<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Mogilna
Tom I
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

MOGILNA.
OBRAZEK WSPÓŁCZESNY.
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.


TOM I.


WARSZAWA.
NAKŁADEM MICHAŁA GLÜCKSBERGA.

1886.


Дозволено Цензурою.
Варшава. 26 Марта 1886 года.




Warszawa. — W Druk. S. Orgelbranda Synów, Krakowskie-Przedmieście Nr. 66.




Był to piękny dzień czerwcowy, jeden z tych rzadkich ostatnich wiosennych, gdy jeszcze kanikularne nie dokuczają skwary, a natura cała raduje się swej młodości i buja a zieleni, a tchnie, a żyje, a dźwiga się jakby ją skwary i chłody pożyć i powstrzymać nie miały.
Lipy już zaczynały rozkwitać i pierwsze, wcześniejsze ich pączki roztwarte ziały roskoszną wonią, wabiąc roje pszczół ku sobie, zwijających się żywo przed nadchodzącym wieczorem i rosą, która je do ulów zagnać miała.
Do koła starego wiejskiego dworu w Mogilnie stojące odwieczne drzewa zaledwie po cichu szeleścieć zaczynały poruszane powiewem zachodniego wietrzyka, który dzienną przerwał ciszę. Ptaszki w krzewach ukryte świegotały niespokojne, zabierając się zawczasu do spoczynku, co zawsze zwiastuje pogodę... Niebo było wyjaśnione, pozłacanemi, gdzie niegdzie chmurkami upstrzone i zapowiadało także piękny dzień na jutro, jeżeli nie na dłużej. Cały obraz tego wieczora składał się na wielce harmonijny wizerunek szczęścia ziemskiego... któremu nic się grozić nie zdawało...
I ludzkie też uśmiechały się twarze a otwierały serca.
Staroświecki dworzec w Mogilnie na pół drewniany, pół murowany, widocznie już dawne i lepsze pamiętający lata, jakoś także wyglądał niby odświeżony wiosną i szczęściem; pełno było kwiatów do koła, pełno woni w powietrzu i pełno uśmiechów około stołu wieczornego, zastawionego w ganku od ogrodu. Ganek ten niedawno znać przybudowany do domu, był najmilszym salonem na wolnem powietrzu, jaki sobie wyobrazić można. Pomysłem samej pani wystawiony nie raził swoją nowością przy starym dworze, do którego przypierał, a był aż nadzwyczaj skromny i bez żadnej pretensyi do architektury wytwornej. Stary pan Roman Mogilski, dziedzic Mogilna, mąż autorki tego ganku, nazywał go uśmiechając się, rustykiem.
Nie roszcząc sobie żadnych praw do architektonicznego stylu, nie był wszakże pozbawiony pewnej kokieteryi, której znamię noszą wszystkie dzieła ręki i myśli niewieściej, gdy się do nich serce przyłoży. Długo a długo pani Anna starała się o wykonanie, długo jakoś niepodobna się było zebrać na postawienie ganku, choć nie kosztownego, nareszcie znalazła się chwila sposobna i oną przybudówkę wzniesiono wedle planu długo w sercu piastowanego, a była wcale wdzięczną. Część znaczną domu zajmowała przypierając do niej i nieco zaciemniała. To jedyny zarzut jaki można było jej uczynić. Zresztą, sam pan Roman, długo z powodów sanitarnych sprzeciwiający się owemu gankowi, zwanemu przez panię verendą, wyznawał teraz iż wilgoci nie pomnożył i światła nie ujął wiele. Sparty na dębowych, nieobranych z kory słupach, opasany balasami z nieobrobionych gałęzi, fantastycznie wyglądającemi, gdzieniegdzie okryty bluszczem i winem dzikiem, był bardzo ładny. W środku stały też sprzęty do tego wiejskiego charakteru dobrane, stoły dwa w stylu średniowiecznym i drewniane stołki na wzór naszych wiejskich, tylko staranniej wyciosane, wszystko to było rysunku, przemysłu, smaku samej pani, która wymarzywszy ów balkon, teraz się nim prawo cieszyć miała. Siadywano też tu często, pan Roman przychodził tu z fajką i gazetą, panna Kazimiera z robótką, pani Anna z kluczykami, książką i pończochą. Przyjmowano tu chętnie poufalszych gości, i deszcz, chłód i wiatr chyba spędzał teraz z pod kochanego poddasza. Widok też z niego na stary ogród był miły i tchnący tym wiejskim spokojem, który nadaje charakter wszystkim niemal krajobrazom. Środkiem ciągnęła się starych lip ulica, dosyć szeroka, by przez nią oko, mimo rozpuszczonych gałęzi, w dal sięgnąć mogło. Po za mostkiem i kanałem oddzielającym ogród od zielonej łąki, przez którą kręcąc się płynęła mała rzeczułka obrośnięta szerokolistnemi tatarakami, widać było wiejski parafialny, murowany kościołek stary, którego wieżyczka z po za otaczających drzew w niebo się wspinała. Przy tym kościołku od lat trzechset w rodzinnym grobie spoczywali wszyscy z kolei Mogilscy i pan Roman wzdychając nieraz ukazywał na to miejsce spoczynku, mówiąc z pogodną rezygnacyą chrześcijanina: I ja tam się z mojemi razem położę.
Widok kościoła i cmentarza nie osmucał nikogo, owszem było co coś pocieszającego [1] w tej myśli poszanowanego grobu starego, otoczonego kwiatami i wspomnieniami.
Po lewej i prawej stronie ulicy starej ogródek kwiatowy, z wielkiem umiłowaniem uprawiany przez panie Annę i Kazię, był teraz w całem rozkwitnięcia blasku. Pomiędzy klombami bujny, szmaragdowy trawnik rozściełał się jak tło kobierca.
W ganku właśnie zastawiano skromny podwieczorek, pełen wiejskich przysmaczków, które niewiele oprócz pracy kosztują. Obok przyborów do herbaty, była missa poziomek i kurczęta z sałatą i śmietana i ulubione samemu panu młode kartofelki.
Kazia jako młodsza gospodyni krzątała się czyniąc porządek przy stole, ustawiając przyniesione półmiski i uśmiechając się że dla miłego gościa się tak wszystko dobrze składało. Nic nie brakło i poziomki w porze nawet przyniesiono.
Tym gościem był brat Kazi, pan Witold, który z uniwersytetu z Berlina przybywał na wieś. Rodzina więc teraz cała zgromadzić się miała przy tym stole wieczornym, przedłużając nieskończoną rozmowę od przyjazdu Witolda, gromadzącą ich ciągle w koło ukochanego przybylca.
Rzadko w którym domu tak święta miłość i zgoda panują, jak w tej cichej Mogilnie. Była to prawdziwie chrześcijańska a staroświecka rodzina, jednym spójnym węzłem złączona, którym nic nie zachwiało. Nawet Witold teraz większą część roku dla studyów przepędzający za domem, powracał doń z sercem nieostygłem, z weselem i rozkoszą, które się na jego jasnej, opromienionej odbijały twarzy.
Artysta któryby pragnął odmalować zacną, kochającą się a szczęśliwą familią, mógł był te wzory żywe wiernie przenieść na płótno, nie wiele potrzebując dodawać do natury ideału.
Nawet typy i twarze podobałyby się malarzowi jak podobały wszystkim, co Mogilskich znali. Nie mieli oni nieprzyjaciół, ani wstrętnych, a nie zbywało im na serdecznych druhach. Wszyscy ile ich było, począwszy od głowy domu, pana Romana, mieli w charakterze, w usposobieniach wielki dar przypodobania się i pozyskania sobie serc ludzi. Płynął on może właśnie od ojca familii, w którym wybitnie poważna, spokojna chrześcijańska miłość ludzi górowała po nad inne przymioty. Człowiek był dziwnie dobry, a z pewnością dla siebie przynajmniej, dobry aż do zbytku.
Spojrzawszy na jego twarz rumianą i wyjaśnioną, uśmiechającą się i pełną łagodności, poznać w nim było można od razu całego człowieka, który, gdyby mógł, świat by pragnął uszczęśliwić i uczynić tak dobrym jak sam był. Zdawało się, że te rysy nie potrafiłyby nawet wyrazić ani gniewu, ani surowości, ani żadnego nienawistnego, namiętniejszego uczucia.
Z niebieskich dużych oczów patrzyła miłość dla ludzi i jakby wezwanie do powszechnej zgody.
Ktokolwiek znał życie i sprawy pana Romana znajdował zupełną zgodność wyrazu oblicza z czynami jego i losem.
Jak wszyscy ludzie bardzo dobrzy, Mogilski był nieustanną ofiarą, oszukiwano go, nadużywano, korzystano zeń, posługiwano się nim, co nie przeszkadzało po doznanych zawodach, po oburzeniu chwilowem, iść nazajutrz tąż samą drogą. Roman Mogilski mimo tej niewysłowionej dobroci swej, którą powszechnie uważać nawykliśmy za znamię umysłowego ubóstwa i nieudolności, był mężem jasnego rozsądku, niepospolitych darów i człowiekiem wysoko wykształconym. Praca umysłowa nawet stanowiła ulubione jego zajęcie, dla którego może trochę zaniedbywał rzeczywistego życia wymagań. Prawdę rzekłszy był nieco do innych spraw leniwy i w interesach zdawać się wolał na drugich, a zbywać je rezygnacyą wygodną, ale często opłacaną drogo.
Rodzina ta niegdyś była bardzo majętną, tradycyjna dobroć a powolność Mogilskich zwolna zeszczupliła majątek, wyczerpała ich na ofiary, tak że Pan Roman, niegdyś majętniejszy, został przy Mogilnie jednej i to z długami sporemi, choć zacząwszy gospodarzyć, miał prawie czterykroć większy majątek. Ale mu się też nie wiodło. Niepowodzenie to, upadek majątkowy, bynajmniej nie zakłócił spokoju ducha i niewywołał żalów w zacnym człowieku. Zapatrywał się na przyszłość z wielką ufnością w to, że Witoldowi dosyć będzie Mogilna przy pracy, Kazi tego posagu, jaki pozostał, a wszystkim uszczuplone mienie szczęścia nie odbierze.
Zmniejszenie fortuny w istocie nie dawało im się czuć jeszcze tylko w tych rzeczach, do których najmniej wagi przywiązywali. Nie mieli świetnych ekwipażów, liberyi, dworu, nie jeździli do wód, nie dawali balów, ale bez tego umieli się obejść bez żalu. Na wychowanie dzieci starczyło, a pan Roman na książki miał dosyć, dość, by jeszcze drugim pomagał, pani Anna na kwiatki i apteczkę ubogich. Szkoda było dwóch czy trzech folwarków, które przeszły w ręce obce, ale póki mieli kochaną Mogilnę pradziadowską, mogli się po tej stracie, w części już zapomnianej, pocieszyć.
Tego dnia przybycie Witolda tak wszystkich szczęśliwymi uczyniło, tak ożywiło Mogilnę, iż największy w świecie majątek, wygrana, bogactwo nie dałyby im ani cząstki pociechy, która spłynęła na nich z przyjazdem ukochanego dziecięcia.
Wszystko promieniało, śmiało się, radowało jak ten wieczór wiosenny. Słodszy nawet mieli świąteczny wyraz szczęścia na twarzach.
Panna Kazimiera ustawiwszy podwieczorki, pobiegła śpiewając po ojca, matkę i brata, których głosy dolatywały z sąsiedniego saloniku.
— Proszę na herbatę! proszę na poziomki! — zawołała — proszę na kurczęta.
Pan Roman wstał pierwszy, siedząca przy nim żona, z równie jak on uśmiechniętą twarzą, ruszyła się także. Witold piękny, dorodny chłopiec, podobny do ojca, usunął się z drogi i podawszy rękę siostrze, posunął się z nią śmiejąc i rozmawiając, za rodzicami. Jakiś szczęśliwy dotąd los na tę chwilę, co rzadko było w Mogilnie, żadnego natrętnego nie przyniósł gościa.
Stary Roman, z siwemi zawcześnie włosami i patryarchalnem swem obliczem, zasiadł pierwszy do zastawionego stołu, i uśmiechnął się widząc niezwykły występ podwieczorku.
— Ho! ho! — zawołał — jak to znać zaraz że pan Witold przyjechał: powiem, jak mawiali starzy — daj Boże gościa w dom, to się i gospodarz pożywi. Kazia się uśmiechnęła, klaskając w rączki.
— Ależ tatku, niewdzięczny tatku, przerwała — to doprawdy sroga z twej strony niesprawiedliwość — alboż to u nas dzisiaj inaczej, czy więcej niż zwykle?
— Ty jesteś sławny kręciciel i sofista, moja panienko — odezwał się ojciec, z tego cię znamy... tak! tak! nie tłumacz się, to nic nie pomoże. Na stole jest niby to. co zwykle bywa, niby nic nadzwyczajnego, a przecież Witolda czuć i serce siostrzyne dla niego; ale ci się to pochwala... nic złego! Witold nie zawsze z nami, a po berlińskich pokarmach sztucznych, dobrze że się po wiejsku posili. Cóż paniczu? — dodał — czy podobne kurczęta i takie poziomki widywałeś nad Spreą? — mów.
— Ani nawet takiego polskiego chleba! — zawołał śmiejąc się chłopak, który pochwycił za bułkę i odkroił sobie spory kawał, śmiejąc się wesoło.
— Niech ci będzie wszystko w domu na zdrowie, szepnęła matka robiąc krzyżyk ręką nad głową, i całując syna, jedz i używaj...
Stary patrzył na uśmiechniętą rodzinę i znać błogo mu było w sercu, bo się zamyślił sparty na ręku, zapatrzył... nie rychło jakoś otarł oczy i westchnął. Czy łzę w drodze pochwycił, któż odgadnie, może się tylko jej lękał. Jakkolwiek to chwilowe wzruszenie było przelotnem i prawie niedostrzeżonem, pani Anna je pochwyciła, i z lekka poklepała go po ramieniu, szepcząc:
— Co ci to jest?
— A! nic mi, moja Anulku, nic — odpowiedział Roman — jestem szczęśliwy i jako człowiek myślę już i rachuję, długo li to szczęście trwać będzie. Natośmy ludzie, by do każdej kropli tego napoju, który się nazywa szczęściem, wmieszało się przeczucie zmiany. Naówczas człowiek usiłuje z tego co ma jak największy zapas wyczerpnąć, aby mu stał na długo.
— Na Boga, ale po cóż zaraz przeczuwać co złego! — dodała Anna.
— Nic złego, moja Anno — odparł stary, ale tylko to co konieczne i nieuchronne. Patrz, proszę, jakeśmy to dziś szczęśliwi wszyscy, i jak nam tego szczęścia starczy... ale Kazia i Witold, na wylocie. Ona pójdzie z kimś by stworzyć nowy dom, nową rodzinę, nowe szczęście; on pobieży sobie szukać towarzyszki, pracy, innego świata może. Miłość nasza dla siebie nieustanie, to pewna, ale nią zachwieją i osłabią ją nowe przywiązania, węzły świeższe i milsze, a my, moja Anulko, zostaniemy znowu sami, sami!
— A nie! — oburzyła się żywo Kazia — bo co też to ojciec mówi, jak to można posądzać nas!
Ojciec się rozśmiał, matka zlekka westchnęła, a Witold dorzucił:
— Kochany ojciec serce ocenia, przepraszam tatka, jak szpichlerz, z którego gdy się weźmie dziesięć korcy, to ich braknie, mnie się zdaje, że z serca czerpiąc we dwójnasób na miłości mu przybywa.
— Witold ma słuszność! — zawołała matka.
— Witold ślicznie powiedział, powtórzyła siostra.
— A stary ojciec to już w piętkę goni? — przerwał wesoło Roman. — No, zobaczycie kiedyś, gdy z tym śpichrzem sumienny zrobicie obrachunek... Tym czasem jedzmy poziomki, nie dajmy stygnąć kurczętom i nalewajcie herbatę.
Witold miał już przed sobą talerze dwa, napełnione darami Bożemi i wahał się tylko od czego poczynać, jaki ma wybór uczynić.
Wtem wśród najsłodszej chwili, gdy się zapowiedziała poufna rozmowa, po drugiej stronie domu zaturkotało, ktoś widocznie zajechał. Spojrzeli wszyscy po sobie z trwogą. Wprawdzie hałas nie był bardzo zastraszający, turkot co najwięcej zapowiadać się zdawał wózek mały... który nawet gdzieś opodal od ganku musiał się zatrzymać. Wszakże i to w tej chwili nie mile było przyjętem.
Wszyscy słuchali i czekali, patrząc po sobie.
— Ale nie bójcie się — rzekł gospodarz, ja mam ucho wprawne — to chyba nie gość, ale ktoś... ktoś, za interesem. Co najwięcej mogłoby się do mnie tyczeć, choć ja najmniej interesa lubię, ale one całym ciężarem obowiązku spadają na mnie. Czekajcież, siedźcie, ja pójdę zobaczę i przyjmę ciężar ten na barki moje, a wy sobie gwarzcie wesoło.
Stary wstawał, gdy córka mu przerwała.
— Ja na to nie pozwolę — zawołała, niechaj ojciec siedzi, bardzo proszę. Ja jestem młodsza gospodyni, to do mnie należy.
I nie czekając odpowiedzi, wybiegła Kazia przez salon, śpiesząc na pierwszy ganek do owego zapowiedzianego gościa.
Słychać było otwierające się pierwsze i drugie drzwi, a w tejże prawie chwili lekki okrzyk podziwienia, i niezrozumiałą, bałamutną, urywaną rozmowę.
— Któż to może być? kto to może być? — rzekł Roman.
— Nie rozumiem — szepnęła Anna, jakiś głos prawie obcy, jakiś dźwięk nie polski. Może urzędnik jaki...
Roman wychylił się, usiłując spojrzeć w głąb salonu, oczy przymrużył, ale wkrótce przysiadł, bo w mroku wieczora, nic dojrzeć nie było podobna, gość się zbliżał, drzwi w ganku otwarły się i poprzedzony przez nieco skrzywioną Kazię, wsunął się na próg średniego wieku jegomość.
Na pierwszy rzut oka poznać było w nim można obcego plemienia potomka, germańską krew, syna kolonizatorskiego rodu, który swe namioty rozbija po całym świecie, stawia obok nich warsztaty i powolnie zdobywa ziemię bez kropli krwi, bez walki nawet, cichym bojem zabiegliwości i samolubstwa zimnego. Był to Niemiec jednem słowem, ale wyglądał tak przyzwoicie, tak ogładzono, tak grzecznie, iż miłe jego obejście za dowód uczucia, serca i wylania się wziąść łatwo było można.
Wysokiego wzrostu, przystojny, z twarzą prawie arystokratycznie wykrojoną, trzymał się nieco przygarbiony, oczy miał zmrużone, jakby je pragnął przykrywać, ale twarz jego nie odrażała, owszem, pociągała prawie wyrazem uprzejmej słodyczy. Może głęboki fizyognomista dostrzegłby w niej był zarys szyderstwa utajonego, lecz ten dla oczów prostodusznych nie był widocznym. Ubrany z wiejska ale starannie, przy surducie czarnym miał w pętlicy kilka wstążek od pruskich orderów...
Gospodarz który go znać poznał, z polską gościnnością powstał na powitanie jego, ale nie mało zdziwiony i zakłopotany trochę. Był to w istocie znany mu dawno ze spotkań w domach zajezdnych i na zgromadzeniach publicznych; sąsiad jego pan Christian Gotlieb Amadeusz von Larisch, posiadacz powiększającego się coraz od lat kilku majątku, Christianhofen przezwanego, wprzódy znanego pod imieniem Zarzecza.
Pan von Larisch mający tytuł radzcy handlowego, order korony pruskiej; orła czerwonego niewiem jakiej klasy, i order zasługi bezimienny, mieszkał już stale w okolicy od lat kilku... Widywali się z panem Mogilskim często, poznali osobiście, ale ani pan Roman nie śpieszył się w odwiedziny Christianhofu, ani pan Larisch nie był dotąd nogą w Mogilnie. Tam gdzie się dwie narodowości spotykały z sobą na polu współzawodnictwa przy wyborach, w stowarzyszeniach i t. p... Larisch z wielką zręcznością postępował sobie, usiłując nie zrazie nikogo, nie wykazać się nieprzyjacielem niczyim, dając dowody umiarkowania największego i politycznego taktu.
Tem postępowaniem doszedł był on do tego, że chociaż go niektórzy poczytywali za złego człowieka, miał po sobie wielu uznających go człowiekiem liberalnych zasad i mogących przyjść do sprawiedliwego uznania praw ludzkich. Zresztą był to człowiek dosyć tajemniczy i zagadkowy. Pan Roman Mogilski skłonny do widzenia rzeczy z najlepszej strony, bronił go często i wierzył w prawość jego. Tłómaczył sobie łatwo, dlaczego z sobą nie żyli dotąd, ale mu w tej chwili trudniej szło zrozumieć, z jakiego powodu zaszła zmiana w postępowaniu Larischa, dlaczego dziś pierwszy krok uczynił.
Z wielkiem podziwieniem gospodarza, pan Larisch zamiast języka francuzkiego lub niemieckiego, odezwał się po polsku. Wymawiał wprawdzie z trudnością, powoli, ale dosyć poprawnie i znać było że się więcej języka wyuczył z książki niż z życia.
— Lepiej późno niż nigdy, rzekł kłaniając się w progu. — Wiedząc jakie towarzystwo polskie tego kraju, poniekąd nie bez przyczyny, żywi wstręt ku naszej narodowości, wahałem się długo ze złożeniem państwu swojego uszanowania. W końcu jednak żywej pokusie trudno mi się oprzeć było. Jestem wielce osamotniony, do towarzystwa nawykły, niech mnie to wytłómaczy, że się tak natrętnie narzucam.
Skłonił się grzecznie przed gospodynią, której gospodarz pośpieszył go przedstawić... dodając. — To syn mój — moja córka.
Podano krzesło i gość zasiadł i oczarował wszystkich europejską formą, żywością umysłu, łatwością w obejściu — które się rzadko w Niemczech spotyka.
Umiał on bardzo zręcznie dobrać przedmiot rozmowy taki, aby wszelkiego drażliwego uniknąć w nim zetknięcia; mimo to nie wspomniał o pogodzie, ani o gospodarstwie, ani o polityce powszedniej.
W początkach rozmowy prowadzić ją musiał sam gospodarz, reszta towarzystwa już jako mniej znana, już z pewnym rodzajem niedowierzania raczej przysłuchiwała się niż śpieszyła do wzięcia w niej udziału.
— Położenie nasze w tej okolicy — rzekł po kilku słowach wstępu pan Larisch, jest zaprawdę niezbyt przyjemnem. Nikt z nas niedomyślał się tych stosunków, jakie miał znaleźć w Prusach zachodnich: spodziewaliśmy się już z samego nazwiska, znaleźć kraj całkowicie niemiecki... tymczasem...
Niedokończył, gospodarz uśmiechnął się nieco zafrasowany.
— Raz się tu osiedliwszy, potrzeba żyć jak można, szanując przekonania drugich i ocalając od niemiłego starcia swe własne, w zgodzie, o ile się da, ze wszystkimi. Ale przyznaj pan, panie prezesie (pan Roman był niegdyś jakimś prezesem) że położenie nie do zazdrości.
— A po cóżeście tu wleźli jak Piłat w Credo? — chciał powiedzieć gospodarz, ale się w język ukąsił, i potrząsnął tylko głową potakująco, ubolewająco.
— Tymczasem człowiek bez ludzi żyć nie może, dodał Niemiec, osamotnienie cięży — i serce też powiada iż wszędzie współczucie sobie wyrobić potrafi.
— Szanowny panie, przerwał Roman — nie miejcie nas za dzikich barbarzyńców. Jakkolwiek uczucia są w nas podrażnione, w głębi serca mamy zawsze zapas życzliwości i braterstwa dla wszystkich, co do nas z życzliwością rękę wyciągają.
— Bo jużby też czas był — odezwał się pan Larisch, wznieść się po nad stare przesądy i wyszukać neutralny plac, na którymbyśmy ręka w rękę z sobą iść mogli...
To usposobienie tak przyjazne zacnego Mogilskiego ujęło niezmiernie, wyciągnął dłoń do sąsiada i uścisnął ją w milczeniu. Wstęp ten do rozmowy postawił ją na tym stopniu, iż już dalej w tonie przyjaznym łatwo ją było utrzymać.
Gospodarz rozpromieniał, otworzył serce, prawie pokochał Niemca odrazu, chociaż rodzina nie dała się tak łatwo ująć uczuciu temu. I pani Anna i Kazia i Witold nawet najskłonniejszy pójść w ślady ojca — doznawali przykrego jakiegoś, niewytłómaczonego wrażenia. Słuchali słów wyrzeczonych przez pana Larischa, rozumieli je, radzi byli w ich szczerość uwierzyć a nie mogli. — Jakiś instynktowy wstręt budziły, któremu napróżno opierać się chcieli. Najpierwszy jednak Witold, nawykły do obracania się w towarzystwie niemieckich swych kolegów uniwersyteckich, przybliżył się do gościa.
Ojciec już był kilką słowy zawojowany, on nie wiele potrzebował by się dać także zagarnąć.
— Jeżeli się nie mylę — odezwał się sąsiad do Witolda — pan uczęszczasz na uniwersytet berliński, na wydział prawny?
— Tak jest, odparł Witold — i koleguję tam...
— Z moim synem Augustem — dodał podając rękę i spoglądając na młodzieńca życzliwie, Niemiec. August mi o panu mówił jak o dobrym a uprzejmym towarzyszu, i, jeśli mam się do tego przyznać, skłoniło mnie to com o panu słyszał, zapukać do drzwi jego rodziców...
Pan musisz znać niemieckie przysłowie: Der Apfel fällt nicht weit vom Stamm.
— Tem lepiej je wszyscy znamy, rzekł Witold wesoło, że mamy polskie podobne: niedaleko pada jabłko od jabłoni.
— Moglibyśmy się przy dobrej ku temu ochocie łatwo pokłócić o to — rzekł Larisch, kto od kogo pożyczył tej prawdy, Niemcy od Polaków, czy Polacy od Niemców...
— Wprawdzie wszystko za powód do kłótni służyć może przy dobrej woli, — przerwał ojciec, ale któżby przyszedł na zgodę powiedzieć wam po łacinie: Non procul a proprio scipite poma cadunt! Co gorzej jest pono podobne przysłowie francuzkie.
Rozmowa poszła dalej coraz poufalsza i serdeczniejsza. Mówiono o cenach zboża, o gospodarstwie, o złych czasach, o handlu, o Berlinie z powodu uniwersytetu, o sejmie potem, o wyborach posłów z prowincyi i t. p.
Ostatni punkt obudził nieco podejrzenia w prezesie, który posądził sąsiada iż może ma jakie kompromisarskie zamiary, ale się omylił, gdyż p. Larisch dodał zaraz iż w sprawę agitacyi wyborczych wdawać się nie myśli i ręce od niej umywa.
— Tem lepiej, dodał prezes w duchu.
Od nieszczęśliwej polityki przeszedł, zwracając się do panny Kazimiery, na muzykę, którą powiadał że lubił bardzo... Potem z panią Anną począł coś o kwiatkach, gdyż kwiaty także były mu bardzo upodobane. Pochwalił ogród, czem sobie ujął serce gospodyni.
— Państwo jesteście bardzo szczęśliwi, rzekł, macie starodawną siedzibę pełną pamiątek, jesteście w domu, pracujecie dla przyszłości, gdy my potrosze koczujemy.
Między wami a tą ziemią jest pewien związek tajemny, który uprzyjemnia pracę koło niej, dla nas to zadanie grosza i warsztat do robienia pieniędzy. Dlatego u państwa tak pięknie i miło...
— Dalipan rozumny jakiś i bardzo poczciwy Niemiec — rzekł w duchu Roman.
Zajął już sobą po troszę wszystkich bo i pani Anna spoglądała nań przyjaźnie i Kazia nie okazywała dlań wstrętu. Witold, jak i ojciec, znalazł go wielce miłym i przyzwoitym.
— My się w ogóle nierozumiemy wzajemnie, rzekł w chwilę później przybyły, państwo sądzicie o nas wszystkich z kilku nieszczęśliwych próbek, my też, wyznaję chętnie, nie zawsześmy sprawiedliwi. Ma to do siebie położenie nasze wzajemne teraźniejsze, że nas w końcu z przesądów wyleczy.
W ten sposób odzywał się ciągle pan radca Larisch, i w końcu potrafił zyskać tak wszystkich, że gdy po krótkich odwiedzinach poszedł żegnać gospodarzy, najczulej go prosili aby stosunki zawiązane nie zostały zaniedbane na przyszłość. Roman odprowadził go z Witoldem na ganek, wyściskali się za ręce, i rozstali w najprzyjaźniejszy sposób.
Z ganku do stolika podwieczorkowego wrócił poczciwy prezes w różowym humorze i siadł, zwracając się do żony z zapytaniem:
— Cóż ty powiesz na tego Niemca? hę! nieprawdaż, egzemplarz ciekawy! nie wszyscy chwała Bogu są fressery... To bardzo miły i przyzwoity człowiek.
— Tak na ustach, słodycz sama — odezwała się pani Anna.
— Nie mamyż przecie prawa posądzać go że inaczej jest w sercu, począł prezes. — Moja Anulku jak bo ty jesteś uprzedzona przeciwko nim wszystkim.
— Bynajmniej, mój Romciu. odparła prezesowa, ale ci powiem o czem my po wyjściu waszem właśnie rozmawiały z Kazia, że to dziwna rzecz jak słowa tego człowieka sprzeczają się z jego fizyognomią... Kilka razy spoglądałam na niego ukradkiem gdy mówił i jakiś instynktowy dreszcz mnie przechodził... Zdawało się jakby inny ktoś mówił za niego, jakby twarz szydersko zaprzeczała słowu.
— Moja ty droga Anulku... jakie to uprzedzenie! co to za imaginacya! Jakież na tobie Witoldzie zrobił wrażenie.
— Na mnie, zawołał młody człowiek śmiejąc się, — może mi przypomina syna swego.
— Jakże syn jest? spytał ojciec.
— Kubek w kubek ojciec, grzeczny, miły, trochę chłodny, beznamiętny, co w młodym zawsze zastanawia, bo jest rzadkie i każe się domyślać charakteru skrytego.
— O! o! patrzajcie filozofa! zaśmiał się Roman... już zaraz ma być skryty! no — ale chłopiec dobry.
— Nie przeczę, i bardzo utalentowany. Pracuje ogromnie, uczy się doskonale, burszuje mało.
— Jesteście bliżej znajomi!
— Bliżej, nie — rzekł Witold — aleśmy z sobą dobrze. August nie jest przystępny, ja zaś może aż nadto otwarty jestem, a dwa charaktery sprzeczne rzadko się z sobą dają przyjacielskim węzłem połączyć.
Rozmowa po niejakim czasie przeszła na inny przedmiot — było ich tyle do omówienia po długiem niewidzeniu — ojciec i syn wszakże postanowili zgodnie w parę dni potem dla zawiązania z panem Larischem stosunków, które zdawały się obu pożądanemi, pojechać w odwiedziny do Christianhoffu: czemu zresztą nikt a nikt się nie przeciwił.
— Dlaczego nie mamy być grzeczni! rzekł prezes. Napijemy się lekkiej kawki u Niemca, a że będzie nam rad, to ręczę.
Na tem tedy stanęło... a we dwa dni potem czwórką pięknych siwoszów, jechali Mogilniccy do pana Larisch’a.
Chistianhoff, dawniejsze Zarzecze, był to tak zwany gburski majątek, złożony z kilku kawałków połączonych w dosyć już znaczną całość; poprzednik pana Larisch’a, któremu się w głowie zawróciło po zrobieniu fortuny i który ją prędzej daleko stracił niżeli nabywał, skupił już był niemało sched i stworzył z nich wcale pański kompleks gruntów, na którym teraz rozpościerało się postępowe, wytężono pracowite i złotodajne gospodarstwo p. radcy. Radca nabył ten majątek nie tanio, ale go polepszył, rozszerzył kilku zręcznemi nabytkami i mówiono, że robił na nim pieniądze. Życie w Christianhofie było nader skromne a bardzo pracowite. Z gospodarstwem łączyły się znaczne przemysłowe przedsiębierstwa, obrót kapitału był wielki, a szło nabywcy jak spłatka.
Ale wydatkujący tak doskonale majątek z pozoru wyglądał niemile. Dwór i zabudowania folwarczne stały niemal w gołem polu nad drogą, a że zasadzone do koła drzewa wyrosnąć jeszcze nie miały czasu, a budowle o artystyczną powierzchowność wcale się nie troszczyły, kupa ta murów, ścian, kominów, — nie pociągającą była wcale.
Stary dwór gburski niepoczesny, z obszernym gankiem charakterystycznym, pod który dawniej wozy gospodarskie zajeżdżały, z małą odmianą pozostał jak był. Zaledwie trochę zieloności, kwiecia i wyszukana czystość przyozdabiały go nieco. Nieopodal wznosiły się folwarczne i fabryczne gmachy, imponujące rozmiarami, ale nie piękne. Parę ogromnych kominów z czerwonej cegły, okopconych od dymu, wątpliwą były ozdobą.
— Trzeba przyznać, rzekł dojeżdżając ojciec do syna, iż się Christianhoff prezentuje wcale nie nęcącym sposobem... prezentuje się źle... ale procentuje dobrze. — Witold się rozśmiał.
— Zobaczymy jak to wygląda w środku... dodał.
Z temi słowy zajechali w dziedzińczyk szczupły bardzo, przedzielony jeszcze sztachetkami, tak że przez furtkę pieszo iść trzeba było do domu. Tu nikogo zrazu nie spotkali, ale po chwili zjawił się siwowłosy, w fartuchu niebieskim i kaftaniku wełnianym, mimo ciepłej pory, posługacz, rodzaj markthelfer’a, a potem podżyła kobieta, i otworzono drzwi przybyłym, prosząc ich na górę.
Dom nie ładny, zbudowany bardzo wiejskim sposobem. utrzymany był czysto i starannie. Po niewygodnych schodach dostali się na pięterko do saloniku, nieodznaczającego się niczem, chyba niezmierną skromnością i prostotą. Okna jego w jedną stronę wychodziły na dziedziniec gospodarski, wybrukowany i więziennie wyglądający, w drugą na mały ogródek i gościniec.
Prawdę rzekłszy, kamienie i pola kartoflami i burakami zasadzone całym były widokiem.
W saloniku stół okryty dywanikiem z książkami wielce pospolitemi, kilka krzeseł, kanapa, parę sztychów znanych jako premia towarzystw niemieckich, meblowały niewytwornie. W oknie parę wazoników ubierały nieco zielonością pokój nic niemówiący o gospodarzu i bez żadnego charakteru.
Zaledwie się tu mieli czas rozejrzeć gdy drzwi boczne otworzyły się i słusznego wzrostu młody, piękny mężczyzna, w istocie ojca przypominający, wszedł pospiesznie z niemieckiem pozdrowieniem, zaprezentował się, prosił siedzieć i oznajmił, że ojciec zaraz przybędzie.
Rozmowa przez samą grzeczność toczyła się tu po niemiecku.
P. August po koleżeńsku podał rękę Witoldowi, ale zdawał się czegoś frasobliwy i zakłopotany temi odwiedzinami. W kwadrans później nadciągnął ojciec w szaraczkowej myśliwskiej kurtce z zielonemi wyłogami i guzami z jeleniego rogu. I tym razem był, a raczej chciał się okazać nadzwyczajnie grzecznym. Jego gadatliwość uprzedzająca odbijała dziwnie od zimnej acz uprzejmej powierzchowności syna.
Podano wedle zwyczaju kawę, niewytwornie ale na pięknej porcelanie i z pewnym wykwintem dowodzącym dosyć dobrego smaku. Radca dobył cygara stare i suche, wyborne... a starał się być gościnnym o ile tylko umiał.
Co mu się zaś udało przedziwnie, to ożywienie i poprowadzenie zajmującej rozmowy z delikatnością taką, iż na najmniejszy nie natrafiła dysonans. Młodzi ludzie, nieco się usunąwszy, mówili z sobą o Berlinie, o profesorach, o teatrze, o Lucce... o wszystkiem o czem dwóch niezbyt sympatycznych sobie ludzi mówić może, gdy potrzebuje prowadzić rozmowę.
Siedzieli tak iż pan Larisch mógł z krzesła swego widzieć mały ogródek i wnijście do domu, od gościńca, oczy też jego w tę stronę często się zwracały dosyć niespokojnie i choć twarz zdawała wypogodzona, na czole zjawiła się jakaś chmura troski pełna. Nagle plątać się zaczął widocznie w opowiadaniu, bladość okryła mu twarz, wstał z krzesła, poszedł do syna, szepnął mu do ucha słów kilka, a August spiesznym krokiem zbiegł na dół. Witold któremu na myśl przyszło wyjrzeć także ku drodze... zobaczył zmierzającego ku gankowi człowieka w ubraniu odartem, w surducie długim, który spierał się u furtki z hausknechtem o wnijście.
Słów nie było słychać, ale z ruchów dobrze było można zmiarkować, iż przybyły domagał się aby go wpuszczono, czemu się stanowczo siwy posługacz w niebieskim fartuszku opierał, przytrzymując furtkę oburącz.
Scena ta, która była widoczną i dla gospodarza domu, zdawała się go coraz bardziej niepokoić, tak że nie wiedząc powodu roztargnienia a domyślając się że może być natrętnym, pan prezes wstał i chciał gospodarza pożegnać.
Larisch uprzejmie go za rękę pochwytawszy, posadził i prosił aby pozostał. Był zakłopotany widocznie, tak widocznie iż w końcu sam uznał potrzebę wytłumaczenia się przed gościem.
— Niech pan mi jeszcze chwilkę daruje, rzekł... widzisz pan moje pomieszanie. Mam w istocie interes nieprzyjemny... posłałem syna aby go załatwił...
Westchnął.
Prezes milczał, nie mając ochoty dowiadywać się więcej o ów interes nieprzyjemny. Ale na twarzy Larischa rósł niepokój, bo wrzawa od furtki i łajanie po polsku dochodziły do salonu.
— Jestem zupełnie niewinnym — rzekł po namyśle gospodarz, — a jednak narażonym na to, że sobie ktoś dziwnie gotów tłumaczyć ten wypadek. Idzie mi bardzo o opinią pańską, i właśnie trzeba było ażeby ten gbur nadszedł tu w tej godzinie... mam go prawie codziennie... To kara Boża...
— Interes bardzo prosty, — dodał znowu chwilę poczekawszy — mój poprzednik nabył od tego jegomości schedę. Przejąłem interes taki jaki mi oddano. W terminie określonym kontraktem, należało wypłacić temu jegomości... ale cóż? na schedzie okazały się długi, przyaresztowano należność, musiałem się pilnować... nie mogłem wypłacić, bo bym drugi raz za tę summę odpowiadał. I oto mam kłopot z człowiekiem nie zawsze zupełnie trzeźwym a wiecznie zuchwałym i brutalem.
Ruszył ramionami.
— Przyznam się, rzekł, iż sceny grubijańskiej chciałbym dziś przynajmniej uniknąć.
Hałas od furki się powiększał.
Witold który stał ciągle w oknie, zobaczył nareszcie jak się pasowali z sobą przybyły i hausknecht, jak w pomoc wywołującemu głośno staremu nadbiegło dwóch parobków i jak biedny człowiek domagający się wnijścia, został odepchnięty precz na gościniec. Tu stanął zwróciwszy się ku domowi, podniósł pięść do góry i począł kląć, nogą bijąc o ziemię.
Ta energiczna postać miała w sobie coś obudzającego współczucie. Niemieccy parobcy i hausknecht, szydersko śmiejąc się, wysyłali za nią łajania i obelgi, gbur zdawał się ich nie słyszeć, nie zwracać na nie uwagi, klął tylko gospodarza.
Urywane słowa dolatywały do uszów blednącego z gniewu, ale hamującego się Larisch’a.
Po chwili powrócił równie blady pan August, spojrzeli na siebie z ojcem i nadskakującą grzecznością starali się zatrzeć wspomnienie nieprzyjemnego wypadku.
Prezes przez grzeczność przedłużył swą wizytę i usiłował być jak najwymowniejszym; przyniesiono butelkę wina reńskiego, którego kieliszek przyjąć trzeba było; tymczasem w dziedzińcu i na drodze ucichło, postrzegł przez okno Witold, iż gbur któremu parobcy kijmi się odgrażali, wciąż ręką wywijając, powoli gościńcem się powlókłszy, znikł za wzgórzem. Pan Larisch, który śledził niepostrzeżenie jego ruchy, lżej odetchnął. Mimo usiłowania zatarcia przykrego tego zdarzenia, wszyscy byli powarzeni.
Na ostatek pożegnano się, konie zaszły i milczący prezes odjechał, czując się swobodniejszym po opuszczeniu dworu. Obaj z synem, nie spowiadając się ze swych wrażeń — milczeli. Roman był trochę smutny, że mu zbliżenie się projektowane do poczciwego Niemca popsuła ta historya jakaś dziwna, niezrozumiała a przykra. Lubił on zgodę i pokój i dla tego samego nie cierpiał ludzi wyrabiających burdy, a zakłócających spokój. Miał więc w sercu urazę niemałą do nieznanego przeszkodnika. Jechali milczący aż do karczemki. przy której, obyczajem prezesa, koniom wytchnąć należało, trzymał się on w tem starego przysłowia: ujechawszy milę, wytchnij koniom chwilę. Przed karczemką stał bardzo lichy wózeczek o jednym zziajanym koniu chudym, który z przywieszonej torby wytrząsał sobie jakieś resztki obroku. Prezes potrzebował też fajkę zapalić i wysiadł. Witold poszedł za nim. Karczemka ta już była cywilizowana, i wcale do dawnych naszych żydowskich niepodobna — a zwała się też Schank-Wirtschaft i oberżą... W pierwszej izbie, samotny, sparty na łokciu, przy ogromnym kielichu nieszczęsnej gorzałki siedział ogorzały mężczyzna w granatowej długiej kapocie, z wyrazem gniewu na twarzy. Witold łacno w nim poznał człowieka który się dobijał z takim hałasem i wrzawą do dworu w Christianhofie. Trącił ojca i szepnął mu to na ucho. Prezes stanął i wpatrzył się w zadumanego... Ten wprędce postrzegł że zwrócił uwagę, podniósł głowę i odezwał się z gniewnym jeszcze wyrazem.
— No, cóż tak patrzycie jakbyście w życiu człeka nie widzieli? Co to osobliwego we mnieście upatrzyli? co?... hę?
Potem odwrócił oczy na konie i wyjrzał przez okno:
— O no, to rozumiem — rzekł — toż to wasze konie stały u tego trutnia podle dworu, toście pewnie zasłyszeli jakiem go od czci, od wiary beształ? hę? nieprawdaż? Czy to wy już też z Niemcami trzymacie?
— Mój panie — odparł prezes — prawda żeśmy byli w Christianhofie u pana Larischa...
— Ho! u pana Larisch’a, u tego niecnego Szwaba, i panem go mianujecie?
Prezes mówił dalej.
— I byliśmy świadkami hałasu.. który nas zgorszył; boć burdy nie robiąc, można sprawiedliwość w sądzie pozyskać, a pięścią się odgrażać nic potem.
Gbur pociągnął wódki i szyderczo się rozśmiał.
— Jak to ono wam łacno mówić? — zawołał ruszając ramionami i ponuro rzucając wejrzenie na prezesa — jak to ono łacno powiedzieć, szukaj sobie sprawiedliwości u sądu, a w sądzie kto siedzi i sądzi jeśli nie Niemiec, rodzony jego brat. I jakże to tam dostąpić? hę? po niemiecku się człek nie wygada, tem bardziej nie wypisze, do adwokata pójdziesz sprawy ci się nie podejmie, aż musisz mu złożyć kilkadziesiąt talarów na rękę, a zkąd je biednemu, pokrzywdzonemu wziąść? hę?
Rozśmiał się dziko.
Gdy człowiek nie znajduje sprawiedliwości tam gdzie być powinna, toż ją sobie sam pięścią robić musi. A ja temu szelmie pokażę, iż mu to bezkarnie nie ujdzie.
Prezes ramionami ruszył i tknięty litością, przybliżył się.
— Ale o cóż wam to idzie?
— Mógłbym powiedzieć, co wam do tego — odparł gbur gniewnie, aleście wy bodaj z Mogilna i mówią, że dobry człowiek, więc was tem nie zbędę. Niemiec mnie odarł z ostatka i zrujnował, ja i dziecko bez chleba, długoby gadać było. Łajdak jest i po wszystkiem.
— Hm! — odparł prezes — czasem się człowiek w biedzie na własną sprawę zaślepia... któż wie czy macie słuszność.
— No — to dajcie mi pokój! — zawołał, pięścią w stół bijąc gbur — co ci do tego, co mnie boli... Ja sobie radę albo dam, albo nie dam, a zginę, to i tak zginąłbym, ale tego juchę nauczę.
Powtórnie ręką uderzył po stole.
— O! nauczę.
— Ale o cóż wam idzie?
— O co? o co? burczał siedzący — sprzedałem moją hubę jeszcze jego poprzednikowi, należało mi się reszty tysiąc talarów, skręcili pod pozorem że od jakiegoś Niemca kwitu im złożyć nie mogłem... a że innej już hypoteki nie mam, zarzynają mnie. Niechże rzną, ale gardło za gardło... ja swojego nie daruję.
— Jakże się pan zowiesz?
— Na co wam i to? Marcin Tygiel co wam nazwisko powie!
— Panie Marcinie — — odezwał się prezes łagodnie. Niemcy są formaliści, nie taka tam może wina jak się wam zdaje, boć pan Larisch nie jest zły człowiek.
— A! a! bardzo dobry człowiek! ino go do rany przyłożyć, słodziutki, grzeczny, miły i nie kąsa, nawet po polsku się wyuczył, aby lepiej ludzi okpiwać! Znam ja jego dobroć doskonale, a wam jej nie życzę probować.
Począł się śmiać, dopijając wódki. Prezesa srodze ubodło, że biedny człek siedział posępny i zrozpaczony, pocieszając się wódką.
— Panie Marcinie — rzekł — przyjdźcie do mnie do Mogilna, papiery z sobą przynieście. Jeśli się co da zrobić, ja wam za pośrednika i przyjaciela służyć będę.
Gbur popatrzył, oczy mu zajaśniały i łzy zaszły, chwycił za rękę prezesa.
— Nie żartujesz pan?
— Nigdy w życiu — mówię seryo — zaufać mi możesz.
Objął go za kolana.
— Chciałbyś mnie poratować? — zawołał.
— O ile jest w mojej mocy — Roman,[2] chwytając go za rękę i ściskając namulone dłonie, z jednym tylko warunkiem — żadnego gwałtu, żadnych awantur, cierpliwości i rozsądku. Jeśli jest co do uczynienia, a robota sił moich nie przechodzi, jak brat brata poratujemy cię, panie Marcinie.
— A! to cię Pan Bóg zesłał jak anioła zbawiciela! — krzyknął pan Tygiel... Niechże ci zapłaci ten, co tu cię na pociechę nieszczęśliwego sprowadził.
Podniósł oczy do góry.
— Jak zechcesz — zawołał — poratujesz mnie niezawodnie i odratujesz, a i wyciągniesz z tej niewoli babilońskiej. Gdyby mi ktokolwiek był podał rękę dotąd, nie padłbym tak nizko — nie doszedłbym do tej wściekłości na Niemca.
— No — o sprawie waszej jutro — rzekł prezes kładąc mu rękę na ramieniu — bądźcie dobrej myśli. Drogę do Mogilny wiecie, będę na was czekał... dobranoc.
Pan Marcin Tygiel przeprowadził pana prezesa do drzwi, potem aż do powozu z głową odkrytą, z oczyma od wdzięczności i wódki załzawionemi, ale że dla obrachunku powrócił do gospody, nie możemy zaręczyć, że dla pokrzepienia się, zalania robaka i pociechy dusznej nie powtórzył kieliszka sznapsa.
Nazajutrz rano, jeszcze prezes zagadawszy się z córką i synem, siedział w rannym szlafroku pod gankiem od ogrodu, gdy wózek pana Marcina Tygla zaturkotał. A że dane były instrukcye służbie na przypadek wczesnego przybycia i w ogóle nikt w Mogilnej w przedpokoju nie czekał, wprowadzono starego do salonu, a prezes ujrzawszy go, zaprosił w ganek do siebie.
Pani Anna i Kazia odeszły zaraz, ażeby nie przeszkadzać, Witold tylko pozostał. Pan Marcin tego dnia, pono na czczo wyjechawszy z domu, a przez respekt dla dobrodzieja unikając wódki, miał twarz jeszcze smutniejszą niż wczora. Gniew i napój okrywały mu policzki rumieńcem gorączkowym, który zniknąwszy, zostawił po sobie żółtą, chorobliwą bladość. Spalona, poplamiona, pomarszczona twarz pana Marcina, straszną była jak pobojowisko. W każdym z jej fałdów leżał trup jakiejś pognębionej nadziei. Oczy wygasłe, zaczerwienione, we łzach już chronicznych pływały. Siedział, sparł ręce na kolanach, patrzył na prezesa i milczał. Z za kamizelki zszarzanej o wielkich guzach, sterczał mu zwit papierów, chustką starą obwiązany.
— No, panie Marcinie — odezwał się prezes — abym lepiej interes wasz zrozumiał i dopomódz wam potrafił, opowiedzcież mi swą historyą, bo, choć pono sąsiadowaliśmy z sobą, małośmy się znali.
— A cóż? — rzekł stary skrobiąc się po głowie — nic dziwnego, miły panie, obaśmy z dwóch różnych światów wyszli, wy z panów pan, ja z chłopów gbur, gdzieżeśmy się to spotkać mieli? Wyście się obronili jeszcze potroszę od tej szarańczy, co nas tu zalała, choć i wam od Mogilnej ziemi Niemcy nachwytali, a my biedniejsi broniliśmy się, bronili i popadali na cztery nogi. Gdzież nam było wytrzymać? Nanieśli tu takiego niemieckiego gospodarstwa, że my z niem konkurować nie mogliśmy. A szyli się jak krety powoli i podkopywali...
— E, panie Marcinie — przerwał prezes, wszystko to potrosze prawda, ale i my też nie bez winy, pracować nie umieliśmy, oszczędności nie było i nauki brakło. Rozumniejsi też w końcu nas zjedli.
— Rozumniejsi jak rozumniejsi, ale że chytrzejsi, to pewna — odezwał się Tygiel. — Co tam mówić długo, kiedy los mój, toż taki jak innych. Miało się kawał roli zapracowanej i harowało się na nim. Póki żyła moja nieboszczka, szło jeszcze jako tako, jak jej nie stało, wszystko licho wzięło. Została mi Marynka, jedno oko w głowie, trzebać było jedyne dziecko wychować, aby nie zmarniało. Na to się łożyło nie rachując, przyszły złe lata, zabrakło, Niemiec z workiem stał i czyhał; nie było gdzie pożyczyć, wzięło się u Niemca... a potem już i nie wyleźć było z długu. Rósł co rok aż hubę zabrali za psie pieniądze. Nie mogę teraz koło mojego dawnego pola przejechać, co je Niemiec paskudzi i ciągnie z niego dochody, żeby mi się serce nie ścisnęło. A! no wzięli! zabrali... Tysiąc talarów całego mienia zostało dla Marynki, ostatek, posażyna mojego dziecka jedynego. O mój Boże, a tu mi i ten grosz chcą wydrzeć. Zamrę ja, bo mnie gdzieś, tylko nie widać, apopleksya ubije z samego żalu i gniewu, to się dziecko zwala, będzie musiało pójść w służbę. A! chowaj jeszcze Chryste Panie — do niemca...
— Macie więc córkę? spytał prezes.
— Córkę? a! panie! to nie córka, to chyba anioł z nieba.. który ją przy mnie starym zobaczył, nie powiedziałby że to moja krew, tak to pańsko i śliczniusio wygląda... to moja pociecha jedyna i dla niej ja się dobijam o ten grosz, bo ja, póki sił, zapracuję na strawę, a mnie wiele nie potrzeba... ale to dziecko moje...
Zająkał się; prezes ujął go znowu za rękę.
— Ale do sprawy, rzekł — o co idzie? jak rzecz stoi?
— Papiery przyniosłem — odpowiedział Tygiel, rozwiązując chustkę... oto dowody że mi się tysiąc talarów należało od niemca. Ale było na gruncie też tysiąc dawny, com go był u Szulca pożyczył i oddałem mu je. Dał mi świstek na pokwitowanie, myślałem że to tego dosyć... a dług w tabeli pozostał. Teraz przyszło płacić, niemiec powiada nie dam, bo przyjdzie ów Szulc albo jego potomkowie i o tysiąc talarów się upomną. Napróżno ofiaruję przysięgę żem zapłacił — darmo! ani słucha... Albo mu kwitu potrzeba, bestyi, albo żeby kto za mnie poręczył... A któż za mnie poręczy?
— Zmiłuj się panie Marcinie — przerwał nagle prezes, łajesz niemca wcale niesłusznie. Formalista jest, ale przy prawie stoi i nieprawnego nic nie żąda; kupiwszy ziemię, musi być przecież pewien że jej drugi raz płacić nie będzie.
— Kiedy ja ofiaruję przysięgę!
Prezes się uśmiechnął.
— A macie choć ów świstek tego Szulca — zapytał.
— Gdybyć był! ale go gdzieś niemcy wykradli, czy co! Rozstąp się ziemio, znaleść go nie można.
— Wierz mi, iż się napróżno na pana Larisch’a sierdzisz, rzekł prezes... on ze swego punktu widzenia ma słuszność.
— On ma słuszność! porywając się z krzesła zawołał gwałtownie Tygiel, zgarniając papiery oburącz. On ma słuszność!! a tom miał po co do Mogilnej jechać, żeby się tego dowiedzieć... Niemiec ma słuszność... kiedy ja ofiaruję przysięgę!
— Weźże no na rozum, panie Marcinie, uspokajając go zawołał gospodarz. Wy możecie przysiądz, a to nic nie pomoże, bo się jacy krewni Szulca dowiedzą, że jego pokwitowania niema, pozwą o pieniądze i płacić im będzie potrzeba... To darmo!
— E! gdzie zaś! Wymysły! gadanina, mruczał Tygiel.
— Wierz-że mi, iż dusić niemca i na nim się mścić nie ma za co. Niemiec, czy kto inny w jego miejscu, inaczejby nie postąpił.
— Tak, tak, bo wy jeszcze nie wiecie jednego... że oni mi kwit Szulca wykradli.
Prezes aż się cofnął.
— Ale to nie może być!
— Wykradli! Był! znikł! nie kto go wziął, tylko oni... choć dowodu nie mam.
Prezes się zadumał. Widocznie rozżalonemu człowiekowi przywidywało się niewiedzieć co, rozprawiać z nim o tem nie było sposobu.
— Wiesz waćpan co — rzekł po chwili gospodarz, zdaj na mnie tę sprawę, ja ją z Larischem ogadam i obrobię. Trzeba obie strony wysłuchać, a jeśli tam już tylko mojej poręki na tysiąc talarów brakować będzie, to ją dam. O co idzie.
Marcin się nachmurzył.
— Bóg zapłać — odezwał się — dam! dacie! Łatwo to rzecz![3] Ale jeśli sprawa moja zła... cóż to będzie znaczyło, że zamiast mnie, wam tysiąc talarów wydrą? Ja tego nie chcę, bom ich nie winien, Bóg świadkiem!
— Ale cóż na to począć, jeśli dowodu braknie? spytał prezes.
— Jakto, braknie? kiedy uczciwy człowiek chce przysiądz? toćbym duszy dla tysiąca talarów przecie nie gubił.
— Sądownie, wtrącił Witold, który słuchał z uwagą, nie wiem prawdziwie czyby się ta rzecz przeprowadzić dała, należy wszakże głębiej ją zbadać...
Rozmawiali tak jeszcze chwilę, ale p. Marcin ze swych wyobrażeń i przekonań nie chciał ustąpić. W głowie mu się nie mieściło za coby miał drugi raz nieopatrzność swą opłacać, czemuby przysięga nie miała być wystarczającą i t. p.
Uspokojono go jakoś przecie i skłoniono by papiery zostawił, a od wszelkiego kroku gwałtownego wstrzymał się, dopókiby prezes interesu tego w jakikolwiek sposób nie załatwił.
Cała ta sprawa zabrała czas do południa i gdy wózek odjechał z panem Marcinem po śniadaniu, ledwie panowie mieli czas ubrać się do obiadu.
Rozmowa przy stole toczyła się naturalnie o przygodzie biednego człowieka, o jego historyi i środkach ratowania go. Prezes, chociaż sam w interesach nienajlepszych, gorąco chciał ziomka ratować.
Rozczulało go przywiązanie ojca do dziecięcia, ta córka sierota i ta rozpacz nieszczęśliwego z której wydźwignąć go pragnął.
— Podzielam zupełnie uczucia twoje — kochany Romanie — odezwała się przy stole pani Anna, ale nim rozpoczniesz cokolwiek, zdaje mi się że nie zawadziłoby o Tyglu zkąd inąd jeszcze zasięgnąć wiadomości.
Za krzesłem prezesa stał zamyślony i milczący stary jego kamerdyner Luszycki. Przysłuchiwał się rozmowie, niekiedy zażywając tabakę, a miał zdawna ten przywilej, którego w ważnych tylko wypadkach używał, że się do rozmowy państwa mieszał. Z twarzy jego zwykle tak spokojnej i wypogodzonej jak pańska, widać było iż go to, o czem mówiono, zajmowało. Zrazu jednak milczał, aż dopiero gdy pani radę swą dała, odchrząknął. Oznajmywało to zawsze iż się miał odezwać; oczy wszystkich zwróciły się na Luszyckiego.
— Po co to, proszę państwa, daleko sięgać, — rzekł powoli i ze zwykłem sobie staraniem o dobór wyrazów i czystą polszczyznę (bo był potroszę literat i w przedpokoju uprawiał literaturę, szczególniej Stanisławowskiej epoki) — ja doskonale znam i wiem wszystko co się Tyglów tyczy. Z pozwoleniem państwa objaśnić mogę wierzytelnie.
— A zatem? spytał prezes.
— Marcin Tygiel jest człowiek uczciwy ale gwałtowny, mówił zwolna Luszycki. W okolicy go znają jako i ja z tego, że nieuczciwości nigdy nie popełnił żadnej i tylko jest niepomiarkowany i impetyk od śmierci żony szczególniej, która go mitygować umiała, stracił głowę. Bo i dziecko jedyne, z wielkiej miłości, bodaj czy dobrze wychował.
Po co było ubogiej dziewczynie tyle rozumu i tyle pańskich talentów.
— A gdzież on ją tak wychował? zapytała prezesowa.
— W Toruniu, na najlepszej pensyi, z francuszczyzną, z muzyką, ze wszystkiem co tylko pannom potrzebne. Zrobił z niej panienkę, a tu teraz poczciwej sukienczyny niema sprawić zaco, i mieszkać przyszło na komornem... w lichym domku, a żyć albo też mrzeć kartofelkami. I to go pewnie do rozpaczy przyprowadza... bo to się już musi zmarnować.
— Czy się jej głowa zawróciła pańskością? spytała pani Anna.
Luszycki zażył tabaki.
— O ile mi jest wiadomo, odezwał się, dziewczyna uczciwa, pracowita, bez żadnych fumów, z losem swym pogodzić się umiejąca, i rzeczywiście zacna, ale proszę jaśnie państwa, ubogiej dziewczynie przy pięknej twarzy, bo bardzo jest piękna — nie ma co wróżyć.
Potrząsł głową, nie kończąc.
— Doprawdy — wmieszała się Kazia, to obudzą ciekawość...
— I moję także — dodała matka...
— No, to i moję, uśmiechając się, szepnął Witold.
— Wszystkie ciekawości toleruję, oprócz wasindzieja — rozśmiał się ojciec, grożąc Witoldowi — chociaż przyznam się że i jabym zobaczyć pragnął tę zachwaloną przez Luszyckiego piękność, obdarzoną wszelkiemi talentami.
— A która ojcu jeść gotuje — rzekł Luszycki powoli.
— To doprawdy bardzo poczciwie! bardzo pięknie! zawołała Kazia. Ja przynajmniej widzieć ją muszę i pokłonić się tej cnocie w kubraczku.
— Tylko powoli znowu — powoli, zaczął prezes, nie zapalajcie się zbytecznie. Poczciwy Luszycki trochę jest skłonny do przesady, gdy kogo chwali.
— No — a pan? kłaniając się z uszanowaniem odparł cicho sługa.
Wszyscy się rozśmieli.
— Jaki pan, taki kram! dodała pani Anna.
— Nie ma więc wątpliwości że ich ratować potrzeba! dodał, ruszając się z miejsca, prezes. I wszyscy wstali od stołu.
Ciekawość pierwszy stopień do piekła, uczono nas dawniej, nie wspominając o tem, że po tym stopniu schodzi się czasem w przepaście, ale często też podnosi się wysoko... Trudno się oprzeć utrapionej tej ciekawości, gdy ona opanuje człowieka. Rodzi się z niczego, rośnie gwałtownie, spotęgowuje się, roznamiętnia, gorączkuje, a że się też czemś przed sobą samą wytłumaczyć musi, poczwarnych używa środków do uniewinnienia swej choroby. Nawet najpoczciwsze temperamenta jej ulegają, a na wsi, gdzie brak przedmiotu i zajęcia, coby podsyciło życie, z ziarnka piasku rodzi się taka chorobliwa żądza, upędzająca się często za najdziecinniejszą mrzonką.
Taką to śmieszną ciekawość rozbudziło w Mogilnej opowiadanie o Tyglu i jego pięknej Marynce, skazanej na twarde ubóstwo, po wychowaniu które świetniejsze zdało się zapowiadać losy.
Najmniej może uległa uczuciu temu poważna pani domu, najsłabiej okazywał je pan Witold przez wrodzoną wstydliwość, najzapamiętalszą pokuśnicą, wiodącą do grzechu, była Kazia. Ciekawość jej doszła do tego stopnia, że ją potrosze uczynić potrafiła intrygantką, choć w charakterze wcale nie miała usposobienia ku temu.
— O! że ja tę piękną Marynkę muszę poznać i zobaczyć, to nieulega wątpliwości — bądź co bądź! powtarzała pocichu. Ale jednakże stary Luszycki ją podsłuchał. A był starowina przywiązany do niej jak do własnego dziecięcia, bo ją na rękach wynosił z maleństwa, i radby był każdej zachciance dogodzić. Nie możemy nawet zaręczyć czy Kazia, która znała tę jego słabość dla siebie, nie rachowała trochę na nią, szepcząc po cichu sama niby do siebie.
Tu niema nic trudnego, rzekł zbliżając się — Tyglowie teraz mieszkają tuż za laskiem, który należy jeszcze do Mogilnej. Wszakże panienka może pojechać sobie którego ładnego dnia na grzyby, a o paręset kroków stoi domek lichy, odarty, w którym Tygiel po komornem siedzi... Ot i cała sztuka!
Z wielkiej radości rzuciła się, ściskając go za rękę Kazia i zawołała.
— Psyt! cicho! mój Luszycki! nie zdradź-że mnie... niech nikt nic nie wie.
— A! niech już panienka będzie spokojna, ja się nie wypaplam...
Kazia klasnęła w ręce, ale nie wydała swej tajemnicy.
Z prawdziwie niewieścią sztuką zagaiła jednego dnia coś o grzybach, wziąwszy za pretekst opis poetyczny w Panu Tadeuszu; nikt jakoś na to nie zwrócił uwagi; trochę później zaczęła opisywać wdzięki onego lasku, którego bardzo dawno nie widziała. Wiosna się miała ku końcowi, a wiosną stare dęby wyglądały tak pięknie — a potem kochany Witold tak w tem mieścisku odwykł od pięknej natury i takby się potrzebował odświeżyć...
Trzeciego dnia podwieczorek w lasku był już postanowiony... to było trochę niewygodnie.
Kobietom, gdy czego mocno zapragną, nawet pogoda dopisywać zwykła; dzień wszedł prześliczny i przebyte południe bez chmur zwiastowało wieczór piękny. Wybrano się więc z koszykami do lasu, chociaż grzyby wątpliwe były.
W istocie miniaturowy ten kawał dębiny i brzóz, pięknie zachowanych, podszytych łąką zieloną, był wcale ładny, a powietrze przejęte wonią traw i liści miłe do oddychania. Prezes zasiadł pod starym dębem, rozkoszując się naturą i przypominając młodsze swe lata.
Tymczasem niecierpliwe dziewczę, nic nie mówiąc, wybiegło na kraj lasu ku owej chatce, intrygując jakby się do niej dostać, nie zdradzając ciekawości. Witold był z Kazią.
Chatka zdala widziana zawiodła oczekiwania, wyglądała straszliwie naga, opuszczona, biedna. Była ona przeznaczona już na zwalenie i Tygiel się do niej wprosił w komorne do czasu, bo Niemiec kolonista wolał by mu ta ruina procentowała jeszcze nim jesienią ją wywróci, zaorze i zasieje. Z dawnych ogrodów wyciętych i wytrzebionych pozostała tylko kępka bzów prostych i trochę wiśni dzikich przy płocie. Mała obórka przypierała do budowelki, która niegdyś pamiętała może szczęśliwsze czasy.
Kazia popatrzyła ku chatce.
— Tak mi się pić chce, rzekła pocichu. Gdybyśmy poszli ku temu domkowi, tam przy nim studnia być musi, a jużciż wody to i Niemiec nie odmówi.
— Chatka tak biednie wygląda, że trudno zaręczyć czy w niej i wody dostanie — zawołał Witold — powtóre nie ręczyłbym, jeśli tam mieszka kolonista, że nas psami nie wyszczują. Ale, dodał po namyśle wpatrując się w domek, poszedłbym o zakład że tam Niemiec nie siedzi, chyba jaka nasza bieda.
— Chodźmy! ozwała się Kazia, dając dobry przykład i wysuwając się już przodem. Witold nie widząc nic zdrożnego w tej wędrówce, poszedł za nią.
Ścieżyna nie dostrzeżona wiodła przez pole do lasu, niewiadomo kto ją wydeptał, ale widocznie uczęszczaną była. Kazia wyobraziła sobie że owa prześliczna Marynka musiała tu na przechadzki się wykradać do starych dębów i szumu zielonych gałęzi.
Gdyby Witold był domyślniejszy, po coraz żywszym chodzie siostry byłby się może dorozumiał iż nie dla wody tak śpieszyła. Zbliżając się do chatki, coraz smutniejszym uderzeni byli widokiem. Ogródek który ją opasywał, zasiany warzywem i kartoflami, bardzo był szczuplutki, ściany poopadały z tynku i pobiały, okiennice trzymały się ledwie, z krzaków poobłamywano na opał gałęzie. Było to widocznie siedlisko nędzy i zwątpienia. Mała studzienka widniała w podwórku.
Przy niej odarta, garbata, szpetna, z twarzą chorobliwie bladą właściwą kalekom, stała pochylona kobieta nie młoda, zajęta pomywaniem drewnianych naczyń gospodarskich. Stary, kudłaty chudy pies leżący w podwórku podniósł czujnie głowę, ale nie wstając naszczekiwał i mruczał, jakby chciał odrazić nieprzyjaciela i uwolnić się od obowiązku obrony. Przychodziło mu to ciężko, bo ziewał i szczekał na przemiany, kładł się i podźwigiwał, gniewając na tych co śmieli mu spokój zakłócać, a na energiczniejsze nie mogąc zebrać się wystąpienie. Szczekaniem jego jakby rozbudzona służąca, zaczęła się też przybywającym ciekawie przyglądać.
Nikogo więcej z wielkiem strapieniem Kazi nie zobaczyli ani przy dworku, ani nawet w okienku, tak że cała ta wyprawa zdawała się grozić iż będzie daremną. Służąca, wpatrzywszy się w piękną pannę i młodzieńca, zapominała o robocie, pies też jak tylko oczyma zmierzył przechodniów, z wielkim rozsądkiem położył się spokojnie, przestając opozycyi przeciwko najściu, którego nie uważał za groźne.
Nieprzestępując progu furtki wiszącej na jednej zawiasie, Kazia, uśmiechając się grzecznie, poprosiła o szklankę wody. Służąca wysłuchała prośby, zobaczyła też snać iż Witold szukał czegoś w kieszeni i porzuciwszy swe statki, zawołała.
— Zaraz — zaraz.
Otarła ręce fartuszkiem, śpiesząc po szklankę do dworku. W tejże chwili prawie w ramie małych drzwi, od wnijścia zwnętrza wychodząca ukazała się postać, która trudy niebezpiecznej wyprawy, zaspokajając ciekawość, wynagrodzić miała.
Łatwo w niej było odgadnąć owę poetyczną Marynkę, ale domyślać się jej obcemu byłoby trudno, bo na pierwszy rzut oka pięknością tylko zastanawiała. Wysokiego wzrostu, silna, cudnie zbudowana, bladej twarzy, ciemnych bardzo włosów, Marynka ubrana była cała czarno i bez najmniejszej pretensyi do stroju i wdzięku. W tej oprawie pospolitej, piękność rysów jeszcze wyraziściej jaśniała. Ale w niej nie było nic pieszczonego, nic rozmarzonego i poetycznego, jak sobie wyobrażała Kazia. Wejrzenie śmiałe oczów czarnych, mimo łagodności pozornej, gorzało jakby zdziczeniem jakiemś i potęgą wywołaną walką z losem. Wszystkie rysy składały się na całość posępną, myślącą, odartą z uśmiechów młodości, choć okrytą jakimś wdziękiem nieśmiertelnego życia, które nigdy zestarzeć nie mogło. Była to twarz żony któregoś Cezara, jakieś oblicze Faustyny, Livii, Kornelii... Barwa jednostajna, blada, żadnym nieożywiona rumieńcem, czyniła ją jeszcze bardziej posągową. Czoło tylko nieco wyniosłe niewiastę nowszych wieków zdradzało. Usta pięknego kształtu były nieco zaciśnięte, jakby nałogiem przymusowego milczenia.
Cała postawa dziwnie udatna, zmuszająca prostą suknię do układania się w draperyą malowniczą, odpowiadała głowie, była jakby z jednego wyrzeźbiona kamienia. Ogromny warkocz czarny splątany na głowie od niechcenia dopełniał obrazka, w który Witold chciwie wpoił oczy.
Nie mniej ciekawie zapatrzyła się Kazia, ale w obawie aby obojga ich wzrok natrętny niespłoszył tego zjawiska ukłoniła się i żywo rozpoczęła rozmowę.
— Bardzo przepraszamy za natręctwo nasze... odezwała się postępując aż za furtkę, — przybyliśmy do naszego lasku na przechadzkę — i tak się nam pić chciało.
Milcząca postać zagadnięta w ten sposób dygnęła nieznacznie, rozjaśniły się jej oczy i bez namysłu a z wielką prostotą, nieokazując najmniejszego zakłopotania, wyszła ku Kazi.
Teraz dopiero mogli ją zobaczyć w całym blasku. Światło dzienne, padając na twarz, ozłociło ją i pomalowało delikatnemi tony życia. Rysy poruszone rozpromieniały myślą i czuciem, stała się jeszcze piękniejszą, bo w niej zadrgało serce. Podstąpiła kilka kroków poważnie, ani się śpiesząc, ani najmniejszej nie okazując obawy, coś, jakby blady uśmiech przesunął się po wargach.
— A! pani zapewne z Mogilnej... państwo jesteście z Mogilnej, — poprawiła się... bo ten las do niej należy.
— Tak jest, tak, dodała żywo Kazia, przyjechaliśmy tu na grzyby i... tak gorąco.
— Państwo jesteście z Mogilnej — powtórzyła piękna panna — jakże miło iż choć przypadek dozwala podziękować za litość nad ojcem moim.
— Nad kim! co! szepnął zdziwiony Witold. Kazia zarumieniła się mocno.
— Ja jestem córką Marcina Tygla — dodała, zbliżając się jeszcze, któremu p. prezes okazał tyle serca, tyle dobroci. Myśmy już tak odwykli od wszelkich dowodów współczucia. Pani jesteś córką p. prezesa.
— A to mój brat — ozwała się Kazia. — Marynka spojrzała ani się rumieniąc, ani najmniej poruszona widokiem młodego człowieka. Uśmiechnęła mu się smutnie tylko, pozdrawiając go skinieniem jak wielka pani, — z powagą prawie arystokracyjną. Witold i Kazia zarówno uderzeni byli tem osobliwszem obejściem tak godności pełnem, tak odbijającem od tego ubóstwa, iż je sobie wytłómaczyć było trudno. Nawykli do tego, że nędza upokarza, uciska, czyni pokornym i znękanym; w tej kobiecie ona zdawała się rodzić jakoś dumę i wiarę w swe siły. Niosła ją na sobie jak koronę.
Witold porównywał ją w duchu do przebranej królowej jakiejś z czasu wojen pretendentów. I Kazia i on zdziwili się jeszcze bardziej niż tej powadze młodej kobiety, wielkiemu wyrazowi słodyczy i dobroci, który się w niej łączył z energią i siłą. Nędza i walka z losem, jeśli nawet podniosą człowieka, to w nim wyrobią zakwas jakiś, wyraz niechęci do świata, wstrętu do ludzi. Owa Marynka nie miała ich wcale — owszem ani smutek, ani żal nie zakłucił spokoju tej twarzy pogodnej, uciszonej, majestatycznej.
Podszedłszy ku Kazi, na którą patrzyła z czułością wdzięczną, Marynka ujęła szklankę podaną przez garbatą sługę i sama wyciągnęła ją gościowi. Witold, który widział wszystko — spostrzegł też iż ręka co ją niosła była dziwnie pięknych kształtów, choć nie zbyt mała, ale arystokratycznie biała i rzeźbiarsko wykończona. Praca zostawiła na niej ślady, ale jej zeszpecić nie mogła.
— Dziękuję, bardzo pani dziękuję — ozwała się Kazia uszczęśliwiona, że się jej wszystko tak przedziwnie udało.
— Wyście mojemu ojcu, miła pani, dali więcej niż wody szklankę, bo nadzieję, bo zachętę do pracy i odwiedliście go od rozpaczy; pozwólcież bym ja, korzystając z tego szczęśliwego spotkania — wam także serdecznie podziękować mogła.
— Jakby to miło było ojcu mojemu z waszych ust posłyszeć — odezwała się szybko Kazia. On tu o dwa kroki, w lasku, jeśli możecie, chodźcież z nami.
Marynka wcale się nie wymawiała, pomyślała tylko chwileczkę, twarz jej zarumieniła się trochę, spojrzała na swe ubranie liche choć czyste; może się go zawstydziła, ale wprędce bardzo uczucie godności własnej, które ją nie opuszczało, przywróciło jej spokój.
Szepnęła coś słudze, która poszła do dworku, a sama odwracając się do Kazi — odpowiedziała po prostu — O! jeśli pozwolicie. Garbata sługa przyniosła jej chusteczkę.
— Jeśli się ojciec obudzi — szepnęła do niej, powiedz że zaraz powrócę, przeprowadzę państwa o kilka kroków.
Ruszyli się wszyscy, a stary pies widząc że pani jego przestąpiła próg podwórka, rad nie rad zwlókł się z legowiska i wyciągając się, zabierał do spełnienia obowiązku towarzysza wycieczki. Znać był przywykły chodzić za nią. Niebyła mu ona miłą, przerywała sen przyjemny, ale kondys miał pojęcie obowiązku, — poszedł.
Marynka nieokazując ani fałszywego wstydu, ani najmniejszego zakłopotania, jak gdyby w zwykłem i codziennem znajdowała się otoczeniu, poszła z Kazią razem. Witold szedł za niemi, pies wlókł się w tylnej straży.
— Ta ścieżka bardzo mi dobrze jest znajoma — odezwała się dziewczyna. — Przyznam się państwu, że bez ich pozwolenia, kradnę czasem cień tych drzew i ciszę. Kilka razy spotkałam strażnika, który mi może miał za złe, że wydeptuję łąkę, ani mi przez litość nad tem, że my własnych drzew nie mamy, nic nie powiedział. A mogę też państwu zaręczyć, iż chodzę tak ostrożnie, tak ostrożnie aby nie nadeptać nic i szkody nie zrobić.
Uśmiechnęła się smutnie.
— Wszak mi państwo tego występku naruszenia własności za złe nie macie.
— Ja się cieszę przeciwnie, że ktoś z tego cienistego lasku korzysta, odezwała się Kazia — my tu tak rzadko bywamy. Mamy wprawdzie ogród, ale las a ogród, to są dwie bardzo różne rzeczy, jak swobodny ptak i chowane zwierze.
— Z tego lasu swobodne ptaszęta korzystają jak ja — mówiła Marynka, jest ich tu pełno, a tak mile gwarzą. Dla mnie to wielka uciecha gdy wybiedz mogę, bo ja... ale cóż tam mówić o sobie! — przerwała.
— Mów pani, jam ciekawa, pośpieszyła odezwać się Kazia.
— Ja od dzieciństwa prawie chowałam się w mieście, od śmierci matki. Wieś znałam tylko z jej malowanych obrazów i opisów. Potem przyszły czasy ciężkie, ta klatka smutna, która jest brzydszą niż miasto. Z lasu więc państwa zaczerpnęłam pierwsze pojęcia natury, pierwszy wzór żywy do obrazu innych krajów.
— A! jak tu wam smutno być musi — szepnęła Kazia.
— Cóż pani powiesz, nawet z tą chatką zżyć się i poprzyjaźnić można, mówiła Marynka. — Nie wiem co się z nami stanie, ale zapowiedziano nam, iż dom trzeba będzie opuścić jesienią, bo go ma właściciel obalić. Żal mi go bardzo.
— A! tak brzydki, że, doprawdy płakać po nim trudno! — rzekła Kazia.
— Brzydki bardzo, ale, pani droga — mówiła Marynka, ma on swe zalety. Jesteśmy w nim sami. W mieście, gdzie po kilka rodzin zamieszkuje w jednym domu, ileż to przykrości z przymusowego sąsiedztwa.
— O! masz pani wielką słuszność, odezwał się Witold, słuchając ciekawie rozmowy, lepszy ubogi domek własny, osobny, niż salon o ścianę niewiedzieć z kim.
— Wprawdzie to com powiedziała, ubogim się nie godzi ani mówić, ani tak rozpieszczać. To są już zbytki, mówiła Marynka, a życie jest życiem, a ludzi choć nieznośnych kochać trzeba.
Cała ta rozmowa tak jakoś dziwnie była nastrojoną, a ze strony Marynki tak naturalną i swobodną, iż Kazia i Witold słuchali zdziwieni, oczarowani, czego towarzyszka nie zdawała się nawet uważać. Była sobą i jakby z kółka osób co ją rozumieć mogły, nie wychodziła nigdy, nieokazywała najmniejszego wzruszenia. Głos jej brzmiał tonem zwykłym, ale potrosze tylko, w miarę jak mówiła, ożywiał i rozweselał.
Zbliżali się tak ku miejscu, w którem matka zabawiała ojca rozmową. Prezes oparty o dąb, spoczywał nie widząc nadchodzących, aż wesołe głosy, wśród których go obcy uderzył, zmusiły odwrócić głowę. Spostrzegłszy Marynkę i nie domyślając się ktoby mógł być w tak poufałem towarzystwie z jego córką, zdumiał się wielce. Ubogi ubiór nadchodzącej, sprzeczny z jej twarzą i postawą, szlachetne rysy zadziwiły go tak, że na chwilę niewiedząc co począć, naprzód się ruszył z siedzenia skłopotany, Kazia podbiegła parę kroków ku ojcu.
— To córka pana Marcina Tygla...
I ojciec i pani Anna usłyszawszy to, zwrócili się z podwójną ciekawością ku nadchodzącej. Nie straciła ona wcale ani przytomności umysłu, ani swobody, z wielką godnością ale bez dumy, ze słodyczą na ustach pośpieszyła ku prezesowi.
— Panie — rzekła — przebaczysz mi, że mu swobodną chwilę mojem natręctwem pomięszam... Jestem córką tego, któremu wyświadczyłeś łaskę, którego natchnąłeś wiarą w ludzi i ochotą do życia, chwyciłam zręczność by wam, by państwu podziękować. Słów na oddanie tego mi brakuje, ale nigdy dobrego uczynku nie zapomniemy. Wierz mi panie, ojciec mój biedny, spotwarzony, ale poczciwy i serca ma wiele, moje nigdy dobrodziejstwa ojcu wyświadczonego nie zapomni.
Słysząc te wyrazy, prezes patrzał zdumiony coraz bardziej, i prawie odpowiedzieć nie umiał. Uboga dziewczyna tak miała postawę i głos i obejście się wielkiej pani, iż trudno mu było uwierzyć, że w niej widział Marynkę, córkę pana Marcina. Wpatrzywszy się, pewien rodzaj familijnego podobieństwa postrzedz było można między ojcem a córką, ale typ był tak wyszlachetniony, tak wyidealizowany, iż w podziwienie wprawiał stopniem do którego doścignął. Pani Romanowa zbliżyła się z ciekawością życzliwą.
— Ale jakimże sposobem ta szczęśliwa Kazia potrafiła nam gościa tego sprowadzić? — spytała prezesowa.
— O! figlarnie uśmiechając się, odrzekło pocichu dziewczę, to istotnie przypadek, bardzo szczęśliwy. O trzy kroki od lasu stoi domek... poszliśmy z Witoldem napić się wody.
Tu już wypadało skłamać, Kazia się mocno zarumieniła.
— Okazało się, że w tym domku właśnie mieszka pan Marcin.
— A, to istotnie dziwne a miłe zdarzenie — rzekł prezes — i jest pan Marcin w domu.
Na bladą twarz Marynki wystąpił rumieniec.
— Mój ojciec, mój ojciec trochę nie zdrów, usnął, rzekła zmieszana.
Rodzaju niezdrowia łatwo się było domyślać. Nieszczęśliwy pan Marcin lubił do zbytku wódkę, od której zaklęcia i prośby córki nawet, którą kochał, odwieść go nie mogły. Z rozpaczy przyszedł do pijaństwa, stało się ono nałogiem. Zwykle rozczulający się nad dziecięciem, najlepszy ojciec dla tej córki, którą kochał nad wszystko; Tygiel gdy się upił, stawał się nawet dla niej nieznośnym i grubiańskim. Z anielską cierpliwością potrzeba było znosić ten stan rozdrażnienia, i upokorzonej czekać aż mu przytomność powróci. A że pamięć miał wielką i przypominał sobie co po pijanemu mówił i broił, potem do nóg córce przepraszając upadał, zaklinał się, poprawę przyrzekał i trwał w postanowieniu aż go znów doszedł zapach tego nieszczęśliwego napoju, od którego już powstrzymać się nie było w jego mocy.
— Bardzo się cieszę żem panią widział i poznał — rzekł grzecznie prezes, i ojciec i wszyscy tak zgodnie nam odchwalić się jej nie mogli.
— O! panie, na pochwały doprawdy z żadnego względu nie zasługuję, odezwała się Marynka, ale ludzie są czasem pobłażający...
Prezes i słuchał i uszom nie wierzył, w Marynce widział coś tak niezwyczajnie wyższego, i wyrosły pod płotem rododendron kwiecisty nie więcejby go zadziwił. Wszyscy otoczyli dziewczę, które stało swobodne, poważne, milczące i nieco posmutniałe.
— Słyszeliśmy i widziemy — odezwał się prezes, żeś pani odebrała wychowanie staranne. Jakże to w życiu do którego teraz jesteś zmuszoną, przykro jej być musi, pozbawionej tylu warunków..
Pan Roman splątał się chcąc być grzecznym i niedokończył.
Marynka spojrzała nań.
— W istocie, wychowywałam się jakby do innego losu — odpowiedziała, ale to właśnie cała zaleta mojego wychowania, że mnie do wszelkiego jaki mógł spotkać usposobiło. Mam obowiązki najświętsze względem ojca, nic mi nie cięży, radabym tylko jego widzieć swobodniejszym i szczęśliwym.
— A on panią — rzekł prezes, wpatrując się w nią ciągle. Jakkolwiek nie wiele pomódz mu mogę, o ile potrafię, niech go pani zapewni, zrobię. Tylko rzecz to tak mała.
— A myśmy do małego nawykli — odezwała się Marynka, to małe, dla nas stanie się wielkiem bardzo...
— Cóż z tem zrobić! co najwięcej odbierzecie państwo swoje tysiąc talarów, a więc?
— Wzięlibyśmy maleńkie probostwo w dzierżawę; ojciec gospodarz bardzo dobry, zabiegliwy, pracowity i ja — nie wzdrygam się pracy.
— Tak — ale mechaniczna, powszednia.
— O! jestem, dzięki Bogu, zdrowa i silna, uśmiechając się dodała Marynka — winnam ojcu, że mi dał trochę światła, trochę myśli, trochę lepsze świata i życia pojęcie, z tem najprostsza praca staje się znośną, nawet miłą. Człowiek nieszczęśliwy któremu los poskąpił wykształcenia, oburza się i buntuje przeciwko trudowi pospolitemu, z myślą wyższą każdy szczegół życia nabiera znaczenia, uświęca się i upięknia.
— Ślicznieś pani powiedziała, wielką prawdę niewielu dostępną, prawie nową — przerwał prezes rozpromieniony. Nieszczęściem, to co pani tak się wydaje naturalnem, wcale popularnem nie jest. Takby być powinno, ale dotąd nie było.
Pospolicie człowiek poduczony już się wzdraga ręką coś poczynać, gdy sądzi że myślą pracować zdoła.
— Ale jedno nie przeszkadza drugiemu — odpowiedziała Marynka.
Witold słuchał. Począwszy od wyjścia z chatki, patrzył i nastawiał ucha, podziwiając ten fenomen osobliwszy; czyniła ona na nim niewysłowione wrażenie, ale zarazem przestraszała go tą wyższością, przytomnością, rozumem. Bał się odezwać, ażeby słowa nie stracić, Marynka zdawała się prawie nań nieuważać; tak jak w ogóle osoby nowe, położenie niezwyczajne, nie wywierały na nią widocznego wrażenia. Rzadko się spotyka takie fenomenalne natury spokoju pełne i gotowe na to, co najmniej spodziewane; nie dziw więc, iż uboga dziewczyna występująca śmiało w obec ludzi szczęśliwszych z pewną godnością i swobodą, w podziwienie ich wprawiała.
Słysząc o tej Marynce, wyobrażali sobie zarumienioną, drżącą, nieśmiałe rzucającą wejrzenie, dzieweczkę wiejską, ładniuchną — widok tego arystokratycznie wyglądającego dziewczęcia, stworzonego więcej do salonu niż do chaty — stawał się im niezrozumiały. Prezes patrzył z pewnem uwielbieniem, pani Anna mniej ufna i niedowierzająca, gotową była domyślać się zagadkowej jakiejś przeszłości, która wykształciła tak dziwnie prostą dziewczynę. Serce matki zawsze niespokojne i przewidujące, uczuło nawet trwogę na myśl, iż Witold, młody zapaleniec, gotów był się dać oczarować dziewczynie. W istocie, na twarzy akademika malował się rodzaj powstrzymywanego zachwycenia, które czekało tylko by wybuchnąć. Ale ze wszystkich najszczęśliwszą, najbardziej rozpromienioną była Kazia, której spotkanie to było dziełem. Czuła się pociągniętą ku rówieśnicy, a że miejsce przyjaciółki serdecznej wakowało właśnie, marzyła już jakby Marynkę na nie wezwać mogła.
Po krótkiej chwilce rozmowy, która równie swobodnie była prowadzoną, jak pierwsza, dziewczę skłoniło się grzecznie i zabierało odejść do domu. Pies który towarzyszył swej pani, ale nie doszedł aż do obozu prezesostwa, i pozostał ostrożnie w pewnem oddaleniu, na widok Marynki szczeknął radośnie i począł ją ku chacie wyprzedzać, biegnąc lżej niż wiekowi jego przystało. Kazia, której rozstać się tak z nową znajomością było przykro, postanowiła ją przeprowadzić na kraj lasu.
— Natychmiast powracam, ale muszę przecie do progu towarzyszyć Marynce — rzekła z uśmiechem. Nikt się nie sprzeciwiał, wszyscy pozostali milczący. Witold także uważał przyzwoitem zatrzymać się z rodzicami, choć bardzoby był sobie życzył pójść za siostrą.
— No — odezwał się prezes ścigając oczyma córkę — no! powiem państwu, że ta Tyglówna! ta Tyglówna... to coś wielce osobliwego... Że piękna to fraszka, ale uważaliście co za ton! jaka łatwość w obejściu, wielka pani.
— Tak dalece to dziwne i uderzające — odezwała się prezesowa, że ja w głowę zachodzę. To być nie może, żeby ona wyszła z pensyi i z tej chaty, taką jaką jest... W tej dzieweczce mimo jej młodości, czuć, że chyba musiała bywać na świecie. Ja wam powiadam, że to jakaś tajemnica. Tego taktu się nie nabywa samej przez się, dać go tylko może widzenie ludzi, obycie się z towarzystwem.
Mówiąc to, zacna prezesowa, potrząsała głową i przechadzała się poruszona. Widać w niej było więcej jakiejś niewytłumaczonej obawy, niż nawet zdumienia i pociechy. Macierzyńskie serce niepokoiło się o zetknięcie córki i syna z tą istotą zagadkową.
— Nic nie wiem — rzekł prezes — nic nie wiem, czuję, że Anusia ma trochę racyi, a mimo to, wolałbym dla niej i dla własnej pociechy, żeby ją nie świat ale Boży dar uczynił tem, czem ona jest.... Osobliwsza dziewczyna.
Witold wyszedł na kilka kroków przeciwko powracającej siostrze, która szła a raczej biegła z dziecięcą radością ku rodzicom.
— A co, Marynka, a co? — zawołała, składając ręce i śmiejąco się patrząc w oczy rodzicom, cóż moja Marynka.
— Jakto, twoja? — spytała matka...
— Moja, bo mi się bardzo podobała! bo mnie zajęła niesłychanie.
— A my się tu już o nią kłócimy — odezwał się ojciec — to nie może być, powiada twoja matka, żeby ona taką wyszła z pensyi.
Kazia ruszyła ramionami.
— Ja nic nie wiem — zawołała, tylko to, że śliczna, miła i wielka dama, i bardzo mi się ją chce kochać!
— A! bo ty jesteś z kochaniem straszna śpieszyńska, przerwała matka, a ja niedowiarek Boży, radzę poczekać, i dobrze się rozsłuchać i rozpatrzeć.
Kazia zrobiła minkę nieukontentowaną.
— Ręczę za nią, że wyjdzie zwycięzko, choćbyśmy jak najtroskliwiej indagowali — rzekła cicho.
Podwieczorek upłynął cały na rozmowie, domysłach i potrosze sprzeczkach, a że cel jego był dopięty, cała rodzina zabrała się wkrótce napowrót do domu.
Prezes w interesie pana Marcina rozpoczynając starania, napisał najprzód grzeczny list do pana Larisch’a. List ten otwarty leżał właśnie na skromnem, zarzuconem papierami biurku jego, gdy syn nadszedł z miną znudzoną.
Dla zrozumienia stosunku, jaki z sobą łączył tych dwóch przyszłych aktorów naszej powieści, potrzebujemy nieco w przeszłość się cofnąć.
Zagłębić się w nią wszakże nie potrafimy daleko, bo żywot i sprawy p. von Larisch okryte były taką nieprzebitą tajemnicą, iż po za przybyciem jego do Prus zachodnich, nic dalej w mgłach i ciemności widać nie było.
Larisch z jakiejś innej części Niemiec przeniósł się do tego kraju, mówił czasami o pobycie swym w Meklemburgii, powiadał że długo dość bawił nad Renem, nie była mu obcą Austrya, ale co gdzie robił i przez jaki przeciąg czasu tam przebywał, nikt się dowiedzieć nie mógł. Na zapytanie wprost do niego wystosowane o to, umiał odpowiadać ogólnikami, z których ostatecznie nic się pewnego nie dawało wyciągnąć. Przed nabyciem dóbr w Prusach Zachodnich, ostatnio dość długo mieszkał w nadsprejskiej stolicy, którą znał doskonale i miał tu stosunki w najrozmaitszych sferach, nie wyjmując najwyższych. Mimo dość świeżej twarzy, dobrego zdrowia i postawy, która wieku odgadnąć też nie dawała, miał pono więcej lat niżeli twarz pokazywała. Trzymał się wszakże młodo i dobrze, choć ze wspomnień o których mówił na sześćdziesiątkę obliczyć go było można.
Po śmierci ukochanej wielce żony, która mu zostawiła jedynego syna, Larisch przeniósł się na wieś, i zdawało się, że dla przyszłości dziecka, dla zapewnienia mu świetnego losu, który daje fortuna świetna, oddał się cały gospodarstwu, spekulacyom i robieniu majątku. W początkach obcy temu zawodowi, jak sam powiadał, uczyć się go musiał; ale niepospolite dary umysłowe, niezmierna w pracy wytrwałość, charakter potężnie zahartowany, dozwoliły mu wkrótce prześcignąć tych, którzy się z niego śmieli zrazu. Z zimną krwią dawał szydzić z siebie, a w końcu dziwił zazdrosnych, uśmiechając się z nich nawzajem.
Larisch zresztą nie nadużywał nigdy wyższości swej, był niezmiernie miły, łagodny, spokojny, grzeczny, małomówny, uprzejmy, ale twardy i nieubłagany jak żelazo. Nie naraził się nikomu, ale nikomu nie ustąpił też; obelgi i gniewy znosił jakby nie do niego się stosowały... czasem uśmiechał się gdy widział że się kto nadto unosił. Nieznano w jego życiu słabej strony, żadnej namiętnostki, żadnego ustępstwa, nic coby go zdołało z drogi sprowadzić. Był regularny jak machina i jak machina niezwyciężony... a głuchy. Co więcej, takim jakim był dla drugich, znajdował go też własny syn. Larisch kochał go, nie żałował dlań nic, wychowywał go po książęcemu, ale wymagał od niego tego żelaznego charakteru, jaki w sobie wyrobił.
Był on równie zagadką dla dziecka, jak dla obcych ludzi. Znali się z nim nie wiele może, więcej jak dwaj dalecy krewni, co się kiedy niekiedy z sobą spotykali. August pieszczoszek matki — póki żyła, przeszedł prawie bezpośrednio na pensyą, a z niej do wyższych zakładów naukowych i do uniwersytetu, kiedy niekiedy tylko spędzając w domu ojca ferye szkolne i uniwersyteckie. Ojciec okazywał mu czułość wielką, ale jak gdyby hamowaną, dogadzał mu w rzeczach nieszkodliwych po pańsku, ale nie rozpadał się nad Guciem, a nadewszystko nie otwierał się przed nim z niczem, ani z sercem, ani z uczuciem, ani z planami, ani nawet ze wspomnieniami przeszłości. Syn uczył się go więcej przy obcych niż sam na sam, gdyż mieszkając pod jednym dachem, spotykali się rzadko, mówili mało i ojciec w większej części tylko go badał i wypytywał.
Prowadzenie to chłodne dziecięce, pomimo że mu nie zbywało na niczem, że mógł nawet nieco wybujałym fantazyom dogadzać, miało ten skutek, że Gucio nie mogąc serca otworzyć przed ojcem, szukał uczucia gdzieindziej, i w domu bardzo wstrzemięźliwy a umiarkowany, w uniwersytecie do najburzliwszej należał młodzieży. Oglądał się tylko na to, ażeby żadna z najgłośniejszych historyj jego żywota akademickiego nie doszła do pana radzcy, i był najpewniejszy iż ojciec o nich nie wiedział. Mylił się jednak w tem bardzo; pozorna nieświadomość p. Larisch’a pochodziła z jego systemu; nie mówił nigdy o tem synowi, ale o najmniejszym kroku jego był jak najdokładniej uwiadomionym. Radzca, jak wielu jego współrodaków, był tego przekonania, że młodość wyburzyć się i wyszaleć musi koniecznie, że szał ten co najprędzej jak chorobę przebyć należy, aby potem życie nie miało tajemnic, świat zbytnich uroków, ani nadto świetnych nadziei. Dozwalał więc synowi użyć swobody zupełnej, aby być na przyszłość spokojniejszym.
Pan August pojedynkował się, latał, knajpował, należał do wszystkich akademickich demonstracyj, uczt i wyścigów kuflowych, robił długi... pozwalał sobie wiele. Radzca wiedział o tem, ale udawał, że o niczem nie wie. Do domu przybywszy, nudził się młodzieniec szalenie, rozrywał się przywiezionemi książkami, polowaniem, przejażdżkami i wyczekiwał z niecierpliwością dnia powrotu do Berlina. To życie nie przestraszałoby najmniej p. Larisch’a, wiedział bowiem że syn egzamina zdać musi, że do nauki prędzej czy później się weźmie... i czysto po ludzku rachował, że się w ten sposób rychlej młodości pozbędzie niebezpieczniejszej, gdy zachowana przedłuży się do późniejszego wieku.
Była to chwila przedobiadowa, i dla tego p. August przyszedł do ojca, który właśnie zadumany był nad listem prezesa. Pan Roman w nim grzecznie bardzo przemawiał za Tyglem i ofiarował kaucyą swoją, prosząc dla niego o wypłatę tysiąca talarów.
Nie było tak dalece o czem mówić i dla tego wstając by przejść do sąsiedniego pokoju, w którym stół był nakryty, radzca z dziwnym wyrazem twarzy począł do Augusta o tej sprawie.
— Ten gbur który mi tyle dokuczył — rzekł — raz przecież odczepi się już odemnie.
— Jakto? chcecie mu zapłacić? — przerwał August, którego oburzało natręctwo pijaka. Prawdziwie — dodał — nie rozumiem ojca, toć potem pierwszy lepszy będzie krzyki wyprawiał przed bramą, aby od nas dostać pieniędzy, nastraszywszy burdą — jabym mu nie dał złamanego szeląga.
— Ani ja — odparł zimno Larisch, siadając na swem miejscu. Rzecz jest inna. Prezes Mogilski ręczy za niego majątkiem, mogę więc zapłacić.
Larisch się uśmiechnął.
— Ale dla czego, za co i na jakim fundamencie prezes ręczy za tego pijaka — tego ja zrozumieć nie mogę.
— No, przez litość dla współrodaka! — rzekł lekkomyślnie August.
— Przez litość — tak — zapewne, inaczej tego uczucia nazwać nie można, jeśli to nie jest ochota popisania się z państwem, ze wspaniałomyślnością, z arystokratycznem lekceważeniem grosza. Nasi polscy sąsiedzi w wysokim stopniu rozwinięte mają to uczucie chorobliwe, które ich zmusza grać rolę panów, nawet w wigilią ruiny... Jest to jakaś pozostałość z prastarych czasów.
Larisch się nieznacznie uśmiechnął...
— Między nami mówiąc — dodał — prezes z majątkowemi swemi sprawami wieleby ostrożniejszym być powinien. Nie wiem jak dalece dokładnie jest uwiadomiony o stanie swym majątkowym, bo, o ile mi wiadomo, nie jest on bardzo świetny.
Syn spojrzał na ojca, który dojadłszy lekkiego rosołku, zabierał się do chleba. Chleb z masłem był jego pożywieniem najulubieńszem. Z tego jednego znaku, mógłby się był ktoś domyślać, że p. Larisch wychował się w ubóstwie, bo pokarm ten w Niemczech u ludu jest najgłówniejszym. Stanowi on podstawę życia. Są rodziny, są wyrobnicy, co oprócz piwa i chleba a masła, cały tydzień więcej nic nie znają.
— Jakto — spytał August — ale zdaje mi się że Mogilna, to jeden z najpiękniejszych, najbardziej pańsko wyglądających majątków okolicy? Ci państwo żyją na wysokiej, arystokratycznej stopie. Młody Witold nie żałuje sobie nic, powszechnie mają go za bogatego...
Larisch, który bardzo starannie smarował swój chleb masłem, począł powoli.
— Tak, i oni się mają za bogatych. W tych rodzinach tkwi przekonanie jakieś niewyrozumowane, że bogatemi być muszą, że im życie winno się tak snuć jak snuło. Dla tego często aż po nad brzeg przepaści posuwają się, nieświadomi niebezpieczeństwa, nie chcąc go widzieć, zawiązując sobie na nie oczy. Lękam się bardzo by ów dobroduszny i zresztą zacny człowiek pan prezes, nie znajdował się w podobnem położeniu. Rodzina jego straciła już znaczną część dawnych swych posiadłości, a nie zmieniła wcale trybu życia lub jak najmniej. Wiem o tem że tam gospodarstwo idzie wcale nie ciekawie, że długi rosną i że się nikt o to nie troszczy.
Przebudzenie może być smutne.
— Jakto? byliżby tak blizko ruiny? Tak blizko, nic o tem nie wiedząc, nie domyślając się?
— Blizko? no, nie wiem, mówił powoli Larisch — to się rozrachować nie daje. U nich (położył nacisk mówiący na wyraz ostatni) u nich, nic się nie obrachowuje, a rachuje jak najmniej. Tam rządzi ślepa wiara w Opatrzność, na którą zdaje się prowadzenie interesów, urodzaje, gospodarstwo i losy rodziny. Szczęśliwy traf może agonią przedłużyć, niefortunny, przyśpieszyć ją nagle.
— Ale jestże to agonia? — spytał syn.
— Nieomylnie — mówił Larisch — to kwestya czasu. Kto się nie dźwiga, nie rośnie, a broni tylko od upadku, ten paść musi niechybnie. Dla nich, życie i użycie stanowi cel... cała ta sielanka jest piękną ale nieprodukcyjną, i kończy się trenami lub elegią. Westchnął Larisch jak gdyby ubolewał.
— A piękny majątek — dodał jak jakby[4] sam do siebie, piękna ziemia i wieleby z niej zrobić można; ale do czterdziestu morgów pod parkiem i ogrodem leży nieużytecznie, pola nizkie nie drenowane... system gospodarstwa stary, kapitału nie mają, o polepszeniach nie myślą.
Stary Larisch ruszył ramionami.
— I syn zamiast się uczyć agronomji lub technologii, chodzi z tobą razem na prawo, aby otrzymawszy stopień doktora, a w najlepszym razie prawo do urzędowania, pojechać na asesora nad Ren, lub...
— Nie, to niepojęte — dodał ojciec, ci ludzie ze swej ślepoty nie wyjdą nigdy, to plemie przeznaczone na zatracenie.
— A szkoda — rzekł po chwili, takiego ślicznego warsztatu do robienia pieniędzy, z którym oni nic począć nie umieją.
— Mieliśmy pojechać razem do Mogilnej, przerwał syn, przyznaję się, że bardzom ciekawy widzieć takie stany, wiejski dom arystokratyczny, bo zdala tu w drzewach i zieloności ukryta wieś i dwór, robi na mnie wrażenie jakby wyjęte z jakiegoś romansu Auerbacha.
— Toć też wsie ich, życie, dwory i postacie są w istocie nie z rzeczywistości ale jakby z romansu wziętemi. To ci tłumaczy wszystko aż do ich doli i przeznaczeń. Między niemi a twardemi warunkami powszedniej egzystencyi nie ma żadnego związku, są to jakby cienie przeszłości, jak przeszłość innej epoki, która wymrzeć musi bezpotomnie.
— Albo — albo się przerodzić? rzekł August.
— Jeśli do tego jest zdolną, o czem wątpię, dodał Larisch, przyznaję się do tej mojej słabostki iż lubię się im przypatrywać, iż miło mi nawet być z niemi. Robi mi to wrażenie jak gdybym czytał powieść zajmującą.
Przytem ci panowie Mogilnej — są bardzo zacną rodziną.
— Chcesz ich poznać, rzekł znowu przerwaną ciągnąć dalej mowę — pojedziemy tam jutro. Zawiozę mu tysiąc talarów dla protegowanego Tygla, z którym osobiście nie chcę mieć nic do czynienia. Pojedziemy razem.
— Z chęcią — rzekł August, o której porze?
— Sądzę, że najlepiej będzie oddać im wizytę po południu. Zrana bylibyśmy zatrzymani na obiad, tak każe polska gościnność (tu uśmiech mu przebiegł po ustach). Gdybyśmy tam byli na obiedzie, niemiecki nasz zwyczaj każe się rewanżować, a przyznaję się żem do tego nieprzygotowany.
Gretchen gotuje dla nas bardzo dobrze, ale nie dla nich.
Obiad bardzo w istocie skromny, skończył się temi słowy, syn zapalił cygaro, ojciec spojrzał na zegarek, przemówili słów kilka i rozeszli się do swych pokojów. Pan August wyciągnął się na sofie i czytał Hacklaender’a.
Nazajutrz skromny zaprząg pana radzcy wiózł ich obu do Mogilnej. Spodziewali się tam zastać rodzinę prezesa tylko, sąsiedztwo bowiem nie było liczne, a trafili wcale nie na rękę Mogilskim, bo to był dzień, w którym faworytka Kazia, uparła się przyjmować Marynkę. — Intrygowała biedaczka tak dobrze, tak zręcznie, iż potrafiła wyrobić, ażeby przyszła przyjaciółka na obiad przyjechała do Mogilnej. Rodzice, po bardzo ścisłem badaniu, dokonanem wprzódy przez panią Annę, zgodzili się na żądanie córki.
Marynka przyjechała spędzić pół dnia pod gościnnym dachem, z takim samym spokojem i nieustraszoną odwagą, z jaką w lasku pierwszą oddała wizytę. Na ten raz tylko skromną domową sukienkę zmieniła na równie niewytworną, nowszą tylko nieco, odświętną.
Dziwna rzecz, ubrana tak ubożuchno, bez żadnego szczególnego o strój starania, wydawała się zawsze jakby przebraną królewną. Wszystko na niej leżało prześlicznie i wyglądało wytwornie. Witold był w cichem zachwyceniu, które jak mógł przed niespokojnem okiem matki ukrywał. Kazia uszczęśliwiona, prezes też zachwycony. Pani Anna milczała, była trochę posępną, obawiała się jeszcze.
Kazia swą rówieśnicę zaprowadziła do ogrodu, do swego pokoiku, do fortepianu, do nut, a tu okazało się, że Marynka, sposobiła się na guwernantkę czy na artystkę, i doskonałą była fortepianistką. Choć od kilku miesięcy prawie nie tykała fortepianu, proszona aby zagrała, zachwyciła ich grą swoją. Kazia nie mogła się nachwalić.
Ta uśmiechnęła się smutnie.
— Dla pani to zabawka, rzekła, dla mnie muzyka, to może kiedyś chleba kawałek. — Uczyłam się jej, jak rzemiosła, z którego może żyć przyjdzie, potem serce przylgnęło do niego, a gdy muzyka stała się nałogiem i potrzebą, musiałam zmienić ją na muzykę rądelków i garczków, cóż robić!!
Mówiła to wesoło i nie widać było, ażeby pozbawienie ulubionej muzyki wielce jej dolegało, tylko siadła od fortepianu zarumieniona, rozmarzona ledwie od niego wstać mogła.
— Będziesz przyjeżdżać do mnie i grać ze mną, zawołała Kazia rozpromieniona. Wszyscy lubiemy muzykę, ojciec, Witold, ja, mama. Tylko mamie trzeba grać polonezy i mazurki, bo ona to najlepiej rozumie i najmocniej się tem rozkoszuje.
Marynka spojrzała na nią z zadziwieniem.
— Droga pani — odpowiedziała, ja mam tyle, tyle w domu do czynienia.
Przy obiedzie dwie przyjaciółki siedziały przy sobie, Witold w niebezpiecznem miejscu wprost naprzeciwko, ale matka nie dawała mu się bardzo wpatrywać w Marynkę i bawiła go rozmową.
Wkrótce po obiedzie, właśnie, gdy znowu Kazia zapędziła do fortepianu przybyłą, nadjechali panowie Larischowie i weszli na Schumannowską sonatę. Oba niedomyślając się kto grał tak przedziwnie, zatrzymali się u progu.
Prezes pośpieszył na ich spotkanie, a Witold zobaczywszy towarzysza poszedł choć nie bardzo chętnie, dotrzymywać mu kompanji. Młody August mówił tylko po niemiecku i po francuzku, dla niego więc rozmowa musiała się toczyć w języku Voltaira.
Trochę to zafrasowało pannę Kazimirę, która niespodziewała się, aby francuzczyzna była Marynce przystępną, ale z wielkiem zdziwieniem swem, przekonała się wkrótce, iż panna Tygiel mówiła po francuzku nie gorzej od żadnej guwernantki Szwajcarki, przejeżdżającej z nad genewskiego jeziora. Wziąwszy na bok prezesa, Larisch oświadczył mu zaraz z uprzejmością wielką, iż stawia się na jego rozkazy i przywozi z sobą nawet sumkę należną Tyglowi.
— Bardzo jestem szczęśliwy, dodał, że pan wszedłszy w ten interes, uwolniłeś mnie od dzikiego i nierozsądnego człowieka. Z jego postępowania wnosić było można, iż mu się nie wiem już, jaka wyrządziła krzywda. Tymczasem wiesz pan teraz najlepiej, iż byłem w mojem prawie, że nie mogłem płacić nie mając bezpieczeństwa i jakkolwiek ubolewałem nad losem nieszczęśliwego nic dlań uczynić nie mogłem.
Prezes uścisnął rękę radcy.
— Wszystko to dziwnie szczęśliwie się składa, rzekł — o to właśnie ta panienka, której grę podsłuchaną chwaliliście panowie, jest córką biednego Tygla. Sądzę, że wam podziękuje i zbliży was obu.
Radca cofnął się o krok, nie czuł on tak dalece potrzeby zbliżenia się do człowieka, który mu wczoraj groził pięściami, a przytem niesłychanie był zdziwiony, słysząc, że ta majestatycznie piękna panna mogła być dziecięciem zawołanego opoja.
— Przyznam się — szepnął po cichu, że nigdybym się niespodziewał, żeby ten człowiek mógł mieć taką córkę.
— Ani ja, odparł prezes — ani ja — to prawdziwy fenomen rodzicielskiej miłości.
Gdy się to działo w jednym kątku salonu, w drugim August pytał Witolda także o piękną wirtuozkę i toż samo otrzymywał objaśnienie.
Kolossal! famos! zawołał w stylu burszowskim młody Larisch — słyszałem wprawdzie o tej piękności, ukrytej pod dachem dziurawym, ale przechodzi wszelkie moje oczekiwania.
— Prawda, że jest cudownie i niepospolicie, oryginalnie piękna? zapytał Witold rozentuzjazmowany prawie równie jak siostra.
— Zrobiłaby fortunę u króla! szepnął akademik z boku się jej przypatrując. Ale do czegóż jej ta piękność, to wychowanie, ta muzyka w tej chacie obrzydliwej i z tysiącem talarów, jak się zdaje, całego majątku.
— Zapomniałem dodać, rzekł śpiesznie zarumieniony Witold, iż równie jest wykształconą jak piękną.
Słysząc te słowa akademik, trochę ironicznie spojrzał na kolegę, a Witold zrozumiawszy znaczenie tego wejrzenia, pośpieszył dorzucić.
— Widzę ją drugi raz w życiu!
— A! a! odparł Larisch zimno.
Gdy ci się jej zdala przypatrywali, prezes, który był rad cały świat godzić, zbliżać i wszędzie zakładać fundamenta pokoju, pośpieszył z nowiną o tysiącu talarach do panny Marynki, i zniewolił ją pójść podziękować radcy.
Lekki rumieniec okrył jej twarz na chwilę, pomyślała, ale wprędce posłuszna zbliżyła się do starszego Larischa i bardzo piękną niemczyzną powiedziała mu słów kilka. Dźwięk jej głosu zdawał się na niemcu czynić takie wrażenie, jak piękność jej na wszystkich — prawie nie zebrawszy się na odpowiedź, słuchał i zimna jego twarz, wyrazu nabrała pełnego uprzejmości.
— Chciej pani oświadczyć ojcu, odezwał się, że mimo pozorów, niebyło z mej strony złej woli, ale rozsądna konieczność i rachuba. Myśmy ludzie ubodzy, dorabiamy się w pocie czoła chleba kawałka i za prawidło życia mamy w interesach nieubłaganą surowość.
— Sprawa to, dzięki Bogu skończona z łaski pana prezesa, odezwała się chłodno Marynka. Spodziewam się, że pan przebaczysz ojcu mojemu jego rozpaczliwą popędliwość, pamiętając, że był ojcem, i żeśmy bardzo byli biedni.
Larisch skłonił się grzecznie, spojrzenie jego na Marynkę, mimo zwyczajnego mu chłodu, wyrażało poszanowanie i prawie rodzaj przyjemnego zadziwienia.
Niepodobna było, ażeby dziewczę nie poczuło i nie zrozumiało tego ogólnego podziwu i zachwytów, jakie obudzało we wszystkich, pomimo to, wcale nie było widać na niej ani dumy połechtanej, ani tej przesadnej skromności i pokory, w które się ona niezręcznie czasem przebiera. Marynka była jakby w swym żywiole, naturalną, miłą i nic a nic nie skłopotaną.
Wszyscy zwracali się ku niej, czuła na sobie wlepione w nią oczy, obarczoną była zapytaniami, zasypana grzecznościami, a wszystko to z wielkim taktem umiała jakoś przygasić, ażeby niezbyt raziło.
Niemcy oba byli zachwyceni jej piękną, czystą, wytworną nawet niemczyzną, młodszy wszakże, pan August ostyglejszy, czy mniej przystępny wrażeniom, poglądał z jakąś wątpliwością i niedowierzaniem na to cudo, a zwykle zimny stary radca żywiej daleko się niem zajmował.
Podano herbatę i podwieczorek pod werandą ulubioną pani Romanowej i towarzystwo całe się tam przeniosło. Marynka chciała wracać co rychlej z dobrą nowiną do domu, ale Kazia zaczęła ją prosić, zaklinać i wymogła, że została chwilę jeszcze. Rozmowa ogólna była niepodobieństwem, pani Anna bowiem i Kazia nie rozumiały dobrze po niemiecku; musiano obrać francuzczyznę za pośrednika. Oba p. Larischowie mówili nią dosyć dobrze, wszakże wpływ języka obcego oddziałał, jak zwykle, na samą treść i koloryt rozmowy, która w tych okowach ciężej się poruszała. Marynka choć wyzywana usuwała się jak mogła i od głośniejszego występowania i od powszechniejszej pogadanki, wkrótce nawet odeszła na bok z Kazią, a panowie zostali sami, bo pani Anna przyłączyła się do córki.
Zapalono cygara i mężczyźni poszli z niemi do ogrodu. Tu jeszcze piękna córka chłopa była długo przedmiotem różnych sądów i domysłów. Witold stawał po jej stronie, August pozwalał sobie umiarkowanego sarkazmu, starzy oba, zachwyceni nią byli i nie kryli się z tem wcale. Pan August, który po raz pierwszy widział ojca swego tak ożywionym i zajętym, nie bez pewnego instynktowego niepokoju przypatrywał mu się, znać nie mogąc odgadnąć czy jego pochwały były wyrazem rzeczywistego uczucia lub tylko grzecznem unisono, wtórującem gospodarzowi.
Gdy ta część towarzystwa wróciła na ganek, Marynki nie było już; pożegnawszy się z paniami, odjechała do domu.
W kilka dni po odwiedzinach w Mogilnej, gdy poczciwy prezes nie mógł jeszcze zapomnieć Larisch’a, i miał sobie za obowiązek przed wszystkiemi bronić go i wychwalać, a już nie mając przed kim egzaltować się nad niemcem, trapił tym często Luszyckiego, który niechętnie tego słuchał — jednego poobiedzia paląc fajkę, rozpoczął swoją piosenkę p. Roman przy całej rodzinie.
Siedzieli właśnie w sali jadalnej, okno było otwarte w dziedziniec, Luszycki zarządzał zbieraniem ze stołu.
Roman znowu Larisch’a wychwalać począł.
— Mówcie sobie co chcecie, i między temi niemcami są przecież ludzie przyzwoici, dobrze wychowani, z taktem, szlachetnością, nawet delikatni, ot naprzykład ten Larisch.
— Ale cóż bo znowu tak nadzwyczaj szczególnego w nim upatrzyłeś? przerwała Anna, od kilku dni tylko jego pochwały słyszemy.
Luszycki w tej chwili zbierał sam serwety, miał ich cały stos na ręku, stał przed panem i patrzał na niego, a miał swe prawa i zabierał głos, gdy gości nie było.
— Z przeproszeniem jaśnie pana, rzekł, co niemiec to zawsze niemiec, niechby się pan powstrzymał z temi pochwałami, a jeszcze się to wszystko zmienić może.
Prezes popatrzył nań dobrotliwie.
— Mój Luszycki, czy wiesz co?
— Nic nie wiem, proszę pana, ale zawsze to niemiec, on się tak po wierzchu cukrowany wydaje, ale w środku co siedzi, kto go wie? Nie wiem ci ja nic oprócz tego jednego, że go się nawet jego landsmanowie boją.
— Prawych ludzi lękają się zawsze, odparł prezes — to nic nie dowodzi. Ot widzisz, ja sam skłonny już byłem z tej sprawy Tyglowej nie ciekawe o nim powziąć wyobrażenie, a gdy się wyjaśniła, wyszedł z niej czysty i jeszczem mu winien wdzięczność.
— Niechno pan czeka! szepnął Luszycki i począł zbierać serwety. W tem pokazała się bryczka na gościńcu, zdążająca ku domowi.
— Otóż masz — zawołała prezesowa — na obiad po obiedzie! przysięgłabym, że nie kto inny, tylko pan Jacek.
— Zgadła mama, rozśmiała się Kazia, on sam.
P. Anna ruszyła ramionami i odezwała się do Luszyckiego:
— Mój Luszycki, bulion, befsztyk i naleśniki.
— A no, to już się rozumie.
Wszyscy poszli do okna. Tymczasem bryczka odkryta, lekka, zaprzężona czwórką ładnych ale trochę schudzonych koników, z klaskaniem batoga podjeżdżała pod ganek.
Siedzący na niej mały, odrobineczkę garbaty a raczej ułomny mężczyzna nie stary, z miną ożywioną, wojskową, z podkręconym wąsikiem, salutował wesoło witające go towarzystwo.
Prezesowa przez okno już wołała.
— Po obiedzie, po obiedzie.
— Moje to szczęście, odparł głośno z bryczki przybyły, — ja na obiad przyjeżdżam, gdy od stołu wstają, oświadczam się o pannę gdy zaręczona, do wojska idę po przegranej bitwie i stawiam w grze gdy kart zabraknie. Ale los, fatalizm. Ananke!
I śmiał się, zeskakując z wózka. Prezes już szedł naprzeciw niego otwartemi witając rękami, za nim Witold, Kazia i powolniejsza od nich gosposia.
Pan Jacek Szarzewski był blizkim krewnym, bo ciotecznym bratem pani prezesowej. — Przylgnęła do niego nazwa wujaszka i w Mogilnej wszyscy prawie nazywali go wujciem. Był to człowiek przedziwny w towarzystwie. — Sięgał już, wiekiem starego kawalerstwa, ale o tem sobie mówić nie dawał i należeć chciał zawsze do złotej młodzieży.
Majątek miał bardzo piękny, ale grzechami młodości odłużony niebezpiecznie; stosunki obywatelskie świetne, wstęp do wszystkich domów, poufałą przyjaźń z koryfeuszami. W Prusach i księztwie lubili go wszyscy, miano go za duszę wszystkich zebrań; spojrzawszy nań, posłuchawszy go, można było sądzić, że jest człowiekiem najszczęśliwszym w świecie. Nie było weselszego, dowcipniejszego, gotowszego do zabawy, kieliszka, trzpiotowstwa, ale ktoby go podpatrzył gdy pozostał sam jeden z sobą samym, przeraziłby się wyrazem pogrążenia, smutku, znużenia, jakie go opanowały. P. Jacek z ludźmi, a p. Jacek z sobą były to dwie, jak niebo do ziemi, niepodobne do siebie postacie.
Z nim razem w progi domu wszedł jak zawsze śmiech, wjechało wesele.
— Jak się macie w swojej chacie! zawołał, rzucając się prezesowi w objęcia. Siostruni dobrodziejki rączki całuję, panny Kazimiry nóżki, a! Witold. Czy już doktór obojga praw, czy dopiero jednego prawa, i jakiego?
Z wujciem potrzeba było nieustannie żartować, Witold więc odpowiedział w jego tonie.
— Do jednego prawa tylko roszczę sobie prawo, to jest do serca wujcia dobrodzieja.
Pas mal, jak na berlińskiego bursza — zawołał, śmiejąc się Jacek.
— No, co słychać? co słychać?
— Ale cóż ty chcesz, żeby u nas słychać było? zawołał prezes.
— Słychać, że obiad będziesz miał zły, rzekła prezesowa.
— To nie nowina dla mnie, odparł Jacek — siostra nie robi naturalnie ceremonii z bratem, a ja zawsze przybywam zapóźno. Zresztą co niedostanie obiadowi, dopełnię apetytem, ten mam zawsze.
Prezes uścisnąwszy, prosił siedzieć. Jacek gwarzył.
— Stęskniłem się do was, wiedziałem o przyjeździe Witolda, chciałem pośpieszyć na tłustego barana, którego musieliście zabić na jego przybycie, no! i spóźniłem się. Tymczasem stugębna wieść rozgłosiła od Gdańska do Torunia, po całych Prusach, bo w Kaszubach i na Pomorzu, iż prezes znalazł perłę na śmiecisku, że popełnił jakieś dobrodziejstwo, zarabiając sobie na niewdzięczność.
— Oh! oh! już wiecie! co? gdzie? jak słyszeliście! Już gadają! — zawołał pan Roman bijąc w dłonie — a paplarze, nie mają co lepszego do roboty.
— Widzisz, panie bracie, wiem wszystko, ocaliłeś z rąk niemieckich pijaka, gbura i jakiś ideał dziewiczy, który niemczyk zabierał się już zjeść na śniadanie.
— Któż ci to powiedział? bałamuctwo, począł pan Roman... Niemiec nic jeść nie miał, najpoczciwszy człowiek w świecie.
Na te słowa wyrzeczone z głębokiem przekonaniem, pan Jacek najprzód się ująwszy za boki, począł się okrutnie śmiać, ale tak, że nie mogąc usiedzieć w miejscu, tańcował, aż z tym śmiechem po pokoju.
Prezes, prezesowa, wszyscy mu się przypatrywali, ale nawykli byli do jego wybryków. Przeczekano aż usiądzie.
— Słuchaj, prezesie, począł odetchnąwszy — czy ty to seryo mówisz?
— Jestem o tem jak najmocniej przekonany. Niemiec człek stateczny, uczciwy, a przytem nie lada rozum i co rzadko u nich — serce.
— Na miłość Bożą, czyś się już z nim poprzyjaźnił? pokumał? — zapytał Jacek.
— Potroszę, albo co?
— Więc właśnie w porę, i już wcale nie dla żartu i śmiechu przybywam, ale ażeby cię ostrzedz. — Był u ciebie Larisch?
— Dwa razy, i ja u niego — to cóż? — spytał prezes.
— Był? w Mogilnie?
— To cóż?
Twarz pana Jacka sposępniała.
— To nie bez kozery — rzekł poważniej. Ja tego Larisch’a od kilku lat śledzę, to wielce zagadkowy człowiek. Bogdajbym się omylił, ale człowiek dobry nie jest, tylko tak zręczny, tak zręczny, że go jeszcze nikt za rękę w cudzej kieszeni nie pochwycił.
Prezes się oburzył, aż zerwał się z krzesełka.
— Słuchaj Jacku, dajże mi pokój! Ty o nikim dobrego słowa nigdy nie powiesz. Pfe! w dodatku u ciebie każdy niemiec zły.
— A no, rodzi się w pierworodnym grzechu, szepnął Jacek, którego dla nas żaden chrzest nie zmyje.
— Znasz-że Larisch’a? — spytał gospodarz.
— Stój, bracie — przerwał Jacek — wiele potrzeba na to, ażeby o człowieku można powiedzieć: znam go. To właśnie męczy mnie, iż lata całe usiłuję go poznać a nie mogę. Chodzi w masce której nie zrzuca nigdy. Ale chcesz jednej poznaki czem jest? chcesz? Oto ci powiem, że kompatryoci jego lękają się jak ognia... mówić się o nim boją, nikt z nim nie żyje. Szanują go bardzo na pozór — a nie cierpią.
— Słuchaj Jacek — wybuchnął prezes, zastanów się tylko! to co ty masz za największy dowód jego... jego... jakże mam powiedzieć...
— Niebezpiecznego charakteru? — poddał Jacek.
— No, tak — ja to mam przeciwnie za argument, który go podnosi w mych oczach.
Jacek wstał z krzesła i podszedłszy do prezesa jak najbardziej seryo, wyściskał go naprzód — potem wybuchnął śmiechem.
— Nie ma co z tobą gadać — zawołał.
— Dajmy sobie pokój.
— Jak chcesz.
Luszycki wniósł bulion, a p. Jacek pobiegł głodny do stołu, ale prezes przysunął się z krzesłem do niego.
— No — rzekł — rozpocząłeś, podrażniłeś mnie, mówże — mów — wiesz co o tym Larisch’u.
— I wiele i nic — odparł, biorąc się do jedzenia pan Jacek. Ze wszystkich niemców osiadłych u nas i zaczajonych na naszą ziemię, zdawna mnie ten człowiek najmocniej intrygował. Nie od dziś dnia był dla mnie zagadką, i nią jest jeszcze, ale zdaje mi się, że rożek zasłony podniosłem, pod którą się kryje.
— Bardzo mnie zaciekawiasz! — rzekł prezes.
Wszyscy, nie wyjmując Kazi, obsiedli stół przysłuchując się, a pan Jacek jadł i mówił powoli.
— Nie przeczę, że powierzchownie Larisch wygląda na gentelmana, na żadnem paskudziarstwie pochwycić go nie można... a przecież boją się go wszyscy, niemcy od niego uciekają, każdy z nim interesu unika. Gdzie się do kogo dotknął, nic mu nie zarzucą, wszelako, jak robak którego nie widać pod krzakiem, podje korzenie i — każdy usycha. Na łajdactwie nikt go nie złapał — a cuchnie ono ze spraw jego...
— Gdzie? jakie — zmiłuj się — zapytał pan Roman.
— Wszystkie dobra które ponabywał, można powiedzieć że wydarł właścicielom. Nieprawnego nie popełnił nic, przecież każdy co z nim miał do czynienia, narzeka, że pokrzywdzony... Człowiek zręczny, kuty, przebiegły, ale w najwyższym stopniu niebezpieczny.
— Dla tego mój kochany prezesie — odezwał się po chwilce Jacek, dowiedziawszy się zaledwie, iż był w Mogilnie, że z tobą zawiązał jakieś stosunki, znając twą dobroć i — dobroduszność, leciałem na skręcenie karku, ażeby cię przestrzedz.
— Ale — zawołał obruszony nieco prezes, nie jestem znowu tak dobrodusznym jak sądzisz! Co, u Boga! Za kogo wy mnie macie? za dziecko? Mówisz przeciwko Larisch’owi, ale to są ogólniki, to są paplaniny, daj mi fakt.
— Niestety, tem ci służyć jeszcze nie mogę — rzekł Jacek — przecież to za pewien rodzaj dowodu przeciw człowiekowi służyć może, kiedy z przeszłością swą się tak tai, iż jej nikt dojść nie potrafi. — Po za jego bytnością w Berlinie pozostaje znaczna część życia, o której on nie mówi nigdy, i ludzie nie wiedzą. To pewna, że do Berlina przybył z nad Renu, że familia jego żony, która tam gdzieś jest i ma być liczną, zerwała z nim stosunki, że...
— Plotki! — zawołał prezes. — My tu na niego patrzym oddawna. Majątek robi, ale oni wszyscy robią majątki, zazdroszczą mu i gadają na niego.
— Kłaniam uniżenie i koniec — rzekł Jacek, biorąc się do drugiej potrawy. Com miał na sumieniu to dopełniłem... jesteś ostrożny... Teraz, do drugiego rozdziału przystępuję. Ocaliłeś asindziej z rąk Larischa pana Marcina Tygla, a wiesz co to za figura.
— No — pije — pije, pił z rozpaczy i burdy wyrabiał — odparł pan Roman, a któżby nie pił i nie wyrabiał burd, gdyby widział się odartym, nad przepaścią, z jedynem, ukochanem dziecięciem.
— Ale mój dobrodzieju! on pił i burdy robił caluteńkie życie. Żona mu zmarła z desperacyi, córka się zamęcza. Jabym go do zuchthauzu zamknął.
— Nie — zawołał prezes, zrywając się znowu z niecierpliwości — nie! wy to macie inne oczy, musicie wszystko widzieć czarno i macie upodobanie dopatrywać się w każdej rzeczy najgorszej strony. Mówmy o czem innem.
— To może o córce pana Marcina? — spytał Jacek, śmiejąc się.
— Czy i tę znasz? — zawołała prezesowa.
— Ją znam, ciągnął dalej pan Jacek; to istotnie fenomenalna istota, ale ja się boję dyamentów znajdowanych w błocie. Nadto piękna, nadto utalentowana i nadto mądra.
Prezes ruszył ramionami, podparł się na ręku, zadumał.
— Nie chcę już z tobą mówić — szepnął — gadaj sobie co chcesz.
— Tym razem nie masz się czego lękać, bracie — mówił Jacek — podziwiam pannę Maryą... i nic więcej. Jest dla mnie równie zagadkową, w swoim rodzaju, jak Larisch.
— Jest nią dla nas wszystkich — począł prezes, ale cóż to dowodzi?
— Nic nie dowodzi, a bardzo straszy, rozśmiał się Jacek. Primo, mając w domu takiego syna, jeszcze nie doktoryzowanego, wprowadzać taki fenomen jak panna Marya... Spojrzał na Witolda, który począł się śmiać, ale się zarumienił, jak słońce na wiatr. Wszyscy też mimowolnie zwrócili nań oczy, matka pobladła.
— Kochany wuju — rozśmiał się akademik — nie lękaj się o mnie. Żaden berlińskiego uniwersytetu student do romansów nie jest skłonny, powinienbyś to wiedzieć, wuj co wiesz prawie wszystko.
— Masz słuszność, to mnie uspokaja — rzekł Jacek.
— Ale czy wuj, obrażona, trochę skłopotana przerwała Kazia, czy wuj widziałeś chociażby, czyś mówił z moją Marynką, czy ją znasz? Ja stoję w jej obronie. Nie widziałam młodej osoby, któraby była skromniejszą, w którejby przy takiej piękności śladu nie było kokieteryi. Mój wujaszku.
— Kazia jest niebezpiecznym adwokatem, milczę, rzekł Jacek, ale pokażcie mi to cudo, które ja tylko z daleka w miasteczku ujrzałem. Któż wie? od lat piętnastu szukam właśnie fenomenu, żeby się z nim ożenić, jedne mnie nie chcą, drugich ja nie mogę chcieć; ot możebym ja, ratując Witolda, zakochał się w twojej Marynce.
Kazia podniosła się z za stolika o który była oparta, zagryzła usta, chciało się jej śmiać widocznie, ale pokiwała tylko głową.
— Rozumiem — odparł Jacek — popatrzyłaś na moje skronie, dojrzałaś na nich srebrzystych tonów, i w duszy, nieśmiejąc drażnić wujaszka, powiedziałaś sobie, no! patrzcież temu jeszcze ożenienie w głowie, a głowa...
Kazia parsknęła, niezmieszany Jacek dalej prawił.
— Chcę się wytłumaczyć przed panną Kazimirą; te srebrzyste tony na skroni, pochodzą od starej pomady kupionej w Paryżu, wierz mi. Zdrajca francuz zwąchawszy cudzoziemca, pozbył się zgorzkniałego towaru, a miłość moja dla Francyi, wiekuiście się wypiętnowała na włosach...
Rozmowa szczęściem zwróciła się na weselsze przedmioty, podano kawę, zapalono cygara, i pan Jacek zaczął jak z rękawa sypać plotki, których mu starczyło na dzień cały.
Pan Marcin Tygiel odebrawszy swoje tysiąc talarów, zrazu był odurzony, i wybuch radości nie znał granic. Był wieczór, gdy mu je córka przywiozła; w izdebce, w której siedział z fajką, stała flaszka nordhauserówki, ale stary nie dawno ją rozpoczął, i pierwszy kieliszek ledwie nalany, pełny jeszcze widać było naprzeciw okna.
Na pierwsze jej słowa zerwał się, rzucając fajkę, słuchał niedowierzając, potem wziął podaną kopertę, rozłożył stutalarówki, popatrzył na nie i oniemiał.
— No! — zawołał — Bóg się zlitował! czas inne życie rozpocząć.
To mówiąc zawahał się, otworzył okno i flaszkę z wódką a za nią kieliszek cisnął w ogródek...
Marynka przypadła mu do kolan. — Ojcze kochany, zawołała, Bóg cię natchnął, tak, poczniemy pracować, będziemy się starali zapomnieć ciężkiej przeszłości, a Bóg pobłogosławi.
— Bądź spokojną — z energią zawołał Marcin — rozpacz mnie pędziła do wódki, będę miał rozum... Mamy za co zaczepić ręce. W Strzelnie proboszcz mi chce puścić grunta, daje inwentarz, dzierżawa nie droga, pójdę jutro, zgodzę się z nim, porzucim ten chlew raz... i, w imię Boże.
Córka pocałowała go w rękę.
— Mój ojcze, dodała, tylko wytrwania, ja ci pomagać będę. Nie potrzebujemy wiele, wszyscy się dorabiają, przy twej pracy, przy oszczędności zapewnisz sobie spokojną starość.
— Mnie! starość! — krzyknął Marcin — albo to ja dla siebie pracować myślę. A! mylisz się... Jabym już się obszedł bez wszystkiego, ale chcę byś ty była szczęśliwą, i żebyś ludziom służyć nie potrzebowała. Muszę pracować dla ciebie, nie rozpaczałem, tylko myśląc o twym losie, i o przyrzeczeniu danem twej matce na łożu śmiertelnem, tyś nie stworzona do nędzy.
Przez cały ten wieczór pan Marcin snuł plany i projekta; nazajutrz raniuteńko zaprzągł do wózka, nie było go aż do popołudnia, powrócił trzeźwy, wesół i powitał córkę wiadomością, iż wziął probostwo na Strzelnie. Chociaż za chałupę zapłacone było do jesieni, a w ogródku zasadzono trochę kartofli, nie wahano się ją porzucić i niezwłocznie pakować poczęto. Marynka sama, garbata sługa, pan Marcin, zabrali nieliczne graty, i pierwszy transport poszedł zaraz do Strzelna.
W parę dni chałupa stała pusta, a Tygiel rozgospodarowywał się na folwarku, który objął, święcie dotrzymując słowa danego sobie i córce, nie tykając nawet kieliszka. Był to inny człowiek teraz. Po długiem odrętwieniu, gorączkowo brał się do roboty, jakby czas stracony chciał nagrodzić. Sił mu przybyło, odmłodniał, humor powrócił z nadzieją.
Marynka krzątała się tym czasem około wyporządzenia dworku, który nie wiele był wygodniejszy od opuszczonej chaty pod lasem, ale do niepoznania zmienił się jej staraniem. Parę izdebek wybielonych, wymytych, wyglądały świeżo a nawet wesoło. Najlepsza służyć miała ojcu, alkierzyk zostawiła sobie Marynka, główną izbę zostawiono na przyjęcie obcych, których się wielu nie spodziewano.
Najczęstszym gościem był w początkach sam ksiądz proboszcz, który wprawdzie litując się nad człowiekiem i losem jego, puścił mu grunta, ale znając go z dawna i zblizka, mimo uroczystych przyrzeczeń, wielce się powrotu do wódki obawiał.
Ksiądz Grzywa był już nie młody, bo liczył sobie około trzydziestu lat kapłaństwa, ale życie pracowite, spokojne, zostawiło go przy wszystkich siłach i zdrowiu. Syn włościanina, zdolnością i zacnością charakteru doszedłszy do prebendy którą zajmował, cały był oddany swoim obowiązkom kapłańskim, nauczycielskim i tej pieczy dusz, do której się czuł powołanym. Szanowano go powszechnie, a obawiano się też nie mało, bo ksiądz Grzywa nie przebaczał nikomu. Charakteru łagodnego, był dla złych biczem, gdyż mówienie prawdy miał za święty obowiązek, i choćby nią sobie nieprzyjaciół miał przysporzyć, nigdy nie zamilkł dla ludzkich względów.
Wypuszczenie gruntów Marcinowi miało na celu podźwignięcie człowieka; było ono ofiarą i niebezpieczną próbą zarazem, ale starzec znał matkę Marynki, patrzył długo na nieszczęście rodziny, a iskierkę nadziei powziąwszy, nie mógł się oprzeć, by nie podać ręki człowiekowi, który się opamiętał. Niemniej wszakże zaglądał często na folwark, bo nie bardzo był pewien czy Marcin Tygiel wytrzyma.
— W Bogu nadzieja! w Bogu nadzieja! powtarzał pocichu.
Po Bogu ksiądz Grzywa miał też nadzieję wielką w córce pana Marcina; wiedział on, że ilekroć Tygiel był trzeźwy, słuchał jej i dawał się powodować. Dopóki więc wódka w dom nie weszła, mogło pójść wszystko dobrze.
W istocie, składało się jakoś bardzo szczęśliwie. Stary Marcin pracował nieznużony.
— Tylko ty stary nie rwij nad siły, żebyś się nie ochwacił — mówił ksiądz, grożąc na nosie. Ja ci po ojcowsku i po bratersku mówię, powoli a wytrwale. Po naszemu tak zawsze jak z młodemi końmi, co to z miejsca postronki rwą, a na pół mili ustaną.
— Ale ojcze dobrodzieju — rzekł Marcin — ja już nie jestem młody, nie lękajcie się, dotrwam.
— Aby nie nad siły! mruczał ksiądz Grzywa, i — panie Marcinie — żytniówce dać za wygranę.
— Nie znam jej i znać nie chcę, ozwał się Marcin, spuśćcie się na mnie. Dałem słowo, dotrzymam.
Krzątano się koło gospodarstwa, tak, że czasu nie było nawet pojechać podziękować prezesowi. Tygiel to miał na sercu. Nareszcie jednego dnia trafił się niemiecki lustag, który należało poszanować, stary siadł na wózek i pojechał po obiedzie do Mogilnej. Roboty nie było w domu żadnej, Marynka usiadła z książką i pończochą w swoim pokoiku, i zaczytała się tak, że nic nie słyszała, gdy sługa wpadła zadyszana, oznajmując jej jakiegoś nieznajomego gościa.
W tej samej chwili przez uchylone nieco drzwi alkierzyka, ujrzała Marynka w pierwszej izbie stojącego i ciekawie się rozglądającego, starego pana Larisch’a.
W istocie był to gość i niespodziewany i niezrozumiały. Interes z nim był zupełnie skończony, niepojętem więc wydało się Marynce, po co on do nich miał przybyć, zwłaszcza, że nie mógł w sercu nie mieć urazy do Marcina, który Larischowi dotąd nie przebaczył, iż go do siebie puszczać zakazał. Zawahała się chwilę, ale nie mogła nie wyjść do przybyłego.
Radca był nieco zmieszany, przywitał ją grzecznie, i ochłonąwszy zaraz oświadczył, iż czuł się w obowiązku przybyć, aby z ojcem się przejednać i wytłumaczyć swe postępowanie. Dodał kilka słów na swą obronę.
Marynka odpowiedziała z grzecznością, ale oświadczyła, iż ojca nie było w domu; na co pan Larisch odparł ubolewaniem. Sądziła, iż ukłoniwszy się odejdzie zaraz, bo w istocie nie mieli z sobą nic do mówienia, ale radca przybrał bardzo słodką minkę, zagaił poufale rzecz o nowem gospodarstwie, o życiu na wsi, o nudach samotności, słowem, widocznie zdawał się szukać powodów do przeciągnięcia gawędki. Niezrozumiałem to było dla Marynki, ale nie mogła się też gniewać o to, co miało pozór współczucia. Odpowiedziała krótko, widocznie pragnąc rozmowę ukończyć co rychlej. Przeciwnie, stary Larisch usiłował ją przedłużać.
Położenie było jakieś niezwyczajne, a dla przywykłych do posądzania, rodziło myśli, że niemiec nie bez jakiegoś celu i powodu tak był natrętnie uprzejmy. Celu tego właśnie dziewczę zupełnie odgadnąć nie umiało.
Nie prosiła nawet siedzieć Marynka. Stała sama, spodziewała się co chwila, że Larisch ją pożegna, tymczasem rozmowa utrapiona trwała ciągle. Na pół słówka dziewczęcia, radca odpowiadał długiemi frazesami. Zdawało się jakby chciał oczekiwać na Marcina. Zręcznie bardzo w rozmowie oświadczyła Marynka, iż ojciec zapewne tak prędko nie wróci. Ale i to nie skutkowało, pan Larisch, słodziutki, serdeczny, pełen współczucia, wciąż ubolewał nad losem osoby tak wykształconej, skazanej na samotność. Ofiarował nawet książki do czytania.
Marynka podziękowała ani przyjmując, ani odrzucając. Po chwili oświadczył, że radby panu Marcinowi, jako sąsiad życzliwy, dopomódz w czem do gospodarstwa, i ta czułość tak niezwyczajna w niemcu, coraz bardziej zdumiewała Marynkę.
Trwało to może z pół godziny, naostatek Larisch, oświadczając, iż się czuje w obowiązku powtórzyć odwiedziny, podał rękę pięknej pannie, uścisnął ją bardzo czule, wyszedł i odjechał.
W godzinę może powrócił ojciec. Córka wyszła na jego spotkanie, śmiejąc się i poczęła mu opowiadać swą przygodę. Tygiel słuchał milczący, głową kiwał i widocznie był zdumiony bardzo.
— Co to się temu niemcowi stało? — zaczął mruczeć — czy się zląkł, czy mu się w głowie przewraca... E! — dodał — ale to nie może być.
— Co takiego? — spytała Marynka — stary się rozśmiał.
— Toćby oszalał, czy co?
— Czegóż się ojciec domyśla? — powtórzyła córka.
— Tego, czego ty, niewinne dziecko, nie masz w głowie, a co każdej innej na myślby przyszło. Czy się niemiec w jejmościance nie pokochał! Nicby dziwnego nie było, boć się w tobie wszyscy kochać powinni.
Marynka uśmiechnęła się posępnie. — Toć człowiek prawie w twoim wieku, mój ojcze — odezwała się chłodno.
— Ale to nie przeszkadza się kochać i bałamucić. Podobałaś mu się, to pewna, bogaty, my biedni, gotów sądzić, że to dla nas byłoby nadzwyczajnem szczęściem.
Spojrzał na córkę.
— A gdyby tak było w istocie, cóż ty na to?
Na twarzy Marynki nie było najmniejszego wzruszenia, popatrzyła na ojca i spytała.
— Co ty na to? mój ojcze.
— Przecież to nie moja sprawa — rzekł Marcin.
— Przeciwnie, więcej twoja niżeli moja — odpowiedziała z obojętnością zupełną Marynka. Dla mnie wyjść za mąż, prawie wszystko jedno za kogo, nie będę szczęśliwą nigdy.
Marcin spojrzał na nią przestraszony, jakby błagając, aby nie mówiła więcej. — Jakoż umilkła.
— Dajmy pokój temu bałamuctwu, dodał stary. At! bzdurstwo... Trzeba pójść zobaczyć co się w stajni i obórce dzieje.
Tego dnia skończyła się na tem rozmowa, Marcin wyszedł do gospodarstwa, a Marynka wróciła do swej izdebki.
Najzacniejszy z prezesów, był zarazem najniepraktyczniejszym z ludzi. Że razem z Mogilną dotąd nie przepadł, było cudem jakimś Opatrzności, na który on zasługiwał wielce, ale się do ułatwienia go opiekuńczym siłom nie przyczynił. Lubił się zapatrywać na świat z dobrej strony jego, w sprawach też majątkowych i pieniężnych widział wszystko lepiej niż w istocie było. Trochę szczęścia dawało mu zaufanie, iż ono zawsze służyć będzie. Nie chciał tego czuć i widzieć, że w istocie wyczerpywało się powoli, i, jak zawsze w sprawach ludzkich, nadchodziła godzina rozrachunku z losem. W najskromniejszym żywocie człowieka jest zawsze Waterloo i Ś-ta Helena, tego zacny pan prezes nie przewidywał wcale. Majątek się odłużał, ciężary rosły, ale że nikt nie był natrętnym a procenta opłacały się regularnie, i przewyżka starczyła na życie, pan Roman był zupełnie spokojny. Powiedział sobie, że jeden rok dobry, jedno podskoczenie cen, może go z długów wydobyć. Tymczasem szło jakoś właśnie przeciwnie, ceny spadały, a urodzaje nie dopisywały.
Pani Anna frasowała się czasami, a prezes, paląc fajkę, odpowiadał jej uśmiechem.
— Bądźże spokojną, moja Anulku, ja myślę o wszystkiem — Pan Bóg łaskaw, i, jakoś to będzie.
Piękną jest bardzo ta ufność w pomoc Bożą, ale wieleż to ludzi ona zgubiła!!...
W tym roku, właśnie wkrótce po opisanych zdarzeniach, dosyć niespodziewanie dano znać prezesowi, że ma wypowiedziany znaczny kapitał, który na trzecim numerze hypoteki oparty był na Mogilnej. Była to suma należąca do małoletnich jakichś, polsko-niemieckiej rodziny. Ojciec Polak, ożenił się był z bogatą dosyć córką sąsiada niemca, zmarł, zostawując dwoje dzieci, opieka przypadła na rodzinę matki, i sieroty wychowały się z nazwiskiem wprawdzie polskiem, ale w obyczaju i języka macierzyńskim. Młodzieńcy szczycili się swojem von bardzo, ale nazwisko Wierskich herbu Korczak, przerobili na wzór innych rodzin wielkopolskich i zrobiło się z tego coś bardzo ciekawego. W almanachu szlachty pruskiej stali zapisani w następujący sposób:
Freyherr von Kortschack-Wierskij-Mummer.
Ostatnie nazwisko przypięte w końcu należało do matki.
Gdyby ona poczciwa szlachta, one Korczaki, Wierscy, Mazury czystej krwi, wstali z grobu, czyby w nich poznali swych potomków, rzeczą jest wielce wątpliwą.
Otóż tych to Korczaków Wierskich Mummerów summa piętnastu tysięcy talarów spoczywała na Mogilnej. Pan prezes był najpewniejszym, iż ona długo pozostanie na piątym procencie, bo Mummery mieli grosza dosyć.
Niewiedzieć zkąd i jak przyszła pełnoletnim fantazya wypowiedzieć należność.
Prezes się zmieszał, list odebrany schował do kieszeni, aby go żona nie czytała, i wieczorem zapowiedział, że musi pojechać nazajutrz do Torunia dla interesów gospodarskich.
Pomimo dość zręcznie popełnionego kłamstwa, aby prezesowej nadaremnie nie smucić, Roman należał do tych przezornych ludzi, w których jak w flaszy kryształowej, najmniejszy pyłek się nie utai. Żona przywykła czytać w nim, poznała zaraz przy wieczerzy, że jakąś miał troskę. Spytała go parę razy, ale się rozśmiał i zapewnił, iż nie było nic jako żywo. Pocałował ją w rękę, na tem się skończyło. Prezesowa jednak nie dała za wygranę, poszła na zwiady, dowiedziała się, że był list, zażądała wiedzieć od kogo, prezes pobałamucił, i wydało się, że coś było, coś zaszło; ale co, o tem pani Anna nie dowiedziała się od niego.
Nazajutrz rano prezes wyruszył do Torunia. Dopiero odjechawszy od domu, czoło mu się namarszczyło i troska na niem widoczna osiadła. Wprawdzie chwilami zdało mu się, że znajdzie łatwo pieniądze na hypotekę, ale... szukać ich było potrzeba, a nic trudniejszego nad znalezienie, gdy je wynaleść się musi; przychodzą łacno tylko, gdy się ich nie żąda.
Kawał drogi dobry dzielił go od miasta, w drodze potrzeba było popasać, ale właśnie na szosowym trakcie była porządna austerya, w której zwykle stawano. Nim do niej dojechał pan prezes, który nigdy długo w złym humorze nie umiał wytrwać, rozpogodził czoło i po swojemu uspokoił się, powtarzając.
— Pan Bóg łaskaw, jakoś to będzie. Mam przed sobą pół roku czasu, tak lub owak załatwi się to jakoś, nie martwiąc Anusi.
W austeryi zajął sobie osobny pokoik pan prezes, i kazał coś przysmażyć, bo długo na czczo nie mógł wytrwać. A droga i świeże powietrze dodawały apetytu.
Właśnie szedł przez sień do gospodarza, gdy wcale niespodziewanie zetknął się z panem radcą Larischem.
Mając kłopot na głowie, nic gorszego nad samotność; prezes niezmiernie był rad, że znajomego złapał i przywitał go serdecznie.
— Cóż tu pan robi? czy z miasta czy do miasta? — zapytał Larisch niezmiernie czule i serdecznie, ściskając za ręce prezesa.
— Do miasta! do miasta jadę — odparł Mogilski, i to jeszcze w interesie, a ja — trzeba wiedzieć, interesów nie cierpię. One są kuchnią życia, a kuchnia zniechęca do jedzenia.
— Masz pan zupełną słuszność, najszczęśliwszy to człowiek, który może trzymać sobie takiego kucharza, coby mu spokój gotował — ale, na nieszczęście — nie każdy może...
Prezes westchnął.
Weszli razem do jednego pokoju, a że mu gawędka była miłą, Roman po polsku, choć byli w gospodzie, zaprosił zaraz Larisch’a na swoją podróżną przekąskę, zadysponował butelkę wina i przystawkę.
Szli tedy razem i poczęli gwarzyć. Ale wśród najweselszej pogadanki, chwilami Mogilski czoło pocierał, bo mu interes chmurą na nim osiadł.
Przyniesiono jedzenie, dobyto wina, po kieliszku ożywiła się rozmowa; pan Larisch był tak dyskretny, że dotąd wcale nawet nie spytał, z jakim interesem prezes śpieszył do Torunia. Tamtemu trudno było znowu się nie wygadać. Naprzód coś mruknął, że się musi widzieć ze swoim adwokatem, potem napomknął, iż ma do czynienia z Mummerami.
— Przepraszam prezesa, odezwał się Larisch — opiekunowie Mummerów są ze mną w ścisłych przyjaźni stosunkach... cóż to za interes?...
— Mają u mnie summę, odparł prezes.
— I pewnie ją podnieść zechcą? zapytał Larisch... bo majątek kupują.
— A! kupują? od kogo...
— Zdaje mi się, że od Bałdowskich...?
— Patrz pan... Bałdowscy! oj tonie majątek rodzinny...
Radca jakby nie posłyszał tego. —
— Muszę się tedy starać o summę tę, dodał pan Roman, bo wątpię, żebym ją mógł w tym roku zrealizować.
— A! a! rzekł radca, znacznaż to summa.
— Nie tak bardzo... piętnaście tysięcy talarów.
— To je pan dobrodziej znajdziesz z łatwością wielką — rzekł Larisch powoli. Czy uwierzysz pan, że na dobrej hypotece ulokować trudno. Mam na to najlepszy dowód, bom po nieboszczce żonie odebrany kapitał mojego syna chciał na majętności ziemskiej ulokować, zapisawszy pierwszy numer po landszafcie i nie uwierzysz pan temu, nie znalazłem ktoby go chciał wziąść... na piąty procent...
Prezes spojrzał na niego, radca zapalał właśnie cygaro i miał najobojętniejszą w świecie minę.
— Trzeba było ulokować w pfandbryfach albo w papierach industralnych, miałbyś pan większy procent, odezwał się po przestanku pan Roman.
— Gdyby to pieniądz był mój własny a nie syna mego, z pewnościąbym to uczynił... Szukam właśnie hypoteki.
Pan Roman zmilkł, obawiał się być natrętnym z nadarzającej się okoliczności.
— Wielka szkoda — odezwał się po chwili Larisch, iż pan dobrodziej nie znaczniejszej sumy potrzebujesz, bo ja tej dzielićbym nie chciał, a bardzo bym rad mieć z nim do czynienia i powierzyć mój kapitalik tak czcigodnemu obywatelowi.
Prezes uścisnął go za ręce obie, był rozczulony.
— Mój mości dobrodzieju! zawołał — niechże podziękuję za tę jego łaskę dla mnie. Również miło by mi było mieć z panem radcą do czynienia... którego szanuję wysoko...
— Przepraszam szanownego prezesa, dodał niemiec, że nieco jestem ciekawym i natrętnym... Pan dobrodziej zapewne masz jaki drugi kapitał oprócz landszafty... Gdyby razem oba wynosiły trzydzieści do czterdziestu tysięcy talarów... jabym tamten spłacił i wszedł na hypotekę.. Rzecz skończona, pieniądze dałbym choć jutro...
— W istocie — odparł prezes, który niewymownie zaczynał być wdzięczen niemcowi, iż mu odejmował troskę — w istocie mam drugi kapitał.
— Niech go pan wypowie i rzecz skończona, bardzo panu będę wdzięczen, żywo dodał Larisch — zbędę się przynajmniej kłopotu...
Pan Roman kazał przynieść drugą wina butelkę... zagadali o czem innem. Myślał co tu począć... Tymczasem Luszycki przyszedł dając znać, że konie gotowe.
— A pan z miasta, czy do miasta? spytał Roman.
— Ja także do Torunia...
— A no, to siadajmyż razem. Siadajmy razem, pogawędzim w drodze. Pan Larisch nie opierał się zaproszeniu, siedli tedy do jednego powozu i w dobrym humorze pojechali.
Jak się to stało, że nim do miasta przybyli, prezes dał słowo, iż kapitał cały bierze, iż drugi wypowie; jak do tego przyszło, że p. Larisch zbywając się ciążących w kieszeni pięciu tysięcy talarów zaraz je oddał na ręce Romana, nie żądając od nich procentu, aż do wypłaty reszty summy... jak się stało, iż wyściskawszy się rozstali, gdyby dwaj bracia rodzeni, tego dotąd wytłumaczyć nie umiemy. Prezes naturalnie potrzebował się widzieć z adwokatem, radca zaś miał mało do załatwienia i nazajutrz rano powracał co najśpieszniej do domu koniczynę siec; a więc się pożegnali czule, wyściskali, ucałowali i prezes tego dnia czując potrzebę spoczynku, nie mając nic już tak pilnego, zajechał odpocząć w oberży, zjadł wieczerzę doskonałą i w różowych marzeniach spać się położył.
W istocie bardzo mu się szczęśliwie składało... Potrzebował tego roku gotówki, bo pani Annie lekarz zalecił był wody homburgskie, i już myślano sprowadzać Elisabethquelle do domu... a tu Pan Bóg widocznie pomógł, pięć tysięcy talarów zostawało nad dwie hypoteki i prezes mógł ich wyśmienicie użyć wedle serca. Żonę wyprawić z córką do Homburga, żeby się nieboraczki troszkę rozerwały i pokrzepiły, synowi kupić miał wierzchowca za pięćset talarów, którego bardzo pragnął... i t. d.
Dosyć że nazajutrz rano wstawszy, że kawa była wcale dobra, bułeczka świeża, masło przewyborne, gdy zapalił fajkę czekając na golibrodę, pan Roman bębniąc palcami po szybie, śpiewał...
Świat był różowy, Toruń wesoły... i ot — jakoś się wszystko złożyło.
— Cała sztuka, mówił sobie w duchu, niezbyt się frasować i Panu Bogu polecić interesa... To najlepszy z plenipotentów...
Z golibrodą wygadał się i uśmiał serdecznie, bo żydek był dowcipny jak Kladerradatsch, bywalec i chłopak wyśmienity.
Adwokat p. Mogilskiego znany naówczas dr. Wolar, przyjmował licznych klientów swoich dopiero po jedenastej. W tej też godzinie wyszedł na ulicę prezes nie zapominając o pięciu tysiącach talarów, które starannie do kieszeni zapakował.
Dr. Wolar zacny człek słynął z rozsądku i prawości charakteru. — Człowiek był oryginalny, w swoim rodzaju typowy. Żyjąc w pośrodku dwóch narodowości mając do wyboru dwie klientele do pogodzenia trudne, umiał sobie wyrobić stanowisko, iż obie zapewnił sobie i przyjaciół równie funduszowych miał w dwóch obozach.
Obu językami mówił równie dobrze, polacy mieli go za polaka, niemcy utrzymywali, że musiał być ich rodu, a przynajmniej kulturfähig nikt mu nie przeczył uczciwości, pilności w interesach, szczerości charakteru. Tylko nie sposób było go ani jednym ani drugim skłonić do popierania interesów, w których dwa plemiona występowały do walki. Sprawami ogólnemi wiele się nie zajmował, od wyborów wszelkich usuwał, a w rozmowach drażliwych milczał, udając głuchego.
Zupełna bezstronność i bezbarwność cechowała Dr. Wolara w jego postępowaniu. Zresztą jako człowiek prywatny, towarzyski był, miły, i bardzo dobrze wychowany, tak, że arystokratyczne domy nie pogardzały nim i żyły na stopie przyjacielskiej.
Prezes też za to go lubił, że nie był pesymista i nigdy interesami nie straszył, umiejąc w nich wynaleść zawsze dobrą stronę.
Salonik skromny bardzo dr. Wolara już trzech czy czterech oczekujących nań klientów zawierał w sobie, gdy prezes nadszedł, musiał więc poczekać cierpliwie, aż się tamci załatwili, bo porządek wymagał, by szli koleją do gabinetu.
Około dwunastej wtoczył się Roman do doktora, który go powitał z wielkiemi oznakami szacunku i poważania...
Doktór był w średnim wieku, nieco łysy, pięknej postawy, oblicza miłego, nosił okulary złote, i uśmiech na ustach pełen dobroduszności. Ale z czoła i wejrzenia przysłonionego okularami tryskał mu rozum jasny i pojęcie żywe.
Prezes siadł.
— Cóż to pana do mnie sprowadza? spytał prawnik.
— Wczoraj jeszcze jechałem z kłopotem, westchnął Roman, ale dziś, dzięki Bogu, i was zbytnie trudzić nie będę i sam wolniej oddycham.
Jakoś mi to się połatało...
Tu począł prezes opowiadać całą sprawę, i dodał, jak się z p. Larischem spotkał, jak mu ten uczynił ofiarę... i jak rzecz się załatwiła bez najmniejszej trudności.
Dr. Wolar słuchał z uwagą i cierpliwością wielką, ale prezes dostrzegł, iż na wspomnienie Larischa ściągnęły mu się usta, a gdy przyszło do osnutego planu, widział, że się adwokat skrzywił.
Nic jednak z razu nie rzekł, pomilczał chwilę.
— A no, tak, rzekł zamyślony nieco — a w istocie szczęśliwy traf... bardzo szczęśliwy... Czy pan dawno zna pana Larischa?
— Dosyć dawno jesteśmy z daleka znajomi, ale ostatniemi czasy zbliżyliśmy się do siebie, z czego bardzo rad jestem, bo to zacny i miły człowiek.
— A tak! zacny i miły! powtórzył dr. Wolar... Jednakże szanowny prezesie, choć interes skończony, czy skończony?
— Tak, zupełnie, dał mi nawet tymczasowo pięć tysięcy talarów... rzekł prezes.
Adwokat skrzywił się.
— Więc naturalnie rzecz postanowiona... nie ma co mówić. Ja tylko tę uwagę szanownemu prezesowi uczynić sobie życzyłem, tę maleńką uwagę, że (to mała rzecz w istocie) że, bezpieczniej na wszelki wypadek mieć i kilka mniejszych hypotek, niżeli jedną znaczniejszą. W przypadku wypowiedzenia...
— Mój dobrodzieju, jużciż by mi nie dawał gdyby zaraz potrzebował wypowiedzieć, a nim do tego przyjdzie, ja się spodziewam grosza mieć w zapasie tyle ile potrzeba; to były lata twarde, a teraz gospodarstwo polepszone, no — i jakoś Pan Bóg da.
Dr. Wolar popatrzył na uśmiechniętego i może nie chciał odbierać mu ufności w przyszłość, głowę spuścił, potakująco skinął i zamilkł zamyślony.
— Tak! tak — odezwał się wreszcie, wychodząc jakby z zadumy, pan radca Larisch jest nieposzlakowanej uczciwości człowiekiem. Bardzo, bardzo, ale w interesach...
— Cóż w interesach? spytał prezes — prawny to pewna.
— Prawny! ani słowa — ale, ale bywa czasem, twardy.
— Jak to rozumiesz, kochany doktorze? rzekł Roman.
— No — nie uwłaczam mu bynajmniej, nie ujmuję, ale jest pedantycznie ścisły.
— Widzisz, to już jest w charakterze ich wszystkich, to darmo, my jesteśmy za miękcy, oni trochę za twardzi, ale przy uczciwości nie zastrasza mnie to; przytem, kochany doktorze i interes niezmiernie prosty.
— Bardzo prosty, rzekł doktór, jabym tylko to zauważył, iż zawsze mając dwie summy, jest szansa, że obie razem nie będą wypowiedziane.
— Ale to wy ciągle myślicie już o wypowiadaniu! rozśmiał się prezes, ja procenta płacę regularnie, hypoteka nie bardzo zamazana, gdzież tam do wypowiadania, na to czas.
— Niezawodnie — szanowny prezesie, na to mamy dosyć czasu — tylko — rzekł prawnik — my z powołania jesteśmy, musiemy być przewidujący, wszyscyśmy śmiertelni, są wypadki, okoliczności, i dla tego należy rzeczy wszechstronnie zawsze rozważyć.
Doktór Wolar rzekł głosem powolnym a poważnym:
Ponieważ się stało, ponieważ prezes każesz mi wypowiedzieć hypotekę i zobowiązałeś się przyjąć summę, nie ma tu już co mówić, ale, gdybym wprzódy był do rady wezwany, powiem szczerze, odradzałbym.
— No, to już wiem o co ci idzie, poczciwy wuju i zacny przyjacielu, odezwał się śmiejąc Roman, przyznaj się, że podzielasz tę przesądną trwogę, którą mają niemal wszyscy do tego Larisch’a. Ja tego nie rozumiem, że fakt jest, że go się strasznie boją.
Adwokat popatrzył chwilę z wielką uwagą na prezesa, jak gdyby tym czasem zbierał myśli i zastanawiał się co ma odpowiedzieć — potem lekki uśmiech musnął mu usta, i rzekł z westchnieniem.
— Obawa przesądna zapewne, nie można znaleść nic przeciwko zacnemu panu Larischowi, ale jest rzeczą pewną, kochany prezesie, że traktuje każdy interes niezmiernie pedantycznie, ściśle i gdzie idzie o grosz, jest nieubłagany.
Prezes począł się śmiać głośno.
— Mój drogi doktorze, odezwał się, najlepszym dowodem, że go ogadują, jest sposób w jaki sobie ze mną wczoraj postąpił. Ułożyliśmy się bez żadnych formalności na słowo, nie wymagał kartki żadnej, nie żądał opisów i wetknął mi bez rewersu pięć tysięcy talarów. Jużciż proszę cię, pedant i nudziarz tegoby nie zrobił.
— To prawda! ależ też postępowanie to tłumaczy się najlepiej nieposzlakowaną reputacyą kochanego pana. Któżby wam nie dał na słowo, kiedy to słowo warto więcej niż prawny dokument...
Nie mówmy więc o tem co się stało, dodał zamyślony adwokat, mam tedy hypotekę drugą do wysokości czterdziestu tysięcy talarów wypowiedzieć i przygotować wszystko dla ulokowania na Mogilnie pana Larisch’a?
— Właśnie, o nic już więcej nie idzie, rzekł pan Roman.
Dr. Wolar chodził po pokoju zadumany.
— Jest jedna rzecz, rzekł śmiejąc się, jedna rzecz, której inaczej jak fatalizmem nazwać nie można, bo wytłumaczyć jej trudno. Uważałem to stokroć, że gdy się kto z tych panów wniesie na hypotekę majątku, nie ma przykładu, ażeby potem majątku nie kupił.
Prezes pobladł nieco.
— Nie strasz że mnie, rzekł, to rzecz zrobiona.
— Tak, to rzecz skończona, rozumie się, mówił adwokat, ani ja myślę kochanego pana straszyć, ale, ale faktem jest... Czy prezes ewentualnie miałby myśl sprzedać kiedy Mogilnę?
— Ja! Mogilnę! ja! zakrzyknął pan Roman podnosząc się z krzesła, ale na żaden sposób, nigdy w świecie, za nic! Ja! co panu mogło nastręczyć przypuszczenie...
— Ja się tylko pytałem, rzekł spokojnie adwokat.
— Mojem jedynem staraniem, mówił prezes zmieszany nieco, Mogilnę zachować dla Witolda. To fundum ojców i dziadów naszych, to jedyny ziemi kawałek, który nam pozostał po nich, to grobowiec, pamiątka, kolebka, gniazdo...
— Byłem tego pewny, rzekł adwokat spokojnie, i dla tego kochany panie prezesie, jako przyjaciel rodziny, pozwól bym jedną uczynił uwagę. Śmiertelni jesteśmy wszyscy, a nuż Larisch zamrze, nuż syn nagle zażąda wypłaty? Nie zawsze czterdzieści tysięcy talarów w pogotowiu się znajdzie. Prezes dla piętnastu których dziś potrzebujesz, możesz wpaść w daleko niebezpieczniejsze położenie.
Pan Roman chciał się opierać, ale znać było że jednak ostatecznie uderzyło go to rozumowanie, którego trafność uznać musiał; pot kroplami począł występować mu na czoło, niepokój ogarniał go widocznie. Wstał milczący, spojrzał na Wolara i poszedł go uściskać.
— Mój zacny przyjacielu, rzekł głosem stłumionym, tak jest, widzę to, masz słuszność, mea culpa, z wielkiego pośpiechu popełniłem pono głupstwo. Cała nadzieja w tobie, że z twą pomocą da się to jakoś naprawić. Jak myślisz?
— Hm! — zawołał Wolar, to zależy od pana Larisch’a. Szczęściem, że pan widzisz sam, że to naprawić należy; opatrzyliśmy się bardzo prędko. Spodziewam się więc, iż może jeszcze da się to naprawić. Chociaż z drugiej strony, nie taję, panie prezesie dobrodzieju, iż na Larisch’a łagodność nie rachuję.
— Ale zmiłuj się! ustąpi! nie ma wątpliwości, różnicy mu to nie zrobi, wczoraj dopiero umówiliśmy się, od wczoraj kapitałuby przecie nie ulokował.
Naści te pięć tysięcy talarów, zawołał prezes, dobywając paczek z kieszeni, są nietknięte, odeślij mu je, pójdź sam i zerwijmy; ale natychmiast mi szukaj, natychmiast piętnaście tysięcy talarów.
— Te są znalezione, zawołał Wolar — dam moje własne.
— A! niech ci Bóg płaci, począł ściskając i płacząc, tyś anioł nie człowiek!...
Zaczęli się umawiać jak sobie z Larisch’em postąpić. Dr. Wolar był tego zdania, ażeby prezes sam jechał, ten znowu wstydził się, posłańca ze znaczniejszą summą nie można było wyprawiać, stanęło więc na tem, iż prezes miał w mieście zostać, a adwokat pocztą dobiedz do Christianhofu i powrócić jak najrychlej. Nie chciał bowiem prezes wracać do domu, dopókiby się ta sprawa zupełnie nie załatwiła.
Wolar mu pomagał serdecznie i przyjacielsko; posłano zaraz po konie pocztowe, a pan Roman pożegnawszy się, ze spuszczoną głową, powolnym krokiem, nie zupełnie rad z siebie, poszedł do hotelu. Gryzło go sumienie, że tak sobie lekkomyślnie postąpił, szczęściem ten zacny adwokat w porę go ostrzegł, i wszystko było załatwione, boć niepodobna, ażeby Larisch najmniejszą miał czynić trudność. Tak sobie mówił prezes i uspakajając się, wchodził napowrót do mieszkania, gdy go ktoś gwałtownie za szyję pochwycił.
Był to pan Jacek.
Pan Roman zląkł się i ucieszył razem.
— Cóż ciebie, domatorze najukochańszy, do miasta przyciągnęło? czy po pierniki przyjechałeś?
Popatrzył nań długo.
— Ho! ho! myślisz że sekret! a ja wszystko wiem. Wypowiedzieli te szołdry kapitał, nieprawdaż! Szukasz talarków. Otóż ja szukam ciebie z talarami.
— Jakto! ty! ty!
— Rozumie się nie ze swojemi! dodał Jacek, biorąc go pod rękę, ale mam summę małoletnich Tężyńskich, których jestem opiekunem, a tej lepiej jak na Mogilnej ulokować nie mogą.
Prezes wciągnął go do pokoiku, ocierając pot z czoła, choć wcale nie było gorąco, myślał w duszy, jak dalece miał słuszność ufać Opatrzności Bożej, gdy mu się zewsząd sypały kapitały jak z rękawa. Zawstydzonym się czuł, że tak stchórzył i pośpieszył z Larisch’em.
— Widzisz mnie upokorzonym prawdziwie, rzekł, posadziwszy pana Jacka — przyznam ci się, żem o mało głupstwa podobno nie zrobił. O wypowiedzeniu summy dano mi znać, nie chciałem Anny martwić, bo wiem, że byłaby się przestraszyła, ruszyłem więc z domu pod innym pozorem. W drodze na popasie Zum guldenen Hahn, zjeżdżam się z Larisch’em.
— Oj! z Larisch’em! a to go licho niosło! — przerwał Jacek.
Siedliśmy razem przekąsić, gadamy, wypaplałem się z temi piętnastu tysiącami talarów, a ten mi powiada, że gdybym nie 15 ale 40 potrzebował, toby mi je zaraz dał. W tym kłopocie, przyznaję ci się, jakoś nie dobrze porachowałem wszystkie ewentualności, i zrazu zgodziłem się na wypowiedzenie drugiej summy... a ten mi natychmiast wpakował nawet zadatku pięć tysięcy talarów...
Zwykle wesoła i szyderska twarz pana Jacka, przybrała nagle tak dziwnie posępny wyraz, iż prezes aż oczy spuścił.
— Na miłość Bożą! zakrzyknął Jacek, a tożby była zguba, zguba oczewista, podpisałbyś na siebie dekret, człowiecze.
— No! no! wy bo go się wszyscy boicie jak diabła, a to jest dobry człowiek, bardzo dobry człowiek.
— To ty jesteś dobry człowiek, najukochańszy ciemięgo! przerwał pan Jacek, a on jest diabeł wcielony. Ale mówże, mów, czy na tem stanęło?
— Uspokój się, uspokój, na czas przyjechałem do Wolara, ten mnie zreflektował, no! i posłałem go, żeby zerwać umowę. Wolar mi także chce pożyczyć tych piętnastu tysięcy.
— I ty myślisz, poczciwcze, że Larisch, który w ten sposób na twój majątek łapę położył, na twe słowo, dał ci pięć tysięcy, zechce dobrodusznie wyrzec się na szachownicy postawionego szczęśliwie kroku?
— Otóż to! otóż to egzaltowane wasze frazesy, rzekł prezes, obrazy, strachy, imaginacye. Szachownica zaraz, podstęp, intryga. Wstydźże się, Jacku. Wolar pojechał i powróci, ukończywszy szczęśliwie.
— A ja ci mówię że nie, odparł Jacek, nie! Przekonasz się sam; albo ty go znasz lepiej, albo ja, idę z tobą o zakład, że Larisch nie odstąpi.
— Ale to wprost nie może być, zawołał prezes, nie trwało dwóch dni, namyśliłem się, pieniądze zwróciłem. Dajże pokój.
Jacek zamilkł przez litość, twarz bowiem prezesa zmienioną była, a trwoga na niej malowała się aż nadto wyraziście.
— No, no, uspokój się, uspokój, zobaczymy, przebąknął łagodnie, nie ma co łapać ryb przed niewodem.
Prezes wszakże markotny pozostał; czuł winę swoję; a powszechny wstręt i obawa Larischf’a, podziałały nań o tyle, iż sam w końcu lękać się zaczynał. Pocieszało go to tylko, iż był pewnym, że Wolar z serca się weźmie do interesu i załatwi go pewnie szczęśliwie.
Postanowił i pan Jacek czekać na powrót wysłańca.
Obrachowano godziny prawdopodobnie i można się było spodziewać, że dzięki ekstrapoczcie, Wolar powróci nazajutrz. Tego dnia zabrało się na jakąś chłodną a smętną słotę, prezes nie ubierając się, w szlafroku pozostał w hotelu, do którego zajechał także pan Jacek. Oba więc pocieszali się gawędząc, grając w maryasza i nabierając dobrej myśli, bo trudno się było przez całą dobę martwić i desperować. Pan Jacek wszakże przy każdej zręczności napomykał, iż Larisch nie ustąpi. Wolara co najpóźniej oczekiwano na noc, do jedenastej wszakże nie przybył, a około północy poszli znużeni oczekiwaniem spać. Nazajutrz rano ledwie się prezes obudził, dano mu znać, iż adwokat wrócił późno w nocy i obiecuje się na godzinę dziewiątą. Można sobie wystawić z jaką go wyglądano niecierpliwością. Prezes zmierzył go oczyma niespokojny, rad wyczytać z twarzy co przywiózł z sobą, ale na obliczu zacnego prawnika, nawykłego w praktyce do ukrywania uczuć i myśli, nic rozpoznać nie było podobna. Zagadnięty zaraz, spojrzał na pana Jacka, nie wiedząc czy przy nim ma mówić otwarcie. Prezes, któremu było pilno, zawołał: — mów kochany doktorze, mów co nam przywozisz.
Wolar obejrzał się raz jeszcze.
— Stanowczego nic, panie prezesie; naprzód Larisch’a nie zastałem, potem, okazało się, że on miał lokatę na te czterdzieści tysięcy, i właśnie rachując, że je u prezesa umieścił, powiedział tam, więc naturalnie.
— Cóż? naturalnie? co?
— Musi obstawać przy umowie, dodał Wolar. — Ale ja sądzę, że gdy pan prezes sam do niego pojedzie...
— E! e! zawołał Jacek, gdy prezes tam pojedzie sam, to go Niemiec zwiąże, oplącze i zrobi z nim co zechce. To się na nic nie zdało.
Zamilkli, pan Roman smutno patrzył w ziemię.
— Ale wziął swoje pięć tysięcy talarów.
— Na żaden sposób przyjąć ich nie chciał. Siedziałem z nim kilka godzin, ofiarowałem się inną równie dobrą i bezpieczną znaleść hypotekę, uparł się i nie mogłem z nim nic zrobić. Przyznaję się, dodał adwokat, żem był uprzedzony o nim, iż nie łatwy do interesu, ale tak chłodno, twardego jak on, znaleść się nie spodziewałem.
— Bądź co bądź, pojadę sam, pojadę i skończę, przerwał prezes. — Rozumiem to, że się mógł obrazić może, iż ja nie przyjechałem osobiście i to się stało powodem oporu z jego strony. Larisch jest drażliwy, to było niegrzeczne może, chybiłem w etykiecie.
Nie sprzeciwiano się staremu, ale pan Jacek był widocznie zły i zasępiony. Wstrzymała go tylko przytomność Wolara, że prezesa nie nękał wspominaniem, iż przeczuł z góry co nastąpi.
Tak dosyć smutno pogawędziwszy chwilę, rozeszli się, adwokat do domu, pan Jacek za interesami, prezes żeby przyśpieszyć swój wyjazd.
Zgryziony i milczący kazał natychmiast zaprzęgać konie, i choć jeszcze miał wiele do załatwienia w Toruniu, nie pożegnawszy się nawet z panem Jackiem, kazał jechać wprost już do Christianhofu.
Gdzie był Larisch, gdy go doktór Wolar nie zastał w domu?
Po owej pierwszej bytności w Strzelnie, dosyć niezręcznie wytłumaczonej, stary Larisch wyczekał jakiś czas, i z wielkiem podziwieniem Marynki zjawił się z drugiemi odwiedzinami, znowu tak szczęśliwie czy niefortunnie, że pana Marcina nie zastał. Za tym drugim razem, chociaż wyszła Marynka i znowu go zbyć się chciała, nie zapraszając siedzieć nawet, pan radca tak potrafił nastroić rozmowę i nadać jej takie zajęcie, że biedna samotnica dała się wymówić i dowcipami gościa pochwycić mimowolnie. Larisch podał jej krzesło, wziął sam drugie, począł prawić z wielkim zapałem o literaturze niemieckiej, o sztuce, o życiu, o uczuciach... o wszystkich rzeczach, które popisać się dozwalają z nauką i rozsądkiem... wciągnął nieznacznie pannę w jakąś rozprawę i zawiązał przez nią duchowy stosunek z piękną Marynką, która głodną była towarzystwa, wymiany myśli i wszystkiego, coby ją nad powszedni byt podźwignęło.
Ani się spostrzegła jak godzina upłynęła, wstawała kilka razy, siadała znowu, aż Larisch nareszcie ją sam pożegnał, ubolewając znowu że ojca nie znalazł. Gdy późno pod noc powrócił pan Marcin, a córka mu oznajmiła o bytności Larisch’a, gbur się mocno zastanowił.
— E! rzekł, moja panno, albo ty to nie rozumiesz tak dobrze jak i ja, że on dla pocałowania się ze mną nie przyjeżdża. A co jemu po mnie — albo mu to tak o zgodę idzie. Inna to sprawa w grze tej, staremu się bodaj pięknej panny zachciało. Spojrzał na córkę.
— Ależ to licho, niemiec, rzekł, i taki niemal stary jak ja, tylko że to żyło dobrze a nie wytargało się biedą — wygląda młodziej. Znowu z boku popatrzył na Marynkę, która stała zupełnie obojętna i nieporuszona.
— Nie, rzekła po chwilce, to nie może być, o nie może być.
Rozeszli się nie mówiąc więcej o tem z sobą.
Nie upłynął tydzień może, Larisch wybrawszy oczewiście porę taką, aby znowu ojca nie zastać, nadjechał. Tym razem i Marynka zrozumiała, że się coś święciło chyba. Ale dziwna rzecz, na wiadomość o przybyciu, zadumała się smutno i wyszła. W progu spotkała wymierzone wejrzenie Larisch’a, który zdawał się badać ją, jakiem okiem spojrzy na natręta. Ale z pogodnej twarzy dziewczyny nic rozpoznać nie było podobna. Niemiec był ubrany bardzo starannie i wyświeżony do zbytku, choć, poważnemu człowiekowi, było mu z tem śmiesznie.
— Dosyć, że ja nie mam szczęścia, aby spotkać kiedykolwiek pana Tygla, rzekł uśmiechając się.
— Mój ojciec zajęty jest wielce swem gospodarstwem.
— A pani?
— Ja także, o ile umiem.
— Już jeśli koniecznem jest pracować nad niem, dodał Larisch, przynajmniejbyś pani godną była na większem i w szczęśliwszych warunkach...
— Myśmy do małego przywykli.
— Tak, ale kobieta, zwłaszcza tak szczęśliwie udarowana jak pani, zawsze zmiany losu spodziewać się może.
Marynka śmiało spojrzała w oczy niemcowi. Zamilkł na chwilę.
— Wie pani co — dodał namyśliwszy się, jam stary trochę, pani mimo młodości masz wielką dojrzałość w charakterze, po co mamy grać w niestosowną dla nas igraszkę słów i zagadek. Pozwolisz mi pani mówić z sobą otwarcie.
— Bardzo proszę! rzekła niezmieszana Marynka z lekkiem głowy skinieniem.
— Będę szczerym, począł Larisch. Na pierwszy rzut oka, gdym miał szczęście widzieć ją w Mogilnej, uczyniłaś pani na mnie niezatarte wrażenie. Jestem stary, ale czuję w sobie siły do życia; gdybyś pani zemną podzielić je chciała, byłbym bardzo szczęśliwy.
Spojrzał na Marynkę, która patrzyła nań, nie poruszona wcale, jakby oczekując co powie dalej. Radca też począł zaraz znowu.
— Z mojej strony zapewnić panią mogę o szacunku, o uczuciu aż nadto może gorącem. Jestem bogaty, mogę jej przyszłość zapewnić. Wiem to, że pieniądz sam nie stanowi szczęścia, ale go podaje ręka życzliwa...
Marynka słuchała jeszcze, gdy on mówić przestał i oczekiwał odpowiedzi, w ręku przewracała karty książki powoli, zdawała się namyślać.
— Szczerość za szczerość — rzekła.
— Dziękuję panu najprzód, żeś mnie osądził być godną towarzyszką pracy i życia. Zdaje mi się wszakże, iż to małżeństwo dla pana byłoby mniej korzystnem, niż dla mnie... Nie mówię o tem, że nas dzieli pochodzenie i obyczaj wcale różny, ale nie obawiałżebyś się pan ubogiej dziewczyny, której dostatek może zawrócić głowę, a długa niedola obudzić chęć używania, świetnienia, próżnowania?
— Pani mi się wydajesz istotą fenomenalną, po nad powszedni poziom wzniesioną.
— Mylisz się pan, odpowiedziała Marynka, jestem pospolitą dziewczyną, której srogi ból dopomagał do wczesnego dojrzenia. Znasz pan te owoce ukąszone przez robaka, które pierwsze dojrzewają na drzewach, rumienią się najwcześniej, a w środku są goryczy pełne? Jam taką istotą.
Zamiast odpowiedzi, której pan czekasz odemnie napróżno, powiem mu jak na spowiedzi... Przebyłam straszliwe walki z losem i z sobą. Byłam sierotą, sama musiałam być memu dzieciństwu matką. Wychowywałam się w mieście. W tym samym domu, w którym była pensya nasza, mieszkał profesor. Syn jego starszy nieco odemnie, chował się ze mną pod jednym dachem. Kochaliśmy się jak dzieci, uczucie rosło z nami, i wrosło we mnie na wieki. Serce moje nie jest wolne i być niem nie może.
Larisch pobladł nieco.
— Jego rodzice, mówiła Marynka, nie mogli pozwolić na połączenie nasze, biedny chłopiec w rozpaczy puścił się w świat — i zginął.
— Zginął! — powtórzył głosem stłumionym niemiec, ale jakby lżej nieco odetchnąwszy. — Jak to? umarł?
— Nie wiem, odpowiedziała Marynka, pięć lat upływa jak popłynął do Ameryki; ani rodzice, ani ja nie miałam o nim wiadomości. Ale żyw czy umarły, pozostanie w sercu mojem.
Z tęsknotą spokojną, zrezygnowaną domówiła tych słów, spuściła oczy, łza spadła na książkę. Larisch milczał.
— Ja to uczucie szanować umiem, rzekł, ale czy pani znajdujesz, iż z niem w sercu nie mogłabyś już niczyich losów podzielić?
— Jak się panu zdaje? — spytała Marynka.
— A jeśli ten biedny młodzieniec zginął, masz że pani nań czekać? Dopóki ojciec jej żyje, los ten znośnym być może, a potem! pani jesteś sierotą, niemasz rodziny. Gdybyś ją znalazła, nie wiem czy ona zrozumiećby cię potrafiła. Ulżyłoby zawsze za mąż pójście losowi ojca, który znalazłby dla siebie stosowniejszą i łatwiejszą pracę. Chętnie wypuściłbym mu folwark dzierżawą.
Marynka milczała.
— Ale rozumiem, odezwał się niemiec, iż ta rzecz potrzebuje głębszego namysłu. Daję pani czas do niego i czekać będę. Uczynisz, co uznasz lepszem.
To mówiąc, skłonił się grzecznie i jakby zawstydzony, co najprędzej się wysunął.
W pół godziny później nadszedł ksiądz Grzywa, i znalazł ją siedzącą jeszcze w tem samem miejscu, przed opróżnionem krzesełkiem, z którego łatwo było domyśleć się niedawnych odwiedzin.
— Cóż to tak siedzisz, moje dziecko, zawołał z progu, jakby cię co do stołka przykuło?
— W istocie, mój ojcze, porywając się żywo i podchodząc ku niemu, rzekła Marynka, byłam wkuta podziwieniem, rozmyślaniem i zakłopotaniem. Larisch mi się oświadczył!
Proboszcz się począł śmiać.
— E! — rzekł — to żarty.
— Nie, ojcze, oświadczył ml się na prawdę.
— A cóż waćpanna na to?
— Widziałeś, mój ojcze: podziwienie mnie przykuło do krzesła.
— Prawda że milioner — wzdychając odezwał się proboszcz, ale stary, a co gorzej i niemiec i nie naszej wiary. Przyznam się waćpannie, że choć ją szczerze szacuję, ale — niemiec odważny.
— A czegóżby się lękał? — spytała Marynka.
— Młodości twej a słabości swojej — rzekł proboszcz.
Dziewczę nie przyznało się księdzu, iż mógł jeszcze lękać się czegoś więcej. Na początek rozmowy nadciągnął pan Marcin zmęczony i gniewny.
— Widziałem zdaleka bryczkę, trzeci raz tu licho niemca przyniosło, zawołał — czego on mi tu się włóczy?
Popatrzył na córkę, ruszył ramionami. — A co, nie zgadłem? — zapytał.
— Może! — szepnęła Marynka.
— A ha! a ha! zatarł ręce pan Marcin — no! to dobrze! Tylko wy ojcze nie buntujcie mi córki, a dopiero po niemcu zagramy. Począł się śmiać.
— Proszę, proszę, dodał — nosił wilk, ponieśli wilka, a ha! a ha!
— Cóż to panu Marcinowi w głowie? — zawołał ksiądz Grzywa.
— Jegomość się pytasz! hę! — krzyknął, wybuchając śmiechem gbur — a toć, żeby Marynka rozum miała, brać go, brać, a zaprządz, a mścić się za nasze...
— A czy to się godzi! ofuknął kapłan, a czy do ołtarza z takiemi uczuciami pójść można? Wstydźże się, panie Marcinie!
— No — no! ja się już wstydzę, dajmy temu pokój, mruknął stary, niema o czem mówić — ale gdyby Marynka rozum miała.
— A toć stary jak wy, i syna ma dorosłego...
— A no, im starszy, tem ci lepiej, będzie go za nos wodzić jak sama zechce, zrobi z nim co się jej podoba.
— I — dałbyś pokój! pfe! — rzekł ksiądz. Nie godzi się! nie godzi.
Ruszył ramionami Marcin.
— Milczę — zawołał — idź zgotuj proboszczowi kawy — odezwał się do córki, niema z ojcem co mówić o tem. A no! sza! Ja mam nadzieję, że Marynka rozum będzie miała.
Prezes po namyśle, zgryziony wielce, zamiast wrócić do domu, gdzie się wymówek żony obawiał, postanowił wprost pojechać do Larisch’a a interes z nim ukończywszy, swobodny dopiero do Mogilny. Niepokoiła go popełniona omyłka, chciał ją co najprędzej poprawić. Człowiek ten do szczęścia stworzony, w przykrych chwilach niecierpliwił się, rzucał, aby do błogiego powrócić spoczynku. Wytrwać długo z bólem i niepewnością, nie umiał i okupywał aż nazbyt drogo zbyt szybkie uwolnienie się od spraw zawikłanych, które do szczęśliwego rozwiązania dłuższego wymagały czasu. I tym razem powiedział on sobie, że bodajby ofiarą jakąś przyszło okupić uwolnienie, oswobodzonym być musi, bądź co bądź. Spodziewał się jednak, iż ten poczciwy Larisch tak twardym z nim nie będzie.
Drogę całą przebył prezes w podrażnieniu i gorączce. Na skręcie, gdzie się krzyżowały drogi i jedna z nich szła do Mogilnej, druga do Christianhofu, konie przypadkiem zabiegły na znany gościniec ku domowi, furman nie dosyć prędko je zawrócił, i dostał rzadko z ust prezesa dobywającą się surową admonicyą. W milczeniu podjechali pod bramę Christianhofu, która była, jak zazwyczaj, zamkniętą. Hausknecht w fartuchu niebieskim, z fajeczką w zębach, przyszedł powoli oznajmić, że pana radcy niema w domu. Z wielkiej niecierpliwości prezes gotów był na niego czekać. Spytał kiedy ma powrócić, hausknecht ruszył ramionami, popatrzył na niego i flegmatycznie odparł, że o tem nie wie. Panu Romanowi zdawało się wszakże, iż na noc wróci radca. W polskim domu czekaćby było łatwo, tu ani pomyśleć można, by służba do dworu wpuściła, gospody w pobliżu nie było... rozmyślał pan Roman długo. Najwłaściwiej może należało wrócić do Mogilnej, ale w takiem rozdrażnieniu i z tą konfuzyą, któraby się z twarzy zaraz wydała, a Anulkę zmartwiła — nie miał siły. Nie zbyt opodal było probostwo owe w Strzelnie, które Tygiel wziął w dzierżawę, o czem już prezes wiedział, postanowił więc dojechać tam i jaką godzinę spędzić, dopókiby radca nie wrócił.
Chociaż poczciwy Luszycki łagodnie panu starał się przedstawić, że najlepiejby pojechać odpocząć do domu, prezes postawił na swojem i kazał jechać do Strzelna. Tym razem jakby go jakie wiodło przeczucie. Nie dojeżdżając do folwarku, postrzegł w dziedzińcu konie i bryczkę. Jako szlachcic, który ma pamięć osobliwszą zaprzęgu i koni, prezes poznał odrazu ekwipaż niemiecki Larisch’a i nie pomału się dziwił, a po części ucieszył.
— Ale cóżby on tu robił? — rzekł do siebie pan Roman.
Niemniej zdziwionym i zakłopotanym być musiał Larisch, którego prezes zastał sam na sam w pierwszej izbie siedzącego z Marynką. Niewiele wszakże obchodziło przybyłego, co tu robił Niemiec, dość było że go pochwycił.
— A to przyjemna siurpryza! — zawołał, witając gospodynię razem i nieco pomieszanego pana radcę, wszak to ja za panem dobrze gonię, a że go nie zastałem w domu, myślałem tu spocząć i odwiedzić pana Tygla, gdy tak szczęśliwym trafem... i jego tu znajduję. Radca milczący się skłonił. Piękna panna, serdecznie witając dobroczyńcę, zakrzętnęła się około podwieczorku po polsku, a znać było z jej twarzy, iż przybyciu pana Romana była rada.
Niemiec za to miał surową minę, stał milczący, i choć z twarzy umiał uczynić co chciał, przelatywały po niej jakby chmury nadąsania złośliwego.
— Bardzo mi będzie miło, odezwał się Niemiec z wymuszoną grzecznością, gdy pan nieco odpocznie, służyć mu dla pomówienia o naszym interesie do mojego domu.
— A tużbyśmy go ukończyć nie mogli? wtrącił prezes.
— Nie sądzę, bąknął Larisch, będziemy swobodniejsi u mnie.
Niepodobna było nalegać, pan Roman skłonił się tylko, ale go to ukąsiło jak jaka zła wróżba. W chwilkę potem Marynka sama, niechcąc zapewne popisywać się ze sługą, która nie była bardzo pokaźną, przyniosła kawę, staroświeckie sucharki, masło i na co ubogi dom stać było. Usiłowała z właściwą sobie przytomnością umysłu rozbroić swoich gości, ale napróżno, oba silili się na twarze spokojne i uśmiechy wesołe, a na obu widać było pomieszanie, pewien rodzaj niecierpliwości i zadumy.
Przerywana, łamana rozmowa zdradzała stan umysłów zaprzątniętych inną sprawą.
Pierwszy potem wstał pan Larisch, a prezes jakby się lękał go zgubić, pośpieszył za nim. Droga od Strzelna do Christianhofu wiodła szosą wysadzaną staremi topolami białemi, wieczór był piękny, pan Roman zaproponował pierwszy, żeby kawałek się przejść pieszo; na co Larisch zgodził się chętnie. Ledwie byli za wrotami, prezes go pochwycił za rękę.
— Kochany panie radco — zawołał — daruj mi moje natręctwo i niegrzeczność, ale oto przybywam cię przeprosić najmocniej, i namyśliwszy się żądać, byśmy interesu pożyczki projektowanej zaniechali.
— Domyślałem się tego, odpowiedział zimno, uśmiechając się radca, ale na miłość Boga, proszę prezesa, rozmówmy się o tej sprawie, jak należy.
Przyznaj się pan iż go nastraszono? Larisch, powiedziano mu, jest niebezpieczny człowiek! a nuż wypowie nagle summę i t. p, dałeś się pan wziąć na te strachy. Nie mam panu tego bynajmniej za złe. Na nieszczęście wielu z ziomków moich zabiegami swemi w tym kraju usprawiedliwiło te obawy, ale pan, panie prezesie, pan, który mi tyle okazałeś przyjaźni, pan, powinienbyś być wyższym nad podobne gminne postrachy.
Prezesowi wstyd się jakoś zrobiło.
— Kochany radco! — zawołał — słowo ci daję — widzisz familia, interesa, nie to jest właściwie, ale wszyscy znajdują, że lepsze są dwie summy, niż jedna. Pojmujesz, jesteśmy śmiertelni. Nagłe wypowiedzenie...
— Ale któż o wypowiedzeniu myśli! — przerwał Larisch, spokojnie ruszając ramionami. Naturalnie, za życie moje ręczyć nie mogę, za nieprzewidziane wypadki, ale co się tyczy mnie... ja... ja... przynajmniej nic podobnego nie przewiduję.
Prezes począł go ściskać.
— Zapewne — rzekł — jak rzecz jest tak jest, jam panu za jego zaufanie wdzięczen niezmiernie, ale dla uspokojenia familii, to są ludzie krótkowidzący, uprzedzeni, już wolałbym, aby to do skutku nie przyszło.
Larisch się zamyślił nieco...
— Miarkujże sam, kochany prezesie, gdyby rzecz była nie przyszła do skutku, bardzo dobrze, moglibyśmy układ nasz unieważnić, ale to fakt spełniony! zawołał Larisch.
Prezes popatrzył zdziwiony, dobył paczki z pięcia tysiącami talarów i począł żywo.
— Ja natychmiast naturalnie wracam te pięć tysięcy.
— Tu wcale o to nie idzie — odezwał się Larisch, to rzecz najmniejsza, ale raczcie mnie posłuchać tylko. Wasze słowo starczyło dla mnie za najmocniejszy dokument. Opierałem się na niem z najzupełniejszą ufnością, i działałem stosownie. Zerwałem więc naprzód korzystne dla mnie układy o ulokowanie kapitału w akcyach, powtóre...
Prezes czekał tego, powtóre, z wzrastającym niepokojem, nie mogąc się ani domyśleć, coby tam jeszcze być mogło.
— Powtóre, mówił Larisch, ponieważ mi szło o to, aby kapitału jak najmniej trzymać bez procentu... a wiedziałem że znowu Wierskim-Mummerom szło właśnie o jak najrychlejsze dostanie pieniędzy, wczoraj właśnie wypłaciłem im już owe piętnaście tysięcy talarów, które mieli na Mogilnej, i otrzymałem od nich przelew długów. Wszystko przecie jedno, czy to by się stało później czy teraz, a im i mnie z tem było dogodniej.
Niemiec opowiedział to z krwią jak najzimniejszą, niezważając że Roman zdziwiony bladł, słuchając opowiadania, mieszał się, i widocznie uderzony był pośpiechem, z jakim cała te sprawa ułożoną była. Mimowolnie, nawet w człowieku tak dobrodusznym i zaufania pełnym, musiało to złowrogie obudzić uczucie i obawę.
W pierwszej nawet chwili prezes nie zdobył się na odpowiedź, usta mu drżały jakoś, był przybity, nie wiedział co począć.
Larisch, korzystając z chwilowego milczenia, mówił dalej ze swobodą człowieka, który postąpił sobie bardzo naturalnie i uczciwie.
— Widzisz, szanowny panie, iż dziś rzeczy nieodwołalnie wkroczyły w dziedzinę faktów — stało się. Ale przecie, sądziłbym, że dla was nic się z tem tak złego nie stało?
— Tak jest — przebąknął prezes — zapewne, jednakże dla osobistych moich pewnych okoliczności, wolałbym był tego uniknąć, panie radco, i gdyby tylko szło o wynagrodzenie kosztów poniesionych, ewentualnych strat, procentów, coś podobnego, znalazłbyś mnie gotowym do wszelkiego rodzaju wynagrodzenia.
— Jakież wynagrodzenie mogłoby mi starczyć za tę przyjemność, którą mam z zawarcia interesu z tak godnym i zacnym człowiekiem? odparł z wymuszoną grzecznością Larisch. O tem niema co i mówić. Uspokójcie się, kochany panie, będziecie się mogli przekonać, iż ze mną interes nie jest ani tak zły, ani tak niebezpieczny, jak ci ludzie mogli go wystawić.
— Przecież nie wątpicie, przerwał pan Roman, który się pocił cały, iż ja mam o was, kochany radco, jak największe, jak najlepsze przekonanie, o zacności waszej, o...
Tu się zadławił nieco pan Roman, ale podchwycił zaraz.
— Trzeba znać nasze... nasze stosunki... uprzedzenia.
— Pan nad to wszystko wyższym być powinieneś, odezwał się Larisch. Źle mówię, pan jesteś nad to już wyższym, ale zbyt przez dobroć pobłażającym dla drugich.
Wierz mi zresztą, kochany prezesie, iż gdyby w mej mocy było, gdyby rzeczy już tak daleko nie zaszły, dla samej spokojności waszej z chęciąbym poświęcił sprawę swoję. Niestety, dziś to już niepodobna.
— Niepodobna! — powtórzył jakby nie myśląc prezes, pod ciężarem dziwnego uczucia ucisku i trwogi. Szli ciągle wysadzaną szosą, jakby ku Cbristianhofowi, ale nie było już po co jechać tam i twarz swą smutną przymuszać do swobodnego wyrazu. Pan Roman więc w kilku słowach wytłumaczył się panu Larischowi, pożegnał z nim, siadł do powozu i kazał jechać do domu. Koczyk prezesa i wózek niemiecki wyminęły się, pozdrawiając jeszcze ukłonami. Pan Roman zapadł głęboko w siedzenie, nasunął kapelusz na oczy, bo mu się zdawało, że z nich troskę jego wyczytać można, przyjechał do Mogilnej.
Nie będziemy już opisywali ani przybycia jego do domu, ani przywitania żony, ani badań od których usiłował się uwolnić, ani głębokiego wrażenia, jakie odkrycie całej prawdy uczyniło na rodzinie.
Pani Anna spłakała się rzewnie, Kazia stała osłupiała, a prezes czując winę swoję, zgryziony położył się do łóżka i nazajutrz musiano posłać po doktora.
Tymczasem Larisch, któremu wczoraj prezes przerwał stanowczą rozmowę z Marynką, wybierał się nazajutrz do Strzelna.
Trudno wytłumaczyć jak człowiek tak statecznego charakteru, pan siebie, nawykły do surowego sądzenia własnych uczuć i kierowania postępkami, mógł tak prędko uledz urokowi jednej kobiety i uroić sobie niestosowne, niebezpieczne, niepojęte ono małżeństwo. Są przecie tajemnice pewne, są poruszenia, wybuchy których nawet znajomość charakteru nie tłumaczy. W tym świecie uczuć i idei dzieje się jak na niebiesiech, gdzie oprócz codziennego księżyca i słońca, jawią się niespodzianie komety.
Godzi się wszakże sądzić, że nawet pragnąc zaspokoić to spóźnione szczęścia marzenie, człowiek tak rozważny i wytrawny, musiał je umieć pogodzić z interesem osobistym i nieodłączną od nawyknień rachubą. Ale dla obcych ludzi musiało to pozostać tajemnicą.
Po wyjeździe Larisch’a i prezesa, wkrótce zjawił się z pola powracający pan Marcin Tygiel, który już po drodze dowiedział się od ludzi, znających dobrze służbę i zaprzęgi, iż na folwarku byli panowie z Christianhofu i Mogilnej. Pędziła go też ciekawość, co oni tu robić razem mogli. Czyżby to prezes w dziewosłęby Niemcowi miał służyć?
Ojciec i córka spotkali się na ganku.
— No — no! widzę coraz więcej miewasz gości moja piękna gosposiu, odezwał się całując córkę pan Marcin. — Cóż oni tu robili? Rozumiem Larisch’a, bo w jego wieku jak dyabeł skorci, człowiek pokoju nie ma, dopóki głupstwa nie zrobi — ale prezes? czy z nim? czy sam?
Marynka opowiedziała ojcu jak było.
Niewiele stary zrozumiał, domyślił się tylko, iż jakiś mieć musieli z sobą interes. To go nie wiele obchodziło, więcej daleko staranie bogatego pana z Christianhofu. Po swojemu rachując, stary życzył sobie tego małżeństwa. Wiedział on dobrze o owym chłopcu zbiegłym do Ameryki, ale znał też jak się podobne podróże odbywają bez pieniędzy, a że lat pięć nie było od niego wieści, przekonanym był, iż chłopczysko gdzieś zginęło. Trudno temu uwierzyć, by w naszym wieku, w obec świata świadomego tego niecnego frymarku, w biały dzień odbywał się handel nieszczęśliwymi wychodźcami, obrachowany na łatwowierność ludzką, na nędzę, na cyniczną wzgardę wszelkiego szlachetnego uczucia. Potrzeba widzieć te statki, kruche i przegniłe, asekurowane umyślnie, puszczane na los szczęścia i wiatrów, ze sternikami nieudolnymi... aby przekonać się że w czasach które my zowiemy barbarzyńskiemi, nic równie oburzającego Europa nie wydała nad hamburgskich i bremeńskich spekulantów na ludziach.
Łatwiej więc zawsze przypuszczać było można, iż ten co się puścił do Ameryki zginął w drodze, lub przepadł dobiwszy do jej brzegów, niżby szczęśliwie uniknął wszystkich na drodze niedoli, zastawionych zasadzek. Nie mówiąc o tem córce, pan Marcin z długiego milczenia wnosił o śmierci biedaka.
Z drugiej strony takie zamążpójście córki pochlebiało mu niezmiernie, zapewniało jej los świetny i niezależność zupełną. Od pierwszej więc chwili Tygiel postanowił skłaniać Marynkę, aby Niemcowi nie odmawiała. Nie byłby ją do tego zmuszał, ale chciał łagodnie namówić i z każdym dniem goręcej marzył o tym przyszłym córki losie.
— Przecież się choć Niemiec na niej poznał, że lepszego losu warta! — mówił w duchu.
Tego dnia wróciwszy do domu, a przeczuwając iż się sprawa ku końcowi zbliża, stary zamierzył się rozmówić z córką stanowczo.
Siedli do wieczerzy, i gdy wyszła służąca, Tygiel popatrzywszy na Marynkę, począł, biorąc ją za rękę:
— Rozmówmy się, trzeba pogadać rozsądnie, cóż ty myślisz zrobić z Niemcem?
— Myślę go się pozbyć grzecznie — odpowiedziała Marynka.
— E! nie — począł Tygiel — zła rada! zła! W Niemcu się nie zakochasz, bo dyabeł by go tam kochał, ale z niego zrobić coś można. Samo ci szczęście do rąk lezie. Nie będę w bawełnę obwijał. Gospodarstwo choćby najlepiej szło, jam nie wieczny, nie dorobię się wielkich rzeczy, to darmo. Przyjdzie na mnie zła godzina, zostaniesz sama jedna, uboga, bez opieki i zmarnować się musisz. Trafia ci się człowiek stateczny, majętny, cóż tu jeszcze czekać dziewczynie ubogiej?
Zamilkł i popatrzył na córkę, która z oczyma spuszczonemi, spokojna, bez wzruszenia patrzyła na stół zamyślona.
— Mówiłam sobie wszystko, co mogłam powiedzieć — odezwała się Marynka powoli — ale, ojcze mój czy to co się zdaje szczęściem, da mi choćby życie spokojne — któż to odgadnie?
— Jużciż on cię kocha.
Marynka uśmiechnęła się ironicznie.
— Po niemiecku — rzekła...
— Et, zachciałaś! — zawołał Tygiel — twoja rzecz to na polskie przetłumaczyć.
Uśmiechnął się stary.
— Posłuchaj mnie, mój ojcze, odezwała się po namyśle Marynka — ja szczęścia nie żądam, bo wiem, że go nie znajdę, chcę spokoju dla ciebie i dla siebie. Przedewszystkiem powiedz mi, czy toby cię uspokoiło, czy czułbyś się szczęśliwszym, czy chcesz, czy mi każesz to spełnić.
— Kazać ci nie mogę i nie chcę — ofuknął się pan Marcin — przymuszać nie myślę, rób co chcesz, ale nie taję że dla mnie, ha! no! juścibym umierał bezpieczniejszy o twój los, niżeli teraz.
Dziewczę ruszyło ramionami.
— Ale zważ tylko, ojcze — zważ — my człowieka tego nie znamy prócz z twarzy, trochę z twardego serca i obejścia się z tobą.
— A co ty chciałaś, on ci pono miał po swojemu racyą.
— A przecież, ojcze, wy sami?...
— Bo mi serce pękało o ciebie, i to wódczysko! tfu! — splunął Marcin.
— Ten człowiek ma syna dorosłego, któremu to w smak nie pójdzie. Mogę się więc w nim spodziewać nieprzyjaciela...
— No, no! już ty sobie z nim radę dasz — mruknął stary.
Pomilczeli czas jakiś, Marcin palcami bębnił po stole. Marynka składała i rozkładała serwetę.
— No, i cóżeś wymyśliła? — zapytał.
— Nic...
— Moja rada Niemca wziąć — dodał wstając — a ty rób jak ci się zdaje, dobranoc.
Miał odchodzić, córka mu się rzuciła na szyję, płacząc pocichu.
— Stanie się wola twoja, rada twoja — rzekła — chcesz, mnie dziś to wszystko jedno, ten czy inny, cóż mnie to obchodzi. Losem kobiety jest być czyjąś, niemogąc być tego kogo kocham, wszystko mi jedno czyją będę; ale, gdyby, o! gdyby, mój Antek opłakany i pogrzebiony, powrócił — ojcze mój! ojcze, co wówczas? Jabym straty szczęścia nie przeżyła.
Marcin się dopiero odwrócił i powoli krocząc siadł u stołu znowu.
— Co ci się śni — rzekł — pięć lat od niego wiadomości nie było. Gdyby żył, dałby o sobie wiedzieć rodzicom. Darmo się łudzić, moje dziecko. Opłakałaś go, zapomnij. Kto tam jedzie tak jak on pojechał, ten nie powraca już nigdy.
Marynka otarła łzy, zamilkła, pocałowała w rękę ojca, i z powagą a rezygnacyą, nie mówiąc słowa, odeszła do swojego pokoiku.
Tygiel, jak wryty, pozostał na tem samem miejscu, ruszyć się nie mogąc. Miłość ku córce walczyła w jego sercu z trwogą o los jej przyszły. Po staremu rachując, był pewien że się do tego człowieka przyzwyczai, nawyknie, że życie będzie znośnem. Liczył też wiele na charakter córki, na jej wyższość, na nieochybne opanowanie starego Niemca, i na niem budował wielkie nadzieje.
Już jedenasta biła na zegarze z kukawką, gdy otworzył drzwi alkierza Marynki, i zobaczył ją klęczącą przy modlitwie.
— Słuchaj — rzekł stłumionym głosem — ino słuchaj, ja ci nie radzę nic, bo na sumieniu nic mieć nie chcę. Rób co ci Pan Bóg natchnie. Ja nie namawiam, słyszysz, nie namawiam. Wola Twoja. Dobranoc!
Następującego dnia o tej godzinie, w której zwykł był pan Larisch przybywać do Strzelna, spodziewając się go, pan Marcin w domu został, jednakże wnosząc iż na pierwsze danie będzie zawadnym i mniéj potrzebnym, poszedł do szop i naglądając ztamtąd, gospodarował koło koni. Nie omyliły przewidywania, gdyż o porze zwyczajnej wózek pana Larisch’a na drodze od Christianhofu się ukazał. Marynka widziała go zdala, stała blada i zamyślona w oknie, potem usiadła w krześle, usiłując wyrobić w sobie męztwo, którego jej zabrakło, aż gdy w pierwszej izbie usłyszała wchodzącego gościa, ruszyła się krokiem mierzonym.
— Jestem do zbytku natrętnym — odezwał się Larisch, podchodząc ku niej, proszę mi darować. Nie chciałbym się naprzykrzać, a muszę ją prosić o stanowczą odpowiedź. Przyznam się pani, że raz powziąwszy tę myśl, czuję ją dolegającą mi, chcę wiedzieć wyrok jakikolwiek on będzie.
Marynka nie odezwała się zrazu... jak gdyby głosu i sił jej zabrakło.
— A gdybym — rzekła w końcu — prosiła go o czas do namysłu?
Larisch zacisnął usta.
— Ale i ja w takim razie — dodał — mógłbym się namyśleć i ulęknąć. Dlaczego mamy zwlekać?
— Dlaczegóżbyśmy się śpieszyć mieli? — odpowiedziała Marynka. Poznajmy się lepiej.
— Wierz mi pani — zawołał Larisch — człowieka albo się zna od pierwszego wejrzenia, lub nigdy.
— Niemasz więc pani odwagi? — dodał — gdy ja ją mam zupełną, chociaż mnie więcej grozi przyszłość, niż pani. Ja jestem stary — westchnął.
— I jeśli się tak naprzykrzam, to nie bez przyczyny, mówił, zbliżając się do niej — mam syna któremu zapewne to postanowienie miłem nie będzie. Dopóki nic stanowczego niema, będzie się starał mnie odwieść, gdy słowo dane, gdy rzecz skończona, uniknę nieprzyjemnych z nim sporów.
— Uniknąć pan możesz tego w inny sposób, cicho odezwała się Marynka.
— Pani — zawołał Larisch coraz żywiej — jestem zdecydowany — nie odstępuję, chyba... chyba mnie pani odepchniesz. Zważ i rozmyśl się. Mój wiek może być dla niej wstrętny, ale on poręcza też za coś... mam doświadczenie życia.
Marynka wahała się jeszcze... potem nagle z oczyma załzawionemi, podała mu rękę milcząca. Larisch pocałował ją, uścisnął i dodał gorąco.
— Mam więc słowo.
— Masz je pan — krótko odpowiedziała Marynka.
Prawie w tej samej chwili, powolnym krokiem wszedł Tygiel i zatrzymał się w progu.
Od owego czasu gdy pięścią mu się odgrażał gbur, już się byli raz spotkali z sobą, a Niemiec uczynił pierwszy krok do zgody. Tygiel się wytłumaczył krótko, podali sobie ręce. Teraz więc nie było potrzeby przypominania przeszłości i nowego przejednywania. Posłyszawszy przychodzącego, Larisch odwrócił się, podszedł ku niemu i przywitał. Stary poglądał na córkę i na niego, jak gdyby chciał odgadnąć co się tu święciło. Weselsza twarz Larisch’a dała mu do zrozumienia, że rzeczy poszły po jego myśli, i Tygiel z trudnością mógł ukryć wielką radość której doznał. Twarz Marynki była smutna, ale na to — sądził ojciec — czas miał najlepiej poradzić.
Radca, zaledwie się przywitawszy, ujął namulaną dłoń pana Marcina, pilno mu znać było uświęcić to co zaszło, przyzwoleniem ojcowskiem.
— Panna Marya — odezwał się po polsku, przyrzekła mi rękę swoję — niech nas ojciec pobłogosławi.
Marcin spojrzał ku córce ukradkiem, oko mu błyszczało.
— Dałem jej wolą — rzekł — niech Bóg błogosławi. Spodziewam się że dla niej i dla mnie zechcesz być dobrym.
Larisch się skłonił milczący.
— A zatem, począł żywo, idzie tylko o termin ślubu, którego niema potrzeby zwlekać. Niech panna Marya stanowi sama, ja proszę o przyśpieszenie.
Ojciec zmilczał, Marynka pomyślała i odpowiedziała:
— Teraz wszystko mi już jedno, gdy raz postanowiono — zastosuję się do życzenia pańskiego, urządzisz pan jak zechcesz.
— Nie zwlekać, i mojem zdaniem nie zwlekać, zawołał pan Marcin, chociaż naprawdę potrzebaby się było przygotować.
Pytająco znów rzucił okiem na córkę — ta milczała.
Cała ta scena dziwną jakąś miała cechę, i obcy, któryby na nią patrzał zdala, z trudnością poznałby z twarzy, że szło o najważniejszy akt w życiu, że te dwie osoby miały się połączyć na zawsze sercami i dłoniami. Larisch teraz, gdy dopiął celu, był znowu zimny jak zwykle, Marynka zupełnie obojętną, stary Tygiel okazywał nieco wesela i trochę ożywienia. Na rozpoczęte targi o wyznaczeniu terminu, nadszedł ksiądz proboszcz, który o niczem nie wiedział. Larisch’a znał zaledwie bardzo zdaleka, a na myśl mu nie przyszło, żeby w istocie Marynka za niego wyjść miała. Tygiel, który chciał rzecz rozgłosić, ażeby się nie zerwała, w progu wchodzącemu zaraz oznajmił o stanowczem córki postanowieniu. Ksiądz Grzywa oniemiał, oczy Marynki potwierdziły słowa starego.
Radca zbliżył się ku duchownemu z tą słodką i uprzejmą, ujmującą miną, którą przybierał, gdy tego było potrzeba, i począł mu się polecać i zalecać. Ale trafił na twardą naturę, co się jak najmniej ująć dawała słodyczom. Ksiądz był posępny i nieochotny do rozmowy. Siadł zaraz przy stole, i znać było, że nie rad temu, co się stało, choć protestować nie chciał, za złe miał iż wszystko się rozstrzygnęło bez ostatecznej z nim porady. Postrzegł się radca, że artylerya komplimentów, uznania dla katolicyzmu, słodyczy dla stanu duchownego, nadaremnie strzelała, po chwili więc umilkł. A że teraz miał już prawo przybywać gdy chciał, pośpiesznie Tygla i Marynkę pożegnał.
Dopiero gdy bryczka ruszyła, ksiądz Grzywa z krzesła się podniósł.
Ksiądz był wzruszony.
— Cóżeście się tak pośpieszyli — zawołał prawie gniewnie — i wy, panno Maryo i waćpan panie Marcinie. Dla czego wam tak pilno było, gdy się byt polepszył, jeszcze lepszego szukać, aby może na gorsze natrafić? Myślicie żeście dokazali wielkiego cudu, ale ja wam w bawełnę obwijać nie będę... boście się sprzedali... i dość.
Ojciec i córka zarumienieni, na razie słowa odpowiedzieć nie mogli.
— A no tak! tak! z obowiązku kapłańskiego prawdę wam mówić muszę, zrobicie co wola wasza, ja powiem co mi każe sumienie. Człowiek stary, protestant, twardy charakter, dotego Niemiec, dotego wdowiec i syna mający dorosłego, cóż to za widoki przyszłości.
— Przepraszam ojca dobrodzieja, spiesznie rzekł Tygiel, może się zdawać że ja namawiałem. Otóż nie, córką się świadczę, nie nalegałem wcale. Tak złem jak wam nie wydaje mi się to, prawda — ale musu nie było.
— Jakto? i panna Marya z dobrej woli? a na rany Chrystusowe! — zawołał ksiądz — toście to grzeszni ludzie swojego wieku. I wy, i wy panno Maryo? dla pieniędzy, dla bogactw, dla tego, żeby pracy się zbyć, żeby troskę zwalić, zaprzedaliście się tak bezmyślnie!!
— Mój ojcze, poczęła czerwieniąc się Marynka — chciejcie mnie posłuchać, nie wiem czym źle czy dobrze uczyniła, alem nie ubiegała się za bogactwem dla siebie; ojciec stary, ubóstwo doskwierające, czas mu spocząć.
— Dajże ty mi pokój! stuknął o stół Tygiel — dla mnie? ale ja ani nędzy, ani pracy, ani czegokolwiek nie boję się w życiu.
— Stało się, nie mówmy, rzucając błagające na księdza Grzywę wejrzenie, mówiła Marynka — proszę ojca, przez litość, nie mówmy o tem.
— Dlaczegobyśmy nie mieli mówić? — przerwał proboszcz — mnie się dusza wzdryga na taki targ a przyszłości szczęśliwej nie widzę. Póki czas wycofajcie się, pracujcie. Bóg pobłogosławi. Panna Marya znajdzie sobie stosowniejszą partyą.
Tygiel podparty na rękach, milczał posępny, znać było wszakże, iż do księdza miał żal, ale nie wybuchał. Pamiętał, że pod jego był dachem i dobrego serca doświadczył. Marynka stała także nie śmiejąca się odezwać.
Ksiądz Grzywa chodził po izbie oburzony.
— Przypomnijcież sobie, stary — mówił — jak nie dawno jeszcze krzywdzić chcieliście Niemca, żem ledwie was mógł poskromić i strzymać, a tu dajecie błogosławieństwo i własną córkę. Ale to do niczego nie podobne! Ludzie małej wiary, co wam się zda, myślicie, że ten grosz pomniejszy jest, którybyście z błogosławieństwem Bożem sami zarobić mogli? Dla czego się lękacie tak ubóstwa a pragniecie tak tych skarbów? Co one dadzą wam? Szczęście? nie — troskę i złotolitą męczarnię.
— No, dobrze ojcu mówić — z przeproszeniem — wybuchnął Tygiel — wam chleba nie zabraknie, ale na mnie śmierć może przyjść każdego dnia, a dziewczyna miała tak zostać? bez grosza, bez opieki?
— Z jej rozumem a z Bożą pomocą, nie było się tak czego obawiać — rzekł ksiądz Grzywa, ale chcieliście, macie. Patrzcież tylko, byście swej chciwości i fałszywej rachuby nie żałowali.
To mówiąc, postał jeszcze gniewny chwilę małą, skłonił głową i wyszedł.
Marynka popatrzyła na ojca, który siedział za stołem pomieszany.
— Cóż mam począć? — zapytała.
— Co? albo swej woli nie masz? Ksiądz poczciwy, ale z niego mówi to, że on lutra nie cierpi. A no i on się wyburzy... Idźno, idź, nie frasuj się, wszystko się dobrze stało... Niech ludzie gadają co chcą. Dobrze się stało...
Zaświstał pan Marcin i poszedł do swego alkierza.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast było co coś pocieszającego winno być było to coś pocieszającego lub było coś pocieszającego.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; przed Roman brakuje orzeczenia typu rzekł lub powiedział.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; winno być Łatwo to rzec lub Łatwa to rzecz.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast dodał jak jakby winno być dodał jakby lub dodał tak jakby.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.