Pompalińscy/Część pierwsza/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pompalińscy |
Wydawca | Redakcya „Przeglądu Tygodniowego“ |
Data wyd. | 1876 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część pierwsza Cała powieść |
Indeks stron |
W czasie gdy Pawełek odwiedzał krewnych swych przy wązkiej i ciemnej uliczce mieszkających, hr. Wiktorya przyjmowała wizytę niezmiernie dla niej przyjemną i ważną, a mianowicie wizytę księżnej B. i córki jej księżniczki Stefanii B.
„Jako płomień chwyta się z płomieniem, jak dwóch lutni zlewają się głoski, harmonijnem ożenione brzmieniem”, tak księżna i hrabina de domo Księżniczka, spotkały się ze sobą na środku bawialnego salonu i zlały się obie w jednym wykrzyku zachwycenia, wzajemnie na widok swój doświadczonego.
— Princesse!
— Comtesse!
Usiadły na kanapie i rozmawiały chwilę o wielkim balu, wydawanym przed dwoma dniami przez Baronowę K. na którym hrabina Wiktorya nie była, z powodu zupełnego i dość już dawnego usunięcia się od gwarów i blasków ziemskich, a na którym księżna była, nie dla siebie wcale, o! nie dla siebie, ale dla sprawienia przyjemności i rozrywki księżniczce Stefanii, pour une jeune personne bowiem, la vie un peu mondaine, jest, niestety! niezbędną koniecznością!
La jeune personne o której mowa była, nie wyglądała bynajmniej na istotę, któraby życie światowe szczególniej ukochała i w którejby to życie wzajemnie kochać się mogło. Przeciwnie, z pozoru przynajmniej sądząc, nie podobnem było, aby istniały na świecie dwa sprzeczniejsze i bardziej wyłączające się wzajem zjawiska, jak: sukcessa światowe i powierzchowność młodej księżniczki. A naprzód, trzeba się było bardzo pilnie po salonie rozejrzeć, aby módz dostrzedz, siedzącą na fotelu księżniczkę Stefanją, wzrost jej bowiem, na przekor wszelkim tradycyom, opiewającym wysokość i wspaniałość książęcych postaci obu płci, nie przenosił wysokością swą wzrostu źle wyrosłego, można nawet powiedzieć karłowatego, 12-letniego dziecięcia. Następnie, księżniczka pierś miała mocno wklęsłą, a plecy mocno wypukłe. Podobny kształt pleców gdyby wydarzył się wśród gminu, zostałby gminnie też nazwany garbem, tu jednak, proszę wierzyć, nie był on niczem innem jak lekką wypukłością pleców, kunsztownie zresztą okrywaną kamzutami i pelerynkami wszech rodzajów, bujnie koronkami oszywanemi. Z za kamzutów przecież i koronek, wyglądał zawsze bułkowato jakoś i nieco śpiczasto zuchwały ów wyskok buntowniczej natury, a w wielkiej, zbyt wielkiej nad nim blizkości, unosiła się podłużna głowa księżniczki z twarzą długą, kościstą, o czole nizkiem, nosie długim i grubym, ustach szerokich, policzkach wydatnych i cerze koloru paille. Nadmierna długość i niepospolita kościstość rąk młodej księżniczki, opierały się skutecznie wszelkim zmniejszyć je i wyrównać usiłującym przyrządom, jakoto: sutym koronkowym mankietom i niesłychanie ciasnym, paryzkim rękawiczkom. Były one zawsze i pomimo wszystko długie i kościste te biedne, książęce rączęta, tak długie i kościste, że gdyby nie były książęcemi, możnaby wziąść je śmiało za ręce, któremi odznaczają się zazwyczaj ludzie ułomni i garbaci, że jednak były one książęcemi, wyrażano się zwykle o nich: trochę za duże! tak jak i o całej postaci księżniczki z powodu wzrostu jej daleko więcej niż nizkiego, mówiono: drobniuchna! Zadziwiająca to była rzecz doprawdy, jakim sposobem, wśród książęcego rodu powstać mogła istota z powierzchownością tak nieawantażowną, zadziwiająca tembardziej, ile że księżna matka, była dotąd jeszcze damą bardzo wspaniałą i kształtną. Takiemi to przecież bywają niekiedy niezgłębione tajemnice i niepojęte błędy kapryśnej natury! Co pewna jednak, to że na książęcych drogach znajdując się, sama natura nawet czuje się widać onieśmieloną, niepewna siebie i jeżeli zbłądzi, błąd swój coprędzej wynagrodzić z całej mocy swej usiłuje. Tak i tu było. Dając księżniczce wzrost drobniuchny, lekko wypukłe plecy, nos rzymski, usta chińskie i ręce trochę za duże, natura przelękła się wnet własnego błędu i aby naprawić go ile możności, okryła głowę księżniczki najpiękniejszemi, płowemi włosami, jakie kiedykolwiek zdobić mogły jakąkolwiek najpiękniejszą głowę kobiecą, z pomiędzy policzki wystające i pod nizkie jej czoło włożyła oczy duże, w migdał oprawne, o czystej, błękitnej jak turkus, anielsko łagodnej, tajemniczo głębokiej źrenicy. Księżniczka miała w istocie i zupełnie na seryo prześliczne włosy i oczy cudowne, które jednak niby dyamenty śród stosu nagromadzonych krzemieni, ukrywały się śród licznych brzydkości jej postaci i niby dyamenty też błyskając od czasu do czasu budziły w sercach tych rzadkich ludzi, którzy umieli dojrzeć je i pojąć, w miejscu wstrętu miękką sympatyą, w miejscu szyderstwa, ciepłe, litościwe współczucie. Nie umiał snać oczu tych dojrzeć i pojąć hr. Mścisław, skoro w rozmowie swej ze stryjem, porównać mógł księżniczkę do czarownicy. Nie; nie wyglądała ona bynajmniej na złowrogie jestestwo, miano to noszące; przeciwnie, miała z powodu oczu swych, pozór łagodnej, tkliwej, nieśmiałej duszyczki, zgnębionej chrapowatością, okrywającej ją ziemskiej powłóki, ale która, gdyby wskazanym jej był tylko lot jaki wysoki — leciałaby i lecieć zdołała pod błękity, która jeśliby nie mieszkała w książęcem ciele i nie obarczoną była nierozłącznemi ze stanem tym potrzebami i przyzwyczajeniami obarczyćby się może chciała i zdołała dobremi jakiemi, słodkiemi a wzniosłemi obowiązkami i cnotami!
Tymczasem jednak, ponieważ książęcą była, duszyczka księżniczki Stefanii obojętną wydawała się dla wszystkiego co ją otaczało, tak obojętną, że patrząc na nią jak siedziała na fotelu, pochłonięta całkiem i ukryta przed światem wysokością jego poręczy, ze złożonemi nieruchomo na błękitnej jedwabnej sukni rękami, z pochyloną głową i spuszczonym ku ziemi wzrokiem, możnaby rzec, możnaby rzec doprawdy, że o bluźnierstwo! Księżniczka jakkolwiek zrodzona i wzrosła w atmosferze pałaców, czuła się śród niej nie na swojem jakoś miejscu, że gryzła ją nuda jakaś olbrzymia i przejmowała na wskroś pustka szkaradnie chłodna, że była ona po prostu — pomimo niezaprzeczonego wyłączania się wzajemnego dwu następujących tu wyrazów, — nieszczęśliwą księżniczką.
Rozmowa księżnej matki z hrabiną Wiktoryą nie zdawała się ją zajmować w najmniejszej mierze. Nie ożywiła się ona ani trochę w chwili gdy dwie damy mówiły o wielkim, prześwietnym balu baronowej K. ani gdy następnie przeniosły się one duchem pomiędzy wyniosłe ściany katedralnej świątyni i opowiadały sobie wzajem o piorunującem wrażeniu, jakie wywarła na nie obie słodka i miodopłynna wymowa przemawiającego tam z kazalnicy l’abbégo Lamkowskiego, ani gdy wspomnienie l’abbégo wygnało z ich rozmowy wszystkie inne przedmioty, tak że dostojne damy, których obu l’abbé zarówno był powiernikiem, przewodnikiem i pocieszycielem duchowym, rozpłynęły się całe i na długie pięć minut w sławieniu mądrości i świątobliwości jego, ani wtedy nawet, gdy księżna urywając rozmowę o l’abbem i nagle jakby przypominając sobie o czemś, zawołała:
— Et le comte Mścisław? comment va-til? czy wrócił nam z Rzymu? czy prędko ujrzymy go znówu?
Nastąpiła tu długa rozmowa o Rzymie, prezentowanie przez hrabinę Wiktoryę, różańca ztamtąd przywiezionego, odpowiednie okoliczności tej, dworskie ukłony i pełne pobożnego skupienia ducha, całowania agatowych paciorek, poczem wszystkiem księżna podała hrabinie rękę i wyrzekła te pełne znaczenia słowa:
— Doprawdy, chère comtesse, powinszować ci można takiego, jak hr. Mścisław syna. Un jeune homme si accompli… d’un esprit tellement noble, tellement chévaleresque!.. W naszych zepsutych, prozaicznych czasach, to fenomen, to istny cud łaski Bożej, okazany ci, chère comtesse!..
— Wierzaj mi, chère comtesse, dodała księżna po lekkiej pauzie wzruszeniem widocznie spowodowanej, wierzaj mi, iż każda z nas... każda z nas matek... niczegoby nie pragnęła bardziej jak posiadać takiego syna...
Tu oczy księżnej przeniosły się zwolna na twarz córki i utonęły w niej na chwilę z rzewną, mimowolną jakby zadumą. Twarz hr. Wiktoryi jaśniała głębokiem i nieukrywanem wcale zadowoleniem.
— Princesse! odrzekła drżącym nieco głosem, jeżeli mój Mścisław zdobyć sobie potrafił względy twe princesse, ja z mej strony, jeżelibym ośmieliła wyrzucać coś Opatrzności, to wyrzucałabym Jej to tylko, że nie dała mi córki do księżnej Stefanii podobnej!
Spojrzały na siebie. Zrozumiały się. Ręce ich wyciągnęły się ku sobie jednym niepowstrzymalnem zda się, gwałtownem poruszeniem i nadzwyczaj serdecznie zetknęły się ze sobą — końcami palców.
Księżniczka Stefania pozostała nieruchomą i obojętną jak wprzódy i tylko turkusowe źrenice jej mgliły się pod spuszczoną powieką smętną jakąś, tęsknoty pełną, a wszystkiemu co otaczało ją obojętną zadumą.
Księżna podniosła się z kanapy; konwersacya, czyli bigos, w którym tak szczególnie zmięszały się ze sobą: bale, toalety, nieszpory, kazania, l’abbé, Rzym i prawo matrymonialne, wyczerpanym snać już został. Po nowem i również serdecznem jak powyżej opisany uściśnieniu sobie białych dłoni, po kilku jeszcze czułych oświadczeniach się wzajemnych i dwóch pocałunkach udzielonych powietrzu, dwie damy rozłączyły się u drzwi bawialnego salonu.
Hrabina weszła do buduaru swego zamyślona głęboko.
— Muszę natychmiast pomówić z Mścisławem, rzekła do siebie, sposobność to jedyna... wyborna... powinien spiesznie ją pochwycić!..
— Czy hrabia mój syn jest u siebie? zapytała przywołanego dzwonkiem kamerdynera.
Odpowiedź była twierdzącą.
— Oznajm mię hrabiemu, synowi memu!
W parę minut po wydaniu rozkazu tego, hrabina owinęła się podaną jej przez pannę służącą wielką aksamitną mantylą i poważna, zamyślona zstąpiła do położonych na dole pałacu, pokojów syna.
Kamerdyner hrabiny znalazł hr. Mścisława w przyciemnionym, opuszczonemi sztorami pokoju, leżał on na szezlągu, a francuzka czy angielska gazeta, którą widocznie zabawiał się był przez chwilę, leżała przy nim na ziemi. Nie spał, lecz nawpół tylko czuwał. W podobnie leżącej postawie i w takim stanie połowicznego zamierania władz czucia i myślenia, hr. Mścisław od lat już kilku znajdował się zawsze, ilekroć nie wyrywały go zeń przemocą najkonieczniejsze już i nieodparte obowiązki towarzyskie lub pilne a ważne sprawy, honor i wielkość domu jego na celu mające. Cóż dziwnego? spoczywał on po trudach młodości swej, która acz krótką była bo wedle własnych słów jego, minęła już od wieków, zawarła w sobie tyle wzruszeń, tyle wysiłków, tyle słowem akcyi różnego rodzaju i na różnych scenach świata tego rozwijanych, że wyczerpać musiała, a przynajmniej znakomicie znużyć wszechstronne siły żywotne 25 letniego hrabicza. Usłyszawszy o oznajmionej mu wizycie, hr. Mścisław otworzył oczy, poleżał jeszcze chwilę, potem zwolna bardzo i z lekkiem stęknięciem powstał z szezląga. Jakkolwiek znużonym czuł się i głęboko zniechęconym do wszystkiego co istniało i działo się pod słońcem, jakkolwiek po całych dniach i miesiącach niekiedy czuł przenikający go na wskroś ów spleen angielski, pod wpływem którego przychodziło mu na myśl w łeb sobie palnąć lub jakimkolwiek innym sposobem koniec położyć obrzydle nudnemu, żadnych ponęt już dlań nie mającemu życiu temu, nigdy przecież ani na chwilę nie zapomniał on o powinnościach, jakie wkładało na niego wysokie urodzenie i położenie jego, nigdy, ani na chwilę nie rozminął się z tem co było przyzwoite, wytworne, rycerskie nieco, a więc z urodzeniem tem i położeniem nierozłącznie związane.
I teraz także, jakkolwiek niespodziane odwiedziny matki fatygowały go ogromnie, spotkał wchodzącą u drzwi apartamentu swego, pochylił się przed nią ukłonem pełnym uszanowania i zarazem rycerskiej galanteryi, poczem wysuwając naprzód jeden z najwygodniejszych fotelów wytwornej swej bawialni, wymówił cicho i przez zęby nieco, zawsze jednak niezmiernie grzecznie.
— Veuillez vous-asseoir, chère maman!
Hrabina usiadła, malowniczo mantyllą swą owinięta i po krótkiej chwili namysłu, zaczęła w te słowa:
— Mam z tobą do pomówienia, Mścisławie, o rzeczy bardzo ważnej dla ciebie... dla mnie... i dla całego domu naszego...
— Je vous écoute, chère maman.
— Przed chwilą była u mnie księżna...
Po twarzy Mścisława dotąd tak nieruchomej że aż prawie martwej, przebiegł wyraz lekkiego niesmaku.
— Była u mnie księżna z córką swą, księżniczką Stefanią... Cette bonne, cette excelente princesse... savez vous... elle m’a fait de ouvertures co do twego ożenienia się z księżniczką, mais des ouvertures tellement claire, tellement mêmê pressantes — że jestem pewna, iż jeden krok uczyniony z twej strony zdecydowałby o wszystkiem.
Mówiąc to z wyraźnym niepokojom patrzała na syna, który w pochylonej nieco i jakby zgnębionej postawie na szezlągu siedząc patrzał w ziemię.
— Madame la princesse est trop bonne, zaczął po chwili zwolna i tłumiąc ziewnięcie, le malheur est że ja tego kroku, któryby zdecydował o wszystkiem nie uczynię nigdy...
— Pourquoi? mais pourquoi donc? zawołała hrabina.
— Zdaje mi się że miałem już nieraz zaszczyt, mówić ci chère maman, że księżniczka Stefania jest dla mnie straszydłem odrażającem...
— Bo patrzysz na nią uprzedzonem okiem, mon enfant, nie jest wcale tak brzydką... ma bardzo piękne włosy i oczy, a gdy mówi staje się niezmiernie przyjemną.
— Szkoda tylko że zdarza się to tak rzadko! księżniczka milczy zwykle jak ryba i mam silne podejrzenie qu’elle est affreusement bête!
— Cóż znowu, Mścisławie, ubliżasz księżniczce. Mówi ona mało, to prawda, ale jest z pewnością rozumną, bardzo rozumną młodą osobą... Zresztą, ożywisz ją... rozweselisz...
— La belle affaire! ja potrzebuję sam aby mię kto ożywiał i rozweselał! Nie jestem już dość młodym, chère maman, abym mógł brać na siebie funkcyę przywoływania do życia wszystkich garbatych Galatei świata tego...
Tym razem z kolei hrabina skrzywiła się z niesmakiem.
— Wyrażasz się bardzo niewłaściwie, Mścisławie, ale uważałam że przytrafia ci się to zawsze, ilekroć mówię z tobą o księżniczce...
— Parce-que cela me donne des nausées, rien qu’á y penser!
Hrabina milczała chwilę niezadowolona.
— Parlons franchement, rzekła z nagłą jakby decyzyą, est-ce que je Vous parle, mon cher, d’un mariage d’amour, nie jesteśmyż, ja i ty, dość doświadczonymi, dość moralnie wykształconymi, abyśmy nie wiedzieli o tem, iż żądania lub wstręty serc naszych, pokornie, a chętnie składać powinniśmy na ołtarzu ważniejszych, świętszych interesów i wyższych, wznioślejszych obowiązków... Otóż ja w małżeństwie tem widzę dla ciebie i dla całego domu naszego taki wysoki, święty interes i taki ważny, wzniosły obowiązek... Księżniczka pochodzi z jednego z pierwszych domów w Polsce, przez matkę jest ona spokrewnioną z kilku znakomitemi bardzo rodzinami w Europie... przytem księztwo dadzą jej posag ogromny, dwie bowiem starsze ich córki są już zamężne i wyposażone, a księżniczka Stefania weźmie jak myślę dwa razy więcej od sióstr... pas manière de compensation je croie... co zresztą zupełnie znajduję sprawiedliwem... Otóż... parlons franchement... czy sądzisz, że dom Pompalińskich stoi dość wysoko, aby mu połączenie się z książętami B. i kilka miljonów złotych więcej majątku nie były bardzo... bardzo użytecznemi...
Lekka ironia dźwięczała w głosie hrabiny, gdy wymawiała ona ostatnie wyrazy. Dosłyszał ją hr. Mścisław i twarz jego ożywiła się znacznie.
— Wiem dobrze, chère maman, wyrzekł również z lekkim odcieniem szyderstwa, że uczuwałaś zawsze i uczuwasz pewien rodzaj... lekkceważenia... dla rodu, do którego przez małżeństwo z ojcem moim weszłaś...
— Lekceważenia?.. nie... odparła zwolna hrabina, bawiąc się frendzlą swej mantylli, należąc tylko do starszych członków rodu tego, znam go lepiej i cenię go wedle... wedle istotnej wartości... Parlons franchement... les Pompalińscy sont des parvenus...
— Chère maman! głośniej już znacznie i powstając z szezląga wymówił Mścisław.
— Des parvenus, flegmatycznie kończyła hrabina, a ja wychodząc za ojca twego popełniłam mezalians... nie wyrzekam na to, bo oddawna już zmusiłam serce moje do zgadzania się z najcięższemi choćby wyrokami Opatrzności... ale... cóż dziwnego jeśli pragnę, aby syn mój stanął w świecie wyżej... chlubniej niż stać w nim danem było ojcu jego i... mnie...
— Oh! chère maman! jakkolwiek małżeństwo z ojcem moim poniżyło cię w oczach świata, własnemi cnotami swemi podnieść się zdołałaś na najwyższy szczebel jego szacunku.
— Urodzenie moje dopomogło mi do tego... podnosząc głowę i niezdając się zwracać uwagi na brzmiącą w głosie syna, urazy pełną gorycz, wyrzekła hrabina. Śmiało powiedzieć mogę, że tylko ożenienie się hr. Jarosława zemną, a także wysoki takt towarzyski i doskonałe savoir-vivre hr. Światosława, otworzyły rodzinie Pompalińskich koło najpiękniejszego towarzystwa i postawiło ją... mniej więcej... na równi ze starożytnemi rodzinami kraju... koło to bardzo ścieśnione i w sobie zamknięte mon cher! n’y entre pas qui veut.
— Mais puisque, z łaski twojej, chère maman, nous y sommes entreés déja, z jakiegoż powodu miałbym składać się en holocauste na ołtarzu najbrzydszej, najwstrętniejszej kobiety jaka istnieje pod słońcem?
— Z tego powodu, mon cher, że po śmierci mojej i hr. Światosława, Pompalińscy zejdą znowu tam zkąd ja tylko i hr. Światosław, wydźwignąć ich zdołaliśmy... to jest... pomiędzy des riches parvenus, u których pożyczają się pieniądze, ale którym się drzwi salonów nie otwiera i córek w małżeństwo nie oddaje... Czy sądzisz, że hr. August albo syn jego Wilhelm, albo brat twój Cezary potrafią kontynuować dzieło przezemnie i przez hr. Światosława dotąd dokonywane... Non mon cher, hr. August jest przedmiotem cichego wprawdzie, ale powszechnego pośmiewiska dostojnych naszych znajomych, hr. Wilhelm, c’est un joli garçon i nic więcej... zresztą... il se ruinera... co do Cezarego wiesz dobrze, jakiem zmartwieniem, jaką gryzącą troską był on zawsze dla mnie i dla nas wszystkich... Entre nous, upośledzenie umysłowe twego brata, tę niezgrabność maniery, które zawsze go odznaczały przypisuję niczemu innemu jak fatalnemu jakiemuś odziedziczeniu... nie po mnie naturalnie, ale po przodkach, z linii męzkiej. Tak więc w całej rodzinie naszej il n’y a que toi, mon cher. Ty jeden spełnić jesteś zdolny święte i wzniosłe obowiązki twego stanu, na ciebie jednym ciąży odpowiedzialność za upadek lub wywyższenie się imienia, które zresztą sam cenisz tak bardzo...
Po chwilowem milczeniu hrabina mówiła dalej:
— Przebacz mi, żem ci powiedziała gorzkie słowa prawdy. Nie przyszło mi to z łatwością, ale serce matki nie zna przeszkód i z każdej walki potrafi wyjść zwycięzko. Oui, drogi Mścisławie, ożenienie się z księżniczką jest dla ciebie konieczną, bardzo konieczną potrzebą. C’est une occasion, której możesz nigdy już więcej nie spotkać. Czy sądzisz, że księżna byłaby tak chętną względem małżeństwa tego.. tak, powiem nawet... nalegającą gdyby ta biedna, kochana księżniczka była bardziej podobną do anioła piękności... Bądź pewnym że nie. Znalazłby się wtedy jaki książę lub hrabia do vieille roche, a o Pompalińskim niktby nie pomyślił. Widzę że gniewa cię to przypuszczenie! czy sądzisz że nie upokarza, nie boli ono i mnie także! O! jeden Bóg tylko jest świadkiem nocy bezsennych, które spędzałam w mem życiu, myśląc o tem wszystkiem, łez które wylałam! Teraz jednak zrezygnowaną już jestem, spokojną i bardzo pokorną... nie idzie zatem abym rzeczy jasno widzieć nie miała i nie pragnęła dla ciebie lepszego... świetniejszego losu niż był mój....
Rzekłszy to hrabina powstała z powagą i godnością matki, która spełniła ciężki do spełnienia obowiązek i wyciągając do syna rękę, rzekła słodkim już, ujmującym głosem.
— Jakże, Mścisławie, czy przekonałam cię? czy gotów jesteś złożyć ofiarę z nieusprawiedliwionych zresztą wstrętów swego serca, dla rzeczy tak ważnych, tak koniecznych? dla twego własnego szczęścia, zresztą?
Na twarzy hr. Mścisława znać było, że oddawna już walczyły w nim gniew i zniecierpliwienie z tem poszanowaniem, jakie każdy dystyngowany syn — w każdej okoliczności okazywać powinien swej matce. Ostatnie uczucie zwyciężyło. Dotknął lekko ustami wyciągniętej ku niemu białej dłoni matczynej i trochę niedbale, trochę jeszcze niecierpliwie odpowiedział.
— Chère maman, przestałem już oddawna wierzyć w miłość, w szczęście i w tym podobne absurdités, w które nie wiem nawet, czy kiedykolwiek naprawdę wierzyłem. Kobiety zresztą wszystkie bez wyjątku, stały mi się oddawna także obojętnemi. Nie widzę jednak potrzeby i nie czuję się w obowiązku dobrowolnego przenoszenia najsroższych katuszy, taką zaś katuszą byłoby chère maman, przebywanie w jednym choćby domu z księżniczką Stefanią. C’est une aversion enfin, une aversion qui est plus forte que moi.. której zwyciężyć mi nie sposób...
Hrabina słuchała z brwią zsuniętą, z błyskawicą gniewu w tak łagodnem zwykle oku. Znała jednak syna. Wiedziała dobrze, iż gdy szło o upodobania lub chęci jego, gniew zarówno jak łagodność obijały się o tę prawdziwie stalową, niesłychanie zahartowaną naturę bez wpływu ni skutku. Pozostało więc tylko rzecz zostawić czasowi i powolnym, choć trochę tajemnym staraniom. Tkliwa i o dobro ukochanego dziecięcia troskliwa matka pohamowała więc ogarniające ją zniecierpliwienie i zakończyła rozmowę łagodnemi słowy.
— Mam nadzieję, że namyślisz się, że Bóg w nieskończonej dobroci swej, oświeci przed tobą drogę twoją i natchnie cię lepszem poczuciem i pojęciem ciążących na tobie obowiązków... tymczasem a révoir, cher enfant. Niech samotność i skupienie ducha twego dokończą dzieła, które ja w rozmowie tej z tobą rozpoczęłam...
W parę minut potem, hrabina przechadzała się już po swym salonie krokiem szybkim, z czołem zmarszczonem, głęboko namyślając się nad czemś i coś w głowie swej kombinując. Kwadrans upłynął jeszcze, a przywołany jej rozkazem stanął przed nią Pawełek.
— Paul! rzekła hrabina nie przerywając przechadzki swej i wstępów żadnych nieczyniąc; Paul, proszę cię bardzo, aby hrabia Mścisław był dziś z tobą w Wielkim teatrze...
Szczególny rozkaz ten nie zdziwił jednak Pawełka, tylko na twarz jego smutną nieco przedtem, sprowadził wesoły uśmiech.
— Pozwoli pani hrabina, abym zwrócił uwagę Jej na to, że hr. Mścisław jest zbyt słusznego wzrostu, a ja znowu zbyt nizkiego, abym zdołał przemocą zanieść go do teatru...
— Quel mauvais ton prenez-vous dépuis quelque temps, Paul! któż tu mówi o niesieniu hr. Mścisława? namów go, skłoń aby...
— Z hr. Cezarym przyszłoby mi to z łatwością, ale...
— Z trudnością czy z łatwością ja chcę, abyś to uczynił Paul! przerwała hrabina stając na środku salonu i patrząc na Pawełka oczami, które z powodu zmroku zapewne, wyglądały dziwnie na gniewne, niecierpliwe, sprzeciwieństwa żadnego znosić nie mogące oczy despotki. Mścisław musi dziś być w teatrze. On donne Moise... księżna z księżniczką tam będą... Naturellement, będziecie w loży we dwóch i zrobisz tak, Paul, aby hr. Mścisław prezentował się w loży księżnej w pierwszym zaraz antrakcie... Wiele mi na tem zależy, aby nie zaniedbywał księżniczki i aby go przy niej publicznie widywano... On en parlera — a i to już dobre...
— Pani hrabino! spróbował jeszcze ozwać się Pawełek, hr. Mścisław dziś wróciwszy z tak dalekiej podróży, zmęczonym czuć się musi.
— Ale quelle idée! pour un jeune homme, cóż znaczy podróż taka. Zatrzymywał się zresztą w Wiedniu, potem zbaczał do Krakowa i tam przebywał czas jakiś... 12 godzin drogi, cóż to znaczy!
Pawełek ukłonił się i miał odejść, ale przywołała go jeszcze hrabina.
— Ufam ci Paul i spuszczam się zupełnie na ciebie w tak ważnej sprawie... należysz do familii i powinny obchodzić cię jej interesy, któż zresztą więcej od ciebie obowiązanym być może dopomagać planom, które ja lub synowie moi układamy. Wzrosłeś w domu naszym, otrzymałeś edukacyę równą tej, którą otrzymali młodzi hrabiowie, sądzę więc iż możemy w każdym wypadku liczyć na ciebie.
Pawełek powtórnie skłonił się w milczeniu i nie zatrzymywany już przez hrabinę, odszedł. W chwilę potem wchodził do bawialni hr. Mścisława, który wśród zupełnej już prawie ciemności, wedle zalecenia matki, skupiał ducha swego leżąc na szezlągu i od chwili do chwili tylko dając oznaki życia powolnem podnoszeniem do ust cygara. Ujrzawszy Pawełka wymówił głosem człowieka, któremu bardzo nie chce się mówić.
— Dobrze, żeś przyszedł, Paul! zadzwoń na Żorża aby podał światło. Ten ślamazarnik zaniedbuje swe obowiązki, a dzwonek tak daleko, że gdybyś był nie przyszedł leżałbym tu w ciemnościach do skończenia świata.
Taśma od dzwonka zawieszoną była w istocie w znacznem od hrabiego oddaleniu, bo aż u przeciwległej ściany. Pawełek pociągnął ją raz i drugi ale bez żadnego skutku. Żorż ani nikt inny nie pojawił się.
— Czy on oszalał, ten Żorż, rozgniewany już nieco wymówił Mścisław; no, może zlituje się kiedy nademną i przyjdzie, a tymczasem Paul siadaj i opowiedz mi szczegółowiej nieco tę śmieszną historyę mego brata z tą… tą mademoiselle Trzaska. Chciałbym ją usłyszeć choćby dla tego, że zrobiłoby to mi może jakąś emocyą.
— Dobrze, odparł Pawełek siadając, opowiem ci hrabio-kuzynie tę historyę ze wszystkiemi szczegółami, ale jak wrócim z teatru.
— Z teatru? quelle idée! czy masz dziś ochotę przypatrywać się jakim spektaklom?
— Mam nadzieję, że będziemy im przypatrywali się obaj.
— Diantre! dałbym wiele temu, ktoby mię tu szczególniej w Warszawie, na spektakl jaki namówił.
— Ja też hrabiego nie namawiam wcale… sam tylko mam wielką ochotę pojść do teatru i jeżeli nie pójdę z tobą hrabio do loży abonowanej przez hrabinę, kupię sobie bilet na paradyz a w teatrze dziś będę.
Hr. Mścisław przypodniósł się na szezlągu.
— Na paradyz? ty na paradyzie! Kuzyn nasz i wychowaniec mojej matki? co za myśl!
— Cóż robić? nie mogę przecież pozbawiać się przyjemności dla tego, aby nie ubliżyć honorowi nazwiska, o które przed przyjściem na świat nikogo nie prosiłem. Na inne zaś miejsce, jak paradysowe pieniędzy mi nie staje.
— Możesz siedzieć sam jeden w loży mojej matki.
— Nigdybym nie śmiał uczynić tego. Pani hrabina zresztą surowo mi zabroniła samotnego ukazywania się w jej loży. Mało osób zna mię tu w Warszawie — pomyślanoby więc że jestem Bóg wie kto — a Bóg wie kto nie powinien przecież znajdować się w loży p. hrabiny.
— Wyjm tam z biórka mój pugilares i weź sobie pieniędzy na krzesło.
— Dziękuję hrabiemu. Krzesła wszystkie są już rozkupione i zresztą postanowiłem sobie nie brać od hrabiego pieniędzy na żadne zbytki.
Ostatnie słowa Pawełek wymówił całkiem seryo, hr. Mścisław żywo już niezadowolony z kuzyna wzruszył ramionami.
— Zkądże to tak nagłe postanowienie?
— I owszem, nie jest ono tak bardzo nagłem. Jeżeli uważałeś hrabio, teoryą tę moją od paru już lat zacząłem stopniowo w czyn wprowadzać.
— A prawda, że nie wiele wydajesz pieniędzy, wcale nie wiele! Ale mniejsza o to! ça m’embête te pieniądze i nietylko mówić o nich, ale sprzykrzyło mi się nawet i patrzeć na nie! Dla czego Żorż światła nie przynosi? zadzwoń no raz jeszcze, mon cher!
Pawełek zadzwonił, poczem usiadł znowu i zaczął:
— Do teatru więc idziemy czy tam jedziemy, jak zechcesz hrabio, ale...
— Mais, mon cher, spróbował sprzeciwić się Mścisław.
Pawełek przerwać sobie nie dał.
— Ale ja mam do ciebie hrabio pewną prośbę, a raczej nawet nie mam prośby tylko chcę uczynić ci hrabio pewną łaskę...
— Łaskę! mnie łaskę! tu déviens amusant, mon cher!
— Chcę podać hrabiemu sposobność spełnienia pewnego dobrego uczynku, wykonania pewnego obowiązku ludzkości.
— Mais... dobre uczynki, obowiązki ludzkości et tous ce qui s’en suit należą do departamentu hr. mojej matki i hr. mego stryja Światosława, udaj się z nimi do nich.
— Nie; tym razem postanowiłem udać się do ciebie hrabio!
— To szczególne! czy postanowiłeś mię dziś zamęczyć Paul! no, mówże już sobie, tylko prędko! Mais où est George? dla czego nie przynosi światła?
— Przyrzekam być zwięzłym. Mieszkają tu teraz w Warszawie państwo Wandalinowstwo, vous savez comte — ci sami, którzy mieli kiedyś Kwiecin, w którym znowu hr. August lubił często polować...
— Eh bien! eh! bien! mais où est Georges? Ciemno tu jak w otchłani!
— Otóż, krótko a węzłowato — państwo Wandalinowstwo są w wielkiej biedzie — można powiedzieć w nędzy...
— Mon chere, cały świat jest teraz w nędzy.
— Są w nędzy... kończył Pawełek, a głos jego na przekór żartobliwemu tonowi, który był przybrał w rozmowie z hrabią, drżał nadaremnie hamowanem wzruszeniem, przypominając więc sobie dawne stosunki z domem hrabiów, postanowili za mojem pośrednictwem prosić...
— Jałmużny! wzgardliwie nieco rzucił hr. Mścisław.
— Pracy, poprawił Pawełek.
— A więc niech sobie pracują, czyliż my przeszkadzamy komu pracować? I owszem, domy i rody takie jak nasz, prócz wielu innych i to jeszcze dobrodziejstwo rozlewają dokoła siebie, że żywią wielką ilość rozmaitych biedaków.
— Otóż właśnie chciałem ci hrabio podać sposobność przelania tego dobrodziejstwa i na nieszczęśliwą, a ze wszechmiar godną współczucia rodzinę.
— Dieu! co tu wyrazów! nieszczęśliwą... współczucia! Któż jest dziś szczęśliwym? mais où est Georges? vous m’embêtez mon cher, z tą jakąś twoją czułą historyą. Cóż mogę uczynić dla tych nieszczęśliwych?
— Możesz im hrabio dać miejsce w którym z majątków swych...
— Wszystkie zajęte, mon cher, wszystkie zajęte, ale dość już tego parceque cela m’em...
— Więc może rządcy domu hr. Światosława, tego co to przy ulicy X. Obecny rządca odprawia się za miesiąc.
— Hrabiego mego stryja, zaczął Mścisław, a więc dobrze. Ce n’est pas impossible. Ale dla czegóż mówisz o tem ze mną, nie z moim stryjem?
— Chciałbym przyjemność rozmawiania z hr. Światosławem odstąpić tobie hrabio.
— Tu es diablement fin, Paul. Wiem że towarzystwo hrabiego nie czyni ci wielkiej przyjemności, il est parfois bien morose, le pauvre vieux comte. Koniec końców, czego chcesz odemnie? bo zaczynasz mię już niecierpliwić nie na żarty! Où est Georges? mais où est Georges? zadzwoń raz jeszcze Paul.
Pawełek nie ruszył się tym razem z miejsca.
— Chcę prosić cię hrabio-kuzynie, abyś wyjednał u hrabiego stryja swego dla pana Wandalina miejsce rządcy domu przy ulicy X.
— C’est parfait! za cóż spada na mnie zaszczyt stawania się protektorem cierpiącej ludzkości? Dla czego nie zadzwoniłeś Paul?
— A więc hrabio, będziesz mówił z hrabią swym stryjem?
— Mon cher, stajesz się coraz bardziej podobnym do pijawki, jak się uczepisz kogoś... mais... przypominam sobie, ta pani Wandalinowa... Pompalińska z domu podobno.
— Nie inaczej. Tembardziej więc...
— Ale jakie tembardziej! co za tembardziej! Czyż myślisz, że zgodzilibyśmy się na to aby une Pompalińska była żoną d’un rządca domu! Śmieszne miewasz myśli mon cher i jeżeli rozmowa ta dłużej jeszcze potrwa, rozgniewasz mię zupełnie!
Mówiąc to hr. Mścisław, w dowód jakby że i tak już dostatecznie był rozgniewanym, wyprostował się na szezlągu.
— A więc sądzisz hrabio, że zaszczytniej będzie a przynajmniej nie tyle zawstydzająco jeżeli une Pompalińska wraz z rodziną swą — umrzeć sobie powoli z głodu?
— Diable! tak być nie powinno także! zawsze to krewna! mais qu-y puis je faire? pieniędzy nie wezmą, mówisz? nie, nie wezmą? a więc jakaż rada? Widzisz mon cher jaka to jest trudna, absorbująca pozycya, jakie to są zgryzoty i kłopoty członka takiej rodziny jak nasza! rozrodzi się to tak strasznie, że rób co chcesz, staraj się jak możesz, a od wstydu z jakiejkolwiek strony pochodzącego uratować się nie możesz? Ale dla czego nie dzwonisz na Żorża, Paul. Ten niedołęga postanowił widać sobie...
— W istocie, jest tu ciemno bardzo, z flegmą i nieruszając się z miejsca potwierdził Pawełek, a po chwili milczenia mówił dalej. Jeżeli więc hrabio postanawiasz nie uczynić dla biednych ludzi tych, tego o co cię proszę, muszę już chyba ja sam o ratunku dla nich pomyśleć.
— Toi, Paul! ciekawym jakim sposobem?
— A cóż? westchnął Pawełek przyznam się hrabiemu, że i tak już oddawna chodzi mi po głowie, aby jakimkolwiek sposobem dojść do własnych pieniędzy...
— Winszuję! winszuję! śliczny projekt, nie wiem tylko jakim sposobem uskutecznić go potrafisz... chyba że... et ce n’est pas imposible, będąc Pompalińskim bogato ożenisz się.
— Nie, z jednostajną zawsze obojętnością w głosie zaprzeczył Pawełek, dla tego właśnie, ażeby módz z pewną biedną dziewczyną ożenić się kiedykolwiek, prawdopodobnie zostanę szewcem...
Hr. Mścisław stanął na równe nogi.
— Kim! zawołał.
— Szewcem powtórzył Pawełek.
Hr. Mścisław stał przez chwilę jak skamieniały.
— Tu es fou avec ton szewc! szewc! szewc! żarty twoje, mon cher, zaczynają przybierać od pewnego czasu formę wcale nieprzyjemną!
— Nie są to żadne żarty, hrabio-kuzynie i daję ci słowo człowieka o tyle przynajmniej uczciwego, że nikogo nigdy nie okradł i nie zabił, że gdybym tylko posiadał środki dla terminowania w rzemiośle potrzebne, zostałbym krawcem, szewcem, kowalem kimkolwiek, byleby tylko módz...
Tu zatrzymał się, coś mu w piersi jękło i głos urwało.
— Byleby co? eh bien! fiis donc! byleby co?
— Byleby, spokojniej już i bardzo stanowczo dokończył Pawełek, byleby mieć kiedykolwiek kęs chleba własny, własną choćby jedną godzinę czasu i cokolwiek, cokolwiek do podzielenia się z tymi, którzy cierpią niewinnie...
Pomimo głębokiego zmroku zalegającego pokój, widać było jak oczy Pawełka błysnęły przy ostatnich wyrazach gorącem, bolesnem uczuciem, a usta jego zacięły się niby pod wpływem gorzkiej a natarczywej myśli jakiejś. Hr. Mścisław przypatrywał mu się zblizka.
— Diantre! wyrzekł, wyglądasz tak jakbyś nie żartował wcale...
— Ręczę też hrabiemu, że nie żartuję, ale postanawiam solennie zaprowadzić w życiu mem stanowczą jakąś zmianę, co tem prędzej i tem bezwględniej wszystko uczynię, jeżeli ludzie którym sprzyjam gorąco, żadnej od hrabiów nie otrzymają pomocy.
— Mais, dis moi, toi, Paul — zkąd wziąłeś te wszystkie piękne pomysły?
Głos hr. Mścisława drżał już i tłumił się blizkim wybuchnięcia, straszliwym gniewem.
— A! odparł Pawełek, różne rzeczy dzieją się teraz na bożym świecie, różne po nim krążą baśnie, czy może prawdy... Tak np. słyszałem niedawno, czy tam czytałem gdzieś że Pompalińscy np. równi są zupełnie nietylko już Kniksom lub Kobyłkowskim, ale nawet rozmaitym Wasylom, Maćkom, Iwasiom, Bartkom, co mówię! Lejzorkom i Ickom; że następnie, Bartek lub Icek uczciwie na chleb swój pracujący, przysparzający jakiekolwiek dobra ogółowi i wyżywiający pracą swą, kółko swe rodzinne, daleko więcej posiada istotnej wartości od takiego np. jak ja Pompalińskiego, który od kolebki prawie do lat blizko trzydziestu, jadł cudzy chleb, odziewał się w nieswoje piórka...
— Paul!
— Ja sam długo, bardzo długo gawędom podobnym ucha nie dawałem, ot nie chciało się jakoś... przywykło się do stanu pokojowego, dobrze tuczonego pieska... aż nareszcie wysłuchawszy wszystkiego, przekonałem się... uwierzyłem... cóż chcesz? hrabio? są to idee wieku!
— Mais tu me fais: tout à fait furieux, Paul i gdyby nie pamięć o tem, i że nosisz te same co ja nazwisko, kazałbym cię wyrzucić za drzwi! krzyknął hr. Mścisław, a chcąc zwyczajem swoim, z wielkiego gniewu puścić się po pokoju, na gwałtowną, burzliwą przechadzkę, przy pierwszym zaraz kroku, z powodu ciemności, potknął się o krzesło.
— Dla czego Paul, nie dzwonisz na Żorża? zawołał.
— Zadzwoń sam hrabio-kuzynie. Ja dzwoniłem już dwa razy, teraz, na ciebie kolej, hrabio!
— Diable incarné!
Wymawiając dwa te wyrazy, hr. pociągnął taśmę dzwonka tak silnie, że mu połowa jej w ręku została. Jednocześnie w przeciwległych drzwiach ukazał się Żorż z kandelabrem zapalonym na tacy.
— Gdzie byłeś, Żorż? czemu światła nie podawałeś? co robiłeś? przypadł do sługi z zapytaniami cały zarumieniony gniewem hrabia. Zorż postawił na stole kandelabr i jaknajobojętniej odparł. — Monsier le comte! grałem w karty z Bartolomeem, kamerdynerem JW. pana hrabiego stryja!
— A ktoż ci to pozwolił?
— Mr. le comte! przerwał Żorż, zdaje mi się że każdy człowiek ma prawo do chwili przyjemności w życiu, zarówno pan hrabia jak ja!
— Ten także nasłuchać się musiał idei wieku! Precz mi z oczu!
— Pozwoli pan hrabia, brzmiała odpowiedź Żorża, że w ten sposób odprawiany nie odejdę. Jakkolwiek jestem sługą pana hrabiego, posiadam także mon point d’honneur!
— Va t-en aux diables avec ton point-d’honneur, sans-cullotte que tu es! Va t’en! va t’en! Va t’en albo każę cię kijami obłożyć!
— Niech pan hrabia spróbuje, mówił niewzruszony Żorż, dziś czasy takie, że sprawiedliwość istnieje dla wszystkich!
Tu przebrałaby się już miara wszelkiej ludzkiej cierpliwości. To też i hr. Mścisław drżący cały, z błyszczącemi jak żużle oczami, rzucił się na zuchwałego kamerdynera swego i zapominając tak o godności swej hrabiowskiej, jak o dystynkcyi obowiązującej układu i wszelkich innych względach, pochwycił go za kołnierz i własnoręcznie, nie opierającego się zresztą wcale, za drzwi wypchnąć raczył.
Teraz przy świetle sześciu świec w kandelabrze zapalonych, biegać już począł po obszernym pokoju swobodnie całkiem a gwałtownie, szalenie, zapamiętale.
— Idee wieku! wołał, idee wieku! czy dziś wszyscy poszaleli z temi ideami wieku! Ten gryzie, nudzi, nęka, gnębi mię już od godziny, a tamten znowu występuje także ze swoim point-d’honneur i ze swoją sprawiedliwością dla wszystkich! Le beau mot! dla wszystkich! Któż są ci wszyscy?
— O hrabio-kuzynie, przerwał monolog ten Pawełek, jakże w tej chwili jesteś szczęśliwym! gniewasz się a więc czujesz że żyjesz!
Hr. Mścisław pomimo uniesienia usłyszał te wyrazy i stanął jak wryty na środku pokoju. Przez chwilę stał tak nieruchomy, w groźnej postawie, potem jednak na wykrzywionych gniewem jego ustach zaigrał — uśmiech.
— C’est vrai, rzekł, rozgniewaliście mię, Żorż i ty wściekle.
— Ja bo zawsze umiałem wywoływać podobne effekty, ale Żorż jak widzę, kształci się...
— A kształci się, il se dresse á mon usage... sprytniejszym jest widzę jak sądziłem, djable jestem zły...
— No, teraz już nie tyle zły jesteś kuzynie-hrabio, ile zadowolony...
— A to z czego?
— Krew ci się rozgrzała...
— Eh bien! c’est vrai...
— Teraz więc mogę cię już pożegnać hrabio... czas wielki, ósma godzina...
— Dokądże idziesz?
— Do teatru, na paradyz, upewnił Pawełek z kapeluszem w ręku zmierzając ku drzwiom.
— Eh bien! czekajże, czekaj, niech ubiorę się! wprowadzę cię już do loży hrabiny.
Zadzwonił na Żorża, który tym razem natychmiast był posłusznym.
— Mon frac et ma voiture! zadysponował, po chwili zaś dodał i weź tam sobie moje palto wiedeńskie...
— A ja nic nie otrzymam? zagadnął Pawełek?
— Eh bien! pomówię, pomówię z hrabią-stryjem o tym tam panu Wu… Wi… Wa… mniejsza o to, z Pompalińską żonaty… trzeba coś zrobić.
W kwandrans potem hr. Mścisław z Pawełkiem wchodzili do loży pierwszego piętra, w Wielkim teatrze. Na scenie rozlegał się już drugi akt wielkiego arcydzieła Mejerbera, w loży położonej naprzeciw tej, którą abonowała hrabina, widać było długą, kościstą, z rzymskim nosem twarz księżniczki, okoloną bujnemi pierścieniami prześlicznych włosów płowych i tak wpatrzoną w scenę, tak zasłuchaną w śpiewie artystów że zdawało się iż w śpiewie tym, w rozgrywającej się tam akcyi, utonęła cała jej dusza. Obok, księżna matka, siedziała w całym majestacie wspaniałej swej postaci i okrywających ją gronostajów; ujrzawszy wchodzącego do loży hr. Mścisława, uśmiechnęła się nieznacznie i wnet od loży tej wzrok odwracając, uważniej niż wprzódy przypatrywała się scenie.
— Brrrr! szepnął hr. Mścisław wchodząc do loży, j’ai du guignon aujurd’hui! cudowne vis–â–vis! Bah! rozumiem teraz twoją chęć znajdowania się dziś w teatrze! j’y reconnais la blanche main de ma mère!
Rzekłszy to usiadł zwrócony bokiem do publiczności, a plecami do sceny, przechylił się nieco na tylną poręcz krzesła, przymknął lekko oczy i tak już w zmartwiałej postawie i z również zmartwiałą twarzą pozostał.
Daremnie, w szeroki płaszcz czarny ubrany Mojżesz przechadzał się po scenie szerokiemi krokami, bardzo pięknym barytonem wzywając lud swój do opuszczenia ziemi egipskiej i domu niewoli, daremnie nadobna izraelitka i młody syn faraonowy, dźwięcznym sopranem i przeczystym tenorem zamieniali pomiędzy sobą najczulsze pieśni i walcząc pomiędzy miłością serca a obowiązkiem dla ludów swych, żadnym sposobem zdecydować się nie mogli na wyrzeczenie się jednego lub drugiego, daremnie jęczały skargi i huczały groźby zbuntowanych niewolników, a odpowiadały im tryumfujące, zuchwało chóry dumnych władzców Egiptu, ani rycerskie wezwania dowódzców, ani żałosne jęki uciśnionych, ani rozpaczliwe trele rozłączających się kochanków, nie zdołały zachwiać stoickiego nastroju ducha hr. Mścisława i wyrwać go z tej wyniosłej na wszystko obojętności, w którą się był pogrążył. Światło kinkietów padające na pięknie zresztą i prawidłowie zarysowaną twarz jego, okazywało w całej pełni woskową niemal bladość jej cery, przeglądało się w nawpół tylko widzialnych źrenicach, niby w odłamach zimnego kryształu, uwydatniało wysokość czoła jego, powiększoną znacznie widocznem bardzo przerzedzeniem krotko ostrzyżonych włosów. I wtedy dopiero, gdy po zapadnięciu kurtyny, publiczność wybuchła jednozgodnym brzmiącym oklaskiem, usta hr. Mścisława poruszyły się zaledwie dostrzegalnie i wyszeptały. Dieu! comme ils sont bêtes! i czego tu tak wrzeszczeć, tremusować się, wakarmować! W tej samej chwili księżna pochyliła się ku córce i z za wachlarza szepnęła z uśmiechem:
— Régarde ton vis-à-vis, Stephanie!
Księżniczka jakby zbudzona ze snu, oczy oszklone łzą wzruszenia i rozmarzenia, zwróciła w kierunku przez matkę wskazanym, spojrzała na hr. Mścisława, drgnęła całem swem niekształtnem ciałem i stłumionym szeptem odpowiedziała matce:
— Oh maman! c’est une cadavre!
— Non, ma chère, c’est ton futur! odparła księżna, usta jej zacisnęły się w sposób oznaczający bardzo silną wolę, a oczy spoczęły na pobladłej twarzy córki w sposób nakazujący i nieznoszący sprzeciwieństwa żadnego.
W połowie antraktu hr. Mścisław nagle, niespodzianie, niby sprężyną ruszony, podniósł się z krzesła.
— Byłoby to de la dernière inconvenance, gdybym nie oddał wizyty księżnej. Pójdę i nie wrócę tu więcej! ty Paul, jeżeli chcesz, możesz pozostać do końca tej wrzaskliwej tragedyi!
Opuścił lożę, a zamykając drzwi jej za sobą szepnął jeszcze:
— C’est à eu devenir fou!
Po chwili widziano go sztywnie, z szapoklakiem pod ręką, stojącego za krzesłem księżnej. Długie, kościste ręce księżniczki, drżały pod przysłaniającemi je koronkami, ale księżna nie zdawała się spostrzegać przykrego wzruszenia córki i z uśmiechem wyniosłej łaskawości pełnym, przemawiała do sztywnego gościa o piękności przedstawianej dziś opery i o różnej wartości biorących w niej udział głosów. Publiczność lornetowała ze stron wszystkich arystokratyczną lożę, a imię księżniczki Stefanii przebiegało z ust do ust w połączeniu z imieniem hr. Mścisława. Cel hr. Wiktoryi został osiągniętym. Młody hrabia uchodził w oczach powszechności za konkurenta do ręki księżniczki i teraz już jeżeli ręki tej posiąść nie zechce, narazić się będzie musiał niechybnie na famę odprawionego z harbuzem hrabiego.
— Je sais bien, że nie będzie on mógł znieść podobnego zarzutu, mówiła hrabina siedząc tego samego wieczoru w buduarze swoim i własną swą białą rączką podając filiżankę z herbatą l’abbèmu, który sam jeden dziś, stroskanej i niespokojnej o obu synów swych matce towarzystwa dotrzymywał.
Pawełek przesiedział w loży hrabiny do końca przedstawienia, a ile razy zabrzmiał na scenie dźwięk jakiś przenikający do głębi serc słuchaczy, ile razy wybuchnęło tam potężne jakie uczucie, lub ukazał się ponętny obraz jaki, tyle razy Pawełek pomyślał o Rózi i pożałował gorąco, serdecznie że jej tu przy nim nie było, że ona tych wszystkich cudów myśli i sztuki widzieć i słyszeć nie mogła. Wzrok jego, z pierwszopiętrowej loży tęsknie i smutnie unosił się w górę, ku wysokiemu, dusznemu, szaremu paradyzowi, a w myśli zjawiał się wykrzyk: gdyby tam być tam, na ostatniem miejscu, na szarym końcu świata, ale z nią razem! byleby z nią!
Nazajutrz, dużo przed południem, Pawełek jechał przez miasto dorożką zmierzając ku banhofowi drogi Warszawsko-Petersburgskiej. W połowie Krakowskiego-Przedmieścia wyprostował się nagle w doróżce i krzyknął na powożącego: stój! uczynił to całkiem machinalnie, instynktowie, z pierwszego popędu doświadczonego na widok idącej spiesznie chodnikiem młodej panny, w ciemnej, wełnianej sukni i czarnym, bardzo skromnym kapelusiku. W kilka sekund po zatrzymaniu się dorożki zrównał się już z przechodzącą.
— Dzień dobry kuzynko!
Blada twarzyczka Rózi stanęła cała w płomieniu rumieńca.
— O! szepnęła zmięszana, wzruszona dziewczyna, ani myślałam o tem, abym cię dziś mogła zobaczyć kuzynku!
— I ja także nie spodziewałem się... czy to kuzynko do tej okropnej fabryki idziesz?
— Tak, kuzynie!
Szli obok siebie czas jakiś milcząc. Rózia pobladła znowu, a po zamyślonym jej wzroku widać było że zbierała się na wielkie postanowienie jakieś.
— Panie Pawle, zaczęła.
— Dla czego kuzynko, nazywasz mię panem Pawłem?
— Kuzynku, poprawiła się dziewczyna, chciałabym cię o coś zapytać. Mama i ojciec niespokojni są o ciebie, znajdują że jesteś nie tak wesołym jak dawniej bywałeś zawsze, że często zamyślasz się, tak dziwnie jakoś, a mnie... mnie, wydało się jeszcze...
Przerwała. Pawełek patrzał w twarz jej mieniącą się tkliwem jakiemś a nieśmiałem uczuciem, oczami płonącemi od miłości i bólu. — Cóż ci się wydało kuzynko? zapytał drżącym trochę głosem.
— Że jesteś kuzynie obojętniejszym dla nas, jak dawniej. Usta jej zadrżały — z nieśmiałości czy z żalu może? Pawełek pobladł.
— Tak ci się wydało, kuzynko? doprawdy? szepnął.
Stanął nagle i ujął drobną rękę jej, czarną rękawiczką okrytą.
— O! zawołał, na miłość Boga, kuzynko, nie myśl tak, nie posądzaj mię, ja widzisz... nie mogę mówić... nie mogę... bywają w życiu położenia, które zamykają usta... powinnabyś to zrozumieć... jeżeli w mojem życiu nic się nie zmieni, być może iż nawet przestanę całkiem bywać u was... nie będę mógł... nie będę śmiał zrobić inaczej... ale ty kuzynko nie myśl źle o mnie, chociaż miałabyś poniekąd słuszność tak myśląc... ale nie myśl, boby to mię tak bolało że...
Podniósł rękę do czoła. Widocznem było że walczył ze sobą strasznie. Rózia patrzała na niego łez pełnemi oczami. Nie rozumiała go może w zupełności, nie śmiała mu może powiedzieć tego, co przechodziło jej przez myśl, ale — ciężko jej było na sercu, tak ciężko, że biedne to dziecię nieszczęścia, ruiny, tułaczki pochyliło głowę pod tym ciężarem jak kwiat więdniejący. Spostrzegł to Pawełek i podniósł czoło, w nagłym jakby przystępie uczutej siły i energii męzkiej.
— Proszę cię kuzynko! rzekł z uśmiechem wpół smutnym, wpół wesołym, zanim wrócę i was znowu odwiedzę, strzeż swego zdrowia, proszę cię... strzeż go, nie męcz się bardzo w tej obrzydłej fabryce i bądź pewną, bądź zupełnie pewną że...
Tu urwał znowu.
— Nie! wyrzekł, nie mogę, nie mam prawa mówić więcej... bądź zdrowa...
Ścisnął drobną rączkę w dłoni swej silnie i długo i rzucił się ku swej dorożce.
Zamyślony bardzo przyjechał na dworzec kolei, ze szczególnem roztargnieniem załatwił zwykłe, przedodjazdowe sprawy i z pochyloną twarzą, ze wzrokiem utkwionym w ziemię, wsiadł do wagonu 2-ej klasy, gdy nagle odezwało się tuż przy nim gniewne, przeciągłe syknięcie. Wyszło ono z ust niemłodego już, bardzo porządnie wyglądającego jegomości, któremu wsiadając do wagonu i w zamyśleniu swem nic i nikogo nie widząc, Pawełek był na nogę nastąpił. Jegomość z pulchnemi policzkami i zawiesistym wąsem, posiadać musiał honor zarównie jak kończyny ciała, drażliwy na potrącenie wszelkie, rozgniewany bowiem do najwyższego stopnia, potrząsając zgniecioną nogą i zważając przedewszystkiem na to, że po zgnieceniu bardzo bolesnem, nie nastąpiło ze strony gniotącego przeproszenie żadne, zwrócił się do Pawełka i z miną taką jakby żądać miał od niego honorowej satysfakcyi, zapytał:
— Za pozwoleniem, jak godność pańska?
Pawełek, który ani osoby pokrzywdzonego, ani zadanej przez się krzywdy nie był dotąd w najmniejszej mierze zauważał, zdziwiony spojrzał na pytającego. Groźna przecież i srodze rozgniewana mina jegomości z sumiastemi wąsami, tak zaciekawiła go i rozśmieszyła, że chcąc dowiedzieć się o dalszym ciągu awantury, z grzecznym ukłonem i uśmiechem, odpowiedział:
— Do usług pańskich, nazywam się Paweł Pompaliński.
Niby dotknięcie różczki czarnoksięzkiej, brzmienie wymówionego nazwiska przeobraziło do gruntu całą powierzchowność, jak zapewne i cały chwilowy nastrój moralny niemłodego jegomości. Zmarszczone czoło jego rozpogodziło się, oczy zajaśniały błogiem jakiemś, miękkiem światłem, nastroszone wąsy opadły w dół, pod wpływem bardzo przyjemnego uśmiechu, który rozszerzył mu wargi, groźnie wyprostowana postać schyliła się w nadzwyczaj uprzejmym, nadzwyczaj pospiesznie oddanym ukłonie.
— A! zaczął, bardzo przepraszam... nie wiedziałem, doprawdy nie wiedziałem... bardzo mi miło... bardzo mi przyjemnie...
— A to dopiero pocieszny facet jakiś! szepnął do siebie Pawełek, nic a nic nierozumiejący treści wydarzenia. Po chwili wsunąwszy się w kąt wagonu, zatonął znowu całkiem w swych myślach, w przypatrywaniu się delikatnej, dziewiczo słodkiej i czystej twarzyczce Rózi, która jak wdzięczne zjawisko przesunęła się dziś niespodzianie przed jego oczami i niby wdzięczny, pociągający obrazek przesuwała mu się i teraz wciąż, nieustannie przed wzrokiem wyobraźni. — Tak, rzekł do siebie Pawełek w zakończenie jakby długiego jakiegoś wewnętrznego monologu, stara jenerałowa miała słuszność! Dba ona wprawdzie o mnie tyle co o swój stary gorset na śmietnisko wyrzucony, a chce tylko za mojem pośrednictwem raz jeszcze dokuczyć staremu hrabiemu, niemniej jednak, ma słuszność i trzeba mi będzie prędzej czy później pójść za jej radą.
Pociąg tymczasem ruszył i Pawełek zatopiony w myślach swych, nie zwrócił uwagi na szczególne zajmowanie się jego osobą, trzech siedzących z nim w wagonie towarzyszy podróży. Przed pięciu minutami, jegomość o sumiastych wąsach wyglądający na obywatela wiejskiego, średniej wagi wskazał był na Pawełka oczami, dwom innym jegomościom, z których jeden wyglądał na urzędnika średniej wielkości, a drugi na miejskiego dandysa średniego tonu i wymówił przed nimi po cichu jego nazwisko. Dandys i urzędnik jednocześnie wzrok swój na twarz Pawełka przenieśli i długo, bardzo długo nań patrzyli.
— Drugą klasą podróżuje! zauważył zcicha urzędnik, jak to teraz panowie nasi umieją być oszczędnymi!
— Cóż ważnego! podróżowanie 2-gą klasą należy teraz do najlepszego tonu, odparł dandys, dając przez to do zrozumienia, że jeżeli on 2-gą klasą podróżuje, to widać że już taka moda nastała.
— Ciężkie czasy, panie dobrodzieju! zakończył obywatel z westchnieniem i po krótkiej rozmowie tej, wszyscy trzej znowu odwróciwszy głowy na Pawełka patrzyli.
Od tej już chwili, śmiało rzec można, że Pawełek podróżował niby książę udzielny otoczony dworskim swym orszakiem.
— Pan hrabia dokąd udawać się raczy? zagajał rozmowę obywatel.
— Wysiadam na stacyi Z.
— A to i ja także.
— I ja.
— I ja.
— Jakże to miło będzie podróżować tak razem aż do końca!
Pawełek nie podzielał snać tego zdania a przynajmniej głośno go nie potwierdził. Milczał.
— Panu hrabiemu strasznie nie wygodnie być musi na tej twardej kanapce...
— Już to przyznać trzeba, że zarząd kolei żelaznej nie udarował nas wcale wygodnemi wagonami...
— Po moich szczególniej mebelkach, które świeżo kupiłem sobie do gabinetu, ławy te... i t. d.
Przy wysiadaniu, na pierwszym dłuższym przestanku, dandys wyskoczył z wagonu ze szczególnym pośpiechem i podał rękę wysiadającemu za nim Pawełkowi.
— Niech pan hrabia będzie łaskaw wesprzeć się... tu nie tak łatwo wysiadać jak z karety...
U stołu trzej podróżni pilnowali się święcie, aby zasiąść dokoła Pawełka.
— Co za fatalna kuchnia! narzekał obywatel.
— A już to pewno nie taka do jakiej pan hrabia przywykłeś, zwrócony zawsze do Pawełka uśmiechał się urzędnik.
— Co do mnie, formalnie jeść tego nie mogę... zawołał dandys i z obrzydzeniem odrzucając od siebie nóż i widelec zgłodniałemi oczami pożerał stojące na stole półmiski
Gdy wrócono do wagonu, urzędnik i dandy, jednocześnie, tonem uprzejmej prośby wymówili, do obywatela.
— Pan znajomy z hrabią... chciej pan nas zaprezentować...
— Pan Pierzyński, pan Kamionkiewicz, prezentował obywatel z wielką powagą.
Zamieniono wzajemne ukłony, Pawełek rozumieć zaczął co i dla czego się święciło. Urywanemi słowami odpowiadał licznym, spadającym nań zapytaniom, obojętnie dziękował za wyrządzane sobie grzeczności, a od chwili do chwili ukrywając dolną część twarzy w futrzany kołnierz, dusił się śmiechem.
Trwało tak dzień cały. Wieczorem nakoniec, gdy czterej podróżni znaleźli się już u kresu swej podróży, Pawełek u samego wejścia na stacyą znalazł się w formalnem oblężeniu trzech swych towarzyszy.
— Bardzo mi było miło i przyjemnie zrobić tak miłą, tak zaszczytną znajomość, pokręcając wąsa, prawił obywatel.
— Upadam do nóżek i polecam się łaskawej pamięci pana hrabiego, kłaniał się urzędnik.
Co do dandysa, ten wyjął z kieszeni wizytowy swój bilet i nie wiedzieć w jakim celu, chyba dla pokazania panu hrabiemu, że używał wizytowych biletów, wręczając go Pawełkowi, rzekł z bardzo eleganckim ukłonem.
— Pan hrabia pozwoli że za powrotem moim do Warszawy ośmielę się przypomnieć jego znajomości...
— I owszem i owszem! bardzo mi miło, bardzo rad jestem, kłaniając się na wszystkie strony mówił Pawełek; tylko dodał, zawdzięczając tak wiele grzeczności i uprzejmości panów, poczuwam się do obowiązku wyprowadzić ich z błędu... zaszła tu bowiem wielka, znakomita omyłka!
— Jaka omyłka! zawołali chórem zdumieni podróżni.
— Omyłka co do tożsamości osoby mojej. Panowie bierzecie mię za kogo innego niż jestem...
— O, panie hrabio!
— Ależ panie hrabio!
— Cóż znowu, panie hrabio!
— Niezawodnie; panowie uczyniliście mi zaszczyt biorąc mię za prawdziwego Pompalińskiego, ale ja mając wstręt do wszelkich fałszerstw, widzę się w konieczności oświadczyć, że jestem Pompalińskim nieprawdziwym...
— Cha! cha! cha! co za wesołość humoru!...
— Pan hrabia żartuje!
— Wolne żarty panu hrabiemu.
— Nie ma w tem cienia żartu moi panowie. Prawdziwi bowiem Pompalińscy, są hrabiami i milionerami, a ja pochodzę z tych Pompalińskich co to ani tytułów ani miljonów nie posiadają. Nazywam się dla całego żyjącego ogółu mości panem i goły jestem jak święty turecki. Żegnam panów! Wraz z ostatnim wyrazem Pawełek ręką i kapeluszem oddał trzem towarzyszom swym niezmiernie elegancki, uprzejmy ukłon i szybkim bardzo krokiem oddaliwszy się od nich, upadł prosto w roztwarte przed nim objęcia hr. Cezarego, który telegramą zawiadomiony o jego przybyciu, nie ograniczył się przysłaniem po niego koni i powozu, ale i sam, aby spotkać go i powitać co prędzej, na stacyę przyjechał.