Fantazyja d-ra Ox/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Fantazyja d-ra Ox
Wydawca F. Stopelle
Data wyd. 1876
Druk J. Korzeniowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Une fantaisie du docteur Ox
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Galeria grafik w Wikimedia Commons Galeria grafik w Wikimedia Commons
FANTAZYJA D-RA OX.
PRZEZ
JULIUSZA VERNE.

WARSZAWA.
Nakładem F. Stopelle księgarza wydawcy.

1876.
Дозволено Цензурою,
Варшава, 30 Декабря (11 Января) 1875 г.

Drukiem, J. Korzeniowskiego, Ś-to Jerska, Nr. 12.



FANTAZYJA   D-ra   OX



I.
Jak bezpożytecznem jest szukać miasteczka Quiquendonc nawet na najdokładniejszych kartach geograficznych.

Jeżeli szukać będziecie na mappie starożytnej lub nowożytnej Flandryi, miasteczka Quiquendonc, prawdopodobnem jest, że go tam nie znajdziecie. Czyż więc Quiquendonc zaginęło? Nie. Czy ma być miastem dopiero w przyszłości? Wcale nie. Istnieje ono na przekór geografii, istnieje od lat ośmiuset czy dziewięciuset nawet, a przypuszczając że ma duszę każdy z jego mieszkańców, liczy dwa tysiące trzysta dziewiędziesiąt trzy dusze. Quiquendonc leży o trzynaście i pół kilometrów na północo-wschód Audenardu, a o piętnaście i ćwierć kilom. na południe Bruges, w samym środku Flandryi. Vaar rzeczka wpadająca do Escaut przepływa pod jego trzema mostami, silnie przypominającemi budową odległe czasy średniowieczne... Chwalą tu stary zamek, którego węgielny kamień położył w 1197 r. Baudouin (późniejszy cesarz w Konstantynopolu), oraz ratusz o dwóch oknach gotyckich i okrągłej wieżyczce wzniesionej po nad poziom o 357 stóp. Z wieżyczki tej daje się słyszeć co godzina kurant zegarowy o pięciu oktawach, istny fortepijan napowietrzny, którego sława przewyższa o wiele sławę głośnego zegaru z kurantem w Bruges. Cudzoziemiec, zabłądziwszy kiedy niekiedy do Quiquendonc, nie opuszcza go nigdy nie zwiedziwszy sali Statuderów, ozdobionej portretem Wilhelma de Nassau, malowanym przez Brandona; ambony kościoła świętej Magloiry, arcydzieła architektury XVI wieku; studni z żelaza lanego, wydrążonej w środku wielkiego placu św. Erunfa, której wspaniałą ornamentacyą wykonał Quentin Metsys, malarz kowal, i grobu kiedyś Maryi Burgundzkiej, córki Karola Śmiałego, spoczywającej teraz w kościele Notre-Dame w Bruges... Głównym przedmiotem handlu miasteczka Quiquendonc jest sprzedaż na wielką skalę śmietany i cukru owsianego. Władza miejska od niepamiętnych czasów, spoczywa w ręku członków rodziny van Tricasse, a mimo to przecież wszystko, Quiquendonc nie znajduje się, jakeśmy już powiedzieli na karcie Flandryi! Czy to więc nieudolność geografów czy umyślne złośliwe opuszczenie? Tego wam wytłómaczyć nie mogę; ale za to zapewniam najuroczyściej, że Quiquendonc istnieje w rzeczywistości, że ma małe wązkie uliczki, niekoniecznie pokaźne domostwa, targi i burmistrza, a nadto Quiquendonc niezbyt dawno było widownią wypadków zadziwiających, nadzwyczajnych, nieprawdopodobnych a jednak prawdziwych, które w dalszym ciągu jak najwierniej opowiem.
Trudno doprawdy nietylko powiedzieć, ale nawet pomyśleć choćby cokolwiek złego o mieszkańcach wschodniej Flandryi. Ludzie to bogaci, mądrzy, oszczędni, towarzyscy, uprzejmi, gościnni, trochę może ociężali w mowie i na umyśle, ależ ten ostatni niedostatek nie wyjaśnia dla czego jedno z najbardziej zajmujących miast na ich terrytoryjum, ma dopiero kiedyś tam kiedyś figurować w topografii nowożytnej.
Opuszczenie to byłoby ma się rozumieć daleko smutniejszem, gdyby historyja lub w braku historyi kronika, albo w braku kroniki tradycyja kraju czyniły już kiedy wzmiankę jaką o tak niesprawiedliwie zapoznanem miasteczku! Aliści ani atlasy, ani przewodniki ani też opisy podróży nic o niem nigdzie nie mówią. Nawet M. Jeanne, ten przezorny historyjograf wiosek, nie mówi o niem ani słowa. Bogu samemu wiadomo jak takie milczenie źle oddziaływa na handel i przemysł miejscowy, chociaż muszę tu nadmienić, że Quiquendonc nie ma ani przemysłu ani handlu, i że obchodzi się bez tego doskonale. Cukier owsiany i śmietana konsumuje się na miejscu i nigdzie się nic nie wyseła. Mieszkańcom wszakże Quiquendonc niczego nie brakuje. Żądze ich są umiarkowane, życie skromne; spokojni są, zimni, flegmatyczni, jednem słowem „Flamandowie są,“ jakich się spotyka jeszcze niekiedy pomiędzy Escaut i morzem Północnem.




II.
W którym burmistrz van Tricasse i radny Niklausse rozmawiają o interesach miasta.

— Pan sądzisz? rzekł burmistrz.
— Tak... sądzę... odpowiedział radny po kilku minutach milczenia.
— Że tego nie można lekceważyć, dodał uroczyście burmistrz.
— Lat to już dziesięć jak rozmyślamy o tym ważnym interesie, odpowiedział radny Niklausse, a jednak upewniam pana, panie van Tricasse, że na swoję odpowiedzialność przyjąć tego nie mogę...
— Pojmuję dobrze pańskie obawy, odrzekł pan van Tricasse po kwadransie namysłu; pojmuję pańskie obawy i zupełnie je podzielam. Nie możemy wydawać decyzyi nie zbadawszy najdokładniej wpierw sprawy.
— Posada komisarza cywilnego, chyba że niejest potrzebną w mieście tak spokojnem jak Quiquendonc, odezwał się Niklausse.
— Poprzednik nasz, rzekł van Tricasse tonem poważnym; poprzednik nasz mi powiedział, że nigdy nie ośmielał się tego powiedzieć, aby sąd jakiś mógł być zupełnie pewnym. Każde twierdzenie podlega często skutkom wcale nieprzyjemnym.
Radny kiwnął głową na znak, że podziela to zupełnie sprawiedliwe zdanie i zamilkł na pół godziny. Po tej przerwie podczas której ani radny ani burmistrz palcem nawet nie poruszyli, Niklausse zapytał van Tricassa, czy jego poprzednik, tak przed dwudziestoma dajmy na to laty, nie miał na myśli zniesienia posady komisarza cywilnego, rok rocznie obciążającej budżet miasta Quiquendonc summą tysiąca trzystu sześćdziesięciu pięciu franków, z centymami.
— W samej rzeczy to jest rzeczywiście, odrzekł burmistrz, podnosząc z majestatyczną powagą rękę do gładkiego czoła; w samej rzeczy, zacny ten człowiek umarł zanim zdołał zadecydować, tak tę jak i wiele innych kwestyj spornych. To było i taktowne i mądre. Dla czegóż nie miałbym pójść w jego ślady?
Radny Niklausse, nie był zdolnym do opozycyi, więc nie odrzekł ani słowa.
— Człowiek, który umiera nic nie zdecydowawszy, dorzucił poważnie van Tricasse, bliskim jest osiągnienia doskonałości na tym świecie! poczem przycisnął do ust koniec małego palca tłumiąc głos i wydając lekkie westchnienie. Prawie w tej samej chwili kroki jakieś lekkie, dały się posłyszeć w sieni. Mysz nie uczyniłaby mniejszego szelestu sunąc po miękkim kobiercu. Drzwi pokoju otwarły się i ukazała się w nich młoda dziewczyna, blondynka o długich włosach i jasnem wejrzeniu. Była to Suzel van Tricasse, jedyna córka burmistrza. Podała ojcu fajkę nałożoną z przykrywką miedzianą, i nie rzekłszy słowa znikła tak cichutko, jak się zjawiła.
Pan burmistrz zapalił lulkę i otoczył się wkrótce obłokiem niebieskawego dymu, a radny Niklausse pogrążył się tymczasem w głębokiej zadumie.
Pokój, w którym debatowali dwaj znakomici mężowie, był gabinetem suto ozdobionym w rzeźby z ciemnego jakiegoś drzewa. Wysoki kominek z obszernem ogniskiem, na którem można było pomieścić cały dąb, albo upiec tęgiego wołu, zajmował jednę ścianę gabinetu, i stał naprzeciwko okna okratowanego, którego szyby kolorowe łagodziły promienie światła dziennego. Po nad kominkiem w ramach starożytnych wisiał portret jakiegoś dobrodusznego człeczyny, dzieło niby malarza Hemlinga, przedstawiające jednego z przodków van Tricassa, wywodzących ród swój od XIV wieku i z czasów w których Flamandczykowie i Gui z Dampierre, walczyli przeciwko cesarzowi Rudolfowi Habsburskiemu.
Gabinet ten to część domu burmistrza, najpiękniejszego ma się rozumieć w Quiquendonc; zbudowanego w guście flamandzkim i ze wszystkiemi możliwemi grymasami. W klasztorze Kartuzów albo w instytucie głuchoniemych, nigdy spokojniej jak w tym domu nie było. Nie posłyszałeś tam nigdy najmniejszego hałasu, bo nie chodzono tam lecz się przesuwano; nie mówiono lecz szeptano. A płci pięknej nie brakowało w tym przybytku wszelako. Oprócz burmistrza żyły tutaj, żona jego pani Brygida van Tricasse, córka Suzel van Tricasse, i służąca Lothé Jansehén. Mieszkała tu również siostra burmistrza, ciotka Hermancyja, stara panna używająca również imienia Tatanémancyi, nadanego jej kiedyś przez siostrzenicę Suzel, kiedy jeszcze była dzieckiem. Pomimo otóż tylu i tak zapalnych łatwo żywiołów, w domu burmistrza panował wieczysty pokój.
Burmistrz miał lat pięćdziesiąt, nie tłusty nie chudy, nie mały nie duży, nie stary nie młody, nie wesoły nie smutny, nie zadowolony nie znudzony, nie energiczny nie mięki, nie dumny nie pokorny, nie dobry nie zły, nie rozrzutny nie chciwy, nie mężny nie tchórz, słowem nie za wiele nie za mało, ne quid nimis; człowiek umiarkowany we wszystkiem; lecz po niezmiennej powolności jego ruchów, po dolnych policzkach nieco zwieszonych, po powiece stale podniesionej w górę, po czole gładkiem, jak mosiężna płyta bez zmarszczki, po muskułach mało wydatnych, fizyjognomista mógł bez wielu trudów rozpoznać, że pan van Tricasse, była to flegma uosobiona. Nigdy z gniewu ani namiętności lub jakiegoś doznanego wzruszenia, nie przyspieszało się bicie serca tego człowieka, nigdy oblicze jego nie nabierało kolorów, źrenica nigdy nie zmieniała swej wielkości, pod wpływem irytacyi prędko zresztą przechodzącej.
Odziewał się zawsze w jedno ubranie czysto utrzymane, w suknie ani za obszerne ani za ciasne, które się nigdy nie niszczyły. Obuty był w grube trzewiki z potrójnemi podeszwami i srebrnemi spinkami, które swą trwałością przyprowadzały do rozpaczy szewca. Na głowie nosił obszerny kapelusz, pamiętający epokę w której Flandryja była stanowczo odseparowaną od Holandyi, co pozwala przypisywać temu szacownemu nakryciu głowy, lat czterdzieści kilka. Namiętności zużywają ciało, duszę i nawet odzienie, a godny burmistrz apatyczny, niedbały, obojętny, do niczego namiętności nie objawiał. Nic więc nie niszczył i sam się nie zużywał a tem samem był jedynym człowiekiem odpowiednim do zarządu miastem Quiquendonc i jego spokojnemi mieszkańcami.
Miasto rzeczywiście nie mniej było spokojne jak dom van Tricassa. Otóż w tej spokojnej siedzibie burmistrz liczył, że dojdzie do granic najodleglejszych życia ludzkiego; mniemając zawsze, że ukochana Brygida van Tricasse jego żona uprzedzi go do grobu, w którym nie znajdzie z pewnością spoczynku większego, nad ten jakiego od 60 lat zażywa już na ziemi.
Rzecz ta wszakże potrzebuje wytłómaczenia. Rodzina van Tricasse mogła słusznie nosić nazwisko Jeannot. A oto dla czego:
Każdemu z podań ludowych wiadomo o sławnym nigdy nie zużywającym się nożu Jeannota. Nóż ten rzeczywiście był nieśmiertelnym dzięki temu, iż gdy zużył się trzonek stary nowym go zastępowano, a gdy stępiło się i ostrze, ostrze nowe zaraz zakładano. Taka słowo w słowo manipulacyja praktykowała się od niepamiętnych czasów w familii van Tricasse, której nawet natura sprzyjała z nadzwyczajną przychylnością. Od r. 1340 widziano zawsze niezmiennie owdowiałego van Tricasse, żeniącego się z młodą osobą z familii van Tricasse, która znów młoda osoba owdowiawszy wychodziła za van Tricasse, młodszego od siebie i t. d. bez końca.
Otóż godna pani Brygida van Tricasse była powtórnie zamężną a przez poszanowanie tradycyj powinna była uprzedzić na tamten świat swojego małżonka o dziesięć lat młodszego; aby zrobić miejsce dla nowej pani van Tricasse. Szanowny burmistrz liczył na to na pewno i czekał...
Taki to był ten dom spokojny i cichy, którego drzwi nie skrzypiały, szyby nie brzęczały, podłogi nie uginały się, kominy nie dymiły, meble nie trzeszczały, zamki nie klekotały i którego mieszkańcy chodzili cichutko, niby cienie przesuwających się po ziemi duchów. Dom ten boski Harpokrat wybrałby pewnie na świątynię pokoju.




III.
W którym komisarz Passauf wchodzi z hałasem i niespodzianie.

W chwili gdy pan burmistrz rozpoczął z panem radnym ową interesująca rozmowę, którąśmy przytoczyli powyżej, była godzina trzy kwadranse na trzecią. O trzy kwadranse na czwartą van Tricasse zapalił fajkę w którą wchodziło całe ćwierć funta tytoniu, czynność tę więc ukończył zaledwo o trzydzieści pięć minut na szóstą.
Około szóstej, radny lubiący używać figur retorycznych, odezwał się w ten sposób:
— Tak więc tedy zdecydujmy...
— Nie mamy nic do zdecydowania, odpowiedział na to burmistrz.
— Według mego widzenia rzeczy, pan masz racyją panie van Tricasse.
— Zupełnie tak samo myślę p. Niklausse kochany. Rzecz co do urzędu komisarza cywilnego, rozstrzygniemy później nieco; mamy jeszcze na to czas...
— Oj, oj, mamy na to lat kilka jeszcze, odpowiedział Niklausse, wydobywając i rozkładając pompatycznie kraciastą chustkę od nosa, której wszakże użył z umiarkowaniem największem.
Po tem nowa znów a głęboka nastała cisza i trwała przeszło godzinę. Nic jej nie zamąciło; nic, nawet ukazanie się ulubionego psa Lento, który flegmatyczny jak jego pan krążył po gabinecie. Godny to pies! Wzór to dla całego rodzaju psiego. Jakby wyrobiony z tektury, jakby nogi miał wywatowane, najmniejszego swem wejściem nie zrobił szelestu.
Około ósmej godziny, gdy Lothe przyniosła starożytną lampę ze szkłem matowem, burmistrz przemówił do radnego:
— Czy nie ma tam jakiej pilnej ekspedycyi do wysłania, kochany panie Niklausse?
— Nie panie van Tricasse, nie ma żadnej, bądź pan zupełnie spokojny.
— Zdaje mi się wszakże, żem słyszał coś o tem, powiedział burmistrz, jakoby wieża bramy od strony Audenardu, miała grozić upadkiem?..
— No tak, to prawda, rzeczywiście, odrzekł radny, i co do mnie nie dziwiłbym się gdyby pewnego pięknego poranku runęła i zdruzgotała kilku przechodniów.
— Oh! odrzekł burmistrz uspakajająco, nim takie nieszczęście nastąpi, postanowimy coś względem tej wieży.
— Może być, panie van Tricasse.
— Teraz wszakże ważniejsze mamy rzeczy do załatwienia.
— Bez wątpienia, odpowiedział radny, a to np. kwestyja sklepów z wyrobami z miedzi.
— Czyż palą się one ciągle? zapytał burmistrz.
— Ciągle od trzech tygodni.
— Wszakżeśmy uradzili coś na sesyi pod względem ugaszenia pożaru...
— Tak, tak panie van Tricasse, zatwierdziliśmy wniosek pański.
— Czyż to nie najpewniejszy i nie najprostszy środek opanowania ognia?
— Tak, bez żadnej wątpliwości.
— Otóż przypomnijmy sobie czy to już wszystko?
— Wszystko, odpowiedział radny, trąc czoło jakby dla upewnienia się jeszcze, czy nie zapomniał przypadkiem o jakiej doniosłej sprawie. Ale, ale, panie burmistrzu, a czyś pan słyszał o wezbraniu rzeki i o niebezpieczeństwie jakie w skutek tego zagraża nisko położonej dzielnicy Ś-go Jakóba?
— Słyszałem, słyszałem, odpowiedział burmistrz. Co to mój Boże za szkoda, że wezbranie nie przyszło w kierunku sklepów z miedzią! Opanowałoby to pożar i uniknęlibyśmy długich mozolnych dyskusyj w tym przedmiocie. Cóż powiesz na to panie Niklausse, bo mojem zdaniem nic głupszego nad wypadki. Żadnego pomiędzy niemi by najmniejszego też związku, cóż więc dziwnego że niemożna jednego używać przeciw drugiemu.
Ta mądra uwaga van Tricassa wymagała pewnego czasu dla jej ocenienia przez interlokutora i przyjaciela.
— Wszakże... rozpoczął znów w kilka chwil radny Niklausse, nie mówimy dotąd o najważniejszym interesie!
— O jakim interesie? Mamyż jeszcze jaki ważny interes, zapytał burmistrz.
— Bez wątpienia. Idzie tu o oświetlenie miasta.
— A tak, rzekł burmistrz, jeśli pamięć mię nie myli, pan chcesz mówić o projekcie oświetlenia miasta sposobem przedsiębranym przez doktora Ox?
— W istocie tak.
— Czyż tak?
— Rzecz ta postępuje panie Niklausse, odpowiedział burmistrz. Przystępują już do położenia rur, fabryka zaś gazowa zupełnie ukończona.
— Być może, że za bardzo spieszymy się z tym interesem, rzekł radny kiwając głową.
— Być może, odrzekł burmistrz, lecz nas tłómaczy to, że doktor Ox sam ponosi wydatki doświadczeń przez siebie robionych. To nas nie będzie kosztować ani szeląga.
— W istocie to nas tłómaczy. Wreszcie postępować trzeba z duchem wieku. A jeśli doświadczenia powiodą się, Quiquendonc ze wszystkich miast Flandryi najpierw oświetlonem zostanie gazem tleno.... Jak to tam ten gaz nazywają?
— Gaz tleno-wodorodny.
— Niechże więc będzie gazem tleno-wodorodnym.
W tej chwili drzwi otwarły się i Lotché przybyła oświadczyć burmistrzowi, że zupa na stole.
Radny Niklausse powstał aby się pożegnać z van Tricassem, który interesa zdecydowawszy i załatwiwszy nabrał apetytu, nakoniec uznano za konieczne zwołać na sesyją ławników w terminie dość odległym a to w przedmiocie tymczasowego zadecydowania kwestyi rzeczywiście pilnej t. j. walącej się wieży od strony Audenardu.
Dwaj godni administratorowie, przeprowadzając jeden drugiego zwrócili swe kroki ku drzwiom, które wychodziły na ulicę. Radny wszedłszy do sieni zapalił małą latarkę mającą mu świecić na ciemnych ulicach Quiquendonc, dotąd światłem doktora Ox nie oświetlonych. Noc była ciemna, było to bowiem w miesiącu grudniu a nadto lekka mgła zalegała miasto.
Przygotowania do wyjścia radnego Niklausse wymagały kwadrans czasu, albowiem zapaliwszy latarkę musiał włożyć swe duże kalosze wyłożone wewnątrz krowią sierścią i nadziać grube rękawice z baraniem futrem; następnie podniósłszy do góry kołnierz swego surduta, nasunął czapkę na oczy, wziął w rękę ciężki parasol z wygiętą rączką i wtedy gotów był już do wyjścia.
W chwili gdy Lotché, która przyświecała panu pobiegła naprzód by odsunąć rygiel, hałas niespodziewany dał się słyszeć z zewnątrz.
Tak jest, choć to rzecz nieprawdopodobna, dał się słyszeć hałas prawdziwy, hałas jakiego mieszkańcy miasteczka nie słyszeli od czasu zdobywania baszty miejskiej przez Hiszpanów. Przeraźliwy ten hałas rozlegał się po starym domu van Tricassa! Stukano gwałtownie do drzwi, nigdy dotąd brutalskiem dotknięciem nie skalanych! Ciosy wymierzano z podwójną siłą, narzędziem jakiemś twardem, prawdopodobnie sękatym kijem, wprawianym w ruch łapą widocznie silną. Uderzeniom towarzyszyły krzyki i wołania:
— Panie van Tricasse, panie burmistrzu otwieraj pan jak najprędzej.
Burmistrz i radny kompletnie oniemieli z przestrachu. Wciągnęli do gabinetu starą śmigownicę forteczną, która nie fukcyjonowała od 1385 r. i której mieszkańcy domu van Tricasse od tego czasu nie dotykali nigdy.
Uderzenia i krzyki gwałtowne, podwajały się tymczasem.
— Kto tam, oprzytomniawszy pierwsza zawołała Lotché, kto tam i czego potrzebuje?..
— To ja! to ja! otwierajcie...
— Co za ja?
— Ja... komisarz Passauf!
Komisarz Passauf!.. Ten sam o zniesienie którego posady toczyła się kwestyja od lat już 20. Cóż więc tam takiego zaszło? Czy Burgundowie zawładnęli miastem jak to miało miejsce w XIV wieku! Tej tylko wagi wypadek mógł spowodować komisarza Passauf do podobnego postępowania, co do spokoju bowiem i flegmy nie ustępował on wcale burmistrzowi.
Na dany znak przez van Tricassa, który nie był w stanie słowa wymówić z przestrachu, odsunięto rygiel i drzwi się otwarły, a komisarz wpadł wtedy jak bomba do przedpokoju.
— Co się to stało panie komisarzu? zapytała Lotché dzielna kobieta, w trudnych okolicznościach nigdy nie tracąca przytomności.
— To, odpowiedział Passauf, którego wielkie wytrzeszczone oczy wyrażały przestrach nie do opisania; to, żem przyszedł od doktora Ox, gdzie było zebranie i że tam.....
— Tam? jęknął radny...
— Tam... ja... ja sam... byłem świadkiem zajścia takiego, że.... no.... krótko węzłowato.... panie burmistrzu... tam.... mówiono... o polityce!
— O polityce? powtórzył van Tricasse chwytając się za perukę.
— O.. po..li..ty..ce... odpowiedział komisarz Passauf, o której u nas przynajmniej od 100 lat nie mówiono. Rozmowa była gorąca... Adwokat Andrzej Schut i dr. Dominik Custos odstąpili nagle na bok, co ich pewno do....prowadzi do spotkania honorowego.
— Do spotkania! zawołał radny. Do pojedynku! Pojedynek w Quiquendonc! A cóż sobie u dyjabła powiedzieli ci panowie, adwokat Schut i dr. Custos?
— Zaraz, zaraz, nie tak nagle, toż to właśnie chcę dosłownie powtórzyć. „Panie adwokacie, rzekł doktor do przeciwnika, za daleko się pan posunąłeś i jak mi się widzi nie umiesz wcale, słów swoich miarkować.
Tu burmistrz van Tricasse załamał ręce z rozpaczy, radny zbladł i latarka wypadła mu z ręki a komisarz kiwał znacząco głową. Wyrażenia widocznie wyzywające wymieniono między takiemi znakomitościami!
— Ten doktor Custos, mruczał van Tricasse, to stanowczo niebezpieczny człowiek, to gorąca pała, ale wejdźcie panowie do pokoju!
Radny Niklausse i komisarz weszli do gabinetu a burmistrz van Tricasse wsunął się za nimi.




IV.
W którym doktor Ox przedstawia się jako doskonały fizyjolog i badacz niezrównany.

Któż to jest ta osobistość znana pod dziwnem nazwiskiem doktora Ox?
Na pierwszy rzut oka jest to sobie oryginał, ale jest to zarazem uczony fizyjolog, którego prace znane i cenione są przez całą Europę. Szczęśliwy to współzawodnik Darego, Daltona, Bostocka, Menziesa, Godwina, Vierordta, wielkich umysłów które postawiły fizyjologiję na najwyższym szczeblu rozwoju.
Dr. Ox jest człowiekiem średniej tuszy, wzrostu umiarkowanego, ma lat.... nie mogę oznaczyć jego wieku, jak niemniej jego narodowości. To wszakże nie przeszkadza mi zaznaczyć iż osobistość to dziwna, gorąca i porywcza, prawdziwe słowem przeciwieństwo ze wszystkiemi innemi mieszkańcami miasteczka Quiquendonc. W niego i w jego naukę wierzono jak w przykazania. Zawsze uśmiechnięty z podniesioną do góry głową, z rękami poruszającemi się swobodnie, ze wzrokiem pewnym, nozdrzami wydętemi i dużemi ustami podobał się wszystkim w ogóle i odrazu. Wesoły, pełen życia a zarazem rozwagi, chodził szybko jakby żywe srebro miał w żyłach, a ze sto igieł w podeszwach. Nie był w stanie usiedzieć spokojnie na jednem miejscu, wyrażał się gwałtownie obficie używając gestów.
Czy był bogaty ten doktor Ox, skoro przyjął na swój koszt gazowe oświetlenie miasta?..
Prawdopodobnie; bo jakżeby mógł się obarczać tylu wydatkami; oto jedyna odpowiedź jaką możemy udzielić na niedyskretne pytanie.
Doktor Ox przybył od pięciu miesięcy do Quiquendonc w towarzystwie pomocnika Gedeona Ygène, wysokiego, chudego, suchego lecz nie mniej jak on sam żywego.
Ale dla czego doktor Ox przyjął na swój koszt oświetlenie miasta gazem? Dla czego wybrał na ten cel spokojnych mieszkańców Quiquendoncu, Flamandów najczystszej krwi i dlaczego ich chciał obdarzyć dobrodziejstwem o jakiem mowa?
Czy nie był to jaki zły zamiar, jaka dajmy na to chętka dokonania jakiegoś wielkiego fizyjologicznego doświadczenia? Czego chciał ten oryginał? Otóż tego nie wiemy. Doktor bowiem Ox, nie miał innego powiernika prócz jednego swego Ygène’a, posłusznego mu ślepo we wszystkiem.
Doktor Ox zobowiązał się oświetlić miasto które bardzo tego co prawda potrzebowało, szczególniej w nocy jak utrzymywał komisarz Passauf. Fabryka do wyrabiania gazu była już zbudowaną, gazometry były gotowe, rury założone w ziemi, miały być już wkrótce wprowadzone do zabudowań publicznych a nawet do domów prywatnych niektórych przyjaciół postępu.
Burmistrz van Tricasse, radny Niklausse i kilka innych znakomitości, dla dania dobrego przykładu, postanowili zezwolić na wprowadzenie tej nowości do swych także pomieszkań.
Jeżeli czytelnik nie zapomniał długiej rozmowy radnego z burmistrzem, to wie iż mówiono tam o tem jako oświetlenie miasta dokonywać się ma nie za pomocą zwykłej bynajmniej kombustyi węgla kamiennego przez dystylacyją, lecz za pomocą użycia na ten cel gazu nowszego o dwadzieścia razy jaśniejszego t. j. gazu tleno-wodorodnego, tworzącego się z połączenia wodoru z tlenem.
Doktor otóż będąc zdolnym chemikiem i genijalnym fizykiem, umiał otrzymywać ten gaz w wielkiej ilości i z dobrym skutkiem, nie według przepisu Tessie du Motay, to jest przez użycie sody, ale po prostu przez rozkład wody lekko zakwaszonej za pomocą stosu galwanicznego tworzącego nowe elementy przez niego wybadane. Nie używał więc ani kosztownych materyjałów, ani platyny ani alembików z wężownicami, ani paliwa ani żadnych delikatnych przyrządów do spowodowania chemicznego rozkładu dwóch gazów. Prąd elektryczny przechodził przez obszerne naczynie napełnione wodą a tym sposobem płynny element rozkładał się na tworzące go dwa pierwiastki t. j. tlen i wodór. Tlen wydobywał się jedną stroną, wodór w podwójnej objętości drugą. Oba gazy zbierały się w rezerwoarach oddzielnych, czego wymagała konieczna ostrożność, albowiem mięszanina zapalając się mogła spowodować straszny wybuch. Następnie rury miały tę mieszaninę oddzielnie doprowadzać do różnych beków, które znów miały być urządzone tak iżby eksplozyja nie nastąpiła. Z tego tworzył się płomień znakomitej świetności, płomień którego blask współzawodniczyć może ze światłem elektrycznem, bo według doświadczeń Casselmana równy on jest blaskowi tysiąca stu siedmdziesięciu świec woskowych, ani jedna więcej ani jedna mniej.
Pewną jest rzeczą że miasteczko Quiquendonc zyskałoby na tej genijalnej kombinacyi doskonałe oświetlenie, lecz o to właśnie dr. Ox i jego pomocnik jak to później zobaczymy najmniej się troszczyli.
Zaraz nazajutrz po wiadomem już zebraniu Gedeon Ygéne i doktor Ox rozmawiali we spólnej swej pracowni na parterze głównego zabudowania fabryki gazu.
— A widzisz Ygéne, a widzisz! wołał doktor Ox zacierając ręce. Toż musiałeś zauważyć jak wczoraj na zebraniu ci poczciwi mieszkańcy Quiquendonc’u, tak niegdyś zimni i nie zdradzający żadnych namiętności, rozprawiali, podnosili głos i gestykulowali. Widzisz jak się już odmienili moralnie i fizycznie! A toć to początek tylko! Poczekaj jeszcze chwilę a zobaczysz co z nich zrobimy.
— Rzeczywiście mistrzu, odpowiedział Gedeon Ygéne, opierając koniec małego palca na nosie, doświadczenie udaje się dobrze, ale gdybym wcześniej nie zamknął kranu wypływowego, nie wiem co by dalej było.
— A słyszałeś adwokata Schut i doktora Custos jak się przemówili, podchwycił doktor Ox. Wyrażenie samo przez się wcale nie było ubliżającem, lecz w ustach mieszkańca Quiquendonc, zdaje się mieścić w sobie cały szereg obelg, jakiemi bohaterowie Homera obrzucają się przed wydobyciem mieczów. Oj ci Flamandowie! ci Flamandczykowie! zobaczysz co my z nich zrobimy!
— Zrobimy z nich niewdzięczników, odrzekł Gedeon Ygène tonem człowieka znającego dobrze ród ludzki.
— To, odpowiedział doktor, to mało nas mój bracie obchodzi, mniejsza czy będą wdzięczni czy nie, byleby się tylko doświadczenie nam udało.
— Ale, odrzekł pomocnik uśmiechając się złośliwie, czy pobudzając tak silnie organa oddechowe, nie nadpsujemy płuc poczciwcom zaludniającym Quiquendonc?
— Mniejsza o to, toż to co robimy, robimy w interesie nauki. Cóżbyś powiedział, gdyby żaby albo psy chciały się opierać doświadczeniom za życia na nich praktykowanym.
Prawdopodobnie, pytane żaby i psy nie pozwoliły by nigdy na to, ale doktor Ox w podanym przez się przykładzie, widział niezaprzeczony argument i odetchnął z zadowoleniem.
— Z tego wszystkiego widzę, że masz słuszność mistrzu, rzekł Gedeon Ygène zupełnie przekonany. Nie mogliśmy nic zrobić lepszego, jak wybrać dla naszych doświadczeń mieszkańców miasteczka Quiquendonc.
— Istotnie, że lepszego nic zrobić nie było można, dobitnie wymawiając każdą sylabę odrzekł doktor.
— Czyś badał puls tych istot doktorze?
— Sto razy.
— I jakiż jest średni wypadek obserwowanych uderzeń?
— O z pewnością nie pięćdziesiąt na minutę.
Wyobraź że sobie mieścinę w której od wiek wieków nikt o niczem nigdy nie myślał, mieścinę w której dorożkarze i furmani nie przeklinają, konie nie unoszą, psy nie kaleczą, koty nie drapią; mieścinę w której sąd policyi prostej świętuje po latach całych; mieścinę której mieszkańcy do niczego nie objawiają skłonności: ani do sztuk pięknych ani też do przedsiebierstw; mieścinę w której jeden protokół śledczy na sto lat przypada, mieścinę nakoniec w której od trzystu lat nie było przypadku bójki choćby na pięści tylko! Pojmujesz mój Ygène, my to wszystko zmienimy.
— Doskonale! doskonale! odrzekł zachwycony pomocnik. A dokonałżeś mistrzu analizy chemicznej składu tutejszego powietrza.
— Nie zaniedbałem i tego. Siedmdziesiąt dziewięć części azotu, dwadzieścia jedna część tlenu, kwasu zaś węglowego i pary wodnej — różne ilości.
— Dobrze doktorze, dobrze, odpowiedział Ygène. Teraz zrobimy doświadczenie na wielką skalę i stanowczo decydujące.
— A jeżeli będzie decydujące, dodał dr. Ox z miną tryumfalną, to wtedy cały świat przeobrazimy.




V.
W którym mówi się naprzód o wizycie jaką burmistrz i radny idą złożyć doktorowi Ox a następnie o tem co po tej wizycie nastąpiło.

Radny Niklausse i burmistrz van Tricasse poznali nakoniec co to jest przebyć noc niespokojnie. Ważne wypadki jakie zaszły w domu doktora Ox naraziły ich na bezsenność. Jakie ztąd wynikną następstwa, tego nie byli w stanie przewidzieć. Czy należało co zadecydować w tym przedmiocie? Czy władza municypalna przedstawiana przez nich potrzebowała wdać się w tę sprawę? Czy nie nakazać aresztowania, aby podobny skandal nie powtórzył się więcej?
Te oto wątpliwości zaprzątały poważne głowy przodowników miasta. Tak więc jak to dawniej było w zwyczaju, dwie znakomitości przed rozejściem się postanowiły widzieć się z sobą dnia następnego.
Nazajutrz zatem przed obiadem burmistrz van Tricasse we własnej swojej osobie udał się do radnego Niklaussa, ale zastał go znacznie już spokojniejszym, zaczął więc pierwszy rozmowę o tym draźliwym przedmiocie.
— A co, nic nowego... zapytał.
— Nic jak dotąd, odpowiedział mu Niklausse.
— A doktor Dominik Custos!
— Nie słyszałem nic o nim, tylko pletą coś o adwokacie Andrzeju Schucie.
Po dwugodzinnej rozmowie, którą możnaby w dwu wierszach określić ale której powtarzać nie warto, pan radny z panem burmistrzem postanowili odwiedzić doktora Oxa i tam nieznacznie chwytnąć jakiego języka. Wbrew zwyczajowi znakomitości uznały za właściwe wykonać niezwłocznie to postanowienie, wyruszyli więc i udali się w stronę fabryki gazu doktora Ox, położonej za miastem, w niewielkiej odległości od owej bramy Audenardu, której wieża zawaleniem groziła.
Burmistrz i radny nie prowadzili się pod rękę ale postępowali passibus aequis krokiem powolnym i uroczystym, robiąc zaledwie trzynaście cali na sekundę. Nie było w tem nic dziwnego, był to bowiem zwykły chód mieszkańców Quiquendoncu.
Od czasu do czasu przy zbiegu ulic lub na spokojnym rogu której z nich, dwaj dygnitarze zatrzymywali się na chwilę, aby się odkłonić przechodniom.
— Dzień dobry panie burmistrzu, odzywał się ktoś.
— Dzień dobry, przyjacielu, odpowiadał mu na to van Tricasse.
— Czy nie ma tam co nowego panie radny, zapytał drugi.
— Nic Bogu dzięki, odpowiadał pan Niklausse.
Atoli po zdziwionych jakichś minach, po niespokojnych spojrzeniach pytających można się było domyślić, że o niefortunnem zajściu dobrze już w mieście wiedziano. Z kierunku zresztą drogi w jakim pan van Tricasse postępował najtępszy nawet z mieszkańców Quiquendoncu przeczuwał że dostojny zwierzchnik miasta szedł spełnić jakąś ważną powinność. Zajście Custosa i Schuta zaprzątało wszystkie umysły, dotąd jednak nie potworzyły się jeszcze stronnictwa na korzyść jednego lub drugiego. Adwokat i doktor były to osobistości zarówno szanowane w mieście. Adwokat nie miał wprawdzie jeszcze sposobności stawania przed kratkami, bo w Quiquendonc strony skarżące i skarżone w tradycyi tylko istniały; ale za to nigdy też sprawy nie przegrał. Doktor był to znowu praktyk czcigodny, który za przykładem współkolegów swoich leczył pacyjentów ze wszystkich chorób, wyjąwszy jednę na którą się umiera. Wadliwy to może obyczaj, ale co robić skoro przyjęty przez fakultety medyczne wszystkich bez wyjątku krajów.
Przybywszy do bramy Audenardu radny i burmistrz zboczyli nieco na prawo nie chcąc zanadto zaufać wieży, a następnie popatrzyli na nią uważnie.
— Runie, rzekł van Tricasse.
— Runie, odpowiedział Niklausse.
— Żeby ją jeszcze podstęplować, dodał van Tricasse, ale w tem sęk czyż ją stęplować wypada?
— Właśnie że sęk, odpowiedział Niklausse poważnie.
W kilka potem minut, deputaci przybyli pode drzwi fabryki gazowej.
— Czy się można z doktorem Ox zobaczyć, zapytali jakiegoś człeczyny.
— Doktor Ox zawsze jest na usługi dla tak dostojnych gości, odpowiedziano im na to i poprowadzono do gabinetu sławnego fizyjologa. Wyczekawszy się z dobrą godzinę zobaczyli nareszcie doktora a zjawił się w samą porę, pan van Tricasse bowiem, co mu się nigdy dotąd w życiu nieprzytrafiło, okazał pewien rodzaj zniecierpliwienia.
Doktor Ox tłumaczył się przedewszystkiem że przetrzymał panów niegrzecznie, ale musiał pozamykać gazometry i poprawić niektóre niecierpiące zwłoki niedokładności.... Następnie dodał że rura przeznaczona do odpływu tlenu jest już założoną, zaczem w ciągu kilku najdalej miesięcy otrzyma miasto najdoskonalsze oświetlenie. Dwaj dygnitarze miasta mogli już nawet obejrzeć zresztą otwory rur które napełniały się w gabinecie doktora.
— Jakiemu, rzekł potem wszystkiem doktor, jakiemuż szczęśliwemu zdarzeniu przypisać mam zaszczyt przyjmowania dziś w domu swoim, tak wysokich gości?..
— Ot tak poprostu chcieliśmy odwiedzić kochanego doktora, odpowiedział van Tricasse; bo dawno już przecie nie mieliśmy tej przyjemności. Wychodzimy zazwyczaj bardzo mało, bo nie lubimy naprzykrzać się nikomu, i prawdziwie jesteśmy szczęśliwi gdy żaden wypadek nie przerwie nam zatrudnień naszych.
Niklausse spojrzał przenikliwie na przyjaciela, nigdy bo nie miał on zwyczaju rozprawiać tak długo i to bez najmniejszego przestanku. Zdawało mu się, że van Tricasse wyraża się z pewną szybkością wcale mu niewłaściwą, i sam poczuł niepowstrzymaną chęć wmieszania się do rozmowy.
Co do doktora Ox, ten patrzył ciągle na burmistrza swoim złośliwym bazyliszkowatym wzrokiem.
Van Tricasse, który się nigdy nie odezwał dopóki się nie usadowił wygodnie w fotelu, stojący mówił tym razem. Skąd się do licha wzięła w nim taka werwa wręcz przeciwna jego temperamentowi?.. Dotąd nie gestykulował jeszcze, ale i do tego niewiele już brakowało. Radny zacierał dłonie i oddychał gwałtownie. Jego spojrzenie ożywiało się też powoli i myślał nawet poprzeć już burmistrza jeżeli okaże się tego potrzeba.
Van Tricasse postąpił o parę kroków a następnie cofnął się i zasiadł naprzeciwko doktora.
— Więc w jakim ostatecznie czasie, zapytał głosem dobitnym, za ile naprzykład miesięcy jesteś pan w stanie ukończyć te swoje prace?
— Za trzy lub najdalej za cztery miesiące panie burmistrzu, odpowiedział doktor Ox na to.
— Za trzy lub cztery miesiące, to trochę za długo, odpowiedział van Tricasse.
— Tak, tak, to zadługo, zawtórował Niklausse i podniósł się także.
— Z tem wszystkiem potrzeba nam tyle czasu dla ukończenia robót, odpowiedział doktor. Robotnicy tutejsi wcale nie są wprawni..
— Jakto nie wprawni! zawołał burmistrz biorący jak się zdawało słowa te za jakiś docinek dla siebie.
— Wierz mi pan panie burmistrzu, powtórzył doktor Ox, robotnik francuski zrobi w jednym dniu więcej jak tutejszych dziesięciu; wszakże pan wiesz że to czystej krwi Flamandowie!
— Więc cóż że Flamandowie! wrzasnął radny Niklausse. W jakim pan to znaczeniu mówisz.
— W znaczeniu znanem dobrze całemu światu, odparł śmiejąc się doktor.
— Co do mnie łaskawy panie, mówił sapiąc burmistrz, proszę wiedzieć że nie lubię przymówek ani docinków. Robotnicy z Quiquendonc, chciej pan wiedzieć o tem tyle są warci, co jacykolwiek inni i nie myślę dla czyjejś tam fanaberyi sprowadzać im na model wzorów z Paryża lub Londynu! Co zaś do robót o jakich mowa, proszę pośpieszyć z niemi. Bruk na ulicach wyłamano dla założenia rur gazowych a to szkodzi komunikacyi. Handlujący skarżą się bardzo a ja jako administrator i za wszystko odpowiedzialny, nie potrafię się usprawiedliwić z zarzutów najsłuszniej czynionych.
— Wybornie panie burmistrzu powiedziałeś o handlu i komunikacyi, dodał Niklausse, aleć i to prawda że miasto nie może pozostać dłużej bez należytego oświetlenia.
— Miasto, dorzucił doktor, które na to oczekuje już 800 czy 900 lat bodaj.
— Tem spieszniej go więc potrzebuje, odrzekł burmistrz, kładąc nacisk na każdą sylabę.
Inne dziś czasy i inne obyczaje! Postęp tego wymaga a my wcale nie mamy ochoty pozostać w tyle! W ciągu jednego miesiąca ulice muszą być oświetlone, inaczej zapłacisz pan karę za każdy dzień spóźnienia! A co będzie jeśli korzystając z ciemności zrobi kto jaką awanturę.
— Bez wątpienia, zawołał Niklausse, iskierki tylko potrzeba aby wzburzyć Flamanda. Flamandowie to ogień!
— Ale, ale, rzekł burmistrz przerywając przyjacielowi, naczelnik policyi municypalnej komisarz Passauf doniósł nam, iż jakaś dyskusyja miała wczoraj wieczorem miejsce w pańskim salonie. Czy prawda że to była jakaś kwestyja polityczna?
— W istocie panie burmistrzu, odrzekł doktor Ox, który nie taił już objawów swego zadowolenia.
— A czy zaszła jaka sprzeczka pomiędzy doktorem Dominikiem Custos i adwokatem Andrzejem Schut...
— Tak jest panie burmistrzu, przymówki wszakże jakie były, były bez znaczenia.
— Bez znaczenia, zawołał burmistrz, więc to jest bez znaczenia, gdy się powie komu drugiemu, że nie umie miarkować swych wyrażeń! Czyż pan nie wiesz że w mieście Quiquendonc wcale nie wiele potrzeba aby katastrofę sprowadzić? Cóżby się stało mój panie, gdybyś pan albo kto inny pozwalał sobie odzywać się do mnie w ten sposób?..
— Albo do mnie!... dodał radny Niklausse w tej chwili. Wymawiając te słowa tonem groźby dwaj dygnitarze z zaciśniętemi pięściami i najeżonemi czuprynami posunęli się naprzeciw doktora Ox, gotowi mu wyrządzić impertynencyją gdyby gestem albo nawet samem spojrzeniem tylko ośmielił się im zaprzeczyć.
Ale doktor okiem nawet nie mrugnął...
— W każdym razie, dodał burmistrz, jesteś pan odpowiedzialnym za wszystko co się dzieje w pańskim domu. Powierzono mi czuwać nad spokojnością tego miasta, nie życzę więc sobie aby była zakłócaną. Jeśli wypadki które miały miejsce powtórzą się raz jeszcze, spełnię moję powinność. Czy pan mnie zrozumiałeś? proszę mi na to odpowiedzieć mój panie!
Rozgniewany van Tricasse krzyczał że go zapewne na ulicy słychać było, a podrażniony że doktor nie odpowiada na jego pytania:
— Chodź panie Niklausse, zawołał zamykając drzwi z taką gwałtownością że zatrząsł całym budynkiem, i pociągnął za sobą radnego.
Uszedłszy około dwudziestu kroków dygnitarze uspokoili się. Chód ich zwolniał, zapał ostygł, rumieniec z twarzy zniknął, z czerwonych stali się bledzi.
W kwadrans zaś po opuszczeniu fabryki gazu, van Tricasse odezwał się do radnego Niklausse.
— Ten doktor Ox to bardzo miły człowiek, co do mnie widzę go zawsze z prawdziwą przyjemnością.




VI.
W którym Franciszek Niklausse i Suzel Tricasse tworzą projekta przyszłości.

Czytelnicy wiedzą już że pan burmistrz miał córkę pannę Suzel, ale najdomyślniejszy z nich nie odgadł, że radny Niklausse miał syna Franciszka. Choćby zresztą trafił się ktoś tak sprytny, to nic go dotąd nie upoważniło do przypuszczeń, iż pan Franciszek jest narzeczonym panny Suzel. Młodzi ci ludzie byli jakby dla siebie stworzeni i kochali się tak jak się kochają w Quiquendonc.
Stąd wszakże wnosić nie można, iżby młode serca nie biły gorąco w tej osobliwej miejscowości. Nie, tak źle znowu nie jest. Żenią się tu jak we wszystkich innych miastach całego świata, ale biorą się do tego pomału i uważnie. Przyszli małżonkowie studyjują się tu przedewszystkiem wzajemnie przez lat przynajmniej dziesięć.
Dziesięć lat czyż to tak wiele, gdy idzie o ważną sprawę, o połączenie się na całe życie? Uczyć się potrzeba lat dziesięć aby zostać inżenierem, doktorem, adwokatem albo radcą prefektury, a czyż dla nabycia wiadomości na męża nie potrzeba się wielu bardzo rzeczy nauczyć? Mieszkańcy Quiquendoncu mają zatem słuszność iż się badają tak długo i gdy słyszą jak gdzieindziej sprawy matrymonialne układają się w ciągu kilku miesięcy, mówią o tem z politowaniem wzruszając ramionami. Był wypadek iż przed piędziesięciu laty trafiło się w Quiquendonc małżeństwo po dwóch latach znajomości zawarte, ale też złe z tego pośpiechu wyniknęły następstwa.
Franciszek Niklausse kochał Suzel van Tricasse wiedząc iż ma jeszcze dziesięć lat na to, aby posiąść przedmiot ukochany. Raz na tydzień o jednej i tej samej godzinie odwiedzał Suzel; szli razem na przechadzkę nad rzekę Vaar, on z wędką na ryby, ona z kanwą do haftu na której pięknemi paluszkami prześliczne wyrabiała rzeczy.
Potrzeba tu nadmienić iż Franciszek miał lat 22, ładne oczy, ładne wąsiki i głos sympatyczny.
Suzel była blondynką, lat 17 i pasyjami lubiła się patrzeć na łowienie ryb na wędkę. Nie osobliwa to zabawka ale lubił ją młody Niklausse, bo się z jego usposobieniem zgadzała. Cierpliwy jak wół patrzył wzrokiem nieco rozmarzonym na wabik, pływający na powierzchni wody, a gdy po dziesięciogodzinnem wyczekiwaniu wyciągnął małą płotczynę, był już zadowolonym zupełnie.
Dnia o którym mowa przyszli małżonkowie, właściwiej zaś państwo narzeczeni, siedząc na brzegu zabawiali się jak zwykle. Suzel haftowała, Franciszek zarzucał wędkę to na prawo to na lewo a płotki krążyły w wodzie wymijając haczyk starannie.
— Zdaje mi się że „bierze,“ odzywał się niekiedy Franciszek do młodej dziewczyny, nie patrząc na nią jednak wcale.
— Czyż tak? odpowiadała Suzel zaprzestając na chwilę haftu i wlepiając spojrzenie w wędkę narzeczonego.
— Na nic się zdało, mówił następnie Franciszek, omyliłem się widocznie.
— No, no, to teraz bierze na pewno, mówiła Suzel swoim czystym i miłym głosikiem, tylko uważaj i wytrzymaj jak się należy. Zawsze się pośpieszysz o kilka sekund i sam zawsze wszystko popsujesz.
— To może mię wyręczysz Suzel, daj mi więc kanwę spróbuję czy się umiem sprawiać przy igle.
I młoda dziewczyna brała wędkę drżącą ręką a młody chłopak zaczynał przesuwać igłę po maleńkich oczkach kanwy. I tak otóż całemi godzinami gruchali sobie szczęśliwi a serca ich uderzały silniej, jak tylko spławik wędki poruszył się silniej na wodzie.
Słońce miało się ku zachodowi, ale pomimo połączonych usiłowań panny Suzel i pana Franciszka ani jednej płotki wziąć się nie dało.
— Będziemy szczęśliwsi innym razem, pocieszała Suzel, gdy młody rybak zwijał przyrząd rybacki.
— Nie trzeba nigdy tracić nadziei, odpowiadał na to Franciszek, i zabierali się do powrotu w najgłębszem milczeniu.
Skoro stanęli na progu domu burmistrza, Franciszek rzekł do narzeczonej:
— Ale to Suzel zbliża się nasz dzień uroczysty.
— A wiem o tem Franciszku, odpowiedziała panna Tricasse i spuściła oczki na dół.
— To już za sześć lat niespełna......
— Do widzenia, przerwała zakłopotana Suzel, i gdy drzwi za sobą zamknęła, syn radnego krokiem równym i spokojnym wracał pod dach ojcowski.




VII.
W którym andante przechodzi w allegro a allegro staje się vivace.

Zajście adwokata Schuta z doktorem Custos zatarło się jakoś przecie bez żadnych gorszących następstw, można więc było mieć nadzieję, że i mieszkańcy grodu Quiquendonc powrócą do owej apatycznej drzemki, która im tak niedyskretnie przerwaną została.
Tymczasem zakładanie rur gazowych w główniejszych zabudowaniach miasta dokonywało się z gorączkowym pośpiechem.... Rury główne i podrzędne przerzynały też już w różnych kierunkach ulice miasta Quiquendonc, ale brakowało beków, które dla swej delikatnej i złożonej konstrukcyi, musiały były być zamawiane za granicą. Doktor Ox pracował z pomocnikiem swoim Ygéne, nie tracąc ani chwili czasu, zachęcał robotników, wykończał najważniejsze części gazometru i podniecał dzień i noc olbrzymi stos elektryczny, rozkładający wodę swym potężnym strumieniem. Tak jest! Doktor przygotowywał już gaz, chociaż rozprowadzenie jego nie było jeszcze ukończonem, co znowu mówiąc między nami było bardzo jakoś dziwnem. Wkrótce miał też doktor w teatrze miejskim zaprowadzić nowy sposób oświetlenia.
Trzeba bo wiedzieć że Quiquendonc posiadało teatr wspaniały! Wspaniały! W budynku tym albowiem mieściły się wszystkie style. Był więc styl bizantyński, romański, gotycki, renesans z drzwiami o łukach i z oknami owalnemi, z rozetami kwiecistemi i fantastycznemi dzwonkami, jednem słowem wzór wszystkich rodzajów architektury; w jednej połowie Partenon w drugiej Grand Café Parisien, czemu nie ma się co dziwić, bo teatr rozpoczęty za burmistrza Ludwika van Tricasse w 1175 r. ukończony został w 1837 r. za burmistrzostwa pana Natalisa van Tricasse. Lat z górą 700 składało się na to zbudowanie a zawszeć naturalnie stosowano się do ducha czasu. Nie był to budynek brzydki, tylko że jego kolumny romańskie a sklepienia bizantyńskie nie bardzo kwadrowały do oświetlenia tleno-wodornego.
Grywano w teatrze co Bóg dał, ale najczęściej opery komiczne, których właśni kompozytorowie nigdy poznać nie mogli, gdy je ujrzeli na scenie. Ponieważ teatr otwierano o godzinie czwartej popołudniu a zamykano o dziesiątej wieczorem, przeto w ciągu tych sześciu godzin wystawiano dwa akta najwyżej. Opery Robert Dyjabeł, Hugonoci, Wilhelm Tell, zajmowały zwykle po trzy wieczory każda. Vivace w teatrze w Quiquendonc szło jak adagio, allegro wlekło się strasznie wolno. Rulady najgwałtowniejsze, wykonywane według miejscowego gustu miały podobieństwo do uroczystego hymnu. Oto np. gwałtowna aryja Figara przy jego wejściu na scenę w pierwszym akcie Cyrulika Sewilskiego, trwała piędziesiąt ośm minut.
Rozumie się że aktorzy przybywający z innych miejsc, musieli stosować się do zwyczajów, a że płacono im dobrze nie żalili się i słuchali pałeczki dyrektora orkiestry, który w allegro nie wskazywał więcej nad 8 taktów na minutę.
Jakże wielkie też oklaski zbierali artyści, zachwycając a nie nużąc nigdy widzów łaskawych. Wszystkie dłonie uderzały jedna o drugą w pewnych dość znacznych ustępach czasu! Sprawozdania dziennikarskie nazywały te oklaski oklaskami frenetycznemi a że sala wstrząsana przez te objawy zadowolenia nie runęła, zawdzięczać to tylko temu należy, iż w wieku XII nie żałowano do fundamentów ani wapna ani kamienia.
Aby nie egzaltować za bardzo entuzyjastycznej natury Flamandów, przedstawienia odbywały się raz jeden na tydzień, co znów miało tę dobrą stronę, iż pozwalało aktorom dokładnie wystudyjować każdą rolę a spektatorom zastanawiać się nad pięknościami arcydzieł sztuki dramatycznej.
Taki tu był od niepamiętnych czasów porządek, do którego musieli się stosować artyści przyjezdni, jeżeli życzyli sobie aby ich nie odprawiono z kwitkiem. Zdawało się że nic nigdy nie przemieni tego obyczaju, aż tu w 15 dni po zajściu Schuta z Custosem, zaszedł nie przewiedziany i niezwykły wypadek.
Było to w sobotę w dzień przedstawienia opery. Nikomu przez myśl nieprzeszło, o inauguracyi nowego oświetlenia, bo chociaż otwory rur gazowych dochodziły do sali, z powodów o których wyżej była mowa beki nie były jeszcze umocowane. Dawniejszym tedy porządkiem świece miały pełnić swoję powinność. O godzinie pierwszej z południa otworzono wejście do teatru a o trzeciej sala w połowie się zapełniła. Na mieście od placu ś-go Erunfa dążyły tłumy w stronę ku aptece Josse Lietrina, co wróżyło świetne niezwykle przedstawienie.
— Idziesz pan dziś na operę? zapytał rano radny burmistrza.
— Nie zaniedbam tego uczynić, odrzekł van Tricasse, i udam się tam w towarzystwie żony mej pani van Tricasse, córki naszej panny Suzel, oraz także ukochanej naszej Tatanemancyi, namiętnie lubiącej muzykę.
— Panna Suzel będzie także?.. zapytał radny.
— Tak panie Niklausse.
— W takim razie syn mój Franciszek Niklausse przyłączy się do jej towarzystwa.
— Gorący to młodzieniec, ten syn twój panie Niklausse, rzekł poważnie burmistrz. Chłopak pełen zapału — potrzeba czuwać nad nim starannie.
— On kocha panie Tricasse, kocha swoję piękną Suzel.
— To dobrze panie Niklausse, to się z nią ożeni. Od chwili w której zgodziliśmy się na ten związek, czegoż więcej od nas żądać może.
— Nic więcej panie Tricasse nie żąda, to kochane poczciwe dziecko! a nie chcę i niepotrzebuję upewniać pana, że nie on ostatni zawiera podobny związek.
— O dzielna, o gorąca młodzieży! krzyknął burmistrz, uśmiechając się, i myśląc o swojej przeszłości. Toż i z nami tak ongi było, szanowny panie radny! Kochaliśmy przecie także i dotrzymywaliśmy towarzystwa naszym damom! Ale wracając do dzisiejszego wieczoru, czy pan wiesz, że ten Fioravanti to wielki artysta! Jakże wspaniałe przyjęcie zgotowano mu w tych murach. Nie zapomni długo oklasków mieszkańców Quiquendonc.
Ta apostrofa dotyczyła sławnego tenora Fioravanti, który talentem, doskonałą metodą i głosem sympatycznym wywoływał nie kłamany entuzyjazm.
Od trzech tygodni Fioravanti zachwycał w „Hugonotach.“ Akt pierwszy odpowiednio do gustu mieszkańców Quiquendoncu zajął cały wieczór pierwszego tygodnia w miesiącu. Innego wieczoru w następnym tygodniu zachwyceni przeciągłem andante, zrobili śpiewakowi prawdziwą owacyją, zapał powiększył się przy trzecim akcie tego arcydzieła Meyerbeera. Teraz właśnie w czwartym akcie miał się dać znowu słyszeć Fioravanti. Oh! ten duet Raula i Walentyny, ten hymn miłości na dwa głosy szeroko rozwinięte, w którym powiększa się crescendo, wszystko to śpiewane powolnie, uważnie, przeciągle. Ah, jakie to czarujące!
Tak więc o czwartej godzinie sala napełniła się. Loże, orkiestra, parter były nabite widzami. Naprzeciw sceny zajął miejsce burmistrz van Tricasse, panna van Tricasse, pani van Tricasse i miła Tatanemancyja w zielonym czepeczku, nieco dalej radny Niklausse i jego familija, oraz zakochany syn jego Franciszek. Widziano tam także rodzinę doktora Custos i adwokata Schut, Honoryjusza Syntax, sędziego Sutman, Norberta dyrektora towarzystwa ubezpieczeń, grubego bankiera Colaerta, zagorzałego zwolennika muzyki niemieckiej a zarazem wirtuoza nielada, nauczyciela Rupp, komisarza cywilnego i pełno innych znakomitości miasta, których niepodobna wymienić aby nie narazić cierpliwości czytelnika.
Przed podniesieniem zasłony mieszkańcy Quiquendonc mieli zwyczaj sprawować się cicho, jedni czytali gazety, inni rozmawiali szeptając, inni znów spoglądali w milczeniu na piękności zdobiące galeryją.
Atoli baczny obserwator mógł spostrzedz, że podczas wieczoru o jakim mowa, nawet przed podniesieniem zasłony jakieś niezwykłe ożywienie panowało w sali. Widziano szastających się ludzi, którzy się prawie nigdy nie poruszali. Wachlarze kobiet działały z nienormalną szybkością. Powietrze jakieś żywsze zdawało się iż owładnęło wszystkich. Oddychano silniej. Niektóre oczy błyszczały, jeśli właściwe będzie porównanie, jak światła żyrandola który także zdawał się rzucać dziś na salę blask przedtem nie bywały. Rzeczywiście dziś jaśniej tu jak zwykle, chociaż oświetlenie nie było wcale powiększone. O gdyby nowy aparat doktora Oxa mógł funkcyjonować, ale jeszcze nie działał.
Nakoniec orkiestra zajęła miejsca i pierwszy skrzypek ukazał się między pulpitami; nastrojono instrumenta rżnięte i dęte, opatrzono bębny a dyrektor oczekuje spokojnie na dzwonek, bo wszystko w zupełnym porządku.
Dzwonek daje się słyszeć, wkrótce czwarty akt się rozpoczyna, odzywa się tedy allegro apassionato ze zwykłą powolną majestatycznością, któraby samego nawet Meyerbeera wzruszyła.
Nagle atoli dyrektor orkiestry nie czuje się być panem swoich podkomendnych i musi czynić gwałtowne usiłowania aby zatrzymać zapędy, tych zwykle dotąd posłusznych i spokojnych pracowników swoich. Nawet instrumenta dęte okazują jakiś objaw gorączkowy, potrzeba je powstrzymywać, bo wyprzedzą instrumenta rżnięte, a to oczywiście z punktu zapatrywania się na harmoniję spowodowałoby smutne następstwa. Ale cóż znowu u kaduka, fagocista syn aptekarza Josse Lietrina, człowiek młody, dobrze wychowany, pośpiesza coś także jakoś.
Kurtyna się podniosła, występuje Walentyna i rozpoczyna swe recitativo:

Jam jest sama w domu......

ale także za prędko, a dyrektor i reszta orkiestry stosują się bezwiednie do jej śpiewu.
Co to wszystko może znaczyć? — a toż od chwili gdy Raul ukazuje się przy drzwiach w głębi sceny, do chwili w której Walentyna zaczyna iść naprzeciw niego, upływa dziś ledwie kwadrans czasu, kiedy dawniej potrzeba było na to okrągłe minut 37.
Saint Bris, Nevers, Cavannes i panowie katoliccy wchodzą na scenę trochę jakoś zagwałtownie. Allegro pomposo odznaczyło tu kompozytora w partycyi. Orkiestra i panowie chodzą bardzo allegro ale wcale nie pomposo a w zbiorowym chórze i w najważniejszej scenie spisku i poświęcenia sztyletów, wcale nie miarkują allegra. Śpiewacy i muzycy opanowani są jakimś szałem. Dyrektor orkiestry nie myśli ich już powstrzymywać, publiczność nie sarka na to, bo czuje iż także opanowaną jest jakiemś wzburzeniem i że słowa śpiewu odpowiadają zupełnie nastrojowi jej ducha.
To też oświadczają wszyscy że się na to zgadzają i przysięgają nawet na to. Zaledwie wśród wrzawy znajduje Nevers chwilę do protestacyi i do odśpiewania że, „nie miał przodków mordercami.“ Powstrzymują go tymczasem dozorcy i urzędnicy miejscy, nadbiegając i zaprzysięgając uroczyście „wyrżnięcie wszystkich w pień.“ Trzech mnichów niosących koszyki z białemi kokardami, wypadają gwałtownie przez drzwi w głębi sceny z mieszkania Neversa, bez względu że dla efektu scenicznego, powinni byli postępować poważnie i powoli. Już spiskowcy dobyli sztyletów, już trzej mnisi święcą je, wzniósłszy ręce do góry; już soprany, tenory, basy, śpiewają przerażającym głosem allegro furioso i już wreszcie oddalają się wrzeszcząc:

O północy,
Bez hałasu,

Bóg tak chciał
Tak.
O północy...

a w tej chwili powstaje i publiczność cała. Zapał ogarnia najpierw loże, dalej parter i galeryje. Zdaje się, jakoby wszyscy obecni ze swoim burmistrzem panem van Tricasse na czele, zapragnęli połączyć się ze spiskowemi i zniszczyć hugonotów, z któremi wszakże łączą ich przekonania religijne. Klaskają, przywołują, krzyczą a Tatanemancyja ręką drżącą febrycznie szarpie swój czepiec zielony...
Raul zamiast podnieść powolnie draperyją, rozrywa ją ruchem gwałtownym i staje przed Walentyną.
Nakoniec daje się słyszeć wielki duet; traktowany allegro vivace. Raul nie czeka na zapytania Walentyny a Walentyna na odpowiedzi Raula. Przepyszny passaż:

Niebezpieczeństwo nagli,
Czas ucieka.....

wychodzi jakoby jedna z tych podniecających piosneczek, któremi wsławił się Ofenbach. Andante amoroso:

Tyś to powiedziała,
Tak ty kochasz mię!

zmienia się w vivace furioso a wiolonczella orkiestry nie dba już wcale oto aby się stosowała do zmian głosu śpiewaka, jak to ma sobie wskazane w partycyi kompozytora. Napróżno Raul woła:

Mów jeszcze i przedłuż,
Serca mego czarowny sen!

Walentyna nie może mu zadość uczynić, czuje że ogień niezwykły pożera całą jego istotę a raczej że jego si i ut wyżej podniesione jak potrzeba robią fatalny efekt. Rzuca się i gestykuluje, żar go jakiś pochłania.
W tem daje się słyszeć dzwonienie, ale dzwon wydaje odgłos dziwny, przerywany. Więc i dzwonnik stracił przytomność. Toć to dzwonienie na gwałt, współzawodnictwo z szaloną grą orkiestry.
Arya w dodatku kończąca ten akt wspaniały:

Im więcej miłości upojenia,
Tym więcej udręczeń...

aryja którą kompozytor zaznaczył jako allegro con moto przechodzi do prestissimo. Pospieszny pociąg tędy przechodzi czy co?.. Gwałtowne dzwonienie znów się rozpoczyna. Walentyna pada zemdlona. Raul rzuca się przez okno.

Była chwila w której upojona szałem orkiestra, powstrzymywać się nie była w stanie. Pałeczka też dyrektora potłuczona w kawałki leży na pulpicie suflera! Struny skrzypiec popękane, podstawki połamane! Cymbalista nawet potłukł swe cymbałki! Kontrabasista siadł na swym instrumencie! Pierwszy klarnecista połknął mundsztuk od klarnetu; oboista żuje w zębach klapkę trzcinową od oboju! Zasuwka w trombonie popsuta a nieszczęśliwy trębacz nie może wydobyć ręki, którą zanadto wsunął w czeluści swego muzycznego przyrządu.
A publika! publika zadyszana, zasapana, gestykuluje i wrzeszczy! Wszystkie oblicza rozrumienione jak gdyby palił je gwałtowny pożar wewnętrzny. Tłoczą się do wyjścia! mężczyzni bez kapeluszy, kobiety bez salop; gniotą się w korytarzach, popychają we drzwiach, kłócą się, biją. Nie ma tu żadnej władzy, nie ma żadnego burmistrza! Wszyscy są równi, w powszechnem piekielnem zamieszaniu.
W kilka chwil dopiero później, ochłonąwszy na ulicy, wracają do zwykłego spokoju i idą zwolna do domów z niewyraźnem wspomnieniem tego co zaszło.
Czwarty akt „Hugonotów,“ który dawniej trwał sześć godzin, rozpoczęty dzisiaj o wpół do piątej, skończył się w osiemnaście minut!!!




VIII.
W którym stary i uroczysty walc w szalony się wir przemienia.

Gdy widzowie opuściwszy teatr powrócili do zwykłego spokoju w ciche progi domowe, gdy ustąpiło oszołomienie spowodowane chwilą nadzwyczajnego wzruszenia, znużeni i ociężali padli bezwładnie w morfeuszowe objęcia.
Na drugi dzień, każdy przecież musiał przypomnieć sobie o tem co zaszło, bo jednemu brakło kapelusza, drugiej kawała sukni oberwanej wśród tłoku, tej trzewika z cienkiej pruneli, tamtej jasnego okrycia i t. d. Opamiętali się wreszcie stanowczo poczciwe mieszczuchy i uczuli pewien żal z powodu owych niewłaściwych objawów zapału. Zdawało im się jakoby mieli udział w orgii jakiejś i żenowali się niepomału; nie tylko nie mówili więc o tem ale nawet myśleć o tem nie chcieli.
Osobą szczególniej tem zajściem dotkniętą, był ma się rozumieć szanowny burmistrz van Tricasse. Obudziwszy się nazajutrz nie mógł on odnaleść peruki, nie mogła i Lotche nic mu poradzić na to. Peruka widocznie na polu bitwy została. Czyżby ogłosić o stracie, czyżby kazać otrąbić o tem Janowi Mistrol woźnemu miejskiemu? Nie. Lepiej zrobić ofiarę z czupryny jak wystawiać się na pośmiewisko i to komu jeszcze, człowiekowi co ma zaszczyt być pierwszym urzędnikiem w mieście.
Tak sądził van Tricasse, przeciągając się pod kołdrą, z głową ciężką, z językiem białym, z piersią gorejącą. Nie okazywał najmniejszej chęci do wstania, mózg zaś jego pracował w tej chwili jak może nigdy od lat czterdziestu. Pierwszy dostojnik przywodził sobie na pamięć wszystkie szczegóły osobliwszego przedstawienia.... Porównywał fakta, które miały miejsce na wieczorze u doktora Ox, badał powody tej szczególnej drażliwości, która już dwukrotnie objawiła się pomiędzy najznakomitszemi z podwładnych pieczy jego mieszkańców.
— Co to się dzieje? Co to jest? zapytywał sam siebie..... Co u kaduka za szał opanował tę spokojną ludność Quiquendoncu?.... Czyż mamy wszyscy oszaleć a miasto na wielki szpital obłąkanych zamienić? Wszakże wczoraj wszyscyśmy tam byli obecni: radcowie, sędziowie, adwokaci, medycy, akademicy, i wszyscy jeśli mię pamięć nie myli, daliśmy się opanować dzikiemu szaleństwu! Cóż mogło być takiego w tej piekielnej muzyce? Nie, to rzecz nie do zbadania! Wszakże ani nic takiego nie jadłem ani nic takiego nie piłem, coby mogło podobne spowodować wzburzenie! Cóż bo wczoraj jadłem na obiad? kawałek cielęciny dobrze ugotowanej, trochę szpinaku, kilka jajek i przytem dwie szklanki lekkiego piwa. To nie mogło mi nigdy w głowie zawrócić! Nie... tu jest w tem coś takiego czego wytłómaczyć nie mogę, ale że pomimo to wszystko ja odpowiadam za czyny osób pod mój zarząd oddanych, trzeba nakazać śledztwo....
...Śledztwo zarządzone przez radę municypalną do niczego nie doprowadzi. Fakta były jawne i powszechne, rzecz cała ujdzie może baczności. Umysły się uspokoiły, zapomniano zatem o chwilowym wybryku. Dzienniki miejscowe nie wspominają o tem ani słowa, sprawozdanie teatralne pomieszczone w „Pamiętniku Quiquendonc“ także nic nie mówi o tem rozgorączkowaniu całego zgromadzenia...
Aliści lubo miasto powróciło do swego zwykłego spokoju, lubo znowu stało się na pozór tem czem bywało poprzednio, czuć było że charakter i temperament mieszkańców zmieniał się stale chociaż nieznacznie. Miał słuszność doktor Dominik Custos, utrzymując że cierpią oni na rozdrażnienie nerwów.
Wyjaśnimy to bliżej. Zmiana o jakiej mowa niezaprzeczona i niezaprzeczalna, odbywała się w pewnych warunkach. Gdy mieszkańcy Quiquendonc byli na świeżem powietrzu, t. j. na ulicach, na placach publicznych, przy brzegu rzeki Vaar, zawsze byli tak samo zimni i systematyczni jak dawniej. Nawet gdy znajdowali się w mieszkaniach, jedni pracowali, drudzy albo nic nie robili albo przynajmniej nie myśleli o niczem. Życie prywatne było ciche, bezwładne, wegetujące jak kiedyś. Żadna sprzeczka, żadna wymówka przy zajęciach gospodarskich, żadne przyspieszenie bicia serca, żadne natężenie mózgu a średni puls taki jak dawniej 50 do 53 uderzeń.
Faktem jednakże nie dającym się wytłómaczyć, faktem którego zbadać nie mogli najznakomitsi fizyjologowie epoki był pewnik, iż jeżeli mieszkańcy Quiquendonc nie zmieniali się w życiu prywatnem, ulegali zupełnej przemianie w życiu publicznem.
Gdy się znaleźli w budynku publicznym, działo się tam, według słów komisarza Passauf — „jak dalej nie idzie.“ Na giełdzie, w ratuszu, w sali akademii, na posiedzeniach towarzystwa naukowego, przebijał pewien rodzaj zbytniego ożywienia a ożywienie to opanowywało wszystkich. Po godzinie posiedzenia stosunki wzajemne były jeszcze dość suche. Po dwóch godzinach dyskusyja przechodziła w spory, głowy zagrzewały się i zaczynano dotykać osobistości. W kościele nawet podczas kazania wierni nie byli w stanie słuchać z zimną krwią księdza van Stabel, który rzekłszy nawiasem, za bardzo unosił się na ambonie i napominał surowiej jak zwykle. Ten stan rzeczy powodował zajścia daleko groźniejsze niestety, jak doktora Custos z adwokatem Schut, a jeżeli nie powodował wmięszania się w nie władzy, to dla tego jedynie, że strony spór wiodące wróciwszy do domu zapominały uraz wzajemnych.
Jedyną osobą w mieście i to tą właśnie, której posadę od lat trzech zwinąć zamierzano, mianowicie też komisarz cywilny Michał Passauf zauważył, że wzburzenie nie ma nigdy miejsca w domach prywatnych a wybucha gwałtownie w budynkach publicznych; zapytywał więc sam siebie nie bez pewnej niespokojności, co się stanie jeśli ta właściwość przejdzie do mieszkań prywatnych albo nawet jeśli epidemija grasować zacznie po ulicach miasta. Wtedy nie będzie już zapomnienia uraz, spokój zniknie, zajadłość zapanuje, a nieustanne rozdraźnienie poruszy jednych mieszkańców Quiquendonc przeciwko drugim.
— No to co się wtedy stanie?.. zapytywał sam siebie przestraszony komisarz Passauf. Jak powstrzymać te dzikie zapały? Jak pokierować spaczonemi umysłami? Wtedy posada moja nie będzie synekurą i przyjdzie może do tego, że rada miejska podwoi mi płacę.... a przynajmniej... uzna potrzebę zatrzymania mnie... a to zpowodu różnych nadużyć i braku spokoju publicznego.
Otóż te bardzo słuszne obawy zaczęły się urzeczywistniać. Z giełdy, kościoła, teatru, z domu zebrań, z akademii, z bazaru złe wkraczało do domów prywatnych i to tylko w ciągu w piętnastu dni po strasznej owej reprezentacyi „Hugonotów.“
W domu bankiera Colaert okazały się pierwsze oznaki epidemii.
Bogaty ten człowiek wydał bal a raczej wieczór tańcujący dla znakomitości miasta. Zaciągnął on kilka miesięcy przedtem pożyczkę 30,000 fr. w ¾ częściach pokrytą podpisami miejscowemi, dla odwdzięczenia się zatem za to finansowe dla siebie uznanie, otworzył swe salony i wydał bal o jakim wzmiankowaliśmy w tej chwili.
Wiadomo co to są przyjęcia u Flamandów. Skromnie na nich i spokojnie a piwo i miód stanowią najgłówniejszą rubrykę wydatku. Rozmowa toczy się o stanie ogrodów, sposobie utrzymania kwiatów — taniec powolny i miarowy jak menuet, niekiedy walc, lecz jeden z tych niemieckich walców w którym robi się jeden i pół obrotu na minutę, a tańczący trzymają się tak od siebie zdaleka, jak tylko ręce ich na to pozwolą. Takie też zwykle bywały bale towarzystwa w Quiquendonc. Polka na cztery pas, najlepiej się zaaklimatyzowała; ale tancerze nigdy wydążyć nie mogli orkiestrze, jakkolwiek ta grała powoli i nieraz z tego powodu potrzeba było wstrzymywać taniec.
Zebrania te spokojne w których lubowała się młodzież płci obojej, nigdy nie miały złych następstw. Dla czego wszakże na wieczorze u bankiera Colaerta, lekkie wina zmieniły się w mocne, jakby szampańskie lub poncz rozpalający? Dla czego wśród uczty pewien rodzaj upojenia ogarnął wszystkich zaproszonych? Dla czego menuet stał się skocznym tańcem? Dla czego muzycy orkiestry takt przyspieszali? Dla czego, tak jak to miało miejsce w teatrze świece zaczęły błyszczeć blaskiem niezwykłym? Dla czego jakiś prąd elektryczny ogarnął salony bankiera? Skąd poszło, że pary zbliżały się do siebie za nadto, że ręce ściskały się bardziej konwulsyjnie, że goście odznaczali się gwałtownością ruchów podczas tej sielankowej, niegdyś tak poważnej, tak uroczystej, tak majestatycznej i tak bardzo przyzwoitej zabawy?
Niestety! może jakiś Edyp wyjaśni te nie do rozwiązania kwestyje? Komisarz Passauf obecny na wieczorze przewiduje nadciąganie burzy, ale jej opanować nie może, bo sam czuje jakby jakieś oszołomienie mózgu. Wszystkie jego zdolności fizyjologiczne wzrastają. Widziano go jak zapamiętale rzucał się aby pochwycił garść cukrów, widziano jak rzucał się na podawane potrawy, jakby dopiero z długiej wyszedł dyjety.
Ożywienie ogólne powiększa się coraz bardziej. Przeciągły szmer, jakby głuche brzęki dobywają się ze wszystkich piersi. Tańczą, tańczą z zapałem. Nogi latają ze wzrastającą szybkością. Oblicza nabierają kolorów, niby twarze Sylenów. Oczy błyszczą jak węgle, zapał ogólny dochodzi do najwyższego stopnia.
A gdy orkiestra zagrzmiała walca z „Wolnego Strzelca,“ ten walc tyle niemiecki i tak powolny, to nie był walc ale wir iście szalony, kręcenie się w miejscu godne Mefistofelesa, wybijającego takt gorejącą głownią, a następnie galop, piekielny galop przez całą godzinę bez odetchnienia, bez odpoczynku trwający, przeciągający przez sale, pokoje, przedpokoje, schody, piwnice, spiżarnie. Młodzieńcy, dziewice, ojcowie, matki, ludzie wszelkiego wieku, stanu i tuszy, wszystko galopowało; galopował tęgi bankier Colaert, galopowali radni i i wszyscy inni urzędnicy, galopował sędzia prezydujący i p. Niklausse, galopowała pani van Tricasse i jej mąż burmistrz van Tricasse, galopował nareszcie komisarz Passauf, ten sam którego znamy a który nigdy nie mógł sobie przypomnieć z którą damą tańczył tego wieczora. Ale dama nie zapomniała o tem i w snach swoich marzyła o świetnym komisarzu, unoszącym ją w uściskach pełnych zapału. Damą tą była miła ciotka Tatanemancyja.




IX.
W którym doktor Ox i jego pomocnik Ygene przemawiają do siebie parę słów.

— A więc Ygéne?
— A więc mistrzu wszystko gotowe! Rury gazowe wszędzie już pozaciągane.
— Zatem zaczniemy działać na wielką skalę i na całe massy.




X.
W którym zobaczemy że epidemia opanowywa całe miasto i jakie z tego skutki.

W ciągu następnego miesiąca, złe zamiast zmniejszyć się, rozpowszechniało się coraz więcej. Z domów prywatnych epidemia przeszła na ulicę. Miasto Quiquendonc zmieniło się do niepoznania.
Fenomen ten tem więcej zadziwia iż baczniejsze umysły dostrzegły; że nie tylko królestwo zwierzęce, ale i królestwo roślinne uległo fatalnemu wpływowi.
Według zwykłego porządku rzeczy epidemie specjalizują się. Te które dotykają człowieka, nie dotykają zwierząt, te zaś które dotykają zwierząt, rośliny są od nich wolne. Dotąd bowiem nie widziano konia dotkniętego ospą, ani też człowieka księgosuszem; barany zaś nie chorują nigdy na zarazę kartoflaną. Tu jednak wszystkie prawa natury zdawały się być zburzone. Nie tylko charakter, temperament, myśli mieszkańców i mieszkanek Quiquendonc zmieniły się, ale zwierzęta domowe: koty, psy, woły, konie, osły, kozy, podległy temu wpływowi epidemii, tak jakby istota ich uległa zupełnej przemianie. Rośliny nawet wyemancypowały się, jeśli odnośnie do nich wyrażenie to będzie właściwem.
W istocie w ogrodach owocowych i warzywnych objawiały się symptomata nadzwyczaj ciekawe. Rośliny pnące się zuchwale wznosiły się do góry wyżej jak dawniej, rośliny zaś rosnące przy ziemi rozrastały się z większą siłą. Krzewy stawały się drzewami. Ziarna zaledwie zasiane, pokazywały swe zielone wierzchołki i w tej samej porze co dawniej dosięgały wysokości jednej linii, dorastały do cala. Szparagi dosięgały dwóch stóp wysokości, karczochy stawały się wielkie jak melony, melony jak arbuzy, arbuzy jak dynie, dynie zaś dosięgały wielkości dzwonu miejskiego, który miał do dziewięciu stóp średnicy. Kapusta wyglądała jak krzaki, a grzyby jak parasole.
Owoce pośpieszyły za przykładem warzyw. Na dwóch starczyła jedna poziomka, a na czterech gruszka. Winne grono dochodziło do tej wielkości o jakiej daje wyobrażenie Poussin w swoim obrazie powrotu wysłańców do ziemi obiecanej.
Toż samo działo się z kwiatami: ogromne fijołki rozprzestrzeniały w powietrzu balsamiczny zapach, róże rozrośnięte błyszczały świetnemi kolorami, lilije tworzyły w kilka dni nieprzybyte zarośla, geranije, stokrotki, kamelije, rododendrony tworzyły cieniste aleje i niszczyły się wzajemnie. Nóż ogrodniczy był już niedostateczny. A tulipany, te piękne kwiaty, które są ulubieńcami Flamandów, jakież wrażenie sprawiały na amatorach! Szanownego van Bistroma ogarnął szał gdy zobaczył w swoim ogrodzie zwykły tulipan „tulipa gesneriana“ wielkości ogromnej, potwornej, olbrzymiej, którego kielich służył za gniazdo dla całej familii moszków.
Całe miasto zbiegło się aby zobaczyć ten fenomen i nazwano go „tulipa Quiquendonia.“
Lecz niestety! jeżeli te rośliny, te owoce i te kwiaty rosły tak szybko, jeżeli cała roślinność przybierała rozmiary olbrzymie, jeżeli jaskrawość kolorów i zapachu, zachwycały wzrok i powonienie, znikały one zbyt szybko. Powietrze, którem oddychały paliło je gwałtownie i umierały wkrótce wysilone, przekwitnięte, zniszczałe.
Taki był los sławnego tulipana, który zniknął po kilku dniach świetności.
Toż samo było z domowemi zwierzętami, poczynając od psa do świni chlewnej, od kanarka do indyka gospodarskiego.
Należy objaśnić, że te zwierzęta w zwykłym czasie niemniej były flegmatyczne jak ich panowie. Pies i kot wegetowały raczej niż żyły. Nigdy nie igrały z sobą, ani też nienawidziły się nigdy. Ogonem nawet nie poruszyły, tak jakby on był z bronzu, a od niepamiętnych czasów nie zauważono iżby się kiedy gryzły albo drapały. Co do psów wściekłych, takowe uważano jako zwierzęta nie istniejące w naturze.
Ale podczas tych kilku miesięcy, podczas których zaszłe wypadki postaramy się wiernie opowiedzieć, co za zmiana we wszystkiem straszna! Psy i koty zaczęły pokazywać zęby i pazury. Zdarzyło się kilka wypadków ataków i rejterady. Po raz pierwszy ujrzano konia który zrzucił wędzidło i galopował po ulicach miasta Quiquendonc, po raz pierwszy ujrzano wołu rzucającego się na swego przeciwnika z rogami na dół spuszczonemi, po raz pierwszy dostrzeżono osła wywróconego do góry brzuchem, wierzgającego nogami w powietrzu na placu ś-go Erunfa i ryczącego, wreszcie barana, tak jest barana we własnej osobie, niedającego się walecznie rzeźnikowi, który chciał z niego zrobić kotlety.
W skutku tego wszystkiego burmistrz van Tricasse znalazł się w konieczności wydania odpowiednich rozporządzeń policyjnych, dotyczących zwierząt domowych.
Niestety! Zwierzęta nie maja rozumu, lecz mniejsza o nie, ale co robić z ludźmi którzy nie byli od nich mędrsi.
Dzieci dotąd tak łagodne stawały się nieznośnemi i sam sędzia prezydujący Honoryjusz Syntax był zmuszonym użyć środków represyjnych względem swej młodej progenitury.
W szkołach bywały zaburzenia, w skutek których niepodobna już było trzymać uczniów w zamknięciu a wzburzenie opanowywało nawet profesorów, którzy uczniów niezwykłemi obciążali karami.
Jeszcze zjawisko inne! Wszyscy mieszkańcy Quiquendonc tak wstrzemięźliwi dotychczas i obchodzący się śmietaną, dopuszczać się poczęli prawdziwych nadużyć w jedzeniu i piciu. Zwykłe dania były już niewystarczające. Każdy żołądek stawał się otchłanią a ta otchłań potrzebowała być napełnianą środkami bardzo energicznemi. Konsumcyja miejska potroiła się. Zamiast dwa razy, zaczęto jadać po sześć razy na dzień. Radny Niklausse nie mógł niczem zaspokoić głodu. Burmistrz van Tricasse nie mógł ugasić pragnienia i nigdy już nie wychodził z pewnego rodzaju półupojenia.
Nakoniec symptomata najniebezpieczniejsze objawiły się i pomnażały z dnia na dzień.
Spotykano ludzi pijanych a pomiędzy pijanemi widziano znakomitości nawet.
Cierpienia żołądkowe zajęły cały czas doktorowi Dominikowi Custos, cierpienia zaś nerwowe spowodowały pewien stopień draźliwości, która rozstroiła zupełnie nerwy mieszkańców.
Zdarzały się kłótnie, zdarzały zajścia na ulicach kiedyś tak pustych a dziś tak uczęszczanych.
Potrzeba było pomnożyć kadry policyjne, aby powstrzymywać burzycieli publicznego porządku.
Otworzono kozę w ratuszu a koza dniem i nocą napełnioną była. Komisarz Passauf stał się nadzwyczaj ważną figurą.
Małżeństwa zawierano w każdym bodaj miesiącu, czego tu nigdy poprzednio nie bywało. Syn poborcy Ruppa zaślubił córkę pięknej Augusty de Rovere i to w piędziesiąt siedem dni po oświadczynach!
Burmistrz van Tricasse odchodził od przytomności, widząc że jego piękna Suzel z rąk mu się wymyka.
Co do kochanej ciotki Tatanemancyi ta oświadczyła się komisarzowi Passauf, utrzymując że małżeństwo to złączy w sobie wszystkie warunki szczęścia, majątku, honoru i młodości.
Nakoniec, dla dopełnienia ohydy, pojedynek miał miejsce. Tak jest pojedynek na pistolety o 75 kroków z nabojami ostremi! Pomiędzy kim? Czytelnicy nasi nie zechcą nam uwierzyć.
Pojedynek miał miejsce pomiędzy panem Franciszkiem Niklausse synem radnego Niklausse z jednej i synem bogatego bankiera, młodym Szymonem Colaert, z drugiej strony.
Przyczyną pojedynku była Suzel, własna córka burmistrza w której się zakochał Szymon.




XI.
W którym mieszkańcy Quiquendonc robią heroiczne postanowienie.

Z powyższego się pokazuje w jak opłakanym stanie znajdowała się ludność Quiquendonc. W głowach fermentowało i wszystko zmieniło się do niepoznania. Ludzie najspokojniejsi stali się sprzekami, a jeżeliś spojrzał na kogo z pod oka, posyłał ci zaraz sekundanta. Niektórzy pozapuszczali wąsy, zuchwalsi pozakręcali je do góry.
W tych warunkach administracyja miasta i utrzymanie porządku na ulicach i placach publicznych stawały się bardzo trudnemi, albowiem służba policyjna nie była przygotowaną do takiego stanu rzeczy. Burmistrz uczciwy van Tricasse, tak łagodny, tak zimny i tak trudny do powzięcia jakiegokolwiek postanowienia, nieraz musiał wybuchać gniewem, wydawać dwadzieścia rozkazów na dzień, burczyć na agentów.
Ah! cóż za zmiana! O ty miły i spokojny niegdyś domku burmistrza, o ty! wygodne flamandzkie mieszkanie, gdzież twój dawny spokój?
Jakież dziwaczne sceny przytrafiają się tu teraz! Pani van Tricasse stała się nieznośną, dziwaczną i obżartą. Pan van Tricasse mąż jej musiał wrzeszczeć na całe gardło, aby ją przekrzyczeć i tem zmusić do kapitulacyi. Draźliwość tej dzielnej ongi kobiety udzieliła się domownikom wszystkim i przepadł porządek stary. Służba nie wypełniała swych obowiązków. Opóźniała się, zaniedbywała. Pani burmistrzowa miała tysiące pretensyj do Lotchè a nawet do Tatanemancyi, siostry swego małżonka, która znowu kwaśna teraz jak ocet, cierpko odpowiadała na wszystkie przyczepki. Naturalnie pan van Tricasse trzymał stronę za służącą Lotchè a że i ona sama uważała się za najlepszą i najniewinniejszą, stad rozjątrzenie pana domu coraz większe, stąd gniewy, dyskusyje, rozprawy i sceny które nigdy nie miały końca.
— Co się tu porobiło? lamentował nieszczęśliwy burmistrz, co to za straszny płomień wewnętrzny, który nas pożera? Czy zły duch nas opanował czy co? O! pani van Tricasse! pani van Tricasse! za przyczyną twoją ja pierwszy wbrew tradycyjom naszego rodu, przeniosę się do wieczności.
Czytelnik nie zapomniał zapewno tej dziwacznej dość osobliwości, według której pan van Tricasse powinien był koniecznie zostać wdowcem i ożenić się powtórnie, aby nie zrywać uświęconego długą praktyką łańcucha.
Usposobienie to umysłów spowodowało jeszcze inne ciekawe następstwa, które musimy zaznaczyć. Następstwem wewnętrznego wzburzenia mieszkańców, którego przyczyny nie dociekliśmy dotąd, było fizyjologiczne odrodzenie i przekształcenie. Talenta które dotąd pozostawały zaniedbane wyłaziły jak grzyby po deszczu. Zdolności potęgowały się. Artyści dotychczas bardzo mierni okazywali się znakomitościami, politycy i literaci jaśnieli blaskiem niezwykłym; mówcy w najgorętszych dysputach wprawiali w podziw słuchaczów i tak już łatwo zapalnych. Z posiedzeń rady miejskiej ruch przeniósł się na zebrania publiczne i utworzył sobie w Quiquendonc klub, gdy tymczasem pięć pism peryjodycznych: „Na straży,“ „Prawda,“ „Postęp,“ „Naprzód,“ „Czuwajcie,“ redagowane namiętnie podnosiły kwestyje najpoważniejsze.
Jakie kwestyje zapytacie. Wszystkie i żadne; rozprawiano w przedmiocie wieży Audenardu, która się pochyliła i którą jedni chcieli rozebrać natychmiast, inni natychmiast restaurować, w przedmiocie rozporządzeń policyjnych rady miejskiej, którym uparte głowy śmiały się opierać; w przedmiocie zamiatania ulic, oczyszczania rynsztoków, ścieków i t. d. Ale gdyby to jeszcze wybujałe pały rozprawiały jedynie o wewnętrznej administracyi miasta! Gdzie tam! Uniesiony prądem postępowiec zaciekał się daleko, głębiej i gdyby nie ręka Opatrzności, dawnoby już był pociągnął, dawno popchnął, dawno wtrąciłby swych bliźnich w otchłań niepewnych losów wojny.
W istocie od ośmiuset z górą lat Quiquendonc nosiło w sobie casus belli w całym najdrażliwszym znaczeniu tego wyrazu; od ośmiuset z górą lat chroniło go starannie jak relikwiję jaką a widocznie grubo by mylił się ktoby sądził, że niema już takich coby go podnieść byli gotowi.
Nie wszystkim wiadomo zapewne, że Quiquendonc w szczęśliwej Flandryi położone, graniczy z miasteczkiem Virgamen; że grunta tych dwu miast stykają się ze sobą.
Od 1185 roku, na krótki jakiś czas przed odjazdem hr. Baudouin na wojnę krzyżową, krowa z miasteczka Virgamen nie należąca wszelako do żadnego z jego mieszkańców, krowa, zauważcie tylko dobrze, należąca do gminy miasta Virgamen, weszła na grunta miasta Quiquendonc. Otóż chociaż przeżuwające stworzenie trzy razy zaledwie szerokością swego języka dotknęło paszy zagranicznej, aliści pojmano ją i uznano winną występku, nadużycia, zbrodni i jak tam sobie już sami nazwać to zresztą chcecie. Uwolniono ją, to prawda, ale spisano protokół, bo w tej epoce urzędnicy bywali już piśmienni.
— Zemścimy się jak przyjdzie na to pora, rzekł wówczas prostodusznie Natalis van Tricasse, trzydziesty drugi przodek dzisiejszego burmistrza i mieszkańcy Virgamen nic nie stracą na oczekiwaniu.
Mieszkańcy Virgamen byli o tem uprzedzeni, czekali więc myśląc, nie bez pewnej racyi, że wspomnienie krzywdy zblednie a nawet zatrze się zupełnie z czasem, i rzeczywiście w ciągu wielu wieków żyli w dobrych stosunkach z mieszkańcami Quiquendonc.
Ale ów nowy gość a raczej owa epidemija która radykalnie zmieniła charakter sąsiadów, obudziła też na nieszczęście i zdrzemniętą zemstę.
Stało się to w klubie przy ulicy Monstrelet, w którym burzliwy adwokat Schut przedstawiając sprawę tłumowi słuchaczów, wzburzył umysły używając wyrazów i wyrażeń podniecających.
Wspomniał o przekroczeniu, wspomniał o krzywdzie gminie wyrządzonej, wspomniał że dla tych, którzy prawa swoje szanują, nie ma przedawnień żadnych; wspomniał o pewnych oznakach, o pewnych poruszeniach głów, właściwych mieszkańcom Virgamen, które dowodnie przekonywają w jakiej wzgardzie ci ostatnie mają mieszkańców Quiquendonc; błagał współrodaków którzy prawdopodobnie bezwiednie znosili przez tyle wieków tak śmiertelną krzywdę, aby się za sobą ujęli i przekonywał dzieci starożytnego miasta, jako nie ma innego na to środka jak otrzymać świetne zadość uczynienie, i nakoniec przemówił do wszystkich sił żywotnych narodu.
Z jakim zapałem te nowe zupełnie dla uszu mieszkańców Quiquendonc słowa przyjęte zostały, tego wypowiedzieć nie można. Słuchacze powstali, a wzniósłszy ręce do góry wielkim głosem zażądali wypowiedzenia wojny. Nigdy adwokat Schut nie miał takiego powodzenia a dodać tu nie zawadzi, że był bardzo przystojny.
Burmistrz, radni, dygnitarze i inni obecni na posiedzeniu, mieli niby zamiar oprzeć się powszechnemu uniesieniu, ale porwani ogólnym zapałem, równie głośno jak inni wołali:
— Na granicę! na granicę!
Ponieważ granica odległą była zaledwie o trzy kilometry od murów miasteczka Quiquendonc, mieszkańcom Virgamen groziło niebezpieczeństwo wielkie, mogli bowiem być otoczeni przed przygotowaniem się do zbrojnego oporu.
Szanowny aptekarz Josse Liefrinck, człowiek jeden jedyny jaki dotąd przy zdrowych zmysłach pozostał, chciał zwrócić uwagę, na brak dowódców, karabinów, armat i amunicyi.
Odpowiedziano mu przy akompanijamencie wcale licznych szturchańców: że generałowie, armaty i karabiny znajdą się; że słuszność sprawy i miłość kraju wystarczą aby uczynić naród niezwyciężonym, a burmistrz poparł to gdy w świetnej improwizacyi poddał publicznej wzgardzie tych małodusznych co podszyci tchórzem, chcą wynajdywać przeszkody, chcą najświętsze uczucia ważyć na szali zimnego rozsądku.
Gdy skończył zatrzęsła się sala od grzmotu oklasków.
Zażądano głosowania.
Wojnę zatwierdzono jednomyślnie i podwoiły się okrzyki.
— Do Virgamen! do Virgamen! Burmistrz zawezwał tedy do pochodu, przyrzekając w imieniu miasta temu z przyszłych generałów, który powróci zwycięzcą takie honory, jakie się praktykowały za rzymskich czasów.
Aptekarz jednak Josse Liefrinck człek bez krwi i uparty, dotąd za przekonanego się nie uważał, i jeszcze zrobił jedną uwagę.
Zauważył, że w Rzymie przyznawano prawo takiego tryumfu tym tylko generałom, którzy zwyciężając położyli trupem pięć tysięcy nieprzyjaciół na placu.
— Zgoda na to, dobrze, dobrze! zawołali ze wściekłością obecni.
— Ależ ludność gminy Virgamen dochodzi zaledwo do trzech tysięcy pięćset siedmdziesięciu pięciu głów, dodał aptekarz, a niemożebnem jest po kilka razy zabijać jedną osobę.
Nie pozwolono skończyć nieszczęśliwemu logikowi i wszyscy popychając go i szturchając za drzwi go wyrzucili.
— Obywatele! krzyknął wtedy kupiec korzenny Pulmacher; obywatele, bez względu na to co wybełkotał ten podły judasz aptekarz, ja sam zobowiązuje się położyć trupem pięć tysięcy mieszkańców Virgamen, jeżeli zechcecie przyjąć moje usługi.
— Ja położę pięć tysięcy pięćset! wrzasnął jeden z zapalczywszych patryjotów.
— Ja sześć tysięcy sześćset! zawołał cukiernik z ulicy Hemling Jan Orbideck, który był na drodze zrobienia majątku na śmietankowym kremie.
— Zasądzono! zawyrokował burmistrz var Tricasse, gdy nikt wyższej nie podał oferty i takim otóż sposobem sławetny Jan Orbideck został jenerałem wojsk Quiquendonc.




XII.
W którym pomocnik Ygène podaje słuszną radę, żywo jednak odrzuconą przez doktora Ox.

— Tak więc mistrzu! odezwał się nazajutrz po zaszłych wypadkach, pomocnik Ygène wylewając ceber kwasu siarczanego w koryto olbrzymiego stosu elektrycznego.
— Tak, tak, podchwycił doktor Ox, czyż nie miałem słuszności? Widzisz do czego tu przychodzi; nietylko istota fizyczna całego narodu lecz jego moralność, godność, talenta, zdanie polityczne uległy zmianie! Ach! to jest właśnie kwestyja molekularna....
— Bez wątpienia, lecz....
— Lecz?
— Czyli nie uważasz doktorze, że rzeczy poszły za daleko i że nie należało by wzburzać tych biedaków nad miarę?
— To być nie może, zawołał doktor, nie, ja dojść muszę do celu?
— Jak chcesz, mistrzu, w każdym razie doświadczenie zdaje mi się dostatecznem i sądzę że byłby już czas....
— Do czego?
— Do zamknięcia kranu.
— Otóż go masz! krzyknął doktor Ox, sprobuj tylko a zmiażdżę cię w drobne kawałki!




XIII.
W którem wielekroć udowadnia się, że z miejsca wyniosłego można widzieć wszystkie ułomności ludzkie.

— Więc pan powiadasz? rzekł burmistrz van Tricasse do radnego Niklaussa.
— Powiadam, że wojna jest konieczną, odrzekł radny tonem pewnym, i że nadszedł czas pomszczenia się za długie krzywdy.
— Tego samego jestem zdania, odpowiedział burmistrz i powtarzam panu, że jeżeli ludność miasta Quiquendonc nie skorzysta ze sposobności odzyskania swych praw, niegodną będzie swego imienia.
— A ja utrzymuję, że powinniśmy bezzwłocznie zebrać nasze kohorty i wysłać je w pochód.
— Istotnie panie! istotnie! odpowiedział van Tricasse i to do mnie pan w ten sposób przemawiasz?
— Do pana właśnie panie burmistrzu, usłysz pan raz prawdę chociaż trochę przykrą.
— Pan ją usłyszysz panie radny, odparł van Tricasse w uniesieniu, pan ją z moich ust usłyszysz! Tak panie, tak; najmniejsze opóźnienie byłoby w tym razie hańbą. Od 900 lat Quiquendonc oczekiwało na stanowczą chwilę odwetu, bez względu więc czy to się raczy dziś panu podobać lub nie, pójdziemy na nieprzyjaciela.
— Jakto, to i pan masz zamiar przyjąć udział w wyprawie, zawołał radny Niklausse zdumiony. Myślałem że nie — i byłem zdania że mniejsza o pańską osobę, możemy pójść sami jeżeli pan nie masz pójść ochoty.
— Burmistrz z urzędu jest zawsze na czele, racz o tem pamiętać mój panie...
— A radny to nic nie znaczy?.. hę?...
— Obrażasz mię pan swojemi gadaninami bez sensu, zawołał burmistrz, zaciskając dłonie i zdradzając ochotę do czynnego zaatakowania kollegi.
— A pan mnie obrażasz powątpiewając o moim patryjotyzmie, huknął Niklausse, doprowadzony do ostateczności.
— Mówię panu, mój panie, że armija z Quiquendonc, wyruszy w pochód w ciągu dwóch dni najdalej.
— Ja panie sam wiem o tem, że nim czterdzieści ośm godzin upłynie, pociągniemy na nieprzyjaciela.
Z tych urywków rozmowy łatwo zrozumieć, że dwaj niby antagoniści byli w rzeczy samej jednego i tego samego zdania. Obadwaj pragnęli wojny, ale podraźnieni nie mogli przyjść do porozumienia. Niklausse nie słuchał tego co mówił van Tricasse, van Tricasse nie zważał na to o czem mówił Niklausse, stąd spór. Spór tak zacięty że żywszym byćby nie mógł nawet wtedy gdyby przeciwnicy odmiennych byli opinii, to jest gdyby burmistrz żądał wojny a radny przechylał się na stronę pokoju. Z przyspieszonego bicia serc, z twarzy zarumienionych, ściśniętych źrenic, drżenia muskułów i zmienionego głosu pojąć było łatwo, że bliscy byli do rzucenia się na siebie.
Ale wielki zegar odezwał się w porę i powstrzymał przeciwników w chwili, gdy już się mieli pochwycić za bary.
— Oto naznaczona godzina wybiła, zawołał uroczyście burmistrz.
— Co za godzina? zapytał zaperzony radny nie pomiarkowawszy się na razie.
— Godzina w której udać się potrzeba na alarmową wieżę.
— Masz pan słuszność i mniejsza z tem jak się to panu podoba, ja idę tam zaraz, łaskawy panie.
— I ja tam idę w ten moment.
— To chodźmy!
— Dobrze, więc chodźmy!
Te ostatnie słowa pozwalały przypuszczać że spotkanie ma niebawem nastąpić i że przeciwnicy udadzą się na plac; tak jednakże nie było. Nie, to był tylko pierwszy manewr strategiczny; burmistrz i radny, jako pierwszorzędne znakomitości miejskie, udawali się na ratuszową wieżę, aby z jej wysokości zbadać okolicę i zająć się przedsięwzięciem środków zabezpieczających swobodny przemarsz dla armii.
Lubo zupełnie zgadzali się na jedno, nie przestali podczas drogi sprzeczać się z najnaganniejszą zaciętością. Echa ich głosu rozlegały się po ulicach, ale przechodzącym do tegoż samego nastrojonym kamertonu, ożywienie to zdawało się naturalnem i niezwracali na nie uwagi. W tych draźliwych okolicznościach człowiek spokojny, gdyby się znalazł, uważanym by był jak potwór jaki straszny.
Burmistrz i radny, dobywali się na dzwonnicę w paroksyzmie wściekłości. Nie byli zaczerwienieni lecz bladzi. Straszna sprzeczka o nic, spowodowała jakieś nerwowe spazmy, wiadomo zaś, że bladość to dowód ostatecznych granic gniewu.
Przy wejściu na wschody nastąpił wybuch prawdziwy. Kto pierwszy wejdzie? kto pierwszy stąpi na najniższy stopień wschodów prowadzących na wieżę? Miłość prawdy zmusza nas do wypowiedzenia, że miało miejsce popychanie, że radny Niklausse zapominając o względach należnych zwierzchnikowi i najwyższemu urzędnikowi w mieście, odepchnął gwałtownie van Tricasse’a — i rzucił się pierwszy w ciemnię.
Przeskakując z początku po cztery stopnie obrzucali się wzajemnie najobelżywszemi wyrazami i można było przepuszczać, że na wierzchołku wieży wznoszącej się na trzysta pięćdziesiąt siedm stóp nad brukiem miasta, spełni się krwawy jaki dramat.
Atoli nieprzyjaciele wyczerpali się wkrótce i przy wejściu na 80 stopień, sapali już głośno ze zmęczenia.
Czy z powodu tego zmęczenia czy z innej jakiej przyczyny decydować o tem nie można, ale to fakt że gniew lubo nie odstąpił ich jeszcze, nie objawiał się tak stanowczo nieprzyzwoicie. Zamilkli i rzecz dziwna, zdawało się, że uniesienie opuszczało ich im się wyżej po nad poziom miasta wspinali. Wrzenie mózgów ustępowało, tak jak wrzenie kawy która się odsuwa od ognia. A to dlaczego? I na to pytanie nie możemy dać odpowiedzi stanowczej, pewną znów atoli jest rzeczą, że dosięgłszy wysokości dwustu sześćdziesięciu sześciu stopni, usiedli i poczęli przyjaźnie spoglądać na siebie.
— Piekielnie wysoko! odezwał się burmistrz chustką twarz ocierając.
— Szkaradnie wysoko! odpowiedział radny i chwytając także za chustę dodał: Czy pan wiesz, żeśmy o 14 stóp po nad wieżą ś-go Michała w Hamburgu.
— Wiem doskonale, odrzekł van Tricasse z pewnem lekceważeniem w głosie.
Po kilku chwilach odpoczynku znakomici mężowie, zaczęli dalszy pochód w górę zapuszając wzrok ciekawy w okienka umieszczone w ścianach. Burmistrz szedł naprzód, radny wszakże z tego tytułu najmniejszej teraz nie robił kwestyi. Na 304 stopniu Niklausse podparł nawet grzecznie pod ramię zmordowanego na amen van Tricasse’a, a ten nie tylko że zezwolił na to, ale gdy przybyli na wierzchołek wieży, rzekł:
— Dziękuję panie Niklausse, uprzejmie ci dziękuję i będę o tem zawsze pamiętał.
Gdy u stóp wieży niby zwierzęta dzikie gotowi byli rozszarpać się na sztuki, teraz na jej wierzchołku stają się znowu najlepszemi przyjaciółmi. Co to jest?...
Czas był przepyszny, bo miesiąc maj na niebie. Cóż za powietrze czyste, upajające! Wzrok dojrzeć może najmniejszy przedmiot w znacznem nawet oddaleniu. Widzieli też jak na dłoni białe mury miasta Virgamen, widzieli domy z czerwonemi dachami. To ciche spokojne w tej chwili miasto, miało być niebawem wydane na wszystkie zgrozy rabunku, pożogi i wojny.
Burmistrz i radny usiedli obecnie przy sobie na małej kamiennej ławeczce jako dwaj dzielni mężowie, rozumiejący się nawzajem, sapiąc spoglądali po sobie, a następnie po chwili milczenia znowu burmistrz odezwał się pierwszy:
— Jakże tu pięknie, mój panie Niklausse kochany....
— Cudownie; odrzekł radny. Czyż pan nie czujesz mój godny, mój jedyny panie van Tricasse, czy pan nie czujesz w tej chwili że ludzkość przeznaczoną jest raczej do przebywania na takich wyżynach, niż do pełzania po tej nędznej skorupie ziemskiej.
— Tego samego jestem zupełnie zdania, szanowny panie Niklausse, tak samo myślę w tej chwili. Tutaj lepiej się czuje, tu się oddycha wszystkiemi zmysłami. Na takich wyżynach filozofowie powinniby pozostawać, na takich wyżynach powinniby zamieszkiwać mędrcy, aby się w małostkach świata tego nie kalać....
— Możebyśmy obeszli w około, zaproponował radny.
— Chętnie przystaję, odpowiedział mu burmistrz na to.
I ująwszy się pod ręce dwaj przyjaciele badali wszystkie punkta otaczającego ich horyzontu.
— To już co najmniej lat dziesięć jak nie byłem w tem miejscu, rzekł van Tricasse.
— Co do mnie to bodaj że nigdy tu jeszcze nie byłem, odrzekł radny Niklausse i żałuję dziś tego mocno; z tej bowiem wysokości, widok prawdziwie wspaniały. Patrz no mój przyjacielu serdeczny, patrzno na tę piękną, na tę wspaniałą rzekę Vaar, płynącą wężem pomiędzy drzewami....
— A tam dalej wierzchołki ś-tej Hermandady. Jakże one cudownie zamykają horyzont. A ten piękny szereg drzew zielonych, tak malowniczo tu i tam rozrzuconych. Ach! natura, natura, Niklausse! nigdy z nią sztuka zrównać się nie będzie w stanie.
— Jest to zachwycające wszystko, jedyny najlepszy mój przyjacielu, rzekł radny. Spojrzyjno na te trzody pasące się na zielonych łąkach, spojrzyj, na te woły, na te krowy, na te piękne barany.....
— Albo ci rolnicy dążący na pola. Toż to pasterze arkadyjscy, brak im tylko fletów....
— A po nad całą tą żyzną rolą, jakież to piękne błękitne unosi się niebo. Niklausse! tu poetą zostać można! Uważaj ja nie mogę tego pojąć dla czego święty Symeon Styllita nie został największym poetą w świecie?
— Dla tego że jego kolumna tak wysoką nie była! odpowiedział radny z łagodnym uśmiechem.
W tej chwili zegar wieżowy z kurantem zadźwięczał. Czyste jego tony zagrały jednę z najbardziej melodyjnych aryj a dwaj przyjaciele wpadli w zachwyt nieopisany.
— Przyjacielu Niklausse, odezwał się spokojnym swym głosem burmistrz: pocóżeśmy przyszli na wierzchołek tej wieży?
— W istocie, odpowiedział radny, za daleko pozwoliliśmy się unieść marzeniom.
— Ale cóżeśmy tu mieli właściwie robić, powtórnie zagadnął burmistrz.
— Przyszliśmy, odpowiedział Niklausse, odetchnąć tem czystem powietrzem nie zatrutem ludzkiemi występkami.
— Tak, no to wróćmy już przyjacielu Niklausse.
— Wróćmy, przyjacielu van Tricasse.
I rzuciwszy po raz ostatni okiem na tę panoramę wspaniałą, burmistrz ruszył pierwszy i począł zstępować ze schodów krokiem powolnym, miarowym. Radny szedł o kilka kroków po za nim. Dwaj urzędnicy doszli już podestu na którym zatrzymywali się wchodząc do góry, a wtedy ich oblicza nabierać zaczęły kolorów. Zatrzymali się na chwilę i na nowo rozpoczęli przerwaną rozmowę.
Po kilku minutach van Tricasse znów prosił Niklaussa o zwolnienie kroku z powodu bólu w nogach, a po ujściu jeszcze dwudziestu stopni prośbę powtórzył.
Tym razem odpowiedział radny, że nie ma ochoty stać na jednej nodze i postępował dalej, a van Tricasse odmruknął mu dość cierpko.
W odwecie radny napomknął nie koniecznie grzecznie o wieku burmistrza a burmistrz zeszedłszy jeszcze z dziesięć stopni, pogroził Niklaussowi dobitnie, że mu to na sucho nie ujdzie.
Niklausse uparł się iść bądź co bądź naprzód a ponieważ schody były bardzo wąskie, nastąpiło w skutek tego spotkanie przeciwników i to wtedy gdy się znajdowali wśród największej ciemności.
— Bałwan bez wychowania, był najdelikatniejszym jaki wtedy zamieniono wzajemnie epitetem.
— Zobaczymy, głupie bydlę! krzyknął burmistrz, zobaczymy jakie przyjmiesz w tej wojnie stanowisko i jak mu odpowiesz.
— Będę miał większe z pewnością jak ty znaczenie, głupi niedołęgo! odciął Niklausse.
Po tem nastąpiły krzyki i mówiono nawet, że dwa ciała runęły w przepaść.
Cóż się więc stało? Dla czego usposobienia zmieniły się tak nagle? Dla czego te baranki na wierzchołku wieży, przemieniły się w tygrysów o 200 stóp niżej.
Stróż wieżowy, słysząc taki hałas na górze przybiegł drzwi otworzyć i zobaczył że przeciwnicy kontuzyjowani, z wytrzeszczonemi oczami czubili się nie na żarty.
— Teraz mi oddasz sprawiedliwość! wołał burmistrz przytykając swoję pięść do nosa przeciwnika.
— Jak się podoba! mruknął radny Niklausse utykając na prawą nogę.
Stróż, który także był rozjątrzony nie wiadomo z jakiego powodu, uważał tę napaść jako rzecz najzupełniej naturalną, i niezwłocznie zaczął puszczać po całej dzielnicy wiadomość o spotkaniu pana burmistrza van Tricassa z panem radnym Niklausse.




XIV.
W którym wypadki posunęły się tak daleko, że mieszkańcy Quiquendonc, czytelnik a nawet sam autor żądają natychmiastowego zakończenia tej sprawy.

Ten ostatni wypadek dowodzi do jakiego punktu rozdrażnienia doprowadzoną była ludność miasteczka Quiquendonc. Dwaj najdawniejsi przyjaciele, ludzie najłagodniejsi niegdyś, posunęli się do tego stopnia gwałtowności! I to w kilka minut po tem, gdy u szczytu wieży wracała już ich wzajemna sympatyja, instynkt łagodności, temperament pojednawczy.
Doktor Ox dowiedziawszy się o tem co zaszło, nie mógł powstrzymać swej radości. Opierał się argumentom swego pomocnika, który widział rzeczy przybierające złą postać. Obadwaj ci ludzie nie byli wszakże wyjęci od ogólnie rozpowszechnionego wzburzenia i zdarzyło się iż posprzeczali się z sobą, na podobieństwo burmistrza z radnym.
Wreszcie dodać potrzeba że pewna kwestyja wyszła tu na plan pierwszy i odroczyła spotkanie zamierzone z powodu sprawy wirgameńskiej. Nikt nie miał prawa rozlewać swej krwi bezużytecznie, gdy ona należała aż do ostatniej kropli do ojczyzny, znajdującej się w niebezpieczeństwie.
Rzeczywiście jednak okoliczności były ważne, a cofać się było niepodobieństwem.
Burmistrz van Tricasse pomimo całego wojennego zapału, którym był ożywiony, nie sądził się obowiązanym do rzucenia się na nieprzyjaciela, nieuprzedziwszy go o tem. Wezwał więc Virgameńczyków, za pośrednictwem agenta straży ziemskiej Hotteringa, do uczynienia satysfakcyi z powodu krzywdy spełnionej w 1195 r. na territoryjum Quiquendonc.
Władze Virgamen nasamprzód nie mogły odgadnąć o co to chodzi i strażnik ziemski pomimo swego urzędowego charakteru, był utraktowany bardzo po brutalsku.
Burmistrz zebrał wtedy znakomitości miasta. List godny uwagi i surowo zredagowany posłanym został w formie ultimatum; casus belli był w nim widocznie postawionym, czas 24-godzinny do namysłu i naprawienia złego pozostawionym został miastu Virgamen, winnemu obrazy przeciwko miastu Quiquendonc spełnionej.
List wyprawionym został i w kilka godzin później powrócił podarty w drobne kawałki, dowodzące widocznie nowego lekceważenia i obelg. Mieszkańcy Virgamen znali oddawna powolność mieszkańców Quiquendonc i żartowali sobie z nich i ich pogróżek: owego casus belli i ultimatum.
Nie pozostawało więc nic innego do zrobienia jak bez namyślania się o wyborze i jakości broni, wzywania boga wojny, według systemu pruskiego, rzucić się na Virgameńczyków, zanim by ci byli gotowi do obrony.
Otóż to zdecydowała rada na swem walnem posiedzeniu, gdzie krzyki, łajania, gesty groźne krzyżowały się z bezprzykładną gwałtownością. Klub szalonych nie byłby wścieklejszym.
Jak tylko deklaracyja wojny ogłoszoną została, generał Jan Orbideck zebrał swe wojsko, składające się z dwóch tysięcy trzystu ośmdziesięciu trzech wojowników, wybranych z liczby dwóch tysięcy trzystu ośmdziesięciu trzech dusz. Kobiety, dzieci i starcy włączeni zostali do armii czynnej. Wszystkie przedmioty krające i tłukące stały się bronią. Fuzyje w mieście zebrane zostały sposobem rekwizycyi. Zebrano ich pięć z których dwie bez kurków i takowe rozdzielono pomiędzy przednią straż. Artyleryja składała się ze starej śmigownicy zamku zdobytej w 1339 roku przy wzięciu Quesnoy, było to jedno z narzędzi ognionośnych o których wzmiankuje historyja i z którego nie strzelano od pięciu wieków. Nadto nie było nabojów do nabijania tej broni, co było wszakże bardzo szczęśliwym wypadkiem dla kanonierów obsługujących; jakakolwiek wszakże była ta machina, mogła zaimponować nieprzyjacielowi.
Co do białej broni, ta czerpaną była z muzeum starożytności: siekiery z krzemienia, proce, maczugi, topory obosieczne, dzidy, halabardy, rapiry i t. p., do tego szczególnego uzbrojenia, należała także broń licząca się do narzędzi kuchennych. Lecz odwaga, sprawiedliwość sprawy, nienawiść do nieprzyjaciela i żądza zemsty, zastąpić miały broń najdoskonalszą a nawet przewyższyć, tak przynajmniej spodziewano się, kartaczownice nowożytne i działa odtylcowe.
Rewija odbytą została. Ani jednego obywatela nie brakowało przy apelu. Jenerał Orbideck chwiejąc się z początku na swym koniu, który był zwierzęciem bardzo złośliwem, spadł z niego trzy razy przed frontem armii, lecz powstał nie zraniwszy się, co uważanem było jako szczęśliwa wróżba. Burmistrz, radny, komisarz cywilny, sędzia prezydujący, poborca, bankier, rektor, nakoniec wszystkie znakomitości miasta, postępowały na przedzie. Łza jedna wylaną nie została przez matki, siostry, kochanki, one zachęcały swoich mężów, ojców i braci do walki i postępowały nawet za nimi tworząc aryjergardę, pod dowództwem odważnej pani van Tricasse.
Na odgłos trąby, użytej przez Jana Mistrol woźnego miejskiego, armija poruszyła się z miejsca i wydając dzikie okrzyki, skierowała się ku bramie Audenardu....
W chwili, gdy główna kolumna przebyć miała mury miasta, jakiś człowiek wybiegł na jej spotkanie: „Wstrzymajcie się, wstrzymajcie głupcy, co wy robicie! zawołał! Powstrzymajcie swoje zapędy! Dajcie mi czas do zamknięcia kranu! Was nie wzburza krewkość! Wy jesteście uczciwi mieszczanie, łagodni i spokojni! Jeżeli pałacie jaką żądzą, to jest winą mojego pana doktora Ox! To doświadczenia! Pod pozorem oświetlenia miasta gazem tleno-wodornym, on napełnił.....
Pomocnik, on to był, odszedł od zmysłów i nie mógł dokończyć. W chwili, gdy sekret doktora wydzierał mu się z ust, doktor Ox sam we wściekłości nie do opisania rzucił się na nieszczęśliwego Ygèna i zamknął mu gębę uderzeniem kułaka.
Nastąpiła walka. Burmistrz, radny, urzędnicy, którzy przystanęli, widząc Ygèna uniesionego kolejno rozjątrzeniem, rzucili się na dwóch cudzoziemców, nie chcąc wysłuchać ani jednego ani też drugiego. Doktor Ox i jego pomocnik, szarpani, bici, mieli być z rozkazu van Tricassa zawleczeni do więzienia, gdy....




XV.
W którym następuje eksplozyja.

Gdy w tem gwałtowna eksplozyja dała się słyszeć. Cała atmosfera otaczająca Quiquendonc zatrzęsła się. Płomień siły i żywości fenomenalnej, wybuchł jak meteor aż pod obłoki. Gdyby to stało się w nocy, wybuch ten stałby się widocznym na dziesięć mil w około.
Cała armija Quiquendonc, padła na ziemię jak wojsko złożone z mnichów.... Szczęściem nie było żadnej ofiary: kilka zadraśnień i guzów, oto wszystko. Cukiernik, który przypadkowym sposobem nie zleciał w tej chwili z konia, osmalił sobie tylko pióro od kapelusza i wyszedł cało bez innego szwanku.
Cóż takiego stało się? Rzecz bardzo prosta, jak się wkrótce dowiemy, fabryka gazu wyleciała w powietrze. Podczas nieobecności doktora i jego pomocnika, popełniono tam jakieś nieostrożności. A nadto niewiadomo w jaki sposób i dla czego dwa rezerwoary, z których jeden napełniony wodorodem, drugi kwasorodem, skomunikowane były z sobą. Z połączenia tych dwóch gazów, powstała mieszanina piorunująca; takim sposobem wybuchła eksplozyja i ogień.
Wypadek ten, zmienił postać rzeczy, lecz zanim armija podniosła się z ziemi, doktor Ox i jego pomocnik Ygène, zniknęli...




XVI.
W którym domyślny czytelnik odgadnie zakończenie.

Po eksplozyi, Quiquendonc stało się znowu miastem spokojnem, flegmatycznem, flamandzkiem jakiem było poprzednio.
Po eksplozyi, która nie spowodowała znów nadzwyczajnego wrażenia pomiędzy mieszkańcami Quiquendonc, każdy z nich nie wiedząc z jakich powodów, machinalnie zwrócił się w kierunku domu, burmistrz oparty na ramieniu radnego, adwokat Schut na ramieniu doktora Custos, Franciszek Niklausse na ramieniu swego rywala Szymona Colaert, każdy spokojnie bez hałasu, nie mając z zaszłych wypadków nic na swem sumieniu; każdy zapomniał o Virgamen i zemście, jenerał powrócił do robienia swych konfitur a jego adjutant do cukru owsianego.
Wszystko powróciło do spokoju i do życia zwyczajnego, ludzie i zwierzęta, zwierzęta i rośliny, nawet wieża z bramą Audenardu, którą eksplozyja, te eksplozyje są niekiedy zdumiewające, którą eksplozyja powiadam sprostowała!
I od tego czasu nigdy już wyraz głośniejszy od innego ani sprzeczka w mieście Quiquendonc nie zdarzyły się. Ani polityki, ani klubów, ani procesów, ani policyjantów! Posada komisarza Passauf zaczęła być znów synekurą i jeżeli mu nie zmniejszono jego pensyi, to tylko dla tego, że burmistrz i radny nie mogli się zdecydować stanowczo w tym względzie. Wszakże od czasu do czasu w dalszym ciągu uwzględniali niejako marzenia Tatanemancyi.
Co do rywala Franciszka, ten zrzekł się szlachetnie pięknej Suzel na korzyść jej narzeczonego, który znów ze swej strony postarał się poślubić ją w 5 lub 6 lat po zaszłych wypadkach.
Co do pani van Tricasse, ta umarła w 10 lat później jak pożądanem było i burmistrz poślubił Pelagiję van Tricasse jej kuzynkę w doskonałych warunkach... dla szczęśliwego śmiertelnika, który miał po nim nastąpić.




XVII.
W którym wykłada się teoryja doktora Ox.

Cóż więc robił ten tajemniczy doktor Ox? Doświadczenia fantastyczne i nic więcej.
Po zaprowadzeniu rur gazowych napełniał je czystym kwasorodem nie dostarczając nigdy ani jednego atomu wodoru do zabudowań publicznych, domów prywatnych i nakoniec ulic miasta Quiquendonc.
Gaz ten bez smaku i zapachu wypuszczany w wielkich ilościach w atmosferę, sprawuje, gdy nim oddychamy nadzwyczajne wzburzenie organizmu. Żyjąc w miejscu nasyconem kwasorodem, jesteśmy wzburzeni, rozdrażnieni, jakby się w nas paliło.
Zaledwie zaś powrócimy do zwykłej atmosfery, staje się to cośmy widzieli na przykładzie burmistrza i radnego, gdy na wierzchołku wieży znaleźli się w powietrzu właściwem do oddychania, kwasoród bowiem utrzymuje się tylko w niższych warstwach.
Lecz żyjąc w takich warunkach, oddychając ciągle tym gazem umiera się prędko, jak ci szaleni co żyją w ciągłych nadużyciach.
Szczęśliwem więc było dla mieszkańców Quiquendonc, że przypadkowa eksplozyja niszcząc fabrykę doktora Ox zakończyła szkodliwe doświadczenia.
Reasumując i kończąc dodam: że cnota, męstwo, talent, rozum, imaginacyja słowem wszystkie te przymioty i zdolności według teoryi doktora Ox stanowią kwestyją kwasorodną?
Taka jest teoryja doktora Ox, lecz mamy powody nie przyjmować jej i co do nas odrzucamy ją z każdego punktu zapatrywania na nią, pomimo fantastycznych doświadczeń, które powyżej opowiedzieliśmy a których teatrem było szanowne miasto Quiquendonc.


Koniec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.