<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Śmierć Judasza
Pochodzenie cykl Szatan i Judasz
tom Śmierć Judasza (zbiór)
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1927
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I
NA ŁYSINIE CANONU

Jak już wspomniałem, chmura przykryła gwiazdy. Pod starą karocą było jeszcze mroczniej, niż dokoła, a ponieważ znajdowałam się w cieniu, przeto wartownik nie mógł mnie zobaczyć, aczkolwiek ja go widziałem dokładnie.
Ku wielkiemu zdumieniu ujrzałem, że zwrócone ku mnie okno wozu było otwarte. Jeśli w powozie siedzieli jeńcy, Mogollonowie dopuścili się karygodnej nieostrożności. Może jednak umieszczono ich teraz gdzie indziej i mylił się Winnetou. A może, — hm, to byłoby głupie! — może siedział w wozie drugi wartownik?
Zamierzałem rozmówić się z jeńcami, więc niechętniebym z tego zrezygnował. Ale jakże się do tego zabrać? Mogły zajść dwa wypadki: albo nie było ich wewnątrz, albo siedzieli w towarzystwie Mogollona. Jakże się tu przekonać, który z tych wypadków zachodzi, nie wystawiając się przytem na niebezpieczeństwo? Podniosłem się do połowy, ale przy kołach, tak, że dwa koła dzieliły mnie od wartownika nad wodą, który nie mógł mnie przeto zobaczyć. Zapukałem do drzwi i natychmiast przykucnąłem zpowrotem. Zapukałem tak, że siedzący wewnatrz mogli usłyszeć, ale nie ów strażnik, leżący na trawie. Jeśliby w wozie siedział Mogollon, to na pewnoby wyjrzał oknem. Oczami zwrócony ku niebu, mogłem wyraźnie widzieć - nie ukazywała się niczyja głowa. Zapukałem po raz wtóry; również daremnie. Zapukałem po raz trzeci, poczem dopiero odpowiedziało mi lekkie pukanie w dno karety. Ach, a zatem byli tam! I to bez nadzoru! — Ale zapewne spętani; w przeciwnym razie nie otwieranoby okna. Podniosłem się tedy, oparłem głowę o parapet i zapytałem szeptem:
— Mr. Murphy, czy to pan?
Yes.
— Czy dosyć miejsca z tej strony?
— Tak. Czy chce pan wejść, sir? Na miłość Boską, odrazu pana zdybią!
— Nic podobnego! Wewnątrz jestem o wiele pewniejszy, niż tutaj, u koła. Czy drzwi skrzypią, skoro się je otwiera?
— Nie. Metalowe zawiasy zerwały się gdzieś po drodze i zastąpiono je skórzanemi.
— Dobrze, a więc wsiadam!
Pytania i odpowiedzi padały szybko, jak tego oczywiście wymagała sytuacja. Przyległem w trawie i poprzez przednie i tylne koła zerknąłem ku strażnikowi. Siedział w tem samem miejscu. Wyciągnąłem kamień, wycelowałem dobrze i rzuciłem tak, że padł o wiele kroków za strażnikiem. Indjanin, usłyszawszy szmer, zerwał się i natężył słuch. Wyjąłem drugi kamień i rzuciłem jeszcze dalej. Mogollon dał się oszukać i ruszył w kierunku szmeru, a zatem nie mógł nas widzieć, ani słyszeć. W okamgnieniu podniosłem się, otworzyłem drzwi, wsiadłem i zamknąłem zpowrotem. Nie rozległ się najlżejszy szmer. Omackiem wyczułem z lewej strony oboje jeńców, siedzących przy sobie. Z prawej strony było dosyć miejsca dla mnie. Usiadłem. Ku ponownemu zdumieniu zauważyłem, że i z drugiej strony okno było otwarte.
— Otóż i pan, sir! — szepnął adwokat śpiesznie. — Co za zuchwałość! Ważył się pan — —
— Ciszej! — przerwałem. — Teraz ani słowa! Muszę obserwować strażnika.
Wyjrzawszy oknem, zobaczyłem, jak wracał zaniepokojony. Rozglądał się nieufnie, podszedł do wozu i zapytał:
— Czy oboje biali są tu jeszcze?
Wysławiał się w spaczonym angielskim żargonie.
Yes! — odpowiedzieli oboje naraz.
Sądziłem, że to mu wystarczy, wszelako myliłem się, gdyż dodał teraz w swoim żargonie hiszpańsko-indjańskim:
— Słyszałem szmer. Czy więzy są na miejscu? Zbadam je.
Postawił nogę na stopniu powozu, sięgnął ręką przez okno i dotknął śpiewaczki. Przekonawszy się, że jej pęta nie są naruszone, zszedł ze stopnia i podążył ku drugiemu oknu.
Co rychlej odsunąłem się, jak mogłem najdalej. Ukazał się przy drugim oknie, sięgnął i zbadał więzy prawnika. Poczem znikł z niepojętym pomrukiem. Przez okno zobaczyłem, jak usiadł zpowrotem na swojem dawnem miejscu.
— Teraz możemy mówić — rzekłem. — Lecz strzeżcie się wymawiać głośno „s“, czy inne świszczące dźwięki. Strażnik się uspokoił.
— Mój Boże, w jakiemże byłeś pan niebezpieczeństwie! Przecież wystarczyło tylko sięgnąć ręką, a jużby miał pana!
— Lub ja jego. Nie troszcz się pan o mnie! Zostanę w powozie, dopóki mi się spodoba, i opuszczę go, kiedy zechcę.
— Ale chodzi nietylko o wolność, ale i o życie! — szepnęła Marta drżącym głosem.
— Ani o jedno, ani o drugie, — jestem absolutnie bezpieczny. — Jak was spętano?
— Przywiązano nas do siebie lassem i opleciono jego końcem. Potem związano nam ręce na plecach. A wreszcie, na szyi mamy petlę, przytwierdzoną na dole do siedzenia. Nie możemy się podnieść.
— Jest to wielce skomplikowany sposób zabezpieczenia waszych osób. Przy tem wszystkiem zbyteczny jest wartownik. Nie dziwię się też, że otworzyli okna, aby wam dać nieco świeżego powietrza.
— Okna? To jest tylko ułuda! Niema tu okien; wyjął je własnoręcznie wódz. Wiedziałby pan, jaką ogromną wartość przedstawiają takie dwie szyby dla czerwonego draba!
— To prawda. Więc dlatego okna są otwarte. Pięknie! Przedewszystkiem muszę wam powiedzieć, co macie czynić na wypadek, jeśli mnie odkryją.
— Co?
— Poczekajże pan, aż zbadam wasze pęta.
Rezultat badań godził się z opisem, podanym przez Murphy′ego.
— Tak — rzekłem, — Teraz wiem, jak obracać nożem.
— Nożem?
— Tak. Jeśli mnie nie odkryją, niewola wasza potrwa do jutra rana, ale jeśli odkryją, będziecie natychmiast wolni. Uważajcie! Skoro tylko mnie zauważą, przetnę wasze pęta. To wymaga niewięcej, niż dziesięć minut. Potem dwoma rewolwerami powstrzymam czerwonych, wy zaś tymczasem wyskoczycie z lewej strony powozu i pomkniecie w prostym kierunku do zagajnika. Tam usłyszycie wystrzały. To Winnetou — wykrzyknijcie jego imię. Skoro go dopadniecie, jesteście bezpieczni, gdyż wszyscy Mogollonowie, nawet w liczbie trzech czy czterechset, jeśli usłyszą imię Winnetou, nie ośmielą się ścigać was w ciemnościach.
— Dobrze, ale pan? Czy chce pan zostać?
— Ani mi to w głowie nie postało! Skoro tylko zobaczę, że uciekliście szczęśliwie, pójdę za waszym przykładem.
— Okrążą pana, zastrzelą, zastrzelą!
Pshaw! Bądźcie dobrej myśli! Nie znacie Zachodu, ja natomiast znam go, jak własnych pięć palców, i wiem, jak się to wszystko odbędzie. Być może, wódz, lub, jeśli nastąpi zmiana warty, wasz strażnik zechce się przekonać o waszym stanie. Tylko w tych wypadkach można mnie odkryć. Będziemy mieli do czynienia w każdym razie z dwoma, najwyżej trzema, czy czterema osobami, a tylu sprzątną moje kule w trzy, lub cztery sekundy. Oczywiście, powstanie alarm, ale i, co za tem idzie, popłoch, więc nikt się nie odważy podejść do miejsca, skąd padły strzały, to znaczy, do powozu. Tymczasem was już dawno nie będzie, a i ja najwyżej jeszcze po paru strzałach się ulotnię. Zresztą, prawdopodobnie będę się salwował razem z wami.
— Pioruny! — rzekł adwokat. — Gra idzie o śmierć i życie, a pan mówi tak chłodno, tak spokojnie, jakgdybyś miał wyjaśnić małym dzieciom, że dwa razy osiem stanowi nie piętnaście, lecz szesnaście!
— Jakże mam mówić inaczej? Nie grozi mi teraz najmniejsze niebezpieczeństwo. — A zatem wiecie, co czynić w razie, jeśli mnie przyłapie jakiś ciekawski. Jeśli zaś to się nie stanie, będziecie wolni dopiero jutro rano.
— Oby Bóg dał, żeby się zapewnienia pana urzeczywistniły! Ale poza naszem uwolnieniem jest jeszcze sporo roboty. Trzeba schwytać Jonatana Meltona.
— Jużeśmy go schwytali.
— Jak — co — sir —!
— Ciszej sza! — ostrzegałem, przerywając mu. — To nazywa pan szeptem? Czerwony gotów usłyszeć!
— To prawda! Czy mam wierzyć? Sir, chciałbym głośno krzyknąć hura i victoria!
— Później będzie pan mógł krzyczeć na całe gardło.
— Gdzież go pan schwytał?
— U głębokich Wód, gdzie poprzednio wasz powóz się zatrzymał. Mam i Meltona, i pieniądze.
— Gdzie, gdzie? — zapytał ciekawie.
— Tu w kieszeni.
— Jak? Co? Nosi pan przy sobie tak ogromną sumę!
— Naturalnie! Czy miałam ją zawiesić na drzewie, lub zakopać w ziemi?
— I zapędził się pan aż tutaj, pomiędzy cztery seciny wroga, aż do tego dyliżansu? Jeśli pana zdybią, to z pieniędzmi znów koniec!
— Nie zdybią mnie! Mam niezłomne przekonanie, że moje kieszenie są wciąż, jeszcze lepszym schowkiem na te pieniądze, niż pańska kasa w New-Orleanie. Zresztą, okoliczność, że trzymam przy sobie pieniądze, może świadczyć, jak pewnie się czuję w tym starym dyliżansie. Życzyłbym tylko sobie, aby majątek, skoro go wręczę prawemu właścicielowi, nie był wystawiony na większe niebezpieczeństwo, niż teraz w mojej kieszeni. Ale, zeszliśmy z naszego tematu. Chcieliśmy mówić o Jonatanie Meltonie.
— Tak. Żałuję, że nie był pan świadkiem jego zachowania się wobec mnie, kiedy przyjechał do Mogollonów i ujrzał nas w niewoli! — Czy jeszcze wciąż się podawał a prawdziwego Smalla Huntera?
— Ani mu się śniło. Pragnąłbym go zadusić własnemi palcami!
— Jego przyznanie się bardzo nam się później przyda.
— Oznajmił mi nawet z piekielną radością, że ani ja, ani Mrs. Werner nie ujrzymy już Frisca.
— Zato on sam zobaczy go niebawem, i to w waszem i mojem towarzystwie. Nareszcie został unieszkodliwiony, chociaż nie traci nadziei, że zdoła się uwolnić.
— Tak? Czyżby?
— Powiedział mi to wyraźnie.
— Ten szubrawiec! Opowiadaj, opowiadaj-że, sir! Muszę wiedzieć, w jaki sposób wpadł w wasze ręce!
Nie trzeba chyba napomykać, że, rozmawiając, zachowywaliśmy wszelkie środki ostrożności i że wartownik często patrzył się w okno. Adwokat, który czuł się dobrze wśród paragrafów prawa, ale nie na pustkowiu, lękał się o samego siebie, a co dopiero o mnie. Śpiewaczka była zdjęta niemniejszym lękiem. Ja natomiast rozpierałem się bez troski we wnętrzu starej karocy, która była bezpieczniejszem dla mnie schroniskiem, aniżeli pobliski zagajnik. Mogłem przeto z swobodą opowiadać dzieje schwytania Meltona, oczywiście, rzucając częste spojrzenia na strażnika. Jednakże nie obeszło się bez niebezpiecznej przeprawy. Nie skończyłem jeszcze opowieści, gdy byłem zmuszony umilknąć. Usłyszałem kroki i, wyjrzawszy, zobaczyłem nadchodzącego czerwonego, który miał zluzować swego kamrata. Ten podniósł się, tamten jednak podszedł uprzednio do powozu, stanął na stopniu i zbadał więzy w ten sam sposób, w jaki to poprzednio uczynił jego poprzednik, z początku więc z prawej, a następnie z lewej strony. Oczywiście, za jednym i drugim razem przycisnąłem się do przeciwległych kątów dyliżansu. dzięki czemu uniknąłem niebezpieczeństwa.
Poprzedni wartownik odszedł, a obecny, usiadł na jego miejscu. Opowiedziawszy jeńcom pokrótce o Meltonie, dodałem:
— Mogollonowie z pierwszym brzaskiem wyruszą. Wy zostaniecie przez jakiś czas w powozie pod odpowiednim nadzorem. Napadniemy na waszą eskortę, a wówczas będziecie wolni.
— Jak to brzmi! — odezwał się adwokat. — Napadniemy na eskortę, a wówczas będziecie wolni! Jakgdyby kto powiedział: — Wypełnimy akta, a wy je podpiszcie! — A więc pan mniema, że eskorta nie będzie się broniła?
— Być może, a nawet prawdopodobnie.
— Straszne! I to mówi sir z takim spokojem! Sir, proszę pana, zaprowadź mnie tylko tym razem szczęśliwie do domu! Przenigdy w życiu moja noga nie postanie na Dzikim Zachodzie! Jak pan sądzi, czy konwój będzie silny?
— Wątpię. Wódz zostawi tylko niezbędną ilość wojowników, przypuszczalnie dziesięciu.
— Ci wszak nie podołają wam i waszej setce Nijorów!
— Pełnej setki nie mamy; część oddziału musi strzec schwytanych Mogollonów. Mimo to, będzie nas sześcio czy siedmiokrotnie więcej, niż Mogollonów. Dodajmy do tego przestrach i oszołomienie znienacka zaskoczonych wrogów. Mam nadzieję, że obejdzie się bez krwi rozlewu. No, już na mnie pora.
— Miej się pan na baczności, aby cię nie dostrzegł strażnik!
— Oddalę go tak samo, jak jego poprzednika.
Wyciągnąłem dwa kamyki z kieszeni. Teraz odezwała się Marta po niemiecku, podczas gdy dotychczas rozmawialiśmy po angielsku:
— Tak wiele panu zawdzięczamy, że ledwie śmiem prosić, aby powiększył pan mój dług o jeszcze jedną przysługę.
— Chętnie ją wyświadczę, jeśli będę mógł.
— Może pan, Oszczędzaj się! Czemu musi zawsze wybiegać naprzód! Pozostaw pan jutrzejszy napad innym!
— Dziękuję pani za życzliwość, która jest treścią tej „przysługi“. Chociaż zawsze się oszczędzam, chętnie pani przyrzeknę, że jutro szczególnie będę się miał na baczności.
Rzuciłem kamyk. Zauważyliśmy, że strażnik nadsłuchiwał. Po drugim rzucie podniósł się i, skoro rzuciłem trzeci kamień, oddalił się w kierunku szmeru.
— Dobranoc! — rzekłem. — Wszystko się dobrze skończy. Bądźcie dobrej myśli. Do widzenia, do jutra rana!
Wysunąwszy rękę przez okno, otworzyłem drzwi, wysiadłam i pocichu zamknąłem je zpowrotem. Niezwłocznie rzuciłem się na ziemię, albowiem strażnik wracał. Szmer padających kamiuszków zbudził jego podejrzenie. Nie usiadł, ale podszedł. jak i poprzednik, do wozu i zbadał wnętrze, na szczęście z przeciwległej do mnie strony. Można było przypuścić, że podejdzie także i z tej strony, dlatego szybko odsunąłem się, jak mogłem najdalej, i zatrzymałem, aby nie zwrócić żadnym ruchem jego uwagi. On jednak nie obszedł nawet powozu, tylko powrócił na swoje miejsce i usiadł. Teraz popełzłem dalej. Ponieważ wiedziałem, gdzie się wrogowie skupili, i że żadnego niema przede mną, przeto mogłem nawet się podnieść i prostą drogą wrócić do Winnetou.
Winnetou stał wciąż jeszcze w tem samem miejscu, gdzie go opuściłem.
— Czy ci się dłużył czas oczekiwania? — spytałem.
— Nie — odparł. — Mój brat wprawdzie został dłużej, niż sądziłem, ale ponieważ nie słyszałem żadnego szmeru, więc rozumiałem, że znalazłeś sposobność do podglądania wrogów, i byłem spokojny.
— Tak, szpiegowałem. Ale wracajmy do koni! Nie mamy potrzeby stać tutaj wpobliżu wroga.
Nijora siedział przy trzech koniach. Skoro nas zobaczył, powstał pełen uszanowania. Usiedliśmy i zalecili mu usiąść. Usłuchał, ale tak, że dzieliło nas nakazywane przez grzeczność indjańską oddalenie.
Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu. Wiedziałem, że Winnetou nie zagadnie mnie sam, ani nie poprosi o relację, przeto rzekłem:
— Mój brat niech się domyśli, gdzie siedziałem?
Obrzucił mnie badawczem spojrzeniem, opuścił powieki i zapytał:
— Czy jeńcy byli jeszcze w powozie?
— Tak.
— W takim razie siedziałeś przy nich. Czy wie mój brat, co właściwie czynił?
— Co?
— Doświadczał Wielkiego Ducha, który tylko wówczas ochrania dobrych ludzi, kiedy nie bez powodu wystawiają się na niebezpieczeństwo. Kto bez powodu rzuca się do rwącego potoku, może, nawet jeśli jest dobrym człowiekiem, łatwo pójść na dno. Muszę skarcić mego brata za tę zuchwałość!
— O, we wnętrzu karocy byłem o wiele bezpieczniejszy, niż gdzie indziej!
Opowiedziałem, co widziałem i słyszałem. Najważniejsza była ta okoliczność, że powóz miał zostać na miejscu po wymarszu Mogollonów.
— Napadniemy na straż i odbijemy jeńców — rzekł Apacz.
— Podzielam tę myśl, ale nie wiem, czy ją rozsądek wskazuje. Istnieje ważna przeszkoda, mianowicie ciasnota obu wąwozów. Jeśli wódz Mogollonów stwierdzi, że są dosyć szerokie, aby przepuścić powóz, w takim razie podąży naprzód, przypuszczając, że dyliżans jedzie wślad za nim. Wówczas możemy odbić powóz tak, aby wódz dowiedział się o tem dopiero po dłuższym czasie.
— A jeśli drogi są zbyt wąskie?
— Wówczas zatrzyma się, aby tomahawkiem przerąbać przejście. Jeśli zaś powóz nie nadejdzie we właściwym czasie, wódz poweźmie podejrzenia i wyśle gońców. A w tym wypadku należałoby chwilowo zrezygnować z uwalniania obojga jeńców.
— Mój brat trafił mi do przekonania.
Powiedziawszy to, wpadł w długie myślenie. Mogłem się domyślić nad czem to medytował, i nie chybiłem, gdyż niebawem odezwał się:
— Możemy spokojnie napaść na konwój, gdyż drogi są dosyć szerokie, aby przepuścić powóz.
— Czy wiesz na pewno?
— Tak. Oglądałem powóz i znam jego rozmiary. Ponieważ mamy napaść Mogollonów na terenie canonu, przeto należy wziąć pod uwagę drogę pod górę, a nie z Łysiny. Pierwsza nie nastręcza zbytnich trudności. Duchem przebywałem tam obecnie i oczyma duszy owe miejsce zmierzyłem. Powóz może przejść tamtędy.
— A zatem Mogollonowie nie zatrzymają się na dole, lecz wjadą na Łysinę bezzwłocznie.
— Tak jest. Możemy więc bez skrupułów napaść na pozostałych Mogollonów.
— Jak mniemasz, gdzie jest najodpowiedniejszy do napadu teren?
— Mój brat oglądał miejscowość, niech więc wyrazi swoje zdanie.
— Nie chciałbym zabijać, ani ranić nikogo, A więc napad musi nastąpić znienacka.
— Czy mój brat widzi jaką możliwość? Pierwszy lepszy Mogollon, który stoi nazewnątrz krzewiny, dostrzeże nas i zwoła swoich.
— W takim razie nie możemy nadejść tą drogą, z północy, lecz z południa, skąd Mogollonowie jak najmniej się spodziewają wroga. Wszak wódz na czele oddziałów jedzie na południe. Skoro przybędziemy stamtąd o pół godziny później, eskorta powozu nie będzie nas uważała za nieprzyjaciół. Tak, najprawdopodobniej przypuszczą, żeśmy oddziałem Mogollonów, który musiał z jakiegoś powodu zawrócić z drogi. I dopiero nasze twarze dowiodą im pomyłki. Ale wtedy, będzie już za późno.
— Mój brat, jak zawsze, mówił słusznie. Wykonamy jego plan. Ale co dalej?
— Od Cienistego Źródła do Łysiny Canonu, gdzie odbędzie się walka, — trzy godziny jazdy. Nie chciałbym wlec za sobą do Łysiny tych jeńców, których już mamy, Jako też tych, których niebawem schwytamy. Przeszkadzać nam będą, a nawet sprowadzą niebezpieczeństwo.
— A co ma się z nimi stać?
— Niech zostaną pod odpowiednią strażą nad Cienistem Źródłem. Oddaleni o trzy godziny drogi, będziemy o nich spokojni. Pozostawimy na straży czterdziestu Nijorów pod dowództwem Emery’ego, a więc będziemy strzec jeńców tak starannie, jakgdybyśmy ich mieli przed oczami.
— Godzę się z tobą. Jeśli ich zabierzemy ze sobą, będziemy musieli nietylko walczyć, ale także doglądać ich, przyczem jakaś niespodziewana okoliczność może im zwrócić wolność. Niechaj więc pozostaną na miejscu. Czy mój brat zamierza osobiście brać udział w walce?
— To zależy. Niechętnie zabijam człowieka, lecz Nijorowie są naszymi przyjaciółmi i braćmi, musimy ich tedy wesprzeć w walce z Mogollonami, wrogami nietylko ich ale także i naszymi. Zadanie nasze polega na tem, aby jechać wślad za Mogollonami i zapędzić ich za wszelką cenę poprzez wąwóz na Łysinę Canonu. Okoliczności wskażą, co należy potem czynić. Oczywiście, wolałbym, aby Mogollonowie poddali się, zanim dojdzie do rozprawy.
— Nie można się tego po nich spodziewać, chyba że zrozumieją całą beznadziejność swego położenia.
— A zatem trzeba im to wykazać. Plan, który przedstawiliśmy wodzowi Nijorów, do tego zmierza.
— Czy mój brat mniema, iż wódz nie odstąpi od tego planu?
— Głupcem byłby, gdyby odstąpił. A przecież sprawił na mnie wrażenie roztropnego wojownika.
— Rzeczą pożyteczną, ba, nawet niezbędną byłoby dowiedzieć się, czy istotnie usłuchał naszych zaleceń. Czy radzisz wysłać doń gońca i zapytać o to?
— Nie, za mało mamy czasu. Zanim goniec do niego dotrze, a potem wróci do nas, będzie już za późno. W drodze zaś na pewno natknie się na Mogollonów i może wpaść w ich ręce. A przytem wystarczy zapewnienie, że wódz chce dać posłuch naszym zarządzeniom; należy wiedzieć, czy w rzeczy samej da im posłuch.
— Myślisz o nadzorze. A więc musiałby jeden z nas tam pojechać?
— Tak. Jedynie w tym wypadku, jeśli ty, lub ja będę przy nim, można go będzie powstrzymać pd zbędnego krwi rozlewu. Znam oboje jeńców, których musimy odbić, i jestem zaprzątnięty więcej od ciebie sprawami spadku, a więc strzeżeniem Jonatana Meltona. Ty zaś jesteś przyjacielem Nijorów od dłuższego czasu, niż ja, więc ty powinieneś jechać do wodza.
— Mówisz słusznie; godzę się z tobą. Natychmiast wyruszę.
— Czy zabierzesz ze sobą młodego wojownika, który nam towarzyszy?
— Tak.
— A więc proszę cię, uważaj, aby na Łysinie, las był gęsto obsadzony i za skałą było dosyć wojowników. Jeśli tak się stanie, dla Mogollonów nie będzie ratunku. Skoro nie zechcą się poddać, albo ich zabijemy, jak wywabioną z ostępu zwierzynę, albo zapędzimy do canonu, aby jego czeluść zapełnili swemi zmiażdżonemi ciałami.
— Możesz być przeświadczony, że dołożę wszelkich starań, aby nie rozstrzygać sprawy bronią. Jeśli jednak Mogollonowie nie ugną się przed koniecznością, jakże uchronię ich skalpy? Wpędź ich tylko na Łysinę!
Zamieniliśmy ze sobą jeszcze kilka uwag, poczem Winnetou i Nijora dosiedli koni. Odjechali, z początku oczywiście zakreślając łuk tak, aby wyminąć obóz nieprzyjacielski. — Zbliżało się rozstrzygnięcie.
Zostałem sam. Cofnąłem się o szmat drogi, aby świt nie zdradził wrogom mojej obecności, uwiązałem konia i ułożyłem się na ziemi. Czy aby się przespać? Powinienem był ukroić sobie drzemkę, ponieważ leżałem na miejscu, gdzie mi żadna niespodzianka, żaden napad nie groził, ale wszak wypocząłem dostatecznie za dnia i pomyślałem sobie, że noc dzisiejsza zakończy wreszcie nasze długie żmudne trudy. Z rękoma pod głową, z oczami zwróconemi ku niebu, gdzie gwiazdy iskrzyły na czystym firnamencie, wspominałem wszystkie wydarzenia, począwszy od dnia, kiedy po raz pierwszy ujrzałem w Guaymas Harry’ego Meltona. Jakie przygody, ile kłopotów, mitręgi, wysiłku, niebezpieczeństw i rozczarowań dzieliło ów dzień od dzisiejszego! Przestroga, która się ciągnęła z tych wszystkich przeżyć, dawała się streścić w krótkich, lecz jakże treściwych słowach: — Zachowaj zawsze czyste sumienie!
Tak długo medytowałem i wspominałem, aż moje myśli się zamroczyły; nawpół śniłem, a nawpół czuwałem, i wreszcie zasnąłem całkowicie. Nie okryłem się kołdrą, wskutek czego wybił mnie ze snu chłodniejszy wiew powietrza. Z gwiazd odczytałem, że za godzinę zaświta.
Niebawem usłyszałem tętent kopyt z północy. Wyszedłem naprzeciw dźwiękowi, poczem położyłem się na ziemi. Nadciągał oddział jeźdźcćw, Na czele sunęło dwóch, jeden biały, drugi czerwony, zapewne przewodnik. Podniosłem się i zawołałem zmienionym głosem:
Halloo, messurs! Dokąd to?
Obaj osadzili konie i chwycili za broń. Biały odezwał się:
— Kogo to może obchodzić, dokąd jedziemy? Zbliż-no, młodzieńcze, i pokaż mi się, jeśli nie chcesz dostać kulki!
— Czy nie umie pan witać ludzi należycie, mister Emery?
Emery! Ten drab zna mnie! Kto może — — Do piorunów. toż to ze mnie kiep! Przecież nikt inny, tylko stary Charley, którego nazywacie Shatterhandem! Podejdź, mój drogi, i powiedz, gdzie się ukrywa Apacz!
— Zejdźcie z koni; potem się dowiesz. Musimy się tutaj zatrzymać. Czy wszystko w porządku Emery?
— Wszystko.
— A Jonatan?
— Jedzie za nami ze swą piękną Judytą. Dunker zlitował się nad nim i nie chce go opuścić ani na chwilę.
Oddział zatrzymał się i wszyscy zsiedli. Podszedłem do Meltona. Zdjęto go właściwie z konia i ułożono na ziemi tuż koło Judyty. Stał przy nich Dunker.
Potem obejrzałem jeńców Mogollonów; leżeli na ziemi, przywiązani do siebie plecami po dwóch. Upewniłem się, że nie mogli zbiec. — Teraz oświadczyłem Emery’emu, Dunkerowi i dowódcy Nijorów, cośmy omówili z Apaczem, i zapytałom czerwonego:
— Czy mój brat zna wpobliżu Cienistego Źródła miejsce, z którego niepostrzeżenie moglibyśmy oglądać wyruszających Mogollonów?
— Znam. Skoro mój brat zechce, zaprowadzę go tam.
— Dobrze! Musimy niebawem wyjechać, gdyż niedługo zaświta. Towarzyszyć nam będzie pięćdziesięciu twoich wojowników. Pięćdziesięciu pozostałych wojowników zostanie tutaj, aby strzec jeńców.
— A ja? — zapytał Dunker.
— Musi pan bezwarunkowo zostać przy Meltonie, którego panu powierzyłem.
Well! Jestem zatem jego klucznikiem. Niech raz na zawsze zapomni o ucieczce!
— Ale ja jadę z tobą? — zapytał Emery.
— Proszę cię, abyś został.
— Czemu to? Chciałbym jechać z wami.
— Aby widzieć, jak schwytamy dziesięciu czy dwunastu Indjan? To drobnostka. Pomyśl, że oprócz Meltona trzeba strzec jeszcze pięćdziesięciu jeńców. Muszę ich zostawić pod odpowiednim nadzorem. To ważny Posterunek, Emery!
— Dobrze! Nie mogę ci odmówić. Kiedy mamy przybyć do Źródła?
— Przyślę po was gońca.
Po krótkiej chwili pięćdziesięciu Nijorów wyruszyło ze mną i z dowódcą na czele. Przewodnik wiódł nas nie na południe, lecz ku zachodowi, aby w tym kierunku objechać Cieniste Źródło. Potem skręciliśmy na południe, a następnie na wschód. Zatoczyliśmy tedy łuk i zatrzymali się pod niewysoką, ale rozległą wyżyną, na której, zdawało się, rośnie zagajnik.
— Jesteśmy na miejscu — rzekł dowódca.
— Jak daleko od Źródła? — zapytałem.
— Pięć minut. Na wyżynie, poprzez krzewy, można śledzić kryjomo całą okolicę Źródła.
— Poczekajmy aż się rozwidni. Miejcie konie na oku, aby żaden nie uciekł i nas przez to nie zdradził!
Przestroga była zasadnicza zbyteczna, gdyż żaden koń Indjański nie odbiega daleko od swoich. Przeleżeliśmy u stóp wyżyny, dopóki gwiazdy nie zgasły i na wschodzie nie ukazał się lekki zaróżowiony odblask zorzy. Wówczas wraz z dowódcą wszedłem na wyżynę. Położyliśmy się za krzewami i czekali aż się brzask rozjaśni i pozwoli nam obejrzeć rozciągającą się pod nami okolicę.
Zagajnik, który nas ukrywał, rósł na grzbiecie wyżyny; schodził nadół, rozszerzał się coraz bardziej aż do miejsca, gdzie biło z ziemi źródło. Stąd znowu się zwężał i kończył się na prerji, trawą zarośniętej.
— Świetnie! — rzekłem do Indjanina. — Nie mogliśmy wymarzyć sobie dogodniejszego terenu.
— Więc mój biały brat jest ze mnie zadowolony?
— Najzupełniej, najzupełniej! Możemy stąd obejrzeć całą miejscowość i przyjrzeć się w wymarszowi Mogollonów. A następnie, nie potrzebujemy koni, aby zaskoczyć pozostałych wrogów szybkością natarcia. Pozostawimy je raczej tutaj. Możemy pokryjomu skradać się wśród krzewin aż do źródła. Lepiej być nie mogło.
Indjanin pragnął skryć zadowolenie z pochwały, ale nie uszło ono mojej uwagi.
Zobaczyliśmy obóz, a nawet daszek karocy, ponieważ wznosił się ponad krzewy. Czerwoni, ocknięci już ze snu, gotowali się do wymarszu. Wielu jadło; niektórzy się myli, inni opatrywali konie. Po pewnym czasie rozległe się okrzyk — pobudka do wymarszu. Każdy pośpieszył do swego wierzchowca. Ustawili się jeździec za jeźdźcem, więc łatwo ich było policzyć. Naliczyliśmy trzystu czterech. Długi wąż począł wić się naprzód, na południe, ku oczekującej go zagładzie.
Pozostawieni w obozie przyglądali się wymarszowi. Stali pod zagajnikiem; było ich dziesięciu. Ponieważ pasło się tylko czternaście koni, w tem cztery cugowe, więc byliśmy pewni, że niema więcej czerwonych.
Skoro oddział znikł na południu, mogliśmy się wziąć do dzieła. Chociaż na uporanie się z dziesięcioma starczyłoby dziesięciu, zarządziłem, aby szło z nami trzydziestu. Pozostali pośpieszyć mieli za nami z końmi.
Pod osłoną krzewów zeszliśmy wzdłuż, pochyłości wpobliżu źródła. Wysunąłem się naprzód, pełzając. Dziesięciu drabów siedziało nad wodą i wsuwało śniadanie. Nieledwie wstydziłem się napaść na nich z trzykroć większą liczbą wojowników. Byli tak zaskoczeni, skoro Nijorowie wyłonili się z krzaków, że żaden nie pomyślał o obronie, czy ucieczce. W okamgnieniu zostali związani. Ja zaś podszedłem do karocy, otworzyłem drzwi i zawołałem.
— Dzieńdobry, Mrs. Werner i Mr. Murphy! Spełniam obietnicę.
Marta wydała radosny okrzyk i zawarła powieki. Nie zemdlała bynajmniej, to radość tak ją zmorzyła. Wyciągnąłem nóż, przeciąłem jej więzy, wyniosłem z karety i posadziłem ją na trawie, gdyż zbyt była słaba, aby utrzymać się na nogach. Zniecierpliwiony adwokat krzyknął:
— A teraz mnie, sir! Jak długo mam czekać!
— Cierpliwości, mr. Murphy! Nie można naraz wielu dogodzić.
Skoro uwolniłem go, wygramolił się z karocy, wyprostował członki i rzekł:
— Bogu dzięki! Niepowodzenia dobiegły końca. Piekielne chwile przeżyłem w tej karocy!
Nie miał dla mnie słowa podzięki, ale za to wiele słów innego zgoła rodzaju. Kładąc lewą rękę na moich plecach, rzekł:
— Sir, czym wszystko w porządku? — przyczem prawą uderzył mnie po torsie. — Czy ma pan jeszcze pugilares?
— Tak. Cudaczne pytanie!
— Wszak muszę wiedzieć, ile jeszcze pozostało.
— Dlaczego to pan właśnie pan właśnie musi wiedzieć?
— Gdyż ja — do piorunów, to się samo przez się rozumie!
— Bynajmniej. To się wcale samo przez się nie rozumie.
— Jestem kuratorem spadku i decyduję, co się stanie z pieniędzmi i kto je otrzyma!
— Owszem, byłeś pan kuratorem, ale już nim nie jesteś. A co ma się stać z pieniędzmi i kto je ma otrzymać, tego pan nie możesz rozstrzygać od czasu, jak wykazałeś tyle rozumu, że bez żadnego badania, ot tak poprostu, włożyłeś cały spadek do kieszeni oszusta.
— Sir, jeszcze ja pana rozumu nauczę!
Na te porywczą groźbę odpowiedziałem spokojnie:
— Obawiam się, że znajdziesz Pan we mnie niepojętnego ucznia.
— A zatem nie wyda pan pieniędzy?
— Nie.
— Nawet jeśli panu rozkażę?
— Rozkaże? Żartuj pan dowoli! Zachowam pieniądze, dopóki się nie znajdzie uprawniony spadkobierca.
— Czy pan go będzie uprawniał?
— Nie będę uprawniał, znalazł się już bowiem; znam go dobrze.
— Ja go także znam! Otrzyma spadek ode mnie w drodze urzędowej. A zatem wyjm pan pieniądze!
— Nie! Poza tem radzę panu, abyś zmienił ton, jakim do mnie przemawiasz. Przystoi panu nieco inny.
— Tak? Tak pan mniema?
— Tak. Ton dziękczynny. Wyrwałem pana z objęć śmierci. Gdyby nie ja, nie ujrzałbyś już nigdy Wschodu. Uwolniłem pana z więzów. Czy dostałem jakieś słowo podzięki? Żebrak dziękuje za kęs chleba. Zwróciłem panu wolność i życie, a odpłacono mi grubjańskiemi groźbami! Jeśli pan sądzi, że zaimponujesz mi czelnością, to się grubo mylisz!
— Wiem aż zbyt dobrze, czemu pan nie chce oddać pieniędzy. Cichaczem sobie — —
— Stój! Ani słowa więcej! — krzyknąłem. — Istnieją słowa, na które odpowiada się tylko pięścią!
— Pańska pięść? Pshaw! Nie mam dla niej żadnego, absolutnie żadnego respektu, aczkolwiek szumnie tytułuje się, pan Old Shatterhandem. Chce pan część pieniędzy przylepić do własnej kieszeni i dlatego — —
Nie dokończył zdania. Zakreślając daleki łuk w powietrzu, przeleciał przez najbliższą krzewinę i runął za nią.
Marta skoczyła na nogi ze strachu. Uchwyciła mnie za ręce; błagała:
— Na miłość Boską, nie zabijaj go pan! Nie ma najmniejszej racji, aby tak do pana przemawiać; obraził pana ciężko, jestem za pana wielce dotknięta i nigdy z nim nie będę mówiła, chyba że z konieczności, — lecz nie zabijaj go pan!
— Zabijać? Pah! „Ostrzegłem“ go tylko, nic ponadto. Prawdopodobnie będzie się mnie wystrzegał, inaczej bowiem cisnę oszczercę tak wysoko, że zawiśnie na sierpie księżyca!
Nadeszło dwudziestu Nijorów wraz z końmi. Kazałem jednemu wrócić i sprowadzić Emery’ego i Dunkera z ich oddziałem. Konie rozpierzchły się po łące nad wodą. Murphy podniósł się i powlókł, utykając. Usiadł za krzewem i pocierał obolałe członki. Marta odzyskała spokój. Ledwo mogłem ją uprosić, aby zaniechała podziękowań.
Niebawem przybyli pozostali nasi wojownicy z jeńcami. Dziesięciu Mogollonów wydało okrzyk zgrozy, widząc pięćdziesięciu swych kamratów. Chciałem wydać rozkaz, tyczący się rozmieszczenia jeńców, gdy uwagę moją zwróciły głośne ryki. To adwokat, ujrzawszy Jonatana Meltona, skoczył, rzucił się nań i, rycząc, powalił go. Obrabiał pięściami twarz oszusta, który nie mógł się bronić.
Emery i Dunker utkwili we mnie bezradne spojrzenia.
— Rozwiążcie szybko Meltona! — zawołałem do Dunkera.
Ponieważ Jonatana dopiero co zdjęto z konia, więc nie zdążono mu jeszcze związać zpowrotem nóg. Spętane miał tylko ręce. Uwolniono je w jednej chwili i już mierzyły w napastnika. Powstała bójka, której wszyscy Indjanie, zarówno wolni, jak i jeńcy, przyglądali się z zadowoleniem. To jeden, to znów drugi brał górę. Sporo czasu minęło, zanim doszło do rozstrzygnięcia, a wówczas okazało się, że nikt nie zwyciężył, gdyż kompletnie wycieńczeni leżeli obok siebie bez ruchu.
Emery podszedł do mnie i zapytał zdziwony:
— Czemu dopuściłeś, aby Murphy wziął takie cięgi? Poprostu podszczułeś nań Meltona!
— Niech się wynosi! Kto dał mu prawo znęcania się nad Meltonem? Poprzednio, pod groźbą, żądał ode mnie pieniędzy. Zamiast podziękować za ocalenie, oświadczył, że nie daję mu pugilaresu, bo pragnę skrycie część pieniędzy zachować dla siebie.
Fuj! Poczęstowałeś go chyba pięściami?
— Nie. Skarcenie zostawiłem drogiemu Jonatankowi.
Well, wcale niezła myśl! Jesteś oryginalnym chłopcem, ty stary scoucie! Oto leżą obaj i ledwo zipią. Jednemu i drugiemu słusznie się dostało — nic to im nie zaszkodzi. Ale Meltona zwiążemy zpowrotem?
— Tak. Lecz uwolnimy Judytę.
— Judytę! Dlaczego?
— Aby mogła usługiwać Mrs. Werner.
— Bardzo słusznie! Nie wpadłbym na taką myśl. Ale czy zechce?
— Zaraz się przekonamy!
Judyta wielce była zdumiona, kiedy ją uwolniono z więzów. Stałem właśnie przy śpiewaczce.
— Mamzel Silberberg, — rzekłem — od pani samej zależy polepszenie jej losu.
— Jak — jak — jak mnie pan nazwał? — zapytała, spoglądając mi arogancko w oczy. — Czego pan chce ode mnie?
— Zaprowadzimy panią tam, gdzie Meltona.
— Nie pójdę! Mam inne, bardziej święte obowiązki.
— Jakież to?
— Muszę śpieszyć do ojca, który mnie wzywa.
— Gdzie jest ten starzec?
— Cóżto pana obchodzi?
— A w takim razie nie obchodzą mnie również pani wobec niego obowiązki. Nigdyś sennora o nim nie wspominała, nie troszczyła się o niego wcale, a oto naraz wyskakujesz ze swemi „świętemi obowiązkami“. Niestety, nie możemy ich uwzględnić. Jest pani wspólniczką Meltona. Może pani złożyć cenne zeznania, tyczące się Jonatana i jego zbrodni, i przeto musimy panią odstawić do Frisco, a nawet do New-Orleanu.
— Chce mnie pan wlec ze sobą?
— Nie wlec, lecz zabrać. Nie możemy wszak pozwolić pani zginąć na tym najdzikszym Zachodzie. Sprowadzimy panią do miejscowości piękniejszych i bardziej cywilizowanych.
— Ależ ja nie chcę! — krzyknęła, tupiąc nogami.
— Nas nie interesują pani chęci. A zatem posłuchaj pani: Mrs. Werner potrzebuje służącej. Gdyby zechciała pani zająć to miejsce, możesz się spodziewać różnych udogodnień — —
— Służąca, służebna, posługaczka? — wyśmiała się szyderczo. — Ani mi w głowie nie postało tak się poniżać! Przenigdy!
— Jak pani chce! Ale w takim razie będzie pani napowrót związana.
— Wszystko mi jedno! Jestem lady, jestem wielką damą, i zwłaszcza dla tej oto kobiety palcem nie ruszę. Jestem wdową po wodzu, po władcy udzielnym!
— Dobrze! A zatem każę pani znów obłóczyć ręce i nogi skórzanemi oznakami wdowieństwa.
Na moje skinienie związano ją zpowrotem. Lepiej jednak, że się tak stało, gdyż na wolności zdołałaby zmówić się z Meltonem i ułatwić mu ucieczkę.
Tymczasem upłynęły niespełna trzy kwadranse od wymarszu Mogollonów. Emery zwrócił na to moją uwagę.
— Musimy wyruszyć, — rzekł — inaczej nie przybędziemy we właściwym czasie do wąwozu.
— Mówisz przez „my“?
— Naturalnie! A może niesłusznie? Czy to ma znaczyć, że ja nie pojadę?
— No, tak.
— Nie wyobrażaj sobie tego; nie zostaną tu w żadnym wypadku!
— Sądzę, że nietylko zostaniesz, ale sam o to poprosisz.
— Tak sądzisz! Wy będziecie walczyć, ja mam zaś tutaj pozostać jak leniwiec, lub tchórz?!
— Wiesz przecie, że Winnetou przyłączy się do Nijorów, aby dbać o dokładne wykonanie naszego planu. Jeśli wszystko pójdzie po jego myśli, jeden z nas musi wytrzymać napór cofającego się wroga. Kto z nas powinien się tego podjąć?
— Naturalnie, ty. Jest to odpowiedzialne zadanie i nie pragnę wcale odbierać ci tak zaszczytnego stanowiska. Kto stoi u wylotu, musi być niejako zgrany z Winnetou, który dowodzi na górze.
— Dobrze. A zatem Winnetou na górze, na Łysinie, a ja u wylotu wąwozu, — sam tak radzisz. Oprócz tego istnieje jeszcze trzecia placówka, wprawdzie innego rodzaju, ale niemniej ważna, niż obie poprzednio wymienione.
— Tutaj, nad źródłem?
— Tak. Idzie o jeńców, z których najważniejszy jest Melton. Jeśli zbiegnie, wiesz, jakie to konsekwencje pociągnie. Poza tem trzeba strzec sześćdziesięciu Mogollonów, nie licząc Yuma i Żydówki. Jakieś błahe, a nieprzewidziane wydarzenie może ich zbuntować i uwolnić.
— Wszak wszyscy są spętani!
— Owszem, toby nam dawało pewność, o ileby strzegło ich odpowiedzialne oko. W przeciwnym wypadku najmniejsze zaniedbanie, lub nieopatrzność może sprowadzić nieszczęście. Pomyśl sobie moje przerażenie, kiedy na czele pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu ludzi, broniąc wylotu wobec trzechset Mogollonów, ujrzę nagle zwalający się na mnie oddział z sześćdziesięciu, czy siedemdziesięciu uwolnionych jeńców!
— Do piorunów! Zgniotłyby was oba nacierające oddziały. Piękny plan skończyłby się klęską!
— Widzisz? Musimy tu zostawić dzielnego mężczyznę. Czy mam powierzyć tę placówkę Dunkerowi?
— Dunker? Hm! Jest to dobry przewodnik i człek dosyć obrotny, ale nie poruczyłbym mu samodzielnego zadania.
— Podzielam twoje zdanie. A zatem tylko jeden pozostaje.
Well! Muszę się tego podjąć. Rozciągnąłeś mnie na łopatki.
— Czy nie mówiłem ci, że sam mi zaproponujesz?
— Hm, właściwie tego się spodziewałem. Ale wolałbym bić się wraz ze wszystkimi na górze, na Łysinie.
— Niewiadomo, czy dojdzie wogóle do bitwy. A zatem zostawiam ci tutaj dowództwo. Ilu potrzeba ci ludzi?
— Dziesięciu wystarczy, gdyż jeńcy są związani. Jak myślisz?
— Sądzę. Siedemdziesięciu dobrze spętanych ludzi można utrzymać w ryzach jeszcze mniejszemi siłami. Ponieważ jednak niepodobna wejrzeć w przyszłość, przeto lepiej zabezpieczyć się przed niespodziankami. Weź trzydziestu! Zawszeć mi jeszcze zostanie siedemdziesięciu.
— Ale zato masz spełnić najcięższe zadanie, i to z niespełna jedną czwartą sił, jakiemi Winnetou rozporządza na górze.
— Wystarczy. Nadrobię taktyką.
— Taktyką! Toż to prawdziwa wojna!
— Stanowczo — roześmiałem się. — Potrzebuję stu sześćdziesięciu ludzi, a mam siedemdziesięciu. Nadomiar stu — zastąpi mi stary dyliżans. Czy to nie jest taktyka?
— Czy mówisz poważnie? Może chcesz go obrócić w armatę? Jestem ciekaw, czem ją naładujesz!
— Nie w armatę obrócę, lecz w taran.
— Taran? To co najmniej średniowieczna machina!
— Którą transponuję na współczesność, gdyż mój taran będzie żywy, a nie z martwego drzewa i żelaza.
— Nie rozumiem!
— To takie proste. Wszak pojmujesz, że musimy zabrać ze sobą powóz?
— Nie, nie pojmuję. Jakże się będziecie mogli swobodnie ruszać, wlokąc ze sobą to stare pudło!
— Więc słuchaj! Nie możemy pozwolić Mogollonom, skoro dostaną się do wąwozu, na rozporządzanie czasem, ani miejscem; nie możemy też pozwolić im na odwrót. Musimy następować czerwonym na pięty. Więc narażamy się na ich natarcie. Otóż karoca przyda się nam jako maska. Kiedy się ukaże, Mogollonowie przyjmą nas za swoich.
— Aha, prawda! Świetnie pomyślane! Ale jest sęk. Zostało przy karocy dziesięciu, ty zaś nadjedziesz z siedemdziesięcioma.
— O, nie! Zapomniałeś o pięćdziesięciu wojownikach, których schwytaliśmy wraz z Meltonem. Oto tam leżą spętani. Mogollonowie pomyślą, że się oddziały połączyły.
— Słusznie, słusznie! Pięćdziesięciu wojaków spotkało po drodze owych dziesięciu z karocą. Różnica dziesięciu ludzi ujdzie uwagi. Ale potem? Co będzie potem?
— Niebawem usłyszysz.
Przywołałem dowódcę i poprosiłem:
— Zbierz swoich ludzi i powiedz im, że potrzebuję sześciu dobrych jeźdźców, którzy odważą się wraz ze mną na czyn niebezpieczny!
Wkrótce zameldowali się, ale zamiast sześciu — wszyscy. Wówczas oznajmiłem głośno:
— Musimy ruszyć z powozem wślad za Mogollonami, aby myśleli, że jesteśmy ich towarzyszyszami, i abyśmy mogli wjechać tuż za nimi do wąwozu. Skoro jednak Mogollonowie dostaną się na górę i zobaczą waszych mężnych braci, zechcą się cofnąć. Musimy temu zapobiec. Pragnę zatarasować im drogę karocą. Aby się wspiąć po stromym wąwozie, należy zaprząc do niej co najmniej osiem rumaków. Żaden z was nie umie powozić. Więc sam usiądę na koźle, aby kierować dyszlem najbliższej pary koni, na każdym zaś z sześciu pozostałych rumaków usiądzie jeden z was. Mogollonowie przyjmą moich braci za swoich. Ale później, kiedy się do nich zbliżymy, obawiam się, że poznają nas i zaczną strzelać. A zatem sześciu jeźdźców przed wozem ma przed sobą niebezpieczne zadanie. Dlatego życzę sobie, aby chętni zgłosili się dobrowolnie. Kto trwa przy tej chęci, niech podniesie prawą rękę!
Podniosły się wszystkie prawice.
— Widzisz więc, że niemasz wśród nas tchórza — rzekł, uśmiechając się dumnie, dowódca. — Skoro Old Shatterhand usiądzie na koźle, z narażeniem życia, nikt z nas nie zechce pozostać w tyle.
— Dobrze, postanowimy inaczej! Musi to być sześciu wyśmienitych jeźdźców, gdyż należy pchnąć wóz w galopie do stromego wąwozu i wywołać jak największe zamieszanie w szeregach Mogollonów. Nie znam was; sami się lepiej znacie. Wyszukajcie mi sześciu najlepszych i najpewniejszych jeźdźców!
Chociaż niewdzięczne było to zadanie — dobierać tak, aby nie zadrasnąć dumy pominiętych, dowódca wkrótce zaprezentował mi sześciu wojowników. Jak się dowiedziałem, były także konie zaprzęgowe, które ciągnęły wóz do Jasnej Skały. Gdybym wprzegnął w dyszel dwa półdzikie rumaki indjańskie, to na pewnoby go wnet złamały. I tak należało przypuszczać, że jazda będzie niebezpieczna. Na szczęście, rzemienie znajdowały się w znośnym stanie. Sześć zaś przednich koni nie potrzebowało uprzęży; wystarczyło dla każdego jedno lasso, przymocowane do dyszla i do popręgu.
Przygotowania wkrótce miały się ku końcowi. Wóz stał zaprzężony w osiem koni, gotowy do jazdy. Emery podszedł do mnie i rzekł niezwykle poważnym tonem:
— Czy nikt inny nie mógłby usiąść na koźle? Czy koniecznie ty sam musisz się wystawić na nieprzyjacielskie kulki?
— Prawdopodobnie niewiele będzie strzelaniny, — odparłem — a zresztą, jak wiesz, nie każda kula trafia.
— Jak sądzisz, kiedy będziesz mógł wrócić?
— Myślę, że wszystko się rozstrzygnie w jakie cztery godziny. Jeśli z jakiegokolwiek powodu nie będę mógł wrócić, to przyślę ci przynajmniej gońca.
— Proszę cię o to, Charley! Z największą niecierpliwością będę go wypatrywał.
— Pozwól sobie przypomnieć o Meltonie. Cokolwiek się stanie nie powinien odzyskać wolności. Lepiej go zastrzelić, niż pozwolić umknąć!
— Bądź spokojny! Dunker nie spuści go z oka. Raczej pozwoli sobie obciąć prawicę, niż Meltonowi uciec. O jedno cię proszę, o ile tego nie weźmiesz mi za złe.
— Cóż takiego?
— Nie podrwiwaj głową, stary kochany Charley! Wiesz, że masz przy sobie ludzi, którzy wolą sami zajrzeć oczy śmierci, niż tobie na to pozwolić. Czy przyrzekasz mi, co?
Zaprawdę, łzy ukazały się w oczach tego odważnego Englishmana, tak bardzo był do mnie przywiązany. Wyobrażał sobie niebezpieczeństwa o wiele groźniejsze, niż było w rzeczywistości. Podałem mu rękę i rzekłem:
— Dziękuję ci dobry Emery, za twoją troskliwość! Bądź pewny, że nie rzucę się na oślep w paszczę zagłady. Są jeszcze na świecie i inni ludzie, którzy pragną, abym żył długo. Pomyśl sobie, że mam rodziców, których chciałbym wnet zobaczyć! Powodzenie sprzyja odważnym i jeśli będę mógł je osiągnąć szybciej i pewniej dzięki małemu ryzyku, to się przed nią nie cofnę.
Teraz podeszła do nas także Marta i rzekła:
— Widzę rozmaite przygotowania i ze słówek, tu i owdzie rzucanych, wnioskuję, że waży się pan na nowe niebezpieczeństwo. Proszę mi powiedzieć, czy tak jest istotnie!
— Nie jest tak — odparłem. — Udaję się z pani powozem do Łysiny Canonu, to wszystko.
— Do Łysiny, gdzie rozegra się walna bitwa! A więc to pogoń za śmiercią?
Jej rozszerzone oczy wpatrywały się we mnie przeciągłem, nieruchomem ze strachu spojrzeniem.
— Za śmiercią? — roześmiałem się wesoło. — Mówi to pani z obawy, zresztą nieuzasadnionej. Według wszelkiego prawdopodobieństwa biorę na siebie bezpieczną rolę parlarnentarjusza.
— Więc jedź pan z Bogiem! Zostanie tu ktoś, czyje najlepsze życzenia będą panu towarzyszyć.
Jeszcze byłem zajęty sporządzeniem batogu z rzemienia skręcanego i kilkakrotnie złożonego lassa gdy Jonatan Melton przysłał do mnie z zawiadomieniem, że musi koniecznie ze mną się rozmówić. Skoro doń podszedłem i zapytałem, czego pragnie, odezwał się ponuro:
— Widzę, że pan chce wyruszyć. Czy, do walki?
— Tak.
— A czy schował pan pieniądze?
— Poco pan się o to pyta?
— Ponieważ nie powinien pan wystawiać ich na niebezpieczeństwo!
— Jeśli będę miał przy sobie, to nie wystawię na niebezpieczeństwo.
— A jednak! Powiadam panu, że nie wrócisz. Idzie pan na spotkanie najpewniejszej śmierci. Ale jeśli mi pan przyrzeknie, że mnie puścisz, to cię ocalę, wyjawiając plan Mogollonów.
— Tak! Chce pan zdradzić swoich przyjaciół i sojuszników! Podobne to do pana, ale na nic się nie zda, gdyż znam ów plan oddawna.
— Skąd to?
— Wie pan, że podsłuchiwałem narady Mogollonów nad Jasną Skałą, a także onegdaj wieczorem rozmowę pana z Judytą nad źródłem Góry Wężowej. Mogollonowie dążą do Mrocznej Doliny, ale my ich po drodze tak okrążymy, że żaden nie będzie mógł się wymknąć. Za kilka godzin przyślę panu wiadomość o zwycięstwie.
— A więc wsiadaj do powozu, jedź do djabła i pozostań w piekle na wieki wieków!
Odwrócił się ode mnie. Odszedłem. Złorzeczenie z takich ust mogło mi tylko przynieść błogosławieństwo. Zwrócić mu wolność za wiadomości, które uzyskałem już dawno, — co za śmieszne żądanie!
Batóg był skręcony, Mogliśmy wyruszyć. Ponieważ za ciężko było mi taszczyć się z dwiema strzelbami, przeto zostawiłem niedźwiedziówkę Emery’emu. Przewiesiłem przez ramię sztuciec i wdrapałem się na kozioł. Dunker podał mi cugle. Sześciu forysiów nachyliło się, powóz ruszył z miejsca. Mimowoli nasunęło mi się na myśl, w jakim to stanie dotrze z nami do Łysiny Canonu?
Konie cugowe były przyzwyczajone do ciągnienia powozu, ale nie pozostałe rumaki, które skakały to naprzód, to wbok, tak, że karoca nie była ciągniona, lecz miotana na trzy strony. Dopiero, kiedy sześciu czerwonych zaczęło należycie używać cugli i nóg, ruch powozu stał się mniej niebezpieczny. Ponieważ jednak droga nasza nie była traktem bitym, a forysie nie umieli sobie radzić z przeszkodami naturalnemi, przeto jazda nie była wygodna, a nawet chwilami musiałem skupić całą uwagę, aby nie dopuścić do wywrócenia karocy.
Oczywiście, przy Emery’m zostali Nijorowie, którzy mieli doglądać jeńców nad Cienistem Źródłem. Pozostali wojownicy gęsiego jechali za powozem.
Drogowskazem były nam ślady Mogollonów. Odległość wynosiła trzy godziny jazdy. Musiałem tak jechać, abyśmy doścignęli Mogollonów niedaleko wąwozu. Nie należało pokazywać się wcześnie], gdyż mogliby nas poznać i zwrócić się przeciwko nam. W takim razie bylibyśmy jak najbardziej zagrożeni. Aby nie natknąć się na nich za wcześnie; wysłałem na wywiady jeźdźca, który miał śledzić ich straż tylną i ewentualnie zawiadomić nas o jej poruszeniach.
Z początku jechaliśmy szybko, aby nadrobić odległość, o którą nas wrogowie wyprzedzili, potem jednak przeciwieństwa terenu coraz bardziej utrudniały nam drogę. Po niespełna dwóch godzinach wpadliśmy na naszego wywiadowcę. Zawiadomił nas, że Mogollonowie jadą mniej więcej w odległości dziesięciu minut drogi. Trzeba było teraz dotrzymywać im równego kroku. Na równinie ujrzeliby nas niechybnie, ale tu było pełno gór, dolin i wykrotów, w których mogliśmy się skrywać.
Po kwadransie wywiadowca przyprowadził do nas Nijorę, którego w drodze był spotkał, i zameldował:
— Ten wojownik krył się za skałą przed wrogiem. Przysłał go Winnetou.
— Co memu bratu kazał wódz Apaczów oznajmić?
— Przygotowania ukończone,
— A zatem wasi wojownicy przyczaili się za wzniesieniem skały?
— Tak. A także w lesie, aż do miejsca, gdzie wąwóz wychodzi na Łysinę Canonu.
— Gdzie stoją konie?
— Za wzniesieniem. Ukryte są przed spojrzeniami Mogollonów.
— Dobrze. Ale gdzie twój wierzchowiec?
— Zostawiłem go na miejscu zgodnie z wolą Winnetou, aby nie zostawiać za sobą śladów i nie rzucać się w oczy wrogów.
Sądziłeś więc, że jedziemy tuż za Mogollonami?
— Tak mówił wódz Apaczów. Zszedłem wąwóz, poczem ostrożnie podążyłem na wasze spotkanie. Skoro widziałem Mogollonów, chowałem się, a kiedy mnie wymijali, schodziłem dalej, aż się natknąłem na twego wywiadowcę, w którym odrazu poznałem brata.
— Jak odbywa drogę wódz Mogollonów?
— Na czele swoich ludzi.
— A jak długo jeszcze mamy jechać do wąwozu?
— Połowę czasu, zwanego przez białych godziną.
— Dobrze! Przyłącz się do naszych wojowników. Dotrzymasz im kroku, gdyż musimy jechać stępa.
Ruszyliśmy dalej. Grunt był o tyle dogodniejszy, że mogliśmy się nieco bardziej zbliżyć do Mogollonów. Wywiadowca znów nas wyprzedził. Skorośmy się nań natknęli, tym razem zameldował, że znajdujemy w odległości pięciu minut od wroga, dookoła gór, aż wreszcie ujrzeliśmy Mogollonów za najbliższym skrętem. Ściany skalne rozstępowały się, otwierając swobodne przejście.
Nie było obszerne. Z prawej i lewej strony wznosiły, się wysokie skały, a po drugiej leżało strome gęsto zalesione płaskowzgórze. U jego stóp, z prawej strony u dołu, gdzie kończył się las, zobaczyłem wylot wąwozu, do którego Mogollonowie właśnie wjechali. Poczekawszy, aż znikną w nim ostatnie szeregi, popędziliśmy konie poprzez wolny teren, aby zatrzymać się na dole.
Teraz wróg wpadł w zasadzkę. Na górze, na Łysinie, oczekiwali go nasi towarzysze, a na dole my przecinaliśmy odwrót.
Dotychczas powodzenie było dosyć wątpliwe.Gdyby Mogollonowie nas dostrzegli i zwrócili się przeciwko nam, nie zdołalibyśmy ich odeprzeć. A nawet gdyby to nam się udało, większość wrogów mogłaby się rozproszyć po bokach, wprawdzie bez koni, gdyż należało drapać się po skałach. Ale teraz oto tkwili w wąwozie, którego strome i wysokie ściany były niedostępne. Musieli bezwzględnie posuwać się naprzód; wstecz po bokach nie było wyjścia.
Płaskowzgórze, gdzieśmy ich chcieli zamknąć, miało kształt następujący:

Tworzyło trójkąt, którego płaszczyznę stanowiła skała. Bok a stanowi rozciągającą się daleko, strzelistą wyżynę, za którą ukryła się część naszych wojowników. Bok b oznacza stromo opadający las, w którym zaczaił się drugi oddział Nijorów; c stanowi głęboki kanjon — głęboką stromą otchłań ziejącą zagładą. Przy e jest wejście do wąwozu, prowadzącego na płaskowzgórze, a przy d — jego wylot zwrócony ku Mrocznej Dolinie.
Cały ten obszar był obsadzony trzystoma Nijorami; stu pięćdziesięciu ukrywało się za wyżyną a pod rozkazami swego wodza; stu pięćdziesięciu leżało w lesie b pod wodzą Winnetou. Plan polegał na tem, że się wpuści Mogollonów przez e i pozwoli im jechać wzdłuż kanjonu c prawie aż do d. Zanim doszliby tam, jabym już był wraz z Nijorami przy e. Wówczas Mogollolowie byliby tak zamknięci, że rozsądek nakazałby kapitulację. Znajdowaliby się bez osłony na płaskowzgórzu, podczas gdy Nijorowie byli osłonięci lasem i wyżyną skalną. Aby Nijorów wypędzić, musieliby naraz z obu stron szturmować — pewna klęska! Trzeba jeszcze uwzględnić, że podobnego rodzaju ataki nie są stosowane przez Indjan.
Wódz Mogollonów, jadący na przodzie, pierwszy dotarł na górę. Osadził konia na chwil parę, aby się rozejrzeć dokoła. Nie widząc nic podejrzanego, pojechał dalej, a za nim wojownicy. Ten człowiek był tak pewny siebie, że nie wysłał nikogo na zwiady. Kiedy na górę wjechał ostatni z Mogollonów, czoło docierało już do połowy długości canonu. Trzeba było pozwolić im jechać jeszcze przez dwie minuty, a następnie dopiero się ukazać. Niestety, wódz Nijorów był zbyt niecierpliwy, aby czekać tej chwili. Leżał na wyżynie a za wielkim głazem; wycelował ze strzelby w wodza Mogollonów i wypalił. Chybił. Natychmiast zerwali się jego ludzie ze swego ukrycia, wznieśli okrzyk wojenny i dali ognia — z tym samym wynikiem, co ich wódz gdyż odległość była zbyt wielka. Winnetou, przewidując że jego Nijorowie pójdą za złym przykładem, zawołał donośnym głosem:
— Nie strzelać jeszcze! Pozostańcie w lesie!
Nie zależało mu już na tem, aby zapobiec przedwczesnemu atakowi, lecz aby uchronić przed zbytecznym krwi przelewem. To wszak było nasze podstawowe żądanie, na które wódz Nijorów wyraził był zgodę. Niestety, rozkaz poszedł istotnie w las. Jego stu pięćdziesięciu Nijorów ukazało się już między drzewami na skraju i, wyjąc, strzelali w Mogollonów.
Silny Wicher, wódz Mogollonów, przerażony, osadził konie na miejscu. Zobaczył, że wzniesienie przed nim jest obsadzone wrogami, — z lewej strony roiło się od nich w lesie, z prawej ział głęboki kanjon. Skoroby pojechał dalej, zbliżyłby się bardziej do wyżyny, z której chwilowo jeszcze kule nie trafiały; z drugiej jednak strony było o wiele bliżej do wylotu wąwozu, gdzie znajdował się ogon jego oddziału. Nawrócił przeto wierzchowca, skoczył wysoko w siodle, podniósł rękę i zawołał do swoich ludzi:
— Wracać, wracać! Jesteśmy zamknięci. Prędzej wzdłuż wąwozu zpowrotem!
Winnetou i ja na jego miejscu działalibyśmy inaczej; Mogollona zaś ten niespodziewany napad na niebezpiecznym terenie pozbawił orjentacji. Skoczył zpowrotem, a wojownicy za nim. Jedni następowali na drugich, wirujący kłąb jeźdźców, z których każdy chciał się jak najszybciej przebić do wylotu. Nijorowie z lasu zasypywali ten kłąb kulami. Był to prawdziwy mord masowy. Dlatego Apacz wyskoczył z lasu, podniósł strzelby i zawołał:
— Nie strzelać, nie strzelać! Winnetou zakazuje!
Na szczęście, widok jego osoby bardziej podziałał na Nijorów, niż poprzednio słowa. Zaprzestano strzelaniny. Lecz niepodobna było zapobiec skutkom przedwczesnego ataku, gdyż Mogollonowie dorwali się już do wylotu wąwozu.
Co począć? Czy już byłem na miejscu? — Kiedy Winnetou zadawał sobie pytanie, zobaczył, że ucieczka wroga utknęła. Nie mogli iść naprzód, ani wstecz, — i to miało swój powód.
Skoro ze swymi Nijorami przybyłem do skraju lasu, zatrzymałem się na kilka minut i natężyłem słuch. Z góry nie dobiegał żaden odgłos. Forysie na mój rozkaz ruszyli do wąwozu z karocą, a za nimi wojownicy. Rozstrzygnięcie było bliskie. Jakże się jednak dostaniemy na górę?
Obie ściany wąwozu składały się z łupkowego kamienia. Tak się do siebie zbliżały, że miejscami tylko dwóch jeźdźców naraz mogły przepuścić. To były zresztą miejsca najwęższe, powóz zatem mógł się od biedy przepchnąć. Ale zato droga była najeżona innemi trudnościami, mianowicie mnóstwem rozsianych po nej kamieni, nieraz tak wielkiemi głazami, że koła omal nie pękały. Trzeba było głazy zawczasu omijać. Cwałowaliśmy mimo wszystko pod górę i przebyli, jak później stwierdziłem, połowę drogi, gdy naraz rozległy się strzały.
— Czyście słyszeli? Strzelają! — zawołałem do swych forysiów. — Rozpoczęto walkę, nie czekając na nas. Popędźcie koni! Teraz trzeba mknąć w galopie!
Spięli wierzchowce ostrogami. Ja zaś zaciąłem cugowe biczem; rwąc z kopyta. pomknęły chyżo przed siebie. Zrezygnowałem z ostrożnego powożenia i wymijania kamieni — stara karoca przechylała się to na lewo to znów na prawo, skakała jak zwierzę, kiedy przesadza kamienie. Trzymałem się mocno lewą ręką wysokiego siedzenia, z wysiłkiem utrzymując jaką taką równowagę; w lewej też ręce ściskałem cugle, podczas gdy prawą trzaskałem z bicza.
Wreszcie rozległ się przed nami wielogłosy krzyk. Spojrzałem i zobaczyłem skupiony tłum jeźdźców cisnących się do wylotu wąwozu. To byli cofający się Mogollonowie.
— Dalej, dalej! — krzyknąłem do forysiów. — Byle nie stawać! Jedźcie, jedźcie przez sam środek tłumu!
Moi chwaccy Indianie posłusznie wykonali rozkaz. Głośno rycząc, napędzali konie, które pierwszy raz ciągnęły karocę. Poprzednio, na lepszej drodze, były posłuszne, teraz jednak, słysząc za sobą trzeszczenia starego wehikułu, otrzymując cięgi, kłute ostrogami, przerażone rykiem, poniosły wreszcie, nie zatrzymując się przed żadną przeszkodą. Nastąpiło zderzenie z tłumem. Czy mi się powiedzie?
Kto przemoże, my, którzy nadciągaliśmy z dołu, czy też Mogollonowie, którzy pędzili z góry, a zatem mieli większy rozpęd?
Zderzyły się przednie konie przeciwnikow; powóz przystanął.
— Naprzód, naprzód! — wołałem. — Bijcie kolbami ich konie!
Mogollonom wystarczyłoby zastrzelić nasze przednie konie. Nie pomyśleli o tem. Mieli oto na karku wrogów, a przed sobą własny powóz z obcymi jeźdzcami i białym woźnicą, który miotał się jak szalony. Stracili kilka cennych sekund. Moich sześciu Nijorów usłuchało rozkazu — zerwali broń z ramion i okładali kolbami wszystko, co im się pod rękę nawijało. Spienione rumaki zerwały się z miejsca. Smagałem konie cugowe z całej siły. Wreszcie karoca potoczyła się naprzód, Mogollonowie zaś odwrócili się i, rycząc, cofali wstecz. Pędziliśmy przed siebie, nie pozostawiając wrogom swobodnej przestrzeni, — zwyciężyliśmy! Żywy taran spełnił swoją powinność. Za powozem jechali moi Nijorowie; krzyczeli, darli się na całe gardło. Nie dziwiłbym się, gdyby wrogów spłoszył sam nasz widok.
Powóz dotarł do wylotu wąwozu, na płaskowzgórze. Jeden rzut oka wyjaśnił mi sytuację. Z lewej strony oddział Apacza pod drzewami, on sam zaś, poza laskiem, trzymający srebrną strzelbę, spoglądał ku nam. Z tamtej znów strony drugi oddział Nijorów na skale tuż przede mną wrogowie, skupieni razem, spozierający z przerażeniem na powóz. Trzeba było wykorzystać chwilę.
— Stój! Zatrzymajcie się tutaj i nie przepuszczać nikogo! — zawołałem, zwracając się wstecz, do swych wojowników; poczem krzyknąłem do forysiów: — Coraz dalej, dalej! Nawprost, pomiędzy nich!
I pomknęliśmy naprzód! Wparliśmy się w gęstą ciżbę, rozdzieliliśmy ją, torując sobie drogę naprzód. Liczyłem wprawdzie na oszołomienie Indjan, ale nie przypuszczałem, że zapomną o broni palnej. Odstępowali, krzycząc i wyjąc, na prawo i lewo. Przepuścili powóz, nie usiłując go nawet zatrzymać. Scena ta rozgrywała się wpobliżu canonu. Jakże łatwo mogły nas przerażone rumaki ponieść w otchłań! Lecz moi forysie byli tak dobrymi jeźdźcami, że jeszcze teraz potrafili utrzymać konie w wodzach.
Przeszywaliśmy się przez gromadę wrogów, która za nami znów się zawierała. Nie zwracałem uwagi na nieprzyjaciół, zajęty wyłącznie popędzaniem koni. To było — ah, oto zatrzymał się jeden z Mogollonów, prawie ostatni, i wraził we mnie szeroko otwarte oczy. On także był jakgdyby sparaliżowany. Znałem go, widziałem go już, kiedy z wody szpiegowałem Mogollonów, obradujących nad Jasną Skałą. To był Silny Wicher, wódz Mogollonów!
— Na lewo poprzez równinę, zatrzymajcie się przy skale! — zawołałem do forysiów.
Prawą ręką przerzucając cugle przez hak żelazny, lewą chwyciłem sztuciec i zeskoczyłem z kozła, w chwili gdy powóz skręcił na lewo. Spadłem nie tylko na nogi, ale także na ręce. Szybko się zerwałem, błyskawicznym susem znalazłem się przy wodzu, pochwyciłem cugle jego rumaka i wspiąłem go na miejscu. Gwałtowny ruch konia i oto siedziałem na jego tułowiu tuż za wodzem. Pomknęliśmy za karocą ku lewej stronie Łysiny.
Wódz nie mógł się spodziewać takiego napadu, ale okazał dosyć przytomności umysłu. Chwycił za nóż — jedyną broń, jaką posiadał, gdyż strzelba spadła poprzednio na ziemię. Usiłował mnie zakłuć, ale nadaremnie. Aby zwolnić ręce, przerzuciłem broń przez ramię i wpiłem się dziesięcioma palcami w szyję wodza tak, że ręka z nożem opadła, poczem obie ręce bezsilnie zachybotały w powietrzu. Zabrakło mu tchu.
Od owej chwili, kiedy dobiegłem do Łysiny, upłynęła dopiero jedna minuta. Trudno uwierzyć, co wszystko może się zdarzyć w ciągu jednej minuty w podobnych sytuacjach. Za mną Mogollonowie wyli z wściekłości, że porwano im wodza, z lasu i ze skały ryczeli Nijorowie z zachwytu — a ja, o, ja bynajmniej nie byłem zachwycony! Musiałem trzymać szyję wodza, moja strzelba źle wisiała; tłukła mnie po uszach; koń całkiem się zbiesił, czego zresztą nie można mu było brać za złe. Rwał to na prawo, to na lewo, wierzgał, chciał nas z siebie zwalić, ja zaś nie miałem nad nim władzy, ponieważ wódz wypuścił z rąk cugle. Siedziałem tak, że nie mogłem sięgnąć nogami strzemion. To dopiero była woltyżerka, ale o wiele trudniejsza i niebezpieczniejsza, niż w cyrku. Nie było innego wyjścia — musiałem wodza wysadzić z siodła. Spodziewałem się, że nie złamie karku. On sam również stracił pod nogami strzemiona. Przeciągnąłem go nabok, usiłowałem przełożyć na drugą nogę na tę samą stronę i zepchnąć, nie narażając go przez to zbyt wielkie niebezpieczeństwo. Ale ten litościwy zamiar nie doznał powodzenia. Wódz leżał omdlały na mojem prawem ramieniu. Kiedy się przechyliłem, aby wolną rękę podnieść jego lewą nogę, koń, spłoszony jeszcze bardziej tym nowym ruchem, skoczył potężnie wbok i obaj zleciliśmy na — niestety — bardzo w tym miejscu twardą ziemię.
Przez parę chwil leżałem równie nieruchomy, jak mój wróg. Zdawało mi się po prostu że skrzydło młyńskie cisnęło mnie ponad niebezpieczne Elberfeld i Barmen, w głowie wrzało, jak co najmniej w dwudziestu ulach, w oczach stanęło mi tyle zórz północnych, ile w Laplandji można naliczyć w ciągu chyba dziesięciu lat.
Usłyszałem huk wystrzałów. Obejrzałem się i zobaczyłem gromadę Mogollonów, która mknęła ku mnie, aby odbić wodza. To Nijorowie dali w nich ognia. Skoroby mnie wrogowie doścignęli, byłbym zgubiony, a byli już tak blisko, że doścignęliby mnie, zanimby kto zdążył pośpieszyć z pomocą. W tej chwili, jak zresztą już nieraz, doświadczyłem, jaką potęgą duch panuje nad ciałem. Zerwałem się, zapodziały się gdzieś ule, znikły zorze północne i ból się ulotnił. W pobliżu leżał mój sztuciec, na szczęście cały. Podniosłem go, przyłożyłem, wycelowałem w czterech najbliższych drabów i — — cztery strzały, a cztery kule utkwiły w piersiach czterech koni, które niebawem runęły. Wysadzeni z siodła jeźdźcy podnieśli się i czem prędzej zmykali pod deszczem kul, padających z lewej i prawej strony, ale nie tak celnych, jak moje.
Ledwo uciekli, znów odczułem bóle. W głowie brzęczało mi jak poprzednio, i barwne zorze borealne ponownie roziskrzyły się przed oczami. Teraz wódz Nijorów wpadł na dobrą myśl — wysłał do mnie oddział. Mógł wesprzeć mnie rychlej i lepiej od Winnetou, ponieważ znajdowałem się bliżej skały, niż lasu. Nijorowie schwytali rumaka wodza, jego samego spętali i wzięli na ręce. Ja zaś, wsparty na dwóch wojownikach, powlokłem się ku wyżynie.
Stwierdziłem, że niczego sobie nie złamałem, ale nabiłem mnóstwo tęgich guzów i byłem dotkliwie potłuczony, a wiadomo, że sprawia to większy ból, niż złamanie kości. Na wyżynie ułożono wodza i posadzono przy mnie. Był dla nas tak ważną zdobyczą, że sam chciałem go strzec, ponieważ nie mogłem już brać zbrojnego udziału w walce.
Świeczniki przed oczyma i brzęczenie w uszach świadczyły, że krew napłynęła mi do głowy. Przydałyby się zimne okłady. Nietrudno chyba było o nie, przecież wpobllżu wznosił się las, a gdzie las, tam zwykle jest i woda. Jednakże zrezygnowałem z okładów, bo wstydziłem się przed Indjanami...
Nie mogłem dojrzeć, co się dzieje nad canonem, do takiego stopnia błyskało mi w oczach. Słyszałem, że ktoś tam głośno przemawia, ale brzęczenie w uszach głuszyło wszelkie głosy. Wreszcie podszedł do mnie wódz Nijorów, aby zapytać, jak się czuję.
— Runąłem, ale niczego sobie nie złamałem, — odparłem krótko. — Kto tam przemawia?
— Winnetou.
— Do kogo?
— Do wrogów.
— Co mówi wódz Apaczów do wrogów?
— Żeby się poddali bez oporu.
— Czy mogą co postanowić bez wodza?
— Czemu nie? Gdyby nawet nie chcieli — muszą. Wódz jest naszym jeńcem, a zatem nie może im radzić. Tak, jest naszym jeńcem, a to dzięki twojej odwadze.
— Nie była to odwaga, lecz szybko zdecydowane działanie. Wyciągnęłem korzyść z popłochu, który ogarnął Mogollonów. I jeśli nawet groziło mi niebezpieczeństwo, to w każdym razie niewielkie.
— Mogli strzelać!
— Ale nie strzelali. Kto jednak pierwszy dał ognia, zanim przybyłem na miejsce? Czy Mogollonowie?
— Nie — odrzekł zakłopotany. — Myśmy strzelali. Sądziłem, że mamy już wrogów w ręku.
— Zamiast iść za pierwszym porywem, powinieneś był ściśle przestrzegać naszego planu. Gdybym nie dotarł jeszcze do wąwozu, Mogollonowie zdołaliby się wymknąć. Ale o tem dosyć! Przekazałem ci jeńca. Czy dobrze kazałeś go strzec?
— Tak. Sprowadziłem go ze sobą i zostawiłem wraz z końmi po drugiej stronie tej ścieżyny.
— Czemuś go sprowadzał?
— Sądziłem, że zechcesz go zobaczyć, a poza tem pewniejszy jest przy wojownikach, niż w wiosce przy starcach i squaws.
— Słusznie. A młody biały?
— Jest tutaj także. Nie chciał oddalić się od jeńca. Czy moi wojownicy mają ich przyprowadzić?
— Później, jeszcze nie teraz. Czy to Winnetou z dwoma wojownikami zbliża się do nas?
— Tak.
A zatem odzyskałem wzrok. Głowa nie ciążyła już tak bardzo. Ale z wodzem Mogollonów było krucho. Leżał z zawartemi oczami. W ten stan wtrąciło go nietylko okrutne działanie moich palców, to spadek z konia zaszkodził mu najbardziej.
Obaj Indjanie, którzy towarzyszyli Apaczowi, byli to Mogollonowie, starzy wojownicy, którzy przyszli się zapewne naradzić. Zatrzymali się w pewnem oddaleniu z szacunkiem i powagą. Apacz podszedł do nas. Z początku zwrócił się do wodza Nijorów i rzekł surowym tonem:
— Kto rozpoczął strzelaninę?
— Ja. Sądziłem, że był to czas stosowny.
— Wszak umówiliśmy się, że ja pierwszy strzelam, o ile to uznam za niezbędne. Jesteś wodzem, powinieneś więc był bardziej, niż kto inny, przestrzegać naszej umowy. Czy wiesz, ilu zginęło wrogów?
— Nie.
— Ośmiu poległo; sporo zaś jest rannych. Można było tego uniknąć.
— Zasłużyli na swój los! Gdyby to im się poszczęściło, na pewnoby nie oszczędzali moich wojowników.
— To prawda, wszelako powinieneś był dotrzymać przyrzeczenia. Winnetou nigdy jeszcze nie złamał słowa.
Teraz zwrócił się do mnie:
— Mój brat dokazał bohaterskich cudów waleczności. Będą o tem opowiadać u wszystkich ognisk indjańskich. Jak memu bratu się powiodło nad Cienistem Źródłem?
— Wyśmienicie. Schwytaliśmy eskortę powozu i zostawili pod dobrą strażą.
— A jakże się czuje mój drogi brat? Upadek z konia był dotkliwy. Czy wyszedłeś bez szwanku?
— Zamroczyło mnie tylko.
— Oszczędzaj się, przyjacielu! Lada skaleczenie może wywołać najgorsze następstwa. Dokonałeś więcej niż dosyć; resztę niechaj czynią inni.
— Czuję się już prawie tak dobrze, jak przed wypadkiem. — Przyprowadziłeś dwóch wojowników Mogollonów. Prawdopodobnie odbędzie się narada?
— Tak. Chcą się rozmówić ze swym wodzem.
— Tu obok leży. Nie poruszył się jeszcze. Mam nadzieję, że nie złamał sobie karku.
— Zbadam go.
Nachylił się nad omdlałym, a po chwili oznajmił:
— Rozranił sobie głowę o kamień, nic ponadto. Ocknie się niebawem; musimy czekać.
— Ja zaś tymczasem wrócę do wąwozu, do swych Nijorów. Muszę wysłać gońca do Emery’ego.
— Aby go zawiadomić o zwycięstwie?
— Tak. Powinien przybyć tu wraz ze wszystkimi wojownikami i jeńcami.
— Słusznie, gdyż mógłby się później spotkać z wracającymi Mogollonami.
Podniosłem się. Winnetou powiedział: — Emery mógłby się później spotkać wracającymi Mogollonami. — Miałem o jeden dowód więcej, jak zgodne były nasze myśli. Ze słów tych bowiem wynikało, że nie chciał Mogollonów oddać jako jeńców w ręce Nijorów.
Pierwsze kroki sprawiły mi ból. Zniosłem go cierpliwie. Zmusiłem się do kroczenia z podniesioną głową poprzez Łysinę Canonu ku wylotowi wąwozu. Skoro się zbliżyłem do lasu, Nijorowie poczęli mnie ku sobie przywoływać. Z lewej strony wpobliżu brzegu canonu Mogollonowie przykucnęli w trzech długich rzędach. Każdy z wrogów trzymał w ręku cugle stojącego za nim wierzchowca. Utkwili we mnie, kiedy ich mijałem, badawcze spojrzenie. Z półotwartych warg wyrwała się żywa wymiana słów. Widać było, że upadek z konia nie nadszarpnął w ich oczach mego honoru.
Wysławszy jednego ze swoich Nijorów po Emery’ego, wróciłem do Winnetou. Obaj Mogollonowie siedzieli teraz w tym samym miejscu, na którem poprzednio stali. Apacz usadowił się przy ich wodzu, ja po drugiej stronie, a Szparka Strzała przykucnął po indjańsku naprzeciw nas.
Po pewnym czasie przez ciało Silnego Wichru przeszły pierwsze oznaki wracającego życia. Usiłował poruszyć to ręką, to nogą, ale na próżno; był bowiem spętany. Wreszcie otworzył oczy. Pierwsze jego spojrzenie padło na mnie. Oglądał mnie przez chwilę, poczem zapytał:
— Biała twarz! Kim jesteś!
— Nazywają mnie Old Shatterhandem — odparłem.
— Old Shatterhand! — powtórzył z widocznym przestrachem i znów zamknęła oczy. Zdawał się zastanawiać i z trudem zbierać rozpierzchłe myśli; o tem przynajmniej świadczyła gra jego twarzy. Wreszcie odemknął powieki i rzekł:
— Jestem spętany. Kto kazał mnie związać?
— Ja.
Ponownie opadły powieki. Skoro następnie je podniósł, oczy miały żywszy blask. Odzyskał pamięć i przytomność umysłu. Świdrując mnie spojrzeniem, rzekł:
— Przypominam sobie... Przybyłeś powozem, skoczyłeś na ziemię, a potem na mego rumaka, Co się dalej stało — nie wiem, albowiem pochwyciłeś mnie za gardło, aby zadusić.
— Jesteś w błędzie. Nie chciałem cię dusić, ani zabijać, tylko chwilowo unieszkodliwić. To mi się też powiodło.
— Tak, to ci się powiodło! Biały skacze na mego rumaka, pędzi ze mną; ogłusza mnie i bierze w niewolę. Tomahawkiem rozpłatałbym głowę śmiałkowi, któryby się ważył powiedzieć ongi, że coś podobnego może się zdarzyć. To hańba dla mnie!
— Nie, to nie hańba zostać pokonanym przez Winnetou lub Shatterhanda.
— Wszakże odbierzesz mi leki!
— Nie. Możesz je zachować.
— Ale mój skalp!
— Nawet skalpu nie zedrę. Czy słyszałeś kiedy, aby któryś z obu wojowników, których wymieniłem, skalpował wroga?
— Nie.
— A zatem zachowasz zarówno skalp, jak i leki. Czy wciąż jeszcze sądzisz, że nie możesz się pokazać na oczy swoim?
— Nie. Wiem teraz, że nie okryłem się hańbą. Old Shatterhand zwycięża wodzów, których nikt przedtem nie pokonał, lecz klęska przez niego zadana nie pozbawia sławy. Powiedz mi jednak, jakto się stało? Czyś nie był w pueblu Yuma?
— Byłem tam wraz z Winnetou.
— Dokądżeście później pojecha1i?
— Do Góry Wężowej, a stamtąd do Łysiny Canonu.
Oczywiście nie dodałem nic ponadto. Spoglądał na mnie zamyślonem, chytrem spojrzeniem, i zapytał.
— Czy nie napadł na ciebie w drodze pewien biały?
— Tak.
— Skąd miałeś powóz?
— Ten powóz należy teraz do mnie — odpowiedziałem wymijająco.
Uff! Nikt jeszcze nie słyszał, aby Old Shatterhand i Winnetou jechali wozem! Gdzież jest Winnetou?
— Tu, przy tobie.
Leżał bokiem do mnie zwrócony, tak, że nie mógł zobaczyć Apacza. Teraz odwrócił się doń i rzekł:
— Znakomity wódz Apaczów oszczędzał moich ludzi — zabronił w nich strzelać. Ilu macie tutaj wojowników Nijorów?
Ubiegłem Winnetou:
— Tylu, że się nie zdołacie im wymknąć.
— Czemu okrążyli Łysinę Canonu?
— Aby was schwytać.
— Ale skąd wiedzieli, że my dzisiaj nadciągniemy?
— Zawiadomiłem ich.
— Ty? — zapytał zdziwiony. — Od kogoś ty się dowiedział?
— Od ciebie. Słuchałem przy Jasnej Skale waszej narady.
Uff! Przy Jasnej Skale? Narada wszak odbyła się w sercu obozu!
— Wiem, gdyż byłem tam. Mówiliście tak głośno, że słyszałem każde słowo. Płynąłem z nurtem rzeki i przybiłem do brzegu tuż u waszych namiotów. Podsłuchawszy, zawróciłem i wydostałem się z obozu. Ponieważ Nijorowie są moimi przyjaciółmi, tyś zaś chciał nas pojmać, przeto czem prędzej zawiadomiłem ich i poleciłem, aby oczekiwali was tutaj, na Łysinie Canonu.
— A więc tobie winniśmy klęskę?
— Tak.
Długie i osobliwe spojrzenie wodza spoczęło teraz na mnie, ale nie dostrzegłem w niem nienawiści, ani mściwości, ani podobnych uczuć.
— Czy widziałeś wszystkich tych, co brali w naradzie?
— Tak. Był tam również biały mąż, który się nazywa Melton.
— Ten mąż powiedział nam, żeś naszym wrogiem!
— Oszukał was. Old Shatterhand jest przyjacielem wszystkich czerwonych.
— Czy wiesz, gdzie przebywa Melton?
— Pojechał naprzeciw białej squaw, z którą mieszkał w jej pueblu.
Ta dyplomatyczna odpowiedź zadowoliła go w zupełności. Przypuścił, żeśmy nie spotkali Meltona i jego pięćdziesięciu wojownikami. A więc była jeszcze jakaś nadzieja ratunku. Zapytał:
— Czy byłeś nad Cienistem Źródłem?
— Tak, wieczorem po waszej naradzie, kiedy dążyłem do Nijorów.
Po długim namyśle podjął:
— Czemu siedzą ci dwaj starzy wojownicy mego szczepu?
— Przyszli się naradzić nad warunkami uwolnienia swego wodza.
— Jakież to warunki?
Dotychczas nie raczył spojrzeć na siedzącego naprzeciw wodza Nijorów, który teraz odezwał się:
— Musisz się mnie zapytać.
Nie spojrzawszy nań, odparł Mogollon.
— Rozmawiam z Old Shatterhandem, z nikim innym. A zatem jakież to są warunki?
— Właściwie mówiąc, — rzekłem — stracić powinniście życie, skalpy, leki, konie, broń i wszystko, co tylko posiadacie, lecz my, to znaczy Winnetou i ja, nakłoniliśmy wodza Nijorów do łagodnego postępowania.
— Czemu jego właściwie?
— Ponieważ jest zwycięzcą.
— Nie, tylko wy, Old Shatterhand i Winnetou, pokonaliście nas i wy możecie nam stawiać warunki! Jestem gotów ich wysłuchać.
Czekał mojej odpowiedzi. Spojrzałem na Winnetou, który wnet się ozwał:
— Zgodzę się na wszystko, co mój brat powie.
Teraz więc mogłem odpowiedzieć Silnemu Wichrowi.
— Wyruszyliście, aby napaść na Nijorów. Wiem, żeś nietylko odważnym, ale także prawdomównym wojownikiem i wodzem, i że się nikogo nie lękasz. Sądzę więc, że nie przemilczysz prawdy?
— Nie — odparł dumnie.
— Cóżbyście zrobili, gdybyście pokonali Nijorów?
— Zabilibyśmy ich, zabrali ich żony i dziewice i całe mienie.
— Mówisz prawdę. Prawo Zachodu brzmi: miarka za miarkę. Teraz oto zwyciężyli Nijorowie. Czego się po nich spodziewacie?
— Takiego samego losu.
— Temi słowy sam przypieczętowałbyś wasz los, gdyby mnie i Winnetou tutaj nie było, Poparliśmy Nijorów, ale zażądaliśmy wzamian pewnych ustępstw.
— Jakich? — zapytał, rzucając bystre spojrzenie.
— Ujdziecie cało.
— A nasze leki?
— Zachowacie.
Uff! A więc możemy wrócić do obozu przy Jasnej Skale?
— Tak.
— Zatem rozwiąż mnie. Godzę się zmiejsca. Bezzwłocznie odjedziemy stąd do domu.
— Stój! Nie tak prędko! Ocaliliśmy wam życie i leki, ale czy zdołamy ocalić jeszcze co, to jest pytanie, które może rozstrzygnąć tylko wódz Nijorów.
Szparka Strzała machnął ręką i rzekł:
— Moi bracia zauważyli, że spętany wódz Mogollonów nie chce ze mną rozmawiać, co więcej, nie spojrzał na mnie ani razu. Jakże mogę doń przemówić? I jakże może się spodziewać ode mnie łagodnych warunków!
— Mówię z tobą! — rzekł szybko Mogollon. — Spójrz, oglądam ciebie. A więc powiedz, czego żądasz!
Nijora zastanawiał się przez chwilę, poczem rzekł:
— Winnetou, słynny wódz Apaczów, i Old Shatterhand, wielki myśliwy i wojownik Zachodu, są moimi braćmi i przyjaciółmi. Serca mają łagodne i miękkie, chociaż w ramionach posiadają moc niedźwiedzią. Niechętnie patrzą na krew i niechętnie oglądają chmurę troski na czyjejkolwiek twarzy. Chciałbym tak postępować, jak oni, aby wywdzięczyć się za wypalenie ze mną fajki braterstwa. To jedno. Mogollonowie chcieli na nas napaść, wybić nas co do nogi i zagrabić mienie — to się im nie powiodło. Wręcz przeciwnie, sami wpadli w nasze ręce, przyczem nie straciliśmy ani kropli krwi. To drugie. Dlatego przychyliłem serce swoje ku łagodności i dlatego zażądam od Mogollonów tylko rumaków i broni.
Uff! — krzyknął Silny Wicher. — Na to nie możemy przystać!
— A zatem będziecie moimi jeńcami i doświadczycie takiego samego losu, jakiście nam gotowali!
— Tylko zwyciężeni wojownicy mogą być jeńcami. Czy moi są zwyciężeni?
— Tak.
— Nie! Spójrz nadół! Oto siedzą. Czy nie mają broni w ręku? Będą się opierać!
— Aby co do nogi wyginąć. A potem ty umrzesz przy palu męczarni, a wraz z tobą wszyscy ci, którzy nie legną od kul, albowiem powiadam ci, żaden stąd nie uniesie swego skalpu!
— Spróbuj tylko! Nie możecie, i nie powinniście nas zabijać, ponieważ przyrzekliście Winnetou i Old Shatterhandowi uszanować nasze życie i leki.
Gdyby się mógł na tem zasadzać, nie doszłoby zapewne do zgody. Dlatego odezwałem się poważnym głosem:
— Tak, o ile się poddacie. W przeciwnym wypadku nie możemy was ocalić. Mogę ci tylko poradzić, abyś przystał na warunki wodza Nijorów.
— Zbyt surowe!
— Bynajmniej, są zbyt łagodne. Ty byś postawił zgoła inne.
— Czy mogę się zastanowić?
— Tak. Czy starczy ci do namysłu czas połowy drogi słonecznej?
— Tak.
— Dobrze! Twoi obaj starzy wojownicy mogą do ciebie podejść i naradzić się z tobą. Ale żądam, aby uprzednio wszyscy twoi ludzie złożyli broń.
— Nie złożą!
— O, z pewnością! Jeśli nie, dam znak do rozpoczęcia walki, która skończy się pogromem twoich wojowników.
— Dopiero co udzieliłeś mi zwłoki i powiedziałeś, że mogę się naradzić z obu wojownikami. Broń możemy tylko wówczas oddać, kiedy upłynie czas zwłoki i kiedy wyrazimy zgodę na wasze żądania!
— Słusznie. A jednak już teraz żądam jej od ciebie, zresztą tylko na pewien czas, ponieważ chcę mieć pewność, że twoi wojownicy nie porwą się do broni przed upływem wyznaczonego terminu.
— Czy następnie dostaną broń zpowrotem?
— Naturalnie, dostaną, skoro tylko termin upłynie. Poczem dasz mi odpowiedź.
W tej chwili odezwał się jeden ze starych wojowników.
— To chyba pułapka, o wodzu! Będziemy zgubieni, jeśli w nią wpadniesz.
— Milcz! — osadził go wódz. — Czy słyszałeś, aby Old Shatterhand łamał słowo, albo Winnetou skłamał? Jeśli obaj przyrzekną obietnicę ich przyjmę, jak zaklęcie Wielkiego Manitou!
I, zwróciwszy się do mnie, dodał spokojniej:
— A zatem obawiasz się zamieszek i dlatego tylko żądasz broni?
— Tak.
— Odzyskamy ją, zanim jeszcze dam ci odpowiedź?
— Przyrzekam.
— A Winnetou też mi przyrzeka?
— Ja także daję słowo — rzekł Winnetou.
Wówczas Silny Wicher zwrócił się do swoich wojowników:
— Słowa obu wielkich wojowników są, niczem dwie przysięgi. Wróćcie do naszych wojowników. Żądajcie od nich broni i każcie ją złożyć pośrodku płaskowzgórza. Mogą jej strzec wojownicy Nijorów. Tak ja rozkazuję; natychmiast ma się tak stać! Potem wracajcie do mnie na naradę!
Podnieśli się i odeszli. Rozpatrując warunek złożenia broni, Mogollon i ja mieliśmy całkiem odmienne intencje.
Oczekiwałem Emery’ego wraz z jeńcami. Skoroby nadszedł i wojownicy Mogollonów zobaczyli swoich spętanych kamratów, na pewnoby chwycili za broń, aby ich odbić. To był powód mego żądania.
A on, wódz Mogollonów? Liczył na Jonatana Meltona z jego pięćdziesięcioma wojownikami, oraz na dziesięciu tych, którzy zostali wraz z adwokatem i śpiewaczką. Tych sześćdziesięciu, do których zapewne się przyłączyli Yuma, mogłoby już coś zdziałać. Zgodził się na moje żądanie, aby uśpić naszą czujność.
Mogollonowie usłuchali rozkazu wodza. Wysłaliśmy do nich kilku Nijorów, którym bezzwłocznie oddali wszystkie swe flinty, łuki, oszczepy, noże i tomahawki. Zwalono je razem pośrodku Łysiny, poczem na mój rozkaz ustawiono dokoła dwudziestu dobrze uzbrojonych Nijorów. Po pewnym czasie wrócili obaj starcy do swego wodza. Usiedli przy nim. Nie zamierzaliśmy utrudniać im narady swoją obecnością. Postawiliśmy przeto dwóch strażników dla doglądania więzów pojmanego — w takiej odległości, że nie mogli słyszeć rozmowy Mogollonów. Nawet gdyby źle się spisali i wódz został uwolniony z więzów, to nie mógłby się wydostać, gdyż wszystkie przejścia dookoła były obsadzone naszymi ludźmi. Miałem więc tyle czasu, że mogłem wraz z wodzem Nijorów pójść na drugą stronę wyżyny — do Franciszka Vogla. Winnetou zaś został na Łysinie, aby doglądać porządku. Żaden człowiek nie nadawał się do tej czynności tak, jak on, gdyż żaden nie posiadał tak czułych i wyćwiczonych zmysłów.
Ścieżki nie prowadziły pod górę. Musieliśmy się wspinać z kamienia na kamień, przyczem każdy krok sprawiał dotkliwy ból. Doszedłem do przekonania, że nierychło pozbędę się bolesnych następstw upadku z konia.
Z tamtej strony wyżyny, u której stóp wznosił się wielokrotnie już wspominany las, rozciągała się prerja, zarośnięta gęstą trawą. Tam płynęła woda, której istnienia domyślałem się poprzednio. Konie Nijorów skubały trawę pod nadzorem kilku młodych wojowników. Opodal, przymocowany do wbitych w ziemię kołków, leżał jeniec — Tomasz Malton, a przy nim siedział Franciszek Vogel, nasz skrzypek, a zarazem najpilniejszy, najpewniejszy strażnik starego szpaka. Franciszek, ujrzawszy nas, zerwał się, skoczył ku mnie i zawołał w ojczystej mowie:
— Nareszcie, nareszcie pana widzę! Ile się strachu nałykałem! Jakże łatwo coś nieprzewidzianego mogło pana zatrzymać, a nawet sprowadzić nieszczęście!
— W takim razie istotnie byłbym zwolniony ze słowa. Ale nic mi się nie przytrafiło i oto pan widzisz mnie przed sobą.
— Ku wielkiej radości! Teraz niechże mi pan opowie o wszystkiem! Słyszałem strzelaninę. Potem ucichło. Zrobiło mi się nieswojo. Wszak walka z tak licznym wrogiem musi trwać nieco dłużej!
— Odpowiednie przygotowania mogą i tutaj coś pomóc. Tymczasem mamy zawieszenie broni.
— Na jak długo?
— Na jeszcze cztery godziny. Mogę panu oznajmić nader radosne wieści.
— Jakie? Jakie? Niechże pan powie!
— Usiądźmy spokojnie! Któżby chciał stać; skoro ma pod nogami tak piękną i miękką trawkę.
— Dobrze; siadajmy! Ale mówże pan wreszcie! Jakich to radosnych wieści chce mi pan udzielić?
— Mówię tymczasem o dwóch, aczkolwiek później nadejdzie ich więcej. Odwiedzi pana jegomość który spodziewał się znaleźć pana we Fisco, — mówiąc wyraźniej, Fred Murphy.
— Murphy? Czy ów adwokat z New-Orleanu?
— Ten sam.
— Czego on sobie ode mnie życzy?
— Sam panu o tem powie. Zresztą jego podróż nie była całkiem pozbawiona pożytku. Oprócz niego ktoś jeszcze złoży panu wizytę.
— Wraz z owym Murphy’m?
— Tak.
— Któż to taki?
— Siostra pana.
— Jakie to dziwne, nieprawdopodobne i dziwne! Nigdybym nie przypuszczał, aby moja siostra i ten adwokat zdobyli się na taki poryw!
— Poryw? Powiedz pan raczej, jeśli chcesz być szczery, na taką lekkomyślność, lub, żeby się wyrazić łagodniej, na taki dowód absolutnej nieznajomości tego niebezpiecznego kraju. Ostrzegałem swego czasu w Albuquerque pana siostrę, kiedy, jak pan sobie przypomina, chciała nam towarzyszyć.
— Ma pan rację, całkowitą rację! Ale skoro już tu jest, nie będziemy jej czynić wymówek. Jakże się jednak zetknęła z tym adwokatem i jak im wpadło na myśl nas odszukać?
Opowiedziałem Voglowi, co powinien był wiedzieć. Objął mnie z zachwytu. Lecz skoro mnie chciał ucałować, przywołałem go do spokoju:
— Umiaru, drogi przyjacielu! Jeśli pan teraz zmiejsca wypali cały swój zachwyt, czem odpowiesz na drugą niespodziankę?
— Co znowu! Jakakolwiek będzie, nie może mnie chyba tak ucieszyć, jak wiadomość, że uwolniłeś moją siostrę z rąk Mogollonów.
Oho! Nie sądź tak pochopnie! Twierdziłbym raczej, że druga niespodzianka bardziej pana zachwyci, niż pierwsza. Nie wiedział pan przecież, że siostra, wpadła w ręce Indjan.
— Istotnie. A zatem niech pan wydobędzie na światło dzienne tę drugą wiadomość!
— Wydobyć? Czy sądzi pan, że ją mam istotnie w kieszeni?
— Nie, to tylko przypadkowe wyrażenie.
— Które przypadkowo trafiło w sedno. Mam ją istotnie w kieszeni.
— A więc, błagam pana, pokaż ją!
— Oto i ona! — rzekłem, wyciągając pugilares Jonatana Meltona.
— Portfel? — zapytał, nieco rozczarowany.
— Niechże pan otworzy! — odparłem.
Trzeba było widzieć jego miny! Jakże rozwarł szeroko oczy, skoro przeczytał napis na pierwszej kopercie skórzanej i zobaczył leżące wewnątrz banknoty. Cała jego dusza, całe serce, wszystkie zmysły, całe życie skupiło się w tych oczach. Otwierał jedną kopertę za drugą — oczy coraz bardziej się rozszerzały. Zerwał się z miejsca i stanął przede mną; ręce drżały, wargi bębniły — nie mógł przemówić słowa. Zaniepokoił mnie, — albowiem radość nadmierna może także zaszkodzić, a nawet zabić, — gdy wypuścił pugilares z ręki, rzucił się na ziemię, zakrył twarz rękoma i zaczął głośno i długo płakać.
Milczałem. Włożyłem do pugilaresu koperty, które wypadły, zamknąłem go i położyłem przy skrzypku. Czekałem, aż łkanie, coraz cichsze, zamrze zupełnie. Leżał jeszcze nieruchomo przez kilka chwil, poczem podniósł się, wziął pugilares do ręki i zapytał:
— Czy to — to — od Jonatana Meltona?
— Tak — odpowiedziałem i w krótkich słowach wyjaśniłem okoliczności sprawy.
— I czy to naprawdę spadek po starym Hunterze? — zapytał.
— Mogę na to przysiąc.
— I należy do mnie, a raczej do mojej rodziny?
— Naturalnie!
— Czy mogę schować?
— Nie, gdyż chciałbym panu wręczyć w obecności tych, którzy jego stratę muszą przeboleć.
— Dobrze. Ma pan rację. Oto pugilares. Moje pytanie, czy mogę go schować, zraziło pana?
— Ani trochę. Zatrzymam go tylko przez krótki czas, poczem panu zwrócę. Nie jest dla mnie rzeczą obojętną, co poźniej z nim zrobisz, a jednak — —
— Dlaczego nieobojętną? — przerwał Franciszek. Powiedz mi pan. Bądź pan szczery!
— Chętnie! Wie pan, jakim kosztem odzyskaliśmy te pieniądze, a właściwie nie wie pan, przynajmniej nie wie pan o wszystkiem. Koniec końcem, odzyskaliśmy. Ale zapędziliśmy się na Dziki Zachód, z którym nie jesteś obeznany. Czy mniema pan, że pańska kieszeń jest najlepszym, najpewniejszym schowkiem dla tych miljonów?
Jakgdyby uświadamiając sobie przebyte niebezpieczeństwa, krzyknął przerażony:
— Ale nie! Nie wezmą pieniędzy, jeszcze nie teraz! Zachowaj je pan! W pana kieszeni są pewniejsze, niż w mojej, o wiele pewniejsze, niż w czyjejkolwiek kieszeni. Nie dowiózłbym ich do domu. Nie, nie, zachowaj je pan, zachowaj!
— Pana siostra ma także głos w tej sprawie. Zapytamy jej, skoro tylko przybędzie. A teraz szczegółowo panu zdam sprawę z przebiegu zdarzeń, które dotychczas opowiedziałem bardzo pobieżnie.
Mogłem odłożyć relację na później, ale po pierwsze miałem sporo wolnego czasu, a po wtóre chciałem odwlec jego uwagę od podniecających go pieniędzy. Wszak nie każdy może spokojnie przyjąć kilka miljonów dolarów. Moja opowieść uciszyła jego roztrojone nerwy.
Dlatego, też nie pominąłem żadnych szczegółów. Śledził przebieg wypadków z największą — ku mojemu zdumieniu — uwagą. Wreszcie dotarłem do chwili obecnej. Odetchnął głęboko i rzekł:
— A więc z takim trudem i takim niebezpieczeństwem było połączone odzyskanie spadku! Muszę się z panem podzielić temi pieniędzmi!
— Oho! Czy aby jesteś pan jedynym spadkobiercą?
— Niestety, nie. Ale przeprowadzę mój zamiar. Dostanie pan co najmniej tyle, ile każdy ze spadkobierców.
— Nie mówmy o tem! Jeśli pan później zechce krzewić dobro, to przypomnij sobie o swojej wiosce rodzinnej i o jej mieszkańcach, dla których paręset dolarów stanowi ogromny majątek. Teraz pragnę odwiedzić starego Meltona. Jak się zachowywał u Nijorów?
— Milczał przez cały czas.
— Czy z panem też nie rozmawiał?
— Nie, aczkolwiek nie odstępowałem od niego na krok. Jedynie w czasie snu jęczy, bredzi i bełkoce, jak gdyby doznawał straszliwych bólów. Może go tak sumienie dręczy?
— Nie. Boli go strata pieniędzy. Nie chce tego na jawie okazać, tem bardziej więc śni o tem w nocy. Wściekłość jego przejawia się tylko w nocy, mimo że także za dnia żre go, wysysa jak wampir. Nie współczuję mu — zasłużył na gorszy los, który zresztą niebawem go spotka.
Podszedłem do Meltona. Nie mógł słyszeć naszej rozmowy, albowiem siedzieliśmy w znacznej odgległości od niego. Rozciągnięty na ziemi, z głową zwróconą w naszą stronę, nie mógł nas również widzieć. Skoro więc zbliżyłem się znienacka, wraził we mnie spojrzenie, niczem w upiora, zawarł oczy, aby się zastanowić, czy to sen czy jawa, i wreszcie wykrztusił jękliwie:
— Ten szpieg z za oceanu, ten po tysiąćkroć przeklęty szpieg!
— Tak, to ten szpieg, — przytaknąłem. — Cieszy się pan, że jestem żywy, świeży, i że znów mnie widzisz przed sobą?
Rozwarł oczy, szarpnął wściekle więzami, krzycząc:
— To on, istotnie on! O bodajbym był wolny! O bodajbym miał wolne ręce! Zdrapałbym z ciebie skórę wraz z mięsem, ty psie przeklęty! A więc nie schwytali cię Mogollonowie? Może stchórzyłeś i uciekłeś przed nimi?
— Nie, Mr. Melton, nie schwytali mnie, chociaż bardzo sobie tego życzyli, ile że pański kochany Jonatanek podjudził ich przeciwko mnie.
Opanował się, skupił uwagę i zapytał:
— Jonatan! Czy pan go widział?
— Być może. Nie potrafię, niestety, dokładnie powiedzieć.
— Jeśliś go jeszcze nie widział, to niebawem zobaczysz!
— A, pragnę tego z całej duszy!
— Nie pragnij tak, nie pragnij! Uwolni mnie i pomści. Wpadnie jak kula i zmiażdży wam głowy!
— Będę tej kuli oczekiwał.
— Nie śmiej się ze mnie, nie śmiej się z mej groźby, bo niechybnie się spełni! Jonatan przybędzie wraz z Mogollonami, którzy pokonają wrogów i schwytają was w niewolę. A wówczas biada wam, po trzykroć biada, biada, biada!
— Od czasu, jakżeśmy się po raz ostatni widzieli, zyskał pan wiele dramatyczności. Niestety, naszedł mnie taki nastrój, że gotów jestem tragicznie, jak pan sobie zresztą tego życzy, przyjąć pańskie groźby. — Nie obawiamy się Mogollonów, znamy bowiem ich zamiary i poto tu jesteśmy, aby je udaremnić.
Obejrzał mnie badawczo, zmienił wyraz twarzy i zapytał:
— Znacie ich zamiary? Ach, istotnie? Sądzicie, że zdołacie je udaremnić? Czy nie za bardzo ufacie sobie, sir?
— Chyba nie. Wszak zna mnie pan jako tako. Zwykłem chwytać byka za rogi, a nie za ogon. Tak samo postąpimy z Mogollonami. Wiemy o wszystkiem. Pański synalek przybędzie wraz z Mogollonami. Ale urządziliśmy piękną pułapkę, w którą tak łatwo wpadną, że wystarczy nam tylko zatrzasnąć za nimi drzwi. Wiem dokładnie, że potrafię za kilka godzin pokazać panu Mogollonów wraz z Jonatanem.
Zdawało się, że mnie połknie oczami, kiedy się odezwał:
— Jako jeńców? Także Jonatana? Pshaw Chcesz mnie doprowadzić do wściekłości, ale to się panu nie uda!
— Przepadł pan na zawsze, Mr. Melton. Czy się pan cieszy, czy smuci, ani mnie to grzeje, ani ziębi. Mówię zgodnie z prawdą; jeśli pan nie wierzy, przekona się sennor naocznie.
— Do piorunów, wydaje się pan pewnym swojej sprawy! Zresztą, wszystko mi jedno, czy Mogollonowie wymordują Nijorów, czy też Nijorowie pokonają Mogollonów. Obchodzą mnie inne sprawy. Jeśli będziesz rozsądny, to możesz ze mną ubić niezmiernie dobry interes. Chce pan?
— Czemu nie, jeśli interes jest uczciwy, — odpowiedziałem, zaciekawiony jego propozycją.
— Nader uczciwy, wyjątkowo rzetelny, oczywiście, o ile mnie pan nie oszuka.
— Nie jestem oszustem, mógł się pan wreszcie o tem przekonać.
— Owszem, wiem, i dlatego właśnie wierzę, że Mogollonowie wpadną w pułapkę. I na tem opieram interes, który chcę panu zaproponować.
— A więc mów!
— Żądam od pana małej, drobnej przysługi przyrzekam zapłatę niewspółmiernie hojną.
— Przyrzeka pan, ale nie dotrzyma.
— Bądź pewny, ach, bądźże pewny, sir! Nie uzyskam od pana nic, dopóki cię nie wynagrodzę.
— Takiej propozycji mogę wysłuchać. Czego pan żąda?
— Uwolni mnie pan i zwróci pieniądze.
— Istotnie, nader drobna przysługa! A zatem żądasz wolności i pieniędzy, które wyjąłem z butów. To podziwu godne!
— Nie szydź pan, sir, bo nie wiesz, co ci dam wzamian.
— Pan? Co ma pan? Co możesz mi dać?
— Miljony?
— Do piorunów! Gdzież są pana miljony?
— Powiem panu, o ile mi pan przyrzeknie wolność i pieniądze!
— Dostanę miljony wcześniej, niż dotrzymam przyrzeczenia?
— Tak, płacę z góry. Widzi pan, że uczciwie z panem postępuję.
— Stanowczo. Mr. Melton, zdaje się, że niesłusznie pana potępiałem.
— To prawda! Na szczęście, daję panu sposobność sprostować to mniemanie z własną korzyścią.
— Pięknie! Przy tak wielkiem obopólnem zaufaniu interes prędko dojdzie do skutku. Miljony, to coś znaczy! A zatem, gdzie one są?
— Przyrzeknij mi pan uprzednio wolność!
— Chciałbym wiedzieć tylko, ile jest tych miljonów?
— Dwa do trzech miljonów dolarów. Nie będzie pan przecież obstawał przy ścisłem oszacowaniu. A zatem chce pan?
— Tak.
— I daje mi pan słowo, że będę wolny i że odzyskam swoje pieniądze?
— Tak. Skoro tylko dzięki pomocy pana, lub dzięki pana wskazówkom dostanę te miljony, puszczę pana i wypłacę mu żądaną kwotę.
— A potem będę mógł odejść, dokąd zechcę?
— Tak. Od chwili, gdy pana uwolnię, przestanę się panem interesować.
— Dobrze! Obstawiłem swoje żądania klauzulami, że mogę być pewny.
— Stanowczo. No, a teraz miljony!
— Zaraz! Musimy pomówić ze sobą szczerze. Powiedz pan, sir, czy istotnie jesteś pewny, że pokonacie Mogollonów?
— Więcej, niż pewny. Schwytamy ich, od pierwszego do ostatniego.
— A więc również Jonatana?
— Jonatana również.
— Dobrze! To wprawdzie mój syn rodzony obszedł się ze mną, jak ostatni łotr. Podzielił pieniądze Huntera w taki sposób, że schował prawie wszystko, mnie zaś zbył głupią bagatelką. Słusznie więc go zdradzę. A zatem, uważaj pan! Jonatan nosi czarną skórzaną torbę — —
— Pięknie!
— W owej torbie tkwi pugilares, a w pugilaresie miljony.
— Czy to aby pewne?
— Bezwątpienia! Wiem na pewno. Czy jest pan zadowolony?
— Właściwie niebardzo.
— Czemu to? Wszak dostanie pan miljony! Pomyśl tylko, miljony! Omal nie warjuję, że muszę ich panu odstąpić!
— Ale wziął mnie pan na plewy. Miljony wpadłyby w moje ręce bez wskazówek pana, Jonatan będzie w każdym razie moim jeńcem; wraz z nim dostałbym jego torbę.
— Niech i tak będzie! Ale mam nadzieję, że z powodu tego wyrachowania nie będzie się pan na mnie gniewał?
— O, proszę, wcale a wcale! Ale ja także mam nadzieję, że pańskie informacje okażą się słuszne, mianowicie, że Jonatan ma jeszcze przy sobie pieniądze. Przecież postawiłem warunek, że uzyskam je dzięki pana pomocy, lub dzięki pana wskazówkom.
— Oczywiście!
— A co się wówczas stanie z Jonatanem? Być może, przypłaci życiem!
— Każdy człowiek jest sprawcą własnej doli. Nie mogę mu pomóc. Dał mi za mało, oszukał mnie, wyrzekam się więc go i wszystko mi jedno, co się z nim stanie. Jeśli umrze, tem lepiej dla mnie, — będę miał spokój. Ale pan zrobi na tem najlepszy interes, o wiele lepszy, niż ja!
I to mówił ojciec! Wstrząsnąłem się, jakgdyby przyłożono mi lód do grzbietu. Opanowawszy się jednak, spokojnie rzekłem:
— Tak, moja zapłata jest bardzo wygórowana, ale nie może mnie oszołomić, gdyż i tak jestem bogaty. Posiadam już miljony.
Mówiąc to, trzepnąłem się w pierś.
— Chciałbym je zobaczyć! — odparł ze śmiechem.
— Mogę panu sprawić tę przyjemność. Niewinne figle każdemu przystoją. A zatem patrz pan! Tu — tu — tu — i tu!
Wyjąłem pugilares, otworzyłem i pokazywałem pokolei wszystkie koperty. Boże wielki, jakież to grymasy stroił! Jakże się szybko zmienił wyraz jego twarzy! Wydawało się, że oczy wyskoczą mu z orbit. Podniósł głowę, na ile pozwoliły mu więzy, i ryknął:
— To — to — to jest przecież — — skąd pan wziął ten pugilares! O! djable, djable, djable! — krzyknął zaraz i wpił we mnie spojrzenie, którego niepodobna opisać.
— Niech się pan nie unosi! — odpowiedziałem. — Co to panu szkodzi, żem zwiedził pokryjomu namiot pańskiego syna? Ale współczuję panu. Nie może pan dotrzymać słowa, nie możesz przyłożyć się do zdobycia — mam je bez pana pomocy i wskazówek. A więc nie mogę pana wypuścić.
— Ni—i—e? — wybełkotał w podnieceniu, drżąc na całem ciele.
— Nie. I nie odzyskasz pieniędzy.
Nie odpowiedział. Głowa opadła zpowrotem. Policzki zapadły się głęboko, a oczy zawarły. Sądziłem, że wpadł w omdlenie. Odwróciłem się, aby odejść, gdy szarpnął, więzami, że aż kołki się powykręcały, I ryknął:
— Jesteś z piekła rodem! Czy wiesz, kim jesteś? Szatanem, szatanem w ludzklem ciele!
— Przesada. Twój brat był djabłem. Nazywałem go tak zawsze — od pierwszego wejrzenia. A ty jesteś Judaszem, zdrajcą. Wszystkim, którzy ci czynili dobro, złym odpłacałeś. Zabiłeś własnego brata i ograbiłeś go, a dopiero co zdradziłeś swego syna, swoje dziecko własne! Tak, jesteś Iskarjotą i umrzesz, jak ów zdrajca, który sam się powiesił. Nie zginiesz z ręki kata, lecz z własnej. Niechaj Bóg ma większe nad tobą zlitowanie, niż ty sam nad sobą.
Odwróciłem się i podszedłem do Franciszka, który, stojąc wpobliżu, był świadkiem tej sceny.
— Straszliwy człowiek! — rzekł młody skrzypek. Czy sądzisz, że może się jeszcze skruszyć?
— Pragnąłbym, aby się każdy grzesznik nawrócił. W niebiosach radują się z nawrócenia zbłąkanej owieczki. Ale ten oto nie nawróci się bynajmniej. Jest gorszy i bezbożniejszy niż jego brat, którego sam zabił. Należałoby płakać, gdyby łzy coś tutaj pomogły.
— Ten człowiek mnie niepokoi. Czy mam pójść z panem?
— Nie. Zostań tu jeszcze. Młodzi Nijorowle, którzy strzegą koni, nie są zbyt doświadczeni. Mogliby popełnić jakieś głupstwo. Zresztą, po tamtej stronie jest jeszcze niebezpiecznie. Chwilowo mamy zawieszenie broni, ale nie pokój. Może jeszcze dojść do walki.
— Czy uważa mnie pan za tchórza?
— Nie. Wszelako nie powinien się pan wystawiać na kule, gdyż musisz odprowadzić siostrę do domu i zachować swoje życie dla rodziców.
Usłuchał mnie i został. Wódz, który mnie tutaj przyprowadził, odszedł był już dawno. Wróciłem na Łysinę. Mogłem ją ogarnąć wzrokiem z grzbietu wyżyny. Nic się nie zmieniło. Winnetou stał wpobliżu broni Mogollonów; spętany wódz leżał na dole obok swoich najstarszych wojowników, wódz zaś Nijorów wydawał właśnie rozkaz, aby przyrządzono posiłek.
Garść wojowników udała się do koni, gdzie leżały również zapasy mięsa, i niebawem wróciła z jadłem. Wszędzie dookoła, wzdłuż lasu, na wyżynie i przy kopcu broni, widać było posilających się Indjan. Dostaliśmy również, ja i Winnetou, po kawale mięsa; były to najlepsze kąski.
Spodziewając się rychłego przybycia Emery’ego, wysłałem na jego spotkanie wojownika, który miał wkrótce wrócić i uprzedzić mnie o zbliżaniu się oddziału. Musiałem przecież wiedzieć, kiedy nadciągną, aby poczynić odpowiednie zarządzenia i zapobiec rozruchowi.
Koło godziny drugiej po południu wrócił goniec i zameldował, że Emery przybędzie za dziesięć minut. Uprzedziłem Winnetou, co należy czynić. Poszedł do lasu, do wojowników Nijora, ja zaś zwróciłem się do Szparkiej Strzały:
— Dwudziestu twoich wojowników strzeże złożonej broni, ale nie jest to ilość wystarczająca.
— Dlaczego? — zapytał
— Wkrótce przyjadą Mogollonowie, których schwytałem nad Głębokiemi Wodami oraz nad Cienistm Źródłem. Być może, bracia ich w porywie wściekłości pobiegną po broń, aby odbić jeńców. Miej więc wpogotowiu jeszcze dwudziestu wojowników. Skoro tylko dam ci ręką znak, ześlij ich nadół do kopca broni. Będzie jej zatem strzegło czterdziestu mężów.
Następnie udałem się do Silnego Wichru i jego najstarszych wojowników, przysiadłem się do nich i rzekłem:
— Wkrótce upłynie czas, który ci dałem do namysłu. Omówiliście ze sobą sprawę. Czyście doszli do porozumienia?
— Jeszcze nie — odparł wódz.
— Śpieszcie się zatem! Skoro minie wyznaczony czas, musicie dać odpowiedź.
— Czy nie przedłużysz terminu?
— Nie. To ani nam, ani wam na nic się nie przyda.
— Opowiadają, że Old Shatterhand był zawsze wyrozumiały.
— Dałem wam sporo czasu do namysłu.
— Ale nie tyle, ile nam trzeba!
— Potrzebowalibyście o wiele mniej, gdyby w twej głowie nie kołatały się złudne nadzieje pomocy.
— O jakiej pomocy mówisz?
— O dziesięciu wojownikach, których dziś rano zostawiłeś nad Cienistem Źródłem.
Opanowawszy nagłe przerażenie, zapytał:
— Mówisz o dziesięciu wojownikach? Czy sądzisz, że nad Cienistem Źródłem obozują moi wojownicy?
— Tak. Zostali tam, aby pilnować dwojga jeńców, kobiety i mężczyzny. Czy nie tak?
— Nic o tem nie wiem.
— Czyż nie mówiłeś uprzednio, że usta twoje nigdy nie skalały się kłamstwem? A teraz mnie okłamujesz bezczelnie! Ty sam obozowałeś poprzedniej nocy nad Cienistem Źródłem. Siedziałeś z trzema starszymi wojownikami nad wodą przy małem ognisku, ja leżałem obok was i podsłuchiwałem. Następnie nadjechało dwóch wywiadowców i jeden z nich zameldował, że widział wojownika Nijorę. Czy nie tak?
Nie odpowiadał, Ciągnąłem dalej:
— Nijora, którego spotkali, był gońcem. Wysłałem go bowiem do Szparkiej Strzały z wieścią, że przybędziecie do Łysiny Canonu. Następnie oddaliłem się i, mimo że wpobliżu siedział wartownik, dostałem się do powozu i uprzedziłem jeńców, że ich dzisiaj rano wyzwolimy.
Uff, uff! — zawołał zupełnie już przekonany wódz. — Tylko tobie, lub Winnetou może się powieść tak zuchwała wycieczka. Czy dotrzymałeś słowa, danego jeńcom?
— Tak. Podczas gdyś ty wyruszał ze swoimi wojownikami, ja ze swoimi leżałem za wzgórzem nad źródłem. Skoroście znikli nam z oczu, schwytaliśmy w niewolę dziesięciu twoich Mogollonów, uwolniliśmy jeńców, zaprzęgli wóz w osiem koni i ruszyli naprzód za wami.
— Czemu z powozem?
— O, to był fortel strategiczny! I w zupełności się powiódł. — Przypuszczałeś ponadto, że inni jeszcze wojownicy przyłączyli się do tych dziesięciu.
— Jak to?
— Pięćdziesięciu, których oddałeś pod rozkazy Meltona.
Uff, uff! — krzyknął wódz, teraz podwójnie struchlały. — Skąd wiesz?
— Dowiedziałem się podczas waszej narady wojennej. Mieli schwytać mnie i Winnetou.
— Ale czy wiesz, że istotnie wyruszyli?
— Tak. Widziałem ich nad studnią Góry Wężowej. Leżałem tam nad wodą i podsłuchiwałem.
Uff! Czyżby Old Shatterhand posiadał dar niewidoczności?
— Nie. Ale skoro czerwoni nie mają ani oczu, ani uszu, łatwo ich podejść. Melton zaś powiedział, że pojedzie ku Głębokim Wodom, a stamtąd podąży wślad za tobą.
— Czy spełnił zapowiedź?
— Miał najszczersze chęci. Ale kiedy przybył z pięćdziesięcioma wojownikami nad Głęboką Wodę, byłem już tam z oddziałem Nijorów i wziąłem swoich prześladowców do niewoli.
Spojrzał mi badawczo w oczy i zapytał:
— Ale gdzie są jeńcy, skoro ty tu jesteś!
— Czy do walki potrzebni są jeńcy? Zostawiłem ich nad Cienistem Źródłem. Skoro zrozumiałem, że spodziewasz się od nich ratunku, posłałem gońca. Niebawem ujrzysz ich na własne oczy. Spojrzno tam! Oto nadciągają!
Ujrzałem, jak Winnetou wyszedł z za drzew i podniósł rękę do góry. Na ten znak pięćdziesięciu Nijorów wyłoniło się z lasu, uklękło i skierowało lufy w rozbrojonych Mogollonów.
— Cóżto znaczy? Co się ma tu stać? — zapytał mnie przerażony wódz.
— Nic się nie stanie, jeśli twoi wojownicy zachowają spokój, — odparłem. — Posłuchaj!
Rozległ się oto potężny głos Winnetou:
— Wojownicy Mogollonów niech wysłuchają, co om powiem! Sprowadzi się teraz ich braci, których schwytaliśmy do niewoli. Kto zachowa spokój, temu nic się nie stanie; lecz ktokolwiek z was ruszy się z miejsca, padnie natychmiast od naszej kuli.
— Czy mówi serjo? — zapytał wódz.
— Nie widzisz? Czyż lufy jego Nijorów nie są wycelowane w twoich wojowników?
— Tak. A poco schodzi z góry oddział Nijorów?
Bezpośrednio przed tem zapytaniem skinąłem na wodza Nijorów; teraz zaś oznajmiłem Silnemu Wichrowi:
— Dwudziestu mężów na mój rozkaz wzmacnia obecnie straż przy waszej broni, albowiem twoi wojownicy mogliby ważyć się na rozchwytanie oręża i odbicie jeńców.
— Moi wojownicy nie popełnią głupstwa! Moglibyście ich powystrzelać, zanimby dotarli do broni.
Zwrócił się do obu starych wojowników i rzekł:
— Śpieszcie do naszych mężów i powiedzcie im, żeby, cokolwiek się stanie, nie opuszczali swoich miejsc. A potem wracajcie do mnie czem prędzej!
Spełnili rozkaz w samą porę, bo właśnie, kiedy dotarli do swoich, zobaczyłem u wylotu wąwozu Emery’ego na czele oddziału. Zerwałem się z miejsca i wymachując ręką, krzyknąłem:
Halloo, Emery, do mnie tu wszyscy!
Skierował się w moją stronę, a za nim jego Nijorowie w trzech grupach, między któremi, rozdzieleni na dwie partje, jechali spętani jeńcy. Cisza śmiertelna zaległa płaskowzgórze. Dzięki Bogu, nasze zarządzenia zapobiegły rozruchom.
Podniosłem wodza Mogollonów o tyle, że wsparty plecami o głaz, mógł wszystko widzieć.
— Czy poznajesz? — zapytałem.
— Melton — odpowiedział. — Biała squaw oraz mężczyzna i squaw, których schwytaliśmy w powozie.
— Przelicz swoich!
— Sześćdziesięciu.
— Pozostali jeńcy to Yuma, którzy przybyli wraz ze squaw Meltona.
Oddział wyminął nas i zatrzymał się opodal. Jeńcy, widząc przy mnie spętanego wodza, zwiesili głowy. Melton spodzierał mi w oczy bezczelnie. Kiedy jeńcy zostali ułożeni na ziemi, wrócili obaj starzy wojownicy Mogollonów.
Zapytałem Silnego Wichru:
— Czy żądasz jeszcze przedłużenia terminu?
— Nie! Poddajemy się.
— Dobrze! Mamy już waszą broń; musicie oddać nam tylko amunicję i konie. Z początku puścimy tych, którzy tam siedzą, następnie jeńców, co teraz przybyli, a naostatku was trzech. Zajmie się tem Winnetou, ponieważ ja nie mam czasu. Musicie natychmiast opuścić płaskowzgórze, oczywiście pieszo, w kierunku Cienistego Źródła. Po godzinie roześlę na wszystkie strony wojowników, ażeby zabijali każdego przychwyconego wpobliżu Mogollona. Miarkuj to sobie!
Po tej złowrogiej przestrodze odszukałem Winnetou i poprosiłem, aby zajął się uwolnieniem jeńców. Wziął do pomocy sporą gromadę Nijorów. Ja zaś udałem się do Marty, która czekała na mnie wpobliżu. — — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.