[225]ZWADY MIŁOSNE
KOMEDJA W PIĘCIU AKTACH
PRZEDSTAWIONA W BÉZIERS W R. 1656, W PARYŻU 1658 R.
[227]WSTĘP.
Następny utwór Moliera jest pozornie raczej cofnięciem się wstecz, niż krokiem naprzód. Jestto komedja tak niejednolita, tak wyraźnie sklejona z dwóch obcych sobie elementów, iż, przy całym kulcie Molierowskim, nikt, we Francji, nie odważa się jej wystawiać w całości: grywa się z niej 2 akty, które, same dla siebie, stanowią rozkoszną komedyjkę. Ale, w istocie, utwór ten stanowi nową zdobycz Moliera, dalszy krok ku znalezieniu samego siebie, swej drogi, ku wyzwoleniu się z panujących mód i stylów. I stąd właśnie ta niejednolitość: strzęp starej komedji jest tu niby larwa, z której już się wydobywa barwny, świetny motyl.
Znów tedy Molier bierze za podstawę włoską komedję Secchiego p. t. Chciwość, komplikuje jeszcze jej intrygę (może już w tem tkwi coś z parodji, satyry?) tak że jej „wyjaśnienia“ (II, 1) trzebaby przełożyć na prozę aby je zrozumieć. Jestto historja o dziewczynie, chowanej jako chłopiec, w męskiem przebraniu: ulubiony motyw włoskiego teatru, dający pole do dość drażniących djalogów i dwuznacznych scenek. Mimowoli, odczytując scenę Askanjusza z Walerym (I, 2), myślimy o Szekspirze (Jak się wam podoba, etc.); to stąd, że i Molier i Szekspir czerpali ze wspólnego źródła: z komedji włoskiej.
Ale ta licha intryga sztuki ginie doprawdy pod obfitością tego, co już Molier daje z siebie: cała ta [228]jego oryginalna, samodzielna część sztuki tętni humorem, werwą, nieraz uczuciem. Ten paradny Kasper (w oryg. Gros Réné, od przezwiska aktora-grubasa który go grywał) ze swemi monologami; ten Metafrast (tradycyjne imię „uczonego“ z komedji włoskiej) będący tak artystycznem rozwinięciem „doktora“ z pierwszych fars Moliera; to nieporozumienie między dwoma starcami, to już rzeczy kreślone ręką mistrza. A cóż dopiero sama zwada miłosna, ten kwartecik prowadzony z całą sztuką kontrapunktu; z basem, rubasznym basem Kaspra, parodjującym tkliwy wiolin swego pana! Ileż humoru, czułości, delikatnej intuicji psychologicznej w kreśleniu tych wiecznych kłótni, istniejących odkąd istnieją kochankowie! Molier traktował ten temat ze szczególnem upodobaniem: wróci doń jeszcze w Świętoszku, w Mieszczaninie szlachcicem; ale nigdzie ta scena nie wypadnie tak pełno, tak bogato jak tutaj, przez to szczęśliwe dublowanie pary kochanków parą służby, które to dublowanie w Mieszczaninie szlachcicem jest może już bardziej mechaniczne i pospieszne.
W jednej rzeczy scena ta ustępuje tamtym dwom: to iż w tamtych komedjach, zwada rodzi się w naturalny sposób z samej miłości; jest w tem jakby instynkt kochanków przeczuwających rozkosze pojednania i szukających zaprawy dla słodyczy, iżby nie stała się monotonna. Wystarczyłoby słowa aby wyjaśnić rzecz, ale żadne z nich nie powie tego słowa, lub raczej powie je na końcu, kiedy już przebiegną całą skalę urojonego dramaciku. Tutaj, nie: tu Erast ma wszelkie powody podejrzewać Łucję, jak ona znów ma powody być nań oburzona: raczej dziwićby się można że sobie tak łatwo odpuścili. To wynika z grzechu pierworodnego sztuki: z jej zaszczepienia na lichem imbroglio włoskiem.
Jak wspomniałem, Komedja Francuska wykroiła [229]z tych Zwad 2 akty i tak grywa się je od końca XVIII w.; w ten sposób, sztuka ma znów tę wadę, że wogóle nie znamy przyczyny tego całego nieporozumienia.
Jeżeli instynkt twórczy Moliera, szukał w tych dwóch sztukach opanowania „rzemiosła“, zadanie to spełniło się w całej pełni: obecnie, odrzuciwszy już podpórki, spróbuje się w zupełnie samodzielnym utworze.
[230]OSOBY:
ERAST, zalotnik Łucji. ALBERT, ojciec Łucji i Askanjusza. KASPER, służący Erasta. WALERY, syn Polidora. ŁUCJA, córka Alberta. MARYSIA, pokojowa Łucji. POLIDOR, ojciec Walerego. FROZYNA, powiernica Askanjusza. ASKANJUSZ, córka Alberta, przebrana za mężczyznę. MASKARYL, służący Walerego. METAFRAST, uczony. RĘBAJŁO. [231]AKT PIERWSZY.
SCENA PIERWSZA. ERAST, KASPER.
- ERAST: Mam ci wyznać? więc jakaś tajemna obawa
- Szczęściu mojego serca wciąż na poprzek stawa.
- Tak, żadna mnie pociecha dziś nie zaspokoi:
- Lękam się oszukanym być w miłości swojej;
- Nie wiem, czy mogę ufać twojej dobrej wierze,
- Lub czy się sam nie łudzisz, choć nawet i szczerze.
- KASPER:
- Mnie pan mniemasz być zdolnym takich sztuk szatańskich!
- Powiem zatem, z amorów przeproszeniem pańskich,
- Że krzywdzisz serce, co tu bije pod siermięgą,
- I że na fizjognomjach znasz się niezbyt tęgo.
- Człowieka z taką gębą pomówić jest trudno,
- Aby się miał spaskudzić zdradą tak obłudną;
- Tak wielkiegom zaszczytu nie godzien, prawdziwie,
- I żyję sobie prosto, skromnie, lecz poczciwie.
- Żebym się dał oszukać, to wreszcie być może;
- To prędzej; i to jednak między bajki włożę.
- Dalibóg, że nie widzę (lub całkiem zgłupiałem),
- Gdzie do podejrzeń powód w tem zdarzeniu całem.
- Miłość Łucji niesłusznie strachu cię nabawia,
- Wszak ciągle pana szuka, wciąż z panem rozmawia;
- A Walery, co wzdycha do niej tak natrętnie,
- Nie zdaje mi się przez nią widzianym zbyt chętnie.
- ERAST: Nieraz złudna nadzieja kochanka uwodzi,
- I niezawsze wzrok czuły z sercem w parze chodzi;
- Zapały, do jednego pozornie zwrócone, [232]
- Często dla innych uczuć stanowią zasłonę.
- Bym wierzył, iż niechęci tej wyraz jest szczery,
- Nazbyt spokojnym mi się wydaje Walery;
- Jego chłód, obojętność, z jaką sobie patrzy
- Na to, w czem ty jej łaski znak widzisz najrzadszy,
- To zatruwa mi niemal każdą szczęścia chwilę,
- Budzi gniew, który próżno przytłumić się silę,
- Wlewa w duszę zwątpienie i wzbrania mi wiary,
- Czy Łucja szczere żywi względem mnie zamiary.
- Pragnąłbym, by w słodyczy trwać niezamąconej,
- Widzieć, jak go zazdrości żar trawi szalony;
- I wówczas jego troski, gniewy i zgryzoty
- Byłyby dla mnie słodkim zakładem jej cnoty.
- Czy wierzysz, iż ktoś mógłby z tak pogodną twarzą
- Oglądać, jak rywala jego szczęściem darzą?
- A jeśli nie, to powiedz: na dziwy takowe
- Patrząc, czyż nie mam przyczyn łamać sobie głowę?
- KASPER: Może gdzieindziej swoje obrócił zapały,
- Skoro spostrzegł, iż tutaj na nic się nie zdały.
- ERAST: Skoro serce się spotka z odprawą tak jawną,
- Unika tej, co wszystkiem była mu niedawno,
- I, krusząc łańcuch, duszy kochanka tak drogi,
- W spokojności nie wytrwa z pewnością tak błogiej.
- Tej, którąśmy kochali, widok nazbyt bliski
- Odnawia w sercu dawnej miłości pociski,
- I gdy ten obraz wzgardy w nas wzbudzić nie zdoła,
- To znak, że jeszcze płomień ów nie wygasł zgoła.
- Zresztą, wierz mi, choć miłość zda się już umarłą,
- Nieco zazdrości zawsze szarpie nas za gardło,
- I nie pozwala patrzeć bez srogiej boleści,
- Że serce, niegdyś drogie, inne czucia pieści.
- KASPER: Kiepska z tych filozofij do życia omasta:
- Ja, co widzę oczami, w to wierzę i basta,
- Juścić chyba sam sobie ten życzy najgorzej,
- Kto, zanim ma przyczynę, zawczasu się trwoży.
- Pocóż tyle mędrkować i, z własnej ochoty, [233]
- W swej mózgownicy czerpać powód do zgryzoty?
- Miałbym dociekaniami głowę sobie kręcić!
- Najpierw niech przyjdzie święto, a będziem je święcić.
- Strapienia dobrowolnie szuka tylko dudek:
- Ja się tam w nie nie bawię bez ważnych pobudek;
- A choć czasem naprawdę rzecz smutku jest warta,
- Udam, że nic nie widzę i ślę ją do czarta!
- W miłości, chęci pańskie dzielę sercem całem;
- Twa dola lub niedola i moim udziałem;
- Gdyby pana zdradziła twoja piękność słodka,
- I mnie od pokojówki lepszy los nie spotka.
- Lecz przypuszczać najgorsze na co tutaj zda się?
- Wolę wierzyć, gdy słyszę: kocham cię, grubasie;
- I nie pytam, by chwalić szczęsne swoje losy,
- Czy Maskaryl z rozpaczy targa się za włosy.
- Ech! że moja Marysia czasem i pozwoli,
- Że ją tam ktoś popieści albo poswywoli,
- I uśmieje się przytem z nią nakształt warjata: —
- I ja śmiać się potrafię, a jeszcze, u kata,
- Zobaczym, kto z nas śmiechu przyczyn się doczeka!
- ERAST:
- Bajże, baju.
- KASPER: Ha! ona: widzę ją zdaleka.
SCENA DRUGA. ERAST, MARYSIA, KASPER.
- KASPER: Pst! Marysiu!
- MARYSIA: Ty! skądże się wziąłeś?
- KASPER: Tak sobie.
- Zgadnij, z kim w tejże chwili mówiłem o tobie?
- MARYSIA:
- Pan Erast także tutaj! właśnie ścigam pana
- Już od dobrej godziny. Uf! całam zdyszana.
- ERAST: Jakto? [234]
- MARYSIA: No, szukam pana, jak mówię, wytrwale,
- I mogę ręczyć...
- ERAST: Za co?
- MARYSIA: Że niema go wcale
- W kościele, w rynku, w domu, ani na spacerze.
- KASPER:
- Przysięgnij na to, Maryś.
- ERAST: Ciekawość mnie bierze,
- Kto ci kazał mnie szukać?
- MARYSIA: Niech się pan założy,
- Że ktoś, co panu życzy wcale nie najgorzej;
- Poprostu, moja pani.
- ERAST: O, Marysiu miła!
- Mamż wierzyć, iż to ona głosem twym mówiła?
- Powiedz mi, nie ukrywaj złowróżbnej nowiny,
- Wszak ciebie winić o nią nie miałbym przyczyny:
- Na Boga, wyznaj szczerze, czy twej pani lubej
- Serce w zwodnych igraszkach nie szuka swej chluby?
- MARYSIA:
- Co! skądże to znów panu strzeliło do głowy?
- Czy nie dosyć uczucia jej mają wymowy?
- By nareszcie dać wiarę miłości tak szczerej,
- Czegóż pan żądasz jeszcze?
- KASPER: Póki się Walery
- Nie obwiesi, dopóty się nie ułagodzi.
- MARYSIA:
- Jakto?
- KASPER: Taki zazdrosny jest mój pan dobrodziej.
- MARYSIA:
- O Walerego? Dobryś! To koncept wspaniały!
- Dziw mi, że takie myśli w głowie twej postały.
- Miałam go za mędrszego, lecz dziś przyszła kolej
- Zwątpić, czy pan w swym mózgu masz jakowyś olej.
- Pomyliłam się, widzę że nie miałam racji.
- Czy i tyś się nabawił tej samej warjacji? [235]
- KASPER:
- Ja, zazdrosny! chroń Boże mnie od takiej biedy,
- By mi z tego cierpienia brzuch miał schudnąć kiedy!
- Prócz tego że niezmienną wiarę kładę w tobie.
- Zbyt dobre mam mniemanie o własnej osobie,
- Bym się lękał, że przy mnie ktoś ci w oko wpadnie.
- Takiego jak ja gaszka gdzież znajdziesz tak snadnie?
- MARYSIA:
- Otóż to: takim winien być każdy mężczyzna!
- Choćby i był zazdrosny, niech tego nie przyzna.
- Cóż zyska, kogo brzydki ten płomień rozpala?
- Wspiera tylko zamiary własnego rywala,
- I na zalety tego, który go tak trwoży,
- Nieraz swym gniewem oczy kochanki otworzy.
- Nie jeden już w ten sposób wygrał swoją sprawę
- Przez czułego rywala przedwczesną obawę.
- Wciąż się lękać by nie być wywiedzionym w pole,
- To znaczy grać w miłości dość mizerną rolę,
- I samemu się stroić na dudka przed czasem.
- To sobie pan pozwoli powiedzieć nawiasem.
- ERAST:
- Więc dajmy temu pokój. Mówisz, że mnie kocha?
- MARYSIA:
- Wart byłbyś, aby z panem podrożyć się trocha;
- I, aby pana skarać, powinnabym dłużej
- Ukryć przed nim cel mojej godzinnej podróży.
- Masz, spojrzyj i uspokój swą trwogę nieznośną.
- Wszak niema tu nikogo, możesz czytać głośno.
- ERAST czyta:
- „Miłości twej zapał — oto twoje słowa —
- „Nie cofnie się dla mnie przed niczem:
- „Niechajże więc dłużej swych chęci nie chowa,
- „I stanie przed ojca obliczem.
- „Niech kreśli wymownie swe prawa, na zawsze
- „Wyryte w dziewiczem mem sercu, [236]
- „A jeśli wyroki uzyska łaskawsze,
- „Wnet staniem na ślubnym kobiercu“.
- Cóż za szczęsna wiadomość! o ty, coś jej posłem,
- Wydajesz się w mych oczach jakiemś bóstwem wzniosłem.
- KASPER:
- Wszakże panu mówiłem: niech pan co chce gada,
- Wszystko zawsze tak będzie, jak Kasper powiada.
- ERAST odczytuje:
- „Niech kreśli wymownie swe prawa, na zawsze
- „Wyryte w dziewiczem mem sercu,
- „A jeśli wyroki uzyska łaskawsze,
- „Wnet staniem na ślubnym kobiercu“.
- MARYSIA:
- Gdybym jej powtórzyła pańskie posądzenia,
- Słów tak czułych wyparłaby się bez wątpienia.
- ERAST:
- Ach, ukryj jej, przez litość, ten obłęd tak krótki,
- Co w serca niepokojach czerpał swe pobudki;
- A jeśli jej powtórzysz, dodaj, żem gotowy
- Śmiercią mą spłacić zbrodnię omyłki takowej,
- I, że spieszę, u stóp jej, bodaj tysiąc razy.
- Ofiarą życia mego mścić się jej obrazy.
- MARYSIA:
- Nie mówmy tu o śmierci, nie czas teraz na to.
- ERAST:
- Zbyt wiele ci winienem; wiem to, i z odpłatą
- Nie zwlekając, niebawem ziszczę to, com dłużny
- Staraniom posłanniczki miłej i usłużnej.
- MARYSIA:
- Ach, czym mówiła panu, gdziem go po próżnicy
- Jeszcze szukała dzisiaj?
- ERAST: Gdzież?
- MARYSIA: Na tej ulicy,
- Co pan już wie.
- ERAST: Na której?
- MARYSIA: No... tam... przy tym kramie, [237]
- Gdzie miesiąc temu, jeśli ma pamięć nie kłamie,
- Obiecał mi pan kupić pierścionek.
- ERAST: Pojmuję!
- KASPER:
- A szelmeczka!
- ERAST: To prawda, i winnym się czuję,
- Żem zapomniał wywiązać się ze swych przyrzeczeń.
- MARYSIA:
- Przecież ja nie dlatego, żebym swoją pieczeń...
- KASPER:
- O, gdzieżby!
- ERAST dając jej swój pierścień:
- Ten pierścionek może ci przypadnie
- Do gustu; przyjm go w zamian: bardzo ci z nim ładnie.
- MARYSIA: Pan żartuje; takiegobym nie śmiała nosić.
- KASPER:
- Biedna trusia: a bierzże! nie dajże się prosić;
- Odmawiać, kiedy dają! czyś z zmysłów obrana?
- MARYSIA:
- Więc dobrze; wezmę jako pamiątkę od pana.
- ERAST: Kiedyż u stóp anioła mego złożę dzięki?
- MARYSIA:
- Myśl pan, jak z ojca wydrzeć prawa do jej ręki.
- ERAST:
- Lecz, gdyby mnie odrzucił...
- MARYSIA: Wówczas się pokaże;
- My uczynimy wszystko, co serce nam każe.
- W ten czy ów sposób, musim złączyć was oboje;
- Rób pan zatem co możesz, a my zrobim swoje.
- ERAST:
- Żegnaj; dzisiaj rzecz całą wyjaśnię z pewnością.
Erast odczytuje pocichu list.
- MARYSIA do Kaspra:
- A my, jakże tam stoi znów z naszą miłością?
- Nic mi o niej nie mówisz.
- KASPER: Niby w naszym stanie, [238]
- Dosyć prędko załatwia się takie kochanie.
- Ja cię chcę, chcesz mnie także?
- MARYSIA: Ze szczerą ochotą.
- KASPER:
- Dość więc; daj łapę.
- MARYSIA: Bywaj, Kasprusiu, me złoto.
- KASPER:
- Moja gwiazdko!
- MARYSIA: Pochodnio moich słodkich chęci!
- KASPER: Kometo mojej duszy, tęczo mej pamięci!
Marysia wychodzi.
- Bogu niech będą dzięki; dobrze sprawa stoi:
- Wszak Albert nie odmówi panu córki swojej.
- ERAST:
- Walery ku nam idzie..
- KASPER: Żal mnie bierze szczery
- Teraz na niego patrzeć.
SCENA TRZECIA. WALERY, ERAST, KASPER.
- ERAST: Cóż, panie Walery?
- WALERY: I cóż, panie Eraście?
- ERAST: W jakimż dzisiaj stanie
- Twe zapały?
- WALERY: A pańskie?
- ERAST: Rosną niesłychanie.
- WALERY: Moje także.
- ERAST: Dla Łucji?
- WALERY: Ano, oczywiście.
- ERAST:
- Doprawdy, że podziwiać cię trzeba: siarczyście
- Wierny jesteś.
- WALERY: Nie: pański to płomień tak stały
- Może służyć za przykład potomności całej.
- ERAST: Co do mnie, obcą taka miłość duszy mojej, [239]
- Która patrzeniem samem swoje chęci poi;
- I tak szlachetnem sercem nie szczycę się wcale,
- Bym czyjąś wzgardę umiał znosić tak wytrwale.
- Kiedy kocham, to pragnę być również kochanym.
- WALERY:
- To bardzo naturalne; zgodzę się tu z panem:
- I najmilsza osoba nie uczyni ze mnie
- Wasala, jeśli serca nie da mi wzajemnie.
- ERAST:
- Jednak Łucja...
- WALERY: Tak, Łucja, gdy pan do niej wraca,
- Wszystkiem, czegobym pragnął, mą miłość odpłaca.
- ERAST: Tak łatwo zadowolić pana?
- WALERY: Mniej wszelako,
- Niż panu się wydaje.
- ERAST: Ja bo mam niejaką
- Przyczynę wierzyć w chęci jej dla mnie przychylne.
- WALERY:
- Ja zaś wiem, że w jej sercu mam miejsce dość silne.
- ERAST:
- Nie łudź się lepiej, radzę.
- WALERY: Niechaj mi pan wierzy,
- I rojenia zbyt śmiałe cokolwiek uśmierzy.
- ERAST:
- Gdybym ci mógł pokazać pewien znak jaskrawy
- Jej uczuć... Nie: to byłby cios zanadto krwawy.
- WALERY:
- Ja, gdybym mógł uchylić tajemnicy pewnej...
- Nie, wole nic nie mówić; nazbyt byłbyś gniewny.
- ERAST:
- Wyzywasz mnie, doprawdy, i, wbrew chęci własnej,
- Twej pysze przeciwstawić muszę dowód jasny.
- Czytaj.
- WALERY przeczytawszy:
- Treść bardzo miła.
- ERAST: Pismo pan poznaje? [240]
- WALERY: Ręka Łucji.
- ERAST: Cóż? jeszcze się panu wydaje...
- WALERY śmiejąc się i odchodząc:
- Bywaj mi zdrów!
- KASPER: Oszalał chyba poczciwina!
- I gdzież tu, u stu djabłów, do śmiechu przyczyna?
- ERAST: I mnie to dziwi wielce; któż teraz odgadnie,
- Jaka w tem tajemnica ukrywa się na dnie?
- KASPER:
- Patrz pan, to jego sługa.
- ERAST: Tak, widzę go zdala;
- Wybadajmy zeń chytrze zamysły rywala.
SCENA CZWARTA. MASKARYL, ERAST, KASPER.
- MASKARYL na stronie:
- Może mówić ten sługa o losie dotkliwym,
- Kto miał pana młodego i z sercem kochliwem!
- KASPER:
- Dzień dobry.
- MASKARYL: A, dzień dobry.
- KASPER: W jakież spieszy kraje
- Maskaryl; idzie, wraca, czy też tu zostaje?
- MASKARYL:
- Nie wracam, bo nie byłem; wszak to jasne: ano
- Nie idę też, bo właśnie mnie tu zatrzymano,
- I nie zostaję również, bo wraz stąd w te pędy
- Umykam.
- ERAST: Coś nieskory dzisiaj do gawędy
- Imć Maskaryl?
- MASKARYL: Wybaczy mi pan z łaski swojej...
- ERAST: Cóż tak spiesznie ucieka? mnie się może boi?
- MASKARYL:
- O twą szlachetność, panie zbyt jestem spokojny. [241]
- ERAST:
- Daj rękę: już nie mamy powodów do wojny;
- Zgoda z nami; ustąpić z własnej chęci wolę
- I wam, jako szczęśliwszym, wolne daję pole.
- MASKARYL:
- Daj Boże!
- ERAST: Kasper świadkiem: już sprzykrzyło mi się.
- KASPER: To prawda; ja ci również daruję Marysię.
- MASKARYL:
- Ją zostawmy na boku i, co do tej sprawy,
- Możem obaj żyć w zgodzie bez wszelkiej obawy.
- Ale czy to rzecz pewna, że już odkochana
- Wasza Wielmożność, czy też to są żarty pana?
- ERAST:
- Przejrzałem sam, że pan twój w szczęśliwszej miłości
- Zbyt daleko już zaszedł; odtąd więc nie rości
- Żadnvch praw moje serce do tej pięknej damy.
- MASKARYL:
- Miło mi niewymownie, że się tak zgadzamy.
- Prócz tego, że twych przeszkód baliśmy się nieco,
- Cieszę się i za pana, żeś skończył z tą hecą.
- Tak, dobrześ pan uczynił, żeś rzucił do djaska
- Tę grę, że już nie zwodzi cię czułości maska;
- Tysiąc razy, sam wiedząc jak tam rzeczy stoją,
- Bolałem jaknajszczerzej nad prostotą twoją:
- Przykro patrzeć, jak z człeka zacnego drwią sobie.
- Ale jakże pan poznał się na tym sposobie?
- Wszak o ślubie, zawartym dzisiaj w nocnej porze,
- Oprócz mnie i dwóch innych nikt wiedzieć nie może.
- I w najgłębszym sekrecie dotychczas się chowa
- Dwojga serc kochających wieczysta umowa.
- ERAST:
- Co ty mówisz?
- MASKARYL: Powiadam, że jestem zdumiony
- I nie rozumiem zgoła, jak i z której strony
- Mogłeś się pan domyślić, iż czułość udana, [242]
- Co, wszystkich oszukując, uwiodła i pana,
- Ma na celu tych dwoje zawieść przed ołtarze.
- ERAST:
- Kłamiesz wszystko bezczelnie.
- MASKARYL: Panie, jak pan każe.
- ERAST:
- Jesteś łajdak.
- MASKARYL: I owszem.
- ERAST: I za czelność swoją
- Doczekasz się, że kijem plecy ci wyłoją.
- MASKARYL:
- Owszem; do usług pańskich.
- ERAST: Och, Kasprze!
- KASPER: Tu jestem.
- ERAST:
- Próżno staram się łudzić mym słabym protestem!
Do Maskaryla.
- Chcesz uciekać?
- MASKARYL: Nie, panie.
- ERAST: Powtórz więc wyraźnie:
- Łucja...
- MASKARYL: Nie, kpiłem sobie.
- ERAST: Kpiłeś sobie, błaźnie!
- MASKARYL:
- Nie, nie kpiłem.
- ERAST: Więc prawda, co mówisz?
- MASKARYL: Nie, panie,
- Nieprawda.
- ERAST: Więc cóż tedy?
- MASKARYL: To boskie skaranie!
- Już się boję, że powiem coś źle.
- ERAST: Gadaj śmiało!
- Prawda-li to, czyś zmyślił tę opowieść całą?
- MASKARYL:
- Jak się panu podoba: ja się w ten ambaras
- Nie chcę już więcej wdawać. [243]
- ERAST wyjmując szpadę: Odpowiesz mi zaraz?
- Oto sposób, by język ci rozwiązać snadnie.
- MASKARYL:
- Ejże, panie, bo głupstwo znów z tego wypadnie!
- Jeśli łaska, już wolę, może się pan zgodzi,
- Niech mi szybko da kijów parę pan dobrodziej
- I pozwoli mi odejść bez wszelkiej obrazy.
- ERAST:
- Zginiesz tu, albo prawdy najświętszej wyrazy
- Z ust twoich wraz usłyszę.
- MASKARYL: Dobrze, powiem tedy;
- Lecz zlituj się pan, wszak jam nie winien tej biedy!
- ERAST:
- Mów, lecz wiedz, że tu idzie o twą własną szyję;
- I że przed mą wściekłością nic cię nie ukryje,
- Jeśli choć jednem słowem zboczysz z prawdy drogi.
- MASKARYL:
- Zgadzam się, połam mi pan i ręce i nogi,
- Zrób mi pan jeszcze więcej, zabij mnie, zezwalam,
- Jeśli najmniejszem kłamstwem usta me pokalam.
- ERAST:
- Prawdą jest to małżeństwo?
- MASKARYL: Widzę sam z boleścią,
- Żem się jak Piłat w Credo wpakował z tą wieścią;
- Lecz niemniej rzecz jest prawdą, i nie w mojej mocy
- Zaprzeczyć, że, po schadzkach odbywanych w nocy,
- Podczas kiedy pan za dnia był im parawanem,
- Przedwczoraj połączyli się małżeńskim stanem.
- Mimo to, Łucja jeszcze staranniej ukrywa
- Z mym panem ją łączące miłości ogniwa,
- I żąda, aby znosił, jak, na oczach ludzi,
- Jej serce ciebie ogniem udanym wciąż łudzi,
- Szukając w tym podstępie najlepszej ochrony.
- By sekret ten przed czasem nie został zdradzony.
- Jeśli, mimo mych przysiąg, wątpisz o mej wierze,
- Niech Kasper kiedy ze mną w nocy się wybierze, [244]
- A pokażę mu, stojąc pod oknem na warcie,
- Że do pokojów panny wchodzim dość otwarcie,
- ERAST:
- Precz z mych oczu, hultaju.
- MASKARYL: Na pierwsze żądanie;
- O nic więcej nie proszę. Maskaryl wychodzi.
SCENA PIĄTA. ERAST, KASPER.
- ERAST: I cóż?
- KASPER: A cóż, panie,
- Zle z nami obydwoma, jeśli on nie kłamie.
- ERAST:
- Nie, mowa ta zbyt jawne prawdy nosi znamię.
- Jak rzecz stoi, pojmuję teraz oczywiście:
- Jego śmiech na słów widok zawartych w tym liście,
- Wskazuje na ich zmowę i świadczy dowodnie,
- Że mną się ta zwodnica zasłania niegodnie.
SCENA SZÓSTA. ERAST, MARYSIA, KASPER.
- MARYSIA:
- Przychodzę panu donieść, że dziś, o zachodzie,
- Moja pani nań czekać przyrzeka w ogrodzie.
- ERAST:
- Śmiesz jeszcze mówić do mnie, zdrajczyni niegodna?
- Idź, powiedz swojej pani, żem przejrzał ją do dna,
- Że pisanie liścików to próżny jest zbytek
- I oto, jaki robię z nich dzisiaj użytek. Drze list i wychodzi.
- MARYSIA:
- Powiedz, Kasprze, czy mucha ugryzła go jaka?
- KASPER:
- Ty śmiesz przemawiać do mnie, babo ladajaka,
- Krokodylu zdradziecki, ty, co w piersiach serce [245]
- Masz gorsze niż satrapy, niźli ludożerce!
- Idź, zanieś tę odpowiedź swojej pani godnej,
- Że koniec już nareszcie jej grze tak wygodnej,
- Że wreszcie już naiwność w nas obu osłabła,
- I że może wraz z tobą iść sobie do djabła.
- MARYSIA sama:
- Moja biedna Marysiu, czy to sen czy jawa?
- Doprawdy, na szaleństwo to jakieś zakrawa;
- Jakto! takie przyjęcie za dobroci tyle!
- Biedna pani; zadziwi się bardzo niemile!
[246]AKT DRUGI.
SCENA PIERWSZA. ASKANJUSZ, FROZYNA.
- FROZYNA: Frozyna umie trzymać język za zębami.
- ASKANJUSZ:
- Lecz czy bezpiecznie tutaj? spojrzyjno czasami
- Czy niema kogo blisko i czy też, broń Boże,
- Naszej tu kto rozmowy podsłuchać nie może.
- FROZYNA:
- Bezpieczniej nam z pewnością tutaj, niźli w domu.
- Widać na cztery strony: nikt więc pokryjomu
- Nas nie zajdzie, i mówić możesz bez obawy.
- ASKANJUSZ:
- O, jak trudno przystąpić do takiej przeprawy!
- FROZYNA:
- Oj, to jakiś dość ciężki sekret, jak się zdaje.
- ASKANJUSZ:
- Zbyt ciężki, skoro tobie z trudem go wyznaję,
- I gdybym mogła ukryć rzecz, o którą chodzi,
- Nie wiedziałabyś o niej.
- FROZYNA: To już się nie godzi!
- Kryć coś ze mną, jakgdybyś sto razy w potrzebie
- Nie doświadczyła mego oddania dla ciebie!
- Co, razem wychowana z tobą, tem się szczycę,
- Że umiem kryć najświętsze twoje tajemnice!
- Która wiem...
- ASKANJUSZ: Czego myśli nie śniły niczyje:
- Sekret, co ród i płeć mą ludzkim oczom kryje;
- Wiesz, że w dom, w którym bawię, przyjęto mnie dzieckiem, [247]
- Aby ocalić zapis sposobem zdradzieckim,
- Co gdy z śmiercią Askanja już miał być stracony,
- W mem przebraniu dlań środków szukano obrony.
- Dlatego, serce moje z tobą się odważy
- Innych tajemnic również zwolnić czujnej straży;
- Lecz, zanim rzecz rozpocznę, objaśnij mi, proszę,
- Wątpliwość, jaką zdawna w myślach moich noszę:
- Czy być może, by Albert nie znał wydarzenia,
- Co czyni go mym ojcem i płeć mą odmienia?
- FROZYNA:
- Jeśli mam rzec otwarcie, owa sprawa cała
- Nigdy nie była dla mnie nadto zrozumiała:
- W wielu rzeczach intryga ta zgoła jest ciemną,
- A matkę mą wybadać silę się daremno.
- Gdy zmarł ów syn, cel ojca gorącej miłości,
- A, zanim na świat przyszedł jeszcze, dziedzic włości
- Rozlicznych, zapisanych przez wuja bogacza,
- Co go swym spadkobiercą jedynym naznacza,
- Matka wieść tę pragnęła ukryć jak najdłużej,
- Bojąc się, by małżonek (naówczas w podróży),
- Dowiedziawszy się o tem, w gniew nie popadł srogi,
- Z żalu, że te bogactwa przejdą w obce progi.[1]
- Otóż, mówię, by ukryć tę rzecz jakoś przecie,
- Umyśliła podstawić obce jakieś dziecię,
- I wzięła ciebie od nas, gdzieś ty się chowała,
- (W ten sposób mogła zatrzeć się przygoda cała,
- Żeś ty zajęła miejsce umarłego chłopca).
- Czy ojcu cała sprawa pozostała obca,
- Nie wiem. Od nas nie słyszał nic; od swej zaś żony,
- Co lat dwanaście przeszło sekret utajony
- Nosiła, wobec tego że tak nagle zmarła,
- Sądzę, że i jej także nie wymknął się z gardła.
- Jednak, widzę, iż styczność utrzymuje skrycie [248]
- Z osobą, której pono ty zawdzięczasz życie,
- Wiem nawet iż ją wspiera czasem potajemnie,
- Lecz z jakich przyczyn, tego dochodzić daremnie.
- Z drugiej strony, małżeństwo dla ciebie układa
- I to takie, jak tobie pewno się nie nada.
- Może zna sztuczkę, której ty jesteś przedmiotem,
- Lecz nie wie o przebraniu. Ale dosyć o tem;
- Zbyt daleko zawiodła nas ta cała sprawa:
- Powróćmy do sekretu, któregom ciekawa.
- ASKANJUSZ:
- Wiedz zatem, że się miłość omamić nie dała,
- Że ma płeć się jej oczom umknąć nie zdołała,
- I celne jej pociski, przez tę szatę męską,
- W serce słabej dziewczyny wtargnęły zwycięsko:
- Kocham tedy.
- FROZYNA: Ty kochasz?
- ASKANJUSZ: Frozyno, powoli;
- Na zdziwienie dopiero później przyjdzie kolej:
- Wstrzymaj się jeszcze; jeszcze moje serce biedne,
- By w zdumienie cię wprawić, znajdzie rzecz niejednę.
- FROZYNA: Cóż?...
- ASKANJUSZ: Walerego kocham.
- FROZYNA: O losu zagadki!
- Jego kochasz, co właśnie przez podstęp twej matki
- I twoje podstawienie postradał dziedzictwo!
- Co, gdyby pod tą szatą przeczuł twe dziewictwo,
- Bezzwłocznie tych majątków ujrzałby się panem!
- W istocie, że ta miłość czemść tak niesłychanem...
- ASKANJUSZ:
- Czekaj: większem zdumieniem wstrząsnę twoje łono:
- Ja jestem jego żoną.
- FROZYNA: Żoną!
- ASKANJUSZ: Tak jest, żoną.
- FROZYNA:
- Ha! to naprawdę więcej, niż biedna pomieszczę
- W mejej głowie. [249]
- ASKANJUSZ: Zaczekaj; to nie wszystko jeszcze.
- FROZYNA:
- Jeszcze?
- ASKANJUSZ:
- Jestem nią, mówią, lecz on nie wie o tem,
- I nie zna tej, co jego ślubów jest przedmiotem.
- FROZYNA:
- Mów co chcesz; już ma głowa pojąć się nie sili,
- Wszystkie myśli zmieszałaś mi w tej jednej chwili,
- Rozum mój tym zagadkom podołać nie może.
- ASKANJUSZ:
- Jeśli chcesz mnie posłuchać, rzecz ci wnet wyłożę.
- Walery, co był siostrą mą zajęty szczerze,
- Zdawał mi się zbyt ostro sądzony w tej mierze,
- I tkliwość jego, Łucji tak bardzo niemiła,
- Najżywszą dlań sympatję w mem sercu zrodziła.
- Chcąc sprawić, by go siostra widziała łaskawie,
- Tak gorącom umiała mówić w jego sprawie,
- Żem sama nie spostrzegła, jak budzi się we mnie
- Czucie, którem jej wszczepić pragnęła daremnie.
- Mówiąc do niej, on w moją duszę się zakradał;
- Płomień, dla niej się tlący, mem sercem owładał,
- I miłość ta, przez jego boginię wzgardzona,
- Wdarła się tryumfalnie do mojego łona.
- Tak, serce me, Frozyno, zbyt słabe, niestety,
- Zdobyła chęć, zwrócona do innej kobiety,
- I śmiertelnie zranione przez grot ów tak ostry,
- Z lichwą mu zapłaciło nieczułość mej siostry.
- Nareszcie, miłość moja, znękana tym stanem,
- Zapragnęła zbliżenia, lecz pod cudzem mianem;
- Raz w ogrodzie, Walery, wezwany tajemną
- Prośbą Łucji (jak mniemał), zszedł się w nocy ze mną.
- I powiodłam rzecz w sposób tak dobrze udany,
- Iż wcale nie domyślił się osób zamiany.
- Pod zasłoną tak miłą serca jego chęci,
- Rzekłam, iż jego obraz wciąż noszę w pamięci, [250]
- Lecz, znając wolę ojca odmienną, musiałam
- Ukrywać te uczucia, któremi dlań pałam;
- Że do czasu z miłości swej sekret uczynię,
- Którego powiernicą będzie noc jedynie;
- Zaś we dnie, aby sprawy tej nie zepsuć, wcale
- Nie będziemy rozmawiać z sobą poufale,
- I że tę samą we mnie obojętność spotka,
- Co wówczas nim nas jeszcze nić złączyła słodka;
- A również on ma przyrzec mi, że z jego strony
- Sekret gestem ni słowem nie będzie zdradzony.
- Wreszcie, nie poprzestając na takiej zdobyczy,
- Lecz chcąc mieć wszystko czego tkliwe serce życzy,
- Śmiałością, co przeszkody wszelkie przezwycięża,
- Zdołałam wczoraj zmienić kochanka na męża.
- FROZYNA:
- Ej, dziewczyno, nielada posiadasz talenty!
- Któżby to był odgadnął przy twej mince świętej?
- Jednak tu nazbyt lekko rzecz powiodłaś całą;
- Bo przypuśćmy, że wszystko zrazu się udało,
- Nie trudno się domyślić dość smutnego końca,
- Skoro ten nocny sekret doczeka się słońca.
- ASKANJUSZ:
- Gdy miłość jest gwałtowna, nic nas nie odstraszy
- W dążeniu, aby dopiąć celu chęci naszej;
- I, byle mogło posiąść serce czego życzy,
- Wszystko, co będzie później, za nic sobie liczy.
- Lecz, jeżeli dziś mówię z tobą bez osłonek,
- To, by twej rady... Ale oto mój małżonek.
SCENA DRUGA. WALERY, ASKANJUSZ, FROZYNA.
- WALERY: Jeśli państwo oboje tu rozmowę wiodą,
- W której moja obecność byłaby przeszkodą,
- Oddalę się. [251]
- ASKANJUSZ: O tobie mówimy, a zatem
- Możesz przerwać rozmowę, gdyś sam jej tematem.
- WALERY:
- Ja?
- ASKANJUSZ:
- Tak.
- WALERY: I jakże?
- ASKANJUSZ: Rzekłam, że, gdybym kobietą
- Była, łatwo uległabym twoim zaletom,
- I, gdyby wzajem obraz mój władał w twem sercu,
- Wnetbyśmy wraz na ślubnym stanęli kobiercu.
- WALERY:
- Czynić takie wyznania, to rzecz nader łatwa,
- Skoro podobne gdyby ich spełnienie gmatwa;
- Lecz złapałbyś się, gdyby komplement tak luby
- Był kiedy wystawiony na szczerości próby.
- ASKANJUSZ:
- Bynajmniej; gdybym serca twego była panią,
- Pewnobyś nie miał przyczyn uskarżać się na nią.
- WALERY: A gdybym, dzięki twojej pomocy u innej,
- Mógł zdobyć szczęście, również byłbyś tak uczynny?
- ASKANJUSZ:
- Wówczas mogłyby zawieść się pańskie nadzieje.
- WALERY:
- Z tej odpowiedzi przyjaźń nie bardzo widnieje.
- ASKANJUSZ:
- Jakto! więc w tak okrutnym chcesz żądać sposobie,
- Abym, będąc dziewczyną, zakochaną w tobie,
- Przyrzekła ci za tobą wstąpić w czułe szranki,
- I walczyć za twą miłość dla innej kochanki?
- Przyznasz, iż to zadanie niezbyt chyba miłem.
- WALERY:
- Lecz skoro nią nie jesteś?
- ASKANJUSZ: To, co ci mówiłem,
- Rzekłem jako kobieta i tak też należy
- Aby było przyjęte. [252]
- WALERY: Tu więc szkopuł leży!
- Nic więc po twej przyjaźni nie mam tuszyć sobie,
- Chyba, że niebo sprawi cud w twojej osobie?
- Słowem, gdyś nie kobietą, szukałbym daremno,
- Dowodów tej sympatji, co łączy cię ze mną?
- ASKANJUSZ:
- W pewnych kwestjach nad wszelki wyraz jestem czuły,
- I serce moje ranią najmniejsze skrupuły,
- Kiedy o miłowanie chodzi. Jestem szczery,
- Nie licz na me usługi, mój drogi Walery,
- Póki wzajem upewnić nie zdołasz niekłamnie,
- Że i ty takież czucia w sercu chowasz dla mnie,
- Że płomień mej przyjaźni dzielisz najgorętszej,
- I, gdybym był dziewicą, wnet związek najświętszy,
- Chęćby uwieńczył, która sercem mojem całem...
- WALERY:
- Nie, o takich skrupułach jeszcze nie słyszałem!
- Lecz przyjmuję ugodę, choć dla mnie tak nową,
- I chętnie na ten układ daję moje słowo.
- ASKANJUSZ:
- Ale szczerze?
- WALERY: Najszczerzej.
- ASKANJUSZ: Zatem wszystko jasne:
- O twe szczęście dbać odtąd chcę, jak o me własne.
- WALERY:
- Wcześniej niż się spodziewasz, za słowo cię chwycę;
- I wkrótce ci powierzę ważną tajemnicę.
- ASKANJUSZ:
- Ja ci również niebawem odsłonię wyraźniej
- Sekret, co będzie dla mnie próbą twej przyjaźni.
- WALERY:
- W jaki sposób odgadnąć, silę się daremnie?
- ASKANJUSZ:
- Dowiedz się więc, że kocham kogoś potajemnie,
- I w twojej władzy leży, jak można najprościej,
- Skłonić ku memu sercu przedmiot mej miłości. [253]
- WALERY:
- Niechaj więc serce twoje w swe szczęście uwierzy,
- Bo pewnem ono, jeśli odemnie zależy.
- ASKANJUSZ:
- Dużo bardzo przyrzekłeś; więcej niźli mniemasz.
- WALERY:
- Mów zatem; dłużej przyczyn ukrywać się nie masz.
- ASKANJUSZ:
- Czas jeszcze; ta osoba, powiem tylko tyle,
- Jest blisko ciebie.
- WALERY: Zgadnąć napróżno się silę.
- Czyżby, daj Boże, siostra...
- ASKANJUSZ: Nic ci tej godziny
- Więcej nie mogę wyznać.
- WALERY: Czemu?
- ASKANJUSZ: Mam przyczyny.
- Gdy twój sekret posiędę, i mój ci odsłonię.
- WALERY:
- Musi mi ktoś, co zamknął go święcie w mem łonie,
- Zezwolić.
- ASKANJUSZ: Więc postaraj się o to, a słowa
- Zobaczymy kto lepiej z nas obu dochowa.
- WALERY:
- Zgoda: przyjmuję układ.
- ASKANJUSZ: I ja: bywaj zatem.
Walery wychodzi.
- FROZYNA:
- Rozmawia z tobą, niby z najoddańszym bratem.
SCENA TRZECIA. FROZYNA, ASKANJUSZ, MARYSIA, ŁUCJA.
- ŁUCJA do Marysi pierwsze trzy wiersze:
- Stało się: tak ukarzę bodaj przeniewiercę,
- I jeśli czyn ten zdoła zranić jego serce, [254]
- To wszystko, czego żądać dzisiaj jeszcze mogę.
- Bracie, na nową odtąd pragnę wstąpić drogę,
- Chcę kochać tego, co był przedmiotem mej wzgardy,
- I on dziś włada w duszy przedtem dlań tak hardej.
- ASKANJUSZ:
- Co mówisz, siostro? Jakto! ta twoja odmiana
- Zdaje mi się zbyt nagła i niespodziewana.
- ŁUCJA:
- Ja raczej twej odmianie dziwić się mam prawo:
- Sameś go wszak opieką otaczał łaskawą;
- Wszak nieraz wyrzucałeś mi, nawet dość żywo,
- Mą nieczułość, twem zdaniem zbyt niesprawiedliwą;
- A gdy chcę go pokochać, wyraźnie cię boli
- Mój zamiar i wypadasz z opiekuńczej roli!
- ASKANJUSZ:
- Troska o ciebie, siostro, dawne chęci głuszy;
- Wiem, że inna króluje dzisiaj w jego duszy;
- Mniemam zaś, że swej własnej dumie jesteś dłużną,
- Aby raz wzgardzonego nie wzywać napróżno.
- ŁUCJA:
- Gdy tylko o to chodzi, umiem strzec mej sławy;
- Toteż porzuć, mój bracie, daremne obawy:
- Dość łatwo mi jest czytać w serca jego karcie.
- Uczucia moje możesz wyznać mu otwarcie,
- Lub, jeśli ty nie zechcesz, własne usta moje
- Uśmierzą duszy jego tkliwe niepokoje.
- Co! bracie, skądże znowu ten wybuch rozpaczy?
- ASKANJUSZ:
- Siostro! jeśli me słowo u ciebie coś znaczy,
- Jeśli z uczuć siostrzanych coś w tem sercu gości,
- Rzuć tę myśl, nie wydzieraj przedmiotu miłości
- Młodej istocie, która nad wyraz mi drogą,
- A której losy ciebie również obejść mogą.
- Nieszczęsna jemu swoje czucia najgorętsze
- Oddała; mnie otwarła duszy swojej wnętrze,
- A tkliwość, jaką biedna istota dlań pała, [255]
- Najzatwardzialsze serce zmiękczyćby zdołała.
- O, siostro, czyli nie znasz miłości? azaliż
- Nie wiesz, jak strasznym ciosem tę biedną powalisz?
- Ja tak czuję tę boleść, co wstrząśnie jej łonem,
- Że pewnym, iż to będzie dla nieszczęsnej zgonem,
- Jeśli wydrzesz kochanka, co drogim jej tyle.
- Wszakże dotychczas Erast, jeśli się nie mylę,
- W sercu twojem...
- ŁUCJA: Mój bracie, dość na teraz o tem:
- Nie wiem, kto twych gorących starań jest przedmiotem,
- Lecz błagam cię, zakończmy na dziś tę rozmowę.
- Pozwól, to wszystko rzeczy są dla mnie tak nowe...
- ASKANJUSZ:
- Siostro, jeżeli brata nie pragniesz rozpaczy,
- Błagam cię, racz swe chęci skierować inaczej.
SCENA CZWARTA. ŁUCJA, MARYSIA,.
- MARYSIA:
- Widzę, iż pani sobie poczyna dosc żwawo.
- ŁUCJA:
- Na nic nie zważa serce zdeptane odprawą;
- Spieszy mścić się, i wówczas chwyta bez pamięci
- Wszystko, co może pomóc mu w odwetu chęci.
- Zdrajca! on śmiał się ozwać do mnie tak zuchwale!
- MARYSIA:
- Z osłupienia do siebie przyjść nie mogę wcale;
- Choć chciałabym zrozumieć, przecież, na mą duszę,
- Jestem ciągle jak w rogu; darmo głowę suszę.
- Wszakże, gdym mu wiadomość od pani przyniosła,
- Z jakąż radością przyjął mnie, jako jej posła!
- Upojony twym listem, nie wiedząc co czyni,
- Honorował mnie zgoła tytułem bogini,
- A trudno znów opisać, jak potem mnie z góry [256]
- Potraktował, gdym przyszła z wieścią po raz wtóry.
- Nie wiem, coby zajść mogło przez ten czas tak krótki,
- By w sercu jego sprawić tak dotkliwe skutki.
- ŁUCJA:
- Co się stać mogło, mniejsza. Tak, lub też inaczej,
- Przed moją nienawiścią nic go nie tłómaczy.
- Jakto! ty chcesz przypuszczać jakąś sprawę ciemną,
- W tem, co może jedynie być zdradą nikczemną?
- Po mym liście, co wstydem dla mnie wiecznym będzie,
- Czyż można dlań wymówkę znaleźć w jakim względzie?
- MARYSIA:
- Istotnie, że tak chyba mniemać nam wypada;
- A ten gniew jego cały, to nikczemna zdrada.
- Wpadłyśmy, proszę pani. I możnaż tu wierzyć
- Tym łotrom, co to niby woleliby nie żyć,
- Niż żyć bez nas: wszak każdy z początku tak grucha,
- A my, głupie, tym pięknym słówkom dajem ucha,
- Aż i ulegnie wreszcie zbyt słaba niewiasta.
- Myśmy gęsi, a oni są łotry, i basta!
- ŁUCJA: Dobrze, niechaj się chełpi i żarciki stroi;
- Niedługo będzie pysznił się ze zdrady swojej;
- Wnet się dowie, iż duszę mam w piersiach zbyt hardą,
- Aby wzgardę czem innem odpłacić niż wzgardą.
- MARYSIA:
- To niech nam choć pociechą będzie, i niemałą,
- Że nic się im uzyskać od nas nie udało.
- Ma tam nosek Marysia i rozum ma wielki,
- Że nie chciała pozwolić na żadne figielki!
- Inna może, ze względu na tak bliski związek,
- Możeby nie dość pilnie strzegła swych podwiązek;
- Ale jam nie tak głupia.
- ŁUCJA: O czem ty znów pleciesz?
- Dałabyś pokój głupstwom bodaj teraz przecież!
- Powtarzam, że mnie cios ten zranił tak dotkliwie,
- Iż gdyby (czego nawet nadziei nie żywię,
- Bo niebo zbyt zawzięło się na mą niedolę, [257]
- By raczyło do zemsty mi otworzyć pole),
- Gdyby, mówię, niewierny kochanek w te progi
- Powrócił, by mi życie swe rzucić pod nogi,
- I przebaczenia błagał za czyn swój dzisiejszy,
- Zabraniam ci w obronie jego by najmniejszej
- Prośby; przeciwnie, żądam, by twój zapał cały
- Wciąż stawiał mi przed oczy postępek zuchwały;
- Nawet, gdyby me serce, zbyt słabo obronne,
- W swej nikczemnej słabości ulec było skłonne,
- Niechaj twe przywiązanie wzgardy mej zarzewie
- Podsyca, i osłabnąć nie da mi w mym gniewie.
- MARYSIA:
- Niech się pani nie boi: ja nie gorzej od niej
- Pałam chęcią pomszczenia tej potwornej zbrodni,
- I raczej wiecznie panną zostanie Marysia,
- Niżby ten szelma grubas przebłagał mnie dzisia.
- Gdyby sam tu...
SCENA PIĄTA. ALBERT, ŁUCJA, MARYSIA.
- ALBERT: Idź, Łucjo, do domu i przyślij
- Pana nauczyciela; właśnie mam na myśli
- Wybadać go, czy nie wie, co to za przyczyna
- Tak ciężkim smutkiem nęka duszę mego syna.
SCENA SZÓSTA. ALBERT sam:
- W jakąż przepaść udręczeń wpada i niedoli,
- Kto z prawej drogi zboczyć raz siebie pozwoli.
- To dziecko, przez mą chciwość do domu przyjęte,
- W jakichż cierpień zakuło mnie więzy przeklęte!
- Ach, gdybym me zgryzoty był przeczuł z początku
- Wolałbym i nie marzyć owym majątku:
- To drżę, iż rzecz odkryje się lada godzinę, [258]
- Wtrąci w nędzę i hańbę mą całą rodzinę;
- To znów o tego syna życie tak kosztowne
- Przechodzą bezustanku troski niewymowne;
- Ilekroć w dom powracam, cały trwogą dyszę,
- Ze w progu straszną jakąś wiadomość usłyszę:
- „Jakto! nie wiesz? więc mężnie znieś losów udrękę;
- Syn twój ma złą gorączkę, złamał nogę, rękę“...
- Słowem, z lada przyczyny, bezustanku prawie,
- W zgryzocie, w utrapieniu nędzne, życie trawię.
- Och, tak...
SCENA SIÓDMA. ALBERT, METAFRAST.
- METAFRAST: Mandatum tuum curo diligenter.
- ALBERT:
- Mistrzu, chciałem...
- METAFRAST: Mistrz, znaczy dosłownie: magis ter,
- To jest: trzy razy większy.
- ALBERT Niech mnie piorun spali,
- Jeślim to wiedział, ale dobrze, mówmy dalej.
- Mistrzu...
- METAFRAST:
- Bądź łaskaw mówić.
- ALBERT: Chcę być tak łaskawy,
- Lecz ty bądź łaskaw wciąż mi nie przerywać sprawy.
- Zatem, raz jeszcze, mistrzu (to już po raz trzeci),
- Chodzi o mego syna; wiesz, że jest mi z dzieci
- Najdroższy, i żem w pieczy miał go zawsze szczerej.
- METAFRAST:
- Bardzo słusznie: filio non potest praeferri
- Nisi filius.
- ALBERT: Mistrzu, nie chcą być niegrzeczny,
- Lecz ten żargon wydaje mi się dość zbyteczny.
- Wiem, żeś wielki łacinnik i doktór nielada,
- Wierzą chętnie każdemu kto mi to powiada, [259]
- Ale pocóż, w rozmowie ze mną poufałej,
- Twej niezmiernej mądrości kram rozwijać cały,
- I pluć dziwnemi słowy w sposób tak uczony,
- Jakbyś właśnie kazanie miał głosić z ambony?
- Mój ojciec, chociaż rozum miał, ba, co się zowie,
- Nic mi, oprócz pacierza, nie zaszczepił w głowie,
- A i ten, choć go zwykłem odmawiać od dziecka,
- Zawsze mi się wydaje niby coś z turecka.
- Porzuć więc erudycji kunsztowne obroty,
- I racz zniżyć swój język do mojej prostoty.
- METAFRAST:
- Stanie się.
- ALBERT: Otóż, syn mój wstręt ma jakiś dziwny
- Do małżeństwa; już z góry zdaje się przeciwny,
- Ilekroć jakąkolwiek partję mu wymienię.
- METAFRAST:
- Widać, że w tem podobne ma usposobienie
- Jak brat Marka Tuljusza, o którym wspomina
- W liście do Attykussa, tym co się zaczyna:
- Atanaton.,....
- ALBERT: Mój Boże, co nam do tych panów
- Greków, Esklawończyków, czyli też Albanów,
- Lub innych nacyj, które twa mądrość porusza:
- Powiedz mi, co to wszystko ma do Askanjusza?
- METAFRAST:
- Cóż zatem ten Askanjusz?
- ALBERT: Napełnia mnie trwogą,
- Zali go kryta miłość nie wiąże do kogo:
- Coś go dręczy, wyraźnie ma jakieś strapienie;
- Ot, wczoraj wszak zdybałem go niepostrzeżenie,
- W jakimś zaułku leśnym, gdzie nikt nie zachodzi...
- METAFRAST:
- W miejscu ustronnem w lesie, chciał rzec pan dobrodziej
- Miejsce uboczne, ustroń, latine: secessus,
- Wirgili wszak powiada: Est in secessu locus...
- ALBERT: I jakżeż mógłby mówić o tem ten Wirgili, [260]
- Skoro pewną jest rzeczą, iż tam w onej chwili
- Nie było żywej duszy; któż więc twierdzić może...
- METAFRAST:
- Mówię tu o Wirgilim, jako o autorze,
- Co tę samą rzecz ujął wybrańszemi słowy,
- A nie jako o świadku twej z synem rozmowy.
- ALBERT:
- A ja znów ci powiadam, że mi żadnych wzorów
- Wybrańszych nie potrzeba, świadków ni autorów,
- I własne mi świadectwo wystarcza do zbytku.
- METAFRAST:
- Dobrze jest słów dobierać wsławionych w użytku
- Przez najlepszych pisarzów: Tu vivendo bonos
- Powiadają, scribendo sequare peritos.
- ALBERT:
- Człowieku, gdy ja mówię, zechcesz ty być cicho?
- METAFRAST:
- Kwintylian to gorąco zaleca.
- ALBERT: A, licho
- Niech cię porwie!
- METAFRAST: I jeszcze dodaje uczenie
- Zdanie, które rad będziesz pewno nieskończenie
- Usłyszeć.
- ALBERT: Nie, rad będę połamać ci kości!
- Pies, nie człowiek! O, jakbym, bez żadnej litości,
- Na tej gębie obrzydłej, co sama się prosi...,
- METAFRAST:
- Ale czemu właściwie pan się tak unosi?
- Czego pan chce odemnie?
- ALBERT: Hę? Chcę być słuchanym,
- Gdy co mówię.
- METAFRAST:
- Najchętniej w tem zgodzę się z panem
- Wnet ci się stanie zadość, jeśli o to chodzi:
- Milczę już.
- ALBERT: Mądrze czynisz. [261]
- METAFRAST: Niechże pan dobrdziej
- Zacznie mówić; ja słucham.
- ALBERT: Więc dobrze.
- METAFRAST: Jeżeli
- Słowo pisnę, niech zginę.
- ALBERT: Będziem to widzieli.
- METAFRAST:
- Nie będziesz się już żalił na wymowę moją.
- ALBERT: Ach, oby!
- METAFRAST: Zatem proszę.
- ALBERT: Tak więc rzeczy stoją...
- METAFRAST:
- Nie obawiaj się żadnej przerwy z mojej strony.
- ALBERT:
- Dość już.
- METAFRAST:
- W milczeniu będę wprost nieposkromiony.
- ALBERT: Już ci wierzę.
- METAFRAST: Przyrzekam nie pisnąć ni słowa.
- ALBERT: Wystarczy.
- METAFRAST: Odtąd stoi przed tobą niemowa.
- ALBERT:
- Wybornie.
- METAFRAST:
- Mów pan zatem, bez skrupułu cienia.
- Nie będziesz się uskarżał na mój brak milczenia;
- Ust nawet nie otworzę: niech się pan nie boi.
- ALBERT na stronie:
- A, zdrajca!
- METAFRAST: Tylko, proszę, kończ pan, z łaski swojej;
- Dosyć już dawno słucham; teraz zwyczaj święty
- Każe, bym ja przemówił.
- ALBERT: Ha! zbóju przeklęty!
- METAFRAST:
- No Boga! ciągle słuchać! dręczysz mnie zbyt srodze;
- Mówmy bodaj naprzemian, albo już odchodzę. [262]
- ALBERT:
- Cierpliwość moja...
- METAFRAST: Jakto! pan wciąż mielesz swoje?
- Jeszcze nie? Ha! per Jovem! w miejscu nie ustoję.
- ALBERT:
- Nie zacząłem...
- METAFRAST:
- Co, jeszcze? ileż tu gadania!
- Czyż nie pozwolisz wtrącić mi jednego zdania?
- ALBERT na stronie:
- Zwarjuję.
- METAFRAST:
- Znów zaczynasz? Ech! tego nie lubię!
- Błagam cię, jedno słówko niechajże choć wściubię.
- Głupiec, co nic nie mówi, niczem się nie różni
- Od milczącego mędrca.
- ALBERT odchodząc: Zaczekaj, a dłużni
- Nie będziem sobie.
SCENA ÓSMA
METAFRAST sam:
- Glossą niezwykle udaną
- Określił to filozof: „Mów, by cię poznano“
- Zatem, jeśli mówienia moc mi jest wydarta,
- Cóż ludzka ma istota cała będzie warta,
- Gdy w esencji z bydlęciem zrównaną zostanie?
- Na tydzień cały w głowie mam pewne strzykanie
- O, jak ja nienawidzę tych wielkich pyskaczy!
- Ha, jeśli uczonego słuchać nikt nie raczy,
- Jeśli się żąda, aby stał z gębą zamkniętą,
- Całą świata hierarchję trza obalić świętą:
- Trzeba, ażeby lisów mogły dusić kury,
- Aby dzieci na starców fukać mogły z góry,
- Aby wilka ścigało jagniątko spokojne,
- By warjat pisał prawa, baby szły na wojnę, [263]
- By zbrodniarz na sędziego wydawał wyroki,
- Zak mistrzowi swojemu kijem łoił boki,
- By chory niósł zdrowemu pociechę w frasunku,
- Aby zając płochliwy...
SCENA DZIEWIĄTA ALBERT, METAFRAST.
Albert potrząsa dużym dzwonkiem nad uszami Metafrasta, który ucieka.
- METAFRAST uciekając: Na pomoc! ratunku!
[264]AKT TRZECI.
SCENA PIERWSZA. MASKARYL sam:
- Czasem wygrywa, kto się na wszystko odważy,
- I w lichej sprawie trzeba kręcić jak się zdarzy.
- Dla mnie, którego język, nazbyt niedyskretny,
- Skórę moją umieścił w pozycji dość szpetnej,
- Jedynym środkiem było pchać dalej tę sprawę,
- I odkryć przed staruszkiem calutką zabawę.
- Jego syn (niby pan mój), to gorąca pała:
- Gdyby kiedy mógł zgadnąć, jak rzecz się wydała,
- Bałbym się, Maskarylku, o twą biedną szyję!
- W ten sposób, nim się moje gadulstwo odkryje,
- Może jakąś odmianę ześle dopust boży,
- I rzecz między ojcami sama się ułoży.
- W tym też celu przychodzę, by zapuścić wędkę
- I ściągnąć go na małą z mym starym gawędkę!
Puka do drzwi Alberta.
SCENA DRUGA. ALBERT, MASKARYL.
- ALBERT: Kto puka:
- MASKARYL: Swój, przyjaciel.
- ALBERT: Ho, ho! możnaż wiedzieć,
- Co cię sprowadza?
- MASKARYL: Chciałem ci, panie, powiedzieć
- Dzień dobry.
- ALBERT: A, doprawdy, zbyt jesteś gorliwy.
- Dzień dobry ci, dziękuję. Odchodzi. [265]
- MASKARYL: Cóż on taki żywy!
- Zaraz umyka. Puka znowu.
- ALBERT: Jeszcze?
- MASKARYL: Ależ pan wszystkiego
- Nie wysłuchał.
- ALBERT: Wszak dnia mi życzyłeś dobrego?
- MASKARYL:
- Tak.
- ALBERT: A zatem, nawzajem.
Odchodzi znów, Maskaryl go wstrzymuje.
- MASKARYL: Mam także zlecenie
- Od imci Polidora nieść ci pozdrowienie.
- ALBERT:
- A! to znów co innego. Twój pan cię przysyła
- Z taką misją?
- MASKARYL: Tak, panie.
- ALBERT: Wielce mi jest miła.
- Idź, powiedz, że mu życzę wszelkiej pomyślności.
Odchodzi.
- MASKARYL:
- Ten człowiek najwyraźniej nie lubi grzeczności.
- Puka: Jeszczem nie skończył, panie, polecenia swego:
- Mój pan ma jeszcze prośbę gorącą do niego.
- ALBERT: Gdy zechce zatem, jestem na jego rozkazy.
- MASKARYL zatrzymując go:
- Czekajże pan i nie każ zaczynać sto razy.
- Otóż, mój pan tu idzie, aby w ważnej sprawie
- Pomówić z tobą, jeśli zezwolisz łaskawie.
- ALBERT: O, i cóż to za sprawa, co go zmusza ze mną
- Rozmowy szukać nagle?
- MASKARYL: Pewną rzecz tajemną
- Zwierzył mu ktoś w tej chwili, a to, co odkryto,
- Dla was obu ma wagę ponoś znamienitą.
- Oto, co miałem donieść.
[266]SCENA TRZECIA. ALBERT sam:
- Nieba! drżę z obawy!
- Wszak zdawna mnie już żadne z nim nie łączą sprawy:
- Czuję burzę, co nagle grozi głowie mojej,
- I wiem, co to za sekret dziś go niepokoi!
- Bez ochyby ktoś zdradził mnie, znęcony zyskiem,
- I oto dni me hańby stały się igrzyskiem:
- Odkryto me podejście. O! jakże to trudno
- Prawdę na wieki zdusić pod maską obłudną!
- Ileż lepiejbym zrobił dla swej dobrej sławy,
- Gdybym był słuchał wciąż mnie dręczącej obawy,
- Co nieraz mnie skłaniała, bym, póki jest pora,
- Sam zwrócił ten majątek w ręce Polidora;
- Bym uprzedził rozgłosu hańbę wiekuistą,
- I przez zgodne układy wyszedł z sprawy czysto.
- Lecz stało się; zapłacić przyjdzie mi to krwawo,
- I skarb ten, co pod dach mój dostał się nieprawo,
- Opuści go, niestety, unosząc ze sobą
- Honor mój, i dom kryjąc wieczystą żałobą!
SCENA CZWARTA. ALBERT, POLIDOR
- POLIDOR pierwsze cztery wiersze nie widząc Alberta:
- W taki sposób zaślubić pannę pokryjomu!
- Czyż on zechce zapomnieć nam takiego sromu?
- Nie wiem, co mnie tu czeka; gubię myśli wątek:
- Jej ojca gniew tak słuszny i jego majątek
- Zbyt duży... Już tu idzie.
- ALBERT: Polidor! o Boże!
- Boję się doń przystąpić.
- ALBERT: Spojrzeć się nań trwożę. [267]
- POLIDOR:
- Jak zacząć tę rozmowę?
- ALBERT: Jak tu wyrzec słowo?
- POLIDOR:
- Wzburzony jest widocznie.
- ALBERT: Patrzy tak surowo...
- POLIDOR:
- Widzę po twem wzruszeniu, szanowny sąsiedzie,
- Że się domyślasz, co mnie w progi twoje wiedzie.
- ALBERT: Niestety!
- POLIDOR: W pomięszaniu oba tutaj stoim:
- Ja sam ledwo uwierzyć mogłem uszom swoim.
- ALBERT: Wierz mi, że się od żalu i wstydu rumienię.
- POLIDOR:
- Pojmujesz na postępek ten moje wzburzenie:
- Wymówek dla winnego szukać nie próbuję.
- ALBERT:
- Bóg się nad najnędzniejszym grzesznikiem lituje.
- POLIDOR: Tobie zatem przystoi iść za wzorem nieba.
- ALBERT:
- Trzeba chrześcijaninem być.
- POLIDOR: Zaiste, trzeba.
- ALBERT: Ulituj się, na Boga, mości Polidorze!
- POLIDOR:
- Mnie błagać ciebie o to godzi się w pokorze.
- ALBERT: By łaskę twą okupić, padam na kolana.
- POLIDOR: Moją to raczej rzeczą uczynić, nie pana.
- ALBERT:
- Okaż nieco współczucia nad mym smutnym losem!
- POLIDOR:
- Chciej nie zamykać uszu przed litości głosem!
- ALBERT:
- Kiedy widzę twą dobroć, wprost serce mi taje.
- POLIDOR:
- Twoja łaskawość wyjść mi z podziwu nie daje. [268]
- ALBERT:
- Przebacz mi więc, zapomnij.
- POLIDOR: Ty przebacz mi raczej.
- ALBERT:
- Ciężką boleścią w sercu mem czyn ten się znaczy.
- POLIDOR:
- I we mnie pewno żałość niemniejszą też budzi.
- ALBERT:
- Śmiem błagać, by nie doszedł on do uszu ludzi.
- POLIDOR: I mnie, mości Albercie, to na sercu leży.
- ALBERT:
- Chciej cześć moją oszczędzać.
- POLIDOR: Ach, chciałbym najszczerzej!
- ALBERT:
- Co do sprawy majątku, sam sumę oznaczysz.
- POLIDOR:
- Nie chcę nic więcej nad to, co sam oddać raczysz:
- Całą sprawę zostawiam tobie do uznania,
- I z radością do twego nakłonię się zdania.
- ALBERT: Co to za dobroć! cóż to za serca przymioty!
- POLIDOR:
- Toś ty dobry, że, mimo tak ciężkiej zgryzoty...
- ALBERT:
- Oby Bóg chciał we wszystkiem szczęście zsyłać na cię!
- POLIDOR:
- Oby ciebie wspomagał!
- ALBERT: Uściskaj mnie, bracie.
- POLIDOR:
- Najchętniej; i serdeczne dzięki składam tobie,
- Że wszystko się skończyło w pomyślnym sposobie.
- ALBERT:
- Niebu niech będzie chwała.
- POLIDOR: Utaić nie mogę,
- Żem o ciebie niemałą w sercu żywił trwogę;
- Bałem się, że, przy twojem znaczeniu i wpływie,
- Błąd córki swej na synu mścić zechcesz straszliwie... [269]
- ALBERT: Hę, co mówisz o błędzie i o córce mojej?
- POLIDOR:
- Mniejsza więc, niech już rzecz ta nas nie niepokoi.
- Przyznam chętnie, że syn mój zawinił w tej sprawie;
- Przyznam nawet, gdy żądasz (jesteś w pełnem prawie),
- Że on tu jeden winę za czyn ten ponosi;
- Że córka twoja cnotę zbyt wysoko nosi,
- Aby postąpić w sposób z honorem tak sprzeczny,
- Gdyby jej uwodziciel nie skłonił wszeteczny;
- Że ten zdrajca nadużył niewinności świętej,
- I miałbyś prawo bardziej w duszy być zawzięty.
- Lecz już się stało; gdy więc, wspólnem naszem zdaniem,
- Szczęśliwem się skończyło wszystko pojednaniem,
- Nie swarzmy się już dłużej, a owe nieczyste
- Sprawki niechaj uświęcą związki uroczyste.
- ALBERT na stronie:
- Co za omyłka, Boże! i cóż za nowina!
- Jedna troska się kończy, a druga zaczyna;
- W mem pomięszaniu nie wiem, jak tę rzecz prowadzić,
- A jeśli powiem słowo, obawiam się zdradzić.
- POLIDOR:
- O czem myślisz, Albercie?
- ALBERT: Ja? tak, to i owo;
- Lecz proszę, dajmy pokój teraz z tą rozmową:
- Słabo mi się zrobiło, zostawić cię muszę.
SCENA PIĄTA. POLIDOR sam:
- Rozumiem, jaki ciężar gnębi jego duszę.
- Chociaż rozsądek jego skłania się do zgody,
- Zbyt głębokie ma w sercu do żalu powody;
- Obraz zniewagi nosi wciąż w myślach, i woli
- Ukryć samotnie ranę, co jeszcze go boli.
- Współczuję z jego hańbą, żal mi go najszczerzej;
- Niechże się to cierpienie pomału odleży: [270]
- Zbyt łatwo wraca boleść przemocą zduszona.
- Otóż i sprawca; idzie ta pałka szalona.
SCENA SZÓSTA. POLIDOR, WALERY.
- POLIDOR:
- Zatem, miły gagatku, wciąż hultajstwem swojem
- Będziesz igrał z rodzica starego spokojem?
- Codziennie będę musiał suszyć sobie głowę
- Jak naprawiać szaleństwa twoje, coraz nowe?
- WALERY:
- I cóż ja znów tak złego niby robię co dnia,
- I jaka do twych uszu, ojcze, doszła zbrodnia?
- POLIDOR:
- Tak, dziwny człowiek jestem, z tak zrzędnym humorem,
- By winić syna, co jest cnót wszelakich wzorem!
- Przecież żyje jak święty i w domu ojcowskim
- Pędzi swe dni na klęczkach przed obrazem boskim!
- Chcieć mu dowieść, że prawa natury wywraca,
- I że z nocy dzień robi, to daremna praca!
- Że sto razy przez swoje zuchwalstwo zbyt butne,
- Zranił serce ojcowskie, to kłamstwo wierutne!
- Że i teraz, najświętsze depcąc obowiązki,
- Śmiał wejść z córką Alberta w potajemne związki,
- Niepomny jakie mogą wypaść z tego skutki:
- Cóż znowu! to kto inny! baranek cichutki
- Nawet mnie nie rozumie, co to za małżeństwo!
- A, psie! z niebios zesłany na moje męczeństwo,
- Czy zawsze będziesz broił, i czy, przed mym zgonem,
- Nie ujrzę cię czem innem, niż trutniem szalonym?
- WALERY sam w zamyśleniu:
- Kto mógł zdradzić? ma głowa próżno się wysila
- Kogo o to posądzić? czyżby Maskaryla?...
- Ale wyłże się szelma z tego ambarasu; [271]
- Trzeba go z mańki zażyć i stłumić do czasu
- Mój gniew.
SCENA SIÓDMA. WALERY, MASKARYL.
- WALERY: Ha, Maskarylu, do uszu rodzica,
- Nie wiem jak, ale doszła cała tajemnica.
- MASKARYL:
- W istocie?
- WALERY: Tak.
- MASKARYL: I skąd się dowiedział, u djaska?
- WALERY:
- Nie wiem, przez kogo na mnie spłynęła ta łaska,
- Lecz wszystko załatwiło się, i to tak przednio,
- Że wdzięczność dlań w mem sercu czuję niepoślednią.
- Gniewu ojca się lękać nie mam już przyczyny:
- Chwali wielce mój wybór, rozgrzesza mnie z winy,
- I radbym bardzo wiedzieć, kto, w tej całej sprawie,
- Potrafił go nastroić dla mnie tak łaskawie.
- Nie uwierzysz, jak cieszę się z tego obrotu.
- MASKARYL:
- A gdybym panu wyznał, żem to ja z kłopotu
- Go wybawił i umysł złagodził ojcowski?
- WALERY:
- No, no, do gotowego chciałbyś przyjść bez troski!
- MASKARYL:
- Ja sam, powtarzam panu, ojcu rzecz wyznałem,
- I jam sprawił to wszystko zwierzeniem tak śmiałem.
- WALERY:
- Ty? bez żartów?
- MASKARYL: Niech głowy nie wyścibię z piekła,
- Jeśli ma gęba świętej prawdy nie wyrzekła!
- WALERY dobywając szpady:
- A ja chcę w piekle gorzeć na wieki, jeżeli
- Nie sprawię tu na miejscu, by cię djabli wzięli! [272]
- MASKARYL:
- Panie, co to takiego? nie tak nagle, panie!
- WALERY:
- To jest zatem twa wierność? to twe przywiązanie?
- Bez mej sztuczki przenigdyby się nie wydało
- To, o co podejrzewać mogłem cię tak śmiało.
- Zdrajco, którego gęba w paplaniu zbyt łatwa,
- Ojca gniewem przedwczesnym wszystkie plany gmatwa,
- Coś wszystko zniszczył, zgubił, musisz, szelmo jedna,
- Dać tu gardło.
- MASKARYL: Powoli, ma duszyczka biedna
- Nie jest gotowa na śmierć. Proszę, niech pan raczy
- Zaczekać, aż się koniec tej sprawy obaczy.
- Miałem ważne przyczyny, aby dziś staruszka
- Zapoznać z sekretami małżeńskiego łóżka:
- To mały zamach stanu; ujrzysz pan po skutku,
- Czy do radości będzie powód, czy do smutku.
- O cóż się pan więc gniewa? Jak tam głową kręci
- Maskaryl, by tryumfem ozdobić twe chęci,
- To mniejsza, bym w końcu umiał ci dogodzić
- WWALERYWALERY:
- A je jeżelijeżeli ty znów chcesz mnie za nos wodzić?
- MMASKARYLMASKARYL:
- By mnie zabić, dość czasu zostanie ci zawsze;
- Lecz może zdołam zyskać wyroki łaskawsze;
- Bóg dopomoże swoim, a pan mój szczęśliwy,
- Hołd odda Maskaryla służbie tak gorliwej.
- WALERY:
- Zobaczym więc. Lecz Łucja...
- MASKARYL: Pst, ojciec nadchodzi.
SCENA ÓSMA. WALERY, ALBERT, MASKARYL.
- ALBERT:
- Im więcej myślę nad tem, tem więcej się rodzi [273]
- W mej duszy wątpliwości; i, w tej dziwnej sprawie,
- Zbyt łatwom pofolgował snać pierwszej obawie.
- Łucja twierdzi, że wszystko to wymysł bezczelny,
- I broni niewinności swej w sposób tak dzielny...
- Hej! słysz ty, czy to twoje zuchwalstwo się waży
- Córki mej cześć ofiarą czynić swej potwarzy?
- MASKARYL:
- Mości Albercie, noś się tu nieco łagodniej,
- I nie czyń swego zięcia winnym takiej zbrodni.
- ALBERT: Jakto zięcia, hultaju? Możnaby cię o to
- Posądzić, żeś kierował tą całą robotą,
- I że plan ów się w twojej wylągł mózgownicy.
- MASKARYL:
- Gdzież tu powód, by krzyki robić na ulicy?
- ALBERT:
- Więc godzi się zniesławiać dziewczynę uczciwą,
- By z hańby mego domu zebrać sobie żniwo?
- MASKARYL:
- Wszak on gotów jest spełnić wszystkie twe żądania.
- ALBERT: Jedno mam tylko: aby zaprzestał udania.
- Jeśli dla mojej córki miał jakoweś chęci,
- Czemuż uczciwie tego nie powie, lecz kręci?
- Mógł do jej serca z prośbą udać się otwarcie;
- Mógł jawnie chęci swoje postawić na karcie,
- A nie szukać pomocy w potwarzy tak niskiej,
- Czci dziewczęcej ukryte zadając pociski.
- MASKARYL:
- Jakto? niby że Łucji nie łączą najsłodsze
- Ogniwa z moim panem?
- ALBERT: I nie złączą, łotrze!
- MASKARYL:
- Powoli! A gdy prawdą jest to, co się stało,
- Czy zechcesz zgodą swoją rzecz uświęcić całą?
- ALBERT:
- A jeśli nie jest prawda, chcesz, bym, bez litości,
- Za twe podłe oszczerstwo nadłamał ci kości? [274]
- WALERY:
- Że jest prawdą, nietrudno będzie panu dowieść.
- ALBERT:
- Masz! i ten znów popiera bezecną opowieść
- Swego godnego sługi! O, nikczemni łgarze!
- MASKARYL:
- Że prawdę szczerą mówię, wnet się to pokaże.
- WALERY:
- Lecz w jakimż celu chciałby ktoś nadstawiać karku...
- ALBERT na stronie:
- Świadczą, jak dwaj opryszki sobie na jarmarku.
- MASKARYL:
- Przejdźmy więc do dowodów i, przez usta własne,
- Niechaj Łucja w tej sprawie da świadectwo jasne.
- ALBERT:
- A jeżeli odeprze wszystkie kłamstwa twoje?
- MASKARYL:
- Nie, panie, nie odeprze, o to się nie boję.
- Przyrzeknij zezwolenie swoje na te śluby,
- A ja idę o zakład, i to bardzo gruby,
- Że własnemi ustami zaraz tu obwieści
- I związek swój i miłość, którą w duszy pieści.
- ALBERT:
- Zaraz się przekonamy.
- MASKARYL do Walerego: Panie, dobra nasza.
- ALBERT: Łucjo!
- WALERY do Maskaryla:
- Boję się...
- MASKARYL: Nic niech pan nie przestrasza.
SCENA DZIEWIĄTA. WALERY, ALBERT, MASKARYL, ŁUCJA.
- MASKARYL:
- Mości Albercie, spokój. Zwiastuję ci, pani,
- Nowinę, co niemałą radość kryje dla niej: [275]
- Ojciec twój, obznajmiony z całem przedsięwzięciem,
- Godzi się męża twego uznać swoim zięciem,
- Jeśli tylko, rzuciwszy próżne niepokoje,
- Własnem wyznaniem słowa tu potwierdzisz moje.
- ŁUCJA:
- Co on mi prawi, hultaj ten z wytartem czołem?
- MASKARYL:
- Wcale niezły przydomek tak naprędce wziąłem.
- ŁUCJA: Może mi pan wyjaśni, jaki ma początek
- Tej miłej opowiastki zbyt misterny wątek?
- WALERY: Wybacz, aniele; sługi gadulstwo przeklęte
- Wbrew mej chęci zdradziło związki nasze święte.
- ŁUCJA:
- Co? związki?...
- WALERY: Wyszły na jaw, Łucjo ubóstwiana,
- I próżno rzecz ukrywać, co wszystkim jest znana.
- ŁUCJA: Co! nas oboje wieczne złączyć miały śluby?
- WALERY:
- W szczęściu tak niezmierzonem nie szukam czczej chluby;
- I to, że dziś radością ma dusza się poi,
- Nie zasługom winienem mym, lecz łasce twojej.
- Wiem, że możesz wyrzuty mi czynić dziś krwawe;
- Że w tajemnicy chciałaś utrzymać tę sprawę;
- Toteż, wiernie starałem się, aby ni razu
- Słowem ni gestem twego nie złamać zakazu,
- Lecz...
- MASKARYL:
- Tak, ja to zrobiłem: wyznaję w pokorze!
- ŁUCJA:
- Czyż bezczelniejsze kłamstwo istnieć w świecie może?
- Śmiesz mi je w oczy rzucać, jak na pośmiewisko
- I sądzisz, że zdobędziesz mnie sztuką tak niską?
- To mi rycerz, co wszystkie nadzieje w tem mieści,
- By, gdy serca nie może, sięgnąć choć mej cześci,
- I mniema, iż, mą hańbą trafion w samo serce,
- Ojciec ręką swej córki zapłaci oszczercę! [276]
- Choćby wszystko wiązało wreszcie nas oboje:
- Ojciec, losu wyroki, własne chęci moje,
- Wolałabym w mym gniewie zgwałcić tysiąc razy
- Pragnienia własne, losów i ojca rozkazy,
- I wolałabym zginąć, niż złączyć swe życie
- Z tym, co w sposób tak podły chciał zdobyć mnie skrycie.
- Precz stąd; gdyby płci mojej gwałtowność przystała,
- Ujrzałbyś, jakim gniewem dusza moja pała,
- I wziąłbyś słuszną cenę bezczelności swojej.
- WALERY:
- Przepadło, już jej w gniewie nic nie uspokoi.
- MASKARYL:
- Pozwól mi pan z nią mówić. Ech, pani łaskawa,
- Pocóż teraz w chowanki cała ta zabawa?
- Cóż pani tem zamierza? Jakiż humor dziki
- Wbrew własnym chęciom każe stroić te wybryki?
- Gdyby choć ojciec pani był nieubłagany,
- Rozumiem; lecz on gotów zmienić swoje plany,
- I sam rzekł nam, iż, całą rzecz wyznając szczerze,
- Wszystko możesz od niego uzyskać w tej mierze.
- Czujesz pani, to prawda, zawstydzenia trochę,
- By sama zwierzać ojcu sprawki nieco płoche!
- Lecz twą zbytnią powolność dla miłosnych chęci
- Z ojca zgodą ten związek najłacniej uświęci;
- I, choć jego pochwała pewnie cię nie czeka,
- Zawszeć to błąd mniej ciężki, niż zabić człowieka.
- Ciało ludzkie jest słabe niekiedy; to pewna
- Że i panna z kamienia nie jest, ani z drewna;
- Nie ty pierwsza znalazłaś się pono w tej matni,
- I nie tobie, jak sądzę, przyszło to ostatniej.
- ŁUCJA:
- Jakto, ojcze! ty słuchasz tej bewstydnej mowy
- I ni słowem nie skarcisz czelności takowej?
- ALBERT:
- Cóż mam powiedzieć, dziecko? Trudno niespodzianiej
- Być zaskoczonym komuś. [277]
- MASKARYL: Przysięgam ci, pani,
- Żeś powinna otwarcie wyznać sprawę całą.
- ŁUCJA:
- I cóż mi każesz wyznać?
- MASKARYL: Co? To, co się stało
- Między tobą a panem mym: to dobre żarty!
- ŁUCJA: I cóż się stało zatem, hultaju wytarty,
- Między mną a twym panem?
- MASKARYL: Już ja się założę,
- Że pani chyba lepiej o tem wiedzieć może,
- I że ta noc zbyt słodką była dla niej, aby
- Ślad w jej pamięci miała zostawić tak słaby.
- ŁUCJA:
- Czas skończyć już, mój ojcze, z tym frantem zuchwałym!
Uderza go w twarz i wychodzi.
SCENA DZIESIĄTA. WALERY, MASKARYL, ALBERT.
- MASKARYL:
- Oj, zdaje mi się, że ja po gębie dostałem.
- ALBERT:
- Tak, łotrze, zdrajco; ręka jej na twojej twarzy
- Kreśli słuszny rachunek tej niecnej potwarzy.
- MASKARYL:
- Mimo to, niech mnie djabeł za moją robotę
- Porwie, jeżelim zełgał cokolwiek na jotę!
- ALBERT: Mimo to, niechaj uszy mi oba obetną,
- Jeśli mi nie zapłacisz za napaść tak szpetną!
- MASKARYL.:
- Czy chcesz dwóch świadków, którzy rzecz potwierdzą moją?
- ALBERT:
- Czy chcesz dwóch ludzi, którzy plecy ci wyłoją?
- MASKARYL:
- Ich słowo zdoła chyba pozyskać mi wiarę. [278]
- ALBERT:
- Ich dłoń zastąpi dzielnie me ramię zbyt stare.
- MASKARYL:
- Wierzaj mi pan, że Łucja przez wstyd tylko kręci.
- ALBERT:
- Wierz mi, że nie pomogą ci niebiescy święci.
- MASKARYL:
- Wszak znany panu Ormin, notarjusz dość wzięty?
- ALBERT:
- A kat, Drabinka, znany ci, łotrze przeklęty?
- MASKARYL:
- I Szymon, krawiec, sławny ze zdatności swojej?
- ALBERT: I nowa szubienica, co na placu stoi?
- MASKARYL:
- Zobaczysz, że poświadczą, com rzekł prawdy głosem.
- ALBERT:
- Zobaczysz, że wnet zrobią koniec z twoim losem.
- MASKARYL:
- Oni świadkami byli, stwierdzą to przed prawem.
- ALBERT:
- Oni wszystkie szelmostwa twe pomszczą niebawem.
- MASKARYL: Te oczy oglądały zamianę pierścionka.
- ALBERT:
- A te ujrzą, jak będziesz dyndał u postronka.
- MASKARYL:
- Jako znak, Łucja czarną włożyła zasłonę.
- ALBERT:
- Jako znak, na twem czole to jest nakreślone.
- MASKARYL:
- Cóż za starzec uparty!
- ALBERT: Cóż za łotr bezczelny!
- Ciesz się, że mój sędziwy wiek nie jest dość dzielny,
- By wraz ukarać twoje niecne przedsięwzięcie:
- Ale to nie ucieknie, przyrzekam ci święcie.
[279]SCENA JEDENASTA. WALERY, MASKARYL.
- WALERY:
- I cóż ten piękny sukces, któryś tak niezłomnie...
- MASKARYL:
- Rozumiem, w jakim sensie pan przepija do mnie:
- Wszystko przeciw mnie staje; w którą spojrzę stronę,
- Wszędzie widzę batogi, stryczki najeżone;
- Toteż, aby raz skończyć mą nieszczęsną dolę,
- Sam już ze stromej skały na łeb skoczyć wolę,
- Jeśli niebios tak srogie dziś dla mnie wyroki,
- Pozwolą mi gdzie znaleźć cypel dość wysoki.
- Żegnam więc pana.
- WALERY: Nie waż się ruszyć ni krokiem:
- Jeśli chcesz umrzeć, dobrze, lecz tu pod mem okiem.
- MASKARYL:
- Nie jestem w stanie umrzeć, gdy ktoś się przygląda,
- I opóźnia pan zgon mój, gdy pan tego żąda.
- WALERY:
- Za mną, hultaju, za mną; zobaczysz, nieboże,
- Że twej chętce do żartów wnet koniec położę.
- MASKARYL: O, biedny Maskarylu! ileż tu niedoli!
- I za co? za to, że ktoś drugi poswywoli!
[280]AKT CZWARTY.
SCENA PIERWSZA. ASKANJUSZ, FROZYNA.
- FROZYNA: Przykry w istocie obrót.
- ASKANJUSZ: O, droga Frozyno,
- Jakże dziś los się znęca nad biedną dziewczyną!
- Ta sprawa, gdy raz jawną stała się przed światem,
- Można dać głowę, że się nie zakończy na tem;
- Z Walerym ani z Łucją rzecz nie pójdzie gładko:
- Oboje, zaskoczeni tak dziwną zagadką,
- Skoro zechcą dochodzić tej sztuki zbyt ciemnej,
- Cały mój chytry fortel stanie się daremny.
- Bo wreszcie, czyli Albert wie, jak sprawa ma się,
- Czy też go oszukano również w swoim czasie,
- To pewna, że gdy płeć ma i los, raz zdradzone,
- Skarb, co dziś w jego rękach, zwrócą w inną stronę,
- Powiedz, jakąż mnie cierpieć dłużej ma przyczynę?
- Gdy znikną czuć ojcowskich pobudki jedyne,
- Skończy się jego tkliwość; a wówczas daremnie
- Marzyć, aby swą żonę zechciał uznać we mnie
- Kochanek mój: bo choćby zdradę mi wybaczył,
- Sierotę bez majątku któżby przyjąć raczył?
- FROZYNA: Obawy te rozsądek sam dyktuje zdrowy;
- Lecz nieco po niewczasie przyszły ci do głowy.
- Skądżeś przedtem czerpała swe dziwne złudzenia?
- Wszakci nie trzeba było tu jasnowidzenia,
- By od początku zgadnąć, że, przy tym fortelu,
- Wszędzie łacniej zajść możesz, niż do swego celu.
- Co do mnie, odkąd tylko rzecz poznałam całą,
- Wiedziałam, że się musi stać to, co się stało. [281]
- ASKANJUSZ:
- Cóż więc czynić? Zbyt wielkie już męczarnie znoszę;
- Postaw się na mem miejscu i poradź co, proszę.
- FROZYNA:
- Stawiam się na twem miejscu; twoją rzeczą tedy
- Radzić mi, jak wyplątać się z tej całej biedy.
- Teraz ja jestem tobą a ty mną; a zatem,
- Mów, Frozyno, jak ukryć tę sprawkę przed światem,
- Jaki ratunek znaleźć? powiedzże, kochana!
- ASKANJUSZ:
- Na szyderstwo, w istocie, źle chwila obrana;
- Widać nieszczęście moje wzrusza cię zbyt mało,
- Jeśli jeszcze ochoty do żartów ci stało.
- FROZYNA:
- Nie, twojemu nieszczęściu współczuję najszczerzej,
- I zrobiłabym wszystko, co w mej mocy leży;
- Lecz cóż ja mogę tutaj? gdy tak sprawa stoi,
- Nie widzę, jak ją zwrócić wedle chęci twojej.
- ASKANJUSZ:
- Gdy więc niema ratunku, śmierć chyba jedynie...
- FROZYNA:
- Na to masz dosyć czasu o każdej godzinie.
- Śmierć jest lekarstwem, które zawsze jest pod bokiem,
- Toteż, lepiej nie spieszyć się z takim wyrokiem.
- ASKANJUSZ:
- Nie, nie, Frozyno, jeśli z tej straszliwej toni
- Twoja życzliwa pomoc dziś mnie nie obroni,
- Poddaję się, i losom złowrogim uległa...
- FROZYNA:
- Wiesz, co mi przyszło na myśl? trzeba, bym pobiegła
- Do... Lecz Erast tu idzie; nie czas na zabawę,
- Możem zatem po drodze omówić tę sprawę:
- Oddalmy się.
[282]SCENA DRUGA. ERAST, KASPER.
- ERAST: Więc znowu czyniono ci wstręty?
- KASPER:
- Ha, nigdy poseł nie był mniej dobrze przyjęty:
- Ledwiem oznajmił pannie dobranemi słowy,
- Iż pan mój śmie ją prosić o chwilę rozmowy,
- Kiedy mi wraz odrzekła, strasznie nadąsana:
- „Powiedz, że sobie robię tyle z twego pana
- Co z ciebie“; i, po takiem wyznaniu dość miłem,
- Odwróciła się do mnie, z przeproszeniem, tyłem.
- Toż samo i Marysia, nasrożywszy gały,
- Krzyknęła mi: „Umykaj, lalo, pókiś cały“,
- I poszła za swą panią; tak zatem niebiosy
- Panu i mnie zsyłają zbyt podobne losy.
- ERAST:
- Ha, niewdzięczna! przyjmować z pychą tak wyniosłą
- Powrót serca, co słusznym gniewem się uniosło!
- Jakto! więc pierwszy poryw mej wiary zburzonej,
- Choćby mylny, w jej oczach nie znajdzie obrony?
- Wobec tylu pozorów, w ów dzień tak złowrogi,
- Mogłoż zmilczeć me serce w boleści zbyt srogiej?
- Czyż ktokolwiek postąpiłby tutaj inaczej,
- I zuchwałość oszczerstwa czyż mnie nie tłómaczy?
- Czym w uznaniu swej winy zbyt był opieszałym?
- Wszak żadnych przysiąg, zaklęć od niej nie żądałem,
- I, gdy jeszcze nikt nie wie co ma sądzić o tem,
- Już me serce przed uczuć swych wiernych przedmiotem
- Korzy się; a zaś ona, mimo to, ma za nic
- Ten jawny dowod mojej miłości bez granic.
- Miast uśmierzyć mą troskę i, świadectwem swojem,
- Zdeptać potwarz, co zdjęła mnie tym niepokojem,
- Niewdzięczna, męki mojej uśmierzyć się wzbrania,
- I odtrąca me prośby, me listy, wezwania! [283]
- Zaprawdę, miłość taka niewiele jest warta,
- Co w zawziętości umie być równie uparta;
- Ten gniew, co czucia depce tak łatwo najświętsze,
- Nazbyt jasno odsłania mi jej serca wnętrze!
- Ha, wiem już, ile warto cenić te zapały,
- Które w jej duszy kaprys snać zrodził niestały.
- Nie, ja sam już nie pragnę nieść miłości mojej
- Sercu, co tak niewiele o nią pono stoi;
- Owszem, skoro jej na mnie zależy zbyt mało,
- I ja dbać o to nie chcę więcej niż przystało.
- KASPER: I ja toż samo: rzućmy więc milutką parę,
- I policzmy tę miłość między grzeszki stare.
- Trza nauczyć rozumu te dzierlatki płoche,
- I pokazać, że człowiek ma tężyzny trochę.
- Kto znosi takie fochy, ten zasłużył na nie:
- O, inaczejby z nami gadały te panie,
- Gdybyśmy się umieli cenić nieco więcej.
- Samiśmy temu winni, do kroćset tysięcy!
- Niech zginę, jeśliby nam, bez grymasów cienia,
- Nie skakały na szyję aż do uprzykrzenia,
- Gdyby nie te honory, które, dla swej klęski,
- Tym srokom, w naszych czasach, ród oddaje męski.
- ERAST:
- Nic mnie tak jak nieczułość nie razi w kobiecie;
- Toż, aby jej odpłacić w tej samej monecie,
- Natychmiast w sercu swojem wzniecę płomień nowy.
- KASPER:
- Ja zaś chcę wszystkie baby wybić sobie z głowy.
- Nie chcę już słyszeć o nich i mniemam, bez zdrady,
- Że i panby najlepiej poszedł w moje ślady.
- Bo widzi pan, kobieta, wedle mego zdania,
- To jest takie zwierzątko, trudne do poznania,
- W którem natura chętnie ku złemu się bierze;
- I tak jak, panie, zwierzę jest to zawsze zwierzę,
- I zwierzęciem zostanie, choćby żywot jego
- Trwał bogdaj sto tysięcy lat, tak, względem tego, [284]
- Kobieta jest kobietą, i zawsze i wszędzie
- Będzie tylko kobietą, póki świat trwać będzie,
- Stąd mówi pewien Greczyn mądry, że jej głowa
- Jest niby piasek sypki, i, zważ pan me słowa,
- Z których się inne wszystko jasno wyprowadza:
- Tak, jak głowie przypadła nad tem ciałem władza,
- I ciało bez tej władzy równe jest bydlęciu,
- Tak znowu, gdy ten władca w całem przedsięwzięciu
- Nie zgadza się znów z głową, i to co do joty,
- Widzimy, że przychodzą przeróżne kłopoty;
- Część bydlęca naówczas chce ogarnąć władzą
- Nad częścią rozumową i obie się wadzą:
- Ta chce w prawo, ta w lewo; jedna rada mięcej,
- Druga twardziej; to nieszczęść sprowadza najwięcej.
- Stąd wynika, że każda, niewiasta czy dziewka,
- Ma głowę, jak na dachu taka chorągiewka,
- Co z lada pierwszym wiatrem kręcić się gotowa:
- Co kum Arystoteles też orzekł w te słowa,
- Że podobna do morza jest: toż mówią w świecie,
- Żeby morskiej nie ufać fali i kobiecie.
- Otóż, przez porównanie (bowiem porównanie
- Wielce, panie, ułatwia nam wszelkie poznanie,
- I mawiamy, my, ludzie uczeni głęboko,
- Że porównanie niby jest myśli opoką),
- Przez porównanie zatem (niechże pan posłucha),
- Jak się widzi na morzu, gdy wiatr tęgi dmucha,
- I kroi się na burzę, wówczas zbiera fala,
- I jedna się na drugą jak umie przewala,
- Wówczas okręt, zbłąkany w tej straszliwej biédzie,
- To zapada w piwnice, to znów pod strych idzie:
- Tak znów, skoro kobieta ma głowę upartą,
- Wówczas żywiołów burzę widzimy zażartą,
- Która się uwidocznia przez pewne... wyzwiska,
- Niby jak... wiatr, gdy... fale... niby... gdzieś tam... ciska
- W... pewien sposób i ręka sternika osłabła...
- Wówczas... Słowem, kobiety wszystkie są do djabła. [285]
- ERAST:
- Mądrze to wywiedzione.
- KASPER: Dosyć, Bogu chwała,
- Ale idzie tu panna, a z nią i ta mała.
- Niechże się pan choć trzyma.
- ERAST: Uśmierz swą obawę.
- KASPER:
- Lękam się, że pan gotów jeszcze pokpić sprawę.
SCENA TRZECIA. ERAST, ŁUCJA, MARYSIA, KASPER.
- MARYSIA:
- Znów tu idzie; niech pani przynajmniej nie zmięknie.
- ŁUCJA:
- Czemuż o mej stałości mniemasz tak niepięknie?
- MARYSIA:
- Zbliża się.
- ERAST: Nie, nie, pani; nie sądź, że przychodzę
- Mówić o swych uczuciach, zdeptanych tak srodze.
- Skończone; chcę wyleczyć się: już zrozumiałem,
- Jaka część w sercu twojem była mym udziałem.
- Ten twój gniew tak wytrwały za cień przewinienia
- Świadczy, żem tam zbyt wiele nie miał do stracenia;
- Chcę więc dowieść, iż wzdardy gdy chcesz walczyć bronią
- I mnie nietrudno będzie postarać się o nią.
- Przyznaję, iż me oczy podziwiały w tobie
- Czar, w żadnej innej dotąd nieznany osobie,
- I serce me, twych uczuć szczęściem upojone,
- Za nicby miało przy niem królewską koronę;
- Tak; temu, com czuł dla cię, nic zrównać nie zdoła;
- Żyłem w tobie jedynie, i powiem ci zgoła,
- Że, choć zraniony w serce, i tak jeszcze może,
- Niełatwo czucia moje dla ciebie umorzę;
- Lękam się, iż, pomimo całe me staranie, [286]
- Dusza ma długo będzie broczyć po tej ranie,
- I od więzów, co były jej szczęściem, choć wolna,
- Nic w tem życiu pokochać nie będzie już zdolna.
- Lecz mniejsza; skoro, pomna tylko swej urazy,
- Depcesz serce, co wraca do cię tyle razy,
- Ostatni raz z pewnością wiodą mnie w tę stronę
- Chęci moje, okrutnie przez panią wzgardzone.
- ŁUCJA:
- Gdybyś znów moich chęci chciał słuchać rozkazu,
- Oszczędziłbyś i tego ostatniego razu.
- ERAST:
- Spełnią się twe życzenia, nie można łaskawsze:
- Zrywam z tobą, niewdzięczna, zrywam już na zawsze,
- Skoro chcesz tego: wprzódziej niech życie postradam,
- Niźli bodaj raz jeszcze do ciebie zagadam!
- ŁUCJA:
- Bardzo się z tego cieszę.
- ERAST: Nie lękaj się, pani
- Abym miał złamać słowo; gdybym nawet dla niej
- Uczuć w sercu nie zdołał stłumić najzupełniej,
- Bądź pewna, iż przenigdy wstyd ten się nie spełni,
- Bym miał do stóp twych wrócić.
- ŁUCJA: Trud byłby daremny.
- ERAST:
- Nimbym, po tem co zaszło, w słabości nikczemnej
- Miał dbać o twoją łaskę, albo błagać o nią,
- Raczejbym pierś mą stokroć własną przeszył dłonią.
- ŁUCJA:
- Nie mówmy więc już o tem.
- ERAST: Tak, nie mówmy o tem;
- I, aby raz na zawsze skończyć z tym przedmiotem,
- By ci dowieść, niewdzięczna, niezbicie, niezłomnie,
- Że nic ci już nie wolno spodziewać się po mnie,
- Precz ze wszystkiem, co w mojej utrwala pamięci
- Obraz, który dziś zatrzeć przysiągłem najświęciej.
- Oto twój portret, pani; jaśnieją w nim blaski [287]
- Stu powabów, zesłanych na cię z niebios łaski;
- Lecz, że sto równych przywar pod niemi się skrywa,
- Weź go: niech mnie ta maska nie zwodzi fałszywa.
- KASPER: O!
- ŁUCJA: I ja chętnie swoje wspomnienia przemażę;
- Oto djament, od pana otrzymany w darze.
- MARYSIA: Wybornie.
- ERAST: Bransoleta, dana na pamiątkę.
- ŁUCJA: Odbierz również tę swoją z agatu pieczątkę.
- ERAST czyta:
- „Miłość Erasta, dla Łucji tak stała,
- „Odgadnąć jej uczucia radaby niezmiernie:
- „Łucja, jeżeli równym płomieniem nie pała,
- „Cieszy się, że ją Erast miłuje tak wiernie.
- „Łucja“.
- Przyjmować tak życzliwie me tkliwe zamiary!
- Był to fałsz, co jedynie takiej godzien kary.
Drze list.
- ŁUCJA czyta:
„Nie wiem, czy czucia obudzę łaskawsze „I jaki wyrok mnie spotka: „Lecz to wiem, piękności słodka, „Żem cię, o pani, pokochał na zawsze. „Erast“.
- Te słowa przysięgały mi wiarę bez granic!
- I słowa i przysięgę sam dzisiaj masz za nic. Drze list.
- KASPER: Jedź pan.
- ERAST wyjmując inny list:
- I ten od pani: takąż pójdzie drogą.
- MARYSIA do Łucji:
- Ostro.
- ŁUCJA drąc inny list:
- Jakież te świstki dziś wartość mieć mogą?...
- KASPER do Erasta:
- Niechże pan nie osłabnie.
- MARYSIA do Łucji.: Niech się panna trzyma. [288]
- ŁUCJA:
- No, wszystko!
- ERAST: Chwała Bogu, nic już więcej niema!
- Niech zginę, jeśli słowo złamać się odważę!
- ŁUCJA:
- Jeśli w mojem nie wytrwam, niech mnie niebo skarze.
- ERAST:
- Zegnam więc panią.
- ŁUCJA: Żegnam.
- MARYSIA do Łucji: To się pani chwali.
- KASPER do Erasta:
- Myśmy górą.
- MARYRIAMARYSIA do Łucji: Niech pani teraz się oddali.
- KASPER do Erasta:
- Po tem zwycięstwie lepiej trzymać się zdaleka.
- MARYSIA do Łucji:
- Czegóż panna chce jeszcze?
- KASPER do Erasta: I na cóż pan czeka?
- ERAST:
- O, Łucjo, Łucjo, ciężkim to żalem przypłacisz,
- Gdy serce tak oddane niebacznie utracisz.
- ŁUCJA: O, Eraście, Eraście, trudno mi to będzie,
- Bo ten towar bez starań znaleźć mogę wszędzie.
- ERAST:
- Nie, nie; gdzie chcesz go szukaj; niema w świecie całym
- Serca, coby dla ciebie biło z tym zapałem.
- Nie mówię tego wcale, abym pragnął jeszcze
- Wzruszyć panią; tak złudnych nadziei nie pieszczę,
- Całej tkliwości mojej snać było za mało:
- Chciałaś zerwać, więc dobrze; zatem, już się stało;
- Lecz nie wierzę, byś, mimo zaklęcia najświętsze,
- Znalazła kiedy czucia od moich gorętsze.
- ŁUCJA: Kto kocha, zgoła nie tak ten poczyna sobie,
- I lepsze ma mniemanie o drogiej osobie.
- ERAST: Kto kocha, ten, rozsądku straciwszy hamulec,
- W zazdrości swej pozorom łatwo może ulec; [289]
- Lecz kto kocha nawzajem, pewniutkiem jest zato,
- Że mniej łatwo się godzi z miłości utratą.
- ŁUCJA:
- Sama zazdrość nie umie być tyle zuchwałą.
- ERAST: Szczera miłość wybacza urazę tak małą.
- ŁUCJA:
- Nie, Eraście, w prawdziwość twych uczuć nie wierzę.
- ERAST:
- Nie, Łucjo, ty mnie nigdy nie kochałaś szczerze.
- ŁUCJA:
- Nie sądzę, by pan o to troszczył się zbyt wiele.
- I lepiejby mi było, tak mogę rzec śmiele,
- Gdybym... Lecz dłużej o tem rozmawiać zbytecznie:
- Co myślę, tajemnicą niech zostanie wiecznie.
- ERAST: Dlaczego?
- ŁUCJA: No, dlatego, że zrywamy z sobą;
- Więc pocóż cię zaprzątać dłużej mą osobą.
- ERAST: Zrywamy?
- ŁUCJA: No, zrywamy; czyż już się nie stało?
- ERAST: Jak widzę, pani cieszy się z tego niemało?
- ŁUCJA:
- Jak i pan.
- ERAST: Jak ja?
- ŁUCJA;: Pewnie: wszakże się nie godzi
- Okazać, że o czyjąś stratę zbyt nam chodzi.
- ERAST:
- Ależ, okrutna, przecież to z własnej twej woli...
- ŁUCJA:
- Ja? wcale; to pan rzeczy popchnął na tę kolej...
- ERAST:
- Ja? Jam myślał, że pani uciechę tem sprawię.
- ŁUCJA: Nie: siebie tylko miałeś na oku w tej sprawię.
- ERAST:
- Jednak, gdyby me serce znowu z dawną siłą,
- Choć zranione, za więzy swemi zatęskniło? [290]
- ŁUCJA:
- Nie, nie, nie czyń pan tego: zbyt uległa jestem,
- Mógłbyś się łatwo spotkać z zbyt słabym protestem.
- ERAST:
- Nie, łaska, co me błędy zatrze w twej pamięci,
- Choć rychła, powolniejszą będzie od mych chęci;
- Nie chciej jej skąpić, pani: serc naszych zapały
- Mają snać trwać na wieki, gdy tyle przetrwały.
- Błagam więc panią, powiedz: z win moich ogromu
- Czym rozgrzeszon?
- ŁUCJA: Ach... możesz odwieść mnie do domu..
SCENA CZWARTA. MARYSIA, KASPER.
- MARYSIA:
- Cóż za miękość niegodna!
- KASPER: O niecna słabości!
- MARYSIA:
- Rumienię się ze wstydu.
- KASPER: Wściekam się ze złości.
- Nie sądź, że ja się bronić będę równie słabo.
- MARYSIA:
- Nie myśl, że tu jest sprawa z ślamazarną babą.
- KASPER:
- Chodźno, chodź, a zobaczym co panienka wskóra.
- MARYSIA: Niechaj się jegomości tylko nie ubzdura,
- Że to sprawa z tą gąską, moją panią. Proszę!
- Byłoby po czem płakać! straszne mi rozkosze!
- Ja miałabym się czulić do twej gęby głupiej?
- Gonić za tobą może? Niech cię inna kupi,
- Co cię nie zna, grubasie!
- KASPER: Z tej zaczynasz beczki?
- Proszę, proszę, zabieraj te swoje wstążeczki,
- Swoje kokardki: zaszczyt to dla nich zbyt wielki,
- By miały dłużej dyndać u mej kamizelki. [291]
- MARYSIA:
- Byś się i ty przekonał, coś mi wart jest cały,
- Oto paryzkich szpilek setka: dar wspaniały,
- Któryś mi wczoraj wręczył z miną tak nadętą!
- KASPER:
- Masz, weź jeszcze ten nożyk; noś go w samo święto:
- Kosztował cię sześć groszy: prezent godny księżnej.
- MARYSIA:
- Oto nożyczki, przy nich łańcuszek mosiężny.
- KASPER:
- Kawał sera z przedwczoraj: nielada mi łupy;
- Masz. Chciałbym ci móc oddać i ten talerz zupy,
- Któryś mi dała kiedyś. Nic, nic nie zatrzymam.
- MARYSIA:
- Szkoda, że tutaj listów twych przy sobie nie mam,
- Ale wszyściutkie w ogień pójdą w tejże dobie.
- KASPER:
- A z twemi gryzmołami, jak myślisz, co zrobię?
- MARYSIA: Pamiętaj: nie pomogą już żadne błagania.
- KASPER: By przeciąć sobie wszelką drogę pojednania,
- Złammy tę słomkę: słomka na dwoje skruszona
- Oznacza, między szlachtą, że rzecz już skończona.
- Nie róbno słodkich oczu: wściekam się ze złości.
- MARYSIA:
- Nie zerkaj na mnie: nie chcę już twoich czułości.
- KASPER:
- Przełam: w ten sposób wszelką już zniszczym nadzieję.
- Przełam. Śmiejesz się, głupia?
- MARYSIA: Tak, z ciebie się śmieję.
- KASPER:
- Do djabła te chichoty! już ma wściekłość cała
- Ostygła. Jakże myślisz, zrywamy, ty mała,
- Czy nie?
- MARYSIA: Gadaj.
- KASPER: Ty gadaj.
- MARYSIA: Nie, ty gadaj lepiej. [292]
- KASPER:
- Więc cóż? czy się twój Kaspruś od ciebie odczepi,
- Czy nie?
- MARYSIA: Jak się podoba.
- KASPER: Jakże więc z tą złością?
- Mów.
- MARYSIA: Nie powiem.
- KASPER: I ja nie.
- MARYSIA: I ja nie, zpewnością.
- KASPER:
- Ech, dość długo błazeństwa stroim już oboje:
- Dawaj łapę, przebaczam.
- MARYSIA: Wróć więc w łaski moje.
- KASPER:
- Mój Boże! jakże przylgnął człek do tego pysia!
- MARYSIA: Jak za swoim Kasperkiem szaleje Marysia!
[293]AKT PIĄTY.
SCENA PIERWSZA. MASKARYL sam.
- „Skoro wieczorna cisza zalegnie w tym domu,
- Chcę do Łucji mieszkania wtargnąć pokryjomu:
- Idź spiesznie, przygotować w jaknajkrótszej porze
- Broń, latarkę i wszystko co się przydać może“,
- Tak rzekł, a mnie jakgdyby zadźwięczało w uchu:
- „Idź po stryczek, na którym masz zadyndać, zuchu“.
- Chodźże tutaj, mój panie (w pierwszej chwili bowiem
- Takem zdębiał, że z tego zdumienia, wprost powiem,
- Gęba mi się zrobiła jak zamurowana;
- Lecz teraz chcę przemówić i poskromić pana:
- Niechże się pan więc broni i mówmy roztropnie.)
- Zatem, dziś w nocy, mówi pan, że tego dopnie,
- By widzieć Łucję? „Tak jest“. O cóż panu chodzi?
- „O to, w czem kochankowi wahać się nie godzi“.
- Godzi się to człekowi, co ma rozum krótki,
- Nadstawiać swoją skórę na tak przykre skutki.
- „Lecz wszak wiesz, jaka boleść duszę moją rani:
- Łucja jest zagniewana“. Tem gorzej więc dla niej.
- „Lecz miłość żąda, abym ubłagał ją przecie“.
- Miłość jest bardzo głupia i nie wie co plecie:
- Potrafiż miłość trzymać skórę naszą zdala
- Od zemsty ojca, brata, gniewnego rywala?
- „Czyż myślisz, iż zapragną nas ścigać w tej matni?“
- Tak, jestem tego pewien, zwłaszcza ten ostatni.
- „Nie, Maskarylku, wszystko pójdzie jak najlepiej,
- Będziemy uzbrojeni: gdy nas kto zaczepi,
- Weźmiem się za łby“. Właśnie; do takiej roboty [294]
- Pański służący niema najmniejszej ochoty:
- Ja, bić się! Czym ja Roland jaki, dobry Boże,
- Czy Ferragus? Ja tam się byle czem nie trwożę,
- Ale, kiedy pomyślę, ja, co lubię życie,
- Że dwa cale żelaztwa, w bok wepchnięte skrycie,
- Wystarczą już, by człeka ulokować w trumnie,
- Myślę, że niema czego nosić się tak dumnie.
- „Wszak możesz włożyć pancerz“. Tem ci gorzej, panie,
- Tem trudniejszem mi będzie wszelakie zmykanie;
- A potem, niema zbroi tak szczelnej, przez którą
- Szpadkaby wejść nie mogła jaką małą dziurą.
- „Ale też z ciebie tchórza jest okaz wspaniały!“
- Niech będzie, byle brzuch mój zawsze został cały.
- Przy stole licz pan na mnie jak na cztery tuzy,
- Lecz nie licz na mnie wcale, gdy chodzi o guzy.
- Jeśli tamten świat jakie ma wdzięki dla pana,
- Dla mnie żyć na tym słodycz jest nieopisana;
- Na śmierć ani na kije nie mam żadnej chętki,
- Idź więc pan sam kark kręcić, kiedyś taki prędki.
SCENA DRUGA. WALERY, MASKARYL.
- WALERY:
- Nigdy jeszcze dzień nie wlókł się tak opieszale:
- Słońce zda się na niebie nie posuwać wcale;
- I do krańca, przy którym światło jego gaśnie,
- Taki mu jeszcze kawał drogi został właśnie,
- Że, aby doń dotarło, tracę już nadzieję.
- Nie, ja z tego czekania chyba oszaleję!
- MASKARYL:
- I poto cały pośpiech, aby, gdy raz przecie
- Ściemni się, w mrokach nocnych oberwać po grzbiecie!
- Wszakże już chyba Łucja w sposób dość niegrzeczny...
- WALERY:
- Daj pokój, proszę, wszelkiej perswazji zbytecznej. [295]
- Choćbym miał po sto razy narazić mą szyję,
- Nie mogę trwać w udręce w której teraz żyję;
- Przebłagam ją, lub los mój niechaj się wypełni.
- Stało się.
- MASKARYL: Te uczucia chwalę w całej pełni;
- Lecz w tem sęk, że wszak trzeba wkraść się w jej pokoje
- Pocichu?
- WALERY: Nie inaczej.
- MASKARYL: Zatem, ja się boję
- Przeszkodzić.
- WALERY: Jakto?
- MASKARYL: Kaszel dręczy mnie uparty
- I boję się nim zdradzić w czasie mojej warty.
- Raz po raz... Kaszle: Sam pan widzi, jak wstrzymać się silę.
- WALERY:
- Weź kawałek lukrecji: przejdzie ci za chwilę.
- MASKARYL:
- Nie sądzę, dobry panie, by to mogło minąć;
- Więc, choć marzeniem mojem z tobą żyć lub zginąć,
- Byłbym niepocieszony, jeśliby z takowej
- Przyczyny panu memu bodaj włos spadł z głowy.
SCENA TRZECIA. WALERY, RĘBAJŁO, MASKARYL.
- RĘBAJŁO:
- Panie, z najpewniejszego źródła właśnie słyszę,
- Ze Erast przeciw tobie strasznym gniewem dysze,
- Albert zaś się gotuje, w niepomiernej złości,
- Twemu Maskarylowi pogruchotać kości.
- MASKARYL:
- Mnie? W czemżem ja tu winien? Cóżem ja, za katy,
- Zrobił, aby mi łamać biedne moje gnaty?
- Czyliż ja stróżem jestem, powiedzmy to wreszcie,
- Dziewictwa wszystkich panien w naszem zacnem mieście? [296]
- Mamże nad pokusami ich jakową władzę?
- I, gdy one chcą gwałtem, cóż ja tu poradzę?
- WALERY:
- Ech! nie tacy są straszni, jakby się zdawało!
- I, chociażby wysilił swą odwagę całą,
- Erast tak łatwo rady nie da sobie z nami.
- RĘBAJŁO: Możeby moje ramię zdało się czasami:
- Wiesz pan, że lubię pomóc bliźniemu w potrzebie.
- WALERY:
- Dzięki; mam zwyczaj liczyć w tych sprawach na siebie.
- RĘBAJŁO:
- Mam także dwóch przyjaciół, ludzi dobrej woli,
- Pewnych, i z których każdy, jeśli pan pozwoli,
- Choćby i z całym światem stanie do rozprawy.
- MASKARYL:
- Zgódźże się pan, a prędko.
- WALERY do Rębajły: Nazbyt pan łaskawy.
- RĘBAJŁO:
- Mały Gil też był chłopak do tych rzeczy gładki,
- Gdyby nie los, co wydarł go z naszej gromadki.
- Cóż to za szkoda, panie! Cóż za druh wspaniały!
- Wiesz pan, w jakie przed sądem dostał się opały:
- Zmarł jak Cezar: oprawca, co go łamał kołem,
- Przed hartem jego duszy sam uderzył czołem.
- WALERY:
- Wierzę, panie Rębajło, że człowiek tej miary
- Wart jest żalu. Lecz, co do pańskiej znów ofiary,
- To zbyteczne.
- RĘBAJŁO: Nalegać próżno się nie silę;
- Lecz wiedz, że cię szukają i że, lada chwilę...
- WALERY:
- Ja zaś, by dowieść że mnie to wzrusza zbyt mało,
- Chcę go, jeśli mnie szuka, spotkać jak przystało;
- I mam zamiar po mieście, w tym czasie goracym,
- Przechadzać się sam jeden tylko z mym służącym.
[297]SCENA CZWARTA. MASKARYL, WALERY.
- MASKARYL:
- Dla Boga! To szaleństwo! Nie kuśże pan licha,
- Widzi pan przecie, ile biedy na nas czyha,
- Jak, z wszech stron...
- WALERY: Cóż wzrok wlepiasz w przerażeniu srogiem?
- MASKARYL:
- Dziwnie mi zapachniało z tej strony batogiem.
- Proszę, jeśli me słowo dla pana coś warte,
- Porzućmy, dobry panie, to miejsce otwarte.
- Chodźmy się zamknąć lepiej.
- WALERY: Zamknąć się hultaju!
- Ten sposób godny tchórzów nie jest w mym zwyczaju;
- Dalej, za mną, bez gadań; powtarzam ci krótko...
- MASKARYL:
- Panie, mój dobry panie, żyć jest tak słodziutko!
- Raz się tylko umiera i na czas tak długi!
- WALERY:
- Zatłukę cię, gdy ozwiesz się z tem po raz drugi.
- Ha, Askaniusz: zostawmy go; ujrzym w potrzebie,
- Po czyjej stronie on się opowie sam z siebie.
- Tymczasem, chodź do domu: musim doskonale
- Uzbroić się obadwaj.
- MASKARYL: Nie spieszno mi wcale.
- Do djabła te romanse, do djabła dziewczęta:
- Taka wprzód posmakuje, a potem znów święta!
SCENA PIĄTA. ASKANJUSZ, FROZYNA.
- ASKANJUSZ:
- Więc to prawda, Frozyno? nie śnięż ja na jawie?
- Powtórz jeszcze raz wszystko, co wiesz o tej sprawie. [298]
- FROZYNA:
- Wnet się wszystkiego dowiesz, bądź tylko cierpliwa.
- W zdarzeniach tak szczególnych najczęściej tak bywa:
- Sto razy to powtórzą, aż uprzykrzy ci się.
- Teraz dość, byś wiedziała, że, po tym zapisie,
- Co z urodzeniem chłopca warunki swe wiąże,
- Żona Alberta, zaszła raz ostatni w ciążę,
- Powiła tylko ciebie; ojciec zaś, w sekrecie,
- Pragnąc za każdą cenę mieć płci męskiej dziecię,
- W dom swój przyjął kwieciarki Anastazji chłopca,
- Ty zaś na wychowanie poszłaś jako obca
- Do mej matki. Niebawem, w czas ojca podróży,
- Dziecię zmarło, przeżywszy ledwie rok, nie dłużej.
- Wówczas, strach przed małżonkiem i miłość matczyna
- Sprawiły, że znów nowy podstęp się zaczyna:
- Matka twoja odbiera ciebie pokryjomu,
- Miejsce zmarłego chłopca zajmujesz w tym domu,
- Ojcu zaś, by śmierć ukryć rzekomego syna,
- Powiada się, iż własna zmarła mu dziewczyna.
- Oto i twoich losów tajemnica cała,
- Którą dotąd mniemana twa matka skrywała;
- Podaje swe pobudki: może również inne
- Jeszcze miała potemu, nie całkiem niewinne
- Słowem, że to odkrycie, nad wszelkie marzenia,
- Losy miłości twojej dziś z gruntu odmienia.
- Wobec tych jawnych zeznań, gdy, z innej znów strony,
- Sekret twój, prędzej-później, musiał być zdradzony,
- Wyznałam ojcu, jak się miała sprawa owa;
- List żony mu potwierdził wszystko co do słowa,
- Poczem, zrazu ostrożnie rzecz prowadząc całą,
- Później wszystko na kartę kładąc bardziej śmiało,
- I pragnąc by tajemnic wszelkich pierzchła zmora,
- Udało się nam wciągnąć w sprawę Polidora,
- Całej zagadki rąbek odsłonić z ostrożna,
- Posuwać rzecz stopniowo, tak iż wreszcie można
- Było, wspólnej korzyści kładąc mu dowody, [299]
- Sprowadzić umysł jego do szczęśliwej zgody.
- Teraz sam pragnie jeno, z twym rodzicem w parze,
- Ciebie wraz z twym kochankiem powieść przed ołtarze.
- ASKANJUSZ:
- Cóż za radość, Frozyno, jakiż dzień szczęśliwy...
- Ileż zawdzięczam twojej pomocy życzliwej!
- FROZYNA:
- Poczciwiec jest w humorze teraz wyśmienitym,
- I pragnie kosztem syna ubawić się przytem.
SCENA SZÓSTA. ASKANJUSZ, FROZYNA, POLIDOR.
- POLDORPOLIDOR:
- Zbliżno się, moja panno: zwać mi cię tak wolno;
- Wiem kim jesteś i wiem też, do czegoś jest zdolną.
- Dopięłaś sztuczki, w której, w sposób niepowszedni,
- Błyszczy tyle rozumu i dowcip tak przedni,
- Że wszystko ci wybaczam i serdecznie wierzę,
- Iż za to samo syn mój pokocha cię szczerze.
- Wartaś tego: to ja ci powiadam, dziewczyno.
- Otóż i on: zabawę mieć będziem jedyną.
- Spiesz corychlej i dom swój zwołaj tutaj cały.
- ASKANJUSZ:
- Posłuszeństwem chcę zmazać krok ów tak zuchwały.
SCENA SIÓDMA. POLIDOR, WALERY, MASKARYL.
- MASKARYL do Walerego:
- Nieraz niebo nam znaki zsyła niespodziane;
- Śniły mi się tej nocy perły rozsypane
- I jajka zbite: panie, ten sen mnie przeraża.
- WALERY:
- Podły tchórzu!
- POLIDOR: Mój synu, konieczność się zdarza [300]
- Walki, gdzie cała dzielność będzie ci potrzebna,
- Jeśli cię nie ma spotkać porażka haniebna.
- MASKARYL:
- I czyż nikt, proszę pana, czyż nikt się nie ruszy,
- Wstrzymać ludzi, co sobie chcą obcinać uszy!
- Niech będzie, dobrze; ale, jeśli w tej godzinie
- Przyjdzie panu żałobę wdziać po swoim synie,
- Niech pan mnie nie obwinia.
- POLIDOR: Nie; tak rzeczy stoją,
- Iż sam żądam, by spełnił wraz powinność swoją.
- MASKARYL:
- Wyrodny ojcze!
- WALERY do ojca: Męża honoru to zdanie
- Godnem jest, i tem więcej szanuję cię za nie.
- Winnym: przyznaję; byłem przyczyną twej troski
- Czyniąc to, com uczynił, bez wiedzy ojcowskiej;
- Lecz, choć słuszne masz do mnie przyczyny urazy,
- Silniej dziś przemówiły krwi twojej rozkazy,
- I honor twój, co nie chce ani słyszeć o tem,
- By Erast miał być dla mnie postrachu przedmiotem.
- POLIDOR:
- Tak, wiem, że i on żywił przeciw tobie plany;
- Lecz od owego czasu zaszły różne zmiany,
- I dziś w innem spotkaniu, bardziej jeszcze srogiem,
- Będziesz walczył...
- MASKARYL: A gdyby się zgodzić z tym wrogiem?
- WALERY:
- Co, ja, bać się! Przenigdy. I któż to być może?
- POLIDOR:
- Askanjusz.
- WALERY: On?
- POLIDOR: Ma stanąć tu w najkrótszej porze.
- WALERY:
- On, który mi poprzysiągł wspomagać mą sprawę!
- POLIDOR:
- Tak, on cię dziś wyzywa na walną rozprawę, [301]
- I, na nic nie chcąc baczyć, nastaje okrutnie,
- By krwawy pojedynek rozstrzygnął tę kłótnię.
- MASKARYL:
- Dzielny człek: wie, że rycerz prawy się nie trudzi,
- W zwady swoje daremnie mieszać innych ludzi.
- POLIDOR:
- Słowem, czynią cię winnym zniewagi potwarczej.
- Mojem zdaniem, ten powód zupełnie wystarczy;
- Otóż, za wspólną zgodą, rzecz stanęła na tem,
- Że ty masz się potykać tutaj z Łucji bratem,
- I to na oczach wszystkich, bez żadnej odwłoki,
- Tak, jak każą zwyczajów rycerskich wyroki.
- WALERY:
- A cóż Łucja, mój ojcze, czyż jej serce twarde...
- POLIDOR:
- Chce Erasta, dla ciebie ma jedynie wzgardę;
- By dowieść, o oszczerstwo twoje ile stoi,
- Pragnie zawrzeć te związki w przytomności twojej.
- WALERY:
- Ha! słysząc taki bezwstyd, z wściekłości się pienię:
- Czyż już straciła rozum, cześć, honor, sumienie?
SCENA ÓSMA. ALBERT, POLIDOR, ŁUCJA, ERAST, WALERY, MASKARYL.
- ALBERT:
- No i cóż, zapaśnicy? Mój właśnie nadchodzi:
- Czy zebrał wszystkie siły swe w kupę dobrodziej?
- WALERY:
- Tak, gotów jestem, gotów, skoro sami chcecie;
- Jeślim się mógł zawahać, na Boga! toż przecie
- Pobudką była resztka szacunku dla prawa,
- Nie przed mym przeciwnikiem nikczemna obawa.
- Lecz dość już, wszystkie względy w tej chwili mam za nic
- Gniew mój w swem uniesieniu nie zna żadnych granic, [302]
- I dusza ma, na widok tak niecnej obłudy,
- Nim wzgardzi, pomścić krzywdę swą pragnie dziś wprzódy.
Do Łucji:
- Nie iżby miłość moja jeszcze nie wygasła:
- Gniew, zemsta, to w tej chwili me jedyne hasła,
- I, gdy twój bezwstyd hańby okryję rozgłosem,
- Przestanę się już troszczyć serca twego losem.
- Tak, Łucjo, patrząc na to, wstręt mnie tylko bierze!
- Na widok twych postępków oczom ledwo wierzę;
- Nie wiem, jak zdolna jesteś w twarz popatrzeć komu,
- I powinnabyś zginąć na miejscu od sromu.
- ŁUCJA:
- Zraniłyby mnie może twe szalone słowa,
- Gdyby nie pomsta, która już czeka gotowa.
- Oto Askanjusz: sądzę, iż, natarłszy śmiało,
- Wnet zmusi cię, byś zmienił mowę tak zuchwałą,
- I bez wielkiego trudu.
SCENA SCENA DZIEWIĄTA. ALBERT, POLIDOR, ASKANJUSZ, ŁUCJA, ERAST, WALERY, FROZYNA, MARYSIA, KASPER, MASKARYL.
- WALERY: Tego nie dokaże,
- Choćby dwadzieścia ramion stanęło z nim w parze.
- Żal mi, iż musi bronić swej niegodnej siostry,
- Lecz, gdy sobie poczynać chce w sposób tak ostry,
- Wraz mu się stanie zadość; i tobie, mój panie.
- ERAST:
- Chciałem wprzódy na siebie przyjąć to zadanie;
- Lecz, skoro już Askanjusz całą sprawę wiedzie,
- Zostawiam mu, niech sobie sam radzi w tej biedzie.
- WALERY:
- Bardzo mądrze; ostrożność nigdy nie zawadzi,
- Ale... [303]
- ERAST: On się już z tobą upora najgładziej.
- WALERY:
- On?
- POLIDOR:
- Nie bądź zbytnio dufny; nie baczysz w swym gniewie,
- Że to niezwykły chłopak.
- ALBERT: Tak, jeszcze nic nie wie,
- Lecz wkrótce na swej skórze o tem się przekona.
- WALERY:
- Dalej więc! tej dzielności wraz ujrzym znamiona.
- MARYSIA:
- Tak przy wszystkich?
- KASPER: To jakieś obyczaje nowe.
- WALERY:
- Cóż to są, żarty ze mnie? Roztrzaskam tu głowę,
- Któremuś z panów śmieszków. Dalej więc, niech staje.
- ASKANJUSZ:
- Nie, nie, jam nie tak straszny, jak ci się wydaje;
- I, wśród tej całej tyle zawiłej przygody,
- Raczej słabości mojej wraz ujrzysz dowody.
- Niebo mnie obdarzyło sercem nazbyt tkliwem,
- Bym się oparł przed twoim atakiem straszliwym,
- I tobie przeznaczyły łaskawe niebiosy,
- Abyś dziś brata Łucji skończył smutne losy.
- Tak, daremnie me ramię odwagą się zbroi,
- Askanjusz wkrótce zginie tutaj z ręki twojej,
- Lecz chętnie zginąć gotów, jeśli śmierć ta sprawi,
- Aby się losy z tobą obeszły łaskawiej,
- Tę dając ci za żonę, co sama w pokorze
- Uzna, iż twoją dziś już jedynie być może.
- WALERY:
- Nie, chociażby świat cały, wolę raczej nie żyć,
- Niż, po tej niecnej zdradzie...
- ASKANJUSZ: Ach, zechciej mi wierzyć,
- To serce, co przysięgło wieczne śluby tobie,
- Nic ci nie przewiniło w najmniejszym sposobie. [304]
- Że czystym jego płomień i że miłość stałą,
- Ojca twego na świadka wezwać mogę śmiało.
- POLIDOR:
- Tak, mój synu; uspokój się, dość tej zabawki;
- Czas, by się wyjaśniły już te ciemne sprawki.
- Ta, z którą połączyła cię przysiąg wymiana,
- Oto właśnie tu stoi przed tobą przebrana.
- Ważne były przyczyny, by ją, jako dziecko,
- Ukryć pod tą postacią, oczom tak zdradziecką;
- Później miłość do nowej popchnęła ją zdrady,
- Co się stała przyczyną domów obu zwady.
- Nie spoglądaj po wszystkich wzrokiem nieprzytomym:
- To, co ci tu powiadam, jest faktem niezłomnym.
- Ona to, głosem Łucji, lecz własną osobą,
- Wiecznych ślubów zadatki wymieniła z tobą,
- I, tym podstępem wszystkich zmyliwszy na chwilę,
- W dwu rodzinach zasiała niepokojów tyle.
- Lecz dziś, skoro Askanjusz stał się już Dorotą,
- Potrzeba, aby jawnie, za wspólną ochotą,
- Nowy węzeł uświęcił rzecz po wszystkie czasy.
- ALBERT:
- I to właśnie być miały te straszne zapasy,
- Któremi miałeś zmazać krzywdę dobrej sławy,
- A których wszak królewskie nie bronią ustawy.
- POLIDOR:
- Widzę, żeś zaskoczony przygodą tak ciemną;
- Lecz nic nie wskórasz, bronić chciałbyś się daremno.
- WALERY:
- Nie, nie, wzdragać się ani w myśli mi postało;
- I, choć w istocie jestem zdumiony niemało,
- Zachwyca mnie ten fortel i w sercu mem gości
- Razem tyle podziwu, dumy i miłości,
- Iż oczy te tak słodkie...
- ALBERT: Mniemnać się odważę,
- Iż to, co chcesz jej mówić, nie zbyt idzie w parze [305]
- Z tym strojem; chodźmyż inny jej włożyć, a potem
- Możesz się bliżej zająć uczuć swych przedmiotem.
- WALERY:
- Wybacz, Łucjo, że dusza ma, szałem wiedziona...
- ŁUCJA:
- Niema czego wybaczać: rzecz już wyjaśniona.
- ALBERT:
- Chodźmyż, na ceremonje będzie czas i w domu:
- Tam każdy może świadczyć, co zechce i komu.
- ERAST:
- Lecz nie pomnicie, wznosząc radosne hałasy,
- Że jeszcze tu ktoś czeka na krwawe zapasy:
- Myśmy dwaj już szczęśliwi, ale widzi mi się,
- Że teraz trzeba będzie zapytać Marysię,
- Który z dwóch, twój Maskaryl czy też mój Kasperek,
- Wygra sprawę: rycerze, ustawcie się w szereg!
- MASKARYL:
- Dziękuję; nazbyt łaskaw na mnie pan dobrodziej.
- Niech się żeni w spokoju; o to mi nie chodzi:
- Już tam piękna Marysia nie jest taka sroga,
- I zawsze będzie wolna do jej łaski droga.
- MARYSIA:
- Niby że ciebie sobie przybiorę za gaszka?
- Na męża ujdziesz: lepszy czy gorszy, to fraszka;
- Bierze się co jest z brzegu i cudów nie szuka:
- Lecz kawalir, to musi być rarytna sztuka.
- KASPER:
- Słuchaj: skoro małżeństwo nas już sklei święte,
- Wara mi później gachom zastawiać przynętę.
- MASKARYL:
- Myślisz, bracie, dla siebie tylko pojąć żonę?
- KASPER:
- Rozumie się: figielki będą zabronione,
- Albo mnie pozna jeszcze.
- MASKARYL: Ech, mój miły Boże!
- Każdy robi co umie, a żyje jak może; [306]
- I mąż, przed ślubem straszny, w czasie nader krótkim
- Staje się w rękach żony barankiem cichutkim.
- MARYSIA:
- Nie bój się nic, mężusiu, nic ci się nie stanie;
- Marysia tam nie czuła na lada gruchanie.
- Będę ci mówić wszystko.
- MASKARYL: O szelma! Baj baju!
- Z męża mieć powiernika!...
- MARYSIA: Cicho, ty hultaju.
- ALBERT: Po raz ostatni, chodźmyż, moi przyjaciele,
- By w radości obchodzić potrójne wesele.
|
|