Czekajcież, siedźcie, ja pójdę zobaczę i przyjmę ciężar ten na barki moje, a wy sobie gwarzcie wesoło.
Stary wstawał, gdy córka mu przerwała.
— Ja na to nie pozwolę — zawołała, niechaj ojciec siedzi, bardzo proszę. Ja jestem młodsza gospodyni, to do mnie należy.
I nie czekając odpowiedzi, wybiegła Kazia przez salon, śpiesząc na pierwszy ganek do owego zapowiedzianego gościa.
Słychać było otwierające się pierwsze i drugie drzwi, a w tejże prawie chwili lekki okrzyk podziwienia, i niezrozumiałą, bałamutną, urywaną rozmowę.
— Któż to może być? kto to może być? — rzekł Roman.
— Nie rozumiem — szepnęła Anna, jakiś głos prawie obcy, jakiś dźwięk nie polski. Może urzędnik jaki...
Roman wychylił się, usiłując spojrzeć w głąb salonu, oczy przymrużył, ale wkrótce przysiadł, bo w mroku wieczora, nic dojrzeć nie było podobna, gość się zbliżał, drzwi w ganku otwarły się i poprzedzony przez nieco skrzywioną Kazię, wsunął się na próg średniego wieku jegomość.
Na pierwszy rzut oka poznać było w nim można obcego plemienia potomka, germańską krew, syna kolonizatorskiego rodu, który swe namioty rozbija po całym świecie, stawia obok nich warsztaty i powolnie zdobywa ziemię bez kropli krwi, bez walki nawet, cichym bojem zabiegliwości i samolubstwa zimnego. Był to Niemiec jednem słowem, ale wyglądał tak przyzwoicie, tak ogładzono, tak grzecznie, iż miłe jego obejście za dowód uczucia, serca i wylania się wziąść łatwo było można.
Wysokiego wzrostu, przystojny, z twarzą prawie arystokratycznie wykrojoną, trzymał się nieco przygarbiony, oczy miał zmrużone, jakby je pragnął przykrywać, ale twarz jego nie odrażała, owszem, pociągała prawie wyrazem uprzejmej słodyczy. Może głęboki fizyognomista dostrzegłby w niej był zarys szyderstwa utajonego, lecz ten dla oczów prostodusznych nie był widocznym. Ubrany z wiejska ale starannie, przy surducie czarnym miał w pętlicy kilka wstążek od pruskich orderów...
Gospodarz który go znać poznał, z polską gościnnością powstał na powitanie jego, ale nie mało zdziwiony i zakłopotany trochę. Był to w istocie znany mu dawno ze spotkań w domach zajezdnych i na zgromadzeniach publicznych; sąsiad jego pan Christian Gotlieb Amadeusz von Larisch, posiadacz powiększającego się coraz od lat kilku majątku, Christianhofen przezwanego, wprzódy znanego pod imieniem Zarzecza.
Pan von Larisch mający tytuł radzcy handlowego, order korony pruskiej; orła czerwonego niewiem jakiej klasy, i order zasługi bezimienny, mieszkał już stale w okolicy od lat kilku... Widywali się z panem Mogilskim często, poznali osobiście, ale ani pan Roman nie śpieszył się w odwiedziny Christianhofu, ani pan Larisch nie był dotąd nogą w Mogilnie. Tam gdzie się dwie narodowości spotykały z sobą na polu współzawodnictwa przy wyborach, w stowarzyszeniach i t. p... Larisch z wielką zręcznością postępował sobie, usiłując nie zrazie nikogo, nie wykazać się nieprzyjacielem niczyim, dając dowody umiarkowania największego i politycznego taktu.
Tem postępowaniem doszedł był on do tego, że chociaż go niektórzy poczytywali za złego człowieka, miał po sobie wielu uznających go człowiekiem liberalnych zasad i mogących przyjść do sprawiedliwego uznania praw ludzkich. Zresztą był to człowiek dosyć tajemniczy i zagadkowy. Pan Roman Mogilski skłonny do widzenia rzeczy z najlepszej strony, bronił go często i wierzył w prawość jego. Tłómaczył sobie łatwo, dlaczego z sobą nie żyli dotąd, ale mu w tej chwili trudniej szło zrozumieć, z jakiego powodu zaszła zmiana w postępowaniu Larischa, dlaczego dziś pierwszy krok uczynił.
Z wielkiem podziwieniem gospodarza, pan Larisch zamiast języka francuzkiego lub niemieckiego, odezwał się po polsku. Wymawiał wprawdzie z trudnością, powoli, ale dosyć poprawnie i znać było że się więcej języka wyuczył z książki niż z życia.
— Lepiej późno niż nigdy, rzekł kłaniając się w progu. — Wiedząc jakie towarzystwo polskie tego kraju, poniekąd nie bez przyczyny, żywi wstręt ku naszej narodowości, wahałem się długo ze złożeniem państwu swojego uszanowania. W końcu jednak żywej pokusie trudno mi się oprzeć było. Jestem wielce osamotniony, do towarzystwa nawykły, niech mnie to wytłómaczy, że się tak natrętnie narzucam.
Skłonił się grzecznie przed gospodynią, której gospodarz pośpieszył go przedstawić... dodając. — To syn mój — moja córka.
Podano krzesło i gość zasiadł i oczarował wszystkich europejską formą, żywością umysłu, łatwością w obejściu — które się rzadko w Niemczech spotyka.
Umiał on bardzo zręcznie dobrać przedmiot rozmowy taki, aby wszelkiego drażliwego uniknąć w nim zetknięcia; mimo to nie wspomniał o pogodzie, ani o gospodarstwie, ani o polityce powszedniej.
W początkach rozmowy prowadzić ją musiał sam gospodarz, reszta towarzystwa już jako mniej znana, już z pewnym rodzajem niedowierzania raczej przysłuchiwała się niż śpieszyła do wzięcia w niej udziału.
— Położenie nasze w tej okolicy — rzekł po kilku słowach wstępu pan Larisch, jest zaprawdę niezbyt przyjemnem. Nikt z nas niedomyślał się tych stosunków, jakie miał znaleźć w Prusach zachodnich: spodziewaliśmy się już z samego nazwiska, znaleźć kraj całkowicie niemiecki... tymczasem...
Niedokończył, gospodarz uśmiechnął się nieco zafrasowany.
— Raz się tu osiedliwszy, potrzeba żyć jak można, szanując przekonania drugich i ocalając od niemiłego starcia swe własne, w zgodzie, o ile się da, ze wszystkimi. Ale przyznaj pan, panie prezesie (pan Roman był niegdyś jakimś prezesem) że położenie nie do zazdrości.
— A po cóżeście tu wleźli jak Piłat w Credo? — chciał powiedzieć gospodarz, ale się w język ukąsił, i potrząsnął tylko głową potakująco, ubolewająco.
— Tymczasem człowiek bez ludzi żyć nie może, dodał Niemiec, osamotnienie cięży — i serce też powiada iż wszędzie współczucie sobie wyrobić potrafi.
— Szanowny panie, przerwał Roman — nie miejcie nas za dzikich barbarzyńców. Jakkolwiek uczucia są w nas podrażnione, w głębi serca mamy zawsze zapas życzliwości i braterstwa dla wszystkich, co do nas z życzliwością rękę wyciągają.
— Bo jużby też czas był — odezwał się pan Larisch, wznieść się po nad stare przesądy i wyszukać neutralny plac, na którymbyśmy ręka w rękę z sobą iść mogli...
To usposobienie tak przyjazne zacnego Mogilskiego ujęło niezmiernie, wyciągnął dłoń do sąsiada i uścisnął ją w milczeniu. Wstęp ten do rozmowy postawił ją na tym stopniu, iż już dalej w tonie przyjaznym łatwo ją było utrzymać.
Gospodarz rozpromieniał, otworzył serce, prawie pokochał Niemca odrazu, chociaż rodzina nie dała się tak łatwo ująć uczuciu temu. I pani Anna i Kazia i Witold nawet najskłonniejszy pójść w ślady ojca — doznawali przykrego jakiegoś, niewytłómaczonego wrażenia. Słuchali słów wyrzeczonych przez pana Larischa, rozumieli je, radzi byli w ich szczerość uwierzyć a nie mogli. — Jakiś instynktowy wstręt budziły, któremu napróżno opierać się chcieli. Najpierwszy jednak Witold, nawykły do obracania się w towarzystwie niemieckich swych kolegów uniwersyteckich, przybliżył się do gościa.
Ojciec już był kilką słowy zawojowany, on nie wiele potrzebował by się dać także zagarnąć.
— Jeżeli się nie mylę — odezwał się sąsiad do Witolda — pan uczęszczasz na uniwersytet berliński, na wydział prawny?
— Tak jest, odparł Witold — i koleguję tam...
— Z moim synem Augustem — dodał podając rękę i spoglądając na młodzieńca życzliwie, Niemiec. August mi o panu mówił jak o dobrym a uprzejmym towarzyszu, i, jeśli mam się do tego przyznać, skłoniło mnie to com o panu słyszał, zapukać do drzwi jego rodziców...
Pan musisz znać niemieckie przysłowie: Der Apfel fällt nicht weit vom Stamm.
— Tem lepiej je wszyscy znamy, rzekł Witold wesoło, że mamy polskie podobne: niedaleko pada jabłko od jabłoni.
— Moglibyśmy się przy dobrej ku temu ochocie łatwo pokłócić o to — rzekł Larisch, kto od kogo pożyczył tej prawdy, Niemcy od Polaków, czy Polacy od Niemców...
— Wprawdzie wszystko za powód do kłótni służyć może przy dobrej woli, — przerwał ojciec, ale któżby przyszedł na zgodę powiedzieć wam po łacinie: Non procul a proprio scipite poma cadunt! Co gorzej jest pono podobne przysłowie francuzkie.
Rozmowa poszła dalej coraz poufalsza i serdeczniejsza. Mówiono o cenach zboża, o gospodarstwie, o złych czasach, o handlu, o Berlinie z powodu uniwersytetu, o sejmie potem, o wyborach posłów z prowincyi i t. p.
Ostatni punkt obudził nieco podejrzenia w prezesie, który posądził sąsiada iż może ma jakie kompromisarskie zamiary, ale się omylił, gdyż p. Larisch dodał zaraz iż w sprawę agitacyi wyborczych wdawać się nie myśli i ręce od niej umywa.
— Tem lepiej, dodał prezes w duchu.
Od nieszczęśliwej polityki przeszedł, zwracając się do panny Kazimiery, na muzykę, którą powiadał że lubił bardzo... Potem z panią Anną począł coś o kwiatkach, gdyż kwiaty także były mu bardzo upodobane. Pochwalił ogród, czem sobie ujął serce gospodyni.
— Państwo jesteście bardzo szczęśliwi, rzekł, macie starodawną siedzibę pełną pamiątek, jesteście w domu, pracujecie dla przyszłości, gdy my potrosze koczujemy.
Między wami a tą ziemią jest pewien związek tajemny, który uprzyjemnia pracę koło niej, dla nas to zadanie grosza i warsztat do robienia pieniędzy. Dlatego u państwa tak pięknie i miło...
— Dalipan rozumny jakiś i bardzo poczciwy Niemiec — rzekł w duchu Roman.
Zajął już sobą po troszę wszystkich bo i pani Anna spoglądała nań przyjaźnie i Kazia nie okazywała dlań wstrętu. Witold, jak i ojciec, znalazł go wielce miłym i przyzwoitym.
— My się w ogóle nierozumiemy wzajemnie, rzekł w chwilę później przybyły, państwo sądzicie o nas wszystkich z kilku nieszczęśliwych próbek, my też, wyznaję chętnie, nie zawsześmy sprawiedliwi. Ma to do siebie położenie nasze wzajemne teraźniejsze, że nas w końcu z przesądów wyleczy.
W ten sposób odzywał się ciągle pan radca Larisch, i w końcu potrafił zyskać tak wszystkich, że gdy po krótkich odwiedzinach poszedł żegnać gospodarzy, najczulej go prosili aby stosunki zawiązane nie zostały zaniedbane na przyszłość. Roman odprowadził go z Witoldem na ganek, wyściskali się za ręce, i rozstali w najprzyjaźniejszy sposób.
Z ganku do stolika podwieczorkowego wrócił poczciwy prezes w różowym humorze i siadł, zwracając się do żony z zapytaniem:
— Cóż ty powiesz na tego Niemca? hę! nieprawdaż, egzemplarz ciekawy! nie wszyscy chwała Bogu są fressery... To bardzo miły i przyzwoity człowiek.
— Tak na ustach, słodycz sama — odezwała się pani Anna.
— Nie mamyż przecie prawa posądzać go że inaczej jest w sercu, począł prezes. — Moja Anulku jak bo ty jesteś uprzedzona przeciwko nim wszystkim.
— Bynajmniej, mój Romciu. odparła prezesowa, ale ci powiem o czem my po wyjściu waszem właśnie rozmawiały z Kazia, że to dziwna rzecz jak słowa tego człowieka sprzeczają się z jego fizyognomią... Kilka razy spoglądałam na niego ukradkiem gdy mówił i jakiś instynktowy dreszcz mnie przechodził... Zdawało się jakby inny ktoś mówił za niego, jakby twarz szydersko zaprzeczała słowu.
— Moja ty droga Anulku... jakie to uprzedzenie! co to za imaginacya! Jakież na tobie Witoldzie zrobił wrażenie.
— Na mnie, zawołał młody człowiek śmiejąc się, — może mi przypomina syna swego.
— Jakże syn jest? spytał ojciec.
— Kubek w kubek ojciec, grzeczny, miły, trochę chłodny, beznamiętny, co w młodym zawsze zastanawia, bo jest rzadkie i każe się domyślać charakteru skrytego.
— O! o! patrzajcie filozofa! zaśmiał się Roman... już zaraz ma być skryty! no — ale chłopiec dobry.
— Nie przeczę, i bardzo utalentowany. Pracuje ogromnie, uczy się doskonale, burszuje mało.
— Jesteście bliżej znajomi!
— Bliżej, nie — rzekł Witold — aleśmy z sobą dobrze. August nie jest przystępny, ja zaś może aż nadto otwarty jestem, a dwa charaktery sprzeczne rzadko się z sobą dają przyjacielskim węzłem połączyć.
Rozmowa po niejakim czasie przeszła na inny przedmiot — było ich tyle do omówienia po długiem niewidzeniu — ojciec i syn wszakże postanowili zgodnie w parę dni potem dla zawiązania z panem Larischem stosunków, które zdawały się obu pożądanemi, pojechać w odwiedziny do Christianhoffu: czemu zresztą nikt a nikt się nie przeciwił.
— Dlaczego nie mamy być grzeczni! rzekł prezes. Napijemy się lekkiej kawki u Niemca, a że będzie nam rad, to ręczę.
Na tem tedy stanęło... a we dwa dni potem czwórką pięknych siwoszów, jechali Mogilniccy do pana Larisch’a.
Chistianhoff, dawniejsze Zarzecze, był to tak zwany gburski majątek, złożony z kilku kawałków połączonych w dosyć już znaczną całość; poprzednik pana Larisch’a, któremu się w głowie zawróciło po zrobieniu fortuny i który ją prędzej daleko stracił niżeli nabywał, skupił już był niemało sched i stworzył z nich wcale pański kompleks gruntów, na którym teraz rozpościerało się postępowe, wytężono pracowite i złotodajne gospodarstwo p. radcy. Radca nabył ten majątek nie tanio, ale go polepszył, rozszerzył kilku zręcznemi nabytkami i mówiono, że robił na nim pieniądze. Życie w Christianhofie było nader skromne a bardzo pracowite. Z gospodarstwem łączyły się znaczne przemysłowe przedsiębierstwa, obrót kapitału był wielki, a szło nabywcy jak spłatka.
Ale wydatkujący tak doskonale majątek z pozoru wyglądał niemile. Dwór i zabudowania folwarczne stały niemal w gołem polu nad drogą, a że zasadzone do koła drzewa wyrosnąć jeszcze nie miały czasu, a budowle o artystyczną powierzchowność wcale się nie troszczyły, kupa ta murów, ścian, kominów, — nie pociągającą była wcale.
Stary dwór gburski niepoczesny, z obszernym gankiem charakterystycznym, pod który dawniej wozy gospodarskie zajeżdżały, z małą odmianą pozostał jak był. Zaledwie trochę zieloności, kwiecia i wyszukana czystość przyozdabiały go nieco. Nieopodal wznosiły się folwarczne i fabryczne gmachy, imponujące rozmiarami, ale nie piękne. Parę ogromnych kominów z czerwonej cegły, okopconych od dymu, wątpliwą były ozdobą.
— Trzeba przyznać, rzekł dojeżdżając ojciec do syna, iż się Christianhoff prezentuje wcale nie nęcącym sposobem... prezentuje się źle... ale procentuje dobrze. — Witold się rozśmiał.
— Zobaczymy jak to wygląda w środku... dodał.
Z temi słowy zajechali w dziedzińczyk szczupły bardzo, przedzielony jeszcze sztachetkami, tak że przez furtkę pieszo iść trzeba było do domu. Tu nikogo zrazu nie spotkali, ale po chwili zjawił się siwowłosy, w fartuchu niebieskim i kaftaniku wełnianym, mimo ciepłej pory, posługacz, rodzaj markthelfer’a, a potem podżyła kobieta, i otworzono drzwi przybyłym, prosząc ich na górę.
Dom nie ładny, zbudowany bardzo wiejskim sposobem. utrzymany był czysto i starannie. Po niewygodnych schodach dostali się na pięterko do saloniku, nieodznaczającego się niczem, chyba niezmierną skromnością i prostotą. Okna jego w jedną stronę wychodziły na dziedziniec gospodarski, wybrukowany i więziennie wyglądający, w drugą na mały ogródek i gościniec.
Prawdę rzekłszy, kamienie i pola kartoflami i burakami zasadzone całym były widokiem.
W saloniku stół okryty dywanikiem z książkami wielce pospolitemi, kilka krzeseł, kanapa, parę sztychów znanych jako premia towarzystw niemieckich, meblowały niewytwornie. W oknie parę wazoników ubierały nieco zielonością pokój nic niemówiący o gospodarzu i bez żadnego charakteru.
Zaledwie się tu mieli czas rozejrzeć gdy drzwi boczne otworzyły się i słusznego wzrostu młody, piękny mężczyzna, w istocie ojca przypominający, wszedł pospiesznie z niemieckiem pozdrowieniem, zaprezentował się, prosił siedzieć i oznajmił, że ojciec zaraz przybędzie.
Rozmowa przez samą grzeczność toczyła się tu po niemiecku.
P. August po koleżeńsku podał rękę Witoldowi, ale zdawał się czegoś frasobliwy i zakłopotany temi odwiedzinami. W kwadrans później nadciągnął ojciec w szaraczkowej myśliwskiej kurtce z zielonemi wyłogami i guzami z jeleniego rogu. I tym razem był, a raczej chciał się okazać nadzwyczajnie grzecznym. Jego gadatliwość uprzedzająca odbijała dziwnie od zimnej acz uprzejmej powierzchowności syna.
Podano wedle zwyczaju kawę, niewytwornie ale na pięknej porcelanie i z pewnym wykwintem dowodzącym dosyć dobrego smaku. Radca dobył cygara stare i suche, wyborne... a starał się być gościnnym o ile tylko umiał.
Co mu się zaś udało przedziwnie, to ożywienie i poprowadzenie zajmującej rozmowy z delikatnością taką, iż na najmniejszy nie natrafiła dysonans. Młodzi ludzie, nieco się usunąwszy, mówili z sobą o Berlinie, o profesorach, o teatrze, o Lucce... o wszystkiem o czem dwóch niezbyt sympatycznych sobie ludzi mówić może, gdy potrzebuje prowadzić rozmowę.
Siedzieli tak iż pan Larisch mógł z krzesła swego widzieć mały ogródek i wnijście do domu, od gościńca, oczy też jego w tę stronę często się zwracały dosyć niespokojnie i choć twarz zdawała wypogodzona, na czole zjawiła się jakaś chmura troski pełna. Nagle plątać się zaczął widocznie w opowiadaniu, bladość okryła mu twarz, wstał z krzesła, poszedł do syna, szepnął mu do ucha słów kilka, a August spiesznym krokiem zbiegł na dół. Witold któremu na myśl przyszło wyjrzeć także ku drodze... zobaczył zmierzającego ku gankowi człowieka w ubraniu odartem, w surducie długim, który spierał się u furtki z hausknechtem o wnijście.
Słów nie było słychać, ale z ruchów dobrze było można zmiarkować, iż przybyły domagał się aby go wpuszczono, czemu się stanowczo siwy posługacz w niebieskim fartuszku opierał, przytrzymując furtkę oburącz.
Scena ta, która była widoczną i dla gospodarza domu, zdawała się go coraz bardziej niepokoić, tak że nie wiedząc powodu roztargnienia a domyślając się że może być natrętnym, pan prezes wstał i chciał gospodarza pożegnać.
Larisch uprzejmie go za rękę pochwytawszy, posadził i prosił aby pozostał. Był zakłopotany widocznie, tak widocznie iż w końcu sam uznał potrzebę wytłumaczenia się przed gościem.
— Niech pan mi jeszcze chwilkę daruje, rzekł... widzisz pan moje pomieszanie. Mam w istocie interes nieprzyjemny... posłałem syna aby go załatwił...
Westchnął.
Prezes milczał, nie mając ochoty dowiadywać się więcej o ów interes nieprzyjemny. Ale na twarzy Larischa rósł niepokój, bo wrzawa od furtki i łajanie po polsku dochodziły do salonu.
— Jestem zupełnie niewinnym — rzekł po namyśle gospodarz, — a jednak narażonym na to, że sobie ktoś dziwnie gotów tłumaczyć ten wypadek. Idzie mi bardzo o opinią pańską, i właśnie trzeba było ażeby ten gbur nadszedł tu w tej godzinie... mam go prawie codziennie... To kara Boża...
— Interes bardzo prosty, — dodał znowu chwilę poczekawszy — mój poprzednik nabył od tego jegomości schedę. Przejąłem interes taki jaki mi oddano. W terminie określonym kontraktem, należało wypłacić temu jegomości... ale cóż? na schedzie okazały się długi, przyaresztowano należność, musiałem się pilnować... nie mogłem wypłacić, bo bym drugi raz za tę summę odpowiadał. I oto mam kłopot z człowiekiem nie zawsze zupełnie trzeźwym a wiecznie zuchwałym i brutalem.
Ruszył ramionami.
— Przyznam się, rzekł, iż sceny grubijańskiej chciałbym dziś przynajmniej uniknąć.
Hałas od furki się powiększał.
Witold który stał ciągle w oknie, zobaczył nareszcie jak się pasowali z sobą przybyły i hausknecht, jak w pomoc wywołującemu głośno staremu nadbiegło dwóch parobków i jak biedny człowiek domagający się wnijścia, został odepchnięty precz na gościniec. Tu stanął zwróciwszy się ku domowi, podniósł pięść do góry i począł kląć, nogą bijąc o ziemię.
Ta energiczna postać miała w sobie coś obudzającego współczucie. Niemieccy parobcy i hausknecht, szydersko śmiejąc się, wysyłali za nią łajania i obelgi, gbur zdawał się ich nie słyszeć, nie zwracać na nie uwagi, klął tylko gospodarza.
Urywane słowa dolatywały do uszów blednącego z gniewu, ale hamującego się Larisch’a.
Po chwili powrócił równie blady pan August, spojrzeli na siebie z ojcem i nadskakującą grzecznością starali się zatrzeć wspomnienie nieprzyjemnego wypadku.
Prezes przez grzeczność przedłużył swą wizytę i usiłował być jak najwymowniejszym; przyniesiono butelkę wina reńskiego, którego kieliszek przyjąć trzeba było; tymczasem w dziedzińcu i na drodze ucichło, postrzegł przez okno Witold, iż gbur któremu parobcy kijmi się odgrażali, wciąż ręką wywijając, powoli gościńcem się powlókłszy, znikł za wzgórzem. Pan Larisch, który śledził niepostrzeżenie jego ruchy, lżej odetchnął. Mimo usiłowania zatarcia przykrego tego zdarzenia, wszyscy byli powarzeni.
Na ostatek pożegnano się, konie zaszły i milczący prezes odjechał, czując się swobodniejszym po opuszczeniu dworu. Obaj z synem, nie spowiadając się ze swych wrażeń — milczeli. Roman był trochę smutny, że mu zbliżenie się projektowane do poczciwego Niemca popsuła ta historya jakaś dziwna, niezrozumiała a przykra. Lubił on zgodę i pokój i dla tego samego nie cierpiał ludzi wyrabiających burdy, a zakłócających spokój. Miał więc w sercu urazę niemałą do nieznanego przeszkodnika. Jechali milczący aż do karczemki. przy której, obyczajem prezesa, koniom wytchnąć należało, trzymał się on w tem starego przysłowia: ujechawszy milę, wytchnij koniom chwilę. Przed karczemką stał bardzo lichy wózeczek o jednym zziajanym koniu chudym, który z przywieszonej torby wytrząsał sobie jakieś resztki obroku. Prezes potrzebował też fajkę zapalić i wysiadł. Witold poszedł za nim. Karczemka ta już była cywilizowana, i wcale do dawnych naszych żydowskich niepodobna — a zwała się też Schank-Wirtschaft i oberżą... W pierwszej izbie, samotny, sparty na łokciu, przy ogromnym kielichu nieszczęsnej gorzałki siedział ogorzały mężczyzna w granatowej długiej kapocie, z wyrazem gniewu na twarzy. Witold łacno w nim poznał człowieka który się dobijał z takim hałasem i wrzawą do dworu w Christianhofie. Trącił ojca i szepnął mu to na ucho. Prezes stanął i wpatrzył się w zadumanego... Ten wprędce postrzegł że zwrócił uwagę, podniósł głowę i odezwał się z gniewnym jeszcze wyrazem.
— No, cóż tak patrzycie jakbyście w życiu człeka nie widzieli? Co to osobliwego we mnieście upatrzyli? co?... hę?
Potem odwrócił oczy na konie i wyjrzał przez okno:
— O no, to rozumiem — rzekł — toż to wasze konie stały u tego trutnia podle dworu, toście pewnie zasłyszeli jakiem go od czci, od wiary beształ? hę? nieprawdaż? Czy to wy już też z Niemcami trzymacie?
— Mój panie — odparł prezes — prawda żeśmy byli w Christianhofie u pana Larischa...
— Ho! u pana Larisch’a, u tego niecnego Szwaba, i panem go mianujecie?
Prezes mówił dalej.
— I byliśmy świadkami hałasu.. który nas zgorszył; boć burdy nie robiąc, można sprawiedliwość w sądzie pozyskać, a pięścią się odgrażać nic potem.
Gbur pociągnął wódki i szyderczo się rozśmiał.
— Jak to ono wam łacno mówić? — zawołał ruszając ramionami i ponuro rzucając wejrzenie na prezesa — jak to ono łacno powiedzieć, szukaj sobie sprawiedliwości u sądu, a w sądzie kto siedzi i sądzi jeśli nie Niemiec, rodzony jego brat. I jakże to tam dostąpić? hę? po niemiecku się człek nie wygada, tem bardziej nie wypisze, do adwokata pójdziesz sprawy ci się nie podejmie, aż musisz mu złożyć kilkadziesiąt talarów na rękę, a zkąd je biednemu, pokrzywdzonemu wziąść? hę?
Rozśmiał się dziko.
Gdy człowiek nie znajduje sprawiedliwości tam gdzie być powinna, toż ją sobie sam pięścią robić musi. A ja temu szelmie pokażę, iż mu to bezkarnie nie ujdzie.
Prezes ramionami ruszył i tknięty litością, przybliżył się.
— Ale o cóż wam to idzie?
— Mógłbym powiedzieć, co wam do tego — odparł gbur gniewnie, aleście wy bodaj z Mogilna i mówią, że dobry człowiek, więc was tem nie zbędę. Niemiec mnie odarł z ostatka i zrujnował, ja i dziecko bez chleba, długoby gadać było. Łajdak jest i po wszystkiem.
— Hm! — odparł prezes — czasem się człowiek w biedzie na własną sprawę zaślepia... któż wie czy macie słuszność.
— No — to dajcie mi pokój! — zawołał, pięścią w stół bijąc gbur — co ci do tego, co mnie boli... Ja sobie radę albo dam, albo nie dam, a zginę, to i tak zginąłbym, ale tego juchę nauczę.
Powtórnie ręką uderzył po stole.
— O! nauczę.
— Ale o cóż wam idzie?
— O co? o co? burczał siedzący — sprzedałem moją hubę jeszcze jego poprzednikowi, należało mi się reszty tysiąc talarów, skręcili pod pozorem że od jakiegoś Niemca kwitu im złożyć nie mogłem... a że innej już hypoteki nie mam, zarzynają mnie. Niechże rzną, ale gardło za gardło... ja swojego nie daruję.
— Jakże się pan zowiesz?
— Na co wam i to? Marcin Tygiel co wam nazwisko powie!
— Panie Marcinie — — odezwał się prezes łagodnie. Niemcy są formaliści, nie taka tam może wina jak się wam zdaje, boć pan Larisch nie jest zły człowiek.
— A! a! bardzo dobry człowiek! ino go do rany przyłożyć, słodziutki, grzeczny, miły i nie kąsa, nawet po polsku się wyuczył, aby lepiej ludzi okpiwać! Znam ja jego dobroć doskonale, a wam jej nie życzę probować.
Począł się śmiać, dopijając wódki. Prezesa srodze ubodło, że biedny człek siedział posępny i zrozpaczony, pocieszając się wódką.
— Panie Marcinie — rzekł — przyjdźcie do mnie do Mogilna, papiery z sobą przynieście. Jeśli się co da zrobić, ja wam za pośrednika i przyjaciela służyć będę.
Gbur popatrzył, oczy mu zajaśniały i łzy zaszły, chwycił za rękę prezesa.
— Nie żartujesz pan?
— Nigdy w życiu — mówię seryo — zaufać mi możesz.
Objął go za kolana.
— Chciałbyś mnie poratować? — zawołał.
— O ile jest w mojej mocy — Roman,[2] chwytając go za rękę i ściskając namulone dłonie, z jednym tylko warunkiem — żadnego gwałtu, żadnych awantur, cierpliwości i rozsądku. Jeśli jest co do uczynienia, a robota sił moich nie przechodzi, jak brat brata poratujemy cię, panie Marcinie.
— A! to cię Pan Bóg zesłał jak anioła zbawiciela! — krzyknął pan Tygiel... Niechże ci zapłaci ten, co tu cię na pociechę nieszczęśliwego sprowadził.
Podniósł oczy do góry.
— Jak zechcesz — zawołał — poratujesz mnie niezawodnie i odratujesz, a i wyciągniesz z tej niewoli babilońskiej. Gdyby mi ktokolwiek był podał rękę dotąd, nie padłbym tak nizko — nie doszedłbym do tej wściekłości na Niemca.
— No — o sprawie waszej jutro — rzekł prezes kładąc mu rękę na ramieniu — bądźcie dobrej myśli. Drogę do Mogilny wiecie, będę na was czekał... dobranoc.
Pan Marcin Tygiel przeprowadził pana prezesa do drzwi, potem aż do powozu z głową odkrytą, z oczyma od wdzięczności i wódki załzawionemi, ale że dla obrachunku powrócił do gospody, nie możemy zaręczyć, że dla pokrzepienia się, zalania robaka i pociechy dusznej nie powtórzył kieliszka sznapsa.
Nazajutrz rano, jeszcze prezes zagadawszy się z córką i synem, siedział w rannym szlafroku pod gankiem od ogrodu, gdy wózek pana Marcina Tygla zaturkotał. A że dane były instrukcye służbie na przypadek wczesnego przybycia i w ogóle nikt w Mogilnej w przedpokoju nie czekał, wprowadzono starego do salonu, a prezes ujrzawszy go, zaprosił w ganek do siebie.
Pani Anna i Kazia odeszły zaraz, ażeby nie przeszkadzać, Witold tylko pozostał. Pan Marcin tego dnia, pono na czczo wyjechawszy z domu, a przez respekt dla dobrodzieja unikając wódki, miał twarz jeszcze smutniejszą niż wczora. Gniew i napój okrywały mu policzki rumieńcem gorączkowym, który zniknąwszy, zostawił po sobie żółtą, chorobliwą bladość. Spalona, poplamiona, pomarszczona twarz pana Marcina, straszną była jak pobojowisko. W każdym z jej fałdów leżał trup jakiejś pognębionej nadziei. Oczy wygasłe, zaczerwienione, we łzach już chronicznych pływały. Siedział, sparł ręce na kolanach, patrzył na prezesa i milczał. Z za kamizelki zszarzanej o wielkich guzach, sterczał mu zwit papierów, chustką starą obwiązany.
— No, panie Marcinie — odezwał się prezes — abym lepiej interes wasz zrozumiał i dopomódz wam potrafił, opowiedzcież mi swą historyą, bo, choć pono sąsiadowaliśmy z sobą, małośmy się znali.
— A cóż? — rzekł stary skrobiąc się po głowie — nic dziwnego, miły panie, obaśmy z dwóch różnych światów wyszli, wy z panów pan, ja z chłopów gbur, gdzieżeśmy się to spotkać mieli? Wyście się obronili jeszcze potroszę od tej szarańczy, co nas tu zalała, choć i wam od Mogilnej ziemi Niemcy nachwytali, a my biedniejsi broniliśmy się, bronili i popadali na cztery nogi. Gdzież nam było wytrzymać? Nanieśli tu takiego niemieckiego gospodarstwa, że my z niem konkurować nie mogliśmy. A szyli się jak krety powoli i podkopywali...
— E, panie Marcinie — przerwał prezes, wszystko to potrosze prawda, ale i my też nie bez winy, pracować nie umieliśmy, oszczędności nie było i nauki brakło. Rozumniejsi też w końcu nas zjedli.
— Rozumniejsi jak rozumniejsi, ale że chytrzejsi, to pewna — odezwał się Tygiel. — Co tam mówić długo, kiedy los mój, toż taki jak innych. Miało się kawał roli zapracowanej i harowało się na nim. Póki żyła moja nieboszczka, szło jeszcze jako tako, jak jej nie stało, wszystko licho wzięło. Została mi Marynka, jedno oko w głowie, trzebać było jedyne dziecko wychować, aby nie zmarniało. Na to się łożyło nie rachując, przyszły złe lata, zabrakło, Niemiec z workiem stał i czyhał; nie było gdzie pożyczyć, wzięło się u Niemca... a potem już i nie wyleźć było z długu. Rósł co rok aż hubę zabrali za psie pieniądze. Nie mogę teraz koło mojego dawnego pola przejechać, co je Niemiec paskudzi i ciągnie z niego dochody, żeby mi się serce nie ścisnęło. A! no wzięli! zabrali... Tysiąc talarów całego mienia zostało dla Marynki, ostatek, posażyna mojego dziecka jedynego. O mój Boże, a tu mi i ten grosz chcą wydrzeć. Zamrę ja, bo mnie gdzieś, tylko nie widać, apopleksya ubije z samego żalu i gniewu, to się dziecko zwala, będzie musiało pójść w służbę. A! chowaj jeszcze Chryste Panie — do niemca...
— Macie więc córkę? spytał prezes.
— Córkę? a! panie! to nie córka, to chyba anioł z nieba.. który ją przy mnie starym zobaczył, nie powiedziałby że to moja krew, tak to pańsko i śliczniusio wygląda... to moja pociecha jedyna i dla niej ja się dobijam o ten grosz, bo ja, póki sił, zapracuję na strawę, a mnie wiele nie potrzeba... ale to dziecko moje...
Zająkał się; prezes ujął go znowu za rękę.
— Ale do sprawy, rzekł — o co idzie? jak rzecz stoi?
— Papiery przyniosłem — odpowiedział Tygiel, rozwiązując chustkę... oto dowody że mi się tysiąc talarów należało od niemca. Ale było na gruncie też tysiąc dawny, com go był u Szulca pożyczył i oddałem mu je. Dał mi świstek na pokwitowanie, myślałem że to tego dosyć... a dług w tabeli pozostał. Teraz przyszło płacić, niemiec powiada nie dam, bo przyjdzie ów Szulc albo jego potomkowie i o tysiąc talarów się upomną. Napróżno ofiaruję przysięgę żem zapłacił — darmo! ani słucha... Albo mu kwitu potrzeba, bestyi, albo żeby kto za mnie poręczył... A któż za mnie poręczy?
— Zmiłuj się panie Marcinie — przerwał nagle prezes, łajesz niemca wcale niesłusznie. Formalista jest, ale przy prawie stoi i nieprawnego nic nie żąda; kupiwszy ziemię, musi być przecież pewien że jej drugi raz płacić nie będzie.
— Kiedy ja ofiaruję przysięgę!
Prezes się uśmiechnął.
— A macie choć ów świstek tego Szulca — zapytał.
— Gdybyć był! ale go gdzieś niemcy wykradli, czy co! Rozstąp się ziemio, znaleść go nie można.
— Wierz mi, iż się napróżno na pana Larisch’a sierdzisz, rzekł prezes... on ze swego punktu widzenia ma słuszność.
— On ma słuszność! porywając się z krzesła zawołał gwałtownie Tygiel, zgarniając papiery oburącz. On ma słuszność!! a tom miał po co do Mogilnej jechać, żeby się tego dowiedzieć... Niemiec ma słuszność... kiedy ja ofiaruję przysięgę!
— Weźże no na rozum, panie Marcinie, uspokajając go zawołał gospodarz. Wy możecie przysiądz, a to nic nie pomoże, bo się jacy krewni Szulca dowiedzą, że jego pokwitowania niema, pozwą o pieniądze i płacić im będzie potrzeba... To darmo!
— E! gdzie zaś! Wymysły! gadanina, mruczał Tygiel.
— Wierz-że mi, iż dusić niemca i na nim się mścić nie ma za co. Niemiec, czy kto inny w jego miejscu, inaczejby nie postąpił.
— Tak, tak, bo wy jeszcze nie wiecie jednego... że oni mi kwit Szulca wykradli.
Prezes aż się cofnął.
— Ale to nie może być!
— Wykradli! Był! znikł! nie kto go wziął, tylko oni... choć dowodu nie mam.
Prezes się zadumał. Widocznie rozżalonemu człowiekowi przywidywało się niewiedzieć co, rozprawiać z nim o tem nie było sposobu.
— Wiesz waćpan co — rzekł po chwili gospodarz, zdaj na mnie tę sprawę, ja ją z Larischem ogadam i obrobię. Trzeba obie strony wysłuchać, a jeśli tam już tylko mojej poręki na tysiąc talarów brakować będzie, to ją dam. O co idzie.
Marcin się nachmurzył.
— Bóg zapłać — odezwał się — dam! dacie! Łatwo to rzecz![3] Ale jeśli sprawa moja zła... cóż to będzie znaczyło, że zamiast mnie, wam tysiąc talarów wydrą? Ja tego nie chcę, bom ich nie winien, Bóg świadkiem!
— Ale cóż na to począć, jeśli dowodu braknie? spytał prezes.
— Jakto, braknie? kiedy uczciwy człowiek chce przysiądz? toćbym duszy dla tysiąca talarów przecie nie gubił.
— Sądownie, wtrącił Witold, który słuchał z uwagą, nie wiem prawdziwie czyby się ta rzecz przeprowadzić dała, należy wszakże głębiej ją zbadać...
Rozmawiali tak jeszcze chwilę, ale p. Marcin ze swych wyobrażeń i przekonań nie chciał ustąpić. W głowie mu się nie mieściło za coby miał drugi raz nieopatrzność swą opłacać, czemuby przysięga nie miała być wystarczającą i t. p.
Uspokojono go jakoś przecie i skłoniono by papiery zostawił, a od wszelkiego kroku gwałtownego wstrzymał się, dopókiby prezes interesu tego w jakikolwiek sposób nie załatwił.
Cała ta sprawa zabrała czas do południa i gdy wózek odjechał z panem Marcinem po śniadaniu, ledwie panowie mieli czas ubrać się do obiadu.
Rozmowa przy stole toczyła się naturalnie o przygodzie biednego człowieka, o jego historyi i środkach ratowania go. Prezes, chociaż sam w interesach nienajlepszych, gorąco chciał ziomka ratować.
Rozczulało go przywiązanie ojca do dziecięcia, ta córka sierota i ta rozpacz nieszczęśliwego z której wydźwignąć go pragnął.
— Podzielam zupełnie uczucia twoje — kochany Romanie — odezwała się przy stole pani Anna, ale nim rozpoczniesz cokolwiek, zdaje mi się że nie zawadziłoby o Tyglu zkąd inąd jeszcze zasięgnąć wiadomości.
Za krzesłem prezesa stał zamyślony i milczący stary jego kamerdyner Luszycki. Przysłuchiwał się rozmowie, niekiedy zażywając tabakę, a miał zdawna ten przywilej, którego w ważnych tylko wypadkach używał, że się do rozmowy państwa mieszał. Z twarzy jego zwykle tak spokojnej i wypogodzonej jak pańska, widać było iż go to, o czem mówiono, zajmowało. Zrazu jednak milczał, aż dopiero gdy pani radę swą dała, odchrząknął. Oznajmywało to zawsze iż się miał odezwać; oczy wszystkich zwróciły się na Luszyckiego.
— Po co to, proszę państwa, daleko sięgać, — rzekł powoli i ze zwykłem sobie staraniem o dobór wyrazów i czystą polszczyznę (bo był potroszę literat i w przedpokoju uprawiał literaturę, szczególniej Stanisławowskiej epoki) — ja doskonale znam i wiem wszystko co się Tyglów tyczy. Z pozwoleniem państwa objaśnić mogę wierzytelnie.
— A zatem? spytał prezes.
— Marcin Tygiel jest człowiek uczciwy ale gwałtowny, mówił zwolna Luszycki. W okolicy go znają jako i ja z tego, że nieuczciwości nigdy nie popełnił żadnej i tylko jest niepomiarkowany i impetyk od śmierci żony szczególniej, która go mitygować umiała, stracił głowę. Bo i dziecko jedyne, z wielkiej miłości, bodaj czy dobrze wychował.
Po co było ubogiej dziewczynie tyle rozumu i tyle pańskich talentów.
— A gdzież on ją tak wychował? zapytała prezesowa.
— W Toruniu, na najlepszej pensyi, z francuszczyzną, z muzyką, ze wszystkiem co tylko pannom potrzebne. Zrobił z niej panienkę, a tu teraz poczciwej sukienczyny niema sprawić zaco, i mieszkać przyszło na komornem... w lichym domku, a żyć albo też mrzeć kartofelkami. I to go pewnie do rozpaczy przyprowadza... bo to się już musi zmarnować.
— Czy się jej głowa zawróciła pańskością? spytała pani Anna.
Luszycki zażył tabaki.
— O ile mi jest wiadomo, odezwał się, dziewczyna uczciwa, pracowita, bez żadnych fumów, z losem swym pogodzić się umiejąca, i rzeczywiście zacna, ale proszę jaśnie państwa, ubogiej dziewczynie przy pięknej twarzy, bo bardzo jest piękna — nie ma co wróżyć.
Potrząsł głową, nie kończąc.
— Doprawdy — wmieszała się Kazia, to obudzą ciekawość...
— I moję także — dodała matka...
— No, to i moję, uśmiechając się, szepnął Witold.
— Wszystkie ciekawości toleruję, oprócz wasindzieja — rozśmiał się ojciec, grożąc Witoldowi — chociaż przyznam się że i jabym zobaczyć pragnął tę zachwaloną przez Luszyckiego piękność, obdarzoną wszelkiemi talentami.
— A która ojcu jeść gotuje — rzekł Luszycki powoli.
— To doprawdy bardzo poczciwie! bardzo pięknie! zawołała Kazia. Ja przynajmniej widzieć ją muszę i pokłonić się tej cnocie w kubraczku.
— Tylko powoli znowu — powoli, zaczął prezes, nie zapalajcie się zbytecznie. Poczciwy Luszycki trochę jest skłonny do przesady, gdy kogo chwali.
— No — a pan? kłaniając się z uszanowaniem odparł cicho sługa.
Wszyscy się rozśmieli.
— Jaki pan, taki kram! dodała pani Anna.
— Nie ma więc wątpliwości że ich ratować potrzeba! dodał, ruszając się z miejsca, prezes. I wszyscy wstali od stołu.
Ciekawość pierwszy stopień do piekła, uczono nas dawniej, nie wspominając o tem, że po tym stopniu schodzi się czasem w przepaście, ale często też podnosi się wysoko... Trudno się oprzeć utrapionej tej ciekawości, gdy ona opanuje człowieka. Rodzi się z niczego, rośnie gwałtownie, spotęgowuje się, roznamiętnia, gorączkuje, a że się też czemś przed sobą samą wytłumaczyć musi, poczwarnych używa środków do uniewinnienia swej choroby. Nawet najpoczciwsze temperamenta jej ulegają, a na wsi, gdzie brak przedmiotu i zajęcia, coby podsyciło życie, z ziarnka piasku rodzi się taka chorobliwa żądza, upędzająca się często za najdziecinniejszą mrzonką.
Taką to śmieszną ciekawość rozbudziło w Mogilnej opowiadanie o Tyglu i jego pięknej Marynce, skazanej na twarde ubóstwo, po wychowaniu które świetniejsze zdało się zapowiadać losy.
Najmniej może uległa uczuciu temu poważna pani domu, najsłabiej okazywał je pan Witold przez wrodzoną wstydliwość, najzapamiętalszą pokuśnicą, wiodącą do grzechu, była Kazia. Ciekawość jej doszła do tego stopnia, że ją potrosze uczynić potrafiła intrygantką, choć w charakterze wcale nie miała usposobienia ku temu.
— O! że ja tę piękną Marynkę muszę poznać i zobaczyć, to nieulega wątpliwości — bądź co bądź! powtarzała pocichu. Ale jednakże stary Luszycki ją podsłuchał. A był starowina przywiązany do niej jak do własnego dziecięcia, bo ją na rękach wynosił z maleństwa, i radby był każdej zachciance dogodzić. Nie możemy nawet zaręczyć czy Kazia, która znała tę jego słabość dla siebie, nie rachowała trochę na nią, szepcząc po cichu sama niby do siebie.
Tu niema nic trudnego, rzekł zbliżając się — Tyglowie teraz mieszkają tuż za laskiem, który należy jeszcze do Mogilnej. Wszakże panienka może pojechać sobie którego ładnego dnia na grzyby, a o paręset kroków stoi domek lichy, odarty, w którym Tygiel po komornem siedzi... Ot i cała sztuka!
Z wielkiej radości rzuciła się, ściskając go za rękę Kazia i zawołała.
— Psyt! cicho! mój Luszycki! nie zdradź-że mnie... niech nikt nic nie wie.
— A! niech już panienka będzie spokojna, ja się nie wypaplam...
Kazia klasnęła w ręce, ale nie wydała swej tajemnicy.
Z prawdziwie niewieścią sztuką zagaiła jednego dnia coś o grzybach, wziąwszy za pretekst opis poetyczny w Panu Tadeuszu; nikt jakoś na to nie zwrócił uwagi; trochę później zaczęła opisywać wdzięki onego lasku, którego bardzo dawno nie widziała. Wiosna się miała ku końcowi, a wiosną stare dęby wyglądały tak pięknie — a potem kochany Witold tak w tem mieścisku odwykł od pięknej natury i takby się potrzebował odświeżyć...
Trzeciego dnia podwieczorek w lasku był już postanowiony... to było trochę niewygodnie.
Kobietom, gdy czego mocno zapragną, nawet pogoda dopisywać zwykła; dzień wszedł prześliczny i przebyte południe bez chmur zwiastowało wieczór piękny. Wybrano się więc z koszykami do lasu, chociaż grzyby wątpliwe były.
W istocie miniaturowy ten kawał dębiny i brzóz, pięknie zachowanych, podszytych łąką zieloną, był wcale ładny, a powietrze przejęte wonią traw i liści miłe do oddychania. Prezes zasiadł pod starym dębem, rozkoszując się naturą i przypominając młodsze swe lata.
Tymczasem niecierpliwe dziewczę, nic nie mówiąc, wybiegło na kraj lasu ku owej chatce, intrygując jakby się do niej dostać, nie zdradzając ciekawości. Witold był z Kazią.
Chatka zdala widziana zawiodła oczekiwania, wyglądała straszliwie naga, opuszczona, biedna. Była ona przeznaczona już na zwalenie i Tygiel się do niej wprosił w komorne do czasu, bo Niemiec kolonista wolał by mu ta ruina procentowała jeszcze nim jesienią ją wywróci, zaorze i zasieje. Z dawnych ogrodów wyciętych i wytrzebionych pozostała tylko kępka bzów prostych i trochę wiśni dzikich przy płocie. Mała obórka przypierała do budowelki, która niegdyś pamiętała może szczęśliwsze czasy.
Kazia popatrzyła ku chatce.
— Tak mi się pić chce, rzekła pocichu. Gdybyśmy poszli ku temu domkowi, tam przy nim studnia być musi, a jużciż wody to i Niemiec nie odmówi.
— Chatka tak biednie wygląda, że trudno zaręczyć czy w niej i wody dostanie — zawołał Witold — powtóre nie ręczyłbym, jeśli tam mieszka kolonista, że nas psami nie wyszczują. Ale, dodał po namyśle wpatrując się w domek, poszedłbym o zakład że tam Niemiec nie siedzi, chyba jaka nasza bieda.
— Chodźmy! ozwała się Kazia, dając dobry przykład i wysuwając się już przodem. Witold nie widząc nic zdrożnego w tej wędrówce, poszedł za nią.
Ścieżyna nie dostrzeżona wiodła przez pole do lasu, niewiadomo kto ją wydeptał, ale widocznie uczęszczaną była. Kazia wyobraziła sobie że owa prześliczna Marynka musiała tu na przechadzki się wykradać do starych dębów i szumu zielonych gałęzi.
Gdyby Witold był domyślniejszy, po coraz żywszym chodzie siostry byłby się może dorozumiał iż nie dla wody tak śpieszyła. Zbliżając się do chatki, coraz smutniejszym uderzeni byli widokiem. Ogródek który ją opasywał, zasiany warzywem i kartoflami, bardzo był szczuplutki, ściany poopadały z tynku i pobiały, okiennice trzymały się ledwie, z krzaków poobłamywano na opał gałęzie. Było to widocznie siedlisko nędzy i zwątpienia. Mała studzienka widniała w podwórku.
Przy niej odarta, garbata, szpetna, z twarzą chorobliwie bladą właściwą kalekom, stała pochylona kobieta nie młoda, zajęta pomywaniem drewnianych naczyń gospodarskich. Stary, kudłaty chudy pies leżący w podwórku podniósł czujnie głowę, ale nie wstając naszczekiwał i mruczał, jakby chciał odrazić nieprzyjaciela i uwolnić się od obowiązku obrony. Przychodziło mu to ciężko, bo ziewał i szczekał na przemiany, kładł się i podźwigiwał, gniewając na tych co śmieli mu spokój zakłócać, a na energiczniejsze nie mogąc zebrać się wystąpienie. Szczekaniem jego jakby rozbudzona służąca, zaczęła się też przybywającym ciekawie przyglądać.
Nikogo więcej z wielkiem strapieniem Kazi nie zobaczyli ani przy dworku, ani nawet w okienku, tak że cała ta wyprawa zdawała się grozić iż będzie daremną. Służąca, wpatrzywszy się w piękną pannę i młodzieńca, zapominała o robocie, pies też jak tylko oczyma zmierzył przechodniów, z wielkim rozsądkiem położył się spokojnie, przestając opozycyi przeciwko najściu, którego nie uważał za groźne.
Nieprzestępując progu furtki wiszącej na jednej zawiasie, Kazia, uśmiechając się grzecznie, poprosiła o szklankę wody. Służąca wysłuchała prośby, zobaczyła też snać iż Witold szukał czegoś w kieszeni i porzuciwszy swe statki, zawołała.
— Zaraz — zaraz.
Otarła ręce fartuszkiem, śpiesząc po szklankę do dworku. W tejże chwili prawie w ramie małych drzwi, od wnijścia zwnętrza wychodząca ukazała się postać, która trudy niebezpiecznej wyprawy, zaspokajając ciekawość, wynagrodzić miała.
Łatwo w niej było odgadnąć owę poetyczną Marynkę, ale domyślać się jej obcemu byłoby trudno, bo na pierwszy rzut oka pięknością tylko zastanawiała. Wysokiego wzrostu, silna, cudnie zbudowana, bladej twarzy, ciemnych bardzo włosów, Marynka ubrana była cała czarno i bez najmniejszej pretensyi do stroju i wdzięku. W tej oprawie pospolitej, piękność rysów jeszcze wyraziściej jaśniała. Ale w niej nie było nic pieszczonego, nic rozmarzonego i poetycznego, jak sobie wyobrażała Kazia. Wejrzenie śmiałe oczów czarnych, mimo łagodności pozornej, gorzało jakby zdziczeniem jakiemś i potęgą wywołaną walką z losem. Wszystkie rysy składały się na całość posępną, myślącą, odartą z uśmiechów młodości, choć okrytą jakimś wdziękiem nieśmiertelnego życia, które nigdy zestarzeć nie mogło. Była to twarz żony któregoś Cezara, jakieś oblicze Faustyny, Livii, Kornelii... Barwa jednostajna, blada, żadnym nieożywiona rumieńcem, czyniła ją jeszcze bardziej posągową. Czoło tylko nieco wyniosłe niewiastę nowszych wieków zdradzało. Usta pięknego kształtu były nieco zaciśnięte, jakby nałogiem przymusowego milczenia.
Cała postawa dziwnie udatna, zmuszająca prostą suknię do układania się w draperyą malowniczą, odpowiadała głowie, była jakby z jednego wyrzeźbiona kamienia. Ogromny warkocz czarny splątany na głowie od niechcenia dopełniał obrazka, w który Witold chciwie wpoił oczy.
Nie mniej ciekawie zapatrzyła się Kazia, ale w obawie aby obojga ich wzrok natrętny niespłoszył tego zjawiska ukłoniła się i żywo rozpoczęła rozmowę.
— Bardzo przepraszamy za natręctwo nasze... odezwała się postępując aż za furtkę, — przybyliśmy do naszego lasku na przechadzkę — i tak się nam pić chciało.
Milcząca postać zagadnięta w ten sposób dygnęła nieznacznie, rozjaśniły się jej oczy i bez namysłu a z wielką prostotą, nieokazując najmniejszego zakłopotania, wyszła ku Kazi.
Teraz dopiero mogli ją zobaczyć w całym blasku. Światło dzienne, padając na twarz, ozłociło ją i pomalowało delikatnemi tony życia. Rysy poruszone rozpromieniały myślą i czuciem, stała się jeszcze piękniejszą, bo w niej zadrgało serce. Podstąpiła kilka kroków poważnie, ani się śpiesząc, ani najmniejszej nie okazując obawy, coś, jakby blady uśmiech przesunął się po wargach.
— A! pani zapewne z Mogilnej... państwo jesteście z Mogilnej, — poprawiła się... bo ten las do niej należy.
— Tak jest, tak, dodała żywo Kazia, przyjechaliśmy tu na grzyby i... tak gorąco.
— Państwo jesteście z Mogilnej — powtórzyła piękna panna — jakże miło iż choć przypadek dozwala podziękować za litość nad ojcem moim.
— Nad kim! co! szepnął zdziwiony Witold. Kazia zarumieniła się mocno.
— Ja jestem córką Marcina Tygla — dodała, zbliżając się jeszcze, któremu p. prezes okazał tyle serca, tyle dobroci. Myśmy już tak odwykli od wszelkich dowodów współczucia. Pani jesteś córką p. prezesa.
— A to mój brat — ozwała się Kazia. — Marynka spojrzała ani się rumieniąc, ani najmniej poruszona widokiem młodego człowieka. Uśmiechnęła mu się smutnie tylko, pozdrawiając go skinieniem jak wielka pani, — z powagą prawie arystokracyjną. Witold i Kazia zarówno uderzeni byli tem osobliwszem obejściem tak godności pełnem, tak odbijającem od tego ubóstwa, iż je sobie wytłómaczyć było trudno. Nawykli do tego, że nędza upokarza, uciska, czyni pokornym i znękanym; w tej kobiecie ona zdawała się rodzić jakoś dumę i wiarę w swe siły. Niosła ją na sobie jak koronę.
Witold porównywał ją w duchu do przebranej królowej jakiejś z czasu wojen pretendentów. I Kazia i on zdziwili się jeszcze bardziej niż tej powadze młodej kobiety, wielkiemu wyrazowi słodyczy i dobroci, który się w niej łączył z energią i siłą. Nędza i walka z losem, jeśli nawet podniosą człowieka, to w nim wyrobią zakwas jakiś, wyraz niechęci do świata, wstrętu do ludzi. Owa Marynka nie miała ich wcale — owszem ani smutek, ani żal nie zakłucił spokoju tej twarzy pogodnej, uciszonej, majestatycznej.
Podszedłszy ku Kazi, na którą patrzyła z czułością wdzięczną, Marynka ujęła szklankę podaną przez garbatą sługę i sama wyciągnęła ją gościowi. Witold, który widział wszystko — spostrzegł też iż ręka co ją niosła była dziwnie pięknych kształtów, choć nie zbyt mała, ale arystokratycznie biała i rzeźbiarsko wykończona. Praca zostawiła na niej ślady, ale jej zeszpecić nie mogła.
— Dziękuję, bardzo pani dziękuję — ozwała się Kazia uszczęśliwiona, że się jej wszystko tak przedziwnie udało.
— Wyście mojemu ojcu, miła pani, dali więcej niż wody szklankę, bo nadzieję, bo zachętę do pracy i odwiedliście go od rozpaczy; pozwólcież bym ja, korzystając z tego szczęśliwego spotkania — wam także serdecznie podziękować mogła.
— Jakby to miło było ojcu mojemu z waszych ust posłyszeć — odezwała się szybko Kazia. On tu o dwa kroki, w lasku, jeśli możecie, chodźcież z nami.
Marynka wcale się nie wymawiała, pomyślała tylko chwileczkę, twarz jej zarumieniła się trochę, spojrzała na swe ubranie liche choć czyste; może się go zawstydziła, ale wprędce bardzo uczucie godności własnej, które ją nie opuszczało, przywróciło jej spokój.
Szepnęła coś słudze, która poszła do dworku, a sama odwracając się do Kazi — odpowiedziała po prostu — O! jeśli pozwolicie. Garbata sługa przyniosła jej chusteczkę.
— Jeśli się ojciec obudzi — szepnęła do niej, powiedz że zaraz powrócę, przeprowadzę państwa o kilka kroków.
Ruszyli się wszyscy, a stary pies widząc że pani jego przestąpiła próg podwórka, rad nie rad zwlókł się z legowiska i wyciągając się, zabierał do spełnienia obowiązku towarzysza wycieczki. Znać był przywykły chodzić za nią. Niebyła mu ona miłą, przerywała sen przyjemny, ale kondys miał pojęcie obowiązku, — poszedł.
Marynka nieokazując ani fałszywego wstydu, ani najmniejszego zakłopotania, jak gdyby w zwykłem i codziennem znajdowała się otoczeniu, poszła z Kazią razem. Witold szedł za niemi, pies wlókł się w tylnej straży.
— Ta ścieżka bardzo mi dobrze jest znajoma — odezwała się dziewczyna. — Przyznam się państwu, że bez ich pozwolenia, kradnę czasem cień tych drzew i ciszę. Kilka razy spotkałam strażnika, który mi może miał za złe, że wydeptuję łąkę, ani mi przez litość nad tem, że my własnych drzew nie mamy, nic nie powiedział. A mogę też państwu zaręczyć, iż chodzę tak ostrożnie, tak ostrożnie aby nie nadeptać nic i szkody nie zrobić.
Uśmiechnęła się smutnie.
— Wszak mi państwo tego występku naruszenia własności za złe nie macie.
— Ja się cieszę przeciwnie, że ktoś z tego cienistego lasku korzysta, odezwała się Kazia — my tu tak rzadko bywamy. Mamy wprawdzie ogród, ale las a ogród, to są dwie bardzo różne rzeczy, jak swobodny ptak i chowane zwierze.
— Z tego lasu swobodne ptaszęta korzystają jak ja — mówiła Marynka, jest ich tu pełno, a tak mile gwarzą. Dla mnie to wielka uciecha gdy wybiedz mogę, bo ja... ale cóż tam mówić o sobie! — przerwała.
— Mów pani, jam ciekawa, pośpieszyła odezwać się Kazia.
— Ja od dzieciństwa prawie chowałam się w mieście, od śmierci matki. Wieś znałam tylko z jej malowanych obrazów i opisów. Potem przyszły czasy ciężkie, ta klatka smutna, która jest brzydszą niż miasto. Z lasu więc państwa zaczerpnęłam pierwsze pojęcia natury, pierwszy wzór żywy do obrazu innych krajów.
— A! jak tu wam smutno być musi — szepnęła Kazia.
— Cóż pani powiesz, nawet z tą chatką zżyć się i poprzyjaźnić można, mówiła Marynka. — Nie wiem co się z nami stanie, ale zapowiedziano nam, iż dom trzeba będzie opuścić jesienią, bo go ma właściciel obalić. Żal mi go bardzo.
— A! tak brzydki, że, doprawdy płakać po nim trudno! — rzekła Kazia.
— Brzydki bardzo, ale, pani droga — mówiła Marynka, ma on swe zalety. Jesteśmy w nim sami. W mieście, gdzie po kilka rodzin zamieszkuje w jednym domu, ileż to przykrości z przymusowego sąsiedztwa.
— O! masz pani wielką słuszność, odezwał się Witold, słuchając ciekawie rozmowy, lepszy ubogi domek własny, osobny, niż salon o ścianę niewiedzieć z kim.
— Wprawdzie to com powiedziała, ubogim się nie godzi ani mówić, ani tak rozpieszczać. To są już zbytki, mówiła Marynka, a życie jest życiem, a ludzi choć nieznośnych kochać trzeba.
Cała ta rozmowa tak jakoś dziwnie była nastrojoną, a ze strony Marynki tak naturalną i swobodną, iż Kazia i Witold słuchali zdziwieni, oczarowani, czego towarzyszka nie zdawała się nawet uważać. Była sobą i jakby z kółka osób co ją rozumieć mogły, nie wychodziła nigdy, nieokazywała najmniejszego wzruszenia. Głos jej brzmiał tonem zwykłym, ale potrosze tylko, w miarę jak mówiła, ożywiał i rozweselał.
Zbliżali się tak ku miejscu, w którem matka zabawiała ojca rozmową. Prezes oparty o dąb, spoczywał nie widząc nadchodzących, aż wesołe głosy, wśród których go obcy uderzył, zmusiły odwrócić głowę. Spostrzegłszy Marynkę i nie domyślając się ktoby mógł być w tak poufałem towarzystwie z jego córką, zdumiał się wielce. Ubogi ubiór nadchodzącej, sprzeczny z jej twarzą i postawą, szlachetne rysy zadziwiły go tak, że na chwilę niewiedząc co począć, naprzód się ruszył z siedzenia skłopotany, Kazia podbiegła parę kroków ku ojcu.
— To córka pana Marcina Tygla...
I ojciec i pani Anna usłyszawszy to, zwrócili się z podwójną ciekawością ku nadchodzącej. Nie straciła ona wcale ani przytomności umysłu, ani swobody, z wielką godnością ale bez dumy, ze słodyczą na ustach pośpieszyła ku prezesowi.
— Panie — rzekła — przebaczysz mi, że mu swobodną chwilę mojem natręctwem pomięszam... Jestem córką tego, któremu wyświadczyłeś łaskę, którego natchnąłeś wiarą w ludzi i ochotą do życia, chwyciłam zręczność by wam, by państwu podziękować. Słów na oddanie tego mi brakuje, ale nigdy dobrego uczynku nie zapomniemy. Wierz mi panie, ojciec mój biedny, spotwarzony, ale poczciwy i serca ma wiele, moje nigdy dobrodziejstwa ojcu wyświadczonego nie zapomni.
Słysząc te wyrazy, prezes patrzał zdumiony coraz bardziej, i prawie odpowiedzieć nie umiał. Uboga dziewczyna tak miała postawę i głos i obejście się wielkiej pani, iż trudno mu było uwierzyć, że w niej widział Marynkę, córkę pana Marcina. Wpatrzywszy się, pewien rodzaj familijnego podobieństwa postrzedz było można między ojcem a córką, ale typ był tak wyszlachetniony, tak wyidealizowany, iż w podziwienie wprawiał stopniem do którego doścignął. Pani Romanowa zbliżyła się z ciekawością życzliwą.
— Ale jakimże sposobem ta szczęśliwa Kazia potrafiła nam gościa tego sprowadzić? — spytała prezesowa.
— O! figlarnie uśmiechając się, odrzekło pocichu dziewczę, to istotnie przypadek, bardzo szczęśliwy. O trzy kroki od lasu stoi domek... poszliśmy z Witoldem napić się wody.
Tu już wypadało skłamać, Kazia się mocno zarumieniła.
— Okazało się, że w tym domku właśnie mieszka pan Marcin.
— A, to istotnie dziwne a miłe zdarzenie — rzekł prezes — i jest pan Marcin w domu.
Na bladą twarz Marynki wystąpił rumieniec.
— Mój ojciec, mój ojciec trochę nie zdrów, usnął, rzekła zmieszana.
Rodzaju niezdrowia łatwo się było domyślać. Nieszczęśliwy pan Marcin lubił do zbytku wódkę, od której zaklęcia i prośby córki nawet, którą kochał, odwieść go nie mogły. Z rozpaczy przyszedł do pijaństwa, stało się ono nałogiem. Zwykle rozczulający się nad dziecięciem, najlepszy ojciec dla tej córki, którą kochał nad wszystko; Tygiel gdy się upił, stawał się nawet dla niej nieznośnym i grubiańskim. Z anielską cierpliwością potrzeba było znosić ten stan rozdrażnienia, i upokorzonej czekać aż mu przytomność powróci. A że pamięć miał wielką i przypominał sobie co po pijanemu mówił i broił, potem do nóg córce przepraszając upadał, zaklinał się, poprawę przyrzekał i trwał w postanowieniu aż go znów doszedł zapach tego nieszczęśliwego napoju, od którego już powstrzymać się nie było w jego mocy.
— Bardzo się cieszę żem panią widział i poznał — rzekł grzecznie prezes, i ojciec i wszyscy tak zgodnie nam odchwalić się jej nie mogli.
— O! panie, na pochwały doprawdy z żadnego względu nie zasługuję, odezwała się Marynka, ale ludzie są czasem pobłażający...
Prezes i słuchał i uszom nie wierzył, w Marynce widział coś tak niezwyczajnie wyższego, i wyrosły pod płotem rododendron kwiecisty nie więcejby go zadziwił. Wszyscy otoczyli dziewczę, które stało swobodne, poważne, milczące i nieco posmutniałe.
— Słyszeliśmy i widziemy — odezwał się prezes, żeś pani odebrała wychowanie staranne. Jakże to w życiu do którego teraz jesteś zmuszoną, przykro jej być musi, pozbawionej tylu warunków..
Pan Roman splątał się chcąc być grzecznym i niedokończył.
Marynka spojrzała nań.
— W istocie, wychowywałam się jakby do innego losu — odpowiedziała, ale to właśnie cała zaleta mojego wychowania, że mnie do wszelkiego jaki mógł spotkać usposobiło. Mam obowiązki najświętsze względem ojca, nic mi nie cięży, radabym tylko jego widzieć swobodniejszym i szczęśliwym.
— A on panią — rzekł prezes, wpatrując się w nią ciągle. Jakkolwiek nie wiele pomódz mu mogę, o ile potrafię, niech go pani zapewni, zrobię. Tylko rzecz to tak mała.
— A myśmy do małego nawykli — odezwała się Marynka, to małe, dla nas stanie się wielkiem bardzo...
— Cóż z tem zrobić! co najwięcej odbierzecie państwo swoje tysiąc talarów, a więc?
— Wzięlibyśmy maleńkie probostwo w dzierżawę; ojciec gospodarz bardzo dobry, zabiegliwy, pracowity i ja — nie wzdrygam się pracy.
— Tak — ale mechaniczna, powszednia.
— O! jestem, dzięki Bogu, zdrowa i silna, uśmiechając się dodała Marynka — winnam ojcu, że mi dał trochę światła, trochę myśli, trochę lepsze świata i życia pojęcie, z tem najprostsza praca staje się znośną, nawet miłą. Człowiek nieszczęśliwy któremu los poskąpił wykształcenia, oburza się i buntuje przeciwko trudowi pospolitemu, z myślą wyższą każdy szczegół życia nabiera znaczenia, uświęca się i upięknia.
— Ślicznieś pani powiedziała, wielką prawdę niewielu dostępną, prawie nową — przerwał prezes rozpromieniony. Nieszczęściem, to co pani tak się wydaje naturalnem, wcale popularnem nie jest. Takby być powinno, ale dotąd nie było.
Pospolicie człowiek poduczony już się wzdraga ręką coś poczynać, gdy sądzi że myślą pracować zdoła.
— Ale jedno nie przeszkadza drugiemu — odpowiedziała Marynka.
Witold słuchał. Począwszy od wyjścia z chatki, patrzył i nastawiał ucha, podziwiając ten fenomen osobliwszy; czyniła ona na nim niewysłowione wrażenie, ale zarazem przestraszała go tą wyższością, przytomnością, rozumem. Bał się odezwać, ażeby słowa nie stracić, Marynka zdawała się prawie nań nieuważać; tak jak w ogóle osoby nowe, położenie niezwyczajne, nie wywierały na nią widocznego wrażenia. Rzadko się spotyka takie fenomenalne natury spokoju pełne i gotowe na to, co najmniej spodziewane; nie dziw więc, iż uboga dziewczyna występująca śmiało w obec ludzi szczęśliwszych z pewną godnością i swobodą, w podziwienie ich wprawiała.
Słysząc o tej Marynce, wyobrażali sobie zarumienioną, drżącą, nieśmiałe rzucającą wejrzenie, dzieweczkę wiejską, ładniuchną — widok tego arystokratycznie wyglądającego dziewczęcia, stworzonego więcej do salonu niż do chaty — stawał się im niezrozumiały. Prezes patrzył z pewnem uwielbieniem, pani Anna mniej ufna i niedowierzająca, gotową była domyślać się zagadkowej jakiejś przeszłości, która wykształciła tak dziwnie prostą dziewczynę. Serce matki zawsze niespokojne i przewidujące, uczuło nawet trwogę na myśl, iż Witold, młody zapaleniec, gotów był się dać oczarować dziewczynie. W istocie, na twarzy akademika malował się rodzaj powstrzymywanego zachwycenia, które czekało tylko by wybuchnąć. Ale ze wszystkich najszczęśliwszą, najbardziej rozpromienioną była Kazia, której spotkanie to było dziełem. Czuła się pociągniętą ku rówieśnicy, a że miejsce przyjaciółki serdecznej wakowało właśnie, marzyła już jakby Marynkę na nie wezwać mogła.
Po krótkiej chwilce rozmowy, która równie swobodnie była prowadzoną, jak pierwsza, dziewczę skłoniło się grzecznie i zabierało odejść do domu. Pies który towarzyszył swej pani, ale nie doszedł aż do obozu prezesostwa, i pozostał ostrożnie w pewnem oddaleniu, na widok Marynki szczeknął radośnie i począł ją ku chacie wyprzedzać, biegnąc lżej niż wiekowi jego przystało. Kazia, której rozstać się tak z nową znajomością było przykro, postanowiła ją przeprowadzić na kraj lasu.
— Natychmiast powracam, ale muszę przecie do progu towarzyszyć Marynce — rzekła z uśmiechem. Nikt się nie sprzeciwiał, wszyscy pozostali milczący. Witold także uważał przyzwoitem zatrzymać się z rodzicami, choć bardzoby był sobie życzył pójść za siostrą.
— No — odezwał się prezes ścigając oczyma córkę — no! powiem państwu, że ta Tyglówna! ta Tyglówna... to coś wielce osobliwego... Że piękna to fraszka, ale uważaliście co za ton! jaka łatwość w obejściu, wielka pani.
— Tak dalece to dziwne i uderzające — odezwała się prezesowa, że ja w głowę zachodzę. To być nie może, żeby ona wyszła z pensyi i z tej chaty, taką jaką jest... W tej dzieweczce mimo jej młodości, czuć, że chyba musiała bywać na świecie. Ja wam powiadam, że to jakaś tajemnica. Tego taktu się nie nabywa samej przez się, dać go tylko może widzenie ludzi, obycie się z towarzystwem.
Mówiąc to, zacna prezesowa, potrząsała głową i przechadzała się poruszona. Widać w niej było więcej jakiejś niewytłumaczonej obawy, niż nawet zdumienia i pociechy. Macierzyńskie serce niepokoiło się o zetknięcie córki i syna z tą istotą zagadkową.
— Nic nie wiem — rzekł prezes — nic nie wiem, czuję, że Anusia ma trochę racyi, a mimo to, wolałbym dla niej i dla własnej pociechy, żeby ją nie świat ale Boży dar uczynił tem, czem ona jest.... Osobliwsza dziewczyna.
Witold wyszedł na kilka kroków przeciwko powracającej siostrze, która szła a raczej biegła z dziecięcą radością ku rodzicom.
— A co, Marynka, a co? — zawołała, składając ręce i śmiejąco się patrząc w oczy rodzicom, cóż moja Marynka.
— Jakto, twoja? — spytała matka...
— Moja, bo mi się bardzo podobała! bo mnie zajęła niesłychanie.
— A my się tu już o nią kłócimy — odezwał się ojciec — to nie może być, powiada twoja matka, żeby ona taką wyszła z pensyi.
Kazia ruszyła ramionami.
— Ja nic nie wiem — zawołała, tylko to, że śliczna, miła i wielka dama, i bardzo mi się ją chce kochać!
— A! bo ty jesteś z kochaniem straszna śpieszyńska, przerwała matka, a ja niedowiarek Boży, radzę poczekać, i dobrze się rozsłuchać i rozpatrzeć.
Kazia zrobiła minkę nieukontentowaną.
— Ręczę za nią, że wyjdzie zwycięzko, choćbyśmy jak najtroskliwiej indagowali — rzekła cicho.
Podwieczorek upłynął cały na rozmowie, domysłach i potrosze sprzeczkach, a że cel jego był dopięty, cała rodzina zabrała się wkrótce napowrót do domu.
Prezes w interesie pana Marcina rozpoczynając starania, napisał najprzód grzeczny list do pana Larisch’a. List ten otwarty leżał właśnie na skromnem, zarzuconem papierami biurku jego, gdy syn nadszedł z miną znudzoną.
Dla zrozumienia stosunku, jaki z sobą łączył tych dwóch przyszłych aktorów naszej powieści, potrzebujemy nieco w przeszłość się cofnąć.
Zagłębić się w nią wszakże nie potrafimy daleko, bo żywot i sprawy p. von Larisch okryte były taką nieprzebitą tajemnicą, iż po za przybyciem jego do Prus zachodnich, nic dalej w mgłach i ciemności widać nie było.
Larisch z jakiejś innej części Niemiec przeniósł się do tego kraju, mówił czasami o pobycie swym w Meklemburgii, powiadał że długo dość bawił nad Renem, nie była mu obcą Austrya, ale co gdzie robił i przez jaki przeciąg czasu tam przebywał, nikt się dowiedzieć nie mógł. Na zapytanie wprost do niego wystosowane o to, umiał odpowiadać ogólnikami, z których ostatecznie nic się pewnego nie dawało wyciągnąć. Przed nabyciem dóbr w Prusach Zachodnich, ostatnio dość długo mieszkał w nadsprejskiej stolicy, którą znał doskonale i miał tu stosunki w najrozmaitszych sferach, nie wyjmując najwyższych. Mimo dość świeżej twarzy, dobrego zdrowia i postawy, która wieku odgadnąć też nie dawała, miał pono więcej lat niżeli twarz pokazywała. Trzymał się wszakże młodo i dobrze, choć ze wspomnień o których mówił na sześćdziesiątkę obliczyć go było można.
Po śmierci ukochanej wielce żony, która mu zostawiła jedynego syna, Larisch przeniósł się na wieś, i zdawało się, że dla przyszłości dziecka, dla zapewnienia mu świetnego losu, który daje fortuna świetna, oddał się cały gospodarstwu, spekulacyom i robieniu majątku. W początkach obcy temu zawodowi, jak sam powiadał, uczyć się go musiał; ale niepospolite dary umysłowe, niezmierna w pracy wytrwałość, charakter potężnie zahartowany, dozwoliły mu wkrótce prześcignąć tych, którzy się z niego śmieli zrazu. Z zimną krwią dawał szydzić z siebie, a w końcu dziwił zazdrosnych, uśmiechając się z nich nawzajem.
Larisch zresztą nie nadużywał nigdy wyższości swej, był niezmiernie miły, łagodny, spokojny, grzeczny, małomówny, uprzejmy, ale twardy i nieubłagany jak żelazo. Nie naraził się nikomu, ale nikomu nie ustąpił też; obelgi i gniewy znosił jakby nie do niego się stosowały... czasem uśmiechał się gdy widział że się kto nadto unosił. Nieznano w jego życiu słabej strony, żadnej namiętnostki, żadnego ustępstwa, nic coby go zdołało z drogi sprowadzić. Był regularny jak machina i jak machina niezwyciężony... a głuchy. Co więcej, takim jakim był dla drugich, znajdował go też własny syn. Larisch kochał go, nie żałował dlań nic, wychowywał go po książęcemu, ale wymagał od niego tego żelaznego charakteru, jaki w sobie wyrobił.
Był on równie zagadką dla dziecka, jak dla obcych ludzi. Znali się z nim nie wiele może, więcej jak dwaj dalecy krewni, co się kiedy niekiedy z sobą spotykali. August pieszczoszek matki — póki żyła, przeszedł prawie bezpośrednio na pensyą, a z niej do wyższych zakładów naukowych i do uniwersytetu, kiedy niekiedy tylko spędzając w domu ojca ferye szkolne i uniwersyteckie. Ojciec okazywał mu czułość wielką, ale jak gdyby hamowaną, dogadzał mu w rzeczach nieszkodliwych po pańsku, ale nie rozpadał się nad Guciem, a nadewszystko nie otwierał się przed nim z niczem, ani z sercem, ani z uczuciem, ani z planami, ani nawet ze wspomnieniami przeszłości. Syn uczył się go więcej przy obcych niż sam na sam, gdyż mieszkając pod jednym dachem, spotykali się rzadko, mówili mało i ojciec w większej części tylko go badał i wypytywał.
Prowadzenie to chłodne dziecięce, pomimo że mu nie zbywało na niczem, że mógł nawet nieco wybujałym fantazyom dogadzać, miało ten skutek, że Gucio nie mogąc serca otworzyć przed ojcem, szukał uczucia gdzieindziej, i w domu bardzo wstrzemięźliwy a umiarkowany, w uniwersytecie do najburzliwszej należał młodzieży. Oglądał się tylko na to, ażeby żadna z najgłośniejszych historyj jego żywota akademickiego nie doszła do pana radzcy, i był najpewniejszy iż ojciec o nich nie wiedział. Mylił się jednak w tem bardzo; pozorna nieświadomość p. Larisch’a pochodziła z jego systemu; nie mówił nigdy o tem synowi, ale o najmniejszym kroku jego był jak najdokładniej uwiadomionym. Radzca, jak wielu jego współrodaków, był tego przekonania, że młodość wyburzyć się i wyszaleć musi koniecznie, że szał ten co najprędzej jak chorobę przebyć należy, aby potem życie nie miało tajemnic, świat zbytnich uroków, ani nadto świetnych nadziei. Dozwalał więc synowi użyć swobody zupełnej, aby być na przyszłość spokojniejszym.
Pan August pojedynkował się, latał, knajpował, należał do wszystkich akademickich demonstracyj, uczt i wyścigów kuflowych, robił długi... pozwalał sobie wiele. Radzca wiedział o tem, ale udawał, że o niczem nie wie. Do domu przybywszy, nudził się młodzieniec szalenie, rozrywał się przywiezionemi książkami, polowaniem, przejażdżkami i wyczekiwał z niecierpliwością dnia powrotu do Berlina. To życie nie przestraszałoby najmniej p. Larisch’a, wiedział bowiem że syn egzamina zdać musi, że do nauki prędzej czy później się weźmie... i czysto po ludzku rachował, że się w ten sposób rychlej młodości pozbędzie niebezpieczniejszej, gdy zachowana przedłuży się do późniejszego wieku.
Była to chwila przedobiadowa, i dla tego p. August przyszedł do ojca, który właśnie zadumany był nad listem prezesa. Pan Roman w nim grzecznie bardzo przemawiał za Tyglem i ofiarował kaucyą swoją, prosząc dla niego o wypłatę tysiąca talarów.
Nie było tak dalece o czem mówić i dla tego wstając by przejść do sąsiedniego pokoju, w którym stół był nakryty, radzca z dziwnym wyrazem twarzy począł do Augusta o tej sprawie.
— Ten gbur który mi tyle dokuczył — rzekł — raz przecież odczepi się już odemnie.
— Jakto? chcecie mu zapłacić? — przerwał August, którego oburzało natręctwo pijaka. Prawdziwie — dodał — nie rozumiem ojca, toć potem pierwszy lepszy będzie krzyki wyprawiał przed bramą, aby od nas dostać pieniędzy, nastraszywszy burdą — jabym mu nie dał złamanego szeląga.
— Ani ja — odparł zimno Larisch, siadając na swem miejscu. Rzecz jest inna. Prezes Mogilski ręczy za niego majątkiem, mogę więc zapłacić.
Larisch się uśmiechnął.
— Ale dla czego, za co i na jakim fundamencie prezes ręczy za tego pijaka — tego ja zrozumieć nie mogę.
— No, przez litość dla współrodaka! — rzekł lekkomyślnie August.
— Przez litość — tak — zapewne, inaczej tego uczucia nazwać nie można, jeśli to nie jest ochota popisania się z państwem, ze wspaniałomyślnością, z arystokratycznem lekceważeniem grosza. Nasi polscy sąsiedzi w wysokim stopniu rozwinięte mają to uczucie chorobliwe, które ich zmusza grać rolę panów, nawet w wigilią ruiny... Jest to jakaś pozostałość z prastarych czasów.
Larisch się nieznacznie uśmiechnął...
— Między nami mówiąc — dodał — prezes z majątkowemi swemi sprawami wieleby ostrożniejszym być powinien. Nie wiem jak dalece dokładnie jest uwiadomiony o stanie swym majątkowym, bo, o ile mi wiadomo, nie jest on bardzo świetny.
Syn spojrzał na ojca, który dojadłszy lekkiego rosołku, zabierał się do chleba. Chleb z masłem był jego pożywieniem najulubieńszem. Z tego jednego znaku, mógłby się był ktoś domyślać, że p. Larisch wychował się w ubóstwie, bo pokarm ten w Niemczech u ludu jest najgłówniejszym. Stanowi on podstawę życia. Są rodziny, są wyrobnicy, co oprócz piwa i chleba a masła, cały tydzień więcej nic nie znają.
— Jakto — spytał August — ale zdaje mi się że Mogilna, to jeden z najpiękniejszych, najbardziej pańsko wyglądających majątków okolicy? Ci państwo żyją na wysokiej, arystokratycznej stopie. Młody Witold nie żałuje sobie nic, powszechnie mają go za bogatego...
Larisch, który bardzo starannie smarował swój chleb masłem, począł powoli.
— Tak, i oni się mają za bogatych. W tych rodzinach tkwi przekonanie jakieś niewyrozumowane, że bogatemi być muszą, że im życie winno się tak snuć jak snuło. Dla tego często aż po nad brzeg przepaści posuwają się, nieświadomi niebezpieczeństwa, nie chcąc go widzieć, zawiązując sobie na nie oczy. Lękam się bardzo by ów dobroduszny i zresztą zacny człowiek pan prezes, nie znajdował się w podobnem położeniu. Rodzina jego straciła już znaczną część dawnych swych posiadłości, a nie zmieniła wcale trybu życia lub jak najmniej. Wiem o tem że tam gospodarstwo idzie wcale nie ciekawie, że długi rosną i że się nikt o to nie troszczy.
Przebudzenie może być smutne.
— Jakto? byliżby tak blizko ruiny? Tak blizko, nic o tem nie wiedząc, nie domyślając się?
— Blizko? no, nie wiem, mówił powoli Larisch — to się rozrachować nie daje. U nich (położył nacisk mówiący na wyraz ostatni) u nich, nic się nie obrachowuje, a rachuje jak najmniej. Tam rządzi ślepa wiara w Opatrzność, na którą zdaje się prowadzenie interesów, urodzaje, gospodarstwo i losy rodziny. Szczęśliwy traf może agonią przedłużyć, niefortunny, przyśpieszyć ją nagle.
— Ale jestże to agonia? — spytał syn.
— Nieomylnie — mówił Larisch — to kwestya czasu. Kto się nie dźwiga, nie rośnie, a broni tylko od upadku, ten paść musi niechybnie. Dla nich, życie i użycie stanowi cel... cała ta sielanka jest piękną ale nieprodukcyjną, i kończy się trenami lub elegią. Westchnął Larisch jak gdyby ubolewał.
— A piękny majątek — dodał jak jakby[4] sam do siebie, piękna ziemia i wieleby z niej zrobić można; ale do czterdziestu morgów pod parkiem i ogrodem leży nieużytecznie, pola nizkie nie drenowane... system gospodarstwa stary, kapitału nie mają, o polepszeniach nie myślą.
Stary Larisch ruszył ramionami.
— I syn zamiast się uczyć agronomji lub technologii, chodzi z tobą razem na prawo, aby otrzymawszy stopień doktora, a w najlepszym razie prawo do urzędowania, pojechać na asesora nad Ren, lub...
— Nie, to niepojęte — dodał ojciec, ci ludzie ze swej ślepoty nie wyjdą nigdy, to plemie przeznaczone na zatracenie.
— A szkoda — rzekł po chwili, takiego ślicznego warsztatu do robienia pieniędzy, z którym oni nic począć nie umieją.
— Mieliśmy pojechać razem do Mogilnej, przerwał syn, przyznaję się, że bardzom ciekawy widzieć takie stany, wiejski dom arystokratyczny, bo zdala tu w drzewach i zieloności ukryta wieś i dwór, robi na mnie wrażenie jakby wyjęte z jakiegoś romansu Auerbacha.
— Toć też wsie ich, życie, dwory i postacie są w istocie nie z rzeczywistości ale jakby z romansu wziętemi. To ci tłumaczy wszystko aż do ich doli i przeznaczeń. Między niemi a twardemi warunkami powszedniej egzystencyi nie ma żadnego związku, są to jakby cienie przeszłości, jak przeszłość innej epoki, która wymrzeć musi bezpotomnie.
— Albo — albo się przerodzić? rzekł August.
— Jeśli do tego jest zdolną, o czem wątpię, dodał Larisch, przyznaję się do tej mojej słabostki iż lubię się im przypatrywać, iż miło mi nawet być z niemi. Robi mi to wrażenie jak gdybym czytał powieść zajmującą.
Przytem ci panowie Mogilnej — są bardzo zacną rodziną.
— Chcesz ich poznać, rzekł znowu przerwaną ciągnąć dalej mowę — pojedziemy tam jutro. Zawiozę mu tysiąc talarów dla protegowanego Tygla, z którym osobiście nie chcę mieć nic do czynienia. Pojedziemy razem.
— Z chęcią — rzekł August, o której porze?
— Sądzę, że najlepiej będzie oddać im wizytę po południu. Zrana bylibyśmy zatrzymani na obiad, tak każe polska gościnność (tu uśmiech mu przebiegł po ustach). Gdybyśmy tam byli na obiedzie, niemiecki nasz zwyczaj każe się rewanżować, a przyznaję się żem do tego nieprzygotowany.
Gretchen gotuje dla nas bardzo dobrze, ale nie dla nich.
Obiad bardzo w istocie skromny, skończył się temi słowy, syn zapalił cygaro, ojciec spojrzał na zegarek, przemówili słów kilka i rozeszli się do swych pokojów. Pan August wyciągnął się na sofie i czytał Hacklaender’a.
Nazajutrz skromny zaprząg pana radzcy wiózł ich obu do Mogilnej. Spodziewali się tam zastać rodzinę prezesa tylko, sąsiedztwo bowiem nie było liczne, a trafili wcale nie na rękę Mogilskim, bo to był dzień, w którym faworytka Kazia, uparła się przyjmować Marynkę. — Intrygowała biedaczka tak dobrze, tak zręcznie, iż potrafiła wyrobić, ażeby przyszła przyjaciółka na obiad przyjechała do Mogilnej. Rodzice, po bardzo ścisłem badaniu, dokonanem wprzódy przez panią Annę, zgodzili się na żądanie córki.
Marynka przyjechała spędzić pół dnia pod gościnnym dachem, z takim samym spokojem i nieustraszoną odwagą, z jaką w lasku pierwszą oddała wizytę. Na ten raz tylko skromną domową sukienkę zmieniła na równie niewytworną, nowszą tylko nieco, odświętną.
Dziwna rzecz, ubrana tak ubożuchno, bez żadnego szczególnego o strój starania, wydawała się zawsze jakby przebraną królewną. Wszystko na niej leżało prześlicznie i wyglądało wytwornie. Witold był w cichem zachwyceniu, które jak mógł przed niespokojnem okiem matki ukrywał. Kazia uszczęśliwiona, prezes też zachwycony. Pani Anna milczała, była trochę posępną, obawiała się jeszcze.
Kazia swą rówieśnicę zaprowadziła do ogrodu, do swego pokoiku, do fortepianu, do nut, a tu okazało się, że Marynka, sposobiła się na guwernantkę czy na artystkę, i doskonałą była fortepianistką. Choć od kilku miesięcy prawie nie tykała fortepianu, proszona aby zagrała, zachwyciła ich grą swoją. Kazia nie mogła się nachwalić.
Ta uśmiechnęła się smutnie.
— Dla pani to zabawka, rzekła, dla mnie muzyka, to może kiedyś chleba kawałek. — Uczyłam się jej, jak rzemiosła, z którego może żyć przyjdzie, potem serce przylgnęło do niego, a gdy muzyka stała się nałogiem i potrzebą, musiałam zmienić ją na muzykę rądelków i garczków, cóż robić!!
Mówiła to wesoło i nie widać było, ażeby pozbawienie ulubionej muzyki wielce jej dolegało, tylko siadła od fortepianu zarumieniona, rozmarzona ledwie od niego wstać mogła.
— Będziesz przyjeżdżać do mnie i grać ze mną, zawołała Kazia rozpromieniona. Wszyscy lubiemy muzykę, ojciec, Witold, ja, mama. Tylko mamie trzeba grać polonezy i mazurki, bo ona to najlepiej rozumie i najmocniej się tem rozkoszuje.
Marynka spojrzała na nią z zadziwieniem.
— Droga pani — odpowiedziała, ja mam tyle, tyle w domu do czynienia.
Przy obiedzie dwie przyjaciółki siedziały przy sobie, Witold w niebezpiecznem miejscu wprost naprzeciwko, ale matka nie dawała mu się bardzo wpatrywać w Marynkę i bawiła go rozmową.
Wkrótce po obiedzie, właśnie, gdy znowu Kazia zapędziła do fortepianu przybyłą, nadjechali panowie Larischowie i weszli na Schumannowską sonatę. Oba niedomyślając się kto grał tak przedziwnie, zatrzymali się u progu.
Prezes pośpieszył na ich spotkanie, a Witold zobaczywszy towarzysza poszedł choć nie bardzo chętnie, dotrzymywać mu kompanji. Młody August mówił tylko po niemiecku i po francuzku, dla niego więc rozmowa musiała się toczyć w języku Voltaira.
Trochę to zafrasowało pannę Kazimirę, która niespodziewała się, aby francuzczyzna była Marynce przystępną, ale z wielkiem zdziwieniem swem, przekonała się wkrótce, iż panna Tygiel mówiła po francuzku nie gorzej od żadnej guwernantki Szwajcarki, przejeżdżającej z nad genewskiego jeziora. Wziąwszy na bok prezesa, Larisch oświadczył mu zaraz z uprzejmością wielką, iż stawia się na jego rozkazy i przywozi z sobą nawet sumkę należną Tyglowi.
— Bardzo jestem szczęśliwy, dodał, że pan wszedłszy w ten interes, uwolniłeś mnie od dzikiego i nierozsądnego człowieka. Z jego postępowania wnosić było można, iż mu się nie wiem już, jaka wyrządziła krzywda. Tymczasem wiesz pan teraz najlepiej, iż byłem w mojem prawie, że nie mogłem płacić nie mając bezpieczeństwa i jakkolwiek ubolewałem nad losem nieszczęśliwego nic dlań uczynić nie mogłem.
Prezes uścisnął rękę radcy.
— Wszystko to dziwnie szczęśliwie się składa, rzekł — o to właśnie ta panienka, której grę podsłuchaną chwaliliście panowie, jest córką biednego Tygla. Sądzę, że wam podziękuje i zbliży was obu.
Radca cofnął się o krok, nie czuł on tak dalece potrzeby zbliżenia się do człowieka, który mu wczoraj groził pięściami, a przytem niesłychanie był zdziwiony, słysząc, że ta majestatycznie piękna panna mogła być dziecięciem zawołanego opoja.
— Przyznam się — szepnął po cichu, że nigdybym się niespodziewał, żeby ten człowiek mógł mieć taką córkę.
— Ani ja, odparł prezes — ani ja — to prawdziwy fenomen rodzicielskiej miłości.
Gdy się to działo w jednym kątku salonu, w drugim August pytał Witolda także o piękną wirtuozkę i toż samo otrzymywał objaśnienie.
Kolossal! famos! zawołał w stylu burszowskim młody Larisch — słyszałem wprawdzie o tej piękności, ukrytej pod dachem dziurawym, ale przechodzi wszelkie moje oczekiwania.
— Prawda, że jest cudownie i niepospolicie, oryginalnie piękna? zapytał Witold rozentuzjazmowany prawie równie jak siostra.
— Zrobiłaby fortunę u króla! szepnął akademik z boku się jej przypatrując. Ale do czegóż jej ta piękność, to wychowanie, ta muzyka w tej chacie obrzydliwej i z tysiącem talarów, jak się zdaje, całego majątku.
— Zapomniałem dodać, rzekł śpiesznie zarumieniony Witold, iż równie jest wykształconą jak piękną.
Słysząc te słowa akademik, trochę ironicznie spojrzał na kolegę, a Witold zrozumiawszy znaczenie tego wejrzenia, pośpieszył dorzucić.
— Widzę ją drugi raz w życiu!
— A! a! odparł Larisch zimno.
Gdy ci się jej zdala przypatrywali, prezes, który był rad cały świat godzić, zbliżać i wszędzie zakładać fundamenta pokoju, pośpieszył z nowiną o tysiącu talarach do panny Marynki, i zniewolił ją pójść podziękować radcy.
Lekki rumieniec okrył jej twarz na chwilę, pomyślała, ale wprędce posłuszna zbliżyła się do starszego Larischa i bardzo piękną niemczyzną powiedziała mu słów kilka. Dźwięk jej głosu zdawał się na niemcu czynić takie wrażenie, jak piękność jej na wszystkich — prawie nie zebrawszy się na odpowiedź, słuchał i zimna jego twarz, wyrazu nabrała pełnego uprzejmości.
— Chciej pani oświadczyć ojcu, odezwał się, że mimo pozorów, niebyło z mej strony złej woli, ale rozsądna konieczność i rachuba. Myśmy ludzie ubodzy, dorabiamy się w pocie czoła chleba kawałka i za prawidło życia mamy w interesach nieubłaganą surowość.
— Sprawa to, dzięki Bogu skończona z łaski pana prezesa, odezwała się chłodno Marynka. Spodziewam się, że pan przebaczysz ojcu mojemu jego rozpaczliwą popędliwość, pamiętając, że był ojcem, i żeśmy bardzo byli biedni.
Larisch skłonił się grzecznie, spojrzenie jego na Marynkę, mimo zwyczajnego mu chłodu, wyrażało poszanowanie i prawie rodzaj przyjemnego zadziwienia.
Niepodobna było, ażeby dziewczę nie poczuło i nie zrozumiało tego ogólnego podziwu i zachwytów, jakie obudzało we wszystkich, pomimo to, wcale nie było widać na niej ani dumy połechtanej, ani tej przesadnej skromności i pokory, w które się ona niezręcznie czasem przebiera. Marynka była jakby w swym żywiole, naturalną, miłą i nic a nic nie skłopotaną.
Wszyscy zwracali się ku niej, czuła na sobie wlepione w nią oczy, obarczoną była zapytaniami, zasypana grzecznościami, a wszystko to z wielkim taktem umiała jakoś przygasić, ażeby niezbyt raziło.
Niemcy oba byli zachwyceni jej piękną, czystą, wytworną nawet niemczyzną, młodszy wszakże, pan August ostyglejszy, czy mniej przystępny wrażeniom, poglądał z jakąś wątpliwością i niedowierzaniem na to cudo, a zwykle zimny stary radca żywiej daleko się niem zajmował.
Podano herbatę i podwieczorek pod werandą ulubioną pani Romanowej i towarzystwo całe się tam przeniosło. Marynka chciała wracać co rychlej z dobrą nowiną do domu, ale Kazia zaczęła ją prosić, zaklinać i wymogła, że została chwilę jeszcze. Rozmowa ogólna była niepodobieństwem, pani Anna bowiem i Kazia nie rozumiały dobrze po niemiecku; musiano obrać francuzczyznę za pośrednika. Oba p. Larischowie mówili nią dosyć dobrze, wszakże wpływ języka obcego oddziałał, jak zwykle, na samą treść i koloryt rozmowy, która w tych okowach ciężej się poruszała. Marynka choć wyzywana usuwała się jak mogła i od głośniejszego występowania i od powszechniejszej pogadanki, wkrótce nawet odeszła na bok z Kazią, a panowie zostali sami, bo pani Anna przyłączyła się do córki.
Zapalono cygara i mężczyźni poszli z niemi do ogrodu. Tu jeszcze piękna córka chłopa była długo przedmiotem różnych sądów i domysłów. Witold stawał po jej stronie, August pozwalał sobie umiarkowanego sarkazmu, starzy oba, zachwyceni nią byli i nie kryli się z tem wcale. Pan August, który po raz pierwszy widział ojca swego tak ożywionym i zajętym, nie bez pewnego instynktowego niepokoju przypatrywał mu się, znać nie mogąc odgadnąć czy jego pochwały były wyrazem rzeczywistego uczucia lub tylko grzecznem unisono, wtórującem gospodarzowi.
Gdy ta część towarzystwa wróciła na ganek, Marynki nie było już; pożegnawszy się z paniami, odjechała do domu.
W kilka dni po odwiedzinach w Mogilnej, gdy poczciwy prezes nie mógł jeszcze zapomnieć Larisch’a, i miał sobie za obowiązek przed wszystkiemi bronić go i wychwalać, a już nie mając przed kim egzaltować się nad niemcem, trapił tym często Luszyckiego, który niechętnie tego słuchał — jednego poobiedzia paląc fajkę, rozpoczął swoją piosenkę p. Roman przy całej rodzinie.
Siedzieli właśnie w sali jadalnej, okno było otwarte w dziedziniec, Luszycki zarządzał zbieraniem ze stołu.
Roman znowu Larisch’a wychwalać począł.
— Mówcie sobie co chcecie, i między temi niemcami są przecież ludzie przyzwoici, dobrze wychowani, z taktem, szlachetnością, nawet delikatni, ot naprzykład ten Larisch.
— Ale cóż bo znowu tak nadzwyczaj szczególnego w nim upatrzyłeś? przerwała Anna, od kilku dni tylko jego pochwały słyszemy.
Luszycki w tej chwili zbierał sam serwety, miał ich cały stos na ręku, stał przed panem i patrzał na niego, a miał swe prawa i zabierał głos, gdy gości nie było.
— Z przeproszeniem jaśnie pana, rzekł, co niemiec to zawsze niemiec, niechby się pan powstrzymał z temi pochwałami, a jeszcze się to wszystko zmienić może.
Prezes popatrzył nań dobrotliwie.
— Mój Luszycki, czy wiesz co?
— Nic nie wiem, proszę pana, ale zawsze to niemiec, on się tak po wierzchu cukrowany wydaje, ale w środku co siedzi, kto go wie? Nie wiem ci ja nic oprócz tego jednego, że go się nawet jego landsmanowie boją.
— Prawych ludzi lękają się zawsze, odparł prezes — to nic nie dowodzi. Ot widzisz, ja sam skłonny już byłem z tej sprawy Tyglowej nie ciekawe o nim powziąć wyobrażenie, a gdy się wyjaśniła, wyszedł z niej czysty i jeszczem mu winien wdzięczność.
— Niechno pan czeka! szepnął Luszycki i począł zbierać serwety. W tem pokazała się bryczka na gościńcu, zdążająca ku domowi.
— Otóż masz — zawołała prezesowa — na obiad po obiedzie! przysięgłabym, że nie kto inny, tylko pan Jacek.
— Zgadła mama, rozśmiała się Kazia, on sam.
P. Anna ruszyła ramionami i odezwała się do Luszyckiego:
— Mój Luszycki, bulion, befsztyk i naleśniki.
— A no, to już się rozumie.
Wszyscy poszli do okna. Tymczasem bryczka odkryta, lekka, zaprzężona czwórką ładnych ale trochę schudzonych koników, z klaskaniem batoga podjeżdżała pod ganek.
Siedzący na niej mały, odrobineczkę garbaty a raczej ułomny mężczyzna nie stary, z miną ożywioną, wojskową, z podkręconym wąsikiem, salutował wesoło witające go towarzystwo.
Prezesowa przez okno już wołała.
— Po obiedzie, po obiedzie.
— Moje to szczęście, odparł głośno z bryczki przybyły, — ja na obiad przyjeżdżam, gdy od stołu wstają, oświadczam się o pannę gdy zaręczona, do wojska idę po przegranej bitwie i stawiam w grze gdy kart zabraknie. Ale los, fatalizm. Ananke!
I śmiał się, zeskakując z wózka. Prezes już szedł naprzeciw niego otwartemi witając rękami, za nim Witold, Kazia i powolniejsza od nich gosposia.
Pan Jacek Szarzewski był blizkim krewnym, bo ciotecznym bratem pani prezesowej. — Przylgnęła do niego nazwa wujaszka i w Mogilnej wszyscy prawie nazywali go wujciem. Był to człowiek przedziwny w towarzystwie. — Sięgał już, wiekiem starego kawalerstwa, ale o tem sobie mówić nie dawał i należeć chciał zawsze do złotej młodzieży.
Majątek miał bardzo piękny, ale grzechami młodości odłużony niebezpiecznie; stosunki obywatelskie świetne, wstęp do wszystkich domów, poufałą przyjaźń z koryfeuszami. W Prusach i księztwie lubili go wszyscy, miano go za duszę wszystkich zebrań; spojrzawszy nań, posłuchawszy go, można było sądzić, że jest człowiekiem najszczęśliwszym w świecie. Nie było weselszego, dowcipniejszego, gotowszego do zabawy, kieliszka, trzpiotowstwa, ale ktoby go podpatrzył gdy pozostał sam jeden z sobą samym, przeraziłby się wyrazem pogrążenia, smutku, znużenia, jakie go opanowały. P. Jacek z ludźmi, a p. Jacek z sobą były to dwie, jak niebo do ziemi, niepodobne do siebie postacie.
Z nim razem w progi domu wszedł jak zawsze śmiech, wjechało wesele.
— Jak się macie w swojej chacie! zawołał, rzucając się prezesowi w objęcia. Siostruni dobrodziejki rączki całuję, panny Kazimiry nóżki, a! Witold. Czy już doktór obojga praw, czy dopiero jednego prawa, i jakiego?
Z wujciem potrzeba było nieustannie żartować, Witold więc odpowiedział w jego tonie.
— Do jednego prawa tylko roszczę sobie prawo, to jest do serca wujcia dobrodzieja.
Pas mal, jak na berlińskiego bursza — zawołał, śmiejąc się Jacek.
— No, co słychać? co słychać?
— Ale cóż ty chcesz, żeby u nas słychać było? zawołał prezes.
— Słychać, że obiad będziesz miał zły, rzekła prezesowa.
— To nie nowina dla mnie, odparł Jacek — siostra nie robi naturalnie ceremonii z bratem, a ja zawsze przybywam zapóźno. Zresztą co niedostanie obiadowi, dopełnię apetytem, ten mam zawsze.
Prezes uścisnąwszy, prosił siedzieć. Jacek gwarzył.
— Stęskniłem się do was, wiedziałem o przyjeździe Witolda, chciałem pośpieszyć na tłustego barana, którego musieliście zabić na jego przybycie, no! i spóźniłem się. Tymczasem stugębna wieść rozgłosiła od Gdańska do Torunia, po całych Prusach, bo w Kaszubach i na Pomorzu, iż prezes znalazł perłę na śmiecisku, że popełnił jakieś dobrodziejstwo, zarabiając sobie na niewdzięczność.
— Oh! oh! już wiecie! co? gdzie? jak słyszeliście! Już gadają! — zawołał pan Roman bijąc w dłonie — a paplarze, nie mają co lepszego do roboty.
— Widzisz, panie bracie, wiem wszystko, ocaliłeś z rąk niemieckich pijaka, gbura i jakiś ideał dziewiczy, który niemczyk zabierał się już zjeść na śniadanie.
— Któż ci to powiedział? bałamuctwo, począł pan Roman... Niemiec nic jeść nie miał, najpoczciwszy człowiek w świecie.
Na te słowa wyrzeczone z głębokiem przekonaniem, pan Jacek najprzód się ująwszy za boki, począł się okrutnie śmiać, ale tak, że nie mogąc usiedzieć w miejscu, tańcował, aż z tym śmiechem po pokoju.
Prezes, prezesowa, wszyscy mu się przypatrywali, ale nawykli byli do jego wybryków. Przeczekano aż usiądzie.
— Słuchaj, prezesie, począł odetchnąwszy — czy ty to seryo mówisz?
— Jestem o tem jak najmocniej przekonany. Niemiec człek stateczny, uczciwy, a przytem nie lada rozum i co rzadko u nich — serce.
— Na miłość Bożą, czyś się już z nim poprzyjaźnił? pokumał? — zapytał Jacek.
— Potroszę, albo co?
— Więc właśnie w porę, i już wcale nie dla żartu i śmiechu przybywam, ale ażeby cię ostrzedz. — Był u ciebie Larisch?
— Dwa razy, i ja u niego — to cóż? — spytał prezes.
— Był? w Mogilnie?
— To cóż?
Twarz pana Jacka sposępniała.
— To nie bez kozery — rzekł poważniej. Ja tego Larisch’a od kilku lat śledzę, to wielce zagadkowy człowiek. Bogdajbym się omylił, ale człowiek dobry nie jest, tylko tak zręczny, tak zręczny, że go jeszcze nikt za rękę w cudzej kieszeni nie pochwycił.
Prezes się oburzył, aż zerwał się z krzesełka.
— Słuchaj Jacku, dajże mi pokój! Ty o nikim dobrego słowa nigdy nie powiesz. Pfe! w dodatku u ciebie każdy niemiec zły.
— A no, rodzi się w pierworodnym grzechu, szepnął Jacek, którego dla nas żaden chrzest nie zmyje.
— Znasz-że Larisch’a? — spytał gospodarz.
— Stój, bracie — przerwał Jacek — wiele potrzeba na to, ażeby o człowieku można powiedzieć: znam go. To właśnie męczy mnie, iż lata całe usiłuję go poznać a nie mogę. Chodzi w masce której nie zrzuca nigdy. Ale chcesz jednej poznaki czem jest? chcesz? Oto ci powiem, że kompatryoci jego lękają się jak ognia... mówić się o nim boją, nikt z nim nie żyje. Szanują go bardzo na pozór — a nie cierpią.
— Słuchaj Jacek — wybuchnął prezes, zastanów się tylko! to co ty masz za największy dowód jego... jego... jakże mam powiedzieć...
— Niebezpiecznego charakteru? — poddał Jacek.
— No, tak — ja to mam przeciwnie za argument, który go podnosi w mych oczach.
Jacek wstał z krzesła i podszedłszy do prezesa jak najbardziej seryo, wyściskał go naprzód — potem wybuchnął śmiechem.
— Nie ma co z tobą gadać — zawołał.
— Dajmy sobie pokój.
— Jak chcesz.
Luszycki wniósł bulion, a p. Jacek pobiegł głodny do stołu, ale prezes przysunął się z krzesłem do niego.
— No — rzekł — rozpocząłeś, podrażniłeś mnie, mówże — mów — wiesz co o tym Larisch’u.
— I wiele i nic — odparł, biorąc się do jedzenia pan Jacek. Ze wszystkich niemców osiadłych u nas i zaczajonych na naszą ziemię, zdawna mnie ten człowiek najmocniej intrygował. Nie od dziś dnia był dla mnie zagadką, i nią jest jeszcze, ale zdaje mi się, że rożek zasłony podniosłem, pod którą się kryje.
— Bardzo mnie zaciekawiasz! — rzekł prezes.
Wszyscy, nie wyjmując Kazi, obsiedli stół przysłuchując się, a pan Jacek jadł i mówił powoli.
— Nie przeczę, że powierzchownie Larisch wygląda na gentelmana, na żadnem paskudziarstwie pochwycić go nie można... a przecież boją się go wszyscy, niemcy od niego uciekają, każdy z nim interesu unika. Gdzie się do kogo dotknął, nic mu nie zarzucą, wszelako, jak robak którego nie widać pod krzakiem, podje korzenie i — każdy usycha. Na łajdactwie nikt go nie złapał — a cuchnie ono ze spraw jego...
— Gdzie? jakie — zmiłuj się — zapytał pan Roman.
— Wszystkie dobra które ponabywał, można powiedzieć że wydarł właścicielom. Nieprawnego nie popełnił nic, przecież każdy co z nim miał do czynienia, narzeka, że pokrzywdzony... Człowiek zręczny, kuty, przebiegły, ale w najwyższym stopniu niebezpieczny.
— Dla tego mój kochany prezesie — odezwał się po chwilce Jacek, dowiedziawszy się zaledwie, iż był w Mogilnie, że z tobą zawiązał jakieś stosunki, znając twą dobroć i — dobroduszność, leciałem na skręcenie karku, ażeby cię przestrzedz.
— Ale — zawołał obruszony nieco prezes, nie jestem znowu tak dobrodusznym jak sądzisz! Co, u Boga! Za kogo wy mnie macie? za dziecko? Mówisz przeciwko Larisch’owi, ale to są ogólniki, to są paplaniny, daj mi fakt.
— Niestety, tem ci służyć jeszcze nie mogę — rzekł Jacek — przecież to za pewien rodzaj dowodu przeciw człowiekowi służyć może, kiedy z przeszłością swą się tak tai, iż jej nikt dojść nie potrafi. — Po za jego bytnością w Berlinie pozostaje znaczna część życia, o której on nie mówi nigdy, i ludzie nie wiedzą. To pewna, że do Berlina przybył z nad Renu, że familia jego żony, która tam gdzieś jest i ma być liczną, zerwała z nim stosunki, że...
— Plotki! — zawołał prezes. — My tu na niego patrzym oddawna. Majątek robi, ale oni wszyscy robią majątki, zazdroszczą mu i gadają na niego.
— Kłaniam uniżenie i koniec — rzekł Jacek, biorąc się do drugiej potrawy. Com miał na sumieniu to dopełniłem... jesteś ostrożny... Teraz, do drugiego rozdziału przystępuję. Ocaliłeś asindziej z rąk Larischa pana Marcina Tygla, a wiesz co to za figura.
— No — pije — pije, pił z rozpaczy i burdy wyrabiał — odparł pan Roman, a któżby nie pił i nie wyrabiał burd, gdyby widział się odartym, nad przepaścią, z jedynem, ukochanem dziecięciem.
— Ale mój dobrodzieju! on pił i burdy robił caluteńkie życie. Żona mu zmarła z desperacyi, córka się zamęcza. Jabym go do zuchthauzu zamknął.
— Nie — zawołał prezes, zrywając się znowu z niecierpliwości — nie! wy to macie inne oczy, musicie wszystko widzieć czarno i macie upodobanie dopatrywać się w każdej rzeczy najgorszej strony. Mówmy o czem innem.
— To może o córce pana Marcina? — spytał Jacek, śmiejąc się.
— Czy i tę znasz? — zawołała prezesowa.
— Ją znam, ciągnął dalej pan Jacek; to istotnie fenomenalna istota, ale ja się boję dyamentów znajdowanych w błocie. Nadto piękna, nadto utalentowana i nadto mądra.
Prezes ruszył ramionami, podparł się na ręku, zadumał.
— Nie chcę już z tobą mówić — szepnął — gadaj sobie co chcesz.
— Tym razem nie masz się czego lękać, bracie — mówił Jacek — podziwiam pannę Maryą... i nic więcej. Jest dla mnie równie zagadkową, w swoim rodzaju, jak Larisch.
— Jest nią dla nas wszystkich — począł prezes, ale cóż to dowodzi?
— Nic nie dowodzi, a bardzo straszy, rozśmiał się Jacek. Primo, mając w domu takiego syna, jeszcze nie doktoryzowanego, wprowadzać taki fenomen jak panna Marya... Spojrzał na Witolda, który począł się śmiać, ale się zarumienił, jak słońce na wiatr. Wszyscy też mimowolnie zwrócili nań oczy, matka pobladła.
— Kochany wuju — rozśmiał się akademik — nie lękaj się o mnie. Żaden berlińskiego uniwersytetu student do romansów nie jest skłonny, powinienbyś to wiedzieć, wuj co wiesz prawie wszystko.
— Masz słuszność, to mnie uspokaja — rzekł Jacek.
— Ale czy wuj, obrażona, trochę skłopotana przerwała Kazia, czy wuj widziałeś chociażby, czyś mówił z moją Marynką, czy ją znasz? Ja stoję w jej obronie. Nie widziałam młodej osoby, któraby była skromniejszą, w którejby przy takiej piękności śladu nie było kokieteryi. Mój wujaszku.
— Kazia jest niebezpiecznym adwokatem, milczę, rzekł Jacek, ale pokażcie mi to cudo, które ja tylko z daleka w miasteczku ujrzałem. Któż wie? od lat piętnastu szukam właśnie fenomenu, żeby się z nim ożenić, jedne mnie nie chcą, drugich ja nie mogę chcieć; ot możebym ja, ratując Witolda, zakochał się w twojej Marynce.
Kazia podniosła się z za stolika o który była oparta, zagryzła usta, chciało się jej śmiać widocznie, ale pokiwała tylko głową.
— Rozumiem — odparł Jacek — popatrzyłaś na moje skronie, dojrzałaś na nich srebrzystych tonów, i w duszy, nieśmiejąc drażnić wujaszka, powiedziałaś sobie, no! patrzcież temu jeszcze ożenienie w głowie, a głowa...
Kazia parsknęła, niezmieszany Jacek dalej prawił.
— Chcę się wytłumaczyć przed panną Kazimirą; te srebrzyste tony na skroni, pochodzą od starej pomady kupionej w Paryżu, wierz mi. Zdrajca francuz zwąchawszy cudzoziemca, pozbył się zgorzkniałego towaru, a miłość moja dla Francyi, wiekuiście się wypiętnowała na włosach...
Rozmowa szczęściem zwróciła się na weselsze przedmioty, podano kawę, zapalono cygara, i pan Jacek zaczął jak z rękawa sypać plotki, których mu starczyło na dzień cały.
Pan Marcin Tygiel odebrawszy swoje tysiąc talarów, zrazu był odurzony, i wybuch radości nie znał granic. Był wieczór, gdy mu je córka przywiozła; w izdebce, w której siedział z fajką, stała flaszka nordhauserówki, ale stary nie dawno ją rozpoczął, i pierwszy kieliszek ledwie nalany, pełny jeszcze widać było naprzeciw okna.
Na pierwsze jej słowa zerwał się, rzucając fajkę, słuchał niedowierzając, potem wziął podaną kopertę, rozłożył stutalarówki, popatrzył na nie i oniemiał.
— No! — zawołał — Bóg się zlitował! czas inne życie rozpocząć.
To mówiąc zawahał się, otworzył okno i flaszkę z wódką a za nią kieliszek cisnął w ogródek...
Marynka przypadła mu do kolan. — Ojcze kochany, zawołała, Bóg cię natchnął, tak, poczniemy pracować, będziemy się starali zapomnieć ciężkiej przeszłości, a Bóg pobłogosławi.
— Bądź spokojną — z energią zawołał Marcin — rozpacz mnie pędziła do wódki, będę miał rozum... Mamy za co zaczepić ręce. W Strzelnie proboszcz mi chce puścić grunta, daje inwentarz, dzierżawa nie droga, pójdę jutro, zgodzę się z nim, porzucim ten chlew raz... i, w imię Boże.
Córka pocałowała go w rękę.
— Mój ojcze, dodała, tylko wytrwania, ja ci pomagać będę. Nie potrzebujemy wiele, wszyscy się dorabiają, przy twej pracy, przy oszczędności zapewnisz sobie spokojną starość.
— Mnie! starość! — krzyknął Marcin — albo to ja dla siebie pracować myślę. A! mylisz się... Jabym już się obszedł bez wszystkiego, ale chcę byś ty była szczęśliwą, i żebyś ludziom służyć nie potrzebowała. Muszę pracować dla ciebie, nie rozpaczałem, tylko myśląc o twym losie, i o przyrzeczeniu danem twej matce na łożu śmiertelnem, tyś nie stworzona do nędzy.
Przez cały ten wieczór pan Marcin snuł plany i projekta; nazajutrz raniuteńko zaprzągł do wózka, nie było go aż do popołudnia, powrócił trzeźwy, wesół i powitał córkę wiadomością, iż wziął probostwo na Strzelnie. Chociaż za chałupę zapłacone było do jesieni, a w ogródku zasadzono trochę kartofli, nie wahano się ją porzucić i niezwłocznie pakować poczęto. Marynka sama, garbata sługa, pan Marcin, zabrali nieliczne graty, i pierwszy transport poszedł zaraz do Strzelna.
W parę dni chałupa stała pusta, a Tygiel rozgospodarowywał się na folwarku, który objął, święcie dotrzymując słowa danego sobie i córce, nie tykając nawet kieliszka. Był to inny człowiek teraz. Po długiem odrętwieniu, gorączkowo brał się do roboty, jakby czas stracony chciał nagrodzić. Sił mu przybyło, odmłodniał, humor powrócił z nadzieją.
Marynka krzątała się tym czasem około wyporządzenia dworku, który nie wiele był wygodniejszy od opuszczonej chaty pod lasem, ale do niepoznania zmienił się jej staraniem. Parę izdebek wybielonych, wymytych, wyglądały świeżo a nawet wesoło. Najlepsza służyć miała ojcu, alkierzyk zostawiła sobie Marynka, główną izbę zostawiono na przyjęcie obcych, których się wielu nie spodziewano.
Najczęstszym gościem był w początkach sam ksiądz proboszcz, który wprawdzie litując się nad człowiekiem i losem jego, puścił mu grunta, ale znając go z dawna i zblizka, mimo uroczystych przyrzeczeń, wielce się powrotu do wódki obawiał.
Ksiądz Grzywa był już nie młody, bo liczył sobie około trzydziestu lat kapłaństwa, ale życie pracowite, spokojne, zostawiło go przy wszystkich siłach i zdrowiu. Syn włościanina, zdolnością i zacnością charakteru doszedłszy do prebendy którą zajmował, cały był oddany swoim obowiązkom kapłańskim, nauczycielskim i tej pieczy dusz, do której się czuł powołanym. Szanowano go powszechnie, a obawiano się też nie mało, bo ksiądz Grzywa nie przebaczał nikomu. Charakteru łagodnego, był dla złych biczem, gdyż mówienie prawdy miał za święty obowiązek, i choćby nią sobie nieprzyjaciół miał przysporzyć, nigdy nie zamilkł dla ludzkich względów.
Wypuszczenie gruntów Marcinowi miało na celu podźwignięcie człowieka; było ono ofiarą i niebezpieczną próbą zarazem, ale starzec znał matkę Marynki, patrzył długo na nieszczęście rodziny, a iskierkę nadziei powziąwszy, nie mógł się oprzeć, by nie podać ręki człowiekowi, który się opamiętał. Niemniej wszakże zaglądał często na folwark, bo nie bardzo był pewien czy Marcin Tygiel wytrzyma.
— W Bogu nadzieja! w Bogu nadzieja! powtarzał pocichu.
Po Bogu ksiądz Grzywa miał też nadzieję wielką w córce pana Marcina; wiedział on, że ilekroć Tygiel był trzeźwy, słuchał jej i dawał się powodować. Dopóki więc wódka w dom nie weszła, mogło pójść wszystko dobrze.
W istocie, składało się jakoś bardzo szczęśliwie. Stary Marcin pracował nieznużony.
— Tylko ty stary nie rwij nad siły, żebyś się nie ochwacił — mówił ksiądz, grożąc na nosie. Ja ci po ojcowsku i po bratersku mówię, powoli a wytrwale. Po naszemu tak zawsze jak z młodemi końmi, co to z miejsca postronki rwą, a na pół mili ustaną.
— Ale ojcze dobrodzieju — rzekł Marcin — ja już nie jestem młody, nie lękajcie się, dotrwam.
— Aby nie nad siły! mruczał ksiądz Grzywa, i — panie Marcinie — żytniówce dać za wygranę.
— Nie znam jej i znać nie chcę, ozwał się Marcin, spuśćcie się na mnie. Dałem słowo, dotrzymam.
Krzątano się koło gospodarstwa, tak, że czasu nie było nawet pojechać podziękować prezesowi. Tygiel to miał na sercu. Nareszcie jednego dnia trafił się niemiecki lustag, który należało poszanować, stary siadł na wózek i pojechał po obiedzie do Mogilnej. Roboty nie było w domu żadnej, Marynka usiadła z książką i pończochą w swoim pokoiku, i zaczytała się tak, że nic nie słyszała, gdy sługa wpadła zadyszana, oznajmując jej jakiegoś nieznajomego gościa.
W tej samej chwili przez uchylone nieco drzwi alkierzyka, ujrzała Marynka w pierwszej izbie stojącego i ciekawie się rozglądającego, starego pana Larisch’a.
W istocie był to gość i niespodziewany i niezrozumiały. Interes z nim był zupełnie skończony, niepojętem więc wydało się Marynce, po co on do nich miał przybyć, zwłaszcza, że nie mógł w sercu nie mieć urazy do Marcina, który Larischowi dotąd nie przebaczył, iż go do siebie puszczać zakazał. Zawahała się chwilę, ale nie mogła nie wyjść do przybyłego.
Radca był nieco zmieszany, przywitał ją grzecznie, i ochłonąwszy zaraz oświadczył, iż czuł się w obowiązku przybyć, aby z ojcem się przejednać i wytłumaczyć swe postępowanie. Dodał kilka słów na swą obronę.
Marynka odpowiedziała z grzecznością, ale oświadczyła, iż ojca nie było w domu; na co pan Larisch odparł ubolewaniem. Sądziła, iż ukłoniwszy się odejdzie zaraz, bo w istocie nie mieli z sobą nic do mówienia, ale radca przybrał bardzo słodką minkę, zagaił poufale rzecz o nowem gospodarstwie, o życiu na wsi, o nudach samotności, słowem, widocznie zdawał się szukać powodów do przeciągnięcia gawędki. Niezrozumiałem to było dla Marynki, ale nie mogła się też gniewać o to, co miało pozór współczucia. Odpowiedziała krótko, widocznie pragnąc rozmowę ukończyć co rychlej. Przeciwnie, stary Larisch usiłował ją przedłużać.
Położenie było jakieś niezwyczajne, a dla przywykłych do posądzania, rodziło myśli, że niemiec nie bez jakiegoś celu i powodu tak był natrętnie uprzejmy. Celu tego właśnie dziewczę zupełnie odgadnąć nie umiało.
Nie prosiła nawet siedzieć Marynka. Stała sama, spodziewała się co chwila, że Larisch ją pożegna, tymczasem rozmowa utrapiona trwała ciągle. Na pół słówka dziewczęcia, radca odpowiadał długiemi frazesami. Zdawało się jakby chciał oczekiwać na Marcina. Zręcznie bardzo w rozmowie oświadczyła Marynka, iż ojciec zapewne tak prędko nie wróci. Ale i to nie skutkowało, pan Larisch, słodziutki, serdeczny, pełen współczucia, wciąż ubolewał nad losem osoby tak wykształconej, skazanej na samotność. Ofiarował nawet książki do czytania.
Marynka podziękowała ani przyjmując, ani odrzucając. Po chwili oświadczył, że radby panu Marcinowi, jako sąsiad życzliwy, dopomódz w czem do gospodarstwa, i ta czułość tak niezwyczajna w niemcu, coraz bardziej zdumiewała Marynkę.
Trwało to może z pół godziny, naostatek Larisch, oświadczając, iż się czuje w obowiązku powtórzyć odwiedziny, podał rękę pięknej pannie, uścisnął ją bardzo czule, wyszedł i odjechał.
W godzinę może powrócił ojciec. Córka wyszła na jego spotkanie, śmiejąc się i poczęła mu opowiadać swą przygodę. Tygiel słuchał milczący, głową kiwał i widocznie był zdumiony bardzo.
— Co to się temu niemcowi stało? — zaczął mruczeć — czy się zląkł, czy mu się w głowie przewraca... E! — dodał — ale to nie może być.
— Co takiego? — spytała Marynka — stary się rozśmiał.
— Toćby oszalał, czy co?
— Czegóż się ojciec domyśla? — powtórzyła córka.
— Tego, czego ty, niewinne dziecko, nie masz w głowie, a co każdej innej na myślby przyszło. Czy się niemiec w jejmościance nie pokochał! Nicby dziwnego nie było, boć się w tobie wszyscy kochać powinni.
Marynka uśmiechnęła się posępnie. — Toć człowiek prawie w twoim wieku, mój ojcze — odezwała się chłodno.
— Ale to nie przeszkadza się kochać i bałamucić. Podobałaś mu się, to pewna, bogaty, my biedni, gotów sądzić, że to dla nas byłoby nadzwyczajnem szczęściem.
Spojrzał na córkę.
— A gdyby tak było w istocie, cóż ty na to?
Na twarzy Marynki nie było najmniejszego wzruszenia, popatrzyła na ojca i spytała.
— Co ty na to? mój ojcze.
— Przecież to nie moja sprawa — rzekł Marcin.
— Przeciwnie, więcej twoja niżeli moja — odpowiedziała z obojętnością zupełną Marynka. Dla mnie wyjść za mąż, prawie wszystko jedno za kogo, nie będę szczęśliwą nigdy.
Marcin spojrzał na nią przestraszony, jakby błagając, aby nie mówiła więcej. — Jakoż umilkła.
— Dajmy pokój temu bałamuctwu, dodał stary. At! bzdurstwo... Trzeba pójść zobaczyć co się w stajni i obórce dzieje.
Tego dnia skończyła się na tem rozmowa, Marcin wyszedł do gospodarstwa, a Marynka wróciła do swej izdebki.
Najzacniejszy z prezesów, był zarazem najniepraktyczniejszym z ludzi. Że razem z Mogilną dotąd nie przepadł, było cudem jakimś Opatrzności, na który on zasługiwał wielce, ale się do ułatwienia go opiekuńczym siłom nie przyczynił. Lubił się zapatrywać na świat z dobrej strony jego, w sprawach też majątkowych i pieniężnych widział wszystko lepiej niż w istocie było. Trochę szczęścia dawało mu zaufanie, iż ono zawsze służyć będzie. Nie chciał tego czuć i widzieć, że w istocie wyczerpywało się powoli, i, jak zawsze w sprawach ludzkich, nadchodziła godzina rozrachunku z losem. W najskromniejszym żywocie człowieka jest zawsze Waterloo i Ś-ta Helena, tego zacny pan prezes nie przewidywał wcale. Majątek się odłużał, ciężary rosły, ale że nikt nie był natrętnym a procenta opłacały się regularnie, i przewyżka starczyła na życie, pan Roman był zupełnie spokojny. Powiedział sobie, że jeden rok dobry, jedno podskoczenie cen, może go z długów wydobyć. Tymczasem szło jakoś właśnie przeciwnie, ceny spadały, a urodzaje nie dopisywały.
Pani Anna frasowała się czasami, a prezes, paląc fajkę, odpowiadał jej uśmiechem.
— Bądźże spokojną, moja Anulku, ja myślę o wszystkiem — Pan Bóg łaskaw, i, jakoś to będzie.
Piękną jest bardzo ta ufność w pomoc Bożą, ale wieleż to ludzi ona zgubiła!!...
W tym roku, właśnie wkrótce po opisanych zdarzeniach, dosyć niespodziewanie dano znać prezesowi, że ma wypowiedziany znaczny kapitał, który na trzecim numerze hypoteki oparty był na Mogilnej. Była to suma należąca do małoletnich jakichś, polsko-niemieckiej rodziny. Ojciec Polak, ożenił się był z bogatą dosyć córką sąsiada niemca, zmarł, zostawując dwoje dzieci, opieka przypadła na rodzinę matki, i sieroty wychowały się z nazwiskiem wprawdzie polskiem, ale w obyczaju i języka macierzyńskim. Młodzieńcy szczycili się swojem von bardzo, ale nazwisko Wierskich herbu Korczak, przerobili na wzór innych rodzin wielkopolskich i zrobiło się z tego coś bardzo ciekawego. W almanachu szlachty pruskiej stali zapisani w następujący sposób:
Freyherr von Kortschack-Wierskij-Mummer.
Ostatnie nazwisko przypięte w końcu należało do matki.
Gdyby ona poczciwa szlachta, one Korczaki, Wierscy, Mazury czystej krwi, wstali z grobu, czyby w nich poznali swych potomków, rzeczą jest wielce wątpliwą.
Otóż tych to Korczaków Wierskich Mummerów summa piętnastu tysięcy talarów spoczywała na Mogilnej. Pan prezes był najpewniejszym, iż ona długo pozostanie na piątym procencie, bo Mummery mieli grosza dosyć.
Niewiedzieć zkąd i jak przyszła pełnoletnim fantazya wypowiedzieć należność.
Prezes się zmieszał, list odebrany schował do kieszeni, aby go żona nie czytała, i wieczorem zapowiedział, że musi pojechać nazajutrz do Torunia dla interesów gospodarskich.
Pomimo dość zręcznie popełnionego kłamstwa, aby prezesowej nadaremnie nie smucić, Roman należał do tych przezornych ludzi, w których jak w flaszy kryształowej, najmniejszy pyłek się nie utai. Żona przywykła czytać w nim, poznała zaraz przy wieczerzy, że jakąś miał troskę. Spytała go parę razy, ale się rozśmiał i zapewnił, iż nie było nic jako żywo. Pocałował ją w rękę, na tem się skończyło. Prezesowa jednak nie dała za wygranę, poszła na zwiady, dowiedziała się, że był list, zażądała wiedzieć od kogo, prezes pobałamucił, i wydało się, że coś było, coś zaszło; ale co, o tem pani Anna nie dowiedziała się od niego.
Nazajutrz rano prezes wyruszył do Torunia. Dopiero odjechawszy od domu, czoło mu się namarszczyło i troska na niem widoczna osiadła. Wprawdzie chwilami zdało mu się, że znajdzie łatwo pieniądze na hypotekę, ale... szukać ich było potrzeba, a nic trudniejszego nad znalezienie, gdy je wynaleść się musi; przychodzą łacno tylko, gdy się ich nie żąda.
Kawał drogi dobry dzielił go od miasta, w drodze potrzeba było popasać, ale właśnie na szosowym trakcie była porządna austerya, w której zwykle stawano. Nim do niej dojechał pan prezes, który nigdy długo w złym humorze nie umiał wytrwać, rozpogodził czoło i po swojemu uspokoił się, powtarzając.
— Pan Bóg łaskaw, jakoś to będzie. Mam przed sobą pół roku czasu, tak lub owak załatwi się to jakoś, nie martwiąc Anusi.
W austeryi zajął sobie osobny pokoik pan prezes, i kazał coś przysmażyć, bo długo na czczo nie mógł wytrwać. A droga i świeże powietrze dodawały apetytu.
Właśnie szedł przez sień do gospodarza, gdy wcale niespodziewanie zetknął się z panem radcą Larischem.
Mając kłopot na głowie, nic gorszego nad samotność; prezes niezmiernie był rad, że znajomego złapał i przywitał go serdecznie.
— Cóż tu pan robi? czy z miasta czy do miasta? — zapytał Larisch niezmiernie czule i serdecznie, ściskając za ręce prezesa.
— Do miasta! do miasta jadę — odparł Mogilski, i to jeszcze w interesie, a ja — trzeba wiedzieć, interesów nie cierpię. One są kuchnią życia, a kuchnia zniechęca do jedzenia.
— Masz pan zupełną słuszność, najszczęśliwszy to człowiek, który może trzymać sobie takiego kucharza, coby mu spokój gotował — ale, na nieszczęście — nie każdy może...
Prezes westchnął.
Weszli razem do jednego pokoju, a że mu gawędka była miłą, Roman po polsku, choć byli w gospodzie, zaprosił zaraz Larisch’a na swoją podróżną przekąskę, zadysponował butelkę wina i przystawkę.
Szli tedy razem i poczęli gwarzyć. Ale wśród najweselszej pogadanki, chwilami Mogilski czoło pocierał, bo mu interes chmurą na nim osiadł.
Przyniesiono jedzenie, dobyto wina, po kieliszku ożywiła się rozmowa; pan Larisch był tak dyskretny, że dotąd wcale nawet nie spytał, z jakim interesem prezes śpieszył do Torunia. Tamtemu trudno było znowu się nie wygadać. Naprzód coś mruknął, że się musi widzieć ze swoim adwokatem, potem napomknął, iż ma do czynienia z Mummerami.
— Przepraszam prezesa, odezwał się Larisch — opiekunowie Mummerów są ze mną w ścisłych przyjaźni stosunkach... cóż to za interes?...
— Mają u mnie summę, odparł prezes.
— I pewnie ją podnieść zechcą? zapytał Larisch... bo majątek kupują.
— A! kupują? od kogo...
— Zdaje mi się, że od Bałdowskich...?
— Patrz pan... Bałdowscy! oj tonie majątek rodzinny...
Radca jakby nie posłyszał tego. —
— Muszę się tedy starać o summę tę, dodał pan Roman, bo wątpię, żebym ją mógł w tym roku zrealizować.
— A! a! rzekł radca, znacznaż to summa.
— Nie tak bardzo... piętnaście tysięcy talarów.
— To je pan dobrodziej znajdziesz z łatwością wielką — rzekł Larisch powoli. Czy uwierzysz pan, że na dobrej hypotece ulokować trudno. Mam na to najlepszy dowód, bom po nieboszczce żonie odebrany kapitał mojego syna chciał na majętności ziemskiej ulokować, zapisawszy pierwszy numer po landszafcie i nie uwierzysz pan temu, nie znalazłem ktoby go chciał wziąść... na piąty procent...
Prezes spojrzał na niego, radca zapalał właśnie cygaro i miał najobojętniejszą w świecie minę.
— Trzeba było ulokować w pfandbryfach albo w papierach industralnych, miałbyś pan większy procent, odezwał się po przestanku pan Roman.
— Gdyby to pieniądz był mój własny a nie syna mego, z pewnościąbym to uczynił... Szukam właśnie hypoteki.
Pan Roman zmilkł, obawiał się być natrętnym z nadarzającej się okoliczności.
— Wielka szkoda — odezwał się po chwili Larisch, iż pan dobrodziej nie znaczniejszej sumy potrzebujesz, bo ja tej dzielićbym nie chciał, a bardzo bym rad mieć z nim do czynienia i powierzyć mój kapitalik tak czcigodnemu obywatelowi.
Prezes uścisnął go za ręce obie, był rozczulony.
— Mój mości dobrodzieju! zawołał — niechże podziękuję za tę jego łaskę dla mnie. Również miło by mi było mieć z panem radcą do czynienia... którego szanuję wysoko...
— Przepraszam szanownego prezesa, dodał niemiec, że nieco jestem ciekawym i natrętnym... Pan dobrodziej zapewne masz jaki drugi kapitał oprócz landszafty... Gdyby razem oba wynosiły trzydzieści do czterdziestu tysięcy talarów... jabym tamten spłacił i wszedł na hypotekę.. Rzecz skończona, pieniądze dałbym choć jutro...
— W istocie — odparł prezes, który niewymownie zaczynał być wdzięczen niemcowi, iż mu odejmował troskę — w istocie mam drugi kapitał.
— Niech go pan wypowie i rzecz skończona, bardzo panu będę wdzięczen, żywo dodał Larisch — zbędę się przynajmniej kłopotu...
Pan Roman kazał przynieść drugą wina butelkę... zagadali o czem innem. Myślał co tu począć... Tymczasem Luszycki przyszedł dając znać, że konie gotowe.
— A pan z miasta, czy do miasta? spytał Roman.
— Ja także do Torunia...
— A no, to siadajmyż razem. Siadajmy razem, pogawędzim w drodze. Pan Larisch nie opierał się zaproszeniu, siedli tedy do jednego powozu i w dobrym humorze pojechali.
Jak się to stało, że nim do miasta przybyli, prezes dał słowo, iż kapitał cały bierze, iż drugi wypowie; jak do tego przyszło, że p. Larisch zbywając się ciążących w kieszeni pięciu tysięcy talarów zaraz je oddał na ręce Romana, nie żądając od nich procentu, aż do wypłaty reszty summy... jak się stało, iż wyściskawszy się rozstali, gdyby dwaj bracia rodzeni, tego dotąd wytłumaczyć nie umiemy. Prezes naturalnie potrzebował się widzieć z adwokatem, radca zaś miał mało do załatwienia i nazajutrz rano powracał co najśpieszniej do domu koniczynę siec; a więc się pożegnali czule, wyściskali, ucałowali i prezes tego dnia czując potrzebę spoczynku, nie mając nic już tak pilnego, zajechał odpocząć w oberży, zjadł wieczerzę doskonałą i w różowych marzeniach spać się położył.
W istocie bardzo mu się szczęśliwie składało... Potrzebował tego roku gotówki, bo pani Annie lekarz zalecił był wody homburgskie, i już myślano sprowadzać Elisabethquelle do domu... a tu Pan Bóg widocznie pomógł, pięć tysięcy talarów zostawało nad dwie hypoteki i prezes mógł ich wyśmienicie użyć wedle serca. Żonę wyprawić z córką do Homburga, żeby się nieboraczki troszkę rozerwały i pokrzepiły, synowi kupić miał wierzchowca za pięćset talarów, którego bardzo pragnął... i t. d.
Dosyć że nazajutrz rano wstawszy, że kawa była wcale dobra, bułeczka świeża, masło przewyborne, gdy zapalił fajkę czekając na golibrodę, pan Roman bębniąc palcami po szybie, śpiewał...
Świat był różowy, Toruń wesoły... i ot — jakoś się wszystko złożyło.
— Cała sztuka, mówił sobie w duchu, niezbyt się frasować i Panu Bogu polecić interesa... To najlepszy z plenipotentów...
Z golibrodą wygadał się i uśmiał serdecznie, bo żydek był dowcipny jak Kladerradatsch, bywalec i chłopak wyśmienity.
Adwokat p. Mogilskiego znany naówczas dr. Wolar, przyjmował licznych klientów swoich dopiero po jedenastej. W tej też godzinie wyszedł na ulicę prezes nie zapominając o pięciu tysiącach talarów, które starannie do kieszeni zapakował.
Dr. Wolar zacny człek słynął z rozsądku i prawości charakteru. — Człowiek był oryginalny, w swoim rodzaju typowy. Żyjąc w pośrodku dwóch narodowości mając do wyboru dwie klientele do pogodzenia trudne, umiał sobie wyrobić stanowisko, iż obie zapewnił sobie i przyjaciół równie funduszowych miał w dwóch obozach.
Obu językami mówił równie dobrze, polacy mieli go za polaka, niemcy utrzymywali, że musiał być ich rodu, a przynajmniej kulturfähig nikt mu nie przeczył uczciwości, pilności w interesach, szczerości charakteru. Tylko nie sposób było go ani jednym ani drugim skłonić do popierania interesów, w których dwa plemiona występowały do walki. Sprawami ogólnemi wiele się nie zajmował, od wyborów wszelkich usuwał, a w rozmowach drażliwych milczał, udając głuchego.
Zupełna bezstronność i bezbarwność cechowała Dr. Wolara w jego postępowaniu. Zresztą jako człowiek prywatny, towarzyski był, miły, i bardzo dobrze wychowany, tak, że arystokratyczne domy nie pogardzały nim i żyły na stopie przyjacielskiej.
Prezes też za to go lubił, że nie był pesymista i nigdy interesami nie straszył, umiejąc w nich wynaleść zawsze dobrą stronę.
Salonik skromny bardzo dr. Wolara już trzech czy czterech oczekujących nań klientów zawierał w sobie, gdy prezes nadszedł, musiał więc poczekać cierpliwie, aż się tamci załatwili, bo porządek wymagał, by szli koleją do gabinetu.
Około dwunastej wtoczył się Roman do doktora, który go powitał z wielkiemi oznakami szacunku i poważania...
Doktór był w średnim wieku, nieco łysy, pięknej postawy, oblicza miłego, nosił okulary złote, i uśmiech na ustach pełen dobroduszności. Ale z czoła i wejrzenia przysłonionego okularami tryskał mu rozum jasny i pojęcie żywe.
Prezes siadł.
— Cóż to pana do mnie sprowadza? spytał prawnik.
— Wczoraj jeszcze jechałem z kłopotem, westchnął Roman, ale dziś, dzięki Bogu, i was zbytnie trudzić nie będę i sam wolniej oddycham.
Jakoś mi to się połatało...
Tu począł prezes opowiadać całą sprawę, i dodał, jak się z p. Larischem spotkał, jak mu ten uczynił ofiarę... i jak rzecz się załatwiła bez najmniejszej trudności.
Dr. Wolar słuchał z uwagą i cierpliwością wielką, ale prezes dostrzegł, iż na wspomnienie Larischa ściągnęły mu się usta, a gdy przyszło do osnutego planu, widział, że się adwokat skrzywił.
Nic jednak z razu nie rzekł, pomilczał chwilę.
— A no, tak, rzekł zamyślony nieco — a w istocie szczęśliwy traf... bardzo szczęśliwy... Czy pan dawno zna pana Larischa?
— Dosyć dawno jesteśmy z daleka znajomi, ale ostatniemi czasy zbliżyliśmy się do siebie, z czego bardzo rad jestem, bo to zacny i miły człowiek.
— A tak! zacny i miły! powtórzył dr. Wolar... Jednakże szanowny prezesie, choć interes skończony, czy skończony?
— Tak, zupełnie, dał mi nawet tymczasowo pięć tysięcy talarów... rzekł prezes.
Adwokat skrzywił się.
— Więc naturalnie rzecz postanowiona... nie ma co mówić. Ja tylko tę uwagę szanownemu prezesowi uczynić sobie życzyłem, tę maleńką uwagę, że (to mała rzecz w istocie) że, bezpieczniej na wszelki wypadek mieć i kilka mniejszych hypotek, niżeli jedną znaczniejszą. W przypadku wypowiedzenia...
— Mój dobrodzieju, jużciż by mi nie dawał gdyby zaraz potrzebował wypowiedzieć, a nim do tego przyjdzie, ja się spodziewam grosza mieć w zapasie tyle ile potrzeba; to były lata twarde, a teraz gospodarstwo polepszone, no — i jakoś Pan Bóg da.
Dr. Wolar popatrzył na uśmiechniętego i może nie chciał odbierać mu ufności w przyszłość, głowę spuścił, potakująco skinął i zamilkł zamyślony.
— Tak! tak — odezwał się wreszcie, wychodząc jakby z zadumy, pan radca Larisch jest nieposzlakowanej uczciwości człowiekiem. Bardzo, bardzo, ale w interesach...
— Cóż w interesach? spytał prezes — prawny to pewna.
— Prawny! ani słowa — ale, ale bywa czasem, twardy.
— Jak to rozumiesz, kochany doktorze? rzekł Roman.
— No — nie uwłaczam mu bynajmniej, nie ujmuję, ale jest pedantycznie ścisły.
— Widzisz, to już jest w charakterze ich wszystkich, to darmo, my jesteśmy za miękcy, oni trochę za twardzi, ale przy uczciwości nie zastrasza mnie to; przytem, kochany doktorze i interes niezmiernie prosty.
— Bardzo prosty, rzekł doktór, jabym tylko to zauważył, iż zawsze mając dwie summy, jest szansa, że obie razem nie będą wypowiedziane.
— Ale to wy ciągle myślicie już o wypowiadaniu! rozśmiał się prezes, ja procenta płacę regularnie, hypoteka nie bardzo zamazana, gdzież tam do wypowiadania, na to czas.
— Niezawodnie — szanowny prezesie, na to mamy dosyć czasu — tylko — rzekł prawnik — my z powołania jesteśmy, musiemy być przewidujący, wszyscyśmy śmiertelni, są wypadki, okoliczności, i dla tego należy rzeczy wszechstronnie zawsze rozważyć.
Doktór Wolar rzekł głosem powolnym a poważnym:
Ponieważ się stało, ponieważ prezes każesz mi wypowiedzieć hypotekę i zobowiązałeś się przyjąć summę, nie ma tu już co mówić, ale, gdybym wprzódy był do rady wezwany, powiem szczerze, odradzałbym.
— No, to już wiem o co ci idzie, poczciwy wuju i zacny przyjacielu, odezwał się śmiejąc Roman, przyznaj się, że podzielasz tę przesądną trwogę, którą mają niemal wszyscy do tego Larisch’a. Ja tego nie rozumiem, że fakt jest, że go się strasznie boją.
Adwokat popatrzył chwilę z wielką uwagą na prezesa, jak gdyby tym czasem zbierał myśli i zastanawiał się co ma odpowiedzieć — potem lekki uśmiech musnął mu usta, i rzekł z westchnieniem.
— Obawa przesądna zapewne, nie można znaleść nic przeciwko zacnemu panu Larischowi, ale jest rzeczą pewną, kochany prezesie, że traktuje każdy interes niezmiernie pedantycznie, ściśle i gdzie idzie o grosz, jest nieubłagany.
Prezes począł się śmiać głośno.
— Mój drogi doktorze, odezwał się, najlepszym dowodem, że go ogadują, jest sposób w jaki sobie ze mną wczoraj postąpił. Ułożyliśmy się bez żadnych formalności na słowo, nie wymagał kartki żadnej, nie żądał opisów i wetknął mi bez rewersu pięć tysięcy talarów. Jużciż proszę cię, pedant i nudziarz tegoby nie zrobił.
— To prawda! ależ też postępowanie to tłumaczy się najlepiej nieposzlakowaną reputacyą kochanego pana. Któżby wam nie dał na słowo, kiedy to słowo warto więcej niż prawny dokument...
Nie mówmy więc o tem co się stało, dodał zamyślony adwokat, mam tedy hypotekę drugą do wysokości czterdziestu tysięcy talarów wypowiedzieć i przygotować wszystko dla ulokowania na Mogilnie pana Larisch’a?
— Właśnie, o nic już więcej nie idzie, rzekł pan Roman.
Dr. Wolar chodził po pokoju zadumany.
— Jest jedna rzecz, rzekł śmiejąc się, jedna rzecz, której inaczej jak fatalizmem nazwać nie można, bo wytłumaczyć jej trudno. Uważałem to stokroć, że gdy się kto z tych panów wniesie na hypotekę majątku, nie ma przykładu, ażeby potem majątku nie kupił.
Prezes pobladł nieco.
— Nie strasz że mnie, rzekł, to rzecz zrobiona.
— Tak, to rzecz skończona, rozumie się, mówił adwokat, ani ja myślę kochanego pana straszyć, ale, ale faktem jest... Czy prezes ewentualnie miałby myśl sprzedać kiedy Mogilnę?
— Ja! Mogilnę! ja! zakrzyknął pan Roman podnosząc się z krzesła, ale na żaden sposób, nigdy w świecie, za nic! Ja! co panu mogło nastręczyć przypuszczenie...
— Ja się tylko pytałem, rzekł spokojnie adwokat.
— Mojem jedynem staraniem, mówił prezes zmieszany nieco, Mogilnę zachować dla Witolda. To fundum ojców i dziadów naszych, to jedyny ziemi kawałek, który nam pozostał po nich, to grobowiec, pamiątka, kolebka, gniazdo...
— Byłem tego pewny, rzekł adwokat spokojnie, i dla tego kochany panie prezesie, jako przyjaciel rodziny, pozwól bym jedną uczynił uwagę. Śmiertelni jesteśmy wszyscy, a nuż Larisch zamrze, nuż syn nagle zażąda wypłaty? Nie zawsze czterdzieści tysięcy talarów w pogotowiu się znajdzie. Prezes dla piętnastu których dziś potrzebujesz, możesz wpaść w daleko niebezpieczniejsze położenie.
Pan Roman chciał się opierać, ale znać było że jednak ostatecznie uderzyło go to rozumowanie, którego trafność uznać musiał; pot kroplami począł występować mu na czoło, niepokój ogarniał go widocznie. Wstał milczący, spojrzał na Wolara i poszedł go uściskać.
— Mój zacny przyjacielu, rzekł głosem stłumionym, tak jest, widzę to, masz słuszność, mea culpa, z wielkiego pośpiechu popełniłem pono głupstwo. Cała nadzieja w tobie, że z twą pomocą da się to jakoś naprawić. Jak myślisz?
— Hm! — zawołał Wolar, to zależy od pana Larisch’a. Szczęściem, że pan widzisz sam, że to naprawić należy; opatrzyliśmy się bardzo prędko. Spodziewam się więc, iż może jeszcze da się to naprawić. Chociaż z drugiej strony, nie taję, panie prezesie dobrodzieju, iż na Larisch’a łagodność nie rachuję.
— Ale zmiłuj się! ustąpi! nie ma wątpliwości, różnicy mu to nie zrobi, wczoraj dopiero umówiliśmy się, od wczoraj kapitałuby przecie nie ulokował.
Naści te pięć tysięcy talarów, zawołał prezes, dobywając paczek z kieszeni, są nietknięte, odeślij mu je, pójdź sam i zerwijmy; ale natychmiast mi szukaj, natychmiast piętnaście tysięcy talarów.
— Te są znalezione, zawołał Wolar — dam moje własne.
— A! niech ci Bóg płaci, począł ściskając i płacząc, tyś anioł nie człowiek!...
Zaczęli się umawiać jak sobie z Larisch’em postąpić. Dr. Wolar był tego zdania, ażeby prezes sam jechał, ten znowu wstydził się, posłańca ze znaczniejszą summą nie można było wyprawiać, stanęło więc na tem, iż prezes miał w mieście zostać, a adwokat pocztą dobiedz do Christianhofu i powrócić jak najrychlej. Nie chciał bowiem prezes wracać do domu, dopókiby się ta sprawa zupełnie nie załatwiła.
Wolar mu pomagał serdecznie i przyjacielsko; posłano zaraz po konie pocztowe, a pan Roman pożegnawszy się, ze spuszczoną głową, powolnym krokiem, nie zupełnie rad z siebie, poszedł do hotelu. Gryzło go sumienie, że tak sobie lekkomyślnie postąpił, szczęściem ten zacny adwokat w porę go ostrzegł, i wszystko było załatwione, boć niepodobna, ażeby Larisch najmniejszą miał czynić trudność. Tak sobie mówił prezes i uspakajając się, wchodził napowrót do mieszkania, gdy go ktoś gwałtownie za szyję pochwycił.
Był to pan Jacek.
Pan Roman zląkł się i ucieszył razem.
— Cóż ciebie, domatorze najukochańszy, do miasta przyciągnęło? czy po pierniki przyjechałeś?
Popatrzył nań długo.
— Ho! ho! myślisz że sekret! a ja wszystko wiem. Wypowiedzieli te szołdry kapitał, nieprawdaż! Szukasz talarków. Otóż ja szukam ciebie z talarami.
— Jakto! ty! ty!
— Rozumie się nie ze swojemi! dodał Jacek, biorąc go pod rękę, ale mam summę małoletnich Tężyńskich, których jestem opiekunem, a tej lepiej jak na Mogilnej ulokować nie mogą.
Prezes wciągnął go do pokoiku, ocierając pot z czoła, choć wcale nie było gorąco, myślał w duszy, jak dalece miał słuszność ufać Opatrzności Bożej, gdy mu się zewsząd sypały kapitały jak z rękawa. Zawstydzonym się czuł, że tak stchórzył i pośpieszył z Larisch’em.
— Widzisz mnie upokorzonym prawdziwie, rzekł, posadziwszy pana Jacka — przyznam ci się, żem o mało głupstwa podobno nie zrobił. O wypowiedzeniu summy dano mi znać, nie chciałem Anny martwić, bo wiem, że byłaby się przestraszyła, ruszyłem więc z domu pod innym pozorem. W drodze na popasie Zum guldenen Hahn, zjeżdżam się z Larisch’em.
— Oj! z Larisch’em! a to go licho niosło! — przerwał Jacek.
Siedliśmy razem przekąsić, gadamy, wypaplałem się z temi piętnastu tysiącami talarów, a ten mi powiada, że gdybym nie 15 ale 40 potrzebował, toby mi je zaraz dał. W tym kłopocie, przyznaję ci się, jakoś nie dobrze porachowałem wszystkie ewentualności, i zrazu zgodziłem się na wypowiedzenie drugiej summy... a ten mi natychmiast wpakował nawet zadatku pięć tysięcy talarów...
Zwykle wesoła i szyderska twarz pana Jacka, przybrała nagle tak dziwnie posępny wyraz, iż prezes aż oczy spuścił.
— Na miłość Bożą! zakrzyknął Jacek, a tożby była zguba, zguba oczewista, podpisałbyś na siebie dekret, człowiecze.
— No! no! wy bo go się wszyscy boicie jak diabła, a to jest dobry człowiek, bardzo dobry człowiek.
— To ty jesteś dobry człowiek, najukochańszy ciemięgo! przerwał pan Jacek, a on jest diabeł wcielony. Ale mówże, mów, czy na tem stanęło?
— Uspokój się, uspokój, na czas przyjechałem do Wolara, ten mnie zreflektował, no! i posłałem go, żeby zerwać umowę. Wolar mi także chce pożyczyć tych piętnastu tysięcy.
— I ty myślisz, poczciwcze, że Larisch, który w ten sposób na twój majątek łapę położył, na twe słowo, dał ci pięć tysięcy, zechce dobrodusznie wyrzec się na szachownicy postawionego szczęśliwie kroku?
— Otóż to! otóż to egzaltowane wasze frazesy, rzekł prezes, obrazy, strachy, imaginacye. Szachownica zaraz, podstęp, intryga. Wstydźże się, Jacku. Wolar pojechał i powróci, ukończywszy szczęśliwie.
— A ja ci mówię że nie, odparł Jacek, nie! Przekonasz się sam; albo ty go znasz lepiej, albo ja, idę z tobą o zakład, że Larisch nie odstąpi.
— Ale to wprost nie może być, zawołał prezes, nie trwało dwóch dni, namyśliłem się, pieniądze zwróciłem. Dajże pokój.
Jacek zamilkł przez litość, twarz bowiem prezesa zmienioną była, a trwoga na niej malowała się aż nadto wyraziście.
— No, no, uspokój się, uspokój, zobaczymy, przebąknął łagodnie, nie ma co łapać ryb przed niewodem.
Prezes wszakże markotny pozostał; czuł winę swoję; a powszechny wstręt i obawa Larischf’a, podziałały nań o tyle, iż sam w końcu lękać się zaczynał. Pocieszało go to tylko, iż był pewnym, że Wolar z serca się weźmie do interesu i załatwi go pewnie szczęśliwie.
Postanowił i pan Jacek czekać na powrót wysłańca.
Obrachowano godziny prawdopodobnie i można się było spodziewać, że dzięki ekstrapoczcie, Wolar powróci nazajutrz. Tego dnia zabrało się na jakąś chłodną a smętną słotę, prezes nie ubierając się, w szlafroku pozostał w hotelu, do którego zajechał także pan Jacek. Oba więc pocieszali się gawędząc, grając w maryasza i nabierając dobrej myśli, bo trudno się było przez całą dobę martwić i desperować. Pan Jacek wszakże przy każdej zręczności napomykał, iż Larisch nie ustąpi. Wolara co najpóźniej oczekiwano na noc, do jedenastej wszakże nie przybył, a około północy poszli znużeni oczekiwaniem spać. Nazajutrz rano ledwie się prezes obudził, dano mu znać, iż adwokat wrócił późno w nocy i obiecuje się na godzinę dziewiątą. Można sobie wystawić z jaką go wyglądano niecierpliwością. Prezes zmierzył go oczyma niespokojny, rad wyczytać z twarzy co przywiózł z sobą, ale na obliczu zacnego prawnika, nawykłego w praktyce do ukrywania uczuć i myśli, nic rozpoznać nie było podobna. Zagadnięty zaraz, spojrzał na pana Jacka, nie wiedząc czy przy nim ma mówić otwarcie. Prezes, któremu było pilno, zawołał: — mów kochany doktorze, mów co nam przywozisz.
Wolar obejrzał się raz jeszcze.
— Stanowczego nic, panie prezesie; naprzód Larisch’a nie zastałem, potem, okazało się, że on miał lokatę na te czterdzieści tysięcy, i właśnie rachując, że je u prezesa umieścił, powiedział tam, więc naturalnie.
— Cóż? naturalnie? co?
— Musi obstawać przy umowie, dodał Wolar. — Ale ja sądzę, że gdy pan prezes sam do niego pojedzie...
— E! e! zawołał Jacek, gdy prezes tam pojedzie sam, to go Niemiec zwiąże, oplącze i zrobi z nim co zechce. To się na nic nie zdało.
Zamilkli, pan Roman smutno patrzył w ziemię.
— Ale wziął swoje pięć tysięcy talarów.
— Na żaden sposób przyjąć ich nie chciał. Siedziałem z nim kilka godzin, ofiarowałem się inną równie dobrą i bezpieczną znaleść hypotekę, uparł się i nie mogłem z nim nic zrobić. Przyznaję się, dodał adwokat, żem był uprzedzony o nim, iż nie łatwy do interesu, ale tak chłodno, twardego jak on, znaleść się nie spodziewałem.
— Bądź co bądź, pojadę sam, pojadę i skończę, przerwał prezes. — Rozumiem to, że się mógł obrazić może, iż ja nie przyjechałem osobiście i to się stało powodem oporu z jego strony. Larisch jest drażliwy, to było niegrzeczne może, chybiłem w etykiecie.
Nie sprzeciwiano się staremu, ale pan Jacek był widocznie zły i zasępiony. Wstrzymała go tylko przytomność Wolara, że prezesa nie nękał wspominaniem, iż przeczuł z góry co nastąpi.
Tak dosyć smutno pogawędziwszy chwilę, rozeszli się, adwokat do domu, pan Jacek za interesami, prezes żeby przyśpieszyć swój wyjazd.
Zgryziony i milczący kazał natychmiast zaprzęgać konie, i choć jeszcze miał wiele do załatwienia w Toruniu, nie pożegnawszy się nawet z panem Jackiem, kazał jechać wprost już do Christianhofu.
Gdzie był Larisch, gdy go doktór Wolar nie zastał w domu?
Po owej pierwszej bytności w Strzelnie, dosyć niezręcznie wytłumaczonej, stary Larisch wyczekał jakiś czas, i z wielkiem podziwieniem Marynki zjawił się z drugiemi odwiedzinami, znowu tak szczęśliwie czy niefortunnie, że pana Marcina nie zastał. Za tym drugim razem, chociaż wyszła Marynka i znowu go zbyć się chciała, nie zapraszając siedzieć nawet, pan radca tak potrafił nastroić rozmowę i nadać jej takie zajęcie, że biedna samotnica dała się wymówić i dowcipami gościa pochwycić mimowolnie. Larisch podał jej krzesło, wziął sam drugie, począł prawić z wielkim zapałem o literaturze niemieckiej, o sztuce, o życiu, o uczuciach... o wszystkich rzeczach, które popisać się dozwalają z nauką i rozsądkiem... wciągnął nieznacznie pannę w jakąś rozprawę i zawiązał przez nią duchowy stosunek z piękną Marynką, która głodną była towarzystwa, wymiany myśli i wszystkiego, coby ją nad powszedni byt podźwignęło.
Ani się spostrzegła jak godzina upłynęła, wstawała kilka razy, siadała znowu, aż Larisch nareszcie ją sam pożegnał, ubolewając znowu że ojca nie znalazł. Gdy późno pod noc powrócił pan Marcin, a córka mu oznajmiła o bytności Larisch’a, gbur się mocno zastanowił.
— E! rzekł, moja panno, albo ty to nie rozumiesz tak dobrze jak i ja, że on dla pocałowania się ze mną nie przyjeżdża. A co jemu po mnie — albo mu to tak o zgodę idzie. Inna to sprawa w grze tej, staremu się bodaj pięknej panny zachciało. Spojrzał na córkę.
— Ależ to licho, niemiec, rzekł, i taki niemal stary jak ja, tylko że to żyło dobrze a nie wytargało się biedą — wygląda młodziej. Znowu z boku popatrzył na Marynkę, która stała zupełnie obojętna i nieporuszona.
— Nie, rzekła po chwilce, to nie może być, o nie może być.
Rozeszli się nie mówiąc więcej o tem z sobą.
Nie upłynął tydzień może, Larisch wybrawszy oczewiście porę taką, aby znowu ojca nie zastać, nadjechał. Tym razem i Marynka zrozumiała, że się coś święciło chyba. Ale dziwna rzecz, na wiadomość o przybyciu, zadumała się smutno i wyszła. W progu spotkała wymierzone wejrzenie Larisch’a, który zdawał się badać ją, jakiem okiem spojrzy na natręta. Ale z pogodnej twarzy dziewczyny nic rozpoznać nie było podobna. Niemiec był ubrany bardzo starannie i wyświeżony do zbytku, choć, poważnemu człowiekowi, było mu z tem śmiesznie.
— Dosyć, że ja nie mam szczęścia, aby spotkać kiedykolwiek pana Tygla, rzekł uśmiechając się.
— Mój ojciec zajęty jest wielce swem gospodarstwem.
— A pani?
— Ja także, o ile umiem.
— Już jeśli koniecznem jest pracować nad niem, dodał Larisch, przynajmniejbyś pani godną była na większem i w szczęśliwszych warunkach...
— Myśmy do małego przywykli.
— Tak, ale kobieta, zwłaszcza tak szczęśliwie udarowana jak pani, zawsze zmiany losu spodziewać się może.
Marynka śmiało spojrzała w oczy niemcowi. Zamilkł na chwilę.
— Wie pani co — dodał namyśliwszy się, jam stary trochę, pani mimo młodości masz wielką dojrzałość w charakterze, po co mamy grać w niestosowną dla nas igraszkę słów i zagadek. Pozwolisz mi pani mówić z sobą otwarcie.
— Bardzo proszę! rzekła niezmieszana Marynka z lekkiem głowy skinieniem.
— Będę szczerym, począł Larisch. Na pierwszy rzut oka, gdym miał szczęście widzieć ją w Mogilnej, uczyniłaś pani na mnie niezatarte wrażenie. Jestem stary, ale czuję w sobie siły do życia; gdybyś pani zemną podzielić je chciała, byłbym bardzo szczęśliwy.
Spojrzał na Marynkę, która patrzyła nań, nie poruszona wcale, jakby oczekując co powie dalej. Radca też począł zaraz znowu.
— Z mojej strony zapewnić panią mogę o szacunku, o uczuciu aż nadto może gorącem. Jestem bogaty, mogę jej przyszłość zapewnić. Wiem to, że pieniądz sam nie stanowi szczęścia, ale go podaje ręka życzliwa...
Marynka słuchała jeszcze, gdy on mówić przestał i oczekiwał odpowiedzi, w ręku przewracała karty książki powoli, zdawała się namyślać.
— Szczerość za szczerość — rzekła.
— Dziękuję panu najprzód, żeś mnie osądził być godną towarzyszką pracy i życia. Zdaje mi się wszakże, iż to małżeństwo dla pana byłoby mniej korzystnem, niż dla mnie... Nie mówię o tem, że nas dzieli pochodzenie i obyczaj wcale różny, ale nie obawiałżebyś się pan ubogiej dziewczyny, której dostatek może zawrócić głowę, a długa niedola obudzić chęć używania, świetnienia, próżnowania?
— Pani mi się wydajesz istotą fenomenalną, po nad powszedni poziom wzniesioną.
— Mylisz się pan, odpowiedziała Marynka, jestem pospolitą dziewczyną, której srogi ból dopomagał do wczesnego dojrzenia. Znasz pan te owoce ukąszone przez robaka, które pierwsze dojrzewają na drzewach, rumienią się najwcześniej, a w środku są goryczy pełne? Jam taką istotą.
Zamiast odpowiedzi, której pan czekasz odemnie napróżno, powiem mu jak na spowiedzi... Przebyłam straszliwe walki z losem i z sobą. Byłam sierotą, sama musiałam być memu dzieciństwu matką. Wychowywałam się w mieście. W tym samym domu, w którym była pensya nasza, mieszkał profesor. Syn jego starszy nieco odemnie, chował się ze mną pod jednym dachem. Kochaliśmy się jak dzieci, uczucie rosło z nami, i wrosło we mnie na wieki. Serce moje nie jest wolne i być niem nie może.
Larisch pobladł nieco.
— Jego rodzice, mówiła Marynka, nie mogli pozwolić na połączenie nasze, biedny chłopiec w rozpaczy puścił się w świat — i zginął.
— Zginął! — powtórzył głosem stłumionym niemiec, ale jakby lżej nieco odetchnąwszy. — Jak to? umarł?
— Nie wiem, odpowiedziała Marynka, pięć lat upływa jak popłynął do Ameryki; ani rodzice, ani ja nie miałam o nim wiadomości. Ale żyw czy umarły, pozostanie w sercu mojem.
Z tęsknotą spokojną, zrezygnowaną domówiła tych słów, spuściła oczy, łza spadła na książkę. Larisch milczał.
— Ja to uczucie szanować umiem, rzekł, ale czy pani znajdujesz, iż z niem w sercu nie mogłabyś już niczyich losów podzielić?
— Jak się panu zdaje? — spytała Marynka.
— A jeśli ten biedny młodzieniec zginął, masz że pani nań czekać? Dopóki ojciec jej żyje, los ten znośnym być może, a potem! pani jesteś sierotą, niemasz rodziny. Gdybyś ją znalazła, nie wiem czy ona zrozumiećby cię potrafiła. Ulżyłoby zawsze za mąż pójście losowi ojca, który znalazłby dla siebie stosowniejszą i łatwiejszą pracę. Chętnie wypuściłbym mu folwark dzierżawą.
Marynka milczała.
— Ale rozumiem, odezwał się niemiec, iż ta rzecz potrzebuje głębszego namysłu. Daję pani czas do niego i czekać będę. Uczynisz, co uznasz lepszem.
To mówiąc, skłonił się grzecznie i jakby zawstydzony, co najprędzej się wysunął.
W pół godziny później nadszedł ksiądz Grzywa, i znalazł ją siedzącą jeszcze w tem samem miejscu, przed opróżnionem krzesełkiem, z którego łatwo było domyśleć się niedawnych odwiedzin.
— Cóż to tak siedzisz, moje dziecko, zawołał z progu, jakby cię co do stołka przykuło?
— W istocie, mój ojcze, porywając się żywo i podchodząc ku niemu, rzekła Marynka, byłam wkuta podziwieniem, rozmyślaniem i zakłopotaniem. Larisch mi się oświadczył!
Proboszcz się począł śmiać.
— E! — rzekł — to żarty.
— Nie, ojcze, oświadczył ml się na prawdę.
— A cóż waćpanna na to?
— Widziałeś, mój ojcze: podziwienie mnie przykuło do krzesła.
— Prawda że milioner — wzdychając odezwał się proboszcz, ale stary, a co gorzej i niemiec i nie naszej wiary. Przyznam się waćpannie, że choć ją szczerze szacuję, ale — niemiec odważny.
— A czegóżby się lękał? — spytała Marynka.
— Młodości twej a słabości swojej — rzekł proboszcz.
Dziewczę nie przyznało się księdzu, iż mógł jeszcze lękać się czegoś więcej. Na początek rozmowy nadciągnął pan Marcin zmęczony i gniewny.
— Widziałem zdaleka bryczkę, trzeci raz tu licho niemca przyniosło, zawołał — czego on mi tu się włóczy?
Popatrzył na córkę, ruszył ramionami. — A co, nie zgadłem? — zapytał.
— Może! — szepnęła Marynka.
— A ha! a ha! zatarł ręce pan Marcin — no! to dobrze! Tylko wy ojcze nie buntujcie mi córki, a dopiero po niemcu zagramy. Począł się śmiać.
— Proszę, proszę, dodał — nosił wilk, ponieśli wilka, a ha! a ha!
— Cóż to panu Marcinowi w głowie? — zawołał ksiądz Grzywa.
— Jegomość się pytasz! hę! — krzyknął, wybuchając śmiechem gbur — a toć, żeby Marynka rozum miała, brać go, brać, a zaprządz, a mścić się za nasze...
— A czy to się godzi! ofuknął kapłan, a czy do ołtarza z takiemi uczuciami pójść można? Wstydźże się, panie Marcinie!
— No — no! ja się już wstydzę, dajmy temu pokój, mruknął stary, niema o czem mówić — ale gdyby Marynka rozum miała.
— A toć stary jak wy, i syna ma dorosłego...
— A no, im starszy, tem ci lepiej, będzie go za nos wodzić jak sama zechce, zrobi z nim co się jej podoba.
— I — dałbyś pokój! pfe! — rzekł ksiądz. Nie godzi się! nie godzi.
Ruszył ramionami Marcin.
— Milczę — zawołał — idź zgotuj proboszczowi kawy — odezwał się do córki, niema z ojcem co mówić o tem. A no! sza! Ja mam nadzieję, że Marynka rozum będzie miała.
Prezes po namyśle, zgryziony wielce, zamiast wrócić do domu, gdzie się wymówek żony obawiał, postanowił wprost pojechać do Larisch’a a interes z nim ukończywszy, swobodny dopiero do Mogilny. Niepokoiła go popełniona omyłka, chciał ją co najprędzej poprawić. Człowiek ten do szczęścia stworzony, w przykrych chwilach niecierpliwił się, rzucał, aby do błogiego powrócić spoczynku. Wytrwać długo z bólem i niepewnością, nie umiał i okupywał aż nazbyt drogo zbyt szybkie uwolnienie się od spraw zawikłanych, które do szczęśliwego rozwiązania dłuższego wymagały czasu. I tym razem powiedział on sobie, że bodajby ofiarą jakąś przyszło okupić uwolnienie, oswobodzonym być musi, bądź co bądź. Spodziewał się jednak, iż ten poczciwy Larisch tak twardym z nim nie będzie.
Drogę całą przebył prezes w podrażnieniu i gorączce. Na skręcie, gdzie się krzyżowały drogi i jedna z nich szła do Mogilnej, druga do Christianhofu, konie przypadkiem zabiegły na znany gościniec ku domowi, furman nie dosyć prędko je zawrócił, i dostał rzadko z ust prezesa dobywającą się surową admonicyą. W milczeniu podjechali pod bramę Christianhofu, która była, jak zazwyczaj, zamkniętą. Hausknecht w fartuchu niebieskim, z fajeczką w zębach, przyszedł powoli oznajmić, że pana radcy niema w domu. Z wielkiej niecierpliwości prezes gotów był na niego czekać. Spytał kiedy ma powrócić, hausknecht ruszył ramionami, popatrzył na niego i flegmatycznie odparł, że o tem nie wie. Panu Romanowi zdawało się wszakże, iż na noc wróci radca. W polskim domu czekaćby było łatwo, tu ani pomyśleć można, by służba do dworu wpuściła, gospody w pobliżu nie było... rozmyślał pan Roman długo. Najwłaściwiej może należało wrócić do Mogilnej, ale w takiem rozdrażnieniu i z tą konfuzyą, któraby się z twarzy zaraz wydała, a Anulkę zmartwiła — nie miał siły. Nie zbyt opodal było probostwo owe w Strzelnie, które Tygiel wziął w dzierżawę, o czem już prezes wiedział, postanowił więc dojechać tam i jaką godzinę spędzić, dopókiby radca nie wrócił.
Chociaż poczciwy Luszycki łagodnie panu starał się przedstawić, że najlepiejby pojechać odpocząć do domu, prezes postawił na swojem i kazał jechać do Strzelna. Tym razem jakby go jakie wiodło przeczucie. Nie dojeżdżając do folwarku, postrzegł w dziedzińcu konie i bryczkę. Jako szlachcic, który ma pamięć osobliwszą zaprzęgu i koni, prezes poznał odrazu ekwipaż niemiecki Larisch’a i nie pomału się dziwił, a po części ucieszył.
— Ale cóżby on tu robił? — rzekł do siebie pan Roman.
Niemniej zdziwionym i zakłopotanym być musiał Larisch, którego prezes zastał sam na sam w pierwszej izbie siedzącego z Marynką. Niewiele wszakże obchodziło przybyłego, co tu robił Niemiec, dość było że go pochwycił.
— A to przyjemna siurpryza! — zawołał, witając gospodynię razem i nieco pomieszanego pana radcę, wszak to ja za panem dobrze gonię, a że go nie zastałem w domu, myślałem tu spocząć i odwiedzić pana Tygla, gdy tak szczęśliwym trafem... i jego tu znajduję. Radca milczący się skłonił. Piękna panna, serdecznie witając dobroczyńcę, zakrzętnęła się około podwieczorku po polsku, a znać było z jej twarzy, iż przybyciu pana Romana była rada.
Niemiec za to miał surową minę, stał milczący, i choć z twarzy umiał uczynić co chciał, przelatywały po niej jakby chmury nadąsania złośliwego.
— Bardzo mi będzie miło, odezwał się Niemiec z wymuszoną grzecznością, gdy pan nieco odpocznie, służyć mu dla pomówienia o naszym interesie do mojego domu.
— A tużbyśmy go ukończyć nie mogli? wtrącił prezes.
— Nie sądzę, bąknął Larisch, będziemy swobodniejsi u mnie.
Niepodobna było nalegać, pan Roman skłonił się tylko, ale go to ukąsiło jak jaka zła wróżba. W chwilkę potem Marynka sama, niechcąc zapewne popisywać się ze sługą, która nie była bardzo pokaźną, przyniosła kawę, staroświeckie sucharki, masło i na co ubogi dom stać było. Usiłowała z właściwą sobie przytomnością umysłu rozbroić swoich gości, ale napróżno, oba silili się na twarze spokojne i uśmiechy wesołe, a na obu widać było pomieszanie, pewien rodzaj niecierpliwości i zadumy.
Przerywana, łamana rozmowa zdradzała stan umysłów zaprzątniętych inną sprawą.
Pierwszy potem wstał pan Larisch, a prezes jakby się lękał go zgubić, pośpieszył za nim. Droga od Strzelna do Christianhofu wiodła szosą wysadzaną staremi topolami białemi, wieczór był piękny, pan Roman zaproponował pierwszy, żeby kawałek się przejść pieszo; na co Larisch zgodził się chętnie. Ledwie byli za wrotami, prezes go pochwycił za rękę.
— Kochany panie radco — zawołał — daruj mi moje natręctwo i niegrzeczność, ale oto przybywam cię przeprosić najmocniej, i namyśliwszy się żądać, byśmy interesu pożyczki projektowanej zaniechali.
— Domyślałem się tego, odpowiedział zimno, uśmiechając się radca, ale na miłość Boga, proszę prezesa, rozmówmy się o tej sprawie, jak należy.
Przyznaj się pan iż go nastraszono? Larisch, powiedziano mu, jest niebezpieczny człowiek! a nuż wypowie nagle summę i t. p, dałeś się pan wziąć na te strachy. Nie mam panu tego bynajmniej za złe. Na nieszczęście wielu z ziomków moich zabiegami swemi w tym kraju usprawiedliwiło te obawy, ale pan, panie prezesie, pan, który mi tyle okazałeś przyjaźni, pan, powinienbyś być wyższym nad podobne gminne postrachy.
Prezesowi wstyd się jakoś zrobiło.
— Kochany radco! — zawołał — słowo ci daję — widzisz familia, interesa, nie to jest właściwie, ale wszyscy znajdują, że lepsze są dwie summy, niż jedna. Pojmujesz, jesteśmy śmiertelni. Nagłe wypowiedzenie...
— Ale któż o wypowiedzeniu myśli! — przerwał Larisch, spokojnie ruszając ramionami. Naturalnie, za życie moje ręczyć nie mogę, za nieprzewidziane wypadki, ale co się tyczy mnie... ja... ja... przynajmniej nic podobnego nie przewiduję.
Prezes począł go ściskać.
— Zapewne — rzekł — jak rzecz jest tak jest, jam panu za jego zaufanie wdzięczen niezmiernie, ale dla uspokojenia familii, to są ludzie krótkowidzący, uprzedzeni, już wolałbym, aby to do skutku nie przyszło.
Larisch się zamyślił nieco...
— Miarkujże sam, kochany prezesie, gdyby rzecz była nie przyszła do skutku, bardzo dobrze, moglibyśmy układ nasz unieważnić, ale to fakt spełniony! zawołał Larisch.
Prezes popatrzył zdziwiony, dobył paczki z pięcia tysiącami talarów i począł żywo.
— Ja natychmiast naturalnie wracam te pięć tysięcy.
— Tu wcale o to nie idzie — odezwał się Larisch, to rzecz najmniejsza, ale raczcie mnie posłuchać tylko. Wasze słowo starczyło dla mnie za najmocniejszy dokument. Opierałem się na niem z najzupełniejszą ufnością, i działałem stosownie. Zerwałem więc naprzód korzystne dla mnie układy o ulokowanie kapitału w akcyach, powtóre...
Prezes czekał tego, powtóre, z wzrastającym niepokojem, nie mogąc się ani domyśleć, coby tam jeszcze być mogło.
— Powtóre, mówił Larisch, ponieważ mi szło o to, aby kapitału jak najmniej trzymać bez procentu... a wiedziałem że znowu Wierskim-Mummerom szło właśnie o jak najrychlejsze dostanie pieniędzy, wczoraj właśnie wypłaciłem im już owe piętnaście tysięcy talarów, które mieli na Mogilnej, i otrzymałem od nich przelew długów. Wszystko przecie jedno, czy to by się stało później czy teraz, a im i mnie z tem było dogodniej.
Niemiec opowiedział to z krwią jak najzimniejszą, niezważając że Roman zdziwiony bladł, słuchając opowiadania, mieszał się, i widocznie uderzony był pośpiechem, z jakim cała te sprawa ułożoną była. Mimowolnie, nawet w człowieku tak dobrodusznym i zaufania pełnym, musiało to złowrogie obudzić uczucie i obawę.
W pierwszej nawet chwili prezes nie zdobył się na odpowiedź, usta mu drżały jakoś, był przybity, nie wiedział co począć.
Larisch, korzystając z chwilowego milczenia, mówił dalej ze swobodą człowieka, który postąpił sobie bardzo naturalnie i uczciwie.
— Widzisz, szanowny panie, iż dziś rzeczy nieodwołalnie wkroczyły w dziedzinę faktów — stało się. Ale przecie, sądziłbym, że dla was nic się z tem tak złego nie stało?
— Tak jest — przebąknął prezes — zapewne, jednakże dla osobistych moich pewnych okoliczności, wolałbym był tego uniknąć, panie radco, i gdyby tylko szło o wynagrodzenie kosztów poniesionych, ewentualnych strat, procentów, coś podobnego, znalazłbyś mnie gotowym do wszelkiego rodzaju wynagrodzenia.
— Jakież wynagrodzenie mogłoby mi starczyć za tę przyjemność, którą mam z zawarcia interesu z tak godnym i zacnym człowiekiem? odparł z wymuszoną grzecznością Larisch. O tem niema co i mówić. Uspokójcie się, kochany panie, będziecie się mogli przekonać, iż ze mną interes nie jest ani tak zły, ani tak niebezpieczny, jak ci ludzie mogli go wystawić.
— Przecież nie wątpicie, przerwał pan Roman, który się pocił cały, iż ja mam o was, kochany radco, jak największe, jak najlepsze przekonanie, o zacności waszej, o...
Tu się zadławił nieco pan Roman, ale podchwycił zaraz.
— Trzeba znać nasze... nasze stosunki... uprzedzenia.
— Pan nad to wszystko wyższym być powinieneś, odezwał się Larisch. Źle mówię, pan jesteś nad to już wyższym, ale zbyt przez dobroć pobłażającym dla drugich.
Wierz mi zresztą, kochany prezesie, iż gdyby w mej mocy było, gdyby rzeczy już tak daleko nie zaszły, dla samej spokojności waszej z chęciąbym poświęcił sprawę swoję. Niestety, dziś to już niepodobna.
— Niepodobna! — powtórzył jakby nie myśląc prezes, pod ciężarem dziwnego uczucia ucisku i trwogi. Szli ciągle wysadzaną szosą, jakby ku Cbristianhofowi, ale nie było już po co jechać tam i twarz swą smutną przymuszać do swobodnego wyrazu. Pan Roman więc w kilku słowach wytłumaczył się panu Larischowi, pożegnał z nim, siadł do powozu i kazał jechać do domu. Koczyk prezesa i wózek niemiecki wyminęły się, pozdrawiając jeszcze ukłonami. Pan Roman zapadł głęboko w siedzenie, nasunął kapelusz na oczy, bo mu się zdawało, że z nich troskę jego wyczytać można, przyjechał do Mogilnej.
Nie będziemy już opisywali ani przybycia jego do domu, ani przywitania żony, ani badań od których usiłował się uwolnić, ani głębokiego wrażenia, jakie odkrycie całej prawdy uczyniło na rodzinie.
Pani Anna spłakała się rzewnie, Kazia stała osłupiała, a prezes czując winę swoję, zgryziony położył się do łóżka i nazajutrz musiano posłać po doktora.
Tymczasem Larisch, któremu wczoraj prezes przerwał stanowczą rozmowę z Marynką, wybierał się nazajutrz do Strzelna.
Trudno wytłumaczyć jak człowiek tak statecznego charakteru, pan siebie, nawykły do surowego sądzenia własnych uczuć i kierowania postępkami, mógł tak prędko uledz urokowi jednej kobiety i uroić sobie niestosowne, niebezpieczne, niepojęte ono małżeństwo. Są przecie tajemnice pewne, są poruszenia, wybuchy których nawet znajomość charakteru nie tłumaczy. W tym świecie uczuć i idei dzieje się jak na niebiesiech, gdzie oprócz codziennego księżyca i słońca, jawią się niespodzianie komety.
Godzi się wszakże sądzić, że nawet pragnąc zaspokoić to spóźnione szczęścia marzenie, człowiek tak rozważny i wytrawny, musiał je umieć pogodzić z interesem osobistym i nieodłączną od nawyknień rachubą. Ale dla obcych ludzi musiało to pozostać tajemnicą.
Po wyjeździe Larisch’a i prezesa, wkrótce zjawił się z pola powracający pan Marcin Tygiel, który już po drodze dowiedział się od ludzi, znających dobrze służbę i zaprzęgi, iż na folwarku byli panowie z Christianhofu i Mogilnej. Pędziła go też ciekawość, co oni tu robić razem mogli. Czyżby to prezes w dziewosłęby Niemcowi miał służyć?
Ojciec i córka spotkali się na ganku.
— No — no! widzę coraz więcej miewasz gości moja piękna gosposiu, odezwał się całując córkę pan Marcin. — Cóż oni tu robili? Rozumiem Larisch’a, bo w jego wieku jak dyabeł skorci, człowiek pokoju nie ma, dopóki głupstwa nie zrobi — ale prezes? czy z nim? czy sam?
Marynka opowiedziała ojcu jak było.
Niewiele stary zrozumiał, domyślił się tylko, iż jakiś mieć musieli z sobą interes. To go nie wiele obchodziło, więcej daleko staranie bogatego pana z Christianhofu. Po swojemu rachując, stary życzył sobie tego małżeństwa. Wiedział on dobrze o owym chłopcu zbiegłym do Ameryki, ale znał też jak się podobne podróże odbywają bez pieniędzy, a że lat pięć nie było od niego wieści, przekonanym był, iż chłopczysko gdzieś zginęło. Trudno temu uwierzyć, by w naszym wieku, w obec świata świadomego tego niecnego frymarku, w biały dzień odbywał się handel nieszczęśliwymi wychodźcami, obrachowany na łatwowierność ludzką, na nędzę, na cyniczną wzgardę wszelkiego szlachetnego uczucia. Potrzeba widzieć te statki, kruche i przegniłe, asekurowane umyślnie, puszczane na los szczęścia i wiatrów, ze sternikami nieudolnymi... aby przekonać się że w czasach które my zowiemy barbarzyńskiemi, nic równie oburzającego Europa nie wydała nad hamburgskich i bremeńskich spekulantów na ludziach.
Łatwiej więc zawsze przypuszczać było można, iż ten co się puścił do Ameryki zginął w drodze, lub przepadł dobiwszy do jej brzegów, niżby szczęśliwie uniknął wszystkich na drodze niedoli, zastawionych zasadzek. Nie mówiąc o tem córce, pan Marcin z długiego milczenia wnosił o śmierci biedaka.
Z drugiej strony takie zamążpójście córki pochlebiało mu niezmiernie, zapewniało jej los świetny i niezależność zupełną. Od pierwszej więc chwili Tygiel postanowił skłaniać Marynkę, aby Niemcowi nie odmawiała. Nie byłby ją do tego zmuszał, ale chciał łagodnie namówić i z każdym dniem goręcej marzył o tym przyszłym córki losie.
— Przecież się choć Niemiec na niej poznał, że lepszego losu warta! — mówił w duchu.
Tego dnia wróciwszy do domu, a przeczuwając iż się sprawa ku końcowi zbliża, stary zamierzył się rozmówić z córką stanowczo.
Siedli do wieczerzy, i gdy wyszła służąca, Tygiel popatrzywszy na Marynkę, począł, biorąc ją za rękę:
— Rozmówmy się, trzeba pogadać rozsądnie, cóż ty myślisz zrobić z Niemcem?
— Myślę go się pozbyć grzecznie — odpowiedziała Marynka.
— E! nie — począł Tygiel — zła rada! zła! W Niemcu się nie zakochasz, bo dyabeł by go tam kochał, ale z niego zrobić coś można. Samo ci szczęście do rąk lezie. Nie będę w bawełnę obwijał. Gospodarstwo choćby najlepiej szło, jam nie wieczny, nie dorobię się wielkich rzeczy, to darmo. Przyjdzie na mnie zła godzina, zostaniesz sama jedna, uboga, bez opieki i zmarnować się musisz. Trafia ci się człowiek stateczny, majętny, cóż tu jeszcze czekać dziewczynie ubogiej?
Zamilkł i popatrzył na córkę, która z oczyma spuszczonemi, spokojna, bez wzruszenia patrzyła na stół zamyślona.
— Mówiłam sobie wszystko, co mogłam powiedzieć — odezwała się Marynka powoli — ale, ojcze mój czy to co się zdaje szczęściem, da mi choćby życie spokojne — któż to odgadnie?
— Jużciż on cię kocha.
Marynka uśmiechnęła się ironicznie.
— Po niemiecku — rzekła...
— Et, zachciałaś! — zawołał Tygiel — twoja rzecz to na polskie przetłumaczyć.
Uśmiechnął się stary.
— Posłuchaj mnie, mój ojcze, odezwała się po namyśle Marynka — ja szczęścia nie żądam, bo wiem, że go nie znajdę, chcę spokoju dla ciebie i dla siebie. Przedewszystkiem powiedz mi, czy toby cię uspokoiło, czy czułbyś się szczęśliwszym, czy chcesz, czy mi każesz to spełnić.
— Kazać ci nie mogę i nie chcę — ofuknął się pan Marcin — przymuszać nie myślę, rób co chcesz, ale nie taję że dla mnie, ha! no! juścibym umierał bezpieczniejszy o twój los, niżeli teraz.
Dziewczę ruszyło ramionami.
— Ale zważ tylko, ojcze — zważ — my człowieka tego nie znamy prócz z twarzy, trochę z twardego serca i obejścia się z tobą.
— A co ty chciałaś, on ci pono miał po swojemu racyą.
— A przecież, ojcze, wy sami?...
— Bo mi serce pękało o ciebie, i to wódczysko! tfu! — splunął Marcin.
— Ten człowiek ma syna dorosłego, któremu to w smak nie pójdzie. Mogę się więc w nim spodziewać nieprzyjaciela...
— No, no! już ty sobie z nim radę dasz — mruknął stary.
Pomilczeli czas jakiś, Marcin palcami bębnił po stole. Marynka składała i rozkładała serwetę.
— No, i cóżeś wymyśliła? — zapytał.
— Nic...
— Moja rada Niemca wziąć — dodał wstając — a ty rób jak ci się zdaje, dobranoc.
Miał odchodzić, córka mu się rzuciła na szyję, płacząc pocichu.
— Stanie się wola twoja, rada twoja — rzekła — chcesz, mnie dziś to wszystko jedno, ten czy inny, cóż mnie to obchodzi. Losem kobiety jest być czyjąś, niemogąc być tego kogo kocham, wszystko mi jedno czyją będę; ale, gdyby, o! gdyby, mój Antek opłakany i pogrzebiony, powrócił — ojcze mój! ojcze, co wówczas? Jabym straty szczęścia nie przeżyła.
Marcin się dopiero odwrócił i powoli krocząc siadł u stołu znowu.
— Co ci się śni — rzekł — pięć lat od niego wiadomości nie było. Gdyby żył, dałby o sobie wiedzieć rodzicom. Darmo się łudzić, moje dziecko. Opłakałaś go, zapomnij. Kto tam jedzie tak jak on pojechał, ten nie powraca już nigdy.
Marynka otarła łzy, zamilkła, pocałowała w rękę ojca, i z powagą a rezygnacyą, nie mówiąc słowa, odeszła do swojego pokoiku.
Tygiel, jak wryty, pozostał na tem samem miejscu, ruszyć się nie mogąc. Miłość ku córce walczyła w jego sercu z trwogą o los jej przyszły. Po staremu rachując, był pewien że się do tego człowieka przyzwyczai, nawyknie, że życie będzie znośnem. Liczył też wiele na charakter córki, na jej wyższość, na nieochybne opanowanie starego Niemca, i na niem budował wielkie nadzieje.
Już jedenasta biła na zegarze z kukawką, gdy otworzył drzwi alkierza Marynki, i zobaczył ją klęczącą przy modlitwie.
— Słuchaj — rzekł stłumionym głosem — ino słuchaj, ja ci nie radzę nic, bo na sumieniu nic mieć nie chcę. Rób co ci Pan Bóg natchnie. Ja nie namawiam, słyszysz, nie namawiam. Wola Twoja. Dobranoc!
Następującego dnia o tej godzinie, w której zwykł był pan Larisch przybywać do Strzelna, spodziewając się go, pan Marcin w domu został, jednakże wnosząc iż na pierwsze danie będzie zawadnym i mniéj potrzebnym, poszedł do szop i naglądając ztamtąd, gospodarował koło koni. Nie omyliły przewidywania, gdyż o porze zwyczajnej wózek pana Larisch’a na drodze od Christianhofu się ukazał. Marynka widziała go zdala, stała blada i zamyślona w oknie, potem usiadła w krześle, usiłując wyrobić w sobie męztwo, którego jej zabrakło, aż gdy w pierwszej izbie usłyszała wchodzącego gościa, ruszyła się krokiem mierzonym.
— Jestem do zbytku natrętnym — odezwał się Larisch, podchodząc ku niej, proszę mi darować. Nie chciałbym się naprzykrzać, a muszę ją prosić o stanowczą odpowiedź. Przyznam się pani, że raz powziąwszy tę myśl, czuję ją dolegającą mi, chcę wiedzieć wyrok jakikolwiek on będzie.
Marynka nie odezwała się zrazu... jak gdyby głosu i sił jej zabrakło.
— A gdybym — rzekła w końcu — prosiła go o czas do namysłu?
Larisch zacisnął usta.
— Ale i ja w takim razie — dodał — mógłbym się namyśleć i ulęknąć. Dlaczego mamy zwlekać?
— Dlaczegóżbyśmy się śpieszyć mieli? — odpowiedziała Marynka. Poznajmy się lepiej.
— Wierz mi pani — zawołał Larisch — człowieka albo się zna od pierwszego wejrzenia, lub nigdy.
— Niemasz więc pani odwagi? — dodał — gdy ja ją mam zupełną, chociaż mnie więcej grozi przyszłość, niż pani. Ja jestem stary — westchnął.
— I jeśli się tak naprzykrzam, to nie bez przyczyny, mówił, zbliżając się do niej — mam syna któremu zapewne to postanowienie miłem nie będzie. Dopóki nic stanowczego niema, będzie się starał mnie odwieść, gdy słowo dane, gdy rzecz skończona, uniknę nieprzyjemnych z nim sporów.
— Uniknąć pan możesz tego w inny sposób, cicho odezwała się Marynka.
— Pani — zawołał Larisch coraz żywiej — jestem zdecydowany — nie odstępuję, chyba... chyba mnie pani odepchniesz. Zważ i rozmyśl się. Mój wiek może być dla niej wstrętny, ale on poręcza też za coś... mam doświadczenie życia.
Marynka wahała się jeszcze... potem nagle z oczyma załzawionemi, podała mu rękę milcząca. Larisch pocałował ją, uścisnął i dodał gorąco.
— Mam więc słowo.
— Masz je pan — krótko odpowiedziała Marynka.
Prawie w tej samej chwili, powolnym krokiem wszedł Tygiel i zatrzymał się w progu.
Od owego czasu gdy pięścią mu się odgrażał gbur, już się byli raz spotkali z sobą, a Niemiec uczynił pierwszy krok do zgody. Tygiel się wytłumaczył krótko, podali sobie ręce. Teraz więc nie było potrzeby przypominania przeszłości i nowego przejednywania. Posłyszawszy przychodzącego, Larisch odwrócił się, podszedł ku niemu i przywitał. Stary poglądał na córkę i na niego, jak gdyby chciał odgadnąć co się tu święciło. Weselsza twarz Larisch’a dała mu do zrozumienia, że rzeczy poszły po jego myśli, i Tygiel z trudnością mógł ukryć wielką radość której doznał. Twarz Marynki była smutna, ale na to — sądził ojciec — czas miał najlepiej poradzić.
Radca, zaledwie się przywitawszy, ujął namulaną dłoń pana Marcina, pilno mu znać było uświęcić to co zaszło, przyzwoleniem ojcowskiem.
— Panna Marya — odezwał się po polsku, przyrzekła mi rękę swoję — niech nas ojciec pobłogosławi.
Marcin spojrzał ku córce ukradkiem, oko mu błyszczało.
— Dałem jej wolą — rzekł — niech Bóg błogosławi. Spodziewam się że dla niej i dla mnie zechcesz być dobrym.
Larisch się skłonił milczący.
— A zatem, począł żywo, idzie tylko o termin ślubu, którego niema potrzeby zwlekać. Niech panna Marya stanowi sama, ja proszę o przyśpieszenie.
Ojciec zmilczał, Marynka pomyślała i odpowiedziała:
— Teraz wszystko mi już jedno, gdy raz postanowiono — zastosuję się do życzenia pańskiego, urządzisz pan jak zechcesz.
— Nie zwlekać, i mojem zdaniem nie zwlekać, zawołał pan Marcin, chociaż naprawdę potrzebaby się było przygotować.
Pytająco znów rzucił okiem na córkę — ta milczała.
Cała ta scena dziwną jakąś miała cechę, i obcy, któryby na nią patrzał zdala, z trudnością poznałby z twarzy, że szło o najważniejszy akt w życiu, że te dwie osoby miały się połączyć na zawsze sercami i dłoniami. Larisch teraz, gdy dopiął celu, był znowu zimny jak zwykle, Marynka zupełnie obojętną, stary Tygiel okazywał nieco wesela i trochę ożywienia. Na rozpoczęte targi o wyznaczeniu terminu, nadszedł ksiądz proboszcz, który o niczem nie wiedział. Larisch’a znał zaledwie bardzo zdaleka, a na myśl mu nie przyszło, żeby w istocie Marynka za niego wyjść miała. Tygiel, który chciał rzecz rozgłosić, ażeby się nie zerwała, w progu wchodzącemu zaraz oznajmił o stanowczem córki postanowieniu. Ksiądz Grzywa oniemiał, oczy Marynki potwierdziły słowa starego.
Radca zbliżył się ku duchownemu z tą słodką i uprzejmą, ujmującą miną, którą przybierał, gdy tego było potrzeba, i począł mu się polecać i zalecać. Ale trafił na twardą naturę, co się jak najmniej ująć dawała słodyczom. Ksiądz był posępny i nieochotny do rozmowy. Siadł zaraz przy stole, i znać było, że nie rad temu, co się stało, choć protestować nie chciał, za złe miał iż wszystko się rozstrzygnęło bez ostatecznej z nim porady. Postrzegł się radca, że artylerya komplimentów, uznania dla katolicyzmu, słodyczy dla stanu duchownego, nadaremnie strzelała, po chwili więc umilkł. A że teraz miał już prawo przybywać gdy chciał, pośpiesznie Tygla i Marynkę pożegnał.
Dopiero gdy bryczka ruszyła, ksiądz Grzywa z krzesła się podniósł.
Ksiądz był wzruszony.
— Cóżeście się tak pośpieszyli — zawołał prawie gniewnie — i wy, panno Maryo i waćpan panie Marcinie. Dla czego wam tak pilno było, gdy się byt polepszył, jeszcze lepszego szukać, aby może na gorsze natrafić? Myślicie żeście dokazali wielkiego cudu, ale ja wam w bawełnę obwijać nie będę... boście się sprzedali... i dość.
Ojciec i córka zarumienieni, na razie słowa odpowiedzieć nie mogli.
— A no tak! tak! z obowiązku kapłańskiego prawdę wam mówić muszę, zrobicie co wola wasza, ja powiem co mi każe sumienie. Człowiek stary, protestant, twardy charakter, dotego Niemiec, dotego wdowiec i syna mający dorosłego, cóż to za widoki przyszłości.
— Przepraszam ojca dobrodzieja, spiesznie rzekł Tygiel, może się zdawać że ja namawiałem. Otóż nie, córką się świadczę, nie nalegałem wcale. Tak złem jak wam nie wydaje mi się to, prawda — ale musu nie było.
— Jakto? i panna Marya z dobrej woli? a na rany Chrystusowe! — zawołał ksiądz — toście to grzeszni ludzie swojego wieku. I wy, i wy panno Maryo? dla pieniędzy, dla bogactw, dla tego, żeby pracy się zbyć, żeby troskę zwalić, zaprzedaliście się tak bezmyślnie!!
— Mój ojcze, poczęła czerwieniąc się Marynka — chciejcie mnie posłuchać, nie wiem czym źle czy dobrze uczyniła, alem nie ubiegała się za bogactwem dla siebie; ojciec stary, ubóstwo doskwierające, czas mu spocząć.
— Dajże ty mi pokój! stuknął o stół Tygiel — dla mnie? ale ja ani nędzy, ani pracy, ani czegokolwiek nie boję się w życiu.
— Stało się, nie mówmy, rzucając błagające na księdza Grzywę wejrzenie, mówiła Marynka — proszę ojca, przez litość, nie mówmy o tem.
— Dlaczegobyśmy nie mieli mówić? — przerwał proboszcz — mnie się dusza wzdryga na taki targ a przyszłości szczęśliwej nie widzę. Póki czas wycofajcie się, pracujcie. Bóg pobłogosławi. Panna Marya znajdzie sobie stosowniejszą partyą.
Tygiel podparty na rękach, milczał posępny, znać było wszakże, iż do księdza miał żal, ale nie wybuchał. Pamiętał, że pod jego był dachem i dobrego serca doświadczył. Marynka stała także nie śmiejąca się odezwać.
Ksiądz Grzywa chodził po izbie oburzony.
— Przypomnijcież sobie, stary — mówił — jak nie dawno jeszcze krzywdzić chcieliście Niemca, żem ledwie was mógł poskromić i strzymać, a tu dajecie błogosławieństwo i własną córkę. Ale to do niczego nie podobne! Ludzie małej wiary, co wam się zda, myślicie, że ten grosz pomniejszy jest, którybyście z błogosławieństwem Bożem sami zarobić mogli? Dla czego się lękacie tak ubóstwa a pragniecie tak tych skarbów? Co one dadzą wam? Szczęście? nie — troskę i złotolitą męczarnię.
— No, dobrze ojcu mówić — z przeproszeniem — wybuchnął Tygiel — wam chleba nie zabraknie, ale na mnie śmierć może przyjść każdego dnia, a dziewczyna miała tak zostać? bez grosza, bez opieki?
— Z jej rozumem a z Bożą pomocą, nie było się tak czego obawiać — rzekł ksiądz Grzywa, ale chcieliście, macie. Patrzcież tylko, byście swej chciwości i fałszywej rachuby nie żałowali.
To mówiąc, postał jeszcze gniewny chwilę małą, skłonił głową i wyszedł.
Marynka popatrzyła na ojca, który siedział za stołem pomieszany.
— Cóż mam począć? — zapytała.
— Co? albo swej woli nie masz? Ksiądz poczciwy, ale z niego mówi to, że on lutra nie cierpi. A no i on się wyburzy... Idźno, idź, nie frasuj się, wszystko się dobrze stało... Niech ludzie gadają co chcą. Dobrze się stało...
Zaświstał pan Marcin i poszedł do swego alkierza.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO








MOGILNA.
OBRAZEK WSPÓŁCZESNY.
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.


TOM II.


WARSZAWA.
NAKŁADEM MICHAŁA GLÜCKSBERGA.

1886.


Дозволено Цензурою
Варшава, 26 Марта 1886 года.




Warszawa. — Druk S. Orgelbranda Synów, Krakowskie-Przedmieście Nr. 66.




W gospodzie na gościńca pod złotym kogutem, dnia tego było jakoś bardzo pusto. Gospodarz pan Korytkiewicz, człek zabiegły i łatwo się martwiący, siedział na ławce przededrzwiami, patrząc na zachodzące słońce i wzdychał. Obok niego otyła małżonka jego z kluczami u pasa, wziąwszy się w boki stała bezczynna... Najmłodsza z dzieci państwa Korytkiewiczów, siedmioletnia Kachna, tańcowała po pustej izbie gospody, podśpiewując wesoło. Parobek nieco opodal, niemając nic do czynienia, korzystał z tej chwili, aby sobie zadrzemać. Dobrał do tego wygodne dosyć miejsce, i plecami sparty o ścianę, z rękami założonemi na piersiach, poczynał chrapać, usiłując głowę opadającą co chwila utrzymać w równowadze.
Korytkiewicz kwaśnem okiem poglądał do koła, na gościńcu jak dojrzeć w obie strony nie widać było żywej duszy. Jedno i drugie westchnienie wyrwało się z piersi uciśnionej gospodarza, naostatek wybuchnął.
— Kroćset diabłów, tak, tak! żebym był wiedział, co ten trakt wart i jaka to okolica, byłbym się nie dał tak złapać! Ale jejmości się chciało na wieś, na wieś! Po co? do dzisiejszego dnia nie wiem. Dosyć że na wieś. Złote góryśmy sobie obiecywali, a tu pustka, choć gospodę kołkiem zaprzyj.
Jejmość spojrzała na męża z rezygnacyą rozumnej niewiasty, która już nieraz podobną gderaninę przebyła i nie wielką do niej przywiązuje wagę, wiedząc, że taki z serca zgryzoty splunąć jegomości potrzeba.
— Co za szosa? jaki to trakt? mówił na pół do siebie Korytkiewicz, pustynia arabska. Dzień cały człowieka nie widać, a zobaczysz nareszcie, że się coś ruszy, to ci się przesunie pod nosem i ani zajrzy, ani popasu, ani noclegu. Jednemu zablizko, drugiemu za daleko. Diabeł tu chyba stawił gospodę. Niemiec idzie, to choć napis po niemiecku, nie wstąpi bo mu coś nie do smaku, że to nie po ich obyczaju; idzie swój, to znowu niemczyznę zobaczy i rusza dalej. Dosyć że piwo skwaśnieje, a wódkę choć samemu pić. Śliczny będzie rachunek w końcu roku.
— Czyś już skończył? — spytała pani Korytkiewiczowa.
— A cóż darmo Jeremiaszowe treny rozwodzić. Tyle tego! na nic się nie zdało. Jejmość nie chcesz ani słyszeć, ani rozumieć.
— Na co to pleciesz, pleciuchu! ozwała się łagodnie małżonka. Tobie jak ci się na wątrobę zbierze, tyle gderać. Jak nie na gospodę to na mnie, jak nie na mnie to na Kachnę, jak nie na nią, to na parobka. Czy to skaranie Boże.
— A jejmość byle nic nie robić — to i dobrze, ot co! rzekł Korytkiewicz.
— Ot, milczałbyś, milczał, a pana Boga nie obrażał. Przecie mnie ladzie znają żem od pracy nie uciekała. Ale i tobą i świętaby nie wytrzymała. Co ci to jeszcze źle? Że jeden dzień ludzi nie widać, jużbyś się powiesił. No, to się powieś, choć raz w domu będzie spokojnie.
Korytkiewicz splunął i gwałtownie nogą zatarł.
— Sto diabłów takie życie.
Jejmość ramionami ruszyła, Kachna śpiewała i tańcowała zawzięcie, poszła do niej, w dziecku była pociecha cała. Sam zostawszy Korytkiewicz, nie miał już mówić do kogo, ale raz w ruch wprawiwszy myśl żałosną, gestykulował rękami, głową, ramionami i odegrywał z miną wielce charakterystyczną scenę walki z losem przeciwnym. Parobek tymczasem drzemał i chrapał, a głowa mu podnoszona spadała wciąż na piersi. Za każdą razą nieco się przebudzał spoczywający, ale natychmiast usypiał znowu.
Wtem, na gościńcu od Torunia, wprawne oko pana Korytkiewicza dojrzało cień człowieka... Oczy mu się zaiskrzyły, schylił głowę aby pod gałęźmi drzew dojrzeć lepiej kto idzie, zobaczył podróżnego i nie chcąc aby go w kompromitującym zastał spoczynku, wstał i poszedł stanąć we drzwiach.
Cała jego uwaga zwróconą była na migający cień między drzewami. Był to mężczyzna zwolna zdążający boczną ścieżynką ku gospodzie.
Ale zdala nic nie było można dojrzeć jeszcze oprócz kapelusza przyklapniętego, węzełka na plecach i kija białego w ręku. Oczewiście ten prawdopodobny gość, którego gospodarz postanowił sobie ukłonem, a bodaj rozmową zatrzymać, nie wiele był obiecujący. Ale włóczęgi najlepiej piją, najchętniej jedzą zastarzałe wiktuały, i czasem też, nie targując się, płacą.
O kilkanaście kroków od gospody przerzedzone drzewa, dozwoliły tylko co oku wpatrzyć się w nadciągającego... Szedł zwolna, nie śpiesząc się. Korytkiewicz pilno, acz nie dając znać po sobie, egzaminował go, chcąc wiedzieć, do jakiej kategoryi wędrowców ma go zaliczyć.
Choć nie czytał Sterna, miał swą własną klasyfikacyą podróżnych Korytkiewicz, i bardzo praktyczną. Podróżni piesi dzielili się u niego na różne odcienia, które po pewnych zewnętrznych oznakach łatwo rozpoznawał oberżysta. Myślał właśnie do jakiej kategoryi ma nadchodzącego zaliczyć. Nie było łatwem rozstrzygnąć, gdyż wędrowiec wydawał mu się skomplikowany. Wyrazu tego użył sam w duchu Korytkiewicz.
W istocie, postać była oryginalna... Człowiek w wieku już dosyć podeszłym, krzepki, krępy, twarz czerwona, co oberżystom się podoba, bo jest oznaką tkliwych uczuć dla spirytualnych napojów; nos kameryzowany, oczki małe wśród pomarszczonych powiek, włos rzadki na pół siwy. Wyraz twarzy był jakiś osobliwszy, pogardliwy, obojętny, cyniczny, a nie głupi, coś Dyogenesowego z niej patrzyło, ale Dyogenesa z musu nie z zasady. Ubiór zdradzał albo sknerstwo obrzydliwe, albo ubóstwo wielkie. Buty były dziurawe, wykoszlawione, okryte błotem starem i pyłem świeżym, nie pokrywało ich ubranie równie niedbale wciągnięte raczej niż włożone, a trzymające się na jednej szelce niepotrzebnie obnażonej. Kamizelka miała kieszenie napchane, i więcej dziur niż guzików. Na to wszystko wdziany surdut z aksamitnym niegdyś kołnierzem, zdawał się chyba na dłuższego robiony mężczyznę. Na skórzanym pasku torba i węzełek na plecach powiązany pasami włóczkowemi, nie dawały rozpoznać dobrze postaci przygarbionej, wykoszlawionej jak buty...
Gość tego rodzaju nie wiele był obiecujący, ale miał swe zalety. Więc Korytkiewicz, jak tylko się ich oczy spotkały, pozdrowił go bardzo grzecznie, co tak skutkowało, że się zbliżył do gospody i począł zaraz węzełki obciążające go zdejmować. Wprawdzie złożył je na ławce tylko, co nie dawało pewności, żeby się na noc zatrzymał, ale ręczyło iż jakiś czas odpocznie. Korytkiewicz czekał apelu, aby odpowiedzieć w języku, jaki mu będzie wskazany, władał bowiem biegle oboma, prawdę rzekłszy, równie, niedołężnie ale śmiało. Do niemczyzny mieszał wyrazy polskie, polszczyznę łamał niemieckim językiem, ale szło.
Przybyły zaszwargotał — Guten-Tag! Korytkiewicz czule mu to oddał. Poczem czerwony nos siadł na opróżnionej ławie i stęknął, podnosząc nogi z kolei, biorąc się za nie pieszczotliwie.
Oglądał się ciekawie.
— Zjadłbym co — rzekł — panie gospodarzu, jest co zjeść?
— Zimnego? — spytał Korytkiewicz. Wszystko czego dusza zapragnie a co podróżnemu służy na zdrowie i posiłek. Kiełbasy, szynka, ser, słonina, chleb, masło, chrzan i musztarda.
Podróżny pokiwał głową.
— Co się tyczy napojów, mogę to powiedzieć bez pochlebstwa — dodał gospodarz, iż na kilka mil wkoło nie poszczyci się żadna restauracya takim doborem trunków. Wina reńskie, francuzkie, saskie, piwo bawarskie, lagrowe i cudowne proste. Wódki począwszy od extra fajn, prima żytniówki, do nordhauserówki czystej. Ceny umiarkowane, kieliszki bez fałszu.
— Napiłbym się dobrej żytniówki i zjadł kawał kiełbasy, chleb się rozumie.
— I masło — rzekł gospodarz. Gdzież mam podać?
— Idę do restauracyi.
To rzekłszy, zebrał podróżny manatki, stęknął, stąpając na pokaleczoną nogę i poszedł. W izbie, w której był nawet bilard, powitała pani Korytkiewiczowa. Sam on już chodził koło gościa. Widząc z doświadczenia, iż spirytus siły krzepi, podał naprzód kieliszek i zakąskę. Jakoż po wychyleniu, z którego poznać było można wielką wprawę w manipulacyi, ożywiły się oczy, twarz, rysy wszystkie wędrowca, wyprostował się, odżył, odetchnął.
— Ha! — rzekł — aż mi lepiej.
Zdjął kapelusz równie zużyty jak buty i cisnął go na stół.
— Waćpan tu dokoła znać musisz obywateli! — spytał, wyciągając się powoli, hę?
— Jakto? — odparł niemal obrażony Korytkiewicz — czy ja znam? a któż ich lepiej zna? Więcej powiem zaszczycają mnie przyjaźnią swoją.
— Wszak to kraj niemiecki? hę? — zapytał wędrowiec.
Korytkiewicz ruszył milcząco ramionami; odpowiedź tę dyplomatyczną można sobie było jak chcieć tłumaczyć.
— Któż tu z niemieckich bogatszych obywateli? spytał wędrowiec..
— Panowie Mummerowie, pan Keller, pan Szulc, pan Voigt, pan Müller starszy, pan Müller młodszy, pan Schmidt ojciec i synowie, pan Larisch.
Podróżny słuchał z uwagą. Ostatnie imię zdawało mu się szczególną czynić przyjemność.
— Larisch? — wiesz jego imię?
— Christian Gotlieb Amadeusz... radca handlowy.
— Nie młody?
— W średnim wieku! hm! mówią, że się żeni?
— Hę? on? jeszcze raz? — spytał śmiejąc się podróżny. Doner wetter. Znowu się żeni. I począł sycząco, śmiesząco serdecznie się uśmiechać.
— Pan go zna? — spytał zdumiony Korytkiewicz.
— Słyszałem o nim, nie wiem czy ten sam, czy inny. Wdowiec, ma syna podobno.
— Wdowiec i syna ma, Augusta, bardzo pięknego chłopca.
— A majątek? — mówił powoli podróżny, zajadając już podaną kiełbasę.
— Majątek? — rzekł, cedząc zwolna także odpowiedź Korytkiewicz, majątek! Nielicząc tego, że Christianhoff należy do najpiękniejszych w okolicy, ten człowiek ma pieniędzy więcej niż wszyscy razem wziąć sąsiedzi. Co się tyczy majątku, z pewnością pan radca Larisch u nas tu pierwsze zajmuje miejsce.
Podróżnemu oczy się śmiać zaczęły, połknął ogromny kawał kiełbasy, uderzył się po kolanach i zaśpiewał coś pod nosem.
Ta zagadkowa oznaka radości bardzo jakoś zaniepokoiła Korytkiewicza, wstrzymał nagle wzbierającą wymowę, i z pewnym rodzajem nieufności spojrzał na podróżnego.
Ten oczekiwał azali się co więcej nie dowie, ale pełen taktu oberżysta założył ręce po napoleońskU na piersiach, i wpatrując się w ziemię, z nogą na nogę założoną, stał w postawie godności pełnej, zdającej się mówić.
— Zobaczymy coś ty za jeden.
Wędrowiec zajęty był przez chwilę jedzeniem, potem zwracając rozmowę, spytał o bawarskie piwo. Jejmość, usłyszawszy to, poszła do mosiężnego krana i utoczyła piękny kufel szlachetnego napoju... Kufel ten dobrany dla dania wyobrażenia gościowi o zamożności gospody, miał nakrywę porcelanową malowaną, a na niej stary Frytz uśmiechał się z pod trójgraniastego kapelusza.
Na widok trunku, oczy wędrowca zaiskrzyły się, ujął kufel, podniósł go ku światłu, zdawał się w nim witać dawno niewidzianego przyjaciela, i z rozkoszą napiwszy się nieco, postawił przed sobą.
Korytkiewicz oczekiwał wymiaru sprawiedliwości dla siebie i piwa, podróżny wszakże tak był zajęty wyszukiwaniem cygara, iż zapomniał dobrem słowem gościnność odpłacić. Niewdzięczność ta uraziła widocznie gospodarza, który majestatycznie odsunął się od niedelikatnego przybylca, wyrażając postawą, iż nie chce z nim mieć do czynienia.
Korytkiewicz na punkcie piwa był szczególniej drażliwym, bo je sam lubił bardzo.
Po rozwiązaniu torby zasznurowanej, wędrowiec dobył z wnętrzności jej zwitek z cygarami i westchnął, dobywając dwa, które poniósł do nosa, opatrzył i położył przy sobie. Resztę zamknął znowu do worka.
Dwa te cygara zwróciły mimowoli uwagę wielce bacznego na wszystko gospodarza. Były to cygara nie trzy, ani sześć fenigowe, ani dziewięcio fenigowe najlepsze, jakie się rzadko ha horyzoncie tutejszym zjawiały... było to coś fenomenalnego, innego, widocznie rodem z kraju bajecznego, gdzie się cygara rodzą na łodygach tytuniowych. Wyglądały jak wytoczone, zręczne były, udatne, kolor miały wdzięczny, a kilka plamek białych, jak kobiecie muszki, dodawały im uroku. Nie były to cygara jednej z tych fabryk, które liści kapuścianych używają dla uczynienia wyrobów swych niewonniejszemi.
Korytkiewicz patrzył i był zdumiony, gdyż między cygarami pańskiemi, a odartym podróżnym, nie było logicznego związku. Cygara te stanowiły zagadkę, budziły podejrzenie, był to corpus delicti. — Taki człowiek zkąd mógł dostać takich cygar? Któż wie? dopuścił się może zbrodni? Korytkiewicz ukośnie począł się zbliżać ku delikwentowi.
Ten tymczasem z miłością wielką, z namaszczeniem zabierał się do zapalenia jednego z cygar dobytych, odgryzł koniec, wyrównał go, zwilżył, dobył zapałkę, którą potarł o ubranie, i powoli, z uwagą począł liść wonny rozpalać. Pierwsze wypuszczenie dymu w sinym obłoczku rozlało po gospodzie woń, woń jakiej Korytkiewicz nosem nigdy jeszcze nie pochwycił, choć duszą ją przeczuwał... Zapach to był tytuniu szczęśliwszych stref... niby perfumy, niby napój ognisty, niby błogosławieństwo tajemnicze — dla nosa. Korytkiewicz pociągnął nieznacznie i przeląkł się, domyślając się, że to być musiało owe mytyczne cygaro hawańskie, o którem słyszał po świecie. W tejże chwili nie bez widocznego żalu, z powagą, podróżny ująwszy drugie cygaro w brudne ręce, wzniósł je i wyciągnął ku gospodarzowi.
— Proszę waćpana — rzekł — zapal, a będziesz mógł powiedzieć i poprzysiądz żeś palił prawdziwe, czyste, puros, hawańskie. Nie sfałszował go żaden facetus Niemiec, ręczę, bom je sam kupił w Ameryce i przyniósł aż tutaj. Starczyły mi palone po jednemu do dziś dnia.
Gospodarz zdumiony przyjął dar ręką drżącą, ułożoną wdzięcznie, tak, że piąty jej palec nieco przygięty, niby ptasie skrzydełko nad nią wystawał.
— Jakto? więc pan z Ameryki.
— Ha! ha! jak widzisz, i żywy dowód, że na tej ziemi błogosławionej nie wszyscy robią fortuny! zaśmiał się gorzko. Lepiej sobie Larisch poradził — dodał — choć był czas, zaprawdę był czas, gdyśmy oba mieli równo, on i ja... Równo — uśmiechnął się — to jest nic, prócz wielkiej chęci dorobienia się bez pracy majątku.
— Ah! ah! więc pan zna pana Larisch’a, podchwycił, wciąż w ręku piastując owe cygaro gospodarz.
— Podobno — uśmiechnął się przybyły. A, dalekoż ztąd do tego Christianhofu, dociągnę ja tam na noc czy nie?
— Pieszo? — spytał Korytkiewicz — pieszo! nigdy w świecie.
Podróżny podumał.
— Moja rada szczera i sumienna — mówił z powagą gospodarz — użyć tu wczasu i wypocząć. Słońce zaszło, trzy dobre godziny pieszej drogi, więc jutro rannym chłodem, wśród świeżej pięknej natury.
— Rozumiem — rzekł wędrowiec — życzysz mi pan pod swym gościnnym przenocować dachem. Czekaj pan... Zobaczymy.
To mówiąc, dobył skórzanej kaletki wielce zużytej i porozklejanej, i z westchnieniem otworzywszy ją, zajrzał w głąb!
Zwolna dobył z niej kilka różnych pieniążków.
— Wiele się odemnie należy za podwieczorek? — zapytał.
Gospodarz już summę miał obliczoną, wynosiła ona przeszło pięć srebrników.
— A za nocleg z kawą ranną i kieliszkiem żytniówki? — spytał podróżny.
— Razem, wszystko może wynieść do dwunastu.
— Tam do licha! — zawołał wędrowiec, śmiejąc się. Na dziesięćbym się zebrał, więcej, nawet pozbierawszy fenigi, nie znajdę, a choć Larisch w odwodzie, długów na rachunek jego fortuny zaciągać nie myślę.
Korytkiewicz, mimo znaków dawanych przez żonę, uniósł się wspaniałomyślnością.
— Zgoda, niech będzie dziesięć, z tem, że może pan drugi raz zaszczycić zechcesz, gdybyś tędy przechodził.
— Przechodził? ja? zaśmiał się czerwony, ja mam nadzieję odtąd tylko przejeżdżać!
Pełne to były tajemnic wyrazy, ale o znaczeniu ich Korytkiewiczowi badać nie wypadało.
Wędrowiec ziewał.
— Proszę pana do numeru! — rzekł usłużny gospodarz... tam pan sobie odpoczniesz wygodnie.
W tejże chwili prawie zaturkotało na szosie. Korytkiewicz rzucił się ku drzwiom. Bryczka stanęła. O nieba! Siedział na niej pan Larisch...
— To właśnie pan radca! zawołała kobieta nieoględnie.
Na te słowa czerwony porwał się ze stołka, kapelusz tylko chwycił i z miną osobliwszą pośpieszył do drzwi. Zdala popatrzył na Larisch’a, uśmiech mu usta skrzywił, zawahał się, a potem krokiem śmiałym pośpieszył ku bryczce. Radca siedział zadumany, wcale nie patrząc w tą stronę, gdy podróżny położywszy rękę na wózku, zdjął kapelusz, ukłonił mu się i życzył — dobrego wieczoru!
Dźwięk tego głosu tak jakoś podziałał na Larischa, iż cały wstrząsł się, wzdrygnął i przerażone oczy zwrócił ku niemu.
Długo w milczeniu patrzyli na siebie. Larisch blednął coraz bardziej i mieszał się, twarz wędrowca rozpromieniała, nabierała wyrazu dzikiej niemal radości. Nie mówił nic, a przecież rzekłbyś żeś słyszał jak oczyma powiedział: przecież cię mam!
Już miał radca odezwać się zapewne, i nabierał jakiegoś męztwa, gdy wędrowiec, odstępując krok, rzekł z udanem uszanowaniem.
— Pan radca pozwoli abym mu jutro służył w Christanhofie? nie-o-chy-bnie... Dobranoc. To mówiąc, skłonił się jeszcze raz, i cofając krok za krokiem, ustąpił aż do drzwi karczmy... Woźnica zaciął konie, pojechali.
Korytkiewicz który widział zdala scenę całą, szepnął żonie — zanosi się na jakąś historyą! Ten człowiek z cygarami z Ameryki? jaki on mieć może interes, i zkąd z panem radcą znajomość? a że ma, to rzecz pewna.
— Któż wie, moja para groszy gotowa mi się z dobrym opłacić procentem!
Szanowny oberżysta z pod kogutka zwykł był tak ze stanowiska swego przemysłu zapatrywać się na wszystkie sprawy świata.
Gdy się odwrócił, podróżnego już nie było, gospodyni utrzymywała że całkiem spokojnie, pewien siebie, paląc cygaro, udał się na spoczynek.
Zszedł jeszcze raz potem opłacić nocleg i prosić aby go hausknecht o świcie obudził, drzwi zaryglował za sobą, i głęboka cisza nocy rozciągnęła się nad Złotym kogutkiem.
Mamyż dla historycznej prawdy dodać, iż Korytkiewicz owego hawańskiego cygara nie palił, że je do szafki za szkło schował, i pokazywał często potem podróżnym, jako osobliwszą pamiątkę niewyrachowanej ceny?
Nie jeden z powieściopisarzy pozazdrościł bratu artyście, który może ugrupowawszy kilka i kilkanaście postaci, współcześnie je postawić przed oczy patrzącego, gdy mozolne pióro bierze je po jednemu, i po jednemu wynosi, tak, że to co przychodzi, to co odeszło zasłania.
Odwzorowując jednę stronę, drugą okrywa się cieniem, pierwsza bez tamtej staje się niezrozumiałą, słowem sztuka ma swe ułomności, a powieść nieuniknione warunki.
Domyśla się już łaskawy, a tem bardziej mniej ułaskawiony czytelnik, że się przed nim z jakiegoś niedoboru wytłumaczyć pragniemy. Tak jest w istocie. Idąc za nicią powieści główną, zaniedbaliśmy poboczne, i teraz dopiero, gdy się one zejść razem muszą, przychodzi nam zwrócić się nieco w przeszłość a nowy obraz odsłonić.
Może też nie dla wszystkich będzie on niespodzianym.
Przy pierwszem wystąpieniu na scenę Marynki wspomnieliśmy o pożerającym wzroku, którym w nią utkwił pan Witold Mogilski, a nawet o niespokojności matki, o przestrogach pana Jacka, który tę znajomość za niebezpieczną dla młodzieńca, akademika, uważał.
W istocie tak fenomenalna piękność uzupełniona niepospolitem wykształceniem, opromieniona urokiem niedoli i walki z losami, musiała podziałać na umysł żywy, na serce gorące i fantazyą zapalną zacnego Witoldka. — Właśnie przyszło to jeszcze w porę, gdy w nim marzenia miłosne grały te hymny młodości, nadziei, szczęścia, które potem brzmią w wypróżnionych uszach życie całe. Witold uczuł się pochwyconym, zachwyconym, ogarniętym uczuciem niewysłowionem. Samo ono już dawało szczęście, bo czysta miłość w tym wieku, choćby była najnieszczęśliwszą, podnosi, uzupełnia człowieka, rozradowuje go do głębin dusznych, i strata uczucia straszniejszą jest niż utrata kochanki.
Ale Witold oszalały wstydził się zarazem tego łatwego zapalenia, które mu wszyscy przepowiadali, dlatego właśnie, iż je zbyt naturalnem znajdowali wszyscy. Ukrył więc jak najstaranniej co się działo w sercu, i udawał najobojętniejszego w świecie. Jednakże wkrótce po bytności Marynki w Mogilnej, jakoś mu się tak składać zaczęło, że chodził na polowanie zawsze do tego lasku, nieopodal od Tygla chaty, i nigdy w nim nic nie zabijał, oprócz długich godzin tęsknicy. Parę razy udało mu się zobaczyć zdaleka Marynkę, z czego był bardzo, bardzo szczęśliwy.
A szczęście to trwało nader krótko, gdyż Tyglowie wynosić się zaczęli do Strzelna. Witold się tak dobrze dopilnował, iż raz się z Marynką, towarzyszącą pieszo zebranym na wóz ruchomościom, spotkał na drożynie ku Strzelnu wiodącej. Miał fuzyą na ramieniu, torbę bardzo ładną u pasa, spotkanie wydawało się najnaturalniejszem w świecie, i nie mogło mu też za grzech być poczytanem, że znajomą spotkawszy, rozmowę z nią rozpoczął.
Zdaje się że i Marynka nic nie miała przeciwko temu, była dosyć wesołą (a jakże nią być nie miała, przenosząc się na nowe gospodarstwo)? — gwarzyli więc nie znajdując oboje w tem nic złego, jakby dobrzy starzy znajomi. Pan Witold tak się nawet szczęśliwie zapomniał, iż prawie pod sam folwark w Strzelnie podprowadził piękną Marynkę.
Nawet nader nieprzyjemna okoliczność towarzysząca tej rozmowie, przerwać jej niemogła. Mówiliśmy już o starym faworycie Burku, który legał w dziedzińcu chaty, i za swoją panią czuł się w obowiązku stróża chodzić wszędzie zmuszonym. Towarzyszył też jej wynoszącej się do Strzelna, krok w krok idąc za nią. Pan Witold miał z sobą wyżła angielskiego Plutona, którego wziąć musiał jako akompaniament do fuzyi. Burek i Pluto od pierwszego wejrzenia na siebie, stanęli straszliwie najeżeni, pokazując sobie zęby i trzęsąc się ze złości. Tej antypatyi dwóch stworzeń z natury łagodnych, nikt sobie wytłómaczyć nie umiał. W pierwszej chwili, gdy kroki nieprzyjacielskie już się miały rozpocząć, groźne — do nogi! Witolda, wstrzymywało Plutona od demonstracyi zębów. Ale to na chwilę tylko pohamowało niechętnych. Burek szedł za swą panią. Pluto przy panu. Ilekroć się oni do siebie zbliżali, psy także mimowolnie nadchodziły na siebie, Burek zaczynał się jeżyć, Pluto pokazywać zęby i wojna groziła wybuchem.
Więc co kilka kroków Witold musiał powtarzać — do nogi! a Marynka — Burek! spokojnie... Namiętności nie dały. Nawet na pozór idąc z oczyma odwróconemi w stronę przeciwną, Burek i Pluto krzywili się na siebie i harkali do końca przechadzki i rozmowy.
Co gorzej w chwili bardzo wesołego i ożywionego pożegnania, korzystając zdradliwie z odwróconej uwagi pana i pani, nagle psy się rzuciły ku sobie, spięły, sparły drżące na piersiach, wyszczerzając kły i już Pluto miał starego, zacnego kundysa uchwycić za szyję, gdy silna dłoń Witolda chwyciła go za kark i odrzuciła na stronę. Złowieszczy ten epizod na tem się skończył. Burek tylko zaczął szczekać jakby się odgrażał, i co chwilę poprzestawszy, znowu sobie przypominał gniew i znowu stawał zdaleka, szczekając a zanosząc się ze złości.
Przyznać wszakże potrzeba o wiele lepiej wychowanemu wyżłowi, który bywał wpuszczany do salonu i słynął ze swego pobłażania dla szpiców i pinczerów, że na to ujadanie nieprzyzwoite nawet już, idąc za panem, ani głowy nie zwrócił.
Epizod ten psiej walki, nie przeszkodził Witoldowi i Marynce mówić o mnóstwie rzeczy, książek, a nadewszystko o tych wiekuiście młodość zajmujących życia zadaniach niewyczerpanych, o których każdemu się zdaje, że ma coś wielce nowego do wypowiedzenia.
O czemże nie mówili: Bóg, los, miłość, życie, dusza, serce, poezya, muzyka, składały się na tę plecionkę prześliczną, fantastyczną, która się potem wyschła na piersi nosi — aż do zgonu. Marynka, jak zawsze tak i w tej rozmowie była naturalną, ożywioną, śmiałą, a dla Witolda — czarującą. Wyszedł z rozmowy, jak w kąpieli w Eunoe, Dante ów z czyśca zmierzający ku niebiosom.
Śmiał mu się świat, przebaczył nawet Plutonowi jego złe znalezienie się względem Burka i pozwolił skakać koło siebie na przebłaganie.
Wróciwszy do domu, Witold, pewien że go wyżeł z sekretu nie wyda, ani słowa o tem spotkaniu nie powiedział nikomu — nawet siostrze. Któż wie? rozmowa jak bukiet kwiatów, który wąchają wszyscy, podając sobie z rąk do rąk, byłaby całą swą woń straciła...
Nie umiemy wytłómaczyć tego dobrze, jak Witold potrafił potem dostać się do Strzelna, ale jest rzęcha pewną, że był kilka razy i siedział po godzinie i więcej, o czem ani Marynka ojcu swemu, ani Witold rodzicom nie wspominał. Pozornie świadczyćby to mogło przeciwko nim obojgu, gdyby czyste dusze nie broniły się od podejrzenia nawet złego, prostotą swoją i nieświadomością złego.
Witold może doznawał pewnych zgryzot sumienia. Marynka nie zupełnie czuła się spokojną, oboje ulegli urokowi jakiejś sympatyi, która ich pociągała ku sobie.
Niech nikt nie potępia ani tego {{korekta|sztraszliwego|straszliwego]} uwodziciela, który jak liść drżał na widok Marynki, ani biednego dziewczęcia, dla której świeża, młoda, marząca i rozmarzona rozmowa była niewymownym niebios darem.
Przypominała jej dawno przebrzmiałe rozmowy z kim innym. Marynka nie pokochała wcale tego zacnego, miłego, ale nieco zamłodego Witoldka, od którego umysłem, jeśli nie laty, była straszną i dojrzalszą, ale dla niego nabrała uczucia prawie siostrzanego, gorącej przyjaźni jakiejś, która nie będąc miłością, miała woń jej prawie.
Witold — a! Witold zakochał się najśmiertelniej, dwudziestoletnią miłością akademika, który się czuje poetą. Nigdy dotąd nim nie był, ale poznawszy Marynkę, napisał zaraz kilka sonetów, i począł zapalczywie czytać Schillera i Mickiewicza... Goethe dawniej ulubiony, już mu teraz nie przypadł tak do smaku, znajdował go za zimnym. Stosunek ten fałszywy, niewinny, gołębi ale mający pozory, które go potępić mogły, w końcu zaniepokoił Marynkę. Czuła się nim szczęśliwą, a sumienie mówiło jej, że niepowinna była spijać tego szczęścia z kielicha młodości cudzej, aby go nie wysuszyć. Nagle jak błyskawica olśniła ją myśl, iż jest niewdzięczną, że Witolda może nieszczęśliwym uczynić. Opamiętanie to przyszło zapóźno, ale raz uczute, wywołało energiczne postanowienie.
Popełniła błąd, powinna była zań odpokutować.
W każdej innej kobiecie słabość i powolność, z jaką dozwoliła się do siebie zbliżyć młodzieńcowi, byłyby potępienia godnemi, boby ją posądzić dozwalały o intrygę, o samolubstwo, o rachubę. Marynka zgrzeszyła tylko nieświadomością świata, tym rodzajem naiwności dziecięcej, która ją cechowała. Niepomyślała zrazu, iżby to kto mógł wziąć za złe, albo poczytać za zalotność. Gdy raz, nierychło już, przejrzała, zastanowiła się, przelękła swej płochości — gotowa już była opłacić ją największą z siebie ofiarą.
To było powodem tajemnym, dla którego, postrzegłszy roznamiętnienie Witolda, ostygła dlań nagle, i chcąc go uleczyć, chwyciła się myśli wyjścia za mąż za Larischa. Zsyłał go jej los za karę razem i ratunek. Tak ona sobie mówiła.
Przyznać musimy, iż bohaterkę naszę ocenić, uniewinnić, zrozumieć trudno. Pospolici ludzie obwinią ją pewnie. Będzie to na nieszczęście dowodem, żeśmy jej odmalować nie umieli. Każdy czyn człowieka, nawet ten, którego pozory często są potępiające — aby był ocenionym, musi być zważony na szali własnej, na podstawie charakterów, wychowania i dusznych intencyj. Źli we wszystkiem złe widzą, bo wszystko im do czynienia tego zła posługuje. Niewinność prawdziwa wymawia bez rumieńca wyraz dla zepsutych sromotny, i popełnia też często czyn niewinny, który zdala może się zdawać występnym.
Tak było z Marynką, która nie rychło dojrzała tego, że była więcej niż nieostrożną, że się stała intrygantką mimo wiedzy.
Wszystkie następstwa postępowania swojego ujrzała nagle jak na dłoni i przeraziła się. I w tejże chwili postanowiła złe, którego mogła się stać przyczyną, naprawić choćby ofiarą swej przyszłości.
Ostatni raz Witold się wkradł do Strzelna przed ostatecznem przyjęciem ofiary Larisch’a, Marynka z wyrazem męztwa wybiegła przeciwko niemu i podała mu dłoń drżącą.
— Co pani jest? spytał, wpatrując się w twarz jej zmienioną Witold.
— Mnie? mnie? nic, zupełnie nic — odpowiedziała żywo — ale jestem wzruszoną, bo się los życia mojego rozstrzyga.
Witold przerażony tem oznajmieniem nagłem, stanął jak osłupiały.
— Los życia? — pani? — cóż to się stało?
— To co dawno powinno było być przewidzianem, odpowiedziała, wywołując siłą uśmiech na usta. Siadaj pan, słuchaj spokojnie, opowiem panu wszystko.
— Wychodzę — za mąż.
Spojrzała na niego — Witold przemówić nie umiał.
— Cóż w tem dziwnego? musiałam dla samej spokojności starego ojca uczynić tę ofiarę. Jestem sierotą ubogą, jakaż mogła być przyszłość moja. Życie jest ciągłą zamianą, nieustannem kupnem i sprzedażą. Bogaci w ogrodach swoich hodują owoce na własne stoły, my ubodzy musimy najpiękniejsze oddawać — za kawałek chleba.
— A! pani — przerwał Witold — tak mówić się nie godzi — sprzedawać...
— Prawda, nie godzi się serca sprzedać dla dostatku, ale godzi poświęcić trochę pustych marzeń dla spokoju ojca starego. Nieprawdaż?
Nie — są rzeczy, są ofiary których ojciec wymagać, dziecko dać nie ma prawa.
Marynka się uśmiechnęła.
— Moja ofiara wielka w słowach — jest w istocie bardzo drobną. Cóż ja poświęcam?
— Serce!
— Serce moje pustką jest, panie Witoldzie. Będę dla was szczerą, jak dla — brata. Biła w niem nadzieja, miłość, życie, ale to wszystko pokrył mrok śmierci. Raz drugi już się te głosy nie odzywają w sercu kobiety. Czasem marzy, że słyszy ich echo, ale to złuda pragnienia.
Spuściła głowę smutnie.
Witold, jak wszyscy zakochani, sądził że uczucie rozbudził, nie mógł w pierwszej chwili wyrzec się wszelkiej nadziei, sądził że nie zrozumiał jej.
W najpoufalszych rozmowach dawniejszych między nimi, stokroć była mowa o miłości, na tym temacie marzyli oboje, ale Witold nie śmiał nigdy powiedzieć jej, że ją kocha, ani mógł być pewnym z jej wyrazów więcej czegoś nad przyjaźń czułą. Łudził się, tłómaczył sobie różnie jej słowa każde, były dlań dnie wielkich wniebowzięć i dnie czarnych otchłani. Pomimo to samo przyjmowanie go i rozmowy krzepiły jakoś i wiele w przyszłości spodziewać się dozwalały, miał nadzieję nadziei.
Teraz gdy mu ją nielitościwa wyrwała ręka tak niespodziewanie, siedział zabity.
To milczenie, bladość ta, nieśmiałość, niezmiernie utrudniły Marynce nielitościwą jej rolę. Byłaby czuła się silną w obec narzekań, oświadczeń, prośb. Umiałaby stanąć do walki z namiętnością; owo blade milczenie onieśmielonego chłopaka, którego wypędzała nielitościwie, wlało litość w jej serce, wyciągnęła doń rękę patrząc mu w oczy, w których odgadywała łzy powstrzymywane.
— Cokolwiek ze mną się stanie, panie Witoldzie, rzekła ze smutnym uśmiechem, zostań mi pan zawsze bratem i przyjacielem. Sam pojmujesz łatwo, że teraz nie możesz już bywać tutaj. Mój narzeczony mógłby to widzieć podejrzliwem okiem. Jam mu powinna oszczędzić nawet trapiącego posądzenia, nieprawdaż?
Witold nic nie mówiąc, zakłopotany wstał z krzesła, w sercu jego kłębiły się najsprzeczniejsze uczucia, po głowie przelatywały myśli rozpaczliwe i zuchwałe — ale jakież miał prawo wyspowiadać się z nich przed nią?
Samo poszanowanie dla nieszczęśliwej kobiety zamykało mu usta. Egoizm tylko mógłby wybuchnąć narzekaniem, a Witold nie miał go jeszcze. Nie dosyć żył aby w nim osiadł ten męt długich doświadczeń, te fusy zawodów i rozpaczy.
Żal mu było więcej jeszcze jej niż siebie — o sobie zapomniał.
— A, pani — zawołał wreszcie, zdobywając się na słowo — cóż to za piorun we mnie uderzył. Gdybym mógł przeczuwać że pani będziesz szczęśliwą!...
— Tu nie idzie o szczęście ale o spełnienie czary, która się życiem nazywa — odpowiedziała Marynka spokojnie. Wiesz pan przecie jak Sokrates pił cykutę; tak i my winniśmy wszyscy wychylić truciznę, gdy nam ją losy podają, bo losy są nieubłagane.
— Co do mnie — rzekła — cykuta moja zaprawna przecież jest złotem. Są takie i tacy co mi jej jeszcze pozazdroszczą.
Widząc że Witold stoi jakby się do wyjścia zabierał, rada może iż się wielka przygoda tak spokojnie skończyła, Marynka wstała. Usiłowała twarzy nadać wyraz swobodny.
— Panie Witoldzie, nie pogardzaj pan mną bardzo, nie jestem chciwą, ratuję starość ojcowską, a zresztą...
— A! pani! ja cię uwielbiam! wykrzyknął Witold wzruszony — ja cię rozumiem, i niczyje serce...
— Dość! dość! nie mówmy już o mnie, o niczem, trzeba zapomnieć wiele, i o wielu rzeczach nie myśleć.
— Zapomnieć! szepnął Witold. Była chwila milczenia — w oku Marynki pokazała się łza, rozumiała ona co cierpiał. Witold bohatersko znosząc ból nieukazany piękniał i podnosił się idealnie, jej samej żal też było tej młodzieńczej duszy, co się do niej przywiązała, ale trzeba się było rozstać niedoprowadzając do wybuchu tych żałości.
Wyciągnęła doń dłoń, spojrzeli sobie w oczy.
— Bądź pan zdrów — rzekła — i pamiętaj o mnie.
— Do śmierci! — wyjąknął Witold i wybiegł szybko za drzwi, bo go wyraz twarzy zdradzał. Drzwi się za nim zamknęły, a Marynka patrzyła jeszcze tęskno za nim, poszła do okna, widziała go uchodzącego bezprzytomnie. Odwrócił się, skinęła nie myśląc chustką białą. Witold podniósł rękę, stał chwilę, zwyciężył się i poszedł.
Marynka widziała go długo migającego za drzewami, biegnącego przez pole, potem mrok wieczoru zalał mgłami oddalenie. Została samą i łzy potoczyły się z oczów.
— Do śmierci! — powtórzyła cicho — a! to nie powinno trwać długo!
Nazajutrz rano bardzo, gdy podróżny wyszedł z gospody pod kogutkiem, jeszcze w niej spali wszyscy oprócz parobka, stróżem zwanego, który ziewając straszliwie, chodził z miotłą około domu i gdzie niegdzie uderzał nią po bruku, w przekonaniu że zamiata.
Zoczywszy tak rano wymykającego się gościa, stróż ów, człek doświadczony, mimowolnie posądził go o nieprawną rachubę na sen ludzki i intencyą sfiglowania zapłaty; wejrzenie którem zmierzył kulejącego wędrowca, wymownie to powiedziało, sparł się na miotle, wlepił weń oczy i milcząco zdawał go się pytać, czy myśli że go tak wypuści chyłkiem, bez opowiedzenia gospodarzowi. Podróżny, człek bywały, przeczytał niedowierzanie w twarzy człowieka i śmiać mu się zachciało.
— Dzień dobry ci — rzekł — już wiem co chcesz mówić, idźże się spytaj gospodarza, hę? nieprawdaż?
Stróż tą śmiałością zmieszany, splunął i zamiatać zaczął, nie odpowiadając słowa.
Ranek był chłodnawy ale piękny, mgły włóczyły się jeszcze ospałe po łąkach i polach, ale słońce podnosząc się, rozbijało je, powietrze było świeże, wonne, cisza uroczysta pierwszych dnia godzin tęsknotę jakąś miała w sobie.
Podróżny wszakże nie zdawał się złapać w tym uroczym natury widoku, szedł powoli, pomrukując, i sycząc gdy mu znużone przypominały się nogi. — Niekiedy siadał na brzegu rowu i spoczywał, dobierał wygodniejsze ścieżki z epikureizmem troskliwym. Czasem przekleństwo stłumione wyrwało mu się z ust, jakby narzekanie na to że mu Opatrzność nie dała choć pary koni i wózka na resorach.
Do Christianhofu była jeszcze dobra godzina drogi, ciepłe promienie słońca doskwierać zaczynały niepomiernie, szczęściem tu poczynały się laski po nad drogą, i wędrowiec mógł sobie iść w cieniu drzew wygodnie. Ranek ów piękny zmienił się już na dzień pospolity dość, tak jak śliczne dzieci wyrastają na bardzo zwyczajnych ludzi.
Z wielkiem podziwieniem swem, o kilkaset kroków od siebie, dostrzegł wędrowiec wprost, żywo, jakby ku niemu zmierzającego człowieka... Wpatrzył się w niego i począł się stojąc w miejscu uśmiechać.
— Ale mu było pilno! — mruknął cicho.
Idący naprzeciw był podobniuteńki do pana radcy Larischa, ale kapelusz słomiany przysłaniał mu twarz i ubranie miał wiejskie, ledwie nader skromne. Był to, tak! był to pan Larisch.
Wędrowiec ułożył minę szyderską, zuchwałą, i nim się spotkali, począł wołać, podnosząc głos.
— Pana radcę kochanego! Jakże mi miło przekonać się, że dawną przyjaźń raczyłeś mi zachować, że z niecierpliwości widzenia dawnego towarzysza, druha, powiernika, koadjutora, wyszedłeś na jego spotkanie!... Niechże ci złożę dzięki!
Zdjął nizko kapelusz i zgiął się we dwoje, witając radcę.
Ten był widocznie rozdrażniony, niespokojny, zniecierpliwiony, gniewny, o ile tylko radca handlowy nim być może nie ruszając powagi swojej... ale się powstrzymał.
— Wyszedłem do gospodarstwa i na przechadzkę, jak zwykle chodzę co rano — rzekł — ale gdy się tak trafiło żeśmy się spotkali, niezmiernie się z tego cieszę.
— Ja także! ja także! — zawołał, śmiejąc się wędrowiec. Składa się to wybornie — nieprawdaż?
Radca stanął, myślał chwilę.
— Słuchaj Erneście — rzekł głosem suchym, tego tonu nie lubię — przybyłeś tu widocznie w zamiarze widzenia się ze mną i — wyłudzenia coś odemnie, bądźmy otwarci, mów co chcesz... czego wymagasz.
— Ale kochany radco, począł Ernest, nie wymagam naprzód nic a nic — chciałem mieć przyjemność odwiedzenia cię i przypomnienia się tobie. Niegdyś, za lepszych dla mnie czasów, przeżyliśmy wiele chwil wspólnej doli, umaczaliśmy ręce nieraz w jednym sosie, po latach rozłąki, o! jak miło zobaczyć się znowu, uścisnąć i rozgadać o tem co było.
— Nie inny — mówił dalej — jest cel mej podróży. Jak widzisz, potrosze z musu zostałem filozofem; apostołowie chodzili pieszo, Diogenesowie i inni wielcy ludzie, dlaczegóżby Ernest Ratsch doktór filozofii nie miał pieszo chodzić? Szczęście nam obu, szanowny radco, nie równo służyło, mnie się nie wiodło i nie wiedzie, choć probowałem wszystkich sposobów zarobkowań jakie są na świecie, wy... wy dopięliście celu... Słyszałem! wiem! macie pieniądze, ordery, tytuł, i opływacie w błogosławieństwo Opatrzności. Widać żeśmy na to zasłużyli oba — ja na dziurawe buty, a wy na woskowaną posadzkę. Nie mam nic losowi do wyrzucenia, podziwiam tylko jego rozum, bo gdyby mnie dał to co wam, dawnobym to stracił, a w waszych rękach każda kruszynka owoc daje...
Rozśmiał się; radca był ponuro zamyślony.
— No mów, czego chcesz odemnie?
— Ale nic, chcę odwiedzić cię w domu, stary przyjacielu, chcę spocząć pod twoim dachem, nagadać się z tobą, nacieszyć, wytchnąć... obejrzeć twe gospodarstwo, a jeśli tak się złoży, co być może podobno, to i być na twojem weselu.
Larisch ruszył ramionami — nie wiedział już jak się odezwać, co powiedzieć.
— Prostą drogą najlepiejbyś doszedł do celu — rzekł wreszcie — po co te drwiny?
— Prosta droga zawsze najbezpieczniejsza, choć, kochany Chrystianku, nie zawsze się nią dochodziło! Co do mnie, ja, dalibóg — nie mam sobie krzywych do wyrzucenia, spacerowałem przez życie zawsze z chęcią wybrania najprostszego kierunku, ale wiesz, nie zawsze to można nie skręcić w lewo!
Z tego co mówisz, widzę — dodał — że ci mój powrót z Ameryki, gdzie tak łatwo o żółtą gorączkę, nie bardzo smakuje, że nawet zdajesz się nie zbyt życzyć odwiedzin moich... że drogie wspomnienia młodości nie są ci może tak jak mnie miłe. Mów... ja się nie pogniewam. Daj przykład otwartości.
— Powiedz mi coś robił w Ameryce — przerwał Larisch — pojechałeś nie bez grosza, z talentem, z nauką, z energią, do kraju, w którym wszyscy robią majątki, a wróciłeś...
— W butach podartych i o kiju — dokończył Ernest. Tak! to w istocie rzecz jest dziwna. Ty, gdybyś był na mojem miejscu, bez grosza, nauki, talentu; dorobiłbyś się milionów, jestem tego pewnym — ale — cóż chcesz? losu swego człowiek nie odmieni. Pamiętasz, Chrystianku, w jakich to okolicznościach myśmy się rozsta... wali?...
— Niemasz potrzeby przypominać mi, wszystko pamiętam doskonale — zawołał Larisch — pamiętam i to że jestem ci obowiązanym... i — chociaż uczyniłem już com tylko mógł, aby się z długu wypłacić — jestem jeszcze gotowym do ofiary.
— Ofiary! — rzekł Ernest — czy tylko to wyraz właściwy?
Larisch zamilkł.
Ale koniec końców — rzekł — co mogę zrobić dla ciebie, bo raz przecie trzeba mówić prawdę. Dałbym ci nie zapomogę ale majątek, w rok byś go utracił, dam ci pieniędzy, przehulasz je z nieznajomymi w pierwszej winiarni — co z tobą zrobić?
— Otruć albo utopić — odezwał się Ernest spokojnie, ja sam widzę, że na takiego trutnia innego nie ma ratunku. Ale, mój Chrystianku, ja sam ani się truć, ani w wodę iść nie mam ochoty — to darmo.
— Jakżeś mógł w tej Ameryce — zawołał Larisch, choć kawałka chleba sobie nie zapewnić?
— Jak? pytasz? w najprostszy sposób. Byłem profesorem, kopałem złoto w Kalifornii manu propria, trzymałem książki u kupców, Barnum pokazywał mnie za biletami, grałem Hamleta w Nowym-Yorku, służyłem krawcowi do regestrów... czas jakiś spełniałem urząd ober-kelnera w hotelu i mimo to wszystko zawszem się zgrał ostatecznie i marł z głodu. Widząc że w Ameryce widocznie klimat mi nie służył, musiałem się w końcu wybrać do Europy. I oto mnie masz! Z całego majątku zostało mi kilka cygar hawańskich puros, z których jedno wczoraj ofiarowałem oberżyście pod złotym kogutkiem, drugim mogę służyć tobie, a trzecie sam puszczę z dymem.
— Ale po cóż było powracać do Europy? — zawołał Larisch.
A! that is a question! zaśmiał się Ernest, dostałem czarnej melancholii i tęsknoty za krajem. Zachciało mi się, kiedy już koniecznie trzeba składać kości, złożyć je w ofierze na szuwaks ziomkom moim, matce Germanii.
Szli tak powoli.
— Mój Erneście — począł powoli Larisch, od żadnych obowiązków się nie wyłamuję. Zrobię co mogę, ale po cóż chcesz iść do mnie.
— Śmieszne pytanie? a dlaczegóż miałbym gdzieindziej?
— Dlatego że... proszę cię, sam miarkuj, zawołał radca, że tak jak stoisz.. przyjaźń twa i stosunek z tobą jest wielce kompromitującym.
— Nie przeczę, mam minę łotra i opoja. Dała mi ją szczodra natura, na to poradzić trudno. Pierwsze wrażenie zawsze mi jest nieprzyjazne, ale ty najlepiej wiesz, że zyskuję na bliższem poznaniu.
Larisch był zniecierpliwiony.
— Na wsi — rzekł — wszystko zwraca uwagę, z każdej najdrobniejszej rzeczy plotka się rodzi. Chciałżebyś mi szkodzić? Erneście, ty miałeś zawsze dobre serce, tyś mi był przyjacielem.
— Serce się trochę w drodze od upałów — popsuło — odezwał się Ratsch. Brakło mi pudełka hermetycznego, w którebym je mógł zamknąć. Przyjacielem twym jestem, ale mimo to, cóż z sobą zrobię? Co mam począć?
Gdybyś dotrzymując słowa mego, nadsyłał mi do Ameryki, choć tę maleńką pomoc, którą mi uroczyście przyrzekłeś? ale, wiesz to najlepiej, pisałeś mi zawsze, iż jesteś sam w biedzie, że, słowem dałeś mi mrzeć z głodu.
— Chciałem cię zmusić do pracy, do poprawy, do innego pojęcia o życiu.
— Głodem! niechże ci podziękuję! rozśmiał się Ratsch — a! tak! to była hungerkuhr, ale cóż? na nieszczęście pacyent szkaradny, kuracya się nie powiodła wcale — Ratsch począł się śmiać.
— Widzę, kochany Chrystianku, że ci nie będę gościem pożądanym, a wiesz, że nie lubię gościć, gdzie mi się gospodarz krzywi. Wiesz co, oto w cieniu tego drzewa, usiądźmy, zróbmy rachunek sumienia... i... któż wie? może sobie pójdę jak przyszedłem...
Larisch milcząco, ale z nietajoną radością przyjął myśl Ratsch’a i cofnęli się pod drzewa. Wędrowiec rzucił swe węzełki na ziemię i prosił siedzieć, zabierając sam miejsce na jednym z nich.
— Wiesz najlepiej — rzekł — w jakich rozstaliśmy się okolicznościach... Poświęciłem się dla ocalenia cię od hańby, któraby ci życie i karyerę zwichnęła... poświęciłem z nieopatrznością młodą. W nagrodę za to opuściłeś mnie, rachując, że do Europy powrócić nie potrafię. Z tego rachunku sam widzisz, że mi się coś należy. Gdybyś był dla mnie takim jakimeś być był powinien, nie dopuściłbym się długu, serce płaci za wszystko, ale gdy tego bankiera braknie, trzebaż inaczej rachunek załatwić.
Larisch milczał ciągle ponuro.
— Gdybym chciał porachować życie zwichnięte, pogubione na gościńcach nadzieje, troski, nędzę i t. p, cały twój milionowy majątek nie starczyłby na zapłacenie, ale ja jestem umiarkowany, mój Christianie. Dasz mi jeden dobry folwark, zagospodarowany porządnie, trochę grosza, którego zawsze potrzeba, żeby począć życie, jaki taki domek, w dziedzińcu musi być lipa niemiecka. Oto i dosyć.
— Nie żartuj — rzekł Larisch.
— Mówię co myślę — odparł Ernest. Byłeś nielitościwym dla mnie, aby mnie zmusić do pracy, ja też zamierzam cię wyleczyć z egoizmu, przymuszając do podzielenia się majątkiem. Hę! to tylko oddane... nie będziemy sobie nic mieli do wyrzucenia.
Zacięte usta i wzrok zdziczały świadczyły o uczuciach radcy, który milczał przybity.
— Cóż ty na to? — spytał Ernest, dobywając zwolna cygara.
— Mówmy seryo...
— Powtarzam, że nie żartuję — rozśmiał się Ratsch. Dałem ci życie moje, musisz mi dać na resztki pokruszonego życia...
— A gdybym — nie mógł? to co? — zapytał Larisch.
— W takim razie — począł doktór filozofii — przyznasz, że miałbym zupełną słuszność szukać sobie rachunku na innej drodze. Wiesz na jakiej? W czasie podróży, nie mając co robić, przemyśliwałem i przyszedł mi plan wcale niezgorszy. Gerstaeker dorobił się sławy i majątku piórem, czemużbym i ja nie miał próbować zużytkować talent — niezaprzeczony. Piszę wcale nie zgorzej, redagowałem nawet jakiś czas gazetę niemiecką w maleńkiem miasteczku i nigdy pono lepiej redagowaną nie była. Mam plan gotowy, opiszę naszę młodość, nasze wypadki, swoją i twoją historyą, wydrukuję ją z nazwiskami, przyznasz, że to będzie zajmujące, wydań dwa lub trzy się rozkupi, ja sobie sławę zrobię, no! i trochę pieniędzy.
Larisch popatrzył nań wzrokiem nienawiści pełnym, ale się powstrzymał od wybuchu.
— Tyś to gotów zrobić?
— Zupełniem przygotowany. Wydawcę nawet mam zamówionego w Hamburgu — rzekł Ernest.
— Ale tego uczynić nie możesz — dodał Larisch, bo pierwszym skutkiem książki byłoby pociągnięcie samego siebie do odpowiedzialności.
— Więc cóż? trochę zuchthauzu? zapytał Ratsch. Ale zdaje mi się, że ja nie mam nic do stracenia, i że gdyby przyszło do ostateczności, kara nie mnieby spotkała może, ale kogo innego. Zresztą, wrażenia zuchthauzu, dla człowieka chciwego wrażeń, wierz mi, nie są też do odrzucenia. Bywałem w Ameryce w gorszem daleko towarzystwie, na świeżem powietrzu, jak cię kocham.
Radca wstał, niespokojnem okiem spoglądał na drogę i okolicę, wśród której szczęściem nie widać było nikogo. Począł się przechadzać.
— Ile chcesz? ile? spytał głosem gorączkowym, stojąc przed Ratschem, dam ci — ile dać mogę, ale miejże litość nademną.
— Naprzód ją mieć muszę nad sobą — rzekł Ernest zapalając cygaro — to w porządku rzeczy.
— Ale gdybym ci dał milion, to go stracisz niechybnie — zawołał Larisch.
— Być może.
— I przyjedziesz znowu jak dziś.
— Tak, masz mnie za człowieka, który trzymając za gardło, gotów dusić dla wyciśnięcia pieniędzy. To niesłusznie — mówił Ratsch, daleko z większą sprawiedliwością jabym mógł pana radcę mieć za łajdaka, a przecież jeszcze do tego nie przyszło.
— Złamiesz mi życie, zwichniesz przyszłość, powstrzymasz na drodze, na której mógłbym zajść daleko, Erneście! czy się to godzi? na to, ażebyś ty grosz krwawo zapracowany puścił w pierwszej szynkowni.
Ratsch się rozśmiał.
— Jak chcesz — rzekł — com powiedział to zrobię.
Larisch począł się namyślać.
— Chodźmy do mnie, odezwał się pomiarkowawszy jakoś nagle, że tak ważnej sprawy na gościńcu przecież skończyć od kilku słów niepodobna. Posiedzisz u mnie, spoczniesz.
— Ależ to przecie kompromitować cię miało? nie życzyłeś sobie?
— To była myśl nierozważna! Co mi tam! Któż mi zarzucić może, iż starego przyjaciela biorę do domu, i, pójdziesz zemną.
Ratsch pomyślał.
— W tem nagłem postanowieniu widzę coś podejrzanego — odezwał się — ale mniejsza o to. Jeśli rachujesz na... dobroduszność moję, na nałogi, na... przebiegłość własną, na okoliczności przypadkowe, służące ludziom szczęśliwym, hm! boję się, żebyś się nie oszukał, mój Christianku. Szala losu czasem się od najlżejszego wiaterku przeważa na drugą stronę, i zdaje mi się, że ona teraz waży właśnie ku mnie.
— Więc chodźmy.
— Jeszcze słowo — rzekł podając rękę Larisch, od której przyjęcia uchylił się grzecznie wędrowiec, zapomnijmy na chwilę urazy, mówmy i bądźmy po dawnemu.
— Wam to łatwo, bo wy urazy do mnie nie możecie mieć żadnej, co się tyczy mnie, postaram się zapomnieć trochę...
Z za lasu wyjrzały zabudowania Christianhofu, które Ratsch instynktem odgadnął. Stanął i zdjął czapkę.
— Niechże się pokłonię rezydencyi twej, kochany Christianie, prawdziwie wspaniała! Daj go katu, co to jest być porządnym człowiekiem!
Smutno było w Mogilnie. We dworze tym w którym zwykle swobodna myśl panowała i śmiech dźwięczał wesoły, teraz wszystko ponuro się jakoś oblekło. Prezes od powrotu swego położył się, zachorował, sprowadzono lekarza, poczciwy przyjaciel domu nie znalazł żadnej choroby wyraźnej, ale zaród niebezpieczny jakiegoś niewytłumaczonego sił upadku, który wszystkie choroby mógł sprowadzić. Pan Roman był podrażniony, niespokojny, spał źle, nie miał apetytu, nie zajmowało go nic... upadek ducha jakiś go ogarnął. Żona wiedziała już o wszystkiem, ale postrzegłszy, jakie to wrażenie czyniło na mężu, nie śmiała mu przynajmniej czynić wymówki. Owszem ilekroć się o tem wspomniało, dodawała mu odwagi; posłano po p. Jacka, który miał dar rozweselania prezesa, ale go nie znaleziono w domu.
Do smutku, który wywoływała choroba zacnego ojca domu, przybył drugi, niezrozumiały a równie dla obu kobiet, matki i córki bolesny. Witold czuł się także od niejakiego czasu niezdrowym, zmienił się, zbladł, posmutniał, kaszlał. Wstrzymano zrazu na czas krótki powrót jego do Berlina, potem, za poradą doktora, matka uprosiła go, żeby dłużej na wsi pozostał.
Ojciec pierwszy dostrzegł tego niezwykłego stanu syna, i niepokój o niego przyczynił się do zwiększenia własnej jego choroby. Powszechnie utrzymywano, że Witold nieostrożnie chodząc na polowanie, musiał się któregoś wieczora zaziębić. Nikt najmniejszego podejrzenia nie miał, ażeby cierpienie jakie moralne ten stan sprowadzało. Dostrzeżoną zmianę humoru przypisano słabości. W istocie Witold z tego miłego, wesołego chłopca, zmienił się niezmiernie, stał się poważnym, zamyślonym, milczącym. Czytał wiele i dnie całe na czytaniu przepędzał, bo nagle na przechadzki i polowania chodzić przestał. W początkach ofiarował się nawet ojcu czytać głośno, ale że go o chorobę piersiową posądzano, matka i ojciec nie dozwolili, by się trudził. Nic nie zdoła dać wyobrażenia smutku, jaki ogarnął prezesową, którą najstraszniejsze dręczyły przeczucia. Biegała modlić się do kaplicy i płakać po kątkach.
Kazia także posmutniała, ale jako mężna niewiasta, objęła i zarząd domu i opiekę nad wszystkimi chorymi i bolejącymi, ojcem, bratem i matką. Ona musiała pamiętać o wszystkiem, poić, karmić a naostatek weselszą pocieszać twarzą. Uczuła się jakby powołaną do tego stanu siostry miłosierdzia. Nie dosypiając, nie jedząc, musiała przy całej trosce uśmiechać się jeszcze, aby smutek twarzy nie odzwierciedlał wewnętrznego cierpienia.
Prócz niej wszystko tu wyglądało posępnie, nawet poczciwy, stary sługa Luszycki, dusza na wzór pańskiej, uspokojona i miłująca się w pokoju, chodził teraz zwarzony, zapominając się w pełnieniu służby, osowiały, znękany.
Po kilku dniach przyjechał naostatek pan Jacek, którego konie zobaczywszy zdaleka, Kazia wybiegła, aby go przygotować i oznajmić mu co się u nich działo. Zwykle wesoły, hałaśliwy, dowcipny tym razem wujaszek także był nie w swoim humorze.
— Mój drogi wujaszku, zawołała witając go Kazia; zlituj się, bądź z ojcem i z mamą ostrożnym, ojciec od powrotu z miasta zdaje się, że zgryziony interesami jakiemiś zachorował, matka we łzach, Witold się ma czegoś źle, słowem ja głowę tracę. Nie trzeba ich niczem biednych draźnić.
— Witold? ale cóż Witoldowi się stało? — zapytał Jacek, czy i on...
— Tego ja doprawdy nie wiem, kaszle, blady, smutny, chodzi jak nie swój. Matka w trwodze o obu.
Jacek ruszył zlekka ramionami.
— No, no! — nie trwóżże się ty, to przejdzie. Romana znam, u niego troska długo nie trwa, on się otrząśnie i wstanie zdrów. Myślę, że i Witold ma jego naturę. A wy, biedne kobieciska, tylko się darmo naszlochacie. Bądź spokojna. Z tą myślą w istocie wchodził p. Jacek do dworu i ułożył sobie twarz wesołą, ale w progu zobaczywszy prezesa i Witolda razem, nie mógł pohamować zdziwienia. Prezes siedzący w krześle był blady, postarzały, ze śladami jakby długiej choroby na twarzy wyżółkłej i pomarszczonej. Na Witoldzie znać było boleść wewnętrzną i jakby gorączkę.
Tego się p. Jacek nie spodziewał; jedno wejrzenie powiedziało mu, że tu stały rzeczy gorzej niż sądził, i mógł się domyślać. Pani Anna wyszła naprzeciw brata milcząc, oczyma mu wskazując swoich, ze łzami powstrzymywanemi całą siłą. Choć przestraszony, pan Jacek zebrał się na swą zwykłą trzpiotowatość.
— Cóż to jest? otóż mi ślicznie! zawołał w progu, lazaret zrobiliście z domu! Ale pfe, Romanie, co tobie, otrząśnijże się.
— A! jak się masz — odparł usiłując się podnieść prezes, wiesz, stłukłem się w tej drodze czy coś, zaszkodziło mi, i jakoś niedomagam, a ot i Witold się zaziębił i stękamy wszyscy, bo i Anna niezdrowa. Tylko ta poczciwa Kazia jedna jeszcze na nogach.
— Ale bo, mój prezesie — siadając zawołał Jacek, ty wiesz starą naszę szlachecką metodę, nie trzeba się poddawać! Przypomnij sobie z pamiętników Paska, jak to oni dawniej choroby łamali, miodem, rybą, łaźnią, potami. Doktorów nie było, a natura przy dobrej woli człowieka, cudów dokazywała. Tylko się dźwignąć!
— A tak! kiedy jest czem, dobrze się dźwigać — westchnął prezes — ale gdy sił zabraknie?
— Wola siły wyrabia...
— A jak zabraknie woli? — cicho szepnął Roman.
— W takim razie niema ratunku, rozśmiał się Jacek, tylko ja nie przypuszczam, aby mężczyźnie, póki duch w piersiach, zabraknąć jej miało. Wola jest jak w zegarku sprężyna: pęknie, choćby cały był dobry, iść nie może.
Zwrócił zaraz pan Jacek rozmowę na inny przedmiot, naśmiał się, zaczepił Witolda... nie dobył z niego nic, oprócz kilku słów zimnych, i jakoś jego też smutek ogarnął. Tu dopiero zaczęły się zwierzenia. Wzięła go naprzód na bok pani Anna, aby się wypłakać, wyskarżyć i nagadać o mężu, potem o Witoldzie. Pan Jacek dodał jej męztwa. Wszystko złe pochodziło z tej omyłki, z tego nieszczęsnego Larischa, ale jakkolwiek to było nieostrożnością, jeszcze nic tak dalece nie zagrażało. Siostrze potrafił trochę wlać otuchy p. Jacek. Z kolei zabrała go Kazia, której żartobliwie odpowiedział. Potem sam on starał się wybadać Witolda — ale z niego nic nie dobył oprócz przekonania, że miał w sobie ukryte jakieś żądło wpite w duszę. Jacek zawsze w młodych ludziach skłonnym był domyślać się miłości — tu zaś najmniejszego jej śladu nie było, posądziłby go o coś w Berlinie, ale ta zmiana humoru nastąpiła na wsi.
Pozostawszy sam na sam z prezesem, Jacek całą usilność swą zwrócił na przekonanie go, iż zupełnie nie ma się czem martwić i całą rodzinę zasmucać... Zaręczył mu (czego sam wcale pewien nie był) iż w danym razie kredyt się znajdzie na zawołanie i Larischa spłacą. Roman, skłonny do nabrania otuchy, byłby może dał sobie wytłumaczyć wszystko na dobre, gdyby nie trwoga o Witolda.
— Ale już zresztą mniejszaby była o to — zawołał — zważ ino na Witolda, co mu jest. Chory! widocznie chory. W jego wieku taka jakaś choroba nieoznaczona, niebezpieczna.
— Mój prezesie — rzekł brat — powinieneś choć jak przez sen młodość pamiętać. Któż z nas nie miał i nie przebył takich tęsknic młodzieńczych. To jak ospa przychodzi i przechodzi, jak szkarlatyna i odra, ale to nic. Czy nie jaki romansik? hę?
— Gdzie? z kim? Jużciż się w starej garderobianie Anusinej zakochać nie mógł, a niema zresztą nikogo coby się kwalifikował — rzekł prezes. Gdyby to był romans i desperacya Filona... e! tobym się śmiał...
— A jeśli choroba — na to doktór. Chłopak silny, młody, odparł Jacek, niech się przejedzie, wyślij go w podróż, do Włoch, do Nizzy, gdzie ci się podoba. Zresztą jeszczeż tak groźnego nic nie widzę.
— Rozumem, ja sobie dowodzę podobnież, odezwał się prezes, ale mnie się strach jakiś uczepił, jakaś trwoga — rzekłbym przeczucie.
— Otóż masz, babą się stajesz na starość, o! dałbyś już pokój!
Na tem rozmowa się skończyła, a jakkolwiek nie wiele mógł podziałać na usposobienia familii, p. Jacek miał tę pociechę, że ku wieczorowi rozgadał, rozśmieszył, rozweselił nieco wszystkich, oprócz siostry. Prezes pierwszy powoli oddychać zaczął. W naturze jego było nigdy długo na jedno niecierpieć... Gdy się rozchodząc spać żegnali, Roman choć wzdychał już do życia widocznie wracał. Pani Anna nieskończenie bratu była za to wdzięczna.
Dano gościowi pokoje na górze, które zwykle zajmował a Kazia dopilnowała, ażeby mu tam na niczem nie zbywało. Pan Jacek wdrapał się na wschody jak zwykle, gdy sam na sam pozostał z sobą — milczący i ponury.
Ledwie tu wszedł i po udawanej wesołości miał czas wytchnąć, gdy ostrożnie bardzo otworzyły się drzwi, ukazała się siwa głowa i Luszycki wsunął się do pokoju.
— Przepraszam pana, ale to z obowiązku — rzekł stłumionym głosem — bo to widzi pan w domu rozgardyasz, może albo wody nie postawili, albo światła nie dość, albo czego potrzeba. Chciałem tylko obejrzeć.
— Dziękuję ci bardzo, mój poczciwy Luszysiu, ale po co ci było stare kości fatygować na wschody, jest, wszystko, jest, a ja nic nie potrzebuję.
Tak grzecznie odprawiony stary, zatrzymał się wszakże jakby mu się odejść nie chciało, oglądał się, uśmiechał, zagadał wreszcie.
— E, proszę pana, tak to się mówi, niczego nie potrzebuję, ale porządek domowy wymaga ażeby wszystko było jak się należy... Znałem takiego pana, co nigdy na noc wody nie pijał, ale jak mu karafki nie postawiono, całą noc zdawało mu się, że pić zapotrzebuje i nie spał.
Jacek się uśmiechnął. — Ja tych fantazyj nie miewam — odezwał się. Luszycki jak wkuty stał, patrzył i — nie odchodził, może sądził, iż go zagadnie gość, ale ten znużony milczał. Trzeba więc było samemu rozpocząć. Stary sługa zbliżył się i pocichu odezwał.
— A! panie! panie! jeszcześmy smutku takiego, jak teraz, w domu nie mieli. Czy pan widzi co to się ze starego pana zrobiło? — co z młodego?...
Pokiwał głową.
— No, stary byka strzelił, dodał — ale się to z miłosierdziem Bożem a waszą pomocą naprawi, a młody... tu zamilkł.
— Cóż młody? czy wy co wiecie? — spytał Jacek.
— Otóż bo to że wiem, a że tu nikt nic nie wie, jak w rogu, i niema z kim gadać.
Jacek zbliżył się żywo.
— Jużciż mnie powierzyć możesz.
— A pocóżem przyszedł — odparł stary zażywając tabakę; źle jest, źle, chciałem z panem się naradzić.
— Wszystko z tego Niemca poszło, począł wzdychając. Gdyby go tu licho nie przyniosło, nie byłby jegomość jeździł do tego Christianhofu i nie spotkałby na drodze tego Tygla i nie byłoby tu Tyglównej i biedyby nie było...
— Jak to? jak to? alboż.
— Tu, nikt, nic o bożym świecie nie wie, a pan Witold, jam to widział, odrazu w lecie na podwieczorku zagorzał do dziewczyny. Już tego dobrze nie wiem jak się tam do domu dostał, ale pod pozorem polowania latał, biegał, widywali się, siadywał wieczorami, oszalał. Toby jeszcze było nic, boby się wyszumiało, ale i tam Larischa przyniosło licho, panna mu się podobała, Niemiec się oświadczył i przyjęty, a paniczowi drzwi zamknęli przed nosem. I ot, z czego choroba.
Pan Jacek słuchał zdumiony uszom nie wierząc, załamał ręce, stał, milczał.
— Nikt nic nie wie!?
— Żywa dusza.
— Pewny jesteś tego?
— Jakbym pragnął być zbawionym...
— Cóż myślisz o tej dziewczynie?
— Dziewczyna — uczciwa, zacna, ale kobieta, a panicz młody, a pan, że sam niedawno młodym był, to może co poradzi.
Na to ostatnie słowo uśmiechnął się smutnie Jacek.
— Mnie się zdaje, że ze wszech miar dobrzeby było, gdybym się ja o tem z Witoldem rozmówił, hę? ale gdy mnie spyta zkąd ja o tem wiem?
— Powiesz mu pan, że z tego się tłumaczyć nie możesz. A zapewne, że rozmówić się nie byłoby od rzeczy. Pan Witold do drugiej i trzeciej godziny nie sypia, chodzi po pokoju jak błędny.
Jacek uścisnął rękę starego i pocichu, natychmiast spuścił się ze schodów. Luszycki mu poświecił i przeprowadził do bocznego skrzydła pałacu, w którem Witold miał mieszkanie. Zapukał lekko do drzwi i wszedł.
Zastał siostrzeńca siedzącego w fotelu i zadumanego głęboko.
— Zgadłem, że nie musisz jeszcze spać — rzekł wsuwając się — chciałem z tobą pomówić.
Witold zerwał się z siedzenia i podsunął krzesło.
— Jak wuj znajduje ojca? — spytał.
— Ojciec się ma lepiej, ale ja ciebie nie dobrze znajduję. Prawdę rzekłszy, przyszedłem cię wziąć na konfesatę.
— Mnie? — rzekł czerwieniejąc Witold.
— Słuchaj — począł Jacek siadając — bądź zemną szczery. Tyś nie chory, bałamucisz, ty się kochasz.
— Ja? — rozśmiał się smutnie Witold, pewien swej tajemnicy — ja? no, to w kimże?
— Chcesz bym ci po widział?
— Radbym — szydersko nieco odparł Witold.
— Doprawdy?
— W istocie, ciekawym.
— Masz we mnie ufność — Witoldzie?
— Zupełną — rzekł, ściskając dłoń jego nieco zmieszany siostrzeniec.
— Sądzę nawet, żem na nią powinien był zasłużyć — uśmiechając się mówił wuj — czemuż taisz się przedemną? Zdaje ci się pewnie, że twoja choroba sercowa jest dla wszystkich tajemnicą? — No — a ja ci powiem że wiem — o wszystkiem.
— Kochany wuju, począł poważniej Witold, jeśli wiesz wszystko, to powinieneś wiedzieć, że nie ma nic.
— Jak to? jak to? myślisz się zapierać? toby był bardzo zły znak? Nie chodziłeśże ukradkiem do panny Maryi, nie spędzałeś z nią wieczorów, nie miałeś schadzki? hę? widzisz.
— Tak, to wszystko prawda — odpowiedział Witold — ale wujowi zaręczyć mogę, że między nami słowa jednego nie było, któregobym na rynku przy stu ludziach nie mógł powtórzyć... a o miłości ani jej, ani mnie się nie śniło.
— A! to tego rodzaju sentymentalny sobie osnułeś romansik, kiwając głową począł Jacek — i cóż? dziewczyna nie poszła za przykładem Wandy, bo wolała Niemca, a ty...
— A ja już tam więcej się nie pokażę, ażeby ludzie bajek nie pletli.
— Wszystko to piękne, dobre, naturalne w twym wieku — dorzucił wuj, — ale jeżeli masz z tej nieszczęśliwej miłości dostać suchot i umrzeć dla panny Tyglównej...
— Niech mi wuj wierzy iż panna Tyglówna jest...
— No ideałem, naturalnie — to wiem, inaczej być nie może.
— Wuju!
— Siostrzeńcze, pozwól bym cię uścisnął i radził ci jechać do Berlina. Tam przybywszy, chodź regularnie na teatr, do ogródków, do Knolla, roztrzpiotaj się i zapomnij o ideale. Panna Tyglówna może być wartą korony, ale dla niej tragedyi w domu robić nie godzi się.
— Nikt nic nie wie!
— Bardzo ładnie! ale wszyscy widzą że schniesz i rozpaczają nad tobą.
— A ja prawdziwie nie rozumiem, co popełniłem.
— Spojrzże w zwierciadło, wyglądasz jakbyś istotnie popełnił występek i trawiony był zgryzotami sumienia...
Witold zamilkł. — Czego nie pojmuję, rzekł po chwili, to zkąd wuj mogłeś się dowiedzieć.
— Tak samo jak ja, dowiedziało się pewnie daleko więcej osób, rzekł Jacek. Wiesz włoskie przysłowie: miłość i kaszel schować się nie dają. Każdemu się zdaje że potrafi ukryć, a sekret wyda się zawsze. Dobrze jest na ten raz, że Niemiec nie wie i nie domyśla się niczego, ale mógłbyś był pannie Maryi zaszkodzić do zamążpójścia, a — sambyś się z nią nie ożenił.
— Dlaczego? — spytał Witold — dlatego że jest Marynką Tyglówną?
— Nie koniecznie — rzekł wuj — ale ty sam ochłonąwszy, postrzegłbyś żeś po młodemu kochał, nie ją ale — samę miłość. Takich omyłek bywa tysiące.
— Nie będę się z wujem sprzeczał, bo jej nie znasz — odpowiedział Witold — nie wystawię się na śmieszność, usiłując mu ją odmalować — ale — ale — zmilczę...
— No — to i ja także — ściskając go zawołał Jacek, milczmy oba. Wierzę ci, zazdroszczę, boleję, a koniec końcem, radzę to cobym sam sobie poradził: nie pozwalaj chorobie brać góry. Otrząśnij się, pracuj, baw, ale bądź panem siebie i mężczyzną. Rodzice cię kochają, masz dla nich obowiązki, powinieneś ochłonąć, uspokoić ich, wrócić do czynnego życia. Z miłości umierać się nie godzi. Ja, bądź pewien, słowa nie powiem nikomu.
Niechcąc przedłużać rozmowy, p. Jacek wstał. Zdało mu się bardzo skutecznem wrzucić tych kilka słów zimnych w duszę rozgorzałą, zamkniętą i dać im wewnątrz wziętym poskutkować jak lekarstwu.
Prezesa rozruszał pan Jacek, Witold wymógł na sobie trochę weselszą twarz, a gdy oni się uśmiechnęli, pani Anna i Kazia rozjaśniły już twarze, nadzieja wstąpiła w serca. Prezes z narzuconych mu pięciu tysięcy talarów skorzystał naprzód kupując synowi wierzchowca, a żonę z córką wyprawiając do wód. Sam jechać nie chciał, choć mu też doktór dla oderwania się od kłopotów domowych radził przejażdżkę. Pani Anna żałowała pieniędzy, ale.. mówiono sobie że to matce posłuży. Witold w kilka dni potem zażądał wracać do Berlina. Pan Jacek był tego zdania, że mu to nie mogło zaszkodzić i ojciec się zgodził.
Prezes jakkolwiek posępny, nie mógł długo pozostać ze strapieniem, ułożył sobie w kilka dni potem teoryą uspokajającą i już był pewien, że strachy owe daremne były. Wierzył bowiem zawsze w wielką uczciwość Larischa. Teraz mu też nikt się w tym względzie nie sprzeciwiał, aby go nadaremno nie trapić.
Z zadziwieniem dowiedziano się urzędownie w Mogilnej o tem, o czem Witold był już uwiadomiony dawniej, o zaręczynach Larischa z piękną Marynką. Przywiózł o tem pierwszy wieść stary Tygiel, który miał sobie za obowiązek przed prezesem swojem szczęściem się pochwalić.
— Mój dobry paneczku — rzekł, wszystko to ja wam winien, wszystko... a zatem nie może być, abyście nie raczyli do ubogiej chaty na wesele przyjechać...
Prezes podziękował, a zaledwie p. Marcin odjechał, pobiegł do żony i córki z nowiną. Witold się tam też znajdował, bo jeszcze się do Berlina nie wybrał.
— Proszę was — zawołał wchodząc — a to nowina nad nowinami! Panna Marya... wychodzi za mąż!!
— Za kogo? — spytały matka i córka. Witold się mimowoli zaczerwienił, ale tego nikt nie widział.
— No! zgadujcie...
— Ale niechże ojciec mówi! napadła Kazia... Któż to może odgadnąć.
— Za poczciwego (gadajcie sobie co chcecie) Larischa...
Kazia osłupiała i załamała ręce i z ust jej wyrwało się mimowolnie.
— Za starego.
— No, tak jest — rzekł prezes, stary on, ale rzeźwy i wielce miły...
Kobiety ruszyły ramionami, Witold milczał. Kazia po raz pierwszy znalazła go jakby nienaturalnym i instynktem kobiecym powzięła podejrzenie, ale znać tego po sobie nie dała.
— Ale cóż powiecie o człowieku... odezwał się Roman, czy to nie dowód, że tam jest serce poczciwe? Innyby szukał bogatej podżyłej wdowy, albo koczkodana z pieniędzmi, on bierze ubogą... to mi się podoba.
— Mój Romku, tobie to się podoba wszystko i każdą rzecz umiesz na dobre wytłómaczyć! odezwała się żona.
— Ty zawsze swoje...
Zaczęto się śmiać, ale Kazia uspokoić się nie mogła. Żal jej było Marynki, chciała ją widzieć i pomówić z nią, ciekawa była zajrzeć w głąb tej duszy zrezygnowanej na życie smętne... przykre... bez pociechy, bez słońca.
Nazajutrz potem Witold, którego podróż była zdecydowaną, wyruszył do Berlina. Kazia naparła się, intrygowała troszkę i w końcu postawiła na swojem, pojechały z matką do Strzelnej. Pana Marcina jak zazwyczaj w domu nie było, zastali Maryę samą i — spokojną, a nawet uśmiechniętą. Kazia jednak utrzymywała, że w niej jakąś znalazła zmianę, że była smutniejsza, zamyślona, mniej ożywiona. Dowiedzieli się od niej, że ślub oznaczony był za kilka tygodni.
W Christianhofie żadnych do niego nie czyniono przygotowań, pobielono dom i pomalowano ściany, jak co roku na wiosnę; zawieszono firanki nowe w salonie i na tem się skończyło.
Przybył tam wprawdzie nowy gość, a jak się zdawało na dłuższy nawet pobyt... ale tego postawił pan Larisch w pokoiku na dole, który jako tako wyrządzono. Nie był on wcale wymagającym. Słudzy nawet nie pojmowali jaki stosunek mógł zachodzić pomiędzy panem radcą, a tak niekorzystnie wyglądającym obdartusem. Tem bardziej oceniano jego dobre serce, gdyż Larisch bardzo troskliwie zajął się obmyśleniem wszystkich wygód dla onego przyjaciela młodości. Uważano i to, że w początkach przybyły przyjmował te dowody przyjaźni nader zimno, nieczule, szydersko i niechętnie, lecz zwolna złagodniał i pan Larisch tak go umiał uchodzić, iż się do niepoznania zmienił. Nie bardzo był zawadny, bo się, znać po przygodach doznanych, wysypiał całemi dniami, a przebudziwszy, z cygarem w ustach leżał dumając na łóżku...
Radca gdy chciał, umiał być łagodnym, uprzejmym, uprzedzającym, serdecznym. Czy w istocie serce tam grało, czy umiejętność zastępowania objawów jego mimiką kunsztowną, o tem trudno sądzić. Ludzie wszakże dawali się brać na tę słodycz, jak muchy na lep. Przyjaciela Ernesta nie wziął wprawdzie na nią do razu pan Larisch, ale stopniami go rozbroił. Całemi godzinami rozmawiali z sobą, gdy tylko Larisch był wolny. Rozmowy te dosyć jakoś ciężko szły i bywały burzliwe niekiedy w pierwszych dniach pobytu, potem płynęły już przerywane uśmiechami, jakby się z sobą doskonale porozumieli. Troskliwość gospodarza rozciągała się do nałogów przyjaciela, których znać zwyciężyć się nie spodziewał. Z jego rozkazu dostarczano mu cygar i napojów prawie nad miarę. Flaszka wódki zawsze pełna stała w pokoju. Piwo było na zawołanie i wina nawet nie brakło. Po uczcie tej opierał się wędrowiec z początku bardzo dzielnie, ale trzeciego czy czwartego dnia zacząwszy pić, nie wychodził już z dobrego humoru. Trunek wpływał też na sen, tak że wypoczynek w końcu składał się już tylko z flaszki i łóżka. Rozmowy mniej były częste. Znać się wygadali.
Pomimo przyjaźni dla Ratsch’a musiał wszakże myśleć gospodarz o bliskiem weselu i z tego zapewne powodu, jednego ranka po śniadaniu, zaproponował czyliby mu dogodniej nie było, w niewielkiej odległości, w drugim folwarku, w którym był dom mieszkalny, zająć sobie na górce dwa dogodne pokoiki.
— Widzisz Ratsch, będziesz tam swobodniejszym, jakby panem w domu, na niczem ci niezbędzie, a widywać się możemy i będziemy codziennie. Dom mam niezbyt obszerny, a żona choć najlepsza, potrosze go musi przewrócić i zechce urządzić po swojemu. Tobie to nawet być może dogodniej, a mnie...
— A tobie pozbyć się takiej załogi jak ja, takżeby było miło — rzekł Ernest, ja to doskonale pojmuję. Więc wiesz co, zgoda, ale my to urządzimy inaczej, przy całej mej dla ciebie przyjaźni, ja się tu straszliwe nudzę... z nudów piję, i wysuszę ci piwnicę... a w końcu czuję że się zaleję.. i to w suchy sposób. Czyby nie lepiej było, żebym się wyniósł do najbliższego miasteczka. W każdym miasteczku, choćby najskromniejszem, musi być wszakże towarzystwo, bilard, klub, Verein, kilku urzędników, profesorów i kilku próżniaków. Zapoznam się, będę miał towarzystwo i doczekam tam chwili naszego raz rachunku... gdy mi będziesz mógł co dać... abym co na swoją rękę począł.
Larisch potrząsł głową.
— Na to się nie zgodzę — rzekł, nie dla własnego interesu, ale przez życzliwość dla ciebie. Wpadniesz w najgorsze towarzystwo... nie można obrachować skutków... przytem jesteś do zbytku skłonny się wywnętrzać... a wiesz sam, że twoje nazwisko naraziłoby się na nieprzyjemności, trzeba obmyśleć środki nadania ci innego imienia, opatrzenia w papiery... Na wsi u mnie nikt się nie dowie o tobie, ani zwróci oczów, ale w miasteczku...
— Tak, to prawda, rzekł Ernest, do Zuchtbauzu się dostać nie mam ochoty... Rozpieściłem się tu u ciebie, zleniwiałem, a tam przymusowa robota... no... i wódki nie dają.
— A ja ci śliczniuchno na górce wyrządzić każę i będziesz tam jak u Boga za piecem... oto mi idzie że tu, gdy żona przybędzie, może być ciasno...
— Wyniosę się więc — rzekł Ernest... ale cię proszę niech to nie trwa długo ta villegiatura przymusowa. Wieś w starych idyllach wygląda ślicznie, ale od czasu jak zaprowadziliście poprawne gospodarstwo, guano, gnojówki i t. d, zwolennikiem jej być trudno, i ja w niej się nigdy nie kochałem. Nawet w Ameryce włóczyłem się po miastach tylko... Potrzebuję ludzi...
— Długo to potrwać nie może, rzekł Larisch, bo ja sam za tem pilno chodzę, ale... ale muszę ostrożnie.
— To wszystko dobrze, dodał Ratsch, tylko jeszcze warunek. Muszę się dowiedzieć do Torunia, mam tam interes... a w moich łachmanach podróżnych nie ma sposobu... Postaraj mi się o odzież przyzwoitą, któraby ludzkich oczów nie zwracała.
— Cóż za interes do Torunia? zapytał radca. Kogóż ty tam możesz mieć znajomego?
— To przygoda podróżna... i znajomość okrętowa, odparł Ernest... Na statku płynąc, zwłaszcza żaglowym jak ja, dla uniknienia zbytnich kosztów, chcąc niechcąc musi się znajomić. Przyjdzie morska cisza... Stoi się w miejscu nie ruszając pod ołowianem niebem tydzień, dwa, trzy... zajada starą słoninę śmierdzącą i fasolę gotowaną... choć umieraj z rozpaczy. Naówczas najdziksi ludzie, nie mogąc sobie w łeb wypalić, zbliżać się do siebie muszą. Na to nie ma ratunku. Na statku którym płynąłem, zetknąłem się tak z jednym osobliwszym człowiekiem, rodem z tych stron, synem profesora, który z miłosnej rozpaczy rzucił się do Ameryki, chcąc zrobić majątek, aby się z Dulcyneą koniecznie zaślubić.
— I naturalnie wracał goły, a Dulcynea pewnie za innego za mąż poszła.
— O tem nie wiem — mówił Ratsch — co się tyczy młodzieńca, ten awanturnicze przebył koleje, ale w końcu poszczęściło mu się. Dwa razy się rozbijał na morzu i wyratował, pracował jak parobek, marł z głodu, aż wreszcie dostał się do Kalifornii. Ja, com tam był, mogę zaręczyć wam iż istniejszego obrazu pieklą na ziemi widzieć trudno. Dziesięć razy na dzień groziła śmierć, wrażeń i wzruszeń było więcej niż chleba. W dodatku niemal wszyscyśmy wyszli z min złota golsi niż do nich przybyliśmy. Jeden tylko ów pan Antoni natrafił na żyłę rodzimą, umiał się ukryć ze swem szczęściem (inaczejby go niechybnie zabito) i zrobił sobie cale nieszpetną fortunkę. Ale trzeba być zakochanym, żeby mając w kieszeni kilkadziesiąt tysięcy talarów, skąpić sobie chleba do gęby. Jechał ze mną na statku żaglowym, i widać już wymęczony wprzódy, zachorował, ledwie na ląd wysiadłszy. Kto wie co się tam z nim stało. Mam zapisane rodziców nazwisko, radbym się dowiedzieć czy nieborak żyje.
— Niemiec? jak się zowie? — spytał Larisch.
— Nazwisko niemieckie, ale chłopak na pół już Polak, i temu przypisać należy, iż się tak szpetnie pokochał.
— A co ci tam pilnego o nim wiedzieć! — zawołał Larisch.
— Bom do niego przylgnął — rzekł Ernest, poczciwa, sympatyczna natura, serce gorące. Tylko na tym jednym punkcie miłości oszalały.
Zamilkli. Nazajutrz Ratsch posłuszny, wyniósł się z węzełkami swemi na drugi folwark, gdzie mu równie obficie dostarczano doborowych trunków, jak w Christianhofie. Co się tyczy odzieży, o tej, przy tylu innych zajęciach, zawsze jakoś Larisch zapominał, odkładano kupienie od dnia do dnia, a w podróżnych sukniach Ratsch ruszyć się nie mógł.
Nadszedł dzień wesela; stary p. Marcin chciał je odprawić jak najhuczniej, córka i przyszły zięć sprzeciwili się temu. Zaproszony prezes sam jeden przybył, z gości był jeszcze ksiądz Grzywa, a ze strony pana młodego przyobiecany syn nie stawił się z powodu choroby. Ratsch zaś z powodu iż mu krawiec pono jeszcze nie wykończył sukni. Nie było więc nikogo.
Zdaje się że wymówka syna trochę zabolała ojca, bo był do niego przywiązanym, ale spodziewać się też mógł, iż August na to nowe małżeństwo niemiłem musi patrzeć okiem. Na list oznajmujący o niem, odpowiedział dziwnie zimno i ceremonialnie, potem kilką dniami przed ślubem wytłómaczył się chorobą.
Tegoż samego wieczora państwo młodzi wyjechali do Christianhofu, a Marcin Tygiel pozostał sam po wyjeździe prezesa i pożegnaniu księdza. Długo chodził po pustym domku stary, zacierając ręce, to zasępiając się z kolei... Niewiadome wzruszenia, radość czy tęsknota po dziecku, podziałały nań tak, że po raz pierwszy od zmiany trybu życia poczuł palące pragnienie i — napił się wódki...
Mówiono wiele o małżeństwie Marynki Tyglówny, które wszakże w życiu dwóch rodzin prawie żadnej nie zrządziło zmiany. Można rzec, że i nowożeńcy pozostali po niem tak sobie chłodno obojętni, tak niemal obcy jak byli. Tylko Marcin Tygiel z wielkiem przerażeniem córki, opuściwszy się znacznie w gospodarstwie, powrócił do żytniówki.
Ratsch także nie pokazywał się już prawie w Christianhofie, tak mu było dobrze na folwarku sąsiednim, i z tem życiem próżniaczem a wygodnem, człowiek nawykły znać do ruchu, do przygód, do ludzi, skutkiem zapewne odosobnienia, które się dziwnie przedłużało — począł na zdrowiu podupadać. A że w inne lekarstwo żadne, prócz spirytusu, nie wierzył — pogorszył nim jeszcze chorobę. Pan Larisch bardzo troskliwie się o niego dowiadywał, odwiedzał. Sprowadził lekarza który coś szeptał i coś zapisał, ale wszystko to nie pomogło i w końcu Ratsch z łóżka już nie wstawał. Gospodarz ubolewał nad tem, że jednak nałóg był zbyt już wkorzeniony, nie śmiał go nagle pozbawić trunku, dostarczając go tak obficie jak wprzódy. Wprawdzie codzień prawił kazania z tego powodu, przekonywając Ratscha że się tem gubi, że niszczy zdrowie i t. p., to jednak nic nie skutkowało.
Ratsch pił coraz zapamiętalej — koniec był niemal przewidziany, w kilka miesięcy zjawiło się delirium tremens, zwiastujące zgon, bo siły były wyczerpane. Dano jednego wieczoru znać do Christianhofu, że Ernest ma się źle bardzo. Larisch pojechał natychmiast. Nim przybył, paroksyzm ustał, ale chory leżał w straszliwej gorączce, niemal dogorywający.
Radca wszedł na palcach i drzwi zamknął za sobą. Zobaczywszy go, Ratsch ostatkiem sił porwał się i siadł na łóżku. Wyglądał okropnie, usta miał zsiniałe, oczy nabiegłe krwią, ręce drżące, całe ciało wyblakłe i znędzniałe, jakby wewnętrznym spalone ogniem. Na widok Larischa rozśmiał się.
— Ani papierów, ani butów, ani sukni! ale wódki podostatkiem żeby się zapić!
Pokiwał głową.
— Wiesz kochany Larisch, że jesteś złym człowiekiem, wyjąkał Ratsch, bijąc ręką konwulsyjnie po krawędzi łoża. Nie chciałem wierzyć, żebyś mógł być tak niedobrym, ale dziś, dziś mi to jasno jak na dłoni. Udało ci się.
— Milcz, niewdzięczny — zawołał radca zmieszany — sam nie wiesz co pleciesz z gorączki.
— O! wiem! wiem! gorączka mnie pali, ale jest we mnie dwóch ludzi — dodał Ratsch — jeden co szaleje, drugi co na niego patrzy. Ten drugi przytomny, i — jeśli jest Bóg — Larischu! — zemstę Bożą na twą głowę wymodli.
— Erneście, nie pleć — odparł uspakajając się radca — cóżem ja winien, że cię nałóg nieszczęśliwy zabija.
— Tyś nic nie winien, jam się sam twoją wódką zabił.
Bełkotał coraz niewyraźniej Ratsch i padł na łóżko. Posłano po lekarza znowu, ale nim ten przybył, chory skończył życie w najokrutniejszych męczarniach.
Około zimnego trupa pozostał nieodstępny przyjaciel prawie do rana, boć musiał zebrać papiery i pozostałości, dopilnować aby nie nie zginęło, i uporządkować ową spuściznę. — Zapewne unikając dla rodziny zmarłego następstw niemiłych, gdyby prawdziwe jego nazwisko zostało odkryte, pan radca, szczęśliwym trafem dostawszy właśnie potrzebne, papiery, o śmierci zaszłej doniósł, pod innem imieniem podając zmarłego.
Wypadek ten przeszedł niepostrzeżony prawie, nikt się nieznajomym nie interesował...
Z domem Mogilskich, pomimo, że młoda pani nie miała wielkiej ochoty ściślejszych zawiązywać stosunków, radca pragnął być na jaknajprzyjaźniejszej stopie. Nie uszło to zapewne jego uwagi, iż źli ludzie usiłowali w prezesie obudzić przeciwko niemu podejrzenie. Radca ze swojej strony pragnął dowieść, jak dalece one były nieusprawiedliwione. Namówił więc żonę, aby z Kazią i prezesową znajomość odnowiła i zawiązała jaknajściślejszą, sam zaś tak był uprzejmym i miłym dla prezesa, iż nietylko rozproszył nieufność zaszczepioną, ale go sobie zupełnie zjednał.
Zdaje się że to było równie miłem dla stron obu. Larisch osamotnione wiodąc życie, znać szukał towarzystwa i uczuł całą wartość zacnego człowieka, prezes zaś nigdy może dobrej rady i pomocy przyjacielskiej więcej niż teraz nie potrzebował. Nigdy bowiem interesa i gospodarstwo nie szły oporniej i trudniej w Mogilnej jak w tym roku. Zwierzył się z tego prezes dobremu przyjacielowi i dobremu gospodarzowi, co zaiste było najrozumniejszem. Larisch uśmiechnął się tylko.
— Szanowny prezesie — rzekł — pozwól sobie powiedzieć, że wy wszyscy gospodarujecie po polsku, a to przestarzały sposób gospodarzenia, który konkurencyi z naszym nie wytrzymuje. Bez kapitału obrotowego i znacznego nic począć nie można.
— A gdy go kto nie ma? spytał prezes.
— Albo powinien majątku się pozbyć, lub pożyczyć.
— Jakto? pożyczyć?
— Taki dług nie jest straszny: powraca się on stokrotnie; jest to dług produkcyjny.
— A jeśli na hypotekę nie znajdzie? — zapytał prezes.
— Toż przecie przyjaciół i dobrych ludzi zawsze znaleść można, a ci i bez mazania hypoteki, na prosty kwitek dadzą.
Prezes zmilkł.
Larisch w parę dni narzucił mu się sam z kapitałem dziesięciu tysięcy talarów, które uważał za niezbędne do podźwignięcia gospodarstwa i porobienia ulepszeń. A że był człowiek delikatny, dawszy pieniądze jakoś znikł i usunął się na parę miesięcy. Tymczasem w Mogilnej nim przyszło do reform agronomicznych, nagle się interesa pogorszyły, tak, że nie było innego środka, tylko pożyczonego kapitała użyć na najpilniejsze wydatki.
Stosunek przyjacielski p. Larischa z domem Mogilskich ściślejszym jeszcze uczyniła przyjaźń Marynki dla Kazi z każdym dniem żywsza i rosnąca, a choć p. Jacek pełen był obawy, i ostrzegał, powtarzając bodaj jedyny wiersz łaciński jaki zapamiętał: Timeo Danaos, śmiano się z jego germanofobii.
Poczciwy Larisch był najlepszym przyjacielem rodziny i domu, coraz w nim nowe odkrywano przymioty; prezes mówił często, iż szczęśliwy był, że go poznał, że to istotnie był złoty człowiek.
Nawet owa głucho jakoś opowiadana historya o śmierci biednego Ernesta Ratscha wyszła na dobre Larischowi i milczenie jego o niej uważano za skromność, a miłosierdzie nad ubogim i moralnie upadłym człowiekiem, wysoko go w opinii podnosiło. Zdaje się że radca pilno też pracował nad poufałem zbliżeniem się do Mogilskich, i korzystał ze wszelkiej zręczności, która mu serce ich zjednać mogła. Nieświadomym sprzymierzeńcem jego w tej sprawie była żona, którą się umiejętnie posługiwać umiał.
Po długiej dosyć niebytności Witold też powrócił do rodziców i miał tu pozostać czas jakiś. Spotkanie z Marynką było nieuniknione, gdyż ona codziennym prawie była gościem w Mogilnej; ale przygotowana doń p. Larischowa, umiała wszelkie niebezpieczeństwo usunąć i znaleść ton przyzwoity, ośmielający Witolda zarazem, a mogący go powstrzymać w pewnem oddaleniu.
Witold na widok pięknej pani, dziś piękniejszej może niż kiedykolwiek była, rozgorzał na nowo, ale powaga jej i chłodna krew dała mu poznać, że nie może i nie powinien nic żądać nad przyjaźń serdeczną. Chłopak, który kochał poczciwie, poczuł się do obowiązku ukrywania swej namiętności i walczenia z nią. Nikt oprócz Marynki ani się tej walki domyślał...
Tak stały sprawy w Mogilnej i Christianhofie. W Strzelnie p. Marcin, napiwszy się raz nordhauserówki, zaniedbał gospodarstwo i nieco dumny z tak milionowego zięcia, spędzał czas w sposób niezbyt przykładny, jeżdżąc do miasteczka, zkąd regularnie skłóciwszy się powracał do domu, najeżdżając córkę, napróżno usiłującą odzyskać władzę nad nim dawną, i potrosze wyprawiając burdy ze starymi znajomymi, gdy nie było co lepszego do roboty... Larisch z nim był chłodny, na pozór nie zajmujący się wcale jego sprawami, ale chwilowo znać było, że go ten teść niecierpliwił i draźnił. Przyjeżdżał często nawet napiły, a w takim razie najmniejsze słowo poruszało go do straszliwych gniewów. Larisch wszakże ani żonie, ani nikomu na to utrapienie się nie poskarżył.
Jeden ksiądz Grzywa z całą swą otwartością Marcina łajał, groził mu i starego grzesznika nie oszczędzał. Tygiel milczał, ale po wyjściu księdza brał się do nordhauserówki.
— Na to on ksiądz, żeby gderał — to jego rzecz, księdza mus słuchać spokojnie, bo kogóż już będziemy słuchać, jeśli nie ich!...
Marynka w cichości często nad ojcem płakała — ale on zbywał ją śmiechem, nie myśląc się dać powodować nikomu. W gruncie może nie zły człowiek, długą niedolą był popsuty, a po niej nagłe szczęście obałamuciło go do reszty. Sam powiedział, że już na świecie nie miał co robić, tylko resztę dać należało mu się w zapłacie za dawne kłopoty i biedę.
Jakie było pożycie małżeństwa, o tem nikt wyrokować nie mógł. Widziano ich zgodnie, spokojnie i grzecznie z sobą obchodzących się, bez najmniejszej oznaki czułości. Larisch był dla żony uprzedzającym o tyle, o ile to w obyczaju niemieckim bywa; ona dla niego powolną. W domu rządził więcej sam pan niż pani, ale jej woli, jeśli ją rzadko objawiła w sposób niewyraźny, starał się zadość uczynić. Najciekawsi ludzie, co z najmniejszych oznak starają się tajemnice małżeństw odkrywać, tu nic wyszpiegować nie mogli.
Mówiliśmy, że po śmierci Ratscha radca przez troskliwość jakąś zabrał był papiery wszystkie, które się przy nim znajdowały. Między innemi był tam brudny zeszyt przez nieboszczyka doktora filozofii nakreślony, na pokładzie okrętu, który go wiózł z Ameryki. Dziennik ten pełen szczegółów, pisany z ironią gorzką i dowcipem, skrzętnie odczytał radca. Nie było w nim najmniejszej aluzyi do przeszłości, po większej części obrazki kreślone z natury bardzo trafnie, może przeznaczone przez autora do jakiego przyszłego dzieła.
Larischowa lubiła czytać, mąż raz rzucił przy śniadaniu na stół te papiery, w nadziei, że ją zajmą. Sam zaraz wyjechał do gospodarstwa. W istocie, Marynka z zajęciem, jakie każdy dziennik z życia rzeczywistego wzięty obudzą — czytać go poczęła. Od pierwszych wierszy zaintrygował ją ten człowiek, który ze wszystkiego dowcipkować umiał o głodzie i chłodzie. Zabrała z sobą zeszyt, do którego inaczej jak przez rękawiczki dotknąć się nie było można i poszła z nim do swego pokoju. Tu usiadła, sądząc, że czytanie potrwa chwilę, ale opowiadanie ciągnęło, zajmowało, przywiązywało i wstać a rzucić go nie było podobna.
Nagle wśród tego spokojnego zajęcia, ktoby był patrzył na Marynkę, przestraszyłby się wrażenia jakie dziennik uczynił na czytającej. Ręce się jej zatrzęsły, porwała się, chwyciła zeszyt, pobiegła do okna, jakby oczom nie wierząc, głuchy wykrzyk wyrwał się z jej piersi, stanęła wryta. Oczy biegły po kartach, które zdawała się pożerać łakomie, biegły, iskrzyły się, przerzucała stronnice, nie siadła, aż doczytała do końca. Wówczas dopiero rzuciła się na krzesło z oczyma suchemi, z piersią bijącą, i przycisnęła czoło rękami, jakby szukając myśli w rozburzonej wspomnieniami głowie.
Łatwo się domyśleć, że Ernest w dzienniku opisywał historyą biednego chłopaka rozkochanego, który nie był kim innym, tylko owym młodości towarzyszem Marynki. Jego wytrwanie, niebezpieczeństwa przebyte, podróż, choroba, jego wiara w przyszłość z którą powracał — do łez pobudziły nieszczęśliwą. — A ja! a ja! — rzekła w duchu — nie miałam wiary, wytrwania, nadziei i stałam się dlań...
Nie dokończyła ze łzami.
Z dziennika widać było, że wysiadłszy na ląd, zachorował Antek, — któż wie? umarł może, gdyż nie słychać było o nim wcale, lubo wróciwszy do rodziców, gdy się o losie Marynki dowiedział, mógł, zrozpaczywszy, popaść w nową chorobę. Czuła się winną w obec niego. W pierwszej chwili głowa się jej zawróciła, niepokój, nadzieja wprawiły ją w gorączkę gwałtowną. Musiała całej siły użyć, by się poskromić i nie dać nic wracającemu mężowi poznać po sobie. Pomimo to p. Larisch znalazł ją tak zmienioną, iż się zapytał czy się słabą nie czuje. Żona odpowiedziała mu, że czytanie rękopismu dziwne, przykre, głębokie na niej zrobiło wrażenie, któremu jeszcze obronić się nie mogła.
— Takie wrażenie — odparł sentencyonalnie Larisch — czyni każdy obraz z natury. Rzadko artystyczna prawda dosięgnie tej siły, jaką ma prawda życia...
Na tem skończyła się rozmowa.
Larisch, zawsze zatrudniony gospodarstwem i interesami, odszedł, Marynka zażądała, aby jej zaprzężono konie, chciała pojechać do ojca. Spełniono jej życzenia natychmiast; do Strzelna było niedaleko. Poruszona jechała tam w nadziei, że p. Marcina znajdzie w takim stanie, by z nim otwarcie mówić mogła. Wierzyła w jego miłość, potrzebowała rady i pociechy.
Było to w przedwieczornej godzinie. Tygiel znalazł się w istocie w domu, ale po obiedzie usnął w krześle, puściwszy z rąk fajkę. Turkot wózka go przebudził. Szczęściem dla niej był w istocie prawie zupełnie trzeźwy i myśl miał nie zamąconą niczem.
Widok córki, której uczucia nawykł był czytać na twarzy, zrazu go przestraszył. — Ha! Niemczysko już coś zmalować musiało. Marynka wygląda jak oparzona. Nie mała rzecz być musi, bo ona nie traci głowy łatwo.
Tak myślał Tygiel, witając się z córką i wpatrując się w nią bacznie. — Co ci to jest? — zawołał.
Marynka także usiłowała z twarzy ojca wyczytać, czy w tej chwili otwarcie z nim mówić mogła. Powiodła ręką po czole i z wyrazem boleści rzekła. — Ojcze kochany, córka przychodzi do ciebie po radę, pomoc, pociechę.
— Co się stało! — ryknął Tygiel — jeśli niemczysko winien, ja go na gorzkie jabłko stłukę.
— A! nie o niego idzie — przerwała Marynka.
— Więc gadaj! cóż? co ci jest?
Marynka siadła i drżącym głosem poczęła opowiadanie. Ojcu nie tajna była historya, o mało nie pobił się już z rodzicami Antoniego wówczas, gdy mu się żenić zabraniali. Córka powtórzyła mu co znalazła w odczytanym rękopiśmie.
— Ale bądź co bądź — odparł ojciec — jesteś żoną Larischa, niema co już o nim myśleć.
— Tak — zawołała Marynka — zostałam jego żoną, myśląc, że Antek nie żyje. Żadna siła ludzka... Zaczęła płakać, ojciec wstał zakłopotany.
— A co ja ci mam radzić, i co poczynać! Trzeba zostawić rzeczy, jak tam je Pan Bóg nastroi.
— Ale przynajmniej dowiedziećbym się pragnęła czy żyje. Rodzice przecież wiedzieć muszą o nim.
— Jeżeli żyje — zawołał Marcin — no, to ci z tego nic, bo uczciwą kobietą jesteś, a Larisch na rozwód nie pozwoli.
Marynka szepnęła cicho.
— Ja nie wiem!
— Jeżeli umarł, toś go też dawno w sercu pochowała, niema się co śpieszyć a szukać mogiły.
— Choćby mogiły — dodała córka.
Tygiel się rozczulił jakoś, westchnął. — No — rzekł, chcesz, to pojadę na zwiady, ale cię proszę cokolwiek jest i będzie, bezemnie kroku żadnego nie czyń.
— Tego pewnym być możesz.
Rozstali się po krótkiej rozmowie, Marynka wróciła do domu, a Marcin tegoż dnia pojechał do Torunia.
Można sobie wystawić z jakim niepokojem powrotu jego oczekiwała Marynka, zmuszona ukrywać go i przywdziewać tę maskę powszednią, której najmniejszą zmianę bystre oko męża rozeznać umiało. Dwa dni nie było o Tyglu ani słychu, ani wieści. Trzeciego dnia pieszy posłaniec przyniósł karteczkę, na której nabazgrał, że chory powrócił i życzy sobie z córką zobaczyć. Natychmiast zaprzężono konie.
W istocie pan Marcin chorym nie był, ale rozmówić się chciał z córką na osobności. Wszedłszy, rzuciła mu się na szyję drżąca, szepcząc — ojcze — mów — powiedz, umarł?...
— Żyje — bądź spokojną — odparł ojciec. Siadaj — pomówimy. Dobrze się stało, żem sam pojechał, inaczej mógłby był chłopiec zwaryowany sam tu przylecieć, bo już od kilku dni z łóżka wstaje. Rodzice mu powiedzieli, żeś za mąż poszła, ale to nie pomogło. Zabierał się uciekać, gdym przybył, ale go ojciec i matka, nie odstępując krokiem, dzień i noc strzegli. Dowiedziawszy się o nim, poszedłem wprost do domu. Chcieli mi drzwi zamknąć przed nosem, tylko że ze mną nie łatwo. Jak mnie zobaczył, tak padł prosto na szyję, wołając — coście uczynili, zabiliście mnie, zabili!
Ledwie go jakoś uspokoiłem, żeby pogadać rozsądnie.
Naprzód, nie głupim, nie przyznałem mu się, że przyjechałem umyślnie, powiedziałem żem się o jego powrocie przypadkowo dowiedział i rad byłem posłyszeć co się z nim działo.
— Ale, powiem ci — dodał Tygiel, juści nie mogę zaprzeć, że mi dawnego Antka coś nie coś przypomina, jednak minąłbym się z nim sto razy w ulicy i nie poznałbym go pewnie, tak się strasznie odmienił, zestarzał, zbiedniał, ogorzał... Nie — rzekł, jakby sam do siebie — niepiękny, wcale niepiękny. Zato, z jakie z pięćdziesiąt tysięcy talarów przywiózł z sobą...
— Będzie żyć? wyzdrowieje?
— Doktór mówi że wyjdzie.
Marynka złożyła ręce, jakby do cichej modlitwy.
— Czy mnie przeklina?
— A za cóż? — odparł Tygiel — sam sobie winien, jam mu to wręcz powiedział; żeby się był choć zgłosił. W istocie jednak okazuje się, iż do rodziców pisywał, tylko się oni z tem taili, sądząc, że mu ta miłość przejdzie, a miłość dla Marynki — rzekł p. Marcin tryumfująco — nie przeszła!
— Szło mi tylko o to, ażebym o jego losie wiedziała — szepnęła Marynka zarumieniona, reszty niech Bóg sam jak zechce dokona...
Nazajutrz p. Larisch zmuszonym był jechać do Berlina; o przyczynie nagłej podróży nie mówił żonie, ale z pewnych oznak domyśleć się mogła, iż potrzebował się widzieć z synem. Wszystkie jego kroki zawsze jakąś tajemnicą były okryte. Spytał na wyjezdnem Marynki czy będzie w Mogilnej lub u ojca, i czy ma dla niej konie przygotować, pożegnał ją jak zwykle z chłodną grzecznością i kazał się odwieść do pierwszej stacyi.
Od czasu powtórnego ożenienia ojca, stosunki jego z synem jeszcze były chłodniejsze niż kiedykolwiek. August dochodził do pełnoletności; nigdy on serdecznym nie był dla radcy, teraz stał się niemal zupełnie obcym. Dwa razy na parę dni ceremonialnie przybył do Christianhofu — okazał jawnie, że się tu nudził; postanowił wycieczkę zrobić do Turyngii, drugą razą do Szwajcaryi i więcej się nie pokazywał. Wszystko wiedzący ojciec wiedział i to, że August był nań zagniewany. Przy całej pozornej lekkomyślności burszowskiej, umiał się dobrze rachować, ożenieniu był nie rad, bo mu ono tylko czterdzieści tysięcy talarów matki zabezpieczało, a całą majętność ojcowską widział zagrożoną. Rachował też, że młoda żona wymoże zapisy, i że młode siostrzyczki i braciszki przybyć też z czasem mogą.
To go oziębiło dla ojca.
Larisch nie zmienił względem niego postępowania wcale; cierpiał, lecz nie mówił z nim nigdy o interesach, zdawał się czekać. Jednego dnia zatelegrafował do syna, iż potrzebuje się z nim widzieć, co wcale zadziwić Augusta nie mogło, bo właśnie w tych dniach dochodził do pełnoletności. Przygotowywał się on do doktoryzacyi, która mu karyerę urzędniczą otworzyć miała, a zarazem dożywał resztek burszowskiego żywota, po którym miało nastąpić owo wystygłe życie spokojne, którego każdy niemiec pragnie młodość wyszafowawszy co najprędzej, by mu zawadą nie była do przyszłości...
Odtelegrafował ojcu p. August, iż go oczekuje, i wiedząc, że oszczędny radca nie rad staje w hotelu, przygotował się na jego przyjęcie. Zajmował on wcale porządne mieszkanie przy Francuzkiej ulicy, którego jeden pokój oczyścić kazał dla ojca. Pozostała w nim tylko znakomita kolekcya fajek na ścianie, rapiery, maski i godła tego związku, do którego p. August należał.
Rad nie rad wybrał się nawet młodzieniec na kolej, aby ojcu nie chybić i przywiózł go z sobą do domu. Radca nie okazywał zrazu wcale z czem przyjechał, mówiono o rzeczach obojętnych. Rozmowa jednak wcale nie ożywiona, przedłużyła się dość późno w noc. Już p. August poziewać zaczynał, gdy Larisch przekonawszy się, że wszystko w domu spało i nikt im przeszkodzić nie może, wstał z pewną powagą i przed synem stanął.
— Panie Auguście — rzekł głosem podniesionym, przybyłem tu, ażebym się z tobą rozmówił jak z mężczyzną. Mam rzeczy wielkiej, największej wagi do powiedzenia, i o bardzo wielką też uwagę proszę.
— Dotąd wychowywałem cię nie odkrywając ci myśli moich, bom pragnął, ażebyś je sam w sobie życiem wyrobił. Czuwałem nad tem, aby ich genezę ułatwić. — Sądzę, iż się to stało. Ani ja, ani ty, idealistami nie jesteśmy, ale ludźmi z mięsa i kości, którzy zadanie życia i środki wiodące do spełnienia go pojmują jasno. Człowiek stworzony jest, aby wedle siły posiadanej ludźmi na korzyść swą owładnął a bezwiednie ideę, która społeczność jak do niej należy ożywia, urzeczywistnił. Po za tem są mrzonki tylko. Ideę społeczności, rzecz o której piecza nie do nas należy, wyrabia prawo ogólne. Do nas należy jak największą siłę pozyskać, i jak największą summę niezawisłości a potęgi, potęgą tą w warunkach bytu społeczeństw dzisiejszych jest — pieniądz, mienie. Bez niego nic. Geniusz redukuje się do talarów i przedstawia kapitał tylko. Przedewszystkiem chciałem być bogatym, i chcę, byś ty był bogatym. Mienie, to panowanie.
August wysłuchał tego wstępu i głową kiwnął na znak przyzwolenia.
— Jakkolwiek ci się zdawać może teraz, iż nie potrafiłem mojego programu wypełnić, proszę się z sądem zatrzymać.
Na jedną chwilę nie straciłem z oczów interesu mojego i twego.
August spojrzał znacząco i brwiami poruszył z niedostrzeżoną ironią. Ojciec mówił dalej.
— Jestem obowiązany dziś, gdy dochodzisz do pełnoletności, wtajemniczyć cię w to, com uczynił, wskazać co masz robić, wytłumaczyć, co ciemne. Być może, iż i ty do spełnienia mych planów będziesz mi potrzebnym...
— Jeszcze raz ci powtarzam, nim sądzić będziesz, wstrzymaj się. Powiem ci naprzód, że oprócz Christianhofu, już dziś mogę cię powitać, jako pana i dziedzica na Mogilnej, najpiękniejszej rezydencyi i najintratniejszym majątku w okolicy. Ty masz na nim czterdzieści tysięcy talarów, ja przeszło dziesięć, resztę pokrywa landszafta; gdy godzina wybije, majątek będzie naszym, a raczej twoim.
W oczach Augusta odmalowała się pewna radość, umiarkowana wszakże i niedowierzająca.
— Na tem nie dosyć — dodał radca zniżając głos. Pewien jestem, żeś mi za słabość, za winę poczytał ożenienie? — nieprawdaż?
Syn spojrzał ojcu w oczy, ale nie śmiał odpowiedzieć.
— Tego małżeństwa nikt niewtajemniczony, zrozumieć nie mógł, tym czasem ono mnie wiodło, nie odwodziło od celu. Wiedziałem wiele rzeczy, o których nikt nie wiedział. Omyliłem się w jednej rachubie, druga jak sądzę, zupełnie się powiodła. Ta panna wcale nie pospolitych przymiotów, obudziła była miłość w panu Witoldzie Mogilskim, rachowałem naprzód na niego. Byłby mi musiał rozwód opłacić, ale młody Mogilski mnie zawiódł, pomimo, iż dokładałem starań, aby się ta pasya w nim rozwinęła. Z drugiej strony przyszła mi w pomoc młodociana miłość człowieka, który teraz wrócił z awanturniczej podróży wzbogaconym i gotów jest wszystko Marynce poświęcić. Czekam na propozycye z tej strony, przyjść mającą lada chwila. Poczyniłem ku temu kroki potrzebne. Jest to kilkanaście tysięcy talarów zyskanych na jednej karcie.
Larisch zatrzymał się patrząc na syna, chcąc się przekonać, do jakiego stopnia uwielbienie w nim obudził. August stał w istocie osłupiały, poglądał na ojca, jakby uszom nie wierzył.
— Te rzeczy mówią się tylko między nami, dodał ojciec; mojem staraniem będzie, ażeby oba interesa dokonały się same przez się, bez mojego do nich widocznego dołożenia się, prawie mimo i przeciwko mej woli.
— Właśnie do jednego z nich pomoc twoja jest mi potrzebną — rzekł radca. Dochodzisz w tych dniach do pełnoletności, świat powinien sądzić, że my jesteśmy źle z sobą. Tłumaczy to aż nadto ożenienie moje. Ja na Mogilnej posag twej matki umieściłem, waćpan go natychmiast wypowiesz, mimo mej woli. Najusilniejsze starania w żadnym razie nie powinny cię odwieść od tego postanowienia, bo od niego nabycie Mogilnej zawisło. Ja także będę się starał, prosił, wstawiał, nalegał, tak mi wypada; ty pozostaniesz niewzruszonym.
Syn, który do tej pory słuchał milczący i nieodzywał się ni słowa, zawołał nagle;
— Ojcze... to prawdziwe arcydzieło przebiegłości i rozumu! ale cóż ludzie powiedzą?
— Ludzie nic powiedzieć nie mogą, bom nie popełnił najmniejszej nawet niedelikatności. Ja będę bronił tych nieszczęśliwych Mogilskich. Ich upadkowi zresztą winien nie jestem; jeśli nie my, ktoś inny byłby pochwycił ten smaczny kąsek.
Nie mam sobie nic do wyrzucenia. Byłoby szczerym sentymentalizmem z mej strony, gdybym unosząc się jakiemiś względy osobistemi, komu innemu dał wziąć to, co my zabrać możemy. Nieuczciwości nie popełniłem. Ale przecież ktośby tę Mogilnę musiał kupić, bo oniby się na niej nie utrzymali w żaden sposób. Katastrofę być może iż przyśpieszyłem, ale to dla nich jest raczej dobrodziejstwem, niż krzywdą. Zresztą Mogilskim pomożemy o ile się tylko da, aby wyszli z resztkami mienia cało, chociaż będzie tam tego bardzo szczupło.
— Nie mniej, chociaż to dla nas rzecz obojętna, zawołał August zamyślając się — wrzask znowu podniosą wielki, że ich wywłaszczamy.
— Na mnie nie mogą — odparł radca — ja stoję i stać będę na stronie. Ty zaś, człowiek obcy, pilnujesz swojego interesu. Jesteś pełnoletni, znasz ich zaledwie, stoisz na boku.
— Nie mogę wyrazić jak mnie to cieszy — uśmiechając się zawołał młody człowiek — to prawdziwie pańska rezydencya! Ten dwór stary zrzucę i wystawię mały zameczek z czerwonej cegły, prawdziwe cacko, dam herby nad drzwiami, gotyckie wnijście. Posiadanie dóbr rycerskich i zamku, nada nam charakter starej szlachty.
Widocznem było, że to najwięcej pochlebiało młodzieńcowi.
Ojciec pochmurniał nieco.
— Tak, pojmuję tę fantazyą — rzekł — ale nie życzyłbym tej chorobie junakierstwa dać wziąć góry nad sobą. Jest ona niebezpieczną czasami. Stare junkry nie łatwo przypuszczają do bractwa, wkup drogo kosztuje, a widzieliśmy przykłady tych, co wcisnąwszy się w to koło, nie długo w niem pożyli i wyszli zrujnowani.
August się chłodno uśmiechnął.
— Byłbym bardzo nieszczęśliwym — odezwał się — gdybym nie odziedziczył po was, ojcze, choć małej cząstki tego zmysłu praktycznego, który wy w tak wysokim posiadacie stopniu. Nie przeczę, że uśmiecha mi się wnijście do stronnictwa, które, bądź co bądź, jest dziś silniejszem niż kiedykolwiek, pomimo sykań demagogicznych i socyalistowskich, ale i to wiem, kochany ojcze, że szlachecka tarcza musi się oprzeć o dobrą podstawę, aby się nie obaliła. Urok dziwny pękł, siłę stanowi tylko trzymanie się rządu i pieniądze. Zresztą mamy środki okazywania zamożności nie kosztowne, i w tem wiek postąpił, nie potrzeba dziś ani dworzan, ani pachołków, ani licznej zgrai darmozjadów.
— Wrócimy do spraw naszych — przerwał radca. Po dojściu do pełnoletności, ty, bez mojej wiedzy i woli, na przekór mnie wypowiadasz kapitał, ja bronię Mogilskich.
— Ale ja swoję rolę rozumiem doskonale — rzekł śmiejąc się akademik, proszę mi nie ujmować, sądząc, że ją należy dyktować jak studentowi.
— Mogilna w pół roku zostanie sprzedaną przez publiczną licytacyę, do której ty staniesz z mojemi pieniędzmi. Zresztą dopłacić pewno nie przyjdzie wiele.
— A jeśli oni znajdą kredyt i kapitał mi spłacą? spytał niespokojny August.
— To być nie może — rzekł tryumfująco Larisch. O wszystkich kapitałach jakiekolwiek w okolicy najdalszej istnieją i są do rozporządzenia, wiem doskonale. Tam gdzie było potrzeba poczyniłem zabiegi, ażeby pieniędzy dostać nie mogli, czas jest właśnie wybrany tak, że ci, którzyby ratować chcieli, kapitałów podnieść nie będą w stanie. Musisz kupić Mogilnę, ale moja rola, mój udział, nie przeczę, ciężkim będzie. Radca starł pot z czoła.
August, zapaliwszy cygaro, przechadzał się niespokojny po pokoju, na jego twarzy znać było przelatujące sny i marzenia o zamku i dobrach rycerskich; zużyty i ostygły odzyskał prawie młodzieńczą żywość, bawiąc się tem rzuconem przez ojca cackiem lśniącem. Podszedł tuż, ujął radcę za rękę, strząsnął nią i pochylił się do ramienia, dziękując mu.
— Kochany ojcze — zawołał — daruj mi, byłem względem ciebie niesprawiedliwym, nie znałem cię dosyć. Dziś widzę, ile uczyniłeś dla przyszłości mojej. Więc nawet to ożenienie...
Radca milczący usiadł..
— To ożenienie — rzekł — było rachubą omyloną i jeszcze nie jestem pewnym, czy mi się ono wynagrodzi. W moim wieku inaczej nazwaćby się mogło szaleństwem. Rachowałem do zbytku na naturę zapalną Witolda, na jego namiętny narodowy charakter, na rozpoetyzowaną panią. Dziś liczę już tylko na amerykanina i na tym omylićbym się nie powinien.
— A jeśli ta rachuba omyli? — zapytał syn. Radca nie odpowiedział nic, potrząsnął tylko głową.
Dwaj rachmistrze zapuścili się w szczegóły wykonania i formalności, jakich interes wymagał; ojciec chciał jak najtroskliwszą dać instrukcyą synowi, aby potem już jej powtarzać nie potrzebował.
Rozmowa pociągnęła się długo w noc.
Powróciwszy do Christianhofu, radca zajął się jak zwykle gospodarstwem i interesami. Mniej przejęta własną boleścią kobieta, byłaby dostrzegła, że Larisch powróciwszy z wycieczki, badał starannie fizyognomią żony, ale czynił to ukradkiem, ostrożnie i nie dając po sobie dostrzedz niepokoju. Marynka nie domyślała się wcale, iż mąż tak dobrze był uwiadomiony o tem co się jej przeszłości i teraźniejszości tyczyło.
Po długich walkach z sobą, postanowiła nie uczynić już żadnego kroku i nie rozżarzać bolesnych wspomnień... Kosztowało ją to wiele, ale kazała sobie zapomnieć i wytrwać przy nowych obowiązkach, poświęcając im najdroższe serca nadzieje...
W domu szło wszystko po dawnemu, bez najmniejszej w życiu zmiany. Larisch był grzecznym jak zawsze, przyzwoity ale chłodny. Przez dni kilka po powrocie starego p. Marcina, wiadomości też od niego nie było, — gdy jednego poobiedzia odebrała Marynka od ojca kartkę, oznajmującą jej, że trochę niezdrów, radby się z nią zobaczył. Kartkę tę przyniósł jej sam mąż odczytawszy ją wprzódy, i badając wrażenie, jakie ona uczyni.
— Ojciec chory — zawołała żywo Marynka — chciałbym zaraz pojechać do niego.
— Zdaje mi się — odparł mąż — iż on życzy sobie widzieć się z tobą dopiero jutro.
Marynka spojrzała na kartkę.
— Ale im prędzej tem lepiej! zawołała.
— Jak chcesz, jak chcesz, tylko mi się zdaje, że dziśby nawet trudno było o konie.
— To tak niedaleko...
— Wierz mi, zatrzymaj się do jutra — dodał radca — wszak ojciec tak pisze, a człowiek mi mówił co przyszedł z kartką, że tak chorym nie jest, aby się obawiać o niego można. Widział go przechadzającym się.
To mówiąc, spojrzał na żonę, która stała zdziwiona. Larisch miał widocznie powody jakieś niewypuszczania jej dnia tego, a że umiał na swojem postawić — namówił ją na to czego żądał.
Wszystko było rachubą w tym człowieku, i na ten raz szło mu wielce o to, ażeby Marynka nie przybyła zawcześnie; był bowiem uwiadomiony sekretnie, że Marcin miał nazajutrz u siebie zapowiedziane odwiedziny pana Antoniego. Znając żonę, wiedział że zawczasu się dowiedziawszy iż ma przybyć, uciekłaby niezawodnie, unikając spotkania, a szło mu o to, aby ułatwić widzenie się z przyjacielem młodości.
Wszystko było jak najgrzeczniej ukartowanem.
Nazajutrz rano Larisch zapowiedział, że jedzie do Mogilnej, aby się o zdrowiu prezesa, który często zapadał, naocznie przekonać. Prawie jednocześnie, gdy Marynka wyjeżdżała do Strzelna, on wyruszył do Mogilnej.
Znalazł wszystkich, jak zwykle, zebranych w kółku serdecznem, które rodziny szczęście stanowiło. Prezes, mając przy sobie żonę, córkę, syna, zapomniał o troskach, o chorobie, odzyskiwał wesołość, świat cały i ludzi widział z anielskiej ich strony. — Gdy dano znać o przybyciu Larischa, podniósł się z krzesła i pośpieszył na jego spotkanie, chociaż, cierpiąc na nogi, z ciężkością się poruszał. Kochał bardzo tego poczciwego Larischa i czuł się w obowiązku kochać go za wszystkich co go nienawidzili.
— Jak się masz, kochany radco — zawołał — ot toś mi niespodziankę milą uczynił. Siadajże, proszę.
— Jak zdrowie, bom się tylko o nie spytać przyjechał.
— Cóż chcesz! stare drzewo skrzypiące, ale mam się lepiej...
Zagajona tak rozmowa poszła gościńcem powszednim, mówiono o przerozmaitych rzeczach, a że ani pani Anna, ani reszta rodziny nie dzieliła owego zapału ojca dla Larischa, wszyscy aż do Witolda powysuwali się zwolna i zostawili ich samych.
— Jeździłeś, słyszałem, do Berlina? — zapytał prezes.
— A tak, tak, musiałem — rzekł wzdychając ciężko Larisch i oczy spuścił. Radca popatrzył nań z serdecznem współczuciem.
— Cóż to tam? jakiś niedobry interes? spytał.
— Interesu nie miałem żadnego, rzekł Larisch, wielce zasmuconą czyniąc sobie minę, ale miałem domową sprawę niemiłą. Nie będę przed kochanym prezesem taił tego, bo wiem że mi sprzyjasz. — Mam domowe familijne zmartwienia... Moje ożenienie zupełnie odstrychnęło syna odemnie. Boli mnie to wielce, bo go kocham.
Tu Larisch, wzdychając znowu, potarł oczy, aby poczciwy prezes mógł go posądzić, że łzę wybuchającą wstrzymuje. Łzy nie było na powiekach, ale się oczy zaczerwieniły. Prezes położył mu rękę na kolanach i rzekł.
— Uspokój że się, nie martw... to z czasem przejdzie. Przekonać się musi o zacności tej kobiety... uprzedzenie zniknie i wszystko to jak najpiękniejszą zgodą się skończy...
— Daj Boże — rzekł Larisch ponuro — ale też z wielu innych względów nie jestem kontent z syna. Nie mam sobie nic do wyrzucenia, gdyż wychowaniem jego zajmowałem się jak najstaranniej i nie mogłem uczynić tego com sobie życzył. Wpływy młodzieży, sama stolica może podziałały nań tak, że mi z niego pruskiego junkra zrobiono... Nie mam najmniejszej nad nim władzy, nie słucha mnie, przeciwia mi się, a teraz gdy doszedł do pełnoletności, obawiam się, ażeby nie postawił mi się wbrew nieprzyjaźnie...
— Ale zmiłuj się! radco kochany — zawołał Mogilski, to nie może być, to niepodobieństwo. Pessymista jesteś, widzisz zbyt czarno...
— Znam mego syna — rzekł radca, twarda i nieugięta natura...
— Toć wreszcie nic ci tak przykrego uczynić nie może, bo ręczę, że choć twardy, ale szlachetny wziąć musiał po ojcu charakter...
To mówiąc, prezes uścisnął sąsiada... Nie smuć się, proszę, zawołał — nie przewiduj... wszystko będzie dobrze...
Rozmowa skończyła się kilku westchnieniami.
Larisch spojrzał parę razy na zegarek, był jakiś niespokojny, podraźniony, przebąknął coś o pilnych interesach i chciał się żegnać. Mogilski go wstrzymywał.
— Chętniebym został — odpowiedział, ale i żony mojej niema w domu, muszę powracać. Któż wie, może nawet zajadę do Strzelna, bo dali nam znać, że stary pan Marcin chory i żona tam do niego pojechała... Jestem o nią niespokojny... Tak przywiązana do ojca!!
Prezes tak słuszne pobudki pośpiechu widząc, nie chciał już się napraszać, aby został. Jakoż pan Larisch siadł do wózka i kazał jechać do Strzelna.
W drodze, jakoś już nie zbyt daleko ode dworu, przypomniał sobie, że konie mogą być w domu potrzebne, a bryczka druga już jest w Strzelnie, odprawił więc swoję do Christianhofu, a sam poszedł pieszo...
Gdy Marynka przybyła do chorego ojca, zdziwiła się wielce spotykając go uśmiechniętego dziwnie w progu izby; Tygiel był w humorze wybornym i twarz jego nie okazywała najmniejszego śladu choroby. Miała wszakże na sobie wyraz jakiś dziwny, niezwykły, który Marynkę prawie przestraszył.
— A! chwała Bogu, napróżno mnie zaniepokojono — zawołała — ojciec zdrów.
— Jak ryba, moje dziecko — odezwał się Marcin, ale musiałem ci napisać żem chory, boby może niemczysko z końmi dziwaczył. Chodź ino, chodź — dodał, wiodąc ją za rękę.
W tej chwili ustąpił nieco na bok i w pokoju, stojący przy stole, blady, okazał się mężczyzna, którego oczy ciemne wlepione były w Marynkę, nim go spostrzegła z wyrazem upojenia, szczęścia i strachu razem. Człowiek ten był młody jeszcze, ale znać przecierpiał już bardzo wiele. Lice miał spalone, ogorzałe, wyżółkłe... z którego młodzieńczych rysów pozostały tylko główne linie, typ szlachetny, przypominający Schillerowską maskę. Znać było, że nie żył jeszcze długo, ale zarazem, że przebolał straszliwie, że młodości nie postradał całej, ale ją nad miarę w walce ciężkiej wyczerpał. Czoło było obnażone wysoko, włos zrzadły, ciemnemi smugi obwiedzione powieki, usta sine... Ręce, które trzymał sparte na stole, drżące, wybielałe były chorobą i osnute jak siecią wydatnemi żyłami sinemi.
Marynka spostrzegła go i stanęła jak wryta, chwilę trwała jakaś niepewność, wahanie, przestrach, chwyciła się za czoło i żywo pośpieszyła ku niemu, ale z powagą i odzyskanem panowaniem nad sobą.
— Antoś — zawołała.
— Cień mój tylko — wyjąknął młody przybysz... mogłażeś mnie... pani (dodał pośpiesznie) poznać.
— Rysy się nie zmieniają, póki się dusza nie zmieni, szepnęła Marynka, postępując ku niemu. A! przecierpiałeś tyle... słyszeliśmy, ja wiem.
— Zapomniałem już o wszystkiem — zawołał Antoś biorąc jej rękę, którą zaledwie dotkniętą ustami jego, cofnęła z jakimś przestrachem.
Potem milcząca, podniosła tę rękę i na palcu pokazała mu złotą ślubną obrączkę.
Antoś pobladł jeszcze, spuścił oczy — milczał.
Tygiel patrzył na tę scenę, założywszy ręce na plecy i ruszał ramionami.
— A to piękne przywitanie po tylu latach, zaśmiał się — począł głową potrząsać. Cóż ty mu pokazujesz pierścionek — rzekł do córki, wie on dobrze co się tu stało, ale z niemcem małżeństwo nie bardzo tak dalece ważne, to zobaczymy. Siadaj, Marynko, i przyjmże starego przyjaciela po ludzku.
Ale Marynka zdawała się nie słyszeć nic, pogrążona była w zadumie jakiejś, drżała, obawiała się ust otworzyć. Antoś onieśmielony, dotknięty jej pozornym chłodem, zmieszany był widocznie.
— Niech mi pani przebaczy — odezwał się w końcu głosem słabym, że ośmieliłem się tu przyjść i prosić pana Marcina, abym się z panią mógł zobaczyć. To chwila dla mnie stanowcza. Jeślim powrócił i stoję tu żywy przed wami, tom winien sile jaką mi dało szczere, głębokie przywiązanie do pani. Przybyłem zapóźno, niestety, ale od was zależy, abym jeszcze był szczęśliwym; żadna ofiara z mej strony nie będzie zawielką, jeśli nią okupię to szczęście, którego pragnę, za którem goniłem narażając sto razy życie; od was zależy przyszłość, zlitujcie się...
Spojrzał na Marynkę, która stała cała drżąca, słowa rzec nie mogąc.
— Ale co to gadać długo i darmo — zawołał Tygiel. — Kochasz go Marynko, rozmyślać się niema co, niemiec odstąpi rodzone dziecko, byle mu się opłaciło, a co o żonie, to już ani mówić. — Jeśli ty się zgodzisz, ja z Larischem pomówię.
Antoś się zbliżył i ujął ją za rękę zwolna, przyklękając mimowoli, wlepiając w nią błagające wejrzenie..
— Maryo droga...
— Cicho... wstań — odezwała się poważnie — rozważ co masz czynić, zostaw mi chwilę do namysłu... w głowie mi się zawraca.
Młody człowiek przestał nalegać — Marcin zdala stojąc za córką, dawał mu znaki, ażeby nie tracił nadziei. Marynka, która się słabą uczuła, siadła.
Ojciec udał w tej chwili, że mu coś pilnego wypadło do załatwienia i wysunął się do bokówki, co widocznie przestraszyło Marynkę. Starała się ona całą siłą poskromić uczucie rozbudzone widokiem biednego człowieka, którego twarz malowała dobitnie i to czego doznał po latach rozstania, znajdując się znowu przy niej.
— A! jakżem szczęśliwy! — zawołał — jakżem szczęśliwy, że mi sił starczyło na powrót, żem nie umarł wysiadłszy na ląd, w progu nowego życia... Żyłem tyle lat, niewiem już wiele, ciągle tą myślą powrotu, a życie było gorączkowym snem strasznym. Opowiedziećbym nie potrafił przygód, przez które przeszedłem...
— Ja wiem wszystko — odpowiedziała Marynka, rada że rozmowa się tak zwróciła — przypadek dziwny, cud jakiś dał mi w ręce dziennik biednego człowieka, który z tobą płynął na jednym okręcie. Opowiadaliście mu swą historyą, on ją spisał, z tych notat ja się jej nauczyłam.
— Któż to był? — mglisto coś przypominam sobie. Ernest Ratsch? najbiedniejsza istota złamana, jaką mi się spotkać trafiło...
— Cóż się z nim stało?
— Umarł!
— Umarł. Jeśli się nie mylę, on tu miał, opowiadał mi, kogoś — przyjaciela lat młodych, do którego śpieszył, w nadziei...
— Mojego męża.
Antoś przestraszony, z załamanemi rękami odskoczył usłyszawszy.
— Ale nie, to być nie może, z tego co mi opowiadał o swoich stosunkach, o...
Marynka ciekawa, pytające oczy nań podniosła.
— Więc pani byłabyś żoną tego, z którym Ratsch młodość przepędził, na którego pomoc teraz miał prawo rachować! Czy pani wiadomą ta historyą?
— Nie wiem nic więcej nad to, że p. Larisch (tak go nazwała mimowolnie Marynka) przygarnął go tu, zajmował się jego losem, pomagał mu... ale człowiek złamany chorobą, życiem, umarł wkrótce...
Antoś zdawał się mozolnie w pamięci odszukiwać szczegółów słyszanych od Ratscha i zapomnianych na poły. Ratsch nie miał żadnego powodu ukrywać swych przygód przed towarzyszem podróży, i aż nadto szczerze mu się z nich spowiadał... Antoś wiedział więc wszystko co się tyczyło charakteru Larischa, i obejścia się jego z przyjacielem młodości. Ta myśl, że czysta i idealna Marynka jego, związana była ślubem z człowiekiem, którego charakter w całej ohydzie malował mu zmarły — nabawiła go razem obawą i otuchą. Mniej się czuł winnym, iż mu chciał żonę odebrać, której nie był godnym; ale zarazem czuł, jak walka z niegodziwym i przewrotnym stawała się ciężką. Wśród tego zamyślenia i milczenia długiego, Marynka przypatrywała się przyjacielowi młodości, jakby myśli jego odgadnąć chciała.
— Więc wasz mąż — odezwał się Antoni — był tym, do którego Ratsch jechał, w nadziei...
Potarł ręką po czole, jakby odpędzał myśl natrętną, i znowu mówić przestał.
Rozmowa zwróciła się od tego przedmiotu na podróż i przygody Antosia, o których z uśmiechem bolesnym opowiadał.
Pamiętna rękopisu Ratscha, Marynka przerywała mu dopowiadając, nie znacznie ona też, zrazu ostrożna i małomówna, dała się unieść wspomnieniom, sympatyi, politowaniu nad Antosiem, który o męczarniach swoich rozpowiadał z krwią zimną, niekiedy z uśmiechem szyderskim. On już był doznał wszystkiego: topieli, konania, głodu, ran, znużenia co zabija, brakło mu tylko słowa obojętnego, aby cios ostatni zadało. Miałaż je wymówić i ta, dla której on cierpiał tak wiele? Byłoż zresztą grzechem okazać mu przyjaźń siostry i serce ludzkie?
Zapomnieli się tak gwarząc oboje, ojciec nie powracał. Antoś ujął jej rękę i pochylony spowiadał się z życia całego. W tem cicho, niepostrzeżenie otwarły się drzwi, i gdy Marynka czując obcego, podniosła oczy, ujrzała przed sobą męża, który stał zimny, szyderski, ze złożonemi na piersiach rękami. Twarz jej pobladła śmiertelnie, z dłoni Antosia wyrwała rękę; przybyły zwrócił oczy strwożony, i zobaczył — nieznajomego. Domyślił się w nim Larischa.
Po pierwszem wrażeniu nieokreślonem, coś nakształt radości przebłysło po jego licu zczerniałem. Wstał, wyprostował się, i zasłaniając sobą Marynkę, wyzywająco stanął naprzeciw przeczutego nieprzyjaciela.
— Jestem radca Larisch — rzekł zimno — skłaniając nieco głowę gość niespodziany.
— Jestem Antoni Berger — odpowiedział śmiało młody.
— Miałbym prawo spytać zkąd tak blizka z żoną moją znajomość? — przebąknął radca.
Marynka wstała i chciała przemówić, ale w tejże chwili nadbiegł ojciec i zasłonił ją sobą.
— Znajomość ta sięga naszego dzieciństwa — odparł Antoni.
— I była, jak wiem, bardzo czułą — uśmiechając się rzekł radca, ale to panu nie daje praw żadnych.
— Ja też innych prócz do rozmowy nie roszczę — rzekł Antoś.
— Pozwól pan — zagrzmiał Marcin, mieszając się gwałtownie — to moja rzecz, to mój dom, jam tu odpowiedzialny i ja panu zięciowi odpowiem!
— Przepraszam was — rozmowę i odpowiedź winniście mnie zostawić, jeśli na kim cięży odpowiedzialność, to na mnie. Czy pan się czujesz obrażonym?
Radca myślał milczący.
— Za pozwoleniem — rzekł — nie mówiłem tego, szanuję nadto swoję żonę, ażebym ją śmiał obrazić najmniejszem posądzeniem, ale znajduję dziwnem, żeś pan się tu zapragnął z nią widzieć — bez mojej wiedzy.
— Inaczej — żywo zawołał Antoni — nie mógłbym jej opowiedzieć ciekawych zaprawdę szczegółów z życia pana radcy, których Ratsch mi dostarczył, skromność pańska cierpiałaby na tem. Radca zbladł i usta mu się zatrzęsły, zagryzł wargi, aby nie postrzeżono tego symptomatu trwogi. Twarz zaczęła mu się mienić, jakiś czas walczył z sobą. — Co to ma znaczyć? zapytał głosem ponurym.
Antoni odprowadził go ku oknu.
— Rozmówmy się lepiej na osobności — rzekł pocichu. Ja wiem wszystko z przeszłości, czego pan byś rad, by nikt z żywych nie wiedział. Ratsch nie będąc pewnym siebie, gdy szukał was, papiery tyczące się sprawy zostawił w moich rękach.
— Papiery? papiery? — przerwał mimowolnie unosząc się radca, i pan śmiałbyś z nich uczynić użytek?
— W obronie własnej niezawodnie — zawołał Antoni.
— To są dokumenta zapewne fałszowane — opamiętywając się począł Larisch — ja się żadnych nie obawiam.
— Jeśli są fałszowane, to się okaże przed sądem — zimno rzekł Antoni.
— Czego waćpan żądasz po mnie? — spytał radca — mów.
— Wyrwanego mi szczęścia.
— Do tego byłem przygotowanym, — odparł Larisch. O te się ułożyć możemy, jeśli Marynka zażąda... Nie wzięłem jej siłą i pan do mnie o to nie możesz mieć żalu.
Radca, mówiąc to, był widocznie podrażniony i przybity, pomimo całej jego przebiegłości osnuty plan zwichnięty został wcale niespodzianą wiadomością o papierach. Potrzebował skupić myśli, rozważyć co mu czynić wypadało. Zawahanie się to nie uszło oka Antoniego i skłoniło go do nalegania. Zbliżył się ku radcy.
— Dwa słowa — rzekł — zgodzisz się pan na rozwód — ja nie jestem prokuratorem ani sędzią, i nie chcę być katem. Sprawiedliwość niech wymierzy — Bóg, — papiery oddam.
Radca milczał.
— Słuszna jest byś mi koszta powrócił — wyjąknął głosem stłumionym.
Antosiowi krew buchnęła do głowy, wyrazy te były przyzwoleniem, zgodą, a pieniądz ważył już mało.
— Wracam waćpanu co oznaczysz.
— A któż mi ręczy za to że spotwarzonym nie będę? — spytał Larisch.
— Ręczy waćpanu to, że Marynka nosiła wasze nazwisko, i że ja czystym jestem człowiekiem.
Tych słów domawiając, zwrócił się Larisch ku stojącemu w milczeniu z groźną, zaczerwienioną miną Marcinowi, który ciągle jeszcze córkę osłaniał. Marynka była kobietą, w stanowczej godzinie na łzy się tylko zebrała.
— Co tu się męczyć i gadać długo — zawołał nieco grubiańsko Tygiel, targować się niema o co. W dwu słowach trzeba skończyć wszystko lub zerwać.
— Panie Marcinie — zawołał radca — rzecz jest skończona już, ja na rozwód zezwalam, idzie o słowo pani.
Zwrócił się ku żonie, która słuchała i nie zrozumiała zrazu, a nareszcie pojąwszy wyrazów znaczenie, podeszła, podając rękę Larischowi.
— Szlachetnym jesteś — rzekła — za godziny spędzone pod dachem waszym, dziękuję wam. Nie wniosłam szczęścia i nie znalazłam go tam, alem miała spokój i współczucie. Jesteś człowiekiem zacnym, niech ci Bóg błogosławi — bądź zdrów.
Wszyscy słuchali wzruszeni, jeden Antoni tylko spuścił głowę i czując że nie powinien był zdejmować maski z tego człowieka, nie odezwał się wcale.
Larisch zwrócił się ku niemu, ukłoniwszy się Marynce i odwiódł go ku oknu, zostawując córkę ojcu, który ją ściskał, mruczał coś i niewyraźnemi słowy uspakajał.
— Te papiery? — zapytał radca.
— Kiedy je pan chcesz mieć? — rzekł Antoni.
— Między nami skończone wszystko, mówił Niemiec spokojnie, im prędzej to plugawe fałszerstwo, którem pieniądz ze mnie wyłudzić chciano, zniszczone zostanie, tem lepiej.
— Chcesz pan bym mu je przywiózł jutro?
— Będę panu wdzięczen — ułożym — dodał — resztę warunków. To mówiąc, skłonił się Larisch zdaleka Marcinowi i Marynce, pożegnał Antoniego i krokiem nieco chwiejącym się wyszedł... Gdy drzwi się za nim zamknęły, Antoni skokiem jednym był u nóg Marynki, a Tygiel wziął go za głowę i pocałował, śmiejąc się wesoło.
— No — dosyć że tych beków i szlochów! zawołał — dosyć, wszystko skończone. Chwat z asana, tylkoś musiał...
Antoś odwrócił się, nakazując mu wejrzeniem milczenie.
W Mogilnej tymczasem dni i lata płynęły tak do siebie podobne, tak mało wypadków wstrząsało życiem, o którego spokój i jednostajność przedewszystkiem się starano, iż obcy człowiek który tu po długiej przybywał niebytności, mógł sądzić że wczoraj dopiero ich porzucił. Największym wypadkiem był przyjazd lub odjazd Witolda, jakieś odwiedziny z sąsiedztwa, lub wesołe wtargnięcie na chwilę pana Jacka.
Właśnie jednego wieczora, tak późno, że się już z pod werandy rozchodzić miano na spoczynek, Witold po turkocie wózka poznał nadjeżdżającego wujaszka.
— A to, doprawdy, niepoprawny człowiek — zawołała rzucając pończochę w koszyk Anna — nigdy nie przybędzie w przyzwoity czas, zawsze nocą, na obiad po obiedzie albo...
— Tak jak dzisiaj na herbatę, po herbacie — śmiejąc się zawołał wchodzący pan Jacek. Witold, który go najpierwszy u drzwi uścisnął, postrzegł zaraz, mimo tego na twarzy uśmiechu, źle pokryty jakiś niespokój i frasunek. Jednego spojrzenia dość mu było, żeby się domyślił iż wuj nie darmo przyjechał tak późną nocą.
Prezes po swojemu ściskać go zaczął jak najczulej.
— A już — zawołał, lepiej że choć w nocy przybyłeś, bośmy się zatęsknili za tobą okrutnie... tyle czasu widać nie było... to się nie godzi...
— Albo to ja nie mam także zajęcia! rzekł z widocznie przymuszoną wesołością pan Jacek do koła, witając się z kolei ze wszystkimi. Co na mojej głowie plotek, interesów, cudzych bied i swoich własnych bałamuctw!...
— Co to, to prawda! śmiejąc się potwierdziła Anna.
Kazia tymczasem pobiegła sporządzić herbatę, a rozmowa poczęła się tak toczyć podskakując po nowinach, jak gdyby po kamieniach. Poruszano wszystkie najobojętniejsze przedmioty... aby nie dotknąć nim mogącego podrażnić prezesa, który zawsze jeszcze potrosze był niezdrów. — Przesiedzieli tak do późna, wreszcie odkładając resztę na jutro. Jacek się pożegnał i ująwszy pod rękę Witolda, poszedł z nim razem. Witold chciał go prowadzić do gościnnego pokoju. — Zaczekaj — szepnął Jacek, chodźmy do ciebie albo w jaki kąt, gdzieby nas nie mógł nikt posłyszeć. Przybyłem w ważnym interesie, o którym tymczasowo nikt wiedzieć nie powinien...
— Cóż to jest? szepnął Witold... co złego?
— Nie będę ci taił — rzecz ważna i niedobra... groźna... rzekł Jacek... trzeba się naradzić i ratować...
Witold, posłyszawszy nie dobrze mu zrozumiałe jeszcze wyrazy, czemprędzej wprowadził pana Jacka do swego pokoju.
Milcząc oczekiwał tłumaczenia.
— Jesteś mężczyzną — rzekł Jacek, powinieneś mieć męztwo spojrzenia w oczy najgroźniejszej ostateczności. Nie będę cię oszczędzał — byłoby to grzechem... Jadę z Torunia, byłem u d-ra Wolara... Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że te łotry Larische uknuli spisek na wydarcie wam Mogilnej. Mają oni na niej, o ile wiem, z 50 tysięcy talarów, landszafta znaczna, majątek wart dzisiaj... sto trzydzieści najwyżej. Małych dłużków jeszcze się coś przyzbiera... Pięćdziesiąt tysięcy będące własnością pana Augusta są wypowiedziane...
— Jakto? przecież radca zaręczył — zawołał Witold.
— Radca zaręczył — ale ta suma nie jest już ani jego własnością, ani pod jego opieką, należy ona do syna. Syn doszedłszy do pełnoletności, nazajutrz przesłał adwokatowi polecenie wypowiedzenia. Pismo oddał mi Wolar, mam je w kieszeni. Idzie o to ażeby znaleźć te nieszczęsne pięćdziesiąt tysięcy... Wolar miał sumę i umieścił ją tak, że się zobowiązał prawnie do lat trzech nie wypowiadać, ja moim małoletnim kapitałem rozporządziłem... co poczniemy?...
— Mamy przecież pół roku przed sobą, rzekł zcicha Witold, który mimo pocieszającej się myśli, okazywał trwogę widoczną.
— Pół roku! ale cóż to jest pół roku w obec takiej ostateczności, w okolicy ogołoconej z pieniędzy... Gotów jestem, ocalając Mogilnę, własny sprzedać majątek, bo tam przynajmniej nie mam grobów rodzicielskich... a ziemi tej zapewne nie będę miał komu przekazać... ale któż wie czy tak rychło sprzedać potrafię — i — dodał ruszając ramionami — czy z całego mienia pozostanie mi tyle, abym was mógł wykupić! Westchnęli oba... i uśmiechnęli się tęskni.
— Mój wuju! rzekł spiesznie Witold, o tem wszystkiem ojcu, matce, Kazi ani słowa.
— Na dziś to dobrze — zawołał Jacek — ale długo przeciągnąć się to nie może. — Ojciec musi być urzędownie zawiadomionym.
— Czy tego uniknąć nie można?
— W żaden sposób. Zresztą on sam mógłby znaleźć środki jakieś, dla nas niedostępne... i słusznie miałby żal do tych co go w niewiadomości trzymali...
— Ale kilka dni... kilkanaście — przerwał Witold, ja jadę jutro i poczynam staranie.
— Czekaj, odezwał się Jacek, ja powracam do Wolara... On i ja znamy na okół wszystkich interesa, kapitały, środki — siedzieliśmy cały dzień szukając do kogoby się udać i nie znaleźliśmy — nic.
Wstrzymał się chwilę Jacek, ruszył głową. Przepraszam — dodał, znaleźliśmy kupę błota... w którejby się grzebać można, gdyby kto miał ochotę, a dobyłby z niej... może ratunek.
— Błota! to nie dla nas! zawołał Witold.
— Może się wyraziłem nie właściwie — rzekł Jacek. Poczciwy Wolar, który wam jak najlepiej życzy, widzi tylko jeden środek... bogate dla ciebie ożenienie.
— Dla mnie! rzucił się Witold — ale ja się wcale żenić nie myślę...
— Jakto? spytał wuj — czyżbyś jeszcze kochał się bez wzajemności w pani ex-Larischowej?
— Dlaczegoż ex?...
— Jakto? wy nic nie wiecie?
— Przynajmniej ja! rumieniąc się cały i z pewnym niespokojem podchodząc ku wujowi — rzekł Witold.
— Romans, bajka z tysiąca nocy... Kochanek, towarzysz dzieciństwa, który powrócił z Kalifornii obładowany złotem, i zapłaciwszy dobrze panu radcy, otrzymał już na rozwód zezwolenie. Pani ex-Larisch opuściła Christianhof i zamieszkała u ojca...
Witold słuchał osłupiały.
— Czy wuj żartuje? spytał.
— Ani żartuję, ani dodaję nic — rzekł Jacek. — Mówię ci co jest..
— I my wszyscy o tem nie wiedzieli?
— Wy szczęśliwi w waszem zielonem gnieździe nie wiecie nic i gdyby wam nie przynoszono plotek ze świata, moglibyście w niewinnej nieświadomości pozostać na zawsze... Wam to niepotrzebne, bo macie czem żyć, czerpiąc z siebie. My tylko biedni, wydziedziczeni, musimy szukać tej pastwy niezdrowej.
Spojrzał na siostrzeńca, na którym druga wiadomość zdawało się może większe od pierwszej czynić wrażenie. Witold stał osłupiały.
— Czy ty ją kochasz jeszcze?
Na to pytanie odpowiedzi nie było.
— Kochany wuju — odezwał się Witold, przeszedłszy się po pokoju, powróćmy do kupy błota. Z kimże mnie chcecie ożenić?
— Ale z nikim! zaśmiał się Jacek. Walor jest do zbytku pozytywny i śmieszny. To do niczego niepodobne... choć dziedziczka ma sto tysięcy talarów kapitału... jak lodu... i to w pfandbrifach, od których tylko procenta sobie odcina, jak paznogcie gdy odrosną.
— Czy żarty znowu?
— Nie chwila na to — rzekł pan Jacek... jest to koncept Wolara...
— A osoba?
— Osoba... nieosobliwa — mówił wuj... jest to jedynaczka, córka kupca, który zbankrutował...
— Więc jeśli zbankrutował?
— Kapitał należał do matki, a matka nie należała do handlu, ale dajmy temu pokój, przecieżbyś się nie ożenił, boby to było kryminałem taką szlachecką krew połączyć z niepoprawną rasą o płaskich nogach, niedźwiedzich łapach, końskich włosach, piegowatą i obrzydliwą.
— Ślicznie mi wuj narzeczoną odmalowałeś... rozśmiał się smutnie Witold — ale wróćmy do naszej biedy. — Co robić?
— Albo ja wiem? westchnął Jacek. Musimy bądź co bądź szukać pieniędzy...
— Przecież stary Larisch, który nas w to wpędził, powinienby sam ratować — to uczciwy i życzliwy nam człowiek... dodał Witold.
— I wy go do dziś dnia jeszcze za takiego macie? spytał Jacek.
— Bylibyśmy najniesprawiedliwsi twierdząc inaczej — odezwał się Witold z żywością. Dziś jest to dla mnie więcej jeszcze niż uczciwy, bo nieszczęściem swem sympatyczny człowiek.
— Jakiem nieszczęściem?
— Przecież ta katastrofa z żoną! zawołał Witold, burząca nie tylko przyszłość, ale zatruwająca przeszłość.
— Dajże pokój! Nie mniej wziął pieniądze...
— A to być nie może!
— Jestem pewny!...
Zamilkli — Witold począł się przechadzać po pokoju.
— Mój wuju — rzekł, potrzeba wszystko możliwe obrachować z góry o ile się tylko da. Mówicie że pieniędzy nie dostaniemy... że wiadomość długo utaić się nie może, czy nie lepiejby z ojcem pomówić odrazu, niżeli...
— Naprzód z matką... na to jest jutro — odezwał się Jacek wstając. Bądźcie pewni, że ja do koszuli dla was się dam rozdziać... poruszym wszystkich i wszystko... Reszta w Bożej mocy.
— A w odwodzie dla mnie piękna kupcówna... szepnął Witold... bylebym ojcu na dni ostatek okupił spokój — a! na wszystko jestem gotów...
Pan Jacek popatrzył mu w oczy.
— Witoldku, duszo moja — rzekł, ty na niewidziane sam nie wiesz co pleciesz. W dom i rodzinę wprowadzić taki żywioł, z którego uczucia, myśli, ducha nic dobyć nie zdoła... coś tak pospolitego, nieokrzesanego, a dumnego groszem, a zarozumiałego pozorną kulturą... byłożby to ocaleniem spokoju staremu? Wiesz kochanie, że ja ludzi szanuję nie hołdując żadnym przesądom, ale w kobiecie pragnę czegoś szlachetniejszego, wyższego... niech będzie chłopka... tylko nie przekupka od straganu z wykrzywioną gębą i sercem...
Dajmy pokój temu konceptowi Wolara, bo mi się śpieszy... Dobranoc...
Następnych dni pan Jacek i Witold pokazywali się i znikali z Mogilnej. — Prezes nie wiedział o niczem, ale to kręcenie się, niepokój, szepty jakieś, gadania po kątach, zjawianie się listów, które ostrożnie w przedpokoju przyjmowano, jakiś niezwykły wyraz twarzy, poczęły w nim rodzić domysły, że przed nim coś tajono. Dostrzegł że Kazia miała oczy czerwone, a w żonie choć nic na oko nie zmieniło się, uparte milczenie i zamyślanie się złym było znakiem.
Raz w ostatku znalazł ją na balkonie znanym nam przez starą ulicę wpatrującą się w oddalony kościołek i zapłakaną.
— Cóż ci to, moja Anulku, na Boga!
— Ale nic, Romanie kochany, ty wiesz że ja modląc się, a właśnie modliłam się za dusze zmarłe, często popłakuję.
Stary siadł przy stole.
— Dobrze, moja droga, niech i tak będzie — rzekł, wierzę, ale od kilku dni wszyscy chodzicie jak poparzeni, szepczecie, kręcicie się i, choćbym nie chciał was podejrzewać, muszę. Coś się stało, a wy, przez poczciwość taicie przedemną.
— Nic nie tajemy, nie mamy nic do tajenia, bądź spokojny, urojenie.
— Jak mnie kochasz? — spytał prezes. Pani prezesowa spojrzała na niego i ruszyła ramionami. Skłamać nie chciała.
— Jak mnie kochasz? — powtórzył stary, biorąc ją za rękę. Anulku!
— Ale cóż bo ci się uroiło? — wymijając odpowiedź, słabym głosem rzekła p. Anna.
— No, no! uroiło! uroiło — począł stary — tylko żem tego w życiu nie jeden raz już doświadczył, gdy mnie napadnie tęsknota i niepokój podobny, zawsze coś złego przyjdzie potem. A właśnie jakoś od dni kilku czuję trwogę wewnętrzną.
— To niezdrowie.
Prezes zamilkł.
Prawie w tym momencie Witold i pan Jacek z jakiejś wycieczki powrócili pochmurni; prezes, nic nie mówiąc, wpatrywał się w nich bacznie i zamyślił.
Był to ów dzień nieunikniony, w którym nieodzownie należało, gospodarzowi i głowie domu oznajmić prawdę smutną. Jacek i Witold zbiegali całe sąsiedztwo, pukali do wszystkich i znaleźli wszędzie najlepszą wolę, ale najzupełniejszą niemożność. Witold z rozpaczy zaklinał się, że gotów dla ojca poślubić owę kupcównę z pfandbrifami. Na uroczystą naradę, pociechę i dla zatarcia wrażenia pierwszego, p. Anna zgodziła się zaprosić tego dnia doktora Wolara i księdza Grzywę.
Ksiądz Grzywa który już wiedział o wypadku, przybył, tłómacząc się że zajechał wracając do domu od księdza dziekana. W parę godzin potem gdy i dr.  Wolar z podobnem kłamstwem pobożnem na ustach zjawił się we drzwiach, prezes, ujrzawszy go, pobladł i zamilkł. Był już pewny że coś groźnego zaszło, i że nie darmo razem się tu znaleźli. Gdy usiedli, podniósł ociężałą głowę p. Roman, pochylił się do Jacka i szepnął mu.
— Czy już wszyscy? nie męczcież mnie dłużej? mówcie co powiedzieć macie?
— Jacek ścisnął dłoń jego.
— Kochany prezesie — rzekł — mamy w istocie do oznajmienia ci rzecz nieprzyjemną, acz nie tak straszną jak ci się może zdaje. Zebraliśmy dobrych przyjaciół, ażeby się naradzić. Młody Larisch wypowiedział summę na Mogilnej.
— Co? co? jaki młody Larisch? cóż ja mam do czynienia z nim, to summa ulokowana przez ojca.
— Doszedł do pełnoletności pan syn — rzekł Jacek.
— No? potraciliście głowy, w istocie, spokojnie rzekł p. Roman, niech sobie wypowiada! Ojciec jego który mi sprzyja i jest moim dobrym przyjacielem, potrafi na to poradzić.
Dr. Wolar który siedział milczący, odchrząknął i dorzucił.
— Otóż nie wiem! nie wiem! może najlepsze mieć chęci, nie przeczę, tylko że pieniędzy tylu nie ma.
— To między Niemcami dostanie! — odezwał się prezes, ufam jego przyjaźni; serce złote, człek obrotny. To jego sprawa, zaręczył mi. Ja się nic nie boję, tylko naprzód muszę się z nim zobaczyć. Nie było się czego tak trwożyć, ja mu ufam.
Pan Jacek przerwał.
— Byle nie nadto!
— No! no! wy bo zawsze z temi swemi uprzedzeniami, zostawcie to mnie i bądźcie spokojni tak, jak ja jestem. Kiedyż summa wypowiedziana?
— Od kilku dni — rzekł Wolar, aleśmy nie śpieszyli pana tem martwić, chcąc wyszukać wprzódy lekarstwo na chorobę. Nieszczęściem że się to nam nie powiodło.
— Dziękuję serdecznie — odparł prezes, ale zostawcie mi to do traktowania z Larischem. Wprawdzie po tym dziwnym rozwodzie może jest nie bardzo swobodnej myśli, i nie pora go napastować, ale necesitas frugit legem.....
Przyznam się żem tego po tej kobiecie nigdy się nie spodziewał.
Tu usposobienie prezesa wszystkim trochę troski odjęło, czuli że był on w błędzie, zapatrując się tak optymistycznie na wypadek, i taką mając wiarę w Larischa, ale na początek i to było dobre, że zbyt nie wziął do serca wieści. Ciężar spadł wielki z serca rodzinie.
— Jutro albo pojadę do niego — odezwał się prezes, albo go tu poprosiemy na obiad i — wszystko się ułatwi.
Jacek, Witold, dr. Wolar spojrzeli tylko po sobie, nic nie mówiąc. Prezes, jak zwykle, brał rzeczy z najlepszej strony — nie chciano mu na ten raz tłumaczyć, że się mylił.
Rozmowa głównie zwróciła się na p. Larischowę i rozwód który wszyscy potępiali, prezes szczególniej był oburzony, p. Anna dowodziła, że zawsze ją coś odpychało od tej kobiety, Kazia litowała się ale gniewała razem. Rozpowiadano sobie w najosobliwszy sposób historyą Amerykanina, którą dr. Wolar znał z najlepszego źródła, i on jeden miał odwagę wystąpić w obronie Marynki i jej towarzysza młodości.
Ponieważ prezesowi dla nóg trudno było wsiadać i wysiadać z powozu, stanęło na tem, że zaproszono listem Larischa na obiad jutrzejszy. Ksiądz Grzywa odjechał spokojny, Jacek zatrzymał tylko dr. Wolara.
Na list przyszła ustna grzeczna odpowiedź, iż radca stawi się, prezes był też tego pewnym i zachował najzupełniejszą spokojność. Gdy Larisch zjawił się w ganku, wysunął się naprzeciw niego z powitaniem serdecznem, w którem czuć było kondolencyą nad przygodą która go spotkała. Z uczuciem ścisnął dłoń jego w milczeniu.
Radca był poważny a smutny.
Po pierwszych kilku słowach wymienionych z obu stron, sam p. Roman interes zagaił.
— Mój kochany radco — rzekł p. Roman — wezwałem cię, rachując na twe dobre dla mnie serce. Syn pański wypowiedział mi swój kapitał. Larisch drgnął.
— Jakto? już wypowiedział?
— Toś pan o tem nie wiedział? — — zapytał doktór Wolar.
— Ja? Ależ prezes wie o tem najlepiej, z westchnieniem rzekł Larisch, że my z synem od niejakiego czasu mało się komunikujemy.
— A! a! odezwał się adwokat.
— No, tak, wypowiedział — dodał prezes — a ja, drogi radco, rachuję na ciebie, iż mi w tym razie pomożesz. Byłeś łaskaw mi zaręczyć, dając tę summę.
— A! tak! — zawołał Larisch załamując ręce, zaręczałem, ale któż mógł przewidzieć wypadki, które nastąpiły.
— To prawda — dorzucił prezes sam — a! istotnie, tyle zaszło niespodzianych zmian. Jako przyjaciel wszakże, co mi radzisz? czyby nie należało widzieć się, posłać kogo, sprobować pomówić z panem Augustem.
Larisch głową potrząsnął.
— Toby było napróżno, chłopiec jest uparty. Z tej strony nic nie ma do zrobienia.
— A z jakiejże?
— Potrzeba wynaleźć summę i pożyczyć — rzekł Larisch.
Dr. Wolar wstał.
— Rada wyborna — odezwał się — ja to mówiłem odrazu. Ale, szanowny radco, my tu już od kilku dni łamiemy sobie głowy, gdzie pieniędzy szukać; czy nie byłbyś pan łaskaw właśnie w tem nam dopomódz. Pan tak znasz dobrze tutejsze stosunki.
— Ale tak! tak! — dorzucił Roman, ściskając Larischa, tak, kochany radca znajdzie! znajdzie!
— Z serca bym rad — mruknął Larisch — ale przyznam się państwu, tak jakoś w tej chwili, mam myśli rozerwane.
— W istocie — szepnął do Jacka gospodarz — trudno znowu od niego wymagać w tej chwili. Chociaż później, pewny jestem.
Dr. Wolar zbliżył się do Larischa.
— Jak się panu zdaje, gdzieby można tak znaczny znaleść kapitał?
— W tej chwili mi nic nie przychodzi. Tak! kapitał znaczny...
— Czterdzieści tysięcy! — zawołał prezes.
— Pięćdziesiąt! — poprawił Wolar.
— Dziesięć jest pana radcy, poprawił Roman.
— Niestety! nie, panie prezesie, i te są mojego syna.
Roman zamilkł.
— To już mała różnica — dodał cicho — 40 czy 50, rzecz w tem, gdziebym je mógł dostać.
Dr. Wolar dopomagał pamięci, jak z regestru sypiąc imionami kapitalistów, ale przy każdem z nich, to Witold, to Jacek, to nawet sam pan Larisch, stawili jakąś upowodowaną negatywę. Prezes widocznie smutniał, posępniał i dopiero teraz trwoga zaczynała go ogarniać. Wziął jednak na bok Larischa i odprowadził do swego pokoju.
— Już ja jestem przekonany — rzekł, ściskając go znowu, że ty mnie wyratujesz. Albo sam do syna przemówisz, albo między twoimi ziomkami, którzy są kapitaliści, coś dla mnie znajdziesz. Ja jestem i będę spokojnym, oni mnie nadaremnie chcą straszyć...
— Kochany prezesie — rzekł Larisch, straciłem zupełnie głowę od tego nieszczęścia które mnie spotkało, ale o ile stanie sił, postaram się wam dowieść, iż nie darmo rachowaliście na mnie. Oczewiście rozumiecie to sami, że za skutek ja wam ręczyć nie mogę, ale za moje dobre dla was chęci i serce.
Tu uderzył się w pierś, a dla prezesa było aż nadto tego ruchu wymownego, ażeby nowy uścisk wywołać.
— Mój ty poczciwy, kochany Larisch! — zawołał — ja wiem! ja cię znam, ja jeden twe serce i charakter umiem ocenić, i ja też najmocniej uczułem nad twą niedolą. No, proszę cię, ktoby się był tego po kobiecie tak rozumnej, tak zacnej mógł spodziewać!
Pokiwał głową. — Koniec świata! Ona, która ci wszystko była winną.
Larisch westchnął unisono, ale ani słowa nie dodał; widocznie chciał niemiłą odwrócić rozmowę.
Choć w Mogilnej wszyscy się na nieszczęśliwą Marynkę oburzali i gniewali, Kazia, która nie mogła stanąć w jej obronie, milcząco ją w sercu swojem tłumaczyła, a niezmierną miała ochotę spotkać się z nią, zobaczyć, zajrzeć do jej duszy. Dziewicza ciekawość jakaś, a raczej dziecięca, ciągnęła ją ku Marynce, która w najpoufalszych z nią stosunkach nigdy dawniej nie wspominała nawet o swej młodości, o swym Antosiu i przeżytych cierpieniach.
Można się ich było domyślać — ale przez usta jej nigdy skarga ani kwilenie się nie przeszło.
Chociaż wprzódy tak częstym bywała gościem w Mogilnej, od ostatnich wypadków poczuła sama znać, iżby ją tam może źle widziano i przyjęto, i już się nie pokazywała. Wiedziano że u ojca przebywa. Jak zwykle w podobnych razach, mnożyły się niedorzeczne plotki.
Pani prezesowa, ile razy Kazia coś poczęła mówić o Marynce, zamykała jej usta, wyraźnie dając do zrozumienia, że lepiej o tem zamilczeć.
Milczał też Witold, którego smutek przypisywano trwodze o ojca. Wszyscy oni przywiązani byli do Mogilnej, kochali ją, nie pojmowali życia gdzieindziej lub widzieli w nim wygnanie, ale wszyscy też byliby znieśli ten cios bolesny, gdyby nie przewidywali, znając prezesa, iż dla niego on być może śmiertelnym. Witold, nie wspomniawszy nikomu o zamiarach swoich, gdy się niepewność przedłużała coraz, nie zwierzywszy się nawet Jackowi, pojechał do Wolara.
Tkwił mu w myśli ostateczny ratunek, panna z pfandbriefami.
Dr. Wolar kochał rodzinę całą, a szczególniej prezesa, martwił się ich położeniem, on sam pierwszy poddał myśl o tej kupcównie, przecież gdy zrezygnowany Witold przybył do niego i śmiejąc się smutnie, napomknął o tem, adwokat ruszył ramionami.
— A! nie! nie! rzekł po chwili, myśl ta mi przyszła, rzuciłem ją, to prawda, ale teraz, rozmyśliwszy się, widzę niepodobieństwo.
— Dlaczego? — spytał Witold.
— Chcesz pan się przekonać — rzekł adwokat. Ona i jej ojciec są nasi dobrzy znajomi. Prezentować pana w tym domu, byłoby niezręcznem, przyjdź do nas wieczorem, ja ich zaproszę.
Stało się jak zapowiedział. Witold z niespokojem, który mu przyszło z trudnością pokryć, wszedł do saloniku. Zastał w nim doktora, jego żonę, Polkę, wesołą, dobrą i szczęśliwą kobietę, a na kanapie, wysokiego wzrostu, z wielką twarzą pospolitą, niesmacznie ubraną i wystrojoną pannę, typ niemieckiej kucharki.
Po salonie przechadzał się baryłkowaty, czerwony jegomość z łysą głową, śmiejący się nieustannie nadto głośno, rubaszny, śmiały do zbytku, a poufały do obrzydliwości. Panna zwała się Lina Meyer, kupiec był pan Herman Meyer. W mieście złośliwi ludzie przezywali go Szmuc-Meyerem; o czem on wiedział, ale się z tego śmiał. Był to zbankrutowany kupiec, teraz privatus, który powszechną pogardę odpłacał złośliwością i językiem zatrutym.
W pół godziny już Witolda brał za guziki i śmiał mu się, pryskając w same oczy.
Po pannie poznać było można dziedziczkę pfandbriefów; dumną była, a znać niezbyt wykształconą. Mówiła niby nieznacznie o swych bogactwach, nawet gdy się najmniej tego było można spodziewać. Powierzchowność odstraszająca nie wynagradzała się wcale bliższem poznaniem. Dodatkowo ponieważ była słusznego wzrostu i figurę miała dość znośną, miała się za ponętną wcale. Każdy młody człowiek obudzał w niej zaraz podejrzenie, iż starać się będzie o — kupony od pfaudbriefów.
Witolda też zmierzyła zaraz oczyma ciekawie, a że chłopiec był piękny, a imię Mogilskich stare i arystokratyczne mówiło za nim, podobał się jej dosyć. Wpadła w humor wesoły i zaczęła się trzpiotać w sposób tak niezgrabny, iż Witold się za nią rumienił.
Tymczasem tatko odprowadził na stronę Wolara.
— Hę? — szepnął mu w ucho — chłopiec tęgi, ale oni goli?
— Ba! ba! a Mogilna!
— Co Mogilna! oni na niej nie mają nic. Wezmą ją Larische.
— Szkoda by była, bo śliczny, stary, pański majątek...
— Słuchaj, doktorze, hę? tego? — szepnął Szmuc-Meyer — rozumiesz, pobraćby ich, Linkaby weszła z hypoteką na Mogilnę.
Dr. Wolar, jako bardzo zręczny człowiek, począł głową trząść.
— Gdzież zaś! gdzie! — zawołał — to przecie szlachta stara i...
— Słuchajno... toby było dla Szmuc-Meyerów jak wystrzygł; dopieroby ludzie się wściekali.
Zatarł ręce.
— I zważaj tylko — mruknął — ja Linkę znam, on się jej podobał... Ta też nie szpetna i zbudowana co się zowie, słowo w słowo jak nieboszczka jej matka, byłaby para ładna.
Wolar zagadał o czem innem.
Spojrzeć było dość na Witolda, by litość mieć nad nim. Siedział, mimo wesołej rozmowy którą go zabawiała gospodyni, wpół zabity, patrzył, słuchał i zdawał się być sparaliżowany; p. Lina go zaczepiała w sposób bardzo natarczywy; zarzucała pytaniami o Berlinie, widocznie chciała wciągnąć w rozmowę. Odpowiadał zaledwie pół słowami, był na torturach, sama myśl takiego ożenienia zabijała go.
Wieczór przeciągnął się aż nadto, a Witold uciec nawet nie mógł, bo się potrzebował widzieć później z Wolarem. Nareszcie Szmuc-Meyer z córką wyszli, bardzo grzecznie i mile żegnając Witolda. Panna upuściła chusteczkę tak, aby go zmusić do podniesienia jej i mieć pretekst uśmiechnięcia się szerokiemi usty. Wyszli. Dr. Wolar spojrzał na Mogilskiego.
— A co? — szepnął mu do ucha.
— Niestety! miałeś pan słuszność — rzekł Witold.
— Rzecz do zrobienia; Szmuc-Meyer sam mnie zagadnął z czemś podobnem — ale...
— Dajmy temu pokój, zamknął Witold.
Pani Wolarowa nadeszła, śmiejąc się i podżartowując z Mogilskiego, że zdobył jednem wejrzeniem serce dziedziczki.
— Ot, żeń się pan — dodała raźno — sto tysięcy talarów gotówki, a panna będzie dobrą gospodynią. Mówią że z procentów, których od ojca bronić umie, zebrała już sama kapitalik.
— No, i niczego! — szepnęła złośliwie nieco — nadewszystko dystyngowana. Tu śmiech mowę jej przerwał, a Witold powiedział dobranoc.
Nazajutrz wyszedł jeszcze na miasto po sprawunki, gdy wcale niespodziewanie w ulicy ujrzał przed sobą Marcina Tygla, prowadzącego córkę pod rękę. Spotkanie to, którego uniknąć nie było podobna, zmieszało Witolda, chciał się cofnąć prawie przelękły Marynki, gdy ona, uśmiechając się, podała mu rękę.
— Witam pana — rzekła, rumieniąc się. — Tęskno mi było i jest po Mogilnej, tyle doznałam od państwa przyjaźni i współczucia, a teraz — spuściła oczy — nie śmiem się tam już pokazać, prawda? nie wolno mi?
Witold nie wiedział co odpowiedzieć, ale widok tej, którą zawsze kochał potajemnie, jej głos, jej wejrzenie przyjazne, błogo mu ukołysały duszę.
— A! pani! — rzekł — jestem przekonany, że ci tylko nie zrozumieją jej położenia, którzy z ust jej nie posłyszą słowa. Moi rodzice są przyjaźni panu Larischowi, i, pojmujesz pani...
— A! ja wszystko pojmuję, a najlepiej to, że muszą mnie potępić wszyscy. Może kiedyś, później, poznają, że niesprawiedliwie.
— Za co mają potępiać? — przerwał p. Marcin — radbym co podobnego usłyszał, no! no!
— Jakże się mają w Mogilnej? — zapytała Marynka.
— Nie wszyscy dobrze — odezwał się Witold, mój ojciec, my wszyscy mamy, prócz trosk codziennych, zmartwienie.
— Jakie? co? podchwyciła Marynka.
— Wiadomo pani — rzekł chłodno Witold, żeśmy mieli u siebie kapitał Larischów; wypowiedziano go nam, summa jest znaczna.
— Mój Boże — zawołała Marynka — ale czyż radca byłby tak nieubłaganym.
— Radca możeby się dał skłonić, ale summa ta należy do jego syna, a syn go nie posłucha. Marcin, który milczał, chwytając każdy wyraz, począł głową trząść.
— I niemiec weźmie jeszcze Mogilnę, krzyknął, bijąc się po nodze, i ten zacny, poczciwy prezes, co nas ratował... Ale to nie może być!
Marynka stała zasmucona.
Tygiel chwycił za rękę Witolda.
— To nie może być — zawołał — nie damy was zgubić. Mieliście wy litość nad biednymi, Pan Bóg ją nad wami mieć musi. To nie może być!
Witold, unikając dalszej rozmowy, począł się żegnać. Marynka go wstrzymała.
— A! gdybym śmiała — rzekła — prosiłabym pana, abyś uścisnął Kazię, i powiedział jej, że ją bardzo kocham, że do niej tęsknię, że wiele, wiele miałabym jej do powiedzenia. Ale kiedyś — chyba Bóg nie łaskaw, zobaczyć się musiemy...
Po wyjeździe Witolda do domu, Szmuc-Meyerowie, ojciec i córka, mieli na parę dni wiele z sobą do mówienia, tak się im podobało marzenie połączenia pfandbriefów z Mogilną. Bystrym nawet umysłem swoim doszedł kupiec, iż to przypadkowe spotkanie u d-ra Wolara bez kozery nie było. Panna się śmiała, a że będąc w dobrym humorze, śpiewała fałszywie, ojciec miał przyjemność słuchać po całych dniach nuconych piosenek Kückena.
Trzeciego dnia bardzo się zdziwił Szmuc-Meyer, gdy go dawno niewidziany i zdaleka tylko znajomy odwiedził Larisch. Za pretekst radcy służył interes tak podstawiony zręcznie, iż go ani posądzić było można, że nie dla niego mógł przybyć — ale szczególnym sposobem rozgadał się jakoś pan radca, i zszedł na swe stosunki sąsiedzkie, z powodu których zaczepiono go o Mogilnę i Mogilskich. Jak iskrą elektryczną poruszony drgnął Szmuc-Meyer.
— Mój łaskawy p. radco — zawołał — powiedz mi też, jakeś dobry, pan co z nimi żyłeś, co ich znasz tak dobrze — jak ci ludzie stoją?
— Pod jakim względem? — zapytał Larisch, dla czego pan mnie o to pytasz!
— Dla czego, to moja rzecz! rozśmiał się cynicznie, resztki zębów pokazując Meyer — ale pytam pod względem majątkowym i no — jako ludzie!
— Ludzie są dobrzy — odparł radca pogardliwie nieco, tak dobrze, iż można ich upiec i zjeść, a nie będą stawiać oporu. Majątek zrujnowany, i gdyby jutro cudem jakim im go kto oczyścił, za parę lat przyszliby znów do ruiny. Na to niema sposobu, nie mają zmysłu ani do pracy, ani do konserwacyi mienia; ich przeznaczeniem trwonić. Taki jest ojciec, taki syn, takie będą wnuki i prawnuki.
— Eh! eh! — przerwał Szmuc-Meyer — czyżby tak źle było?
Larisch ruszył ramionami i zagadł o czem innem. Zdanie jego, jako wielce kompetentnego, uczyniło na Szmuc-Meyerze wrażenie wielkie, zląkł się o pfandbriefy córki. Na tem rozmowa się skończyła, zwróciła na pierwszy przedmiot i wypadkiem znowu musnęła o Mogilskich; Larisch dodał:
— Z góry żałuję tych, co się w jakikolwiek sposób zbliżą, w jakikolwiek z nimi wejdą stosunek. Na nich zawsze i każdy stracić musi, oni z sobą pociągną, kogo dotkną.
Po pożegnaniu z Larischem, Meyer frasobliwy poszedł do córki, która jeszcze podśpiewywała.
— Wiesz ty co, Linko — rzekł — tych Mogilskich trzeba sobie wybić z głowy, to zły interes. Utracyusze niepoprawni, dają się obdzierać wszystkim. Ojciec taki, syn taki, wszyscy tacy rodem całym. A po chwili dodał, machając ręką.
— Niech ich diabli wezmą!
Podejrzliwy człowiek gotów by był Larischa posądzić, iż umyślnie tu rzucił słów kilka, aby Mogilskiemu zaprzeć ostatnią drogę ratunku. Nie miał się wszakże czego obawiać, bo Witold powrócił z miasta z takim wstrętem do zaprzedania się w niewolę, iż wszelką inną nad tę przeniósłby ostateczność.
Tymczasem Marynka z ojcem wróciła do Strzelna, pod wrażeniem smutnem, jakiego doznała, dowiadując się o losie Mogilskich od Witolda.
Tygiel uczuł to także mocno, a powróciwszy do domu, chodził po izbie zamyślony, wzdychał, dumał, i gdy go córka zapytywała co mu było — odpowiadał tylko pół słowami.
— Nie, to nie może być, ażeby ta poczciwa familia poszła precz, ziemię oddając niemcom. Ich trzeba ratować! Ale jak? ale czem?
Cały niemal wieczór bił się Tygiel z myślami, a co najgorsza, po radę zaglądał do anyżówki.
Nazajutrz Antoś przybył wedle zwyczaju. Całemi dniami siedział teraz przy narzeczonej, a stary ojciec nie przeszkadzał im i rzadko mieszał się do rozmowy. Tego dnia jednak wyszedł ku niemu z twarzą ożywioną, niespokojny.
— Słuchaj no, p. Antoni — rzekł — ja ci jeszcze pono nie opowiadałem komuśmy to winni, żeś nas w najokropniejszej nędzy nie zastał?
— Owszem, słyszałem już o tem, obojętnie odpowiedział amerykanin — jakby się go chciał pozbyć.
— Wystawże sobie — ci poczciwi ludziska, sami teraz potrzebują za swą dobroć, i niema ich komu poratować!
Antoś ruszył ramionami.
— Kochany panie — odezwał się — ja wracam z kraju gdzie: help yourself panuje.
— Co to za diabelskie nazwisko tego panującego? — spytał Tygiel.
— To znaczy pomagaj sam sobie — rzekł Antoni. Tam nikt nikomu ręki nie poda, i nikt ręki nie wyciągnie, boby się wstydził, nie o własnej sile dźwigać i ratować. Ha! kto nie umie żyć, nie umie się utrzymać, nie potrafi zdobyć warunków życia, ten znać na świecie niepotrzebny: niech ginie!
— Panie Antoni — przerwała, porywając się z krzesła Marynka — czy godzi się coś podobnego wyrzec! Nie jesteśmyż my członkami jednej społeczności chrześciańskiej, zbudowanej na miłości i miłosierdziu.
— A tak! tak! to była ta dawna społeczność — zawołał Antoni, w której trutnie i próżniacy żyli potem pracowitych i oszczędnych... Dziś inne są teorye i idee.
— Ale mogąż być inne! — przerwała Marynka — mnie się zdaje, że prawda jest jedna, wiekuista i niezmienna; to są zboczenia.
Tygiel słuchał, niewiele rozumiejąc, ale kwaśny.
— Czekajże-no — rzekł — to u was nie powinien nikt nikomu nic czynić?
— Nikt nikomu; każdy człowiek dla siebie i za siebie, każdy naród sobie żyje i pracuje... śmiejąc się szydersko dodał Antoś. Każdy naprzód musi myśleć o sobie i o swem dobru.
— Jest to może bardzo postępowa społeczność — odezwała się Marynka — ale to szczęście, że my do niej nie należemy.
Antoś się skłonił. — Mnie już przerobiono w tym względzie na amerykanina. Chodziłem długo z rewolwerem w kieszeni, i ten był mym nauczycielem moralności praktycznej.
Tygiel odwrócił się chmurny.
Marynka spojrzała z pewnem politowaniem na Antosia, który ciągnął dalej.
— Nadto długo i wiele cierpiałem — rzekł — nikt mi ręki nie podał, nikt nie pomógł, serca nie znalazłem nigdzie, egoizm wszędzie, wiem teraz, że on jest osią, na której się życie obracać powinno.
— Panie Antoni! — cicho szepnęła Marynka — nawet żartować się tak nie godzi.
— Droga pani! gdyby to były żarty! To co ja mówię, niestety, jest dla mnie żywą, z serca wydartą prawdą. Cierpienie zatwardza i psuje.
— Nie ogaduj się pan.
— Bo jużciż — zaczął Tygiel — na prawdę tego nie myślisz, pan Antoni, i ręczę, że gdybyś mógł bez straty dla siebie, uczynić co dla kogo...
— Przepraszam pana, bez straty to jeszcze mało — zaśmiał się Antoni, potrzeba, bym mógł zrobić dobrze, z zyskiem dla siebie.
Tygiel spojrzał na córkę; po raz pierwszy to mówił nowo przybyły z nimi tak otwarcie. Marynka spuściła oczy i bawiła się końcem chusteczki.
Stary Tygiel namarszczył się.
— Przyznam ci się, p. Antoni, odezwał się, zapalając fajkę, że miałem z tobą mówić o jednym interesie, który mnie, a pewno i Marynce, na sercu bardzo leży, aleś mi odjął odwagę.
Antoś chłodno, ostrożnie stanął, spoglądając na starego.
— Miałem pewien projekt! rzekł Tygiel...
— Jeśli tylko choć pięćdziesiąt procentów dać mogący — ozwał się Antoś śmiejąc — służę do projektu.
Marya zdziwiona bardzo patrzyła ukradkiem na tego Antosia młodości, którego w tej chwili poznać nie mogła w nowym człowieku. — Tygiel splunął.
— E! co mi tam pleciesz o procentach, tu idzie o dobry uczynek...
— Jałmużnę? spytał wzgardliwie Antoś, sięgając do kieszeni.
— Co znowu! niecierpliwie dodał Tygiel, już słuchaj, to powiem, com sobie był osnuł. Mnie ci Mogilscy spać nie dają, oni mnie wyratowali... tybyś, nic nie ryzykując, mógł ich ocalić. Larische mają na Mogilnej 50 tysięcy talarów... niema czem ich zapłacić. Sprzedadzą majątek z publicznego targu... a to złote jabłko. Czybyś ty nie mógł dać na hypotekę pięćdziesiąt tysięcy... i pobierać procent, a poczciwą rodzinę przy ziemi zostawić?...
— Nie rozumiem dotąd — zawołał Antoś... po cóżbym ja w krwawym pocie czoła zarobiwszy grosz, miał pakować na piąty procent, na jakąś tam hypotekę, kiedy ja go używając dziesiąty mieć mogę?
Tygiel słuchał. — Dużo ty, z przeproszeniem, bom widzisz ani ja, ani Marya nie pytała ciebie dotąd — przywiózł z tej Kalafonii? (Tygiel uparcie tak Kalifornią nazywał).
— Więcej, niżeli ktokolwiek wie i posądza — odparł z uśmiechem tryumfu Antoś. — Z piasku i pepitów rodzimych — prawda, żem pracował jak pies, a szczęście miał szalone... a skąpiłem, prawie mrąc głodem — zebrałem po opędzeniu kosztów podróży... do pół miliona franków, zawsze przeszło sto kilkadziesiąt tysięcy talarów...
Tygiel się wziął za głowę.
— E! bałamucisz! rzekł...
— Mówię prawdę... rozśmiał się Antoś.
— Jeśli tak jest, czyżbyś nie mógł, nic nie tracąc, tych poratować, co nas od nędzy zbawili? — Antoś głową potrząsł.
— O cóż to idzie? spytał, ja nie rozumiałem dobrze interesu.
— O wybawienie Mogilskich od sprzedaży Mogilnej... bo ją kupią Larische... a ci biedacy z tęsknicy po ojcowiźnie umrą.
— Larische by kupili? spytał ciekawie Antoś.. Larische? i to by był dobry interes?
— Dla nich wyborny! rzekł Tygiel.
— To ja tu tylko jedno widzę, odezwał się po namyśle Antoś, nie dopuścić ich, a kupić samemu!
— Tobie! wykrzyknęła Marya wstając, tybyś chciał korzystać z ich położenia...
— Ale proszę — zimno począł Antoś — ktoś musi korzystać, czemuż nie ja? I dla czegobym uczciwie nie miał nabyć majątku, kiedy się dobry trafia?
— A! ależ ci Mogilscy!
— Ja ich nie znam — mruknął Antoś... co mi tam! a gdybym ich znał nawet, nie popełniam bezprawia...
— Panie Antoni — przerwała mu Marya, przykro mi słyszeć cię tak mówiącego.
— Owszem, pani byś się powinna cieszyć, bo dla niej to rękojmia przyszłości — w sentymentalizmy się nie bawię...
— Więc wszelkie uczucia potępiasz? ze zgrozą rzekła Marya.
— Oprócz tego, które z młodości do dziś dnia przeżyło nienaruszone we mnie...
— Ale ja i o tem zwątpićbym już mogła! cicho ozwała się kobieta. I jeśli teorya, którą wykładasz jest twoją, dla czegóż zgodziłeś się dla mnie uczynić ofiarę... bo pewna jestem, że Larisch... Zawstydzona nie śmiała dokończyć. Antoś przybrał tryumfującą minę.
— O! zawołał — umiałem się wziąć do niego. Pomimo, iż mu się bardzo chciało obedrzeć mnie, znalazłem sposób — nie dać mu ani złamanego szeląga...
Marcin począł żywo palić fajkę, ale zmilczał. Marya w płomieniach cała, porwała się z krzesła i poszła do swego pokoiku. Antoś zapalił cygaro...
— Niechże mi pan powie — odezwał się namyśliwszy — coś więcej o tej Mogilnej; ziemia zawsze taka jest najlepszą lokatą dla kapitału... ja miałbym ochotę kupić dobra. — Jeśli mają Larische wziąć, wolę ja...
— Niech Bóg uchowa, byś się tknął tej sprawy, groźno rzekł Marcin; dla Maryi byłoby to bolesnem, i dla mnie...
Amerykanin ruszył ramionami.
— No, no, toby się przebolało, a ziemiaby została — rzekł obojętnie. Przez na wpół otwarte drzwi Marya słuchała tej rozmowy i płakała w swoim pokoiku.
Nie pierwszy to już raz obijały się o jej uszy myśli i wyrazy, które ją strachem i zgrozą przejmowały. Wzięła tego człowieka, podała mu dłoń na wiarę jego młodości, poznawała dopiero teraz jak strasznie zmienionym powrócił — innym. — Nie umiała pogodzić tego poświęcenia się dlań, z tym egoizmem zimnym, który wiał z niego w innych sprawach życia; nie rozumiała tej jednej zielonej i świeżej idei wpośród tej pustyni spalonej. Bez namysłu zgodziła się na rozwód z człowiekiem obojętnym, dla ideału młodości, a ten jej powracał szkieletem bez serca, w którym resztką czucia biło jedno wspomnienie. Cóż ją czekało, gdy w próbach i zapasach z rzeczywistością ostatek przywiązania mógł zagasnąć? Na tę myśl przerażona truchlała...
W jej sercu zbudziło się wprawdzie dawne przywiązanie do towarzysza lat dziecinnych, chwyciła nadzieję szczęścia... a teraz? czuła powoli ogarniające ją rozczarowanie i chwilami dreszczem zimnym przebiegała ją rozpaczliwa trwoga...
Nigdy wszakże Antoś tak nie był dla niej strasznym jak dzisiaj... Płakała.
Marcin chodził też zasępiony — p. Antoni palił cygaro milczący.
Ku wieczorowi, po dosyć obojętnej rozmowie, odjechał...
Tygiel, który cały dzień zaglądał do bokówki i krzepił się tą nieszczęśliwą anyżówką... był już do wieczerzy czerwony, jakoś zły i córka łatwo poznać po nim mogła powrót do tego stanu, który ją tyle łez kosztował. Siadł do wieczerzy, tłukąc ze złości talerz, który stał nieco krzywo.
Marya spojrzała nań, bo czasem wzrok jej umiał go hamować.
— Mój ojcze! zawołała błagająco.
— Cicho byś była, kwoko! krzyknął Marcin — zaraz mi cicho! to ten twój amerykanin w taką mnie wprawił pasyą. A! piękny gatunek! co się zowie piękny! Wpadliśmy z nim z deszczu poci rynnę. Gotów mnie później z domu wygnać, żebym mu chleba nie odjadał!
— To się zmieni, odezwała się córka — trzeba coś przebaczyć długiej biedzie i nielitościwości tych, wśród których żył i stwardniał.
— A już go ty teraz i we łzach nie rozgotujesz... odparł Tygiel. W tym wieku serce dorosło i głowa się zamknęła... co tam jest to i będzie...
To mówiąc, Tygiel kawałki talerza rzucił pod piec z hałasem, podparł się łokciami na stole i począł płakać. Symptom ten łzawy po anyżówce nie raz się przytrafiał. — Marya znała go i nie probując już opamiętywać — w milczeniu czekała aż przejdzie.
Otarłszy łzy Tygiel, wstał od stołu, niczego nie tknąwszy, stękał i wzdychał — kiedy niekiedy wyrywały mu się słowa — piękny mi zięciaszek! a to jużbym niemca wolał, boby choć tych brudów nie wywłóczył na pokaz przed światem...
W parę dni po tej scenie pamiętnej, Antoś się zjawił w Strzelnie, wesół, rozmiłowany, czuły po swojemu... Marya przyjęła go z nadzieją, że może innego teraz znajdzie w nim człowieka i pierwsze wybryki fantazyi, nie charakterowi przypisać będzie mogła. Zdawało się nawet w istocie, iż chciał wrażenie tamto zatrzeć, a ojca przebłagać, bo był ze szczególną dla niego atencyą. Stary nieco się dał rozruszać. Żartując razem, przeszli do bokówki, gdzie teraz prawie zawsze stała szklanka wódki i czarka pana Marcina. Spostrzegłszy ją, Antoś się uśmiechnął i pochwycił za kieliszek...
— Fe! ojcze kochany, zawołał, a czemu to nigdy przyszłego zięcia nie poczęstujecie. Dopierobyście zobaczyli, jak się po angielsku i po amerykańsku pije. Co tam ta czarka — rzekł, podnosząc ją w górę, myśmy szklankami pić nawykli. No — oto powiem wam, że się też tak nawykło do daru, bo ten tam doskonały, do wódki... iż bez nich teraz żyć nie można. Z drugiego pokoju posłyszawszy to Marya, przybiegła aż do progu.
— Panie Antoni, do czego pan żarty sobie robisz z ojca! czyż być może, ażebyś pan miał nawyknienie do tego, co rozum odbiera...
— A, proszę pani, mnie bo wódka daje rozum, a nie odbiera...
Tygiel począł się śmiać i nalał.
— No, to w ręce wasze...
— A czemuż nie!...
Wychylili po czarce... Antoś zaproponował drugą, Marya, załamawszy ręce, odeszła od progu...
— To wszystko dobre — dodał amerykanin — ale ja umiem proponować coś, co się ojcu podoba niehybnie, a co praktyczni pono wynaleźli anglicy... Zróbmy grogu... cały dzień go pić można... chłodzi i krzepi... W Ameryce kobiety nawet piją.
Ujęty niezmiernie przymiotem odkrytym w przyszłym zięciu, Tygiel zgodził się na grog i po pierwszym łyku, znalazł go nieco do staroświeckiego krupniczku podobnym. Mimo oporu Maryi, wynieśli go z groczkiem na ganek i pili całe poobiedzie.
Humor Antosia stał się wybornym, ale mimo usposobienia wesołego, w Maryi obudził smutek, wstręt, przestrach... Cały prawie czas, gdy trwało zapijanie, siedziała zamknięta u siebie. Antoś tam parę razy zajrzał, ale go zbyła zimnem słowem. Natarczywe jego czułości przyprawne grogiem, wcale jej nie smakowały. Co gorzej, Marcin do ciepłego napoju nie zwykły, a przy tej zręczności podochocony niebezpiecznie — obudził w córce obawę o następstwa... Lada najmniejszy powód mógł wybuch spowodować...
Szczęściem do tego nie przyszło i późną nocą rozstali się po najczulszych uściskach a Tygiel poszedł sam śpiewając.
Przyszłego zięcia teraz znajdował bardzo porządnym człowiekiem.
Dla Marynki od tego dnia stał się uszczypliwym; we łzach powiedziała sobie: Będę nieszczęśliwa...
Następne dnie nietylko że nie zmieniły jej przekonania, ale obawy podniosły do najwyższego stopnia. Antoś pił nałogowo, upajał starego, a zdania, które wywnętrzając się wypowiadał — dowodziły, iż istotnie niedola i walka zamiast go uszlachetnić, stworzyły zeń człowieka nieznającego w świecie celu innego nad dogodzenie namiętności i praktykę cynicznego egoizmu. Mogłaż się cofnąć?..
Płakała... Naówczas przez łzy zjawiła się przed nią smętna, łagodna twarz Witolda... Marynka wzdrygnęła się... jakby widmo ujrzała... Serce odpowiedziało jej pierwszy raz biciem tęsknem ku jedynemu człowiekowi, który ją godził z ludźmi i życiem...
Wszystko przychodziło, jak zwykło w życiu przybywać — zapóźno! Nieubłagana przyszłość malowała się czarno, łzawo i tragicznie.
Zabiegi Larischów uniemożliwiły starania przyjaciół starego Mogilskiego. Teraz, gdy chcieliby byli dnie przedłużyć, gdy zbliżający się termin przerażał, jak ostatniego sądu godzina, tygodnie, miesiące leciały pędem piorunowym, na nic nie stawało czasu, kiedy go najwięcej było potrzeba. Pan Jacek pojechał do księztwa, do krewnych i przyjaciół, stukał do wszystkich drzwi — napróżno. Wrócił zrozpaczony. Wolara wyprawiono do Gdańska, potem do Berlina; nigdzie w warunkach danych niepodobna było dostać tak znacznego kapitału, a te, któreby się stręczyły, przychodziły na to tylko chyba, aby chwilowo agonią przedłużyć.
Ukrywano to po większej części przed prezesem, ale kobiety płakały po kątach, zamodlały się w kościele, a Witold chodził struty, blady, przeklinając swą nieporadność i niemoc. W takich chwilach i on bezsilny szedł do kościoła szukać pociechy u ołtarza, budzić w sobie wiarę w Opatrzność.
Jednego rana, gdy jesiennym dniem przywlókł się pieszo na mszę, wychodząc z niej, spotkał niespodzianie Marynkę. Nie widział jej dawno, powitał żywym ręki uściskiem, i zdziwił się znajdując na jej twarzy, w którejby był powinien wyczytać szczęście, wyraz smutku, zbolenia, zwątpienia prawie. Oboje wlepili w siebie oczy i zapłonili się, a Marynce łza zakręciła się pod powieką. Dawniej nigdy ona do takiego roztkliwienia nie była skłonną — teraz, cierpiąc, stała się więcej niż kiedykolwiek kobietą.
— Jakżeś pan coś zmizerniał i wychudł? — spytała, niewiedząc prawie co mówić.
— Przykro mi — ale doprawdy — ja o mało tem samem pytaniem pani nie powitałem — rzekł Witold. Ależ mnie dziwić się nawet nie można, dodał z westchnieniem, pani zaś, coś jest tak szczęśliwą...
Marynka popatrzyła nań wzrokiem siostry. Nie powiedziała nic, ale wymownem było to milczenie. Szli teraz razem cienistą lipową ulicą.
— Mam wielką ochotę wyspowiadać się panu, odezwała się Marynka. Nawykłam w was, p. Witoldzie, widzieć prawie brata. Cięży mi na sercu wyznanie, że w chwili, gdym spodziewała się szczęście osięgnąć, doznałam najboleśniejszego zawodu. Jest to może kara Boża za to żem...
— Ale za cóż Bóg panią mógłby karać? — zawołał Witold — powiedz pani raczej ironia losu.
— Tak, szatańskie losu szyderstwo — dodała kobieta poruszona, ocierając łzę skwapliwie. Znasz pan życie i przygody moje. Ratując ojca, oddałam rękę człowiekowi, dla którego mogłam mieć tylko chłodną przyjaźń... Zjawił się ten, który był towarzyszem mojej młodości, człowiek, co dla mnie życie poświęcił, cierpiał. Podałam mu rękę, z której nie wiem, jak więzy opadły, a otwarłszy oczy, zobaczyłam dopiero, że z tego poczciwego Antosia świat, a! Panie! zapomnij co powiem, świat z niego zrobił — potworę.
Witold załamał ręce, ale na jego twarzy prawie radość się odmalowała.
— Pani — zawołał — wszakże jeszcze jest czas się cofnąć.
— Cofnąć? i ojca skazać na nędzę? a siebie na obmowę! — zawołała Marynka, — a! nie! cofać się zapóźno! wypić potrzeba kielich ten do dna i umierać powoli.
Witold słuchał z gorącem współczuciem; ona mówiła jakby rozgorączkowana.
— Stało się — ale okrutnie się stało! ten człowiek nie do poznania zmieniony, całą świeżość młodzieńczą serca i myśli stracił w starciu się ze światem. Dla niego egoizm jest prawem, rachuba obowiązkiem, używanie celem. W Larischu, nie chcę go sądzić, jeśli też same może pobudki rządziły życiem, okrywała je wstydliwa zasłona — tu się one obnażone chlubią z siebie przed światem. A! panie! jam bardzo nieszczęśliwa.
Łzy przerwały mowę, Witold wziął jej rękę. —
— Pani, rzekł, jeśli najszczersze współczucie może osłodzić ból, wierz mi, masz je we mnie. Jakżem i ja nieszczęśliwy, że w chwili tej nie mogę zamiast współczucia bezsilnego, przynieść ci — całego serca, całej mej doli, całego siebie.
Zamilkł, bo się sam uląkł tego co powiedział, ale Marynka ścisnęła go za rękę.
— Panie Witoldzie — rzekła — dość mi twojego współczucia, dość mi, że ty będziesz mnie widział i znał niewinną... i nieszczęśliwą.
— Daruj mi pani — przerwał chłopiec upojony — losy nasze nie w naszych rękach. Wiedzże, pani, na progu nowego życia, że inne jakie serce biło dla ciebie i zawsze ci wiernem zostanie. Nigdym nie śmiał wyznać, ale dziś...
— Nie mów mi pan tego, nie trzeba raju ukazywać tym, których do piekieł wtrącają.
Spuściła zasłonę na twarz, Witold stał drżący, podała mu rękę i odeszła tak żywo, że nie miał czasu ani się odezwać, ani pogonić.
Ze strasznym w myślach zamętem powrócił do domu. Rozmowa ostatnia brzmiała mu w uszach, jakby wspomnienie snu, marzenia, widzenia jakiegoś nieprawdopodobnego.
Ale nie czas było marzyć o sobie i o szczęściu, gdy z każdym dniem nieunikniona katastrofa bliższą była. Rozmawiano prawie co dzień z Larischem, z Wolarem, radca okazywał się czułym bardzo, czynnym w sprawie, cóż, gdy na synu upartym nic wymódz nie mógł. Ile razy przybył do Mogilnej, prezes go ściskał, dziękował mu... ale nie było za co, gdyż zawsze złe tylko wiadomości przynosił.
Mimo upartej chęci i nałogu łudzenia się, nie było dłużej sposobu zachować nadziei ocalenia Mogilnej. Smutek zaległ w tym kątku wesołym dawniej; taili się z nim wszyscy, ażeby nie pomnażać go drugim, a każdy chodził płakać i boleć zosobna. Prezes, o którego obawiano się najwięcej, po pierwszem wstrząśnięciu wszakże okazywał najwięcej rezygnacyi, a pani Anna najbardziej była dotkniętą. Mogilna, ogródek, dom, wszystko prawie było jej dziełem, tu płynęło jej życie całe, tu była szczęśliwą, tu słała gniazdo dla dzieci, które czekała przyszłość bez domu!
Nawet z anielskiem poddaniem się woli Bożej, które ją cechowało, prezesowa ukoić żalu nie mogła, wyczerpywał on jej siły da życia.
Uśmiechała się mężowi, ale twarz powleczona była barwą śmierci, i w duszy czuła, że rozstania z Mogilną nie przeżyje.
Tak powoli przywlókł się ten dzień stanowczy, dzień sprzedaży z publicznego targu, dzień upokorzenia... W Mogilnej było jak w grobie milcząco, łzawo, pusto. Witold, p. Jacek, wszyscy przyjaciele prezesa pojechali pilnować się, ażeby przynajmniej jeśli nie majątek, to resztki mienia ocalić i nie dać nabyć Mogilnej za bezcen. W domu tymczasem kobiety płakały i modliły się; prezes nie mogąc się ruszyć, bo ma nogi odebrało, zamyślony patrzył w okno, nic nie widząc. Słudzy ze starym Luszyckim na czele, gwarzyli cicho z sobą o nieszczęściu, czując, że to rozbicie i ich dotknąć musiało.
Do kupna zameldował się przez pełnomocnika pan August Larisch; jeden zupełnie nieznany spekulant przybyły z nad Renu, Meyer w imieniu córki, a — co największe podziwienie obudziło, świeżo przybyły z Ameryki pan Antoni Berger. Interesowany najmocniej Larisch stary, który się nie pokazywał, ale z za kulis całą sprawą kierował — zgryzł się, znajdując współzawodników, bo już przewidzieć mógł, że łatwo Mogilnej nie kupi. Nadzieja wzięcia jej za niższą od wartości cenę, ominęła go. Licytacyi wszakże cofnąć, gdy raz ogłoszona została, odkładając ją do pomyślniejszej chwili, nie było podobna. Larisch jakkolwiek znał doskonale Mogilnę, nie był pewien i przygotowany do jak wysokiej ceny podnieść ją może. Oznaczony szacunek pierwotny przechodził sto tysięcy talarów, a pięćdziesiąt kilka z nich miał p. Larisch. Spekulant z nad Renu postąpił sto dwadzieścia, Szmuc-Meyer dołożył pięć jeszcze, p. Antoni rzucił summę stu trzydziestu.
Walka żywą być obiecywała. Witold i Jacek przypatrywali się jej zdala, przybici i pognębieni. Jacek byłby z chęcią sprzedał swoję posiadłość dla ocalenia Mogilnej, ale mu Wolar dowiódł, że tem nie ocali prezesa a siebie zgubi.
Zabierano się do dalszego licytowania i interesowani chcieli porozumiewać się z sobą, gdy na salę wpadł czerwony i nie trzeźwy Tygiel, wprost biegnąc do Antoniego.
— Co waćpan tu robisz? na miłość Bożą? — zawołał ciągnąc go za suknię.
— Licytuję Mogilnę — rzekł Antoni spokojnie.
— Na rany Chrystusowe! ja na to nie pozwolę — rzekł Tygiel, ten człowiek mnie wybawił, a ty, mój zięć przyszły, miałbyś go wyzuwać?
— Patrzże waćpan, przyszły teściu — odezwał się Antoni szydersko — czy lepiej, żeby ci niemcy go zjedli? hę?
— Lepiej cokolwiek bądź, byle nie ty! ja tego nie chcę! takie nabycie to niebłogosławieństwo Boskie, ja nie chcę.
— Ale ja chcę! — odparł Antoni, wyrywając mu rękę. Jeszcze nie jesteście mi teściem, a już mi na kark siąść chcecie! Ja tego nie zniosę.
— Chodź waćpan, mruknął stłumionym głosem Tygiel — chodź! Marynka mnie tu przysłała i nie wiesz z czem!
— Nie chcę słuchać! potem o tem.
Wśród szeptów burzliwych zaczęto cenę podnosić po pół tysiąca talarów. Sto trzydzieści jeden, pięćset, dwa, trzy, do pięciu. Antoni zniecierpliwiony, dopędził do stu czterdziestu. Stała się pauza. Pełnomocnik Larischów ujął pod rękę Antoniego, odprowadził go do kąta i szeptać z nim zaczął. Spór jakiś trwał parę minut i powrócili na swoje miejsca. Szmuc-Meyer stał już z założonemi w tył rękami nie śmiejąc iść dalej, ale się krzywił gniewnie.
Spekulant postąpił znowu...
Larisch go zaraz prześcignął. Oba oni szli zwolna, zmniejszając coraz summę podnoszącą, gdy p. Antoni tysiącem talarów sypnął. Zbliżali się do półtora kroć stu tysięcy.
Nigdy rodzina Mogilskich summy tej za dobra, starym sposobem zagospodarowane, wziąć się nie spodziewała. Wielkie nieszczęście wynagradzało się w pewien sposób ocaleniem większego daleko mienia, niż rachowano. Jacek tem się pocieszał, Witoldowi było to obojętnem, wiedział bowiem dobrze, iż rodzicom nie szło o bogactwo, ale o zachowanie tego kątka droższego im nadewszystko.
Pełnomocnik Larischów szedł dalej choć nieśmiało, zdając się bądź co bądź zdecydowanym majątek nabyć, choćby za zbyt wysoką cenę. On i p. Antoni zostali w końcu sami, ale amerykanin rozmyślać się zaczynał, opuszczała go zwolna gorączka. Już miał prawie opuścić plac boju, pozostawiając go zwycięzcy, gdy przysłany z kartką jegomość plenipotenta zatrzymał i małą bardzo sumką p. Antoni został przy Mogilnej.
Rezultat był ze wszech miar niespodziewany.
Witold i Jacek wyszli, oba natychmiast spiesząc do Mogilnej z wiadomością, jeśli nie pomyślną, to przynajmniej daleko lepszą, niż sądzili.
Pan Antoni wychodził tryumfujący z sądu, gdy na kamiennych schodkach spotkał się znowu z p. Marcinem. Tygiel po burzliwem owem rozmówieniu się z przyszłym zięciem, wybiegł był gniewny, wracał teraz już zapóźno.
— Co się stało? co się stało? — zapytał.
— Kupiłem Mogilnę! tryumfująco zawołał Antoni. Chodź tatku, napijemy się na przyszłe szczęście dziedzica!
Pan Marcin usłyszawszy to, cofnął się kroków parę, popatrzył nań z pogardą, splunął i rzekł:
— Bywaj asan zdrów! odemnie i od Marynki mam mu powiedzieć, żebyś się do nas nie fatygował, bo wszystko zerwane.
Machnął ręką zapalczywie, odwrócił się i poszedł; Antoni wołał za nim jeszcze kilka razy, ale na próżno, Tygla już nie było.
Z rozstrzygnięciem losu Mogilnej, powieść nasza się kończy. Jest to historya jedna z tysiąca powszednich, przytrafiających się co dnia, mniej więcej podobnie do tej powtarzających się bez miary. W słodkiej bezczynności przychodzi się tak nieopatrzenie po nad kraj przepaści, która mienie a z niem cały los rodziny pochłania.
Dopowiemy w kilku wyrazach tylko dzieje osób wplątanych w to opowiadanie z rzeczywistości wzięte.
Witold i Jacek przybyli do Mogilnej nocą. Tu nie spał nikt jeszcze. Nie zajechali przed ganek, przyszli pieszo, ale chód ich usłyszała Kazia i prezesowa, obie wybiegły naprzeciw. W dwóch słowach opowiedzieli co się stało. Prezesowa załamała ręce, ale nie powiedziała nic nad to, co powtarzała ciągle: Bóg dał, Bóg wziął. Ponieważ prezes nie chciał się kłaść spać, dopókiby się coś nie dowiedział, wszyscy razem poszli do niego. Zobaczywszy ich pobladł; podniósł głowę.
— Kto kupił? — zapytał — ... ile?
Witold opowiedział mu w krótkości a Jacek dodał, że dom jego jest ich domem, bo im oddaje majątek. Popłakali się wszyscy, całą noc tak przegwarzono. Nazajutrz prezesowa chodziła, krzątała się, a wieść o sprzedaży sprowadziła do dworu mnóstwo biednych ludzi zapłakanych, pożegnaniami i utyskiwaniem rozdrażniających ranę. Z każdym trzeba było płakać na nowo. Wieczorem prezesowa uczuła się słabą, nazajutrz nie wstała z łóżka.
Choroba jej przeciągnęła się długo, ale nim opuścili Mogilnę, biedna milcząc, popłakując, zrezygnowana — żyć przestała.
Prezesa wywieziono do p. Jacka, przygnębionego tak stratą żony, iż długo jej przeżyć nie mógł. Zostało sierot dwoje, Witold i Kazia — przy wuju, który im nie dał uczuć osierocenia i ubóstwa. Kazia powiedziała sobie, że za mąż nie pójdzie, aby bratu cały zostawić majątek. Z pozostałej summy Witold też kupił posiadłość mniejszą i zaczął na niej gospodarzyć. Życie mu nie szło w smak od śmierci rodziców. Szczęściem dowiedział się o zerwanem małżeństwie Marynki, i łatwo się domyśleć, że zawsze zakochany, ożenił się z nią w parę lat potem.
Pana Antoniego dziedzica na Mogilnej, obejść umieli zręcznie Szmuc-Meyerowie, tak, że dziedziczkę pfandbriefów poślubił i rzucił się zuchwale do postępowego gospodarstwa, przemysłu i spekulacyi. Świetnie szło mu w początkach, ale i zbytnia odwaga nie zawsze prowadzi za sobą szczęścia. Mimo wielkiej zabiegłości i najświetniejszych nadziei, po kilku latach potrzeba było likwidować, a nieszczęśliwa Mogilna została znowu na licytacyą wystawioną. Tym razem Larisch chodził tak umiejętnie około kupna, iż ją nareszcie nabył. Pan August zajął się zaraz wzniesieniem gotyckiego zameczku, i dziś, jadąc szosą, widać z daleka wśród odwiecznych lip, kastel z czerwonej cegły z wieżą, na której powiewa chorągiew herbowa, a wszyscy do koła wiedzą, iż szczęśliwym posiadaczem dóbr Mögeln z przyległościami jest August von Larisch, doktór obojga praw i kawaler orderu korony trzeciej klassy, który na polowanie z Berlina nawet ministrów zaprasza.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast było co coś pocieszającego winno być było to coś pocieszającego lub było coś pocieszającego.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; przed Roman brakuje orzeczenia typu rzekł lub powiedział.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; winno być Łatwo to rzec lub Łatwa to rzecz.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast dodał jak jakby winno być dodał jakby lub dodał tak jakby.