Zwycięstwo (Conrad)/Tom pierwszy/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Zwycięstwo | |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna | |
Data wyd. | 1931 | |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Aniela Zagórska | |
Tytuł orygin. | Victory | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
JOSEPH CONRAD
ZWYCIĘSTWO
PRZEŁOŻYŁA
ANIELA ZAGÓRSKA
WYDANIE DRUGIE
TOM PIERWSZY
WARSZAWA 1931
DOM KSIĄŻKI POLSKIEJ SPÓŁKA AKCYJNA
|
„ZWOŁUJĄC CIENIE, WABIĄC STRASZLIWE ZJAWY
I BEZCIELESNE USTA, GŁOSZĄCE LUDZKIE IMIONA
WŚRÓD PIASKÓW, I NA WYBRZEŻACH, I W DZIKIEJ GŁUSZY“
Ostatnie słowo tej powieści zostało napisane 29 maja 1914 roku. Tem ostatniem słowem był pojedyńczy wyraz a mianowicie tytuł.
Działo się to w czasach pokoju. Teraz, gdy zbliża się chwila wydania książki, przyszło mi na myśl czy nie należałoby zmienić tytułu. Słowo: zwycięstwo, wspaniały i tragiczny cel szlachetnych dążeń, wydało mi się zanadto wielkiem i wzniosłem na nazwę zwykłej powieści. Mógł mię ktoś także posądzić, że ze względów czysto handlowych usiłuję wmówić w publiczność, iż treść książki ma jakiś związek z wojną.
Tego się jednak niebardzo obawiałem. Na moją decyzję wpłynęły najsilniej nieuchwytne podszepty tych pogańskich pozostałości grozy i lęku, które czają się jeszcze na dnie naszego starego człowieczeństwa. Zwycięstwo było ostatniem słowem, które napisałem w czasie pokoju. Był to ostatni literacki pomysł, który mi się nasunął, zanim drzwi świątyni Janusa rozwarły się z hukiem, wstrząsając umysłami, sercami i sumieniami wszystkich ludzi na świecie. Nie należało lekceważyć takiego zbiegu okoliczności. Postanowiłem więc zostawić to słowo, wiedziony tą samą nadzieją, z którą jacyś prostoduszni obywatele dawnego Rzymu byliby przyjęli „omen“.
Druga rzecz, na którą chciałbym zwrócić uwagę, dotyczy istnienia (w powieści) osobnika nazwiskiem Schomberg.
Że uważam go za istotę prawdziwą, o tem mówić nie potrzebuję. Nikt nie przypuści, abym świadomie dawał lichy towar swoim czytelnikom. Schomberg jest dawnym członkiem mojej kompanji. W „Lordzie Jimie“, sięgającym jeszcze roku 1899, występował jako bardzo podrzędna osobistość, a w jednej z nowel, wydanej w 1902 r., odegrał już rolę poważną. Tutaj ukazuje się w jeszcze większej roli, zgodnej z prawdą życiową (mam nadzieję) — a także i z własnym swoim charakterem. Tylko w tym wypadku wchodzą w grę jego głębokie namiętności i, co za tem idzie, groteskowa jego psychologja zostaje nareszcie uzupełniona.
Nie twierdzę wcale, że moja powieść daje całość germańskiej psychiki; ale jest to bezsprzecznie psychika Germanina. Wspominam o tem aby podkreślić fakt, że Schomberg nie jest bynajmniej wcieleniem wrogich uczuć z ostatniej doby i że stanowi rezultat moich dawnych, głęboko ugruntowanych i poniekąd bezstronnych zapatrywań
W chwili gdy zaczynam pisać przedmowę do „Zwycięstwa“, zdaję sobie przedewszystkiem sprawę jak bliską mi jest ta książka; bliską mi jest osobiście, bliską jest minionego nastroju, w którym ją pisałem, i wiąże się ściśle z różnemi memi uczuciami, wywołanemi przez recenzje o pierwszem wydaniu, które ukazało się mniej więcej w rok po wybuchu wielkiej wojny. Powieść została ukończona w r. 1914, na długo zanim morderstwo austrjackiego arcyksięcia rzuciło pierwszą nutę przestrogi światu, pełnemu już zwątpienia i lęku.
Wydana jednocześnie z powieścią bardzo krótka przedmowa, zachowana również w obecnem wydaniu, wyjaśnia dostatecznie, z jakiem uczuciem zgodziłem się wówczas na wydrukowanie tej książki. Fakt, że ukazała się w Stanach Zjednoczonych już z początkiem roku, nie pozwalał zwlekać dłużej z wydaniem jej w Anglji. Pojawiła się w trzynastym miesiącu wojny, sumienie wyrzucało mi jednak, że popełniam rażącą niestosowność, rzucając strzęp wymyślonego dramatu w wir rzeczywistości tak zaiste tragicznej, lecz bardziej jeszcze okrutnej niż tragicznej i bardziej podniosłej niż okrutnej. Okropnem zarozumialstwem wydała mi się myśl, że może się ktoś zająć czytaniem tych kartek; że znajdzie się ktoś taki w społeczeństwie, które wśród huku wielkich dział i w rozgwarze śmiałych słów, stwierdzających nieugiętą wiarę, musiało jednak czuć ostrze noża na gardle.
Niezmienny człowiek dziejowy umie się przedziwnie zastosować do wszelkich warunków przez siłę swej wytrzymałości i zdolność oderwania się od zewnętrznego życia. Wydaje mi się, że gra losu jest za wielka w stosunku do lęków człowieka i zbyt tajemnicza, aby ją mógł zrozumieć. Gdyby trąba sądu ostatecznego zagrzmiała nagle wśród powszedniego dnia, muzyk przy swem pianinie nie przestałby grać sonaty Beethovena, a szewc trwałby do ostatka przy warsztacie, ożywiony niezamąconą wiarą w doniosłość swej pracy. I mieliby najzupełniejszą słuszność. Bo poco mamy się wzruszać mściwą pobudką anioła, zbyt potężną dla naszych uszu i zbyt straszną dla naszych lęków? To też zdarza się czasem, że uderzy w nas błyskawica gniewu. Czytelnik nie przerwie czytania, jeśli książka mu się spodoba, a krytyk będzie w dalszym ciągu pisał recenzję z tą zdolnością do oderwania się od zewnętrznego świata, która wypływa może z poczucia nieskończonej naszej małości, a która jest mimo to jedyną cechą, zdającą się zbliżać człowieka do nieśmiertelnych bogów.
Ale jeśli katastrofa dorównywa w tajemniczości rządzącemu nam losowi, najlepszy nawet przedstawiciel ludzkiej rasy może stracić równowagę. Widzimy wyraźnie, że z przybyciem dystyngowanego pana Jonesa, prostodusznego Ricarda i wiernego Pedra, Heyst, człowiek zupełnie od świata oderwany, traci wewnętrzne opanowanie, tę piękną postawę wobec nieuniknionej konieczności, postawę, która się zwie stoicyzmem. Wszystko jest kwestją wzajemnego stosunku zjawisk. Powinien był się znaleźć jakiś sposób wyjścia z sytuacji. A jednak nie było rady. W tym drobnym przykładzie igraszek losu Heyst czuje siłę ślepego przeznaczenia. A przytem w swem pięknem oderwaniu się od życia Heyst zatracił zdolność samoobrony. Nie mówię tu o odwadze przeciwstawienia się faktom, moralnej czy fizycznej, ale o umiejętności wzięcia się do rzeczy, o sprężystości ducha i odruchowym geście, które przychodzą bez namysłu i prowadzą człowieka do doskonałości w życiu, w sztuce, w zbrodni, w cnocie i, jeśli o to chodzi, nawet w miłości. Refleksja jest wielkim wrogiem powodzenia. Muszę wyznać, że zwyczaj głębokich rozmyślań jest najszkodliwszym ze wszystkich zwyczajów wytworzonych przez cywilizowanego człowieka.
Ale nie chcę, aby mię dotknęło choćby najlżejsze podejrzenie, że żartuję sobie z Aksela Heysta. Lubiłem go zawsze. Żywego człowieka, który stoi za nieskończenie mi bliższą postacią z książki, pamiętam dobrze jako tajemniczego Szweda. Nie jestem zupełnie pewien, czy był, jak Heyst, baronem. Nie rościł nigdy pretensji do tego tytułu. Oderwanie jego od życia było zbyt wielkie, aby mógł żądać od ludzi ufności — w wielkich czy małych rzeczach. Nie chcę powiedzieć, gdzie go spotkałem; boję się, aby to nie wywarło na czytelnikach fałszywego wrażenia, ponieważ wyraźny rozdźwięk między człowiekiem a jego otoczeniem jest często okolicznością bardzo zwodną. Byliśmy czas jakiś w wielkiej przyjaźni i nie chciałbym go narażać na nieprzyjemne podejrzenia; choć jestem pewien, że zachowałby się obojętnie wobec podejrzeń, tak jak zachowywał się obojętnie wobec wszystkich innych przykrości życia. Nie był, oczywiście, identyczny z Heystem; dał mi tylko — na podstawie krótkiej znajomości — fizyczne i moralne tło do mojego Heysta. Nasza znajomość trwała krótko bynajmniej nie z mojej winy, gdyż oczarowało mię pełne wdzięku oderwanie tego człowieka od życia; w stosunku do siebie musiałem jednak uznać to oderwanie za przesadne. Heyst opuścił hotel, nie zostawiając po sobie żadnego śladu. Zaciekawiło mię dokąd wyjechał, ale teraz już wiem. Znikł mi z oczu tylko poto, aby zaplątać się w tę nieuniknioną przygodę, czekającą na niego na tym świecie, który uważał niezmiennie za złowieszczy cień wirujący w blasku słońca. W ciągu lat przypominało mi go często wyrażone przez kogoś uczucie lub szczególne znaczenie jakiegoś zdania zasłyszanego przypadkiem, tak że przypisałem mu wiele słów, które padły z ust innych ludzi i wypłynęły z nastrojów mniej wzniosłych i mniej wzruszających.
Te same spostrzeżenia można zastosować mutatis mutandis i do pana Jonesa, który powstał na podstawie znajomości znacznie pobieżniejszej. Pana Jonesa (czy jak tam się nazywał) nie uniosła ode mnie fala życia. Odwrócił się do mnie plecami i wyszedł z pokoju. Było to w roku 1875, w małym hoteliku na wyspie św. Tomasza w Indjach Zachodnich. Zastaliśmy go rozciągniętego na trzech krzesłach w pewne gorące popołudnie; leżał samotnie wśród głośnego brzęczenia much, a nieruchomość jego i trupi wygląd sprawiały, że to brzęczenie wydawało się dziwnie ponurem. Nasze wtargnięcie musiało mu się niepodobać, gdyż wstał nagle i wyszedł, zostawiając mię pod niewypowiedzianie dziwacznem wrażeniem swoich cienkich piszczeli. Jeden z mych towarzyszy powiedział, że ten człowiek jest najzawziętszym graczem, jakiego spotkał w życiu. „Zawodowy szuler?“ zapytałem. „On jest zupełnie niemożliwy“ odrzekł mój towarzysz — „ale muszę przyznać, że do pewnych granic gra uczciwie“. Ciekaw jestem, dokąd sięgały te granice. Nigdy go już nie widziałem; zdaje mi się, że wyszedłszy z hotelu siadł na parowiec, który odpłynął w godzinę do innych portów w stronę Aspinallu. Charakterystyczną bezczelność pana Jonesa zaobserwowałem u innego osobnika o typie wręcz odmiennym. Nie chcę mówić, skąd wziąłem sposób myślenia pana Jonesa, ponieważ nie lubię rzucać krzywdzących insynuacyj.
Tak się złożyło, że w tym samym roku Ricardo — prototyp Ricarda — był moim współpasażerem na malutkim i niezmiernie brudnym szkunerze, podczas czterodniowego przejazdu z jednej miejscowości do drugiej — w zatoce Meksykańskiej — mniejsza o nazwy tych miejscowości. Ów pasażer leżał prawie ciągle na pokładzie, niejako u moich stóp; od czasu do czasu podnosił się na łokciu i mówił o sobie bez końca — ale mówił właściwie nie do mnie i nawet nie w intencji abym go wysłuchał (nie patrzył przed siebie, wzrok jego tkwił ciągle w pokładzie); wyglądało to, jak gdyby się zwierzał swemu zaufanemu djabłu. Niekiedy rzucał na mnie spojrzenie i poruszał dziwacznie sztywnemi wąsikami. Oczy miał zielone i do dziś dnia, gdy patrzę na kota, przypominają mi się dokładnie kontury tamtej twarzy. Nie zwierzył mi się, w jakim celu odbywa tę podróż i czem się zajmuje. Prawdę powiedziawszy, jedynym podróżnym, który byłby mógł mówić otwarcie o swej działalności i zamiarach, był bardzo zatabaczony i przemiły w rozmowie zakonnik, przeor klasztoru, podróżujący w towarzystwie młodziutkiego braciszka o szczególnie okrutnej twarzy. W ciemnej i niewypowiedzianie wstrętnej kajucie tego szkunera jechał także z nami stary pan, wyciągnięty nawznak w koi, Hiszpan, właściciel licznych kufrów — ciężko chory, jak zapewniał Ricardo. Wyglądało na to, że Ricardo jest służącym czy domownikiem tego wiekowego, dystyngowanego pana, który raz na samym początku podróży miał długą rozmowę szeptem z zakonnikiem, a potem już tylko wydawał słabe jęki, palił papierosy i wołał od czasu do czasu na Marcina głosem pełnym bólu. Wówczas ten, który w książce stał się Ricardem, schodził do wstrętnej i hałaśliwej dziury, przepadał tam tajemniczo i — wracając na pokład z nieprzeniknioną twarzą — milczał lub kontynuował ku memu zbudowaniu wykład o swym wewnętrznym stosunku do życia, ożywiony jaskrawemi przykładami najokrutniejszej treści. Czy chciał mnie przestraszyć? czy skusić? czy zdziwić? czy wywołać mój zachwyt? Zdołał mię tylko rozśmieszyć i wzbudzić we mnie niedowierzanie. Jak to się zdarza u łotrów, nie był wcale nudny. Zresztą naiwność moja była wówczas tak wielka, że nie mogłem wziąść jego filozofji na serjo. Przez cały czas trzymał jedno ucho zwrócone w stronę kajuty, jak wierny sługa, ale mimo to miałem wrażenie, że w ten czy inny sposób narzucił się choremu dla swych własnych celów. Czytelnik nie zdziwi się więc, gdy mu powiem, że pewnego ranka padrone szkunera oznajmił mi bez szczególnego wzruszenia, iż „bogaty pan tam na dole“ umarł; skonał w nocy. Nie przypominam sobie, aby mię kiedy tak wzruszyła samotna śmierć człowieka zupełnie mi obcego. Zajrzałem przez lukę świetlną i zobaczyłem jak wierny Marcin obwiązywał sznurami skórzane kufry nieboszczyka, z którego całej postaci widać było tylko białą brodę i orli nos, majaczące w mrocznych głębiach ohydnej, dusznej koi.
Ponieważ wiatr ustał zupełnie w ciągu popołudnia i cisza trwała przez całą noc i groźny, płomienny dzień, zmarłego „bogatego pana“ wypadło wrzucić w morze o zachodzie słońca, choć właściwie było już widać cel naszej podróży — niskie, zapowietrzone wybrzeże obramowane linją mangrowij. Zacny przeor rzekł do mnie z głębokiem współczuciem: „Ten biedak zostawił młodą córkę“. Nie wiem, kto miał się nią zaopiekować, ale widziałem jak wierny Marcin przewoził bardzo troskliwie kufry ze statku na brzeg, zanim jeszcze zdążyłem wylądować. Byłbym się może zajął na chwilę śledzeniem tego tak wylanego człowieka, ale zaprzątały mię własne bardzo naglące sprawy, które skomplikowały się w końcu przez trzęsienie ziemi — tak iż zabrakło mi czasu dla Ricarda. Nie potrzebuję mówić czytelnikowi, że go jednak nie zapomniałem.
Mój kontakt z wiernym Pedrem był znacznie krótszy, a obserwację nad nim przeprowadziłem mniej dokładnie, w warunkach bez porównania groźniejszych. Przerwało mi tę obserwację nagłe natchnienie, aby usunąć się z drogi obserwowanego objektu. Działo się to w szałasie z mat rozpiętych na tykach obok ścieżki. Wszedłem tam aby poprosić o butelkę limonjady i do dziś dnia nie mam najmniejszego pojęcia, jaki szczegół mojej powierzchowności czy zachowania wzbudził straszliwy gniew Pedra. Ten gniew stał się dla mnie widocznym w niespełna dwie minuty od chwili, gdy moje oczy pierwszy raz na Pedrze spoczęły i, choć niezmiernie byłem zdziwiony, nie pozostałem oczywiście na miejscu aby zbadać powód owego gniewu. Zwiałem najbliższą drogą — przez ścianę. Ta bestjalska zjawa i pewien olbrzymi murzyn, z którym zetknąłem się na Haiti zaledwie w parę miesięcy potem — oba te spotkania ustaliły raz na zawsze moje wyobrażenie o ślepej, rozjuszonej, bezrozumnej wściekłości. Murzyn śnił mi się potem latami. Pedro nigdy. Wrażenie było mniej silne. Zaprędko zszedłem Pedrowi z drogi.
Wydaje mi się naturalnem, że ta trójka, schowana w jakimś zakamarku mej pamięci, wyszła nagle na światło dzienne; tak naturalnem, iż nie usprawiedliwiam się wcale z egzystencji tych trzech ludzi. Tkwili w moich wspomnieniach i musieli się stamtąd wydostać; jest to dostateczne usprawiedliwienie dla powieściopisarza, który zabrał się do swego rzemiosła bez przygotowania, bez powziętego zgóry zamiaru i bez żadnej innej moralnej intencji poza tą, która przenika całokształt naszego świata.
Ponieważ ta przedmowa dotyczy przedewszystkiem pochodzenia osób występujących w powieści i moich z niemi stosunków, muszę zając się także Leną. Gdybym o niej zamilczał, wyglądałoby to na lekceważenie, a nic nie jest mi bardziej obce niż lekceważący stosunek do Leny. Jeśli ze wszystkich osób zaplątanych w „tajemnicę Samburanu“ przestawałem najdłużej z Heystem (lub tym, którego Heystem nazywam), to dziewczynie zwanej Leną przypatrywałem się najdłużej, z najbardziej wytężoną uwagą. Ta uwaga wypływała z lenistwa, do którego mam talent wrodzony. Pewnego wieczoru zawędrowałem do kawiarni w mieście nie leżącem pod zwrotnikiem lecz na południu Francji. W sali pełno było tytoniowego dymu, rozgwaru, klekotu domina i dźwięków piskliwej muzyki. Orkiestra chyba była mniejsza od tej, która się popisywała w hali Schomberga i wyglądała bardziej na zespół rodzinny niż na zebraną przygodnie kapelę; muszę wyznać, że wszystko razem robiło wrażenie znacznie przyzwoitsze od muzycznej antrepryzy Zangiacoma. Było w tem także mniej pretensjonalności, a nastrój panował bardziej domowy, że się tak wyrażę, i poufały, ponieważ w przerwach, gdy wszystkie muzykantki opuszczały estradę, jedna z nich chodziła wśród marmurowych stolików, zbierając sousy i franki w pogięte cynowe naczynie, przypominające kształtem sosjerkę. Ową muzykantką była młoda dziewczyna. Mam teraz wrażenie, że obojętność, z jaką pełniła swój obowiązek, była równie wielka, a może jeszcze większa, niż wyniosłość Heysta w stosunku do wszelkich poniżeń, na które ludzki rozum jest narażony w drodze przez życie. Chodziła od stołu do stołu milcząc, z szeroko rozwartemi oczyma, jak lunatyczka, i potrząsała tylko zlekka pieniędzmi aby zwrócić na siebie uwagę. Rozdział morski mojego życia dawno już się był wtedy skończył, ale trudno odrzucić zupełnie cechy charakteryzujące nas przez pół żywota, to też wpuściłem do sosjerki pięciofrankową monetę, niby marynarz na urlopie. Lunatyczka odwróciła głowę aby na mnie spojrzeć i rzekła; „Merci monsieur“ — tonem, w którym nie było wdzięczności tylko zdziwienie. Musiałem mieć wówczas doprawdy wolną głowę, skoro to wystarczyło bym zauważył, że głos dziewczyny jest czarujący. Gdy muzykantki wróciły na miejsca, przesunąłem trochę krzesło, żeby brodaty mężczyzna, który dyrygował orkiestrą, nie zasłaniał mi tej dziewczyny. O ile mi się zdaje, mógł to być jej ojciec, ale prawdziwą jego misją w życiu było stać się prototypem Zangiacoma w „Zwycięstwie“. Zdobywszy dobry punkt obserwacyjny, podczas drugiej części programu patrzyłem naturalnie dalej (z lenistwa) na dziewczynę. Zarys jej ciemnej główki pochylonej nad skrzypcami przykuwał oczy, a gdy wypoczywała w przerwach niezmiernie długiego programu, wyglądała w swej białej sukni, z opalonemi rękami złożonemi na kolanach, jak żywy obraz marzycielskiej naiwności. Podstarzała złośnica przy pianinie mogła być jej matką, choć nie zauważyłem między niemi najlżejszego podobieństwa. Ze stosunku, jaki je łączył, jedną rzecz stwierdziłem na pewno: owo okrutne uszczypnięcie w ramię. Jestem pewien że to widziałem! Pomylić się nie mogłem. Zanadto byłem rozleniwiony aby wymyśleć ni stąd ni zowąd takie okrucieństwo. Może to był i żart, ale dziewczyna zerwała się jak oparzona. Może to był i żart. Lecz widziałem dobrze, jak „rozmarzona naiwność“ rozcierała delikatnie bolące miejsce, idąc gęsiego za innemi muzykantkami środkowem przejściem wśród marmurowych stolików — w rozgwarze głosów, w klekocie domina, w niebieskiej atmosferze tytoniowego dymu. O ile mi się zdaje, ta orkiestra opuściła miasto nazajutrz.
A może tylko przeniosła się do wielkiej kawiarni po drugiej stronie Place de la Comédie. To bardzo możliwe. Nie przeszedłem jednak przez plac aby się o tem przekonać. Moje rozleniwienie właśnie nadało szczególny urok dziewczynie, i nie chciałem zniweczyć tego uroku przez jakiś niepotrzebny wysiłek. Nadczułość moja w owym rozleniwionym nastroju utrwaliła na tak długo to wrażenie, że gdy nadeszła chwila spotkania dziewczyny z Heystem, czułem iż Lena sprosta po bohatersku wszystkim wymaganiom ryzykownej i niepewnej przyszłości. Tak byłem o tem przeświadczony, że pozwoliłem jej uciec z Heystem — nie bez wzruszenia, ale z pewnością bez złych przeczuć. I zaiste, wobec tryumfalnego końca Leny, cóż więcej byłbym mógł zrobić dla jej rehabilitacji i dla jej szczęścia?
W naszem oświeconem stuleciu każdy uczeń wie o tem, że między węglem a djamentami zachodzi bardzo bliskie pokrewieństwo chemiczne. Przypuszczam że właśnie dlatego niektórzy nazywają węgiel „czarnemi djamentami“. Oba te minerały stanowią bogactwo, ale węgiel daleko trudniej przewozić niż djamenty. Z tego punktu widzenia musimy stwierdzić w węglu bardzo przykry brak koncentracji. Gdyby tak dało się schować kopalnię węgla do kieszeni od kamizelki! Ale to niemożliwe. Poza tem dziwny jakiś urok ma dla nas węgiel — najcenniejszy z towarów naszego wieku — tego wieku, w którym obozujemy jak oszołomieni podróżni we wspaniałym, gwarnym hotelu. Otóż sądzę, że dwa powyższe względy, jeden praktyczny a drugi raczej mistyczny, powstrzymały od wyjazdu Heysta — Aksela Heysta.
Podzwrotnikowa Spółka Węglowa została zlikwidowana. Świat finansów jest tajemniczą krainą, w której może się zdarzyć ten niewiarygodny fakt, że stan lotny poprzedza stan płynny. Najpierw ulatnia się kapitał, a potem następuje stan płynny — czyli likwidacja interesów. Są to zjawiska przeciwne zasadom fizyki — i one to właśnie spowodowały przewlekłą bezczynność Heysta, z powodu której braliśmy go często na języki, w dość zresztą przyjazny sposób. Bezwładna jednostka nie wyrządza nikomu nic złego, nie usposabia wrogo — zasługuje zaledwie na drwiny. Zdarza się niekiedy że i ta bezwładność jest zawadą, ale o Akselu Heyście nie można było tego powiedzieć. Nie przeszkadzał nikomu — zupełnie jak gdyby tkwił na najwyższym szczycie Himalajów, i nawet w pewnem znaczeniu był równie jak ten szczyt widoczny. W tej okolicy świata każdy o nim słyszał i wiedział, że mieszka na swojej wysepce. Wyspa jest jakby szczytem góry. Aksel Heyst tkwił na niej nieruchomo, a zamiast nieuchwytnej, przejrzystej i burzliwej toni powietrza, rozpływającej się w bezkresie, otaczało go ciepłe, płytkie morze, spokojna odnoga wielkich wód, które obejmują wszystek ląd naszego globu. Najczęstszymi gośćmi Heysta były cienie — cienie chmur, ożywiające ponurą monotonję bezdusznego podzwrotnikowego słońca. Najbliższym jego sąsiadem — mówię tu o rzeczach ujawniających jakieśkolwiek ożywienie — był leniwy wulkan, który dymił zlekka dzień cały tuż nad północnym horyzontem, a nocami rozniecał wśród jasnych gwiazd tępy, czerwony blask, co rozżarzał się i przygasał kurczowo jak koniec olbrzymiego cygara, którem raz po raz zaciąga się ktoś w ciemnościach. Aksel Heyst palił także, i gdy wychodził z cygarem na werandę przed pójściem na spoczynek, żarzył się przed nim w mroku krążek takiej samej wielkości jak ten drugi, oddalony o wiele, wiele mil.
Wulkan dotrzymywał mu niejako towarzystwa wśród ciemności, które bywały niekiedy tak gęste, że — zdawało się — nie przepuszczą nawet najlżejszego wietrzyka. Zresztą rzadko kiedy zjawiał się powiew, zdolny utrzymać piórko w powietrzu. Prawie co wieczór przez cały rok Heyst byłby mógł siadywać na dworze przy niczem nie osłoniętej świecy i czytać którąkolwiek z książek pozostałych po zmarłym ojcu. A był ich zapas niemały. Lecz Heyst nie robił tego nigdy; prawdopodobnie bał się moskitów. I nigdy cisza nie natchnęła go myślą, by zwrócić się z jakąś uwagą do kolegi-ognika, żarzącego się nad wulkanem. Nie był przecież warjatem. Dziwak bo dziwak, to prawda, można to było powiedzieć i mówiono tak rzeczywiście; ale każdy przyzna, że między temi dwoma pojęciami jest jeszcze cała przepaść.
W księżycowe noce milczenie obejmujące Samburan (zwany na mapie wyspą Okrągłą) miało w sobie coś olśniewającego. Dom i najbliższe otoczenie, zalane zimnem światłem, wyglądały jakby jakaś opuszczona osada pochłonięta przez dżunglę. Heyst patrzył na niewyraźne zarysy dachów nad niską roślinnością, na łamane cienie bambusowych płotów wśród połyskliwej, wysokiej trawy, na szmat zarośniętej drogi, biegnącej ukośnie przez poszarpany gąszcz ku brzegowi oddalonemu o paręset jardów; widać tam było ciemny pomost i coś nakształt kopca, czarnego od strony cienia jak atrament. Ale przedewszystkiem rzucała się w oczy olbrzymia czarna tablica umieszczona na dwóch słupach; gdy księżyc przewędrował na drugą stronę, ukazywały się na niej Heystowi białe litery P. S. W., wysokości przynajmniej dwóch stóp. Były to inicjały Podzwrotnikowej Spółki Węglowej, należącej do chlebodawców Heysta, a ściślej mówiąc, do byłych jego chlebodawców.
Zgodnie z tajnikami świata finansów, sprzecznemi naturze, kapitał P. S. W. ulotnił się w przeciągu dwóch lat i towarzystwo przeszło w „stan płynny“ likwidacji — nie dobrowolnej, sądzę, lecz przymusowej. W tym procesie nie było jednak nic gwałtownego. Dokonywał się powoli; i podczas gdy likwidacja — w Londynie i Amsterdamie — posuwała się żółwim krokiem, Aksel Heyst, wymieniony w prospekcie jako „dyrektor podzwrotnikowy“, pozostawał na swojem stanowisku w Samburanie, stacji węglowej, oznaczonej numerem pierwszym.
Ale Samburan był nietylko stacją węglową; znajdowała się tam również i kopalnia. Pokłady węgla ciągnęły się zboczem wzgórz o niecałe pięćset jardów od koślawego pomostu i imponującej, czarnej tablicy. Celem spółki było owładnięcie wszystkiemi kopalniami węgla na wyspach podzwrotnikowych i eksploatacja ich dla miejscowego handlu. A pokładów było bez liku. Heyst odkrył je w tych okolicach, natknąwszy się na nie podczas swych bezcelowych wędrówek; że zaś prowadził zawsze ożywioną korespondencję, rozpisał się o nich szeroko do przyjaciół w Europie. Tak przynajmniej opowiadano.
Nie sądziliśmy aby Heyst marzył o bogactwach — a w każdym razie nie pragnął ich dla siebie. Zdaje się że najwięcej obchodziło go to, co nazywał „dążeniem naprzód“, myśląc zapewne o organizacji świata wogóle. Więcej niż sto osób z pośród mieszkańców wysp słyszało jak mówił, że „cała okolica zrobiła wielki krok naprzód“. Zamaszysty ruch ręką, towarzyszący tym słowom, uzmysławiał że tropikalne obszary zmuszone są do posuwania się naprzód. W związku z wytwornem obejściem Heysta było to bardzo przekonywające, a w każdym razie zamykało ludziom usta — przynajmniej na jakiś czas. Nikt nie miał ochoty zaprzeczyć, gdy Heyst przemawiał tym tonem. Jego przejęcie się sprawą węglową nie przeszkadzało nikomu. Nie groziło bynajmniej niebezpieczeństwo, aby ktoś mógł wziąć na serjo marzenia o węglu podzwrotnikowym, pocóż więc było sprawiać mu przykrość?
Tak rozumowali różni ludzie w solidnych biurach handlowych, które Heyst odwiedzał, przybywszy ze wschodu z listami polecającemi i czekami wystawionemi na skromne sumy. Działo się to jeszcze na kilka lat przedtem, nim pokłady węgla zaczęły się piętrzyć w żartobliwych a wykwintnych wywodach Heysta. Od samego początku trudno było ustalić, kim on jest rzeczywiście. Nie był podróżnikiem. Podróżnik wyjeżdża i wraca, dąży do jakiegoś określonego miejsca. Heyst nie wyjeżdżał. Spotkałem kiedyś pewnego człowieka — dyrektora filji Stowarzyszenia Banków Wschodnich w Malakce — do którego Heyst nagle wykrzyknął, bez związku z jakąkolwiek poprzednią rozmową (było to w klubie, w pokoju bilardowym):
— Jestem oczarowany temi wyspami!
Wyrwał się z tem ni stąd ni zowąd, à propos de bottes, jak mówią Francuzi, w chwili gdy pocierał kredą swój kij. Może doprawdy ktoś urok na niego rzucił? Więcej jest czarów na świecie, niż śniło się przeciętnym czarownikom.
Jednem słowem koło o promieniu ośmiuset mil, zakreślone wokoło pewnego punktu na północnem Borneo, było dla Heysta kołem zaczarowanem. Sięgało do Manilli, gdzie zjawiał się niekiedy; dotykało Sajgonu, gdzie go raz jeden widziano. Może były to wysiłki Heysta, aby się z pod czaru wyzwolić? W takim razie nie odniosły zamierzonego skutku. Czar był widocznie nie do przezwyciężenia. Dyrektor, który usłyszał ów wykrzyk zachwytu Heysta, był tak dalece pod wrażeniem jego zapału, uniesienia — czy jak to nazwać — a może i dziwaczności jego słów, że opowiadał o tem niejednemu.
— Dziwny człowiek z tego Szweda — dodawał jako jedyny komentarz. Z tej relacji wzięła początek nazwa „zaczarowany Heyst“, którą przyczepiono naszemu bohaterowi.
Miał także i inne przezwiska. Za swoich młodych lat — długo przedtem, nim zaczęła go zdobić łysina — udał się raz z listem polecającym do pana Tesmana ze spółki „Bracia Tesman“ — pierwszorzędnej firmy w Sourabayi. Pan Tesman był uprzejmym, dobrodusznym staruszkiem, i niebardzo wiedział co z gościem począć. Oświadczył, że pragnie uczynić jego pobyt na wyspach jak najprzyjemniejszym, że spółka gotowa jest popierać jego zamierzenia i t. d., poczem przyjął podziękowania Heysta i prowadził dalej zwykłą w tych okolicznościach rozmowę, dopytując się zwolna ojcowskim tonem:
— A więc najbardziej interesuje się pan — —
— Faktami — wtrącił Heyst zwykłym swoim uprzejmym tonem. — Niema nic ciekawszego nad fakty. Nagie fakty. Tylko fakty panie Tesman.
Nie wiem, czy stary Tesman zgadzał się z nim, czy nie, ale musiał o tem opowiadać, bo na pewien czas Heyst zyskał przezwisko „Nagie fakty“. Miał już takie szczególne szczęście, że własne powiedzenia przyczepiały się do niego, stając się częścią nazwiska. Przez jakiś czas potem włóczył się po morzu Jawajskiem na którymś z handlowych szkunerów Tesmana, a wreszcie znikł na arabskim statku w kierunku Nowej Gwinei. Pozostał bardzo długo w tej odległej części zaczarowanego koła i prawie już o nim zapomniano, gdy zjawił się znów na tubylczym statku, pełnym włóczęgów z Goram. Spalony był na czarno od słońca i bardzo chudy; włosy mocno mu się przerzedziły. Pod pachą trzymał tekę ze szkicami, które chętnie pokazywał, ale poza tem bardzo był małomówny. Opowiadał tylko, że spędził czas „bardzo przyjemnie“. Człowiek, który jedzie dla rozrywki na Nową Gwineę — no, no!
W kilka lat później, gdy znikły już z jego twarzy ostatnie ślady młodości, a reszta włosów z ciemienia, gdy rudozłote, poziome wąsy rozrosły się okazale, pewien biały człowiek o złej reputacji obdarzył go nowym epitetem. Postawił trzęsącą się ręką wysmukły, pusty kieliszek, zapłacony przez Heysta i wyrzekł z mądrością pełną rozwagi, niedostępną dla przeciętnych ludzi, pijących tylko wodę:
— Heyst jest dżentelmenem co się zowie. Co się zowie! Ale to ut — uto — utopista.
Heyst opuścił właśnie przed chwilą przybytek publicznego pokrzepiania się, gdzie to oświadczenie zostało wygłoszone. Czyżby był doprawdy utopistą? Słowo daję, raz tylko słyszałem jak wypowiedział zdanie, które mogło zdradzać pewną skłonność w tym kierunku. Było to zaproszenie, wystosowane właśnie do starego McNaba. Heyst zwrócił się do niego z tą wytworną uprzejmością w pozie, ruchu i głosie, która stanowiła jego rys charakterystyczny, i rzekł z żartobliwym wykwintem:
— Niechże pan pójdzie z nami ugasić pragnienie, panie McNab!
Otóż to właśnie. Człowiek, który mógł proponować — choćby żartem — staremu McNabowi, aby ugasił pragnienie, taki człowiek musiał być doprawdy utopistą goniącym za chimerami; albowiem bezpośrednią ironią Heyst nigdy nie szafował. Może właśnie dlatego lubiano go ogólnie. W tym okresie swego życia był w pełni fizycznego rozwoju; okazała jego, marsowa postać o łysej głowie i długich wąsach przypominała portrety Karola XII, awanturniczej pamięci. Mimo to nic nie upoważniało do przypuszczeń, aby Heyst był pod jakimkolwiek względem człowiekiem wojowniczym.
Mniej więcej w tym samym czasie Heyst zawarł spółkę z Morrisonem na warunkach, o których właściwie nikt nic nie wiedział. Jedni mówili, że Heyst jest wspólnikiem Morrisona, inni — że przebywa u niego w charakterze płatnego gościa, ale rzeczywistość była daleko bardziej zawiła. Pewnego dnia Heyst znalazł się w Timorze. Czemu właśnie w Timorze, a nie gdziekolwiek indziej, nikt nie mógłby tego powiedzieć. Otóż Heyst włóczył się w pobliżu Delli, tego siedliska zarazy, i poszukiwał zapewne jakichś nieodkrytych jeszcze faktów, gdy natknął się na ulicy na Morrisona, który był również — po swojemu — człowiekiem „zaczarowanym“. Gdy wspominano Morrisonowi o powrocie do kraju — a pochodził z Dorsetshire — wstrząsał się cały. Mówił że w Anglji ciemno i wilgotno, że człowiek żyje tam jakby tkwił głową i ramionami w mokrym worku z juty. Ale to był tylko taki przesadny sposób wyrażania się. Morrison należał do „naszej paczki“. Był właścicielem i kapitanem handlowego brygu Capricorn[1]i podobno radził sobie z nim doskonale, ale miał jedną wadę: za wiele altruizmu. Ubóstwiali go mieszkańcy licznych zapadłych wiosek, leżących nad posępnemi strumieniami i nieznanemi zatokami, gdzie prowadził „handel zamienny“. Przepływał często niezmiernie niebezpieczne przesmyki, aby dotrzeć do nędznej osady i znaleźć tam zgłodniałą ludność, domagającą się ryżu; co się zaś tyczy „handlu zamiennego“, to produkty z całej owej osady nie byłyby napełniły podróżnej torebki Morrisona. Nie zważając na to, wyładowywał ryż wśród ogólnego rozradowania, tłumaczył ludziom że to zaliczka, że są teraz jego dłużnikami, wygłaszał kazanie o energji i pracowitości, wciągał szczegółowo dług do notatnika, który zawsze nosił przy sobie — i na tem kończyła się cała tranzakcja. Nie wiem czy Morrison zdawał sobie z tego sprawę, ale mieszkańcy osady nie mieli pod tym względem żadnych wątpliwości. Skoro tylko z nadbrzeżnej wsi dojrzano że bryg się zbliża, rozpoczynało się wielkie bicie w gongi, wywieszano wszystkie flagi, dziewczęta przystrajały włosy kwiatami, tłum tłoczył się na wybrzeżu, a promieniejący Morrison patrzył z rozkoszą przez monokl na to radosne podniecenie. Wzrostu był wysokiego, twarz miał chudą i gładko wygoloną; wyglądał na adwokata, który zerwał z palestrą.
Przestrzegaliśmy go często:
— Nie zobaczysz nigdy żadnej ze swoich zaliczek, jeśli będziesz tak postępował!
Robił przebiegłą minę.
— Nie bójcie się, już ja ich którego dnia przycisnę! Ale, ale — dodawał, wyciągając swój nieodłączny notatnik — przypomniałem sobie taką a taką wieś. Wcale nieźle im się teraz powodzi: wezmę się zaraz do nich na początek.
I zapisywał w notatniku srogą uwagę:
— Wycisnąć wszystko z takiej a takiej wsi za pierwszą bytnością.
Potem wsuwał ołówek z powrotem i trzaskał gumką o notatnik z wyrazem nieugiętej stanowczości; tylko że owo „wyciskanie“ nigdy nie następowało. Niektórzy szemrali z tego powodu, twierdząc że Morrison dezorganizuje handel. Może i było tak rzeczywiście — ale w stopniu bardzo nieznacznym. Większość osad, z któremi handlował, nieznana była nietylko geografji, ale nawet i owej specjalnej wiedzy kupieckiej, którą przekazuje się ustnie, bez ostentacji, i która składa się na zasoby tajnych miejscowych wiadomości. Niektórzy dawali do zrozumienia, że Morrison ma żonę w każdej z owych wiosek, ale większość z nas odrzucała z oburzeniem te insynuacje. Był to człowiek prawdziwie ludzki i raczej asceta.
Kiedy Heyst spotkał go w Delli, szedł ulicą z monoklem zarzuconym na ramię, z głową spuszczoną, a beznadziejny jego wygląd przypominał jednego z tych niepoprawnych włóczęgów, których widuje się po drogach, jak wędrują od przytułku do przytułku. Na okrzyk Heysta zwrócił ku niemu twarz o dzikim, umęczonym wyrazie. Był zaiste w ciężkim położeniu. Przed tygodniem zawinął do Delli i władze portugalskie, pod pozorem jakiejś niedokładności w papierach, nałożyły na niego karę pieniężną i wzięły bryg w zastaw.
Morrison nie miał nigdy w ręku zbywającej gotówki. Przy jego handlowym systemie posiadanie kapitałów byłoby rzeczą bardzo dziwną; za wszystkie swoje należności, zapisane w notatniku, nie byłby mógł podnieść jednego milrejsa — nie mówiąc już o szylingu. Urzędnicy portugalscy prosili go, aby się nie martwił. Dali mu tydzień czasu do wystarania się o pieniądze, poczem bryg miał być sprzedany na licytacji. Ruina stanęła przed Morrisonem. Gdy Heyst zawołał na niego w swój zwykły, uprzejmy sposób, tydzień dobiegał już końca.
Heyst przeszedł na drugą stronę ulicy i rzekł z lekkim ukłonem — niby książę, zwracający się w prywatnej sprawie do drugiego władcy:
— Co za miła niespodzianka! Czy nie ma pan nic przeciwko temu, abyśmy napili się czegoś w tej tam ohydnej winiarni? Słońce zanadto pali, niepodobna rozmawiać na ulicy.
Wynędzniały Morrison wszedł posłusznie za Heystem do ciemnej, chłodnej lepianki, którą pogardziłby w każdej innej chwili. Był w rozpaczy. Nie wiedział poprostu, co się z nim dzieje; równie łatwo można go było zaprowadzić nad brzeg przepaści. Siadł jak automat. Nie wyrzekł ani słowa, ale zobaczywszy przed sobą kieliszek cierpkiego, czerwonego wina, wychylił go duszkiem. Tymczasem Heyst, grzeczny i czujny, siadł naprzeciw niego.
— Obawiam się że pan ma atak febry — rzekł przyjaźnie.
Język biednego Morrisona rozwiązał się nareszcie.
— Atak febry! — zawołał. — Bodajbym miał febrę, bodajbym miał zarazę, to są przynajmniej choroby! Można sobie z niemi poradzić. Ale ja jestem zamordowany. Jestem zamordowany przez tych Portugalczyków. Ta banda zmogła mnie wreszcie. Pojutrze będę musiał poderżnąć sobie gardło.
W odpowiedzi na ten namiętny wybuch Heyst podniósł zlekka brwi, wyrażając zdziwienie z dyskrecją, któraby była na miejscu w salonie. Rozpaczliwy wysiłek, z jakim Morrison panował nad sobą, załamał się w końcu. Przed spotkaniem Heysta wędrował z wyschniętem gardłem wśród lepianek z błota przez tę nędzną mieścinę i milczał, nie mając żywej duszy, do którejby mógł się zwrócić w swej niedoli. Rozpaczliwe myśli doprowadzały go wprost do szaleństwa. Nagle natknął się na białego człowieka — białego dosłownie i w przenośni, gdyż Morrison nie uznawał aby portugalscy urzędnicy należeli do rasy białej — i dał się unieść gwałtownemu wybuchowi otwartości, który przyniósł mu ulgę. Wsparty łokciami o stół, mówił ochrypniętym głosem, z oczyma krwią nabiegłemi; daszek okrągłego, plecionego hełmu ocieniał jego twarz, nieogoloną i wybladłą. Białe ubranie, którego nie zdejmował od trzech dni, było brudne. Wyglądał już jak człowiek zgubiony bez ratunku. Jego widok raził Heysta, który jednak nie dał tego poznać po sobie, pokrywając wrażenie swoim wytwornym spokojem. Nie zdradzał nic ponad uprzejme zainteresowanie, które winien okazać człowiek, słuchający zwierzeń drugiego człowieka, a że taki sposób bycia udziela się zwykle otoczeniu, więc Morrison opanował się i kończył opowiadanie w tonie konwersacyjnym, jak światowiec.
— To wstrętny spisek. Ale jestem, niestety, zupełnie bezsilny. Ten łotr Cousinho — pan wie, Andrzej — już od lat ostrzył sobie zęby na mój statek. Nigdybym go nie sprzedał, oczywiście. To nietylko cały mój majątek, ale i moje życie. No więc — we dwóch z naczelnikiem komory celnej uknuli ten miły spisek. Cała licytacja będzie naturalnie tylko komedją. Niema tu nikogo, ktoby mógł podbić cenę. Bryg dostanie mu się za pół darmo — a nawet prawie zupełnie za darmo. Pan mieszka tu na wyspach już od szeregu lat. Zna pan nas wszystkich; wie pan jak żyjemy. A teraz będzie pan miał sposobność przekonać się, jak niektórzy z nas umierają. Bo to dla mnie śmierć. Nie mogę się już łudzić. Czy pan to rozumie?
Morrison panował nad sobą, ale czuć było ostateczny wysiłek w jego sztucznym spokoju. Heyst zaczął mówić, że rozumie doskonale „wszystkie okoliczności tego fatalnego wypadku“, gdy Morrison szarpnął się nagle:
— Słowo daję, nie mam pojęcia, poco panu mówię to wszystko. Widocznie spotkanie z prawdziwym białym człowiekiem tak na mnie podziałało; nie potrafiłem ukryć swoich kłopotów. Trudno mi to będzie wyrazić, ale kiedy panu już tyle nagadałem, mogę równie dobrze powiedzieć więcej. Niech pan posłucha. Dziś rano padłem w kajucie na kolana i modliłem się o ratunek. Padłem na kolana!
— Czy pan jest wierzący? — spytał Heyst z wyraźnym odcieniem szacunku.
— Pewnie że nie jestem niedowiarkiem.
W natychmiastowej odpowiedzi Morrisona zabrzmiała lekka wymówka. Rozmowa się urwała; Morrison badał zapewne swoje sumienie, a Heyst zachował wyraz niezachwianego, uprzejmego zainteresowania.
— Modliłem się jak dziecko, oczywiście. Wierzę w modlitwę dziecka — no i kobiety, ale przypuszczam, że Bóg wymaga od mężczyzn więcej odpowiedzialności. Nie uznaję mężczyzn zanudzających Wszechmogącego swemi głupiemi kłopotami. Uważam to za bezczelność. A jednak — dzisiaj rano... doprawdy, nie wyrządziłem nigdy świadomie krzywdy żadnemu Bożemu stworzeniu... dzisiaj rano modliłem się. Taki nagły poryw — i padłem na kolana. Z tego pan widzi — —
Patrzyli sobie w oczy z powagą. Biedny Morrison dodał ze zniechęceniem:
— Tylko że to jest takie miejsce zapomniane od Boga.
Heyst zapytał oględnie, czy nie mógłby się dowiedzieć jak wysoką jest suma, za którą wzięto bryg w zastaw.
Morrison stłumił przekleństwo i wymienił krótko sumę, która była tak niewielka, że każdy inny na miejscu Heysta byłby krzyknął ze zdziwienia. A nawet i Heyst ledwie zdołał powściągnąć niedowierzanie w głosie, gdy pytał uprzejmie, czy doprawdy Morrison nie rozporządza taką ilością pieniędzy.
Tak było rzeczywiście. Morrison miał ze sobą tylko trochę angielskiego złota, wszystkiego kilka funtów. Całą gotówkę zostawił u Tesmanów w Samarangu na wyrównanie rachunków, których termin płatności przypadał w czasie jego podróży. Oczywiście pieniądze te były dla niego równie niedostępne, jak gdyby się znajdowały na dnie piekielnej otchłani. Mówił to wszystko szorstkim tonem. Spoglądał z nagłą niechęcią na szlachetne czoło, wielkie, marsowe wąsy i zmęczone oczy człowieka siedzącego naprzeciwko. Któż to jest u djabła? I pocóż on, Morrison, siedzi tu i rozprawia o tem wszystkiem? Wiedział o Heyście tyle co każdy z nas, handlujących na obszarze archipelagu. Gdyby Szwed wstał nagle i dał mu pięścią w nos, nie byłoby go to bardziej zdumiało od faktu, który teraz nastąpił: oto ten obcy człowiek, ten nieokreślony włóczęga rzekł z lekkim ukłonem:
— Jeżeli tylko o to chodzi, będę bardzo szczęśliwy, gdy pan pozwoli mi sobie usłużyć.
Morrison nie zrozumiał. Był to jeden z tych faktów, które się nigdy nie zdarzają — fakt niesłychany. Nie zdawał sobie sprawy, co znaczą właściwie słowa Heysta, póki ten nie rzekł wyraźnie:
— Mogę panu tę sumę pożyczyć.
— Pan ma te pieniądze? — wyszeptał Morrison — to znaczy tutaj, w kieszeni?
— Tak, mam je przy sobie. Miło mi, że mogę się panu przydać.
Morrison wytrzeszczył oczy i z otwartemi ustami jął wodzić ręką po ramieniu, szukając sznurka od monokla, który wisiał gdzieś na plecach. Znalazł go wreszcie i wetknął z pośpiechem do oka. Wyglądało to, jakby się spodziewał że zwykłe, białe, tropikalne ubranie Heysta przemieni się w promienną szatę, spływającą aż do stóp, że z ramion jego wytryśnie para wielkich, olśniewających skrzydeł — i jakby nie chciał opuścić ani jednego szczegółu jego przeobrażenia. Ale jeśli Heyst był aniołem, zesłanym z wyżyn w odpowiedzi na modlitwę, nie zdradził swego niebiańskiego pochodzenia żadną zewnętrzną oznaką. Tedy Morrison, zamiast paść na kolana zgodnie ze swoim porywem, wyciągnął tylko rękę, którą Heyst pochwycił z grzecznym pośpiechem, mrucząc jakieś uprzejme słowa. Morrison dosłyszał tylko: „Drobnostka — jestem uszczęśliwiony — usłużyć... “
— A więc cuda się dzieją! — rozmyślał przejęty grozą. Dla niego — jak i dla nas wszystkich — mało było prawdopodobnem, aby Opatrzność mogła wybrać na pośrednika w sprawie dotyczącej pieniędzy tego wędrownego Heysta, który ani siał ani orał. To, że znalazł się w Timorze, czy też gdziekolwiek indziej, było tak naturalne, jak sfrunięcie wróbla na ramę okienną w tej lub innej chwili. Ale że mógł mieć w kieszeni pewną sumę pieniędzy — ten fakt właśnie wydawał się niezrozumiałym.
Tak dalece niezrozumiałym, że gdy brnęli razem piaszczystą drogą w kierunku urzędu celnego — także lepianki z błota — aby zapłacić karę. Morrison oblał się nagle zimnym potem, stanął jak wryty i wykrzyknął urywanym głosem:
— Ale... ale czy pan nie żartuje?
— Czy nie żartuję? — Niebieskie oczy Heysta spojrzały twardo na zmieszanego Morrisona. — Jak pan to rozumie, jeśli wolno zapytać? — mówił dalej z chłodną uprzejmością.
Morrison zawstydził się.
— Niech mi pan wybaczy. Bóg musiał pana zesłać w odpowiedzi na moją modlitwę. Ale przez te trzy dni odchodziłem prawie od zmysłów ze zmartwienia i teraz nagle przyszło mi na myśl: a jeśli to djabeł go posłał?
— Nie mam nic wspólnego ze sprawami nadprzyrodzonemi — odrzekł Heyst uprzejmie, idąc obok Morrisona. — Nikt mnie nie posłał. Poprostu znalazłem się na pańskiej drodze.
— Już ja wiem lepiej — zaprzeczył Morrison. — Nie jestem tego godzien, ale zostałem wysłuchany. Czuję to. Bo skądżeby mi pan zaproponował — —
Heyst skłonił głowę, jak gdyby chciał wyrazić szacunek dla przekonania, którego nie mógł sam podzielić. Ale utrzymywał w dalszym ciągu, że wobec tak ohydnego faktu postępowanie jego było przecież zupełnie naturalne.
Później, gdy kara została już zapłacona i obaj mężczyźni znaleźli się na pokładzie brygu, uwolnionego od straży, Morrison, który był nietylko dżentelmenem ale i człowiekiem uczciwym, zaczął mówić o spłaceniu długu. Znał dobrze swoją niezdolność do zaoszczędzenia jakiejkolwiek sumy. Wypływało to poczęści z warunków, poczęści zaś z jego usposobienia i byłoby rzeczą bardzo trudną ustalić, ile winy spada na każdy z tych czynników. Nawet sam Morrison, zwierzając się Heystowi, nie umiał tego ująć. Oświadczył ze znużeniem, że taki już widać jego los.
— Nie rozumiem co to znaczy, ale nigdy nie mogłem nic sobie odłożyć. To doprawdy jakieś przekleństwo. Zawsze znajdzie się parę rachunków, które trzeba zapłacić.
Wsadził rękę do kieszeni, szukając słynnego notatnika, który znano tak dobrze na wyspach, notatnika, zawierającego wszystkie jego nadzieje. Zaczął gorączkowo przerzucać kartki.
— A jednak widzi pan — ciągnął — o, tutaj: winni mi są więcej niż pięć tysięcy dolarów! To przecież coś znaczy.
Nagle urwał. Heyst, który przez cały czas usiłował przybrać minę jak najobojętniejszą, mruknął coś uspakajająco. Ale Morrison był nietylko uczciwy; był także człowiekiem honoru. W tym ciężkim dniu, w obliczu niezwykłego wysłańca Opatrzności, dokonał się zasadniczy przewrót w jego uczuciach: Morrison zdobył się na akt wyrzeczenia; zerwał ze złudzeniami, którym ulegał przez całe życie.
— Nie, nie. Nic z tego nie będzie. Nie potrafię ich nigdy przycisnąć. Nigdy. Przez całe lata mówiłem, że to zrobię; ale teraz kładę na tem krzyżyk. Właściwie to nigdy nie wierzyłem, że się na to zdobędę. Niech pan się tego nie spodziewa. Ograbiłem pana.
Biedny Morrison oparł dosłownie głowę o stół kabiny i trwał w tej zgnębionej postawie, a Heyst przemawiał do niego z najwyszukańszą grzecznością, starając się go uspokoić. Był równie strapiony jak Morrison, gdyż przenikał nawskroś jego uczucia. Heyst nie pogardzał nigdy żadnem godziwem uczuciem. Ale nie umiał wcale okazywać serdeczności i cierpiał dotkliwie nad tym swoim brakiem. Wyszukana uprzejmość nie jest odpowiedniem lekarstwem na depresję. Obaj musieli przejść wówczas ciężkie chwile w kabinie na brygu. Wreszcie upadły na duchu Morrison, szukając rozpaczliwie jakiegoś wyjścia z sytuacji, wpadł na myśl aby zaproponować Heystowi podróżowanie na brygu i podział zysków z przedsiębiorstw handlowych, póki dług nie zostanie wyrównany.
Fakt, że Heyst mógł wogóle przyjąć tę propozycję, jest najlepszym dowodem, jak dalece nieustalone i oderwane pędził życie. Niema racji przypuszczać, aby odpowiadała mu wtedy specjalnie wędrówka po wszystkich dziurach i zakątkach archipelagu, gdzie koncentrował się prawie cały handel Morrisona. Nic podobnego. Ale byłby przystał na jakikolwiek układ, byle tylko położyć kres dręczącej scenie, która rozgrywała się w kajucie. Wobec zgody Heysta nastąpił zasadniczy zwrot w sytuacji. Morrison podniósł wynędzniałą twarz i, założywszy monokl, spojrzał serdecznie na Heysta, poczem odkorkowano butelkę — i tak dalej. Postanowili, że nie powiedzą nic nikomu o przebiegu całej sprawy. Łatwo zrozumieć że Morrison nie był dumny z tej historji i bał się, iż go niemiłosiernie wyszydzą.
— Taki stary wyga jak ja! I dałem się wciągnąć w zasadzkę tym przeklętym łotrom portugalskim! Prześladowanoby mię tem bez końca. Musimy zachować to w tajemnicy.
Heystowi zależało jeszcze bardziej na przemilczeniu całej sprawy z przyczyn zupełnie odmiennych, a głównie z powodu wrodzonej delikatności. Rola niebiańskiego wysłańca, którą Morrison chciał narzucić swemu wybawcy, byłaby przykrą dla każdego i Heyst miał do niej odrazę. A może nie życzył sobie, aby wiedziano że posiada pewne środki — choćby niewielkie — dzięki którym może udzielać pożyczek. Ta ich rozmowa w kajucie przypominała duet spiskowców z opery komicznej: „Cicho, sza! tajemnica! tajemnica!“ Musiało to być bardzo zabawne, gdyż obaj przejęli się tem najpoważniej w świecie.
I rzeczywiście, do pewnego czasu udało się tak dobrze całą sprawę zakonspirować, iż orzekliśmy wszyscy, że poczciwy Morrison utrzymuje Heysta; niektórzy zaś wyrażali się, że Heyst nabiera głupiego Morrisona. Ale wiadomo jak to bywa ze wszystkiemi takiemi sekretami. Zawsze się znajdzie jakaś szparka, którędy prawda przecieka. Morrisona, który nie odznaczał się specjalną dyskrecją, rozsadzała poprostu wdzięczność i pod naciskiem pytań musiało mu się zapewne wyrwać coś nieokreślonego — na żer plotkującym. A wiadomo także, jak dobrotliwemi komentarzami świat zaopatruje fakty, których nie rozumie. Rozeszła się pogłoska że Heyst, zdobywszy jakąś tajemniczą władzę nad Morrisonem, przyczepił się do niego i wysysa go bez litości. Ci, którzy mieli sposobność dotrzeć do źródła tych pogłosek, ani przez chwilę nie brali ich na serjo. Twórcą ich był — jak się zdaje — niejaki Schomberg, wysoki, brodaty osobnik o męskiej postawie i teutońskich przekonaniach, tudzież o nieposkromionym języku, którym mełł bez wytchnienia. Czy był rzeczywiście oficerem rezerwy — jak utrzymywał — nie umiem powiedzieć. Na wschodzie uprawiał zawód hotelarza — najpierw w Bangkoku, potem w jakiemś innem mieście i wreszcie w Sourabayi. Wędrując tu i ówdzie po tej części podzwrotnikowego pasa, ciągnął za sobą wszędzie milczącą, zalękłą kobiecinę o długich lokach i głupawym uśmiechu, odsłaniającym niebieski ząb. Nie rozumiem, czemu tak wielu z nas popierało różne gospody tego hotelarza. Był skończonym osłem i nasycał swoją żądzę głupich plotek, ostrząc sobie język na własnych gościach. Pewnego wieczoru, gdy Morrison i Heyst, nie zaliczający się do jego stałych bywalców, przechodzili obok hotelu, szepnął tajemniczo do mieszanej kompanji zebranej na werandzie:
— O, widzicie państwo pająka i muchę?
Poczem dodał znacząco i poufnie, osłaniając usta grubą łapą:
— Jesteśmy tu w swojem kółku, więc powiem wam tylko to, moi panowie: unikajcie tego Szweda. Strzeżcie się jego sideł!
Wiadomo że natura ludzka skłonna jest zarówno do głupoty jak do małostkowości: więc też niektórzy udawali, że się oburzają na Heysta — nie mając ku temu żadnej innej podstawy poza ogólnoludzką skłonnością do wierzenia wszelkim złośliwym pogłoskom — inni zaś uznali poprostu za pyszny kawał nazywanie Heysta pająkiem — za jego plecami, naturalnie. Nie zamąciło to pogody Heysta, który nic o tem nie wiedział, tak jak i o poprzednich przezwiskach. Ale wkrótce zaczęto o nim opowiadać wiele innych rzeczy, gdy wybił się jako wielki aferzysta. Skrystalizował się w coś wyraźnego. Wyrósł w naszych oczach na miejscowego dyrektora Podzwrotnikowej Spółki Węglowej z biurami w Londynie i Amsterdamie i tak dalej — co brzmiało i wyglądało wspaniale. Biura w obydwu stolicach mogły się składać — i prawdopodobnie składały się — z jednego pokoju; ale z tego oddalenia, hen, z dalekiego wschodu, wszystko przybierało wygląd imponujący. Byliśmy tem właściwie raczej zaskoczeni niż olśnieni, ale nawet i najtrzeźwiejsi zaczęli myśleć, że jednak coś jest w tem wszystkiem. Tesmanowie mianowali agentów, kontrakt z rządowemi parowcami został podpisany, epoka pary zaczęła się na wyspach — dokonywał się wielki krok naprzód — krok Heysta.
A wszystko to wynikło ze spotkania Heysta-wędrowca z Morrisonem, zagnanym w położenie bez wyjścia, które to spotkanie było — albo i nie było — doraźnym skutkiem modlitwy. Morrison, człowiek bynajmniej nie głupi, zabrnął w stosunku do Heysta w mgliste uczuciowe komplikacje. Jeżeli Heyst z pieniędzmi w kieszeni został odkomenderowany bezpośrednim dekretem Opatrzności, jako odpowiedź na modlitwę Morrisona, w takim razie nie było powodu do specjalnej wdzięczności, odegrał bowiem tylko rolę narzędzia. Ale Morrison wierzył jednocześnie i w skuteczność swojej modlitwy, i w nieograniczoną dobroć Heysta. Dziękował Bogu za łaskę ze szczerą pokorą, a zarazem nie mógł się dość nadziękować Heystowi za przysługę, którą Szwed mu wyświadczył z ludzką solidarnością. W tem (bardzo zresztą zrozumiałem) powikłaniu uczuć wdzięczność Morrisona domagała się, aby Heyst brał także udział w wykorzystaniu wielkiego odkrycia. Dowiedzieliśmy się wreszcie, że Morrison pojechał do Anglji przez kanał Sueski, aby w Londynie torować osobiście drogę wspaniałym planom węglowym. Rozstał się ze swym brygiem i znikł nam z oczu. Słyszeliśmy że Heyst odebrał od niego list, czy kilka listów, donoszących że Londyn jest zimny i ponury, że ani ludzie tamtejsi ani rzeczy mu nie odpowiadają, że jest „samotny jak wrona w obcym kraju“. W rzeczywistości tęsknił za swoim Capricornem[2] — nie myślę tu wyłącznie o zwrotniku, lecz także o okręcie. Wreszcie pojechał do Dorsetshire w odwiedziny do krewnych, zaziębił się, i umarł z piorunującą szybkością na łonie przerażonej rodziny. Nie umiałbym powiedzieć, czy to wysiłki Morrisona w City londyńskiej podkopały jego zdrowie, ale jestem przekonany, że jego starania tchnęły życie w projekt węglowy. Tak czy owak Podzwrotnikowa Spółka Węglowa przyszła na świat w krótki czas potem gdy Morrison — ofiara wdzięczności i rodzimego klimatu — spoczął obok przodków na cmentarzu w Dorsetshire.
Śmierć Morrisona wstrząsnęła Heystem. Dowiedział się o niej na Molukkach za pośrednictwem Tesmanów — i znikł na pewien czas z horyzontu. Zdaje się że siedział w Amboynie u przyjaciela, Holendra, lekarza rządowego, który pielęgnował go w swojej willi. Nagle Heyst zjawił się znowu na wyspach. Oczy miał wpadnięte, a z obejścia jego przebijała pewna ostrożność, jakby się lękał że mogą go spotkać wyrzuty za śmierć Morrisona.
O święta naiwności! Któżby się o to troszczył... Żadnego z nas nie obchodzili ani trochę ci, którzy wracali do kraju. Uważaliśmy, że dobrze im się dzieje — już wcale nie brało się ich w rachubę. Podróż do Europy wydawała się prawie równie ostateczną jak podróż do nieba. Usuwała człowieka ze świata hazardu i przygód.
Ściśle mówiąc, wielu z nas posłyszało o śmierci Morrisona dopiero w kilka miesięcy później z ust Schomberga, który obdarzał Heysta bezinteresowną antypatją i ukuł plotkę, wygłaszaną zazwyczaj ponurym szeptem:
— Widzicie panowie, do czego doprowadza zadawanie się z tym gagatkiem. Wyciśnie człowieka jak cytrynę, a potem kopnie i wyprawia do domu po śmierć! Niechaj los Morrisona będzie dla każdego przestrogą.
Śmieliśmy się naturalnie z tych aluzyj do jakichś mętnych tajemnic. Kilku z nas słyszało, że Heyst ma jechać do Europy aby popchnąć osobiście węglową aferę, ale do tego nigdy nie doszło — okazało się to zbytecznem. Spółka powstała bez czynnego współudziału Heysta, a nominację na dyrektora okręgu podzwrotnikowego odebrał pocztą.
Heyst obrał odrazu Samburan, czyli Wyspę Okrągłą, na stację centralną. Podawano sobie z rąk do rąk kilka egzemplarzy prospektu drukowanego w Europie, który dotarł aż na daleki wschód. Zachwycaliśmy się mapą dołączoną do prospektu ku zbudowaniu akcjonarjuszów. Jako punkt centralny wschodniej półkuli widniał tam Samburan wydrukowany olbrzymiemi literami. Promienie grubych linij rozchodziły się od niego w różnych kierunkach, przecinając zwrotniki i tworząc tajemniczą, efektowną gwiazdę; miało to oznaczać linje wpływów, czy linje odległości, czy też coś w tym rodzaju. Założyciele spółek mają zupełnie odrębną wyobraźnię. Niema na świecie ludzi bardziej romantycznie usposobionych. Na Samburanie pojawili się inżynierowie, sprowadzono kulisów, zbudowano domki i wykopano galerję w górskiem zboczu, wydobywając rzeczywiście trochę węgla.
Te fakty przekonały nawet najoporniejszych. Przez jakiś czas każdy mieszkaniec wysp mówił o Podzwrotnikowej Spółce Węglowej i nawet ci, którzy uśmiechali się obojętnie, kryli tylko swój niepokój. A więc tak! stało się; i każdy mógł przewidzieć, jakie skutki z tego wynikną: zagłada dla poszczególnych żeglarzy, zmiecionych przez wielką inwazję parostatków. Nie mogliśmy sobie pozwolić na kupno parowców. Nie było nas stać na to. A Heyst został dyrektorem.
— Pan wie — Heyst, zaczarowany Heyst. No patrzcie państwo! Jak tylko sięgnąć pamięcią, nigdy nie był niczem lepszem od włóczęgi!
— Tak — i mówił że poszukuje faktów. No, więc znalazł teraz fakt — no i to taki, że da radę odrazu nam wszystkim — mówił jakiś rozgoryczony głos.
— I to ma być postęp! Do licha z tem wszystkiem! — mruczał inny.
Nigdy jeszcze nie rozprawiano tyle o Heyście w pasie podzwrotnikowym.
— Zdaje się, że on jest szwedzkim baronem, czy czemś w tym rodzaju.
— On, baronem? Dajże spokój!
Co do mnie, nie wątpiłem ani przez chwilę, że ma ten tytuł rzeczywiście. Powiedział mi to sam przy pewnej sposobności, w czasach gdy snuł się jeszcze po wyspach zagadkowy i lekceważony, niby jakiś duch bez znaczenia. Działo się to na długo przedtem, zanim zmaterializował się w sposób tak zastraszający, jako niszczyciel naszego drobnego handlu — Heyst-nieprzyjaciel.
Weszło w modę mówienie o Heyście jako o nieprzyjacielu. Stał się obecnie czemś bardzo konkretnem i widocznem. Rzucał się po całym archipelagu; wskakiwał do miejscowych statków pocztowych, wysiadał tu, i tam, i owdzie — zupełnie jakby to były tramwaje. Całą duszą oddał się organizacji. To już nie była włóczęga; to była praca. Nagłe rozwinięcie wytężonej energji Heysta zachwiało skuteczniej niedowierzaniem największych sceptyków niż jakikolwiek wywód naukowy o wartości tych pokładów węgla. Zrobiło to wrażenie na wszystkich. Jeden jedyny Schomberg nie uległ zwrotowi opinji. Wielki, tęgi, o męskiej postawie i okazałej brodzie, podchodził ze szklanką piwa w grubej łapie do stolika, gdzie omawiano najnowsze plotki i przysłuchiwał się przez chwilę, poczem występował z niezmiennem oświadczeniem:
— Wszystko to bardzo pięknie, moi panowie, ale mnie on swoim pyłem węglowym oczu nie zasypie. Nic z tego nie będzie. I jakżeby mogło być? Taki drab, jak on, na dyrektora? Phy!
Czy była to przenikliwość głupiej nienawiści, czy poprostu idjotyczny upór, który czasem wpływa na bieg rzeczy w sposób najbardziej zdumiewający? Wielu z nas pamięta podobne przykłady zwycięskiego tryumfu głupoty. Ten osioł Schomberg także zatryumfował. Podzwrotnikowa Spółka Węglowa została zlikwidowana, jak na początku zaznaczyłem. Tesmanowie umyli ręce. Rząd unieważnił sławetne kontrakty. Gadanina ucichła — i wkrótce potem zauważono, że Heyst gdzieś przepadł. Stał się niewidzialny tak jak w dawnych czasach, kiedy znikał z horyzontu aby wyzwolić się z pod czaru „tych wysp“, uciekając w stronę Nowej Gwinei czy Sajgonu — do ludożerców albo do kawiarni. Zaczarowany Heyst! Czy wyzwolił się wreszcie z pod czaru? A może umarł? Zanadto byliśmy obojętni aby się tem prawdziwie interesować. Lubiliśmy go naogół, a lubienie nie wystarcza by podtrzymać czas dłuższy zajęcie się jakąś ludzką istotą. Z nienawiścią rzecz ma się odwrotnie. Schomberg nie mógł Heysta zapomnieć. Ten zapalczywy i męski okaz Niemca umiał dobrze nienawidzieć. Często tak bywa z głupcami.
— Dobry wieczór panom! Czy panowie otrzymali wszystko czego sobie życzą? To dobrze. No, i co ja panom zawsze mówiłem? Aha! że z tego nic nie będzie. Wiedziałem o tem. Ale o jednej rzeczy chciałbym się jeszcze dowiedzieć: co się też stało z tym — Szwedem.
Podkreślał wyraz Szwed, jak gdyby to znaczyło: łotr. Niecierpiał wogóle Skandynawów. Dlaczego? Bóg jeden raczy wiedzieć. Niepodobna przeniknąć takiego durnia. Po chwili ciągnął dalej:
— Będzie już z pięć miesięcy albo i więcej, jak nie zdarzyło mi się spotkać nikogo, ktoby go widział.
Jak już zaznaczyłem, niewiele nas to obchodziło; ale Schomberg nie mógł tego naturalnie zrozumieć. Był tępy aż do śmieszności. Gdy się tylko trzech gości zjawiło w jego gospodzie, nie omieszkał się postarać, aby i Heyst był z nimi.
— Mam nadzieję że się ten gagatek nie utopił — dodawał z komiczną powagą, która powinna była o dreszcz nas przyprawić; ale gromadka nasza nie była przenikliwa i nie rozumiała psychologicznych motywów tego pobożnego życzenia.
— Dlaczego? Pewno Heyst dłużny jest panu za trunki, co? — spytał ktoś z lekką pogardą.
— Za trunki? Nic podobnego!
Hotelarz nie był człowiekiem interesownym; cechę tę spotyka się dość rzadko w teutońskim charakterze. Wyjawił natomiast z ponurą miną, że Heyst nie odwiedził nawet trzy razy jego „zakładu“. To była właśnie owa zbrodnia, za którą Schomberg życzył Heystowi — ni mniej ni więcej — tylko długiej i udręczonej egzystencji. Oto mamy teutoński zmysł proporcji i rozkoszne usposobienie nie pamiętające uraz.
Nareszcie pewnego wieczora ujrzano Schomberga, podchodzącego do grupy stałych gości. Był najwidoczniej uszczęśliwiony. Prostował męską pierś z wielką godnością.
— Proszę panów, mam o nim wiadomości. O kim? No o tym Szwedzie. Siedzi wciąż na Samburanie. Wcale się stamtąd nie ruszał. Spółka przepadła, inżynierowie wyjechali, urzędnicy wyjechali, kulisi wyjechali — wszyscy wyjechali, ale on siedzi na miejscu. Kapitan Davidson wracał z zachodu i widział go na własne oczy. Zobaczył coś białego na wybrzeżu; więc skierował parowiec do zatoki i przybił do brzegu w małej łódce. Patrzy — a to doprawdy Heyst. Stoi sobie i chowa książkę do kieszeni. Ugrzeczniony, jak zawsze
Oświadczył, że chodzi po wybrzeżu i czyta. „Pozostałem tu w charakterze właściciela“, mówi do kapitana Davidsona. Chciałbym ja wiedzieć, co on tam ma do jedzenia. Kawałek suchej ryby od czasu do czasu — i nic więcej. No nie? I pomyśleć że przyszło na to człowiekowi, który wydziwiał nad moim table-d’hôtem!
Mrugnął z niezmierną złośliwością. W tej chwili właśnie rozległ się dzwonek i Schomberg poprowadził gości do jadalnego pokoju — niby do świątyni — krocząc poważnie na czele z miną dobroczyńcy ludzkości. Ambicją jego było żywić ludzkość wzamian za pokaźną cenę, a największą rozkoszą — obgadywać gości za plecami. Napawanie się myślą, że Heyst nie ma nic porządnego do zjedzenia, doskonale go charakteryzowało.
Niektórzy z nas, interesując się bardziej Heystem, zwrócili się do Davidsona po szczegóły. Nie było ich wiele. Opowiedział nam, że chciał się dowiedzieć co się dzieje na Samburanie i przepłynął na północ od wyspy. Z początku wydało mu się, że z tej strony wybrzeże zupełnie jest opustoszałe. Tego się właśnie spodziewał. Wkrótce nad zwartą masą roślinności pokrywającej Samburan, zobaczył drzewce sztandaru bez flagi. Potem, gdy płynął przez płytkie wgłębienie, znane swego czasu pod oficjalną nazwą zatoki Czarnych Djamentów, dostrzegł przez lunetę białą postać na wybrzeżu. Nie mógł to być nikt prócz Heysta.
— Byłem przekonany, że chce aby go zabrać, więc skierowałem się ku brzegowi. Nie dawał żadnych znaków. Mimo to spuściłem łódkę. Nie było naokoło żywego stworzenia. Trzymał w ręku książkę i wyglądał co do joty tak jak dawniej: czyściutkie ubranie, białe trzewiki, hełm korkowy. Tłumaczył mi, że zawsze miał zamiłowanie do samotności. Pierwszy raz to słyszę! — rzekłem mu na to. Uśmiechnął się tylko. I cóż mu miałem powiedzieć? Z tym człowiekiem nie można jakoś rozgadać się poufale. Coś takiego w nim siedzi... Nie ma się ochoty.
— „Ale poco pan tu siedzi? Czy pan zamierza objąć nadzór kopalni?“ — zapytałem.
— „Coś w tym rodzaju — odpowiedział. — Pilnuję tego“.
— „Przecież z tego nic już nigdy nie będzie! — zawołałem. — To fakt niezbity, że niema tu poco siedzieć“.
— „Och, co do faktów, skończyłem z niemi raz na zawsze“ — odrzekł i porywczym ruchem podniósł rękę do hełmu w krótkim ukłonie.
Tak odprawiony Davidson wrócił na pokład, wyprowadził statek z zatoki i, odjeżdżając, śledził z pomostu Heysta, który szedł brzegiem wzdłuż bulwaru. Zanurzył się w wysoką trawę i zniknął, tylko wierzch białego korkowego hełmu zdawał się płynąć po zielonem morzu. Wkrótce zapadła się i ta biała plamka, jakby wessana przez żywą głąb tropikalnej roślinności, która — bardziej od oceanu zazdrosna o ludzkie podboje — pochłaniała ostatnie resztki zlikwidowanej „Podzwrotnikowej Spółki Węglowej — A. Heyst, dyrektor Wschodniego Oddziału“.
Davidson, człowiek dobry i pełen prostoty, dziwnie był tem poruszony. Trzeba zaznaczyć, że bardzo mało wiedział o Heyście. Należał do ludzi, których wytworna uprzejmość słów i postawy Szweda zbijała z tropu najzupełniej. Sam zaś odznaczał się prawdopodobnie wielką subtelnością uczuć, ale jeśli chodzi o zewnętrzną ogładę, nie miał jej więcej od każdego z nas. Tworzyliśmy bezceremonjalną bandę, rządzącą się według własnych zasad, nie gorszych — śmiem twierdzić — od zasad innych ludzi; ale ogłada nie należała do głównych naszych zalet. A jednak subtelność Davidsona była tak istotna, że zmieniała drogę parowca, którym dowodził. Zamiast przepływać na południe od Samburanu, powziął zwyczaj okrążania wyspy od północy, mniej więcej o milę od bulwaru.
— Jeśli będzie miał ochotę nas widzieć, to nas zobaczy — zauważył Davidson. — Zastanowił się chwilę i dodał: — Słuchajcie-no, mam nadzieję że nie weźmie mnie za natręta — co?
Uspokoiliśmy obawy Davidsona co do poprawności jego zachowania. Morze jest otwarte dla wszystkich.
To lekkie zboczenie z drogi dodawało coś około dziesięciu mil do okólnej podróży, ale ponieważ długość całego objazdu wynosiła tysiąc sześćset mil, nie robiło to już wielkiej różnicy.
— Mówiłem o tem mojemu pryncypałowi — wyjaśnił sumienny komendant Sissie.
Właściciel Sissie miał twarz podobną do zwiędłej cytryny. Mały był i pomarszczony, co mogło wydać się dziwnem, bo Chińczyk rośnie zwykle wszerz i wzdłuż w miarę tego, jak mu się powodzi. Służba w chińskiej firmie jest wcale korzystna. Gdy zwierzchnik nabierze przekonania, że się z nim uczciwie postępuje, obdarza zaufaniem wprost nieograniczonem. Wszystko, co się zrobi, jest dobre. Więc też stary Chińczyk Davidsona skrzypiał pośpiesznie:
— Dobrze, dobrze, dobrze. Niech kapitan robi, co mu się żywnie podoba.
I na tem się kończyło; jednak niezupełnie. Od czasu do czasu Chińczyk dopytywał się o białego człowieka. — Ciągle tam jeszcze siedzi, co?
— Nigdy go nie widać — musiał wreszcie wyznać Davidson swemu pryncypałowi, który spoglądał na niego w milczeniu przez okrągłe okulary w rogowej oprawie, kilkakrotnie za duże w stosunku do jego małej, starej twarzy. — Nigdy go nie widać.
A do mnie mówił przy sposobności:
— Nie wątpię ani na chwilę, że on tam jest. Kryje się. To bardzo nieprzyjemne. — Davidson był trochę zły na Heysta. — To zabawne — ciągnął dalej. — Ze wszystkich ludzi, z którymi się widuję, nikt nigdy o niego nie zapyta prócz mojego Chińczyka — i Schomberga — dodał po chwili.
Tak, naturalnie — i Schomberga. Ten wypytywał każdego o wszystko i usłyszaną wiadomość przyrządzał w sposób najbardziej skandaliczny, na jaki tylko było stać jego wyobraźnię. Podchodził do nas niekiedy, a jego mrugające, podpuchnięte oczy, grube wargi, a nawet i kasztanowata broda — wszystko było pełne złośliwości.
— Dobry wieczór panom! Czy panowie czego nie potrzebują? Nie? to dobrze. No więc — mówiono mi, że dżungla połknęła już ostatnie budy nad zatoką Czarnych Djamentów. Naprawdę! On siedzi teraz jak pustelnik na puszczy. Co też ten dyrektor może tam dostać do jedzenia? Nie umiem sobie tego wyobrazić!
Czasami jakiś obcy gość pytał ze zrozumiałem zaciekawieniem:
— Kto taki? Jaki dyrektor?
— Ech, to tam jeden Szwed — odpowiadał z ponurym naciskiem, jak gdyby mówił: jeden bandyta. — Znają go tu dobrze. Został pustelnikiem ze wstydu. Tak właśnie postępuje djabeł, gdy się na nim poznają.
Pustelnik — oto ostatnie z mniej lub więcej dowcipnych przezwisk, które przyczepiono Heystowi podczas jego bezcelowych pielgrzymek w tej części pasa tropikalnego, gdzie bezmyślne plotkarstwo Schomberga drażniło nam uszy.
Ale zdaje się że Heyst nie został pustelnikiem z zamiłowania. Widok bliźnich nie był mu nieprzeparcie wstrętny. Musimy tak sądzić, ponieważ z tych czy owych przyczyn opuścił na krótko swoje schronienie. Może chciał się tylko przekonać, czy niema dla niego listów w biurze Tesmanów? Nie wiem. I nikt tego nie wie. Ale powrót Heysta dowodził, że jego oderwanie od świata nie było zupełne. Wszelka zaś niezupełność jest źródłem kłopotów. Aksel Heyst nie powinien był troszczyć się o swoje listy, czy też inne sprawy, które sprowadziły go do Sourabayi po więcej niż półtorarocznym pobycie na Samburanie. Ale cóż na to poradzić? Nie miał powołania na pustelnika — w tem cała bieda.
Bądź co bądź zjawił się nagle na horyzoncie: szeroka pierś, łyse czoło, długie wąsy, uprzejme obejście i tak dalej — słowem Heyst we własnej osobie, aż do zapadłych oczu o życzliwem spojrzeniu, przyćmionem jeszcze śmiercią Morrisona. Oczywiście Davidson wydobył go z jego zatraconej wyspy. Nie było innego sposobu wydostania się stamtąd, chyba przejazd na jakimś statku krajowców, okazja zresztą rzadka i mało pociągająca. Jakoż przybyli obaj z Davidsonem, któremu Heyst oznajmił, że wybrał się na krótko, na jakieś kilka dni, poczem zamierza wrócić na Samburan.
Gdy Davidson oświadczył na to ze zgrozą, że podobna niedorzeczność jest nie do wiary, Heyst wyjaśnił, iż po zawiązaniu się Spółki Węglowej polecił wysłać swoje rzeczy z Europy na Samburan.
I dla Davidsona, i dla nas wszystkich osłupiająco nową była myśl, że Heyst — ten wędrowny, niesiony prądem, nigdzie nie osiadły Heyst — jest właścicielem jakichś sprzętów, nadających się do umeblowania domu. To było fantastyczne i dziwaczne — tak jakby ptak posiadał coś na własność.
— Rzeczy? To znaczy krzesła i stoły? — spytał Davidson z jawnem zdumieniem.
Heyst miał to właśnie na myśli.
— Biedny mój ojciec umarł w Londynie. Odtąd wszystko było tam na przechowaniu — objaśnił.
— Przez cały ten czas? — zawołał Davidson i uprzytomnił sobie, od jak dawna już znamy Heysta snującego się puszczą wśród drzew.
— Nawet jeszcze dawniej — odrzekł Heyst, który go doskonale zrozumiał.
Dawał tem do zrozumienia, że jego wędrówka zaczęła się, zanim jeszcze się dostał pod naszą obserwację. W której stronie świata? W jakich zamierzchłych czasach? Tajemnica. Może był ptakiem, który nigdy nie miał gniazda.
— Z nauką skończyłem wcześnie — rzekł raz w czasie podróży do Davidsona. — Byłem w szkole w Anglji. Bardzo dobra szkoła. Ale nie święciłem tam wielkich tryumfów.
To były zwierzenia Heysta. Żaden z nas nigdy nie usłyszał tak wiele z jego dziejów — prawdopodobnie z wyjątkiem Morrisona, który już nie żył. Wynikałoby stąd, że pustelnicze życie posiada moc rozwiązywania języka — nieprawdaż?
Podczas owego pamiętnego przejazdu na Sissie, trwającego około dwóch dni, Heyst napomknął jeszcze Davidsonowi o innych szczegółach ze swego życia — gdyż były to napomknienia, nie informacje. Davidsona bardzo to zajmowało. A zajmowało go nietylko dlatego, że treść była interesująca, ale i z powodu wrodzonej nam wszystkim ciekawości — tego charakterystycznego rysu ludzkiej natury. Przytem życie Davidsona, który krążył na Sissie wzdłuż morza Jawajskiego i z powrotem, było wybitnie monotonne i — w pewnem znaczeniu — samotne. Na statku nie miał nigdy żadnego towarzystwa. Od podróżujących krajowców roiło się na pokładzie, ale biali pasażerowie nie zdarzali się nigdy i dwudniową obecność Heysta Davidson uznał pewnie za dar niebios. Opowiedział nam później to wszystko. Heyst mówił mu także o swoim ojcu, który napisał mnóstwo książek. Był filozofem.
— Zdaje mi się że musiał przytem mieć bzika — twierdził Davidson. — Pokłócił się widać ze swoją rodziną w Szwecji. W sam raz ojciec dla Heysta. Czyż i on nie ma lekkiego bzika? Mówił mi, że zaraz po śmierci ojca puścił się w świat samopas i wędrował bezustanku, póki nie natknął się na ten sławny interes węglowy. To tak jakoś pasuje do syna jego ojca — czy nie?
Poza tem Heyst był równie grzeczny jak zawsze. Spytał, ile jest winien za przejazd, a gdy Davidson nie chciał słyszeć o zapłacie, chwycił go serdecznie za rękę, skłonił się dwornie po swojemu i oświadczył, że jest wzruszony przyjacielskiem jego postępowaniem.
— Nie mam na myśli tej drobnej kwoty, której pan nie chce przyjąć — ciągnął, potrząsając ręką Davidsona. — Ale jestem wzruszony humanitaryzmem pana. — Drugie potrząśnięcie ręką. — Niech mi pan wierzy, oceniam w całej pełni dobroć, której od pana doznałem. — Ostatnie potrząśnięcie ręką. To wszystko miało oznaczać, że Heyst dobrze zrozumiał ukazywanie się Sissie co pewien czas wpobliżu jego pustelni.
— To prawdziwy dżentelmen — mówił nam Davidson. — Było mi doprawdy przykro, kiedy go na brzeg wysadziłem.
Spytaliśmy, gdzie zostawił Heysta.
— No, gdzieżby jak nie w Sourabayi?
Główny kantor Tesmanów znajdował się w Sourabayi. Stosunki między Heystem i Tesmanami istniały już oddawna. Dziwaczny fakt, że pustelnik miał agentów, nie raził nas wcale, tak samo jak i absurd polegający na tem, iż zapomniany, odepchnięty, opuszczony dyrektor nieudanego, upadłego, zatraconego przedsiębiorstwa prowadzi jakieś interesy. Odrzekliśmy: „Naturalnie że w Sourabayi! i wyraziliśmy przypuszczenie, że Heyst zatrzyma się u którego z Tesmanów. Jeden z nas ciekaw był bardzo, jakiego też Heyst dozna przyjęcia, bo wiedziano ogólnie, że Juljusz Tesman niepomiernie był rozgoryczony upadkiem Podzwrotnikowej Spółki Węglowej. Ale Davidson sprostował nasze domysły. Nic podobnego. Heyst zamieszkał w hotelu Schomberga, przybiwszy do brzegu w hotelowej szalupie. Schomberg oczywiście ani myślał posyłać szalupy na spotkanie Sissie, zwykłego handlowego statku. Wyjechała naprzeciw pocztowego parowca i przyzwano ją znakami. U steru siedział Schomberg we własnej osobie.
— Trzeba było widzieć wytrzeszczone gały Schomberga, gdy Heyst wskoczył do szalupy, trzymając starą torbę z bronzowej skóry! — opowiadał Davidson. — Udał że nie zna Heysta — przynajmniej w pierwszej chwili. Nie wysiadłem na ląd razem z nimi. Zatrzymaliśmy się wszystkiego parę godzin. Wyładowałem dwa tysiące orzechów kokosowych i odpłynąłem. Umówiliśmy się że zabiorę Heysta, gdy będę przejeżdżał z powrotem za dwadzieścia dni.
Tak się złożyło że Davidson spóźnił się o dwa dni w powrotnej drodze; nie było to, naturalnie, nic ważnego, postanowił jednak wysiąść natychmiast po przyjeździe, w czasie największego popołudniowego skwaru, aby odszukać Heysta. Hotel Schomberga stał w głębi rozległego ogrodzenia, gdzie mieścił się ogród oraz dziedziniec z kilku wielkiemi drzewami o szeroko rozpostartych konarach, ocieniających oddzielną halę, „odpowiednią na koncerty i inne przedstawienia“ — jak to sformułował Schomberg w swoich anonsach. Podarte, trzepoczące się afisze, umieszczone na ceglanych słupach z dwóch stron bramy, głosiły przysadzistemi, czerwonemi literami: „Co wieczór koncert“.
Droga do hotelu była długa, słońce wściekle prażyło. Davidson, obcierając mokrą twarz i szyję, przystanął na tak zwanej przez Schomberga „piazzy“. Kilkoro drzwi stało tam otworem, ale wszystkie zasłony były spuszczone. Nie było widać żywej duszy, nawet kelner Chińczyk się nie pokazał, tylko żelazne, malowane krzesła i stoły zapełniały werandę. Samotność, cień, ponure milczenie — i lekki, zdradliwy powiew, który przypłynął z pod drzew i niespodzianie przyprawił o dreszcz topiącego się z gorąca Davidsona. Taki nieznaczny dreszczyk tropikalny, zwłaszcza w Sourabayi, oznacza często chorobę i szpital dla nieostrożnego białego.
Przezorny Davidson poszukał schronienia w najbliższym zacienionym pokoju. W sztucznym mroku, za płaszczyznami bilardów odzianych w pokrowce, biała postać dźwignęła się z dwóch krzeseł, na których leżała. O tej porze dnia, po skończonym lunchu, Schomberg odbywał zwykle siestę. Zbliżył się powoli do gościa, okazały, stateczny — w defensywie; wielka, jasna broda przykrywała jak pancerz męską jego pierś. Nie lubił Davidsona, który nie był nigdy jego stałym gościem. Nacisnął dzwonek, stojący na jednym ze stołów, obok których przechodził, i spytał wyniośle, jak przystało na oficera rezerwy:
— Czego pan sobie życzy?
Poczciwy Davidson, wciąż wycierając mokrą szyję, oświadczył z prostotą że przyszedł zabrać Heysta, ponieważ się tak umówili.
— Niema go tutaj.
Na dzwonek zjawił się Chińczyk. Schomberg zwrócił się do niego z bardzo srogą miną.
— Obsłuż pana.
Ale Davidson odrzekł że musi już iść. Nie może czekać na Heysta, prosi tylko, aby go zawiadomiono, że Sissie odjeżdża o północy.
— Mówię panu, że go tu niema.
Zafrasowany Davidson uderzył się po udzie.
— Ach Boże! pewno jest w szpitalu. — Przypuszczenie to było zupełnie naturalne w bardzo malarycznej miejscowości.
Porucznik rezerwy ściągnął tylko usta i poniósł brwi, nie patrząc na Davidsona. Mogło to być zrozumiane bardzo rozmaicie, ale Davidson odrzucił myśl o szpitalu. W każdym razie musiał odnaleźć Heysta przed północą.
— Czy mieszkał tutaj? — zapytał.
— Tak, mieszkał tutaj.
— A nie może mi pan powiedzieć, gdzie jest teraz? — ciągnął spokojnie Davidson. Zaczynał się niepokoić, bowiem przybrawszy samozwańczo rolę opiekuna zdążył się już do Heysta przywiązać. Odpowiedź brzmiała:
— Nie wiem. To nie moja rzecz — i Schomberg pokręcił majestatycznie głową, pozwalając się domyślać jakichś strasznych tajemnic.
Davidson był wcieloną łagodnością. Taką już miał naturę. To też nie zdradził się ze swemi uczuciami, które nie były dla Schomberga przyjazne.
— Dowiem się w kantorze u Tesmanów — pomyślał. Ale pora dnia była niezmiernie gorąca, a przytem, jeśli Heyst znajdował się w porcie, wiedział pewno o przybyciu Sissie. Może nawet był już na pokładzie i rozkoszował się chłodem, którego niepodobna było znaleźć w mieście. Davidson, jako człowiek otyły, dbał zawsze o chłód i nie lubił się ruszać. Zatrzymał się chwilę, w niepewności co ma dalej robić. Schomberg stał przy drzwiach i patrzał w ogród, udając zupełną obojętność. Nie mógł jednak wytrzymać. Odwrócił się porywczo i spytał z nagłą wściekłością:
— Pan chciał się z nim widzieć?
— No tak — odrzekł Davidson. — Umówiliśmy się, że się spotkamy.
— Niech się pan o to nie kłopocze. Już mu na tem nie zależy.
— Dlaczego mu nie zależy?
— Przecież pan sam widzi. Niema go tu, prawda? Daję panu na to słowo. Niech pan sobie nim głowy nie zawraca. Radzę to panu po przyjacielsku.
— Dziękuję panu — odrzekł Davidson przestraszony w duchu dzikim tonem Schomberga. — Chyba siądę jednak na chwilę i napiję się czegoś.
Tego się Schomberg nie spodziewał. Zawołał brutalnie:
— Kelner!
Podszedł Chińczyk; hotelarz wskazał mu kiwnięciem głowy białego człowieka i wyszedł z pokoju, mrucząc coś pod nosem. Davidson posłyszał, że Schomberg zgrzytał przytem zębami.
Davidson siedział samotny w towarzystwie bilardów, jak gdyby w hotelu nie było żywej duszy. Jego spokój był tak głęboki, że nie czuł się zbytnio zakłopotany nieobecnością Heysta, ani też tajemniczem zachowaniem Schomberga. Rozważał te sprawy po swojemu i wcale niegłupio. Coś się widocznie stało — nie miał jednak ochoty odejść i rozpocząć dochodzenie: wstrzymywało go przeczucie, że właśnie tu na miejscu sytuacja się wyjaśni. Naprzeciw niego wisiał na ścianie afisz z napisem: „Co wieczór koncert“, taki sam jak ogłoszenia wiszące na bramie, tylko lepiej zachowany. Patrzył nań leniwie, przyczem zwróciła jego uwagę okoliczność — nie zdarzająca się wówczas tak często — że była to damska kapela: „Wschodnie tournée Zangiacoma: osiemnaście dam muzykantek“. Afisz stwierdzał, że kapela miała zamiar popisywać się doborowym repertuarem przed różnemi kolonjalnemi ekselencjami, a także przed paszami, szeikami, jego wysokością sułtanem Maskatu i t. d.
Davidsonowi żal się zrobiło osiemnastu muzykantek. Wiedział, czem jest takie wędrowne życie, znał wstrętne okoliczności i brutalne zajścia, towarzyszące objazdom prowadzonym przez takich Zangiacomów, których zawód niema najczęściej nic wspólnego z muzyką. Gdy tak przypatrywał się afiszowi, otworzyły się drzwi za jego plecami i weszła kobieta, którą uważano — i bezwątpienia słusznie — za żonę Schomberga. Jak ktoś cynicznie zauważył, za mało była pociągająca aby odgrywać inną rolę. Krążyły wieści, oparte na jej lękliwym wyrazie twarzy, że Schomberg haniebnie się z nią obchodzi. Davidson uchylił kapelusza na jej widok. Pani Schomberg skłoniła w odpowiedzi wyblakłą twarz i siadła natychmiast za podwyższonym kontuarem mieszczącym się naprzeciw drzwi, na tle lustra i licznych rzędów butelek. Uczesana była nader wymyślnie, z dwoma lokami, zwieszającemi się z lewej strony wychudłej szyi, suknię zaś miała jedwabną; stawiła się właśnie do popołudniowego zajęcia. Schomberg wymagał tego z jakiejś przyczyny, chociaż obecność jej nie dodawała bynajmniej uroku sali restauracyjnej. Siedziała w dymie i hałasie, niby bóstwo na tronie, uśmiechając się niekiedy bezmyślnie z nad bilardów. Nie odzywała się do nikogo i nikt też do niej nie mówił. Sam Schomberg nie zwracał na nią wcale uwagi, co najwyżej rzucał jej spodełba ponure spojrzenia, niczem zresztą nieusprawiedliwione. Nawet Chińczycy ignorowali ją najzupełniej.
Wejście pani Schomberg przerwało rozmyślania Davidsona. Siedzieli teraz we dwoje; milczenie jej i nieruchomość przeszkadzały Davidsonowi. Kapitan bardzo był skłonny do współczucia. Uznał że byłoby grubiaństwem nie zwracać na nią uwagi. Odezwał się więc, nawiązując rozmowę do afisza:
— Czy ci ludzie mieszkają tu u państwa?
Pani Schomberg była tak dalece nieprzyzwyczajona, aby się do niej zwracano, że na dźwięk jego głosu podskoczyła na krześle. Davidson opowiadał nam później, że podskoczyła zupełnie jak figura wyciosana z drzewa, nie tracąc sztywnej nieruchomości. Nie poruszyła nawet oczami; ale odpowiedziała swobodnie, mimo że usta jej wyglądały jak rzeźbione w drzewie.
— Mieszkali tu przeszło miesiąc. Teraz już wyjechali. Grywali co wieczór.
— A ładnie grywali, co?
Nic na to nie odpowiedziała, a że ciągle patrzyła nieruchomo wprost przed siebie, milczenie jej zbiło z tropu Davidsona. Wyglądało to, jakby go wcale nie słyszała, co było niemożliwe. A może nie chciała sobie pozwolić na wypowiedzenie własnego zdania? Schomberg musiał ją wytresować w tym kierunku i w domowem pożyciu nie wyrywała się pewnie ze swemi sądami. Ale Davidson uważał, że honor jego wymaga podtrzymania rozmowy, rzekł więc, tłumacząc po swojemu zdumiewające milczenie gospodyni:
— Aha, rozumiem — nie było to nic szczególnego. Takie zespoły zwykle bywają liche. To pewno banda Włochów, proszę pani? sądząc po nazwisku kapelmistrza.
Zaprzeczyła ruchem głowy.
— Nie. On jest naprawdę Niemcem, tylko farbuje sobie wąsy i brodę dla interesu. Przezwał się Zangiacomo — także dla interesu.
— To ciekawe — rzekł Davidson. Miał głowę wciąż pełną Heysta i przyszło mu na myśl, ze pani Schomberg wie może cośniecoś i o innych sprawach. To odkrycie było rzeczą zdumiewającą dla człowieka, który miał sposobność ją widywać. Nikt nie podejrzewał jej nigdy o zdolność myślenia i czucia, w najsłabszym choćby stopniu. Uważało się ją raczej za coś nijakiego; za manekin, albo bardzo pospolity automat, tak zbudowany, że umiał kiwać głową i uśmiechać się idjotycznie od czasu do czasu. Davidson patrzył na jej profil o spłaszczonym nosie, zapadłym policzku i nieruchomem, wyłupiastem oku, utkwionem wprost przed siebie. Zadał sobie pytanie: „Czy to przed chwilą mówiło? czy przemówi jeszcze?“ — Było to zagadnienie niezmiernie ciekawe, zupełnie jakby się usiłowało rozmawiać z jakąś maszyną. Uśmiech błądził po tłustej twarzy Davidsona — uśmiech człowieka zajętego zabawnem doświadczeniem. Odezwał się znowu:
— Ale te muzykantki to prawdziwe Włoszki, co?
Nic go to oczywiście nie obchodziło. Chciał się tylko przekonać, czy mechanizm zareaguje na jego słowa — i tak się też stało. Usłyszał w odpowiedzi, że i kapela nie była rodem z Włoch. Zdaje się, że to taka sobie zbieranina. Automat zamilkł, a wyłupiaste jego oko patrzyło nieruchomo przez całą długość pokoju ku otwartym drzwiom, wychodzącym na „piazzę“. Po krótkiej chwili odezwał się znowu równie cichym głosem:
— Była tam nawet jedna angielska dziewczyna.
— Biedactwo — rzekł Davidson. — Wyobrażam sobie, że takie kobiety nie lepiej są traktowane od niewolnic. Czy ten drab z farbowaną brodą zachowywał się mniej więcej przyzwoicie?
Automat milczał. Współczująca dusza Davidsona wyprowadziła więc własny swój wniosek.
— Co za piekielne życie mają takie kobiety! — rzekł. — Proszę pani, pani mówi, że między niemi była i angielska dziewczyna; czy pani ma na myśli rzeczywiście młodą dziewczynę? Te muzykantki w damskich kapelach nie bywają pierwszej młodości.
— Dość była młoda — zabrzmiał cichy głos pani Schomberg, lecz twarz jej ani drgnęła.
Zachęcony tem Davidson oświadczył, że bardzo tej dziewczynie współczuje. Już to on wogóle szafował hojnie współczuciem.
— Dokąd pojechali? — zapytał.
— Ona z nimi nie pojechała. Uciekła.
To była druga ciekawa wiadomość, którą Davidson usłyszał. Ożywiło to rozmowę na nowo.
— No, no! — zawołał spokojnie i zapytał z miną człowieka znającego życie.
— A z kim uciekła?
Pani Schomberg siedziała tak nieruchomo, że zdawała się czegoś pilnie nasłuchiwać. Może i nasłuchiwała rzeczywiście; ale Schomberg kończył pewnie drzemkę w jakiejś odległej części domu. Głęboka cisza przeciągnęła się tak długo, że aż się straszno zrobiło. Wreszcie pani Schomberg szepnęła do Davidsona z wyżyn swojego tronu:
— Z tym pańskim przyjacielem.
— Ach tak, więc pani wie, że szukam tu przyjaciela — rzekł Davidson pełen nadziei. — Czy nie mogłaby mi pani powiedzieć...
— Już panu powiedziałam.
— Jakto?
Davidsonowi wydało się, że z przed oczu usuwa mu się mgła, odsłaniając coś, w co nie mógł uwierzyć.
— To niemożliwe! — wykrzyknął. — Ten człowiek nie jest zdolny do czegoś podobnego. — Ale przy ostatnich słowach głos go zawiódł. Pani Schomberg ani drgnęła. Davidson, który pod wrażeniem nowiny porwał się był z krzesła, osłabł nagle.
— Heyst! ten wzór dżentelmena! — wykrzyknął słabym głosem.
Pani Schomberg zdawała się go nie słyszeć. Zdumiewający fakt porwania nie pasował jakoś do opinji, jaką sobie Davidson o Heyście wyrobił. Heyst nie mówił nigdy o kobietach, zdawał się nigdy o nich nie myśleć, nie pamiętać nawet że istnieją, a tu nagle coś podobnego! Uciec z pierwszą lepszą muzykantką z kapeli!
— Gdyby mię wtedy ktoś palcem tknął, byłbym leżał na ziemi — opowiadał nam Davidson w jakiś czas później.
Zapatrywał się już wówczas pobłażliwie na obie strony biorące udział w zdumiewającej eskapadzie. Przedewszystkiem wcale nie był pewien po namyśle, czy ten postępek uwłacza Heystowi jako ideałowi dżentelmena. Nasze drwiny i spokojne uśmiechy przyjmował z powagą na okrągłej twarzy. Heyst zabrał dziewczynę na Samburan; to wcale nie były żarty. Panująca tam pustka i szczątki walących się zabudowań zrobiły głębokie wrażenie na prostodusznym Davidsonie. Samburan nie harmonizował ze swawolnemi konceptami ludzi, którzy go nigdy nie widzieli. Czarny pomost, sterczący z dżungli i wstępujący w bezludne morze, szczyty dachów opuszczonych domostw, wyzierające ponuro z wysokiej trawy — brrr! Olbrzymia, żałobna tablica, godło Podzwrotnikowej Spółki Węglowej, wyłaniała się wciąż jeszcze z dzikiej gęstwy zarośli, niby napis umieszczony nad grobem, za który mógł uchodzić stos niesprzedanego węgla, leżący u końca bulwaru; potęgowało to jeszcze wrażenie rozpaczliwego pustkowia.
Tak mówił wrażliwy Davidson. Dziewczyna musiała być rzeczywiście w straszliwem położeniu, jeśli zdecydowała się towarzyszyć obcemu człowiekowi do takiego miejsca. Heyst z pewnością powiedział jej prawdę. To dżentelmen. Ale żadne słowa nie były zdolne opisać warunków życia na Samburanie. Określenie: bezludna wyspa nie dawało o tem jeszcze żadnego pojęcia. Przytem, jeśli się jest wyrzuconym na bezludną wyspę, nie można nic na to poradzić; ale co za niedorzeczność spodziewać się po dziewczynie z wędrownej damskiej kapeli że pobyt na Samburanie sprawi jej przyjemność — choćby tylko przez jeden jedyny dzień. Należało raczej przypuszczać, że na sam widok wyspy krzyknie z przerażenia.
Zdolność do współczucia u ludzi spokojnych i otyłych jest wprost zdumiewająca. Davidson poruszony był do głębi i widać było odrazu, że się tak Heystem przejmuje. Spytaliśmy go, czy nie przejeżdżał w tych czasach obok Samburanu.
— O tak. Przejeżdżam zawsze tamtędy — o jakieś pół mili od brzegu.
— Nie widział pan tam kogo?
— Nikogo. Ani żywej duszy.
— A dawał pan sygnał gwizdawką?
— Ja? — gwizdawką? Myśli pan, że byłbym zdolny do czegoś podobnego?
Obruszył się na samą myśl takiego nieuprawnionego natręctwa. Zadziwiająco delikatny człowiek, ten Davidson.
— No dobrze, więc skąd pan wie że oni tam są? — spytano go naturalnie.
Heyst powierzył pani Schomberg kartkę do Davidsona — kilka wierszy skreślonych ołówkiem na skrawku zmiętego papieru. Pisał tam, że nieprzewidziane okoliczności zmusiły go do wyjazdu przed umówionym terminem i prosił Davidsona o pobłażliwość dla tej pozornej nieuprzejmości. Gospodyni domu — miał na myśli Schombergową — opowie Davidsonowi co zaszło, choć, oczywiście, nie będzie mogła tego wytłumaczyć.
— Cóż tu jest do tłumaczenia? — spytał Davidson z powątpiewaniem. — Zawrócił sobie głowę tą skrzypaczką.
— A ona nim, jak się zdaje — poddałem.
— Piorunem się uwinęli — rozważał Davidson. — Jak pan myśli, co z tego wyniknie?
— Prawdopodobnie żal za grzechy. Ale jak się to stało, że wybrali sobie Schombergową na powiernicę?
I rzeczywiście — zdawałoby się, że figura z wosku może być użyteczniejszą od tej kobiety, którą przyzwyczailiśmy się wszyscy widzieć siedzącą na wzniesieniu ponad dwoma bilardami, bezmyślną, nieruchomą, niemą i zdającą się nic nie widzieć.
— Pomogła dziewczynie dać nura — rzekł Davidson, zwracając na mnie naiwne oczy, zaokrąglone od bezustannego zdumienia, w jakie wprawiła go ta sprawa — podobnie jak wstrząs przerażenia czy smutku wywołuje czasami drżenie nerwowe. Zdawało się, że nigdy się z tego nie otrząśnie.
— Siedziałem, niczego nie podejrzewając, gdy nagle Schombergowa rzuciła mi na kolana kartkę Heysta zwiniętą jak fidybus — ciągnął Davidson. — Ochłonąwszy ze zdumienia, spytałem, co też ona, u Pana Boga, ma z tem wspólnego? Dlaczego właśnie jej to powierzył? Nie drgnęła nawet — zupełnie jak malowany obraz a nie żywa kobieta — i wyszeptała tak cicho, że ledwie ją słyszałem:
— „Pomogłam im. Pozbierałam jej rzeczy, zapakowałam w swój własny szal i przez tylne okno wyrzuciłam na dziedziniec. Ja to zrobiłam“.
— I to ta sama kobieta, która — zdawałoby się — nie ma odwagi ruszyć palcem — dziwił się Davidson spokojnym, trochę zasapanym głosem. — Co pan o tem myśli?
Myślałem, że musiała mieć w tem własny swój cel. Za mało było w niej życia, aby można ją było podejrzewać o poryw litości. Niepodobna nawet przypuszczać, aby Heyst mógł ją przekupić. Nie potrafiłby tego zrobić, choćby rozporządzał największemi środkami. A może uległa tej bezinteresownej namiętności, dążącej do pchnięcia kobiety w ramiona mężczyzny, namiętności, która w szanujących się sferach zwie się swataniem? Stanowiłoby to bardzo nieszablonowy przykład swatów.
— Zawiniątko było pewnie bardzo niewielkie — zauważył Davidson.
— Ta dziewczyna musiała mieć jakiś specjalny urok — rzekłem.
— Nie wiem. Była nieszczęśliwa. W zawiniątku znajdowało się pewnie tylko trochę bielizny i parę białych sukien, które muzykantki nosiły na estradzie.
Davidson rozmyślał w dalszym ciągu o tem wszystkiem. Twierdził, że w historji zwrotników był to fakt niesłychany. Bo gdzieżby się znalazł człowiek, gotowy wykraść dziewczynę grywającą w kapeli? Zdarzało się, naturalnie, że ktoś upodobał sobie jaką ładniejszą muzykantkę, ale nie po to, aby ją wykradać. Nic podobnego! Na to trzeba takiego warjata, jak Heyst.
— Proszę sobie wyobrazić, jakie to może mieć skutki — sapał Davidson, pełen bujnej imaginacji pod pozorami niewzruszonego spokoju. — Niech pan tylko spróbuje sobie wyobrazić! Samotne rozmyślania na Samburanie pomieszały mu w głowie. Nie zastanowił się ani trochę, bo nie byłby tego zrobił. Żaden mężczyzna przy zdrowych zmysłach... Taka historja nie może przecież trwać długo. Co on z nią w końcu zrobi? To poprostu warjactwo.
— Pan mówi, że on ma bzika. Schomberg znów twierdzi, że Heyst umiera z głodu na swojej wyspie; więc może ją zje wkońcu — poddałem.
Davidson opowiadał nam dalej, że Schombergowa nie miała czasu zapuszczać się w szczegóły. I rzeczywiście, należało się dziwić że pozostawiono ich tak długo sam na sam. Mijały senne godziny popołudnia. Na werandzie — przepraszam! na piazzy — rozległy się kroki i głosy, przesuwanie krzeseł, dźwięk trąconego dzwonka. Schodzili się goście. Pani Schomberg, nie patrząc na Davidsona, zaczęła prosić nerwowym szeptem, aby o tej sprawie nic nikomu nie wspominał i nagle ucięła w pół słowa. W niewielkich drzwiach prowadzących w głąb domu, ukazał się Schomberg z przygładzonemi włosami i pięknie rozczesaną brodą — tylko powieki miał jeszcze ociężałe od drzemki. Spojrzał podejrzliwie na Davidsona i rzucił nawet wzrokiem na żonę, ale wrodzony spokój jednego i zwykła nieruchomość drugiej uśpiły jego czujność.
— Czy kazałaś podać napoje? — zapytał cierpko.
Nie zdążyła jeszcze otworzyć ust, gdy z obładowaną tacą na głowie ukazał się główny kelner, zmierzając ku werandzie. Schomberg podszedł do drzwi i powitał gości, ale nie przyłączył się do nich. Pozostał w przejściu, zasłaniając je do połowy, zwrócony tyłem do pokoju, i stał tam jeszcze, gdy Davidson, posiedziawszy chwilę spokojnie, powstał aby odejść. Posłyszawszy szmer, Schomberg odwrócił głowę, zobaczył że Davidson składa jego żonie ukłon, na który odpowiedziała drewnianem skinieniem głowy i bezmyślnym uśmiechem, poczem zwrócił się znów ku werandzie. Wyniosły był i pełen godności. Davidson przystanął we drzwiach, kryjąc chytry zamiar pod pozorną prostotą.
— Przykro mi, że pan nie chce mi nic powiedzieć o moim przyjacielu — rzekł. — Pan wie, o moim przyjacielu Heyście. Zdaje się że nie pozostaje mi nic innego, jak tylko poinformować się w porcie. Jestem pewien, że się tam czegoś dowiem.
— A dowiaduj się pan choćby u djabła! — odmruknął chrypliwie Schomberg.
Zagadując hotelarza, Davidson miał głównie na myśli odciągnięcie podejrzeń od pani Schomberg; ale byłby też chętnie usłyszał cośniecoś o czynie Heysta z odmiennego punktu widzenia. Ten przebiegły zamysł powiódł się, ale sprowadził skutek zgoła nieoczekiwany, albowiem punkt widzenia hotelarza okropnie był obelżywy. Ni stąd ni zowąd, tym samym ochrypłym, ponurym tonem Schomberg jął sypać na Heysta wyzwiska, wśród których „świński pies“ nie należało do najgorszych — i to z taką gwałtownością, że zatchnęło go poprostu. Korzystając z przerwy, Davidson, którego usposobienie umiało znieść jeszcze większe wstrząsy, zrobił mu półgłosem uwagę:
— To nierozsądnie tak się złościć. Nawet gdyby był uciekł z pańską kasą —
Hotelarz pochylił swoją wielką postać i zbliżył rozwścieczoną twarz do twarzy Davidsona.
— Z moją kasą! Z moją — on — słyszy pan, kapitanie Davidson? Uciekł z dziewczyną! Co mnie to może obchodzić? Ta dziewczyna jest dla mnie niczem.
Cisnął obelżywe słowo, na którego dźwięk Davidson się wzdrygnął. Oto czem jest ta dziewczyna. I powtórzył zapewnienie, że go to nic nie obchodzi. Co mu leży prawdziwie na sercu, to dobra reputacja jego domu. Wszędzie, gdzie tylko miał hotel, „artystyczne zespoły“ zatrzymywały się u niego. Jedni polecali go drugim; a co będzie teraz, jeśli się rozgłosi że dyrektorowie zespołów narażeni są w jego domu — w jego domu! — na utratę artystów? I to właśnie teraz, kiedy wydał siedmset trzydzieści cztery guldeny na budowę hali koncertowej w swojej posiadłości! Jak on śmiał pozwolić sobie na coś podobnego w szanującym się hotelu? Co za zuchwałość, co za nieprzyzwoitość, co za bezczelność, co za niegodziwość! Ten włóczęga, oszust, kanalja, łotr, Schweinhund!
Schwycił Davidsona za guzik, zatrzymując go w przejściu, właśnie na linji kamiennego spojrzenia pani Schomberg. Davidson zerknął ukradkiem w jej stronę i rozmyślał jaki uspakajający znak ma jej przesłać, ale wyglądała tak dalece na pozbawioną nietylko wszelkich zmysłów, lecz prawie i życia, stercząc na swojem wzniesieniu, że uznał to za zbyteczne. Uwolnił guzik spokojnie a stanowczo, poczem Schomberg ze zduszonem przekleństwem na ustach znikł gdzieś w głębi, aby w samotności ukoić rozkołysane nerwy. Davidson wszedł na werandę. Siedzący tam goście zauważyli gwałtowne intermedjum we drzwiach. Davidson znał jednego z nich i kiwnął mu głową, przechodząc. Znajomy zawołał:
— Prawda, jaki on wściekły! I to tak ciągle od tamtego czasu.
Roześmiał się głośno, a jego towarzysze uśmiechali się, siedząc przy stoliku. Davidson zatrzymał się.
— Tak, rzeczywiście jest wściekły.
Davidson mówił nam, że odczuwał wtedy jakąś tępą rezygnację. Nazewnątrz oczywiście nie było to bardziej widoczne niż wzruszenie żółwia, który się cofnął wgłąb skorupy.
— Nie widzę w tem sensu — mruknął w zamyśleniu.
— Przecież oni się pobili! — odrzekł znajomy Davidsona.
— Co takiego? Pobili się? Pobili się z Heystem? — spytał niedowierzająco Davidson, srodze zaniepokojony.
— Z Heystem? Ależ nigdy w życiu! To tych dwóch się pobiło: kapelmistrz — indywidum obwożące te kobiety — i Schomberg. Signor Zangiacomo miał atak ostrego szału od samego rana i napadł na naszego szanownego przyjaciela. Zaczęła się gonitwa po całym domu; drzwi trzaskały, kobiety wrzeszczały w jadalni — siedmnaście kobiet — wreszcie tarzali się po podłodze tu na tej werandzie. Chińczycy wleźli na drzewa — hej, John! Ty wleźć na drzewo, żeby widzieć bójka — co?
Niewzruszony Chińczyk o migdałowych oczach mruknął coś pogardliwie, skończył wycierać stół i odszedł.
— To była bójka co się zowie. Zangiacomo zaczął. O, właśnie idzie Schomberg. Panie Schomberg, prawda — to on rzucił się na pana wtedy, gdy ta dziewczyna znikła? Ponieważ pan wymagałeś, żeby artystki chodziły między publicznością w czasie pauzy?
Schomberg zjawił się z powrotem we drzwiach. Podszedł do nas z godnością, ale nozdrza mu latały i widać było, że z wysiłkiem panuje nad głosem.
— Naturalnie. To przecież należało do interesu. Mieszkali u mnie na szczególnie dogodnych warunkach — i wszystko to przez wzgląd na was, panowie. Chciałem rozrywki dla moich stałych gości. Wieczorami niema w mieście nic do roboty. Panowie byliście chyba wszyscy radzi, że możecie posłuchać dobrej muzyki — a cóż to złego, jeśli się poczęstuje artystkę szklanką grenadyny, czy czemkolwiek innem. Ale ten hultaj — ten Szwed — podszedł dziewczynę. Wszystkich tu tak samo podchodził. Przypatruję mu się od lat. Pamiętacie przecież jak oplątał Morrisona?
Zrobił zwrot w tył jak na paradzie i odszedł. Goście przy stole zamienili spojrzenia. Davidson zachowywał się jak obojętny widz. Odgłos kroków Schomberga, chodzącego ponuro po bilardowym pokoju, słychać było aż na werandzie.
— A co najzabawniejsze — ciągnął mężczyzna, który zaczepił Davidsona, Anglik służący w holenderskiej firmie — najzabawniejsze jest to, że tegoż samego dnia przed dziewiątą rano ci dwaj pojechali jednym wózkiem do portu na poszukiwanie Heysta i dziewczyny. Widziałem jak biegali w porcie, wypytując wszystkich. Nie wiem co byliby zrobili z dziewczyną, ale wyglądało mi na to, że gotowi są rzucić się na tego pańskiego Heysta i zabić go na środku bulwaru.
Mówił dalej, że nigdy w życiu nie widział nic równie zabawnego. Ci dwaj ludzie, dążący gorączkowo do jednego celu, spoglądali na siebie ze zdumiewającą wściekłością. Pożerani wzajemną nienawiścią i podejrzeniami, wsiedli do szalupy i jeździli po całym porcie od okrętu do okrętu, wywołując niebywałą sensację. Kapitanowie, którzy wysiedli później na ląd, opowiadali o dziwacznej wyprawie nieznajomych i wypytywali, kim są ci dwaj antypatyczni warjaci, rozbijający się w szalupie za jakimś mężczyzną i jakąś kobietą, i rozpowiadający historję, z której nic nie można było wyrozumieć. Przyjęcie, którego doznali w porcie, było naogół nieprzychylne, a oficer jakiegoś amerykańskiego statku wyprawił ich nawet za burtę z niepolitycznym pośpiechem.
Tymczasem Heyst z dziewczyną byli już o dobrych kilka mil od brzegu. Odpłynęli w nocy na pokładzie szkunera z flotylli Tesmanów, udającego się na wschód. Dowiedziano się o tem później od jawajskich wioślarzy, najętych przez Heysta o trzeciej rano. Szkuner Tesmanów odbił od brzegu o brzasku z lądowym wiatrem porannym i prawdopodobnie można go było jeszcze dostrzec na pełnem morzu. Jednakże dwaj mężczyźni przerwali pogoń po doświadczeniu z amerykańskim oficerem i skierowali się ku brzegowi. Wysiadając, wszczęli znów gwałtowną kłótnię po niemiecku, ale do drugiej bójki nie doszło. Wreszcie, odwróciwszy się od siebie ze wściekłą nienawiścią, wsiedli do jednego wózka, najwidoczniej w celu zaoszczędzenia niepotrzebnego wydatku — i odjechali, zostawiając na bulwarze zdziwioną gromadkę Europejczyków i krajowców.
Wysłuchawszy tej cudacznej historji, Davidson opuścił hotelową werandę, która zapełniała się już stałymi gośćmi Schomberga. Eskapada Heysta stanowiła główny temat rozmów. Davidson twierdził, że nigdy przedtem ten niepojęty osobnik nie był przedmiotem tylu plotek. Nigdy! Nawet po założeniu podzwrotnikowej Spółki Węglowej, kiedy stał się niejako publicznym człowiekiem i był przedmiotem głupich krytyk i tępej zazdrości każdego włóczęgi i awanturnika na wyspach. Davidson doszedł do wniosku, że ludzie najbardziej lubią rozpamiętywać skandale tego właśnie rodzaju.
Spytałem, czy uważa to ostatecznie za taki wielki skandal.
— Ależ broń Boże! — odrzekł ten zacny człowiek, który był absolutnie niezdolny do popełnienia jakiegokolwiek niewłaściwego kroku. — Jednak sam nie byłbym tego zrobił — to znaczy nawet gdybym nie był żonaty.
To oświadczenie nie zawierało bynajmniej potępienia, raczej coś nakształt żalu. Davidson podzielał mój domysł, że źródłem postępku Heysta była chęć ocalenia nieszczęśliwej istoty. To przypuszczenie nie dowodziło jednak, iż jesteśmy obaj romantykami, sądzącymi świat według własnego usposobienia; mieliśmy poprostu dość przenikliwości, aby odkryć już dawno że Heyst jest romantykiem.
— Zabrakłoby mi odwagi — ciągnął dalej. — Widzę każdą rzecz niejako ze wszystkich stron, a Heyst tego nie potrafi: gdyby patrzył jasno, zląkłby się różnych możliwości. Nie można zabrać kobiety w bezludną dżunglę, nie narażając się na to, że prędzej czy później będzie się tego żałowało z tej czy owej przyczyny; a to, że Heyst jest dżentelmenem, pogarsza jeszcze sprawę.
Tym razem nie mówiliśmy już więcej o Heyście i tak się złożyło, że nie spotkałem się z Davidsonem przez jakieś trzy miesiące. Gdyśmy się znów zobaczyli, rzekł do mnie zaraz po przywitaniu:
— Widziałem go.
Zanim zdążyłem wykrzyknąć, zapewnił mię że nie narzucił się Heystowi, że nie postąpił jak natręt. Został wezwany. Gdyby nie to, nigdyby mu się nie śniło wdzierać się w zacisze Heysta.
— Jestem przekonany że panby tego nie zrobił — odrzekłem, nie zdradzając, jak dalece mię bawi jego zdumiewająca delikatność. Był to najdelikatniejszy ze wszystkich ludzi, którzy kiedykolwiek dowodzili małemi parowcami krążącemi naokoło tych wysp. Zaś jego dobroć — niemniej wybitna i godna uznania — sprawiała, że przejeżdżał wzdłuż wybrzeża Samburanu (mniej więcej w półmilowej odległości) regularnie co dwadzieścia trzy dni. Davidson był delikatny, humanitarny i punktualny.
— Więc Heyst wezwał pana? — spytałem z zaciekawieniem.
Tak, Heyst dał mu znak, gdy parowiec mijał o zwykłym czasie Samburan. Davidson oglądał właśnie brzeg przez lunetę ze zwykłą sobie dobrocią, niezmordowaną i punktualną.
— Dostrzegłem na wybrzeżu człowieka w białem ubraniu. To mógł być tylko Heyst. Przymocował coś w rodzaju olbrzymiej flagi do bambusowego kija i powiewał tem, stojąc u końca starego bulwaru.
Davidson nie lubił przepływać za blisko Samburanu — prawdopodobnie bał się Heystowi narzucać; podjechał jednak tuż do brzegu, zatrzymał maszyny i kazał spuścić łódź. Wsiadł do tej łodzi, oczywiście razem z załogą złożoną z malajskich majtków.
Heyst, zobaczywszy łódź zmierzającą ku brzegowi, opuścił tykę z sygnałem i Davidson zastał go klęczącego i zajętego odwiązywaniem tkaniny od kija.
— Czy stało się coś złego? — zagadnąłem, gdyż Davidson przerwał na chwilę opowiadanie, a łatwo zrozumieć, z jaką ciekawością go słuchałem. Trzeba pamiętać że Heyst, taki jakim go znano na archipelagu, nie był — jakby to powiedzieć — człowiekiem lubiącym posługiwać się sygnałami.
— Te same słowa wybiegły z moich ust — rzekł Davidson — zanim jeszcze łódka otarła się o pale. Nie mogłem się powstrzymać.
Heyst powstał z kolan i jął starannie składać flagę, przyczem zwróciło uwagę Davidsona, że owa flaga przypominała rozmiarami kołdrę.
— Nie, nic złego i odkrzyknął. Białe jego zęby zabłysły przyjemnie pod miedzianą, poziomą linją długich wąsów.
Nie wiem co wstrzymało Davidsona od wdrapania się na bulwar: delikatność czy tusza. Stanął w łódce, a nad nim pochylił się Heyst i z uprzejmym uśmiechem dziękował mu, przepraszając za śmiałość. Był zupełnie taki sam jak zawsze. Davidson spodziewał się że znajdzie w nim jakąś zmianę; nie było żadnej. W jego zachowaniu nic nie zdradzało faktu, że wewnątrz tej dżungli kryje się dziewczyna, muzykantka z damskiej orkiestry, którą porwał i uwiózł w puszczę prosto z estrady koncertowej. Nie był ani zawstydzony, ani nieufny, ani zmieszany. Może jego obejście stało się 0 cień poufalsze. A słowa jego brzmiały zagadkowo.
— Zdecydowałem się dać panu ten sygnał — rzekł do Davidsona — ponieważ zachowanie pozorów może się stać kwestją największej wagi. Naturalnie nie chodzi tu o mnie. Nie dbam ani trochę, co ludzie o mnie powiedzą, i nikt mnie nie może urazić. Zdaje mi się jednak, że przyczyniłem się do pewnej ilości zła, odkąd dałem się skusić czynnemu życiu. Mój postępek wydał mi się zupełnie niewinnym, ale każdy czyn musi sprowadzić złe skutki. Ma w sobie coś djabelskiego. I dlatego cały ten świat zły jest naogół. Ale skończyłem z tem wszystkiem. Nigdy już palcem nie ruszę. Myślałem dawniej, że inteligentna obserwacja faktów jest najlepszym sposobem oszukiwania czasu, który nam wydzielono, nie zapytując wcale czy sobie tego życzymy; ale teraz skończyłem i z obserwacją.
Wyobraźmy sobie biednego, prostodusznego Davidsona, wysłuchującego podobnej przemowy w łódce, przed opuszczonym, zbutwiałym pomostem, wystającym z podzwrotnikowego gąszczu. Nie słyszał nigdy, aby ktokolwiek mówił podobne rzeczy — a cóż dopiero Heyst, którego słowa były zawsze zwięzłe i uprzejme, zabarwione zlekka żartobliwością, przebijającą skroś wykwintny ton jego głosu.
— Zwarjował — pomyślał Davidson.
Ale spojrzawszy w pochyloną nad nim twarz, musiał odrzucić przypuszczenie zwykłego obłąkania. Te słowa były doprawdy nadzwyczajne. Nagle przypomniał sobie — w zdumieniu wyszło mu to z pamięci — że Heyst ma tę dziewczynę na wyspie. Dziwaczna jego przemowa miała prawdopodobnie związek z dziewczyną. Davidson otrząsnął się z osłupienia i, nie wiedząc co ma właściwie powiedzieć, spytał, chcąc zaznaczyć swoją życzliwość:
— Może zabrakło panu zapasów, czy też czego innego?
Heyst uśmiechnął się i potrząsnął głową.
— Nie, nie. Nic podobnego. Nic nam nie potrzeba. Ale w każdym razie dziękuję panu. Jeśli pozwoliłem sobie pana zatrzymać, to nie ze względu na jakieś braki, moje czy też mojej towarzyszki. Osoba, z której powodu postanowiłem uciec się do pańskiej pomocy, to Schombergowa.
— Mówiłem z nią — wtrącił Davidson.
— Ach tak! mówił pan? Spodziewałem się że znajdzie sposobność, aby...
— Ale niewiele mi powiedziała — przerwał Davidson, który nie był od tego, aby coś nowego usłyszeć, choć niebardzo wiedział, o co mu właściwie chodzi.
— Hm — tak. Ale dostał pan moją kartkę — co? Znalazła sposób, żeby ją panu oddać? To dobrze, bardzo dobrze. Ona jest sprytniejsza, niżby się zdawało.
— Często tak bywa z kobietami — zauważył Davidson. Obcość, którą odczuwał w stosunku do Heysta wskutek uprowadzenia przez niego dziewczyny, ustępowała z każdą chwilą. — Kobiety sprawiają wiele niespodzianek — dodał, mając na myśli pewien cel dydaktyczny, którego jednak nie osiągnął, albowiem Heyst rzekł zaraz:
— To jest szal Schombergowej. — Dotknął tkaniny wiszącej na jego ramieniu. — Zdaje się że to indyjska materja — dodał, spoglądając na nią bokiem.
— Niewiele to warte — rzekł szczerze Davidson.
— Bardzo być może. Idzie mi o to, że szal należy do żony Schomberga. Zdaje się, że ten Schomberg, to skończony łotr — czy pan tego nie uważa?
Davidson uśmiechnął się słabo.
— Wszyscyśmy się tu do niego przyzwyczaili — rzekł, niby tłumacząc ogólną a szkodliwą pobłażliwość względem jawnego zła. — Nie mógłbym tego o nim powiedzieć. Znam go tylko jako hotelarza.
— Nawet i z tej strony wcale go nie znałem — aż do czasu, kiedy pan był tak uprzejmy i zabrał mię do Sourabayi. Przez oszczędność zatrzymałem się wtedy w jego hotelu. Netherlands House jest bardzo kosztowny, a przytem wymagają tam od gościa, aby przywoził własnego służącego. To bardzo niewygodne.
— Ależ naturalnie — pośpieszył zapewnić Davidson.
Po krótkiem milczeniu Heyst podjął znów rozmowę o szalu. Otóż chciał go odesłać z powrotem Schombergowej, która mogłaby się znaleźć w przykrem położeniu, gdyby wypadło jej na żądanie męża ten szal pokazać. Ta możliwość mocno Heysta niepokoiła. Schombergowa drży przed mężem. I prawdopodobnie nie bez powodu.
Davidson także to zauważył. Nie przeszkodziło jej to jednak wystrychnąć męża na dudka, aby przysłużyć się obcemu człowiekowi.
— Ach, więc pan wie o tem — rzekł Heyst. — No tak, pomogła mi — to znaczy nam.
— Mówiła mi to właśnie. Miałem z nią formalną rozmowę — informował Davidson Heysta. — Niechże pan sobie wyobrazi rozmowę z Schombergową! Gdybym to opowiedział naszym chłopcom, nie chcieliby mi wierzyć. Jakże pan ją ugłaskał? Co pan o tem wszystkiem myśli? Przecież ona wydaje się za głupia aby zrozumieć co się do niej mówi, i za lękliwa żeby odpędzić kurczę. Ach te kobiety! Niewiadomo co siedzi nawet i w najspokojniejszej.
— Schombergowa broniła swego życiowego stanowiska — odrzekł Heyst. — Cel zupełnie godny szacunku.
— Więc to tak! Domyślałem się że tak być musiało — wyznał Davidson i opowiedział Heystowi szczegóły gwałtownych zajść, które nastąpiły po odkryciu jego ucieczki. Heyst słuchał z uprzejmą uwagą i zasępił się nieco, ale nie okazał zdziwienia i nic na to nie odpowiedział. Gdy Davidson skończył, Heyst podał mu szal; kapitan obiecał, że postara się wręczyć go potajemnie Schombergowej. Heyst podziękował w kilku prostych słowach nacechowanych wykwintną kurtuazją. Davidson zabierał się już do odjazdu. Nie patrzyli na siebie. Nagle Heyst odezwał się:
— Widzi pan, chodziło tu o wstrętne prześladowanie — czy pan rozumie? Dowiedziałem się o tem i...
Był to punkt widzenia, który współczujący Davidson umiał należycie ocenić.
— Wcale mnie to nie dziwi — rzekł spokojnie. — Rozumiem, jakie to było wstrętne. A pan, jako kawaler, miał rozwiązane ręce. Więc to tak!
Siadł u steru i trzymał już liny sterownicze, gdy Heyst nagle zauważył:
— Świat jest podobny do złego psa. Ugryzie, jeśli się zdarzy sposobność; ale mam wrażenie, że tu na tej wyspie możemy najspokojniej rzucić losowi wyzwanie.
Opowiedziawszy mi to wszystko, Davidson dodał jako jedyny komentarz:
— Dziwny sposób wyzywania losu — wziąć sobie na kark kobietę!
W dość długi czas potem — bo nie spotykaliśmy się bardzo często — spytałem Davidsona, jak sobie poradził z szalem. Opowiedział mi, że wywiązał się z polecenia w bardzo prosty sposób i że przyszło mu to dość łatwo. Za najbliższą bytnością w Samarangu zwinął szal tak ciasno, jak się tylko dało, zapakował w bronzowy papier i zabrał na ląd. Załatwiwszy swoje sprawy w mieście, wsiadł z paczuszką do wózka i pojechał do hotelu. Stosownie do nabytego doświadczenia wybrał godzinę, gdy Schomberg oddawał się drzemce. Pusto było wszędzie, jak i poprzednim razem. Davidson poszedł wprost do bilardowego pokoju, siadł w głębi obok podjum, gdzie powinna była ukazać się pani Schomberg, i zmącił senną ciszę domu, trąciwszy silnie dzwonek. Natychmiast zjawił się Chińczyk. Davidson kazał sobie podać coś do wypicia i czekał cierpliwie.
— Byłbym zamówił i dwadzieścia szklanek jedną po drugiej — opowiadał, a trzeba wiedzieć, że Davidson jest bardzo wstrzemięźliwy, — żeby tylko nie brać tej paczki z powrotem. Niepodobna było zostawić to gdzieś w kącie, bez uprzedzenia właścicielki. Mogłoby stąd wyniknąć dla niej coś jeszcze gorszego, niż gdybym szala wcale nie odwoził.
Więc czekał, dzwoniąc raz po raz i popijając jedną za drugą dwie czy trzy szklanki mrożonych napojów, na które nie miał żadnej ochoty. Niebawem, jak się spodziewał, weszła pani Schomberg: jedwabna suknia, długa szyja, loki, wylękłe oczy i głupi uśmiech — wszystko w komplecie. Widocznie tamta leniwa bestja wysłała ją na salę, aby się dowiedzieć kto jest owym spragnionym gościem, budzącym echa domu o tej spokojnej godzinie. Ukłon, kiwnięcie głową — i wdrapała się na zwykłe stanowisko za wysokim kontuarem. Wyglądała tak bezradnie i bezmyślnie na swem wzniesieniu, że gdyby nie paczka — mówił Davidson — byłby uważał za sen wszystko co między nimi zaszło.
Zamówił znów coś do wypicia, aby pozbyć się z pokoju Chińczyka, chwycił paczkę, leżącą obok niego na krześle i mruknąwszy tylko: „To pani własność“, wsunął ją prędko pod kontuar u jej nóg. Odetchnął z ulgą. Reszta należała do niej. A był już czas najwyższy. Ledwo Davidson zdążył usiąść z powrotem, zjawił się Schomberg. Udawał że ziewa, rzucając wokoło podejrzliwe i gniewne spojrzenia. Niewzruszony spokój rozlany zawsze na twarzy Davidsona przydał mu się niezmiernie w owej chwili, choć Schomberg nie miał oczywiście najmniejszych podstaw do podejrzewania żony i gościa o jakiekolwiek konszachty.
Co do pani Schomberg, siedziała nieruchomo niczem chiński bożek. Zachwyt ogarnął Davidsona. Wierzył już teraz, że ta kobieta potrafi udawać przez długie lata. Nawet nie drgnęła. To wprost niesłychane! Poznanie jej charakteru prawie go przeraziło; nie mógł się uspokoić wobec zdumiewającego faktu, że oto zna lepiej prawdziwą panią Schomberg niż ktokolwiek inny na wyspach, nie wyłączając samego Schomberga. Co za mistrzostwo obłudy! Nic dziwnego że Heyst sprzątnął dziewczynę z przed nosa dwu mężczyznom, jeśli miał taką wspólniczkę.
Ale najdziwniejszem ze wszystkiego było, że Heyst miał coś wogóle ze spódnicami do czynienia. Patrzyliśmy na niego długie lata i wiedzieliśmy, że kobiety były zupełnie wyłączone z jego życia. Wyjąwszy to że fundował ludziom przy odpowiednich okazjach, jak każdy przeciętny śmiertelnik, ten obserwator faktów zdawał się nie mieć nic wspólnego z ziemskiemi sprawami i namiętnościami. Wytworność obejścia i pewna żartobliwość w głosie odróżniały go od innych ludzi. Robił wrażenie piórka unoszącego się lekko w codziennej atmosferze, którą wdychały nasze nozdrza. I właśnie dlatego zetknięcie się tego widza z realnem życiem przyciągało ogólną uwagę. Najpierw tajemnicza spółka z Morrisonem; potem wielka sensacja z węglem tropikalnym, najzupełniej realne przedsiębiorstwo, z którem były związane różne interesy. A wreszcie to porwanie — jaskrawy dowód ziemskości Heysta — największy ze wszystkich dziwów, zdumiewający i śmieszny zarazem.
Davidson przyznał mi rację, że wrzawa wywołana skandalem już przycichła i cała historja byłaby pewnie poszła w zapomnienie, gdyby ten osioł Schomberg wciąż publicznie zębami nie zgrzytał. Jakież to było przykre, że Davidson nie mógł dać żadnych informacyj o dziewczynie. Czy ładna? Nie wiedział. Pozostał przez całe popołudnie w hotelu, głównie aby się czegoś o niej dobadać. Ale cała historja już spowszedniała. Towarzystwa zasiadające przy stolikach na werandzie omawiały inne, świeższe wypadki, a Davidson nie miał bynajmniej ochoty wręcz się wypytywać. Siedział więc spokojnie, zadowolony, że nikt nie zwracał na niego uwagi, i nie tracił nadziei, iż usłyszy przypadkiem coś interesującego. Nie ręczyłbym wcale, czy się poczciwiec nie zdrzemnął przy tej sposobności. Trudno jest zaiste dać dokładne pojęcie o niewzruszonym spokoju Davidsona.
Wkrótce Schomberg, pokręciwszy się tu i ówdzie, przyłączył się do towarzystwa, które siedziało tuż przy stoliku obok Davidsona.
— Proszę panów, taki człowiek jak ten Szwed zagraża poprostu publicznemu bezpieczeństwu — zaczął. — Pamiętam go od lat. Nie będę opowiadał o jego przeszpiegach — mówił sam, że szuka niezwykłych faktów — a cóż to innego niż szpiegostwo? Podpatrywał wszystkie interesy... Przyczepił się do kapitana Morrisona, wycisnął go jak pomarańczę i wyszczuł stąd do Europy, gdzie też biedak umarł. Każdy wie, że kapitan Morrison miał słabe płuca. Ten łotr najpierw go obdarł, a potem zamordował! Ja tam w słowach nie przebieram, to nie mój zwyczaj. Potem znów wymyślił ten szwindel z Podzwrotnikową Spółką Węglową. O tem już wszystko dobrze wiecie. A teraz, wypchawszy sobie kieszenie cudzemi pieniędzmi, porywa białą dziewczynę z orkiestry popisującej się u mnie dla przyjemności tych, którzy raczą popierać mój zakład, i wynosi się żeby żyć jak książę na tej wyspie, gdzie nikt go nie może dosięgnąć. Co za idjotka z tej dziewczyny... Tfu, jakie to wstrętne.
Splunął. Dusił się z wściekłości, bo najwidoczniej prześladowały go jakieś wizje. Zerwał się z krzesła i odszedł — może aby uciec przed niemi. Wszedł do pokoju, gdzie siedziała pani Schomberg. Widok jej nie mógł wpłynąć zbyt kojąco na ten właśnie rodzaj męki, który przeżywał.
Davidson nie czuł się powołanym do obrony Heysta. Wdawał się w rozmowę z tym lub owym nibyto przypadkiem i nie dawał poznać po sobie, że wie coś o tej sprawie, chcąc wyciągnąć jakieś wiadomości o dziewczynie. Czy jest w niej coś niezwykłego? Czy ładna? Nie musi być wybitnie ładna, bo nie zwróciła na siebie szczególnej uwagi. Że młoda — wszyscy się z tem zgadzali. Angielski urzędnik od Tesmanów pamiętał, że miała bardzo bladą cerę. Ten urzędnik był bardzo szanownym i przyzwoitym człowiekiem. Nie zadawał się z kobietami tego rodzaju. Większość muzykantek były to okazy godne pożałowania. Schomberg umieścił je w tak zwanym pawilonie, gdzie pracowały ciężko, naprawiając i piorąc swoje białe suknie; widziano nieraz, jak rozwieszały je na drzewach, niby gromada praczek. Na estradzie wyglądały też zupełnie jak praczki w średnim wieku. Dziewczyna zaś mieszkała w głównym domu razem z dyrektorem czy też kapelmistrzem — tym drabem o czarnej brodzie — i z podstarzałą kobietą o zniszczonej twarzy, która grywała na fortepianie i uchodziła za żonę dyrektora.
Rezultat badań nie wypadł zadowalająco. Davidson ociągał się z odejściem i nawet jadł obiad przy ogólnym stole, ale nie zdobył już żadnych wiadomości. Wreszcie zrezygnował.
— Przypuszczam — sapnął spokojnie — że przecież ją kiedyś zobaczę.
Zamierzał oczywiście, jak dotychczas, przejeżdżać zawsze obok Samburanu.
— Naturalnie — odrzekłem. — Na pewno ją pan zobaczy. Wcześniej czy później Heyst znów pana zawezwie; tylko ciekaw jestem, z jakiego to będzie powodu.
Davidson nic nie odpowiedział. Miał na to swój własny pogląd i za jego milczeniem kryło się wiele myśli. Nie rozmawialiśmy już o dziewczynie. Zanim rozeszliśmy się, podzielił się jeszcze ze mną pewnem spostrzeżeniem nie mającem nic wspólnego z poprzednią rozmową.
— To dziwne — rzekł — ale zdaje mi się, że wieczorami odbywa się pokryjomu szulerka u Schomberga. Zauważyłem ludzi — po dwóch, po trzech — kierujących się w stronę tej hali, gdzie zwykle grywała orkiestra. Okna hali mają widać bardzo szczelne zasłony, bo nie mogłem się tam dopatrzyć najmniejszego promyka światła; ale niepodobna przecież uwierzyć, że te draby schodzą się tylko po to, aby siedzieć w ciemnościach i rozpamiętywać swoje łajdactwa.
— Dziwne. To nie do wiary, aby Schomberg ważył się na coś podobnego — odrzekłem.
Jak już wiemy, Heyst zatrzymał się u Schomberga, nie mając pojęcia że jego osoba jest przedmiotem wstrętu czcigodnego gospodarza. W chwili gdy tam zamieszkał, damska kapela Zangiacoma przebywała w hotelu już od jakiegoś czasu. Interesy, które wyrwały Heysta z samotni — z zapadłego kąta wschodnich mórz — związane były z Tesmanami i dotyczyły jakichś spraw pieniężnych. Załatwił je szybko i siedział bezczynnie, czekając na Davidsona, który miał zabrać go z powrotem do pustelni; bowiem zamiarem Heysta było tam wrócić. Ten, którego przywykliśmy nazywać „zaczarowanym Heystem“, uległ zasadniczemu rozczarowaniu. Ale nie w stosunku do wysp. Czar archipelagu jest nieprzeparty; niełatwo otrząsnąć się z uroku wyspiarskiego życia. Heyst rozczarował się wogóle do świata. Wzgardliwa jego dusza dała się uwieść czynowi, a teraz cierpiała nad przegraną w sposób niezmiernie subtelny, nieznany człowiekowi przyzwyczajonemu do walki z realnemi trudnościami zwykłych ludzkich przedsięwzięć. Dręczył go żrący ból, jak gdyby popełnił bezużyteczne odszczepieństwo; odczuwał coś nakształt wstydu przed własnem ja, zdradzonem przez siebie samego; a w dodatku męczyły go jeszcze poprostu zwykłe wyrzuty sumienia. Uważał się za winnego śmierci Morrisona. Uczucie dość niedorzeczne, bo przecież nikt nie był w stanie przewidzieć, jakie zimne i wilgotne lato czyha w Anglji na biednego Morrisona.
Heyst nie odznaczał się bynajmniej ponurem usposobieniem, ale w tych okolicznościach nie pragnął wcale towarzystwa. Spędzał wieczory siedząc na werandzie, w pewnem oddaleniu od reszty gości. Z budynku stojącego w głębi ogrodu dochodziło zawodzenie smyczkowych instrumentów; po obu stronach prowadzącej tam drogi wisiały japońskie papierowe latarnie, rozwieszone na sznurkach między pniami kilku wielkich drzew. Strzępy melodyj mniej lub więcej żałosnych uderzały o uszy Heysta. Ścigały go nawet w jego pokoju, który znajdował się na piętrze i wychodził na werandę. Owe urywane i zgrzytliwe dźwięki stawały się po jakimś czasie nie do zniesienia. Podobnie jak większość marzycieli, którym harmonja niebiańskich sfer czasem się objawia, Heyst, wędrowny mieszkaniec archipelagu, rozmiłowany był w ciszy i mógł się nią latami napawać. Te wyspy są bardzo spokojne. Widać jak objęte srebrną i lazurową ciszą leżą w ciemnych szatach z listowia na bezszumnem morzu, które zlewa się z niebem w zaklęty krąg spokoju. Uśmiechnięta, senna zaduma unosi się nad niemi; nawet głosy mieszkających tam ludzi ciche są i stłumione, jakby lękały się spłoszyć jakiś czar opiekuńczy.
Może ten sam czar właśnie urzekł przed laty Heysta? Ale teraz już to minęło. Czar prysnął, chociaż wyspy wciąż jeszcze Heysta więziły. I nigdy nie zamierzał ich opuścić. Dokąd się udać po wszystkich tych latach? Na całym świecie nie miał bliskiej sobie istoty. Z tego faktu, który nie był wcale taki błahy, dopiero teraz zdał sobie sprawę, bo człowiek wnika w siebie i robi przegląd swych sił dopiero w obliczu klęski. I choć Heyst postanowił rzucić świat na wzór pustelnika, teraz, w chwili wyrzeczenia się, wbrew wszelkiej logice odczuł swoją samotność. Zabolało go to. Niema nic bardziej dojmującego od starcia się ostrych przeciwieństw, szarpiących umysł i serce.
Tymczasem Schomberg śledził Heysta z pod oka. Jak przystało na oficera rezerwy, zachowywał się ze sztywną godnością wobec nieświadomego objektu swoich wrogich uczuć. Trącał przytem łokciem niektórych gości, zwracając ich uwagę na tony, jakie „ten Szwed“ przybiera.
— Nie mam pojęcia, dlaczego się u mnie zatrzymał. Mój hotel nie jest godny takiego gościa. Przecież tu dla niego za skromnie. Dałbym nie wiem co za to, żeby się tylko wyniósł i popisywał gdzieindziej swoją wyższością. Urządziłem te koncerty, żeby panów trochę rozweselić; a myślicie panowie, że raczył choć raz pokazać się na sali i posłuchać jednego czy dwu kawałków? Nic podobnego! Znam go nie od dzisiaj. Siedzi tam cały wieczór w ciemnym końcu piazzy — na pewno knuje jakieś nowe oszustwo. Zarazbym mu powiedział, żeby się wyniósł i poszukał sobie miejsca gdzieindziej, tylko że nieprzyjemnie traktować tak pod zwrotnikami białego człowieka. Nie wiem jak długo ma zamiar tu siedzieć, ale założyłbym się, że nigdy się nie zdobędzie na kupienie biletu za pięćdziesiąt centów, by usłyszeć trochę dobrej muzyki.
Nikt nie miał ochoty się zakładać, inaczej Schomberg byłby przegrał. Któregoś wieczoru Heyst został doprowadzony do ostateczności przez skrzekliwe, piskliwe, drapiące urywki melodyj, które prześladowały go nawet w twardem łóżku — na materacu cienkim jak naleśnik, pod przejrzystą zasłoną od moskitów. Zeszedł nadół i znalazł się wśród drzew, gdzie łagodny żar japońskich latarni oświetlał gdzieniegdzie w ciemnościach płaty wielkich, chropawych pni, tonących w mroku pod wyniosłemi konarami. Inne latarnie w kształcie cylindrycznych „concertino“ wisiały gęściejszem rzędem na luźnym sznurze, ozdabiając wejście do budynku, zwanego pompatycznie przez Schomberga „halą koncertową“. Zgnębiony do ostateczności Heyst wszedł po trzech schodach, podniósł perkalową zasłonę i znalazł się na sali.
Ogłuszający hałas panował w tym niewielkim budynku, podobnym do stodoły zbudowanej w pewnej wysokości nad ziemią ze sprowadzonych desek sosnowych. Hałas ten sprawiała orkiestra, piszcząc, mrucząc, skomląc, łkając, skrzecząc i kwicząc jakąś rzeźką melodję, podczas gdy wielkie pianino, nad którem znęcała się koścista niewiasta o czerwonej twarzy i złośliwie wykrojonych nozdrzach, bryzgało twardemi jak grad dźwiękami sypiącemi się przez burzę zawodzących smyczków. Niewielką estradę zapełniały białe muślinowe suknie i purpurowe szarfy, spływające ukośnie z bark; nagie ramiona rzępoliły bez wytchnienia. Orkiestrą dyrygował Zangiacomo. Miał na sobie białą kurtkę, czarną, wyciętą kamizelkę i białe spodnie. Jego przydługa, rozczochrana czupryna i okazała broda mieniły się fioletowo-czarną barwą. Robił ohydne wrażenie. Gorąco panowało straszliwe. Ze trzydzieści osób siedziało przy małych stolikach, popijając różne trunki. Heyst, wprost przygnieciony ogromem hałasu, osunął się na krzesło. W szybkim rytmie muzyki, w różnorodnym, przenikliwym zgiełku strun, w ruchach nagich ramion, w wyciętych sukniach, prostackich twarzach i kamiennym wzroku muzykantek była jakaś brutalna podnieta, coś okrutnego, zmysłowego i odrażającego.
— To jest okropne! — mruknął Heyst pod nosem.
Ale w takim rytmicznym hałasie tkwi jakiś niesamowity urok. Heyst nie uciekł natychmiast, jak się tego można było spodziewać. Pozostał na miejscu, dziwiąc się samemu sobie, gdyż nic nie mogło być bardziej odrażające dla jego upodobań, dotkliwsze dla zmysłów i poniekąd bardziej przeciwne jego istocie, aniżeli te brutalne przejawy siły. Nie można było tego nazwać muzyką; kapela Zangiacoma mordowała poprostu ciszę z ordynarną, dziką energją. Miało się wrażenie, że się jest świadkiem jakiegoś gwałtu, i to wrażenie tak silne, iż niepodobna było zrozumieć ludzi siedzących na krzesłach tak spokojnie, bez żadnych oznak zgrozy, gniewu czy trwogi i popijających różne napoje. Heyst odwrócił oczy od niezrozumiałego widoku tej obojętności.
Gdy orkiestra zamilkła, doznał tak wielkiej ulgi, że poczuł wielki zawrót głowy, jak gdyby otchłań milczenia rozwarła się u jego nóg. Kiedy spojrzał na salę, twarze publiczności wyrażały wbrew wszelkiej logice ożywienie i zainteresowanie, a muzykantki w białych muślinowych sukniach schodziły parami z estrady na „salę koncertową“ Schomberga. Rozproszyły się wszędzie. Męski osobnik o zakrzywionym nosie i fioletowo czarnej brodzie gdzieś się zapodział. Nastąpiła przerwa, w czasie której — zgodnie z planem przebiegłego Schomberga — członkinie orkiestry miały zaszczycać swem towarzystwem słuchaczy — to jest, naturalnie, tych z pomiędzy słuchaczy, którzy skłonni byli do bratania się ze sztuką w sposób poufały a hojny, przyczem symbolem poufałości i hojności miały być w danym wypadku poczęstunki.
Heyst uznał to za wysoce nieodpowiednie. Lecz niestosowność przebiegłego zamysłu Schomberga została unieszkodliwiona przez tę okoliczność, że muzykantki były przeważnie niemłode, a żadna z nich nie odznaczała się nigdy pięknością. Mniej lub więcej zwiędłe ich twarze zlekka były uróżowane, ale pominąwszy ten fakt, który mógł wypływać poprostu z przyzwyczajenia, nie zdawały się zbytnio przejmować chytrym planem Schomberga. Popęd do bratania się ze sztuką był najwidoczniej słaby wśród publiczności. Kilka muzykantek pozasiadało niedbale przy wolnych stolikach, inne zaś, wziąwszy się pod ręce, chodziły tam i z powrotem w środkowem przejściu — zadowolone, że mogą wyprostować nogi i dać odpoczynek ramionom. Purpurowe ich szarfy nadawały sztuczny ton wesołości atmosferze sali koncertowej. Heyst uczuł nagłą litość dla tych istot, wyzyskiwanych, pozbawionych nadziei lepszego losu, wyzutych z wszelkiego uroku. Smutna zależność ich życia kładła cień tragizmu na te twarze pospolite i bez wesołości.
Heyst miał naturę współczującą. Przykro mu było patrzeć, jak muzykantki chodzą tam i z powrotem obok jego stolika. Chciał już wstać i odejść, gdy zauważył że dwie białe muślinowe suknie i purpurowe szarfy zostały na estradzie. Jedna z tych sukien okrywała kościstą postać niewiasty o złośliwie wykrojonych nozdrzach. Była to ni mniej ni więcej, tylko sama pani Zangiacomo. Wstała od pianina i, zwrócona tyłem do sali, przygotowywała nuty do drugiej części koncertu, ruszając przytem porywczo i niecierpliwie brzydkiemi łokciami. Wreszcie odwróciła się i, spostrzegłszy jeszcze jedną muślinową suknię, tkwiącą nieruchomo na krześle w drugim rzędzie, ruszyła do niej wśród pulpitów zaczepnym i władczym krokiem. Na kolanach tej sukni leżała z rozwartemi dłońmi para drobnych, niezbyt białych rąk, złączonych z kształtnemi ramionami. Następnym szczegółem, który Heyst zauważył, było uczesanie — dwa grube, kasztanowate warkocze, owinięte wokoło główki o nęcącym zarysie.
— To chyba młoda dziewczyna — pomyślał zdziwiony.
Była to najwidoczniej młoda dziewczyna. Świadczyły o tem linje jej ramion, drobne, sprężyste piersi pod białym muślinem, przekreślone naukos czerwoną szarfą, i dzwonowaty zarys muślinowej sukni, zasłaniający krzesło na którem siedziała, odwrócona trochę od sali. Nogi jej w białych pantoflach skrzyżowane były wdzięcznie.
Przykuła pobudzoną uwagę Heysta; doznał wrażenia, że odczuwa coś zupełnie nowego. Wypływało to stąd, że jego zmysł obserwacyjny nigdy jeszcze nie zajął się żadną kobietą w sposób tak wyraźny i wyłączny. Przypatrywał się jej niespokojnie, jak nigdy mężczyzna nie patrzy na drugiego mężczyznę, i zapomniał poprostu gdzie się znajduje. Zapamiętał się zupełnie. Tymczasem wysoka kobieta, podszedłszy do dziewczyny, zasłoniła ją na chwilę przed jego wzrokiem; pochyliła się nad młodzieńczą postacią, przechodząc tuż koło niej, jak gdyby chciała szepnąć jej coś na ucho, i rzeczywiście wargi jej się poruszyły, ale cóż to mogło być za słowo, że dziewczyna zerwała się tak nagle? Zaskoczony tem Heyst drgnął przy swoim stole. Rozejrzał się szybko; nikt nie patrzył w kierunku estrady, a gdy znów spojrzał w tę stronę, dziewczyna razem z wysoką kobietą, następującą jej na pięty, schodziła właśnie z trzech stopni łączących estradę z salą. Tu zatrzymała się, posunęła się chwiejnie o krok dalej i przystanęła znowu, tamta zaś ordynarna, wielka baba od fortepianu — niby eskorta jej, niby dragon — minęła ją szorstko i, maszerując wojowniczo środkowem przejściem wśród krzeseł i stolików, poszła szukać Zangiacoma o zakrzywionym nosie. Podczas tego nadzwyczajnego przemarszu zdawało się, że wszystko w sali zmienia się w błoto pod jej nogami. Pogardliwe jej spojrzenie spotkało się z podniesionemi oczami Heysta, który spojrzał zaraz w stronę dziewczyny. Nie poruszyła się wcale. Ramiona jej zwisały bezwładnie, a powieki były spuszczone.
Heyst położył nawpół wypalone cygaro i zacisnął usta. Potem wstał z krzesła. Zawładnął nim taki sam poryw, jak wówczas przed laty, w ohydnej mieścinie Delli na wyspie Timor, gdy uczuł nagle że musi przejść przez piaszczystą ulicę i zaczepić Morrisona, właściwie obcego sobie człowieka, który był najwidoczniej skłopotany, znękany, zwątpiały i samotny.
Był to taki sam poryw. Ale Heyst nie zdawał sobie z tego sprawy. Nie myślał wówczas o Morrisonie. Można powiedzieć, że pierwszy raz od chwili gdy zrezygnował ostatecznie z kopalni na Samburanie, zapomniał zupełnie o zmarłym Morrisonie. Prawda i to, że do pewnego stopnia zapomniał też gdzie się znajduje i, nie powstrzymany przez żaden przebłysk świadomości, szedł oto środkowem przejściem ku estradzie.
Tymczasem niektóre z muzykantek zapuściły już kotwicę u zajętych stolików. Rozmawiały z mężczyznami, wsparte na łokciach, i — mimo czerwonych szarf — przypominały w białych sukniach gromadę ubranych do ślubu panien młodych w średnim wieku, rozprawiających prostackiemi głosami i zachowujących się bez ceremonji. Zgiełkliwy gwar rozmów, prowadzonych z pewnem ożywieniem, wypełnił koncertową salę Schomberga. Nikt nie zwrócił uwagi na Heysta, ponieważ wielu mężczyzn równocześnie wstało z miejsca. Zatrzymał się przed dziewczyną, która dopiero po chwili zauważyła jego obecność. Stała cichutko ze spuszczonemi oczami, blada, niema i bez ruchu. Dopiero gdy Heyst odezwał się do niej swym zwykłym, dwornym tonem, podniosła na niego oczy.
— Przepraszam panią — rzekł po angielsku — ale ta okropna baba coś pani zrobiła. Uszczypnęła panią, prawda? Jestem pewien, że uszczypnęła panią przed chwilą, kiedy stała obok pani krzesła.
Dziewczyna przyjęła te słowa nieruchomem spojrzeniem szeroko rozwartych oczu, świadczących o niezmiernem zdumieniu. Heyst był zły na siebie i podejrzewał, że muzykantka nie rozumie jego słów. Niepodobna było powiedzieć, do jakiej narodowości należą te kobiety — widać było tylko, że są bardzo różnego pokroju. Ale dziewczyna zdumiała się prawie jeszcze bardziej od Heysta, ujrzawszy tuż przy sobie tego mężczyznę, jego łysą głowę, białe czoło, ogorzałe policzki, długie poziome wąsy o kasztanowatym odcieniu, wijące się z lekka, i życzliwy wyraz niebieskich oczu wpatrzonych w jej oczy. Heyst widział, jak w osłupiałym jej wzroku błysnął nagły niepokój i ustąpił wyrazowi rezygnacji.
— Jestem pewien, że uszczypnęła panią w okrutny sposób — mruknął, zmieszany trochę swoim postępkiem.
Z wielką ulgą posłyszał jej odpowiedź:
— Nie zdarzyłoby się to po raz pierwszy. Ale choćby nawet tak było, cóżby pan mógł na to poradzić?
— Nie wiem — odrzekł z lekkim odcieniem żartobliwości, nie spotykanej już dawno w jego głosie — która zdawała się głaskać przyjemnie jej uszy. — Przykro mi, ale doprawdy nie wiem. A może mógłbym przydać się na coś? Co pani życzy sobie, abym zrobił? Proszę — niech pani rozkazuje.
I znów największe zdumienie odbiło się na jej twarzy; spostrzegła, jak dalece jest różnym od innych mężczyzn znajdujących się na sali. Różnił się od nich tak bardzo, jak ona różniła się od reszty muzykantek z damskiej kapeli.
— Rozkazywać panu? — szepnęła po chwili w osłupieniu. — Kto pan jest? — spytała nieco głośniej.
— Mieszkam w tym hotelu od kilku dni. Wypadkiem znalazłem się na sali. Ta obelga...
— Niech pan nie próbuje do tego się mieszać — rzekła tak poważnie, że Heyst spytał ze zwykłym, żartobliwym odcieniem w głosie:
— Czy pani życzy sobie abym odszedł?
— Nie powiedziałam tego — odrzekła dziewczyna. — Uszczypnęła mnie, bo nie zeszłam dość prędko z estrady.
— Nie umiem pani wyrazić, jaki jestem oburzony — odrzekł Heyst. — Ale ponieważ pani już tu zeszła — ciągnął ze swobodą światowca, zabawiającego rozmową młodą pannę — czy nie lepiej byłoby usiąść?
Posłuchała zapraszającego gestu i siedli na najbliższych krzesłach. Patrzyli na siebie poprzez okrągły stolik zdumionemi, szeroko otwartemi oczami, a świadomość tego powstawała w nich tak powoli, że przeszła długa chwila zanim wzrok od siebie odwrócili. Wkrótce oczy ich spotkały się znowu, ale tylko by od siebie odskoczyć. Wreszcie nawiązały stały kontakt, lecz upłynęło już wówczas z piętnaście minut od chwili gdy siedli przy stoliku, i pauza dobiegała końca.
Tyle co do oczu. Co się zaś tyczy rozmowy, toczyła się bezbarwnie, gdyż oczywiście nie mieli sobie nic do powiedzenia. Twarz dziewczyny przykuwała uwagę Heysta. Wyraz jej nie był ani prosty, ani też łatwy do przeniknięcia. Nie odznaczał się niczem wybitnem — i trudno byłoby się tego spodziewać — ale jej rysy więcej miały subtelności od rysów innych kobiecych twarzy, które Heyst miał kiedykolwiek sposobność tak blisko oglądać. Było w niej coś nieokreślonego a śmiałego, coś budzącego niezmierne współczucie, bo i usposobienie i los tej dziewczyny malowały się na jej twarzy. A jej głos! Oczarował Heysta nadzwyczajnym swym dźwiękiem. Był to głos stworzony do wypowiadania najcudowniejszych rzeczy, głos, któryby pozwolił znieść głupią paplaninę i opromieniłby urokiem najpospolitszą rozmowę. Heyst pił jego czar, jak się słucha tonu jakiegoś instrumentu, nie bacząc na melodję.
— Czy pani także i śpiewa? — spytał nagle.
— Nigdy w życiu nie wzięłam ani jednej nuty — odrzekła, zdumiona tem pytaniem nie mającem związku z poprzednią rozmową, bo wcale dotąd o śpiewie nie mówili. Widocznie nie zdawała sobie sprawy ze swego głosu. — Od dzieciństwa nie pamiętam, abym miała kiedykolwiek powód do śpiewania.
To pospolite zdanie przeniknęło drgającą, ciepłą szlachetnością dźwięku wprost do serca Heysta. Chłodny i czujny jego umysł śledził jak tam zapadało, dziwiąc się nawpół świadomie swej bezcelowej badawczości, póki nie osiadło kędyś głęboko na dnie, gdzie spoczywają nasze niewysłowione tęsknoty.
— Pani jest naturalnie Angielką? — zapytał.
— A cóż pan myślał? — odparła najczarowniejszym tonem. I dodała, sądząc widać, że z kolei i jej wypada zadać pytanie. — Dlaczego pan się zawsze uśmiecha kiedy pan mówi?
To wystarczało aby odjąć wszelką ochotę do uśmiechu; ale pytanie postawione było najwidoczniej z tak dobrą wiarą, że Heyst przyszedł zaraz do siebie.
— To takie niefortunne przyzwyczajenie — rzekł z delikatną, wytworną żartobliwością. — Bardzo się to pani nie podoba?
— Nie — odrzekła poważnie. — Ale zwróciłam na to uwagę. Nie spotykałam wielu przyjemnych osób w życiu.
— Jestem pewien, że ta kobieta grająca na pianinie bez porównania jest nieznośniejsza od wszystkich ludożerców, z którymi miałem do czynienia.
— Ja myślę! — wzdrygnęła się. — A jakim sposobem miał pan do czynienia z ludożercami?
— Za długoby o tem opowiadać — rzekł Heyst z nikłym uśmiechem. Uśmiechy Heysta były raczej melancholijne i nie harmonizowały z wielkiemi wąsami, pod któremi żartobliwość jego czuła się doskonale, niby płochliwe ptaszę w rodzimej gęstwinie. — O wiele za długo. Jak się pani dostała do tej bandy?
— Pech — odpowiedziała krótko.
— Tak, tak, naturalnie — Heyst kiwnął potakująco głową i dodał, oburzony wciąż na owo uszczypnięcie, które raczej odgadł niż zobaczył: — Proszę pani, czy pani nie może się jakoś bronić?
Wstała właśnie z krzesła. Muzykantki wracały zwolna na miejsca. Niektóre siedziały już bezczynnie przed pulpitami, patrząc przez siebie bezmyślnie. Heyst powstał także.
— Nie dam im rady — odrzekła.
Słowa te płynęły z pospolitego ludzkiego doświadczenia, ale, dzięki jej głosowi, olśniły Heysta jak objawienie. Uczucia jego były mętne, lecz umysł jasny jak zwykle.
— To niedobrze. — A jednak ta dziewczyna nie skarży się właściwie na złe traktowanie — rozmyślał trzeźwo po jej odejściu.
Tak się to zaczęło. Jakim zaś sposobem doszło do wiadomego końca, niełatwo ściśle zdać sprawę. Heyst zainteresował się najwidoczniej nietyle samą dziewczyną ile jej losem. Był to przecież ten sam człowiek, który dał nurka za tonącym Morrisonem, znając go prawie wyłącznie tylko z widzenia i ze zwykłych plotek wyspiarskich. Ale tym razem skok do wody był zupełnie innego rodzaju i mógł doprowadzić do związku o zasadniczo odmiennym charakterze.
Czy zastanawiał się wogóle nad tem wszystkiem? Prawdopodobnie tak; dosyć miał na to rozwagi. Ale widać niedostatecznie zdawał sobie sprawę z wypadków; gdyż postępowanie jego w tym czasie — począwszy od owego wieczoru, a skończywszy na dniu ucieczki — nie zdradzało najlżejszego wahania. W gruncie rzeczy Heyst nie należał do ludzi, którzy zwykli się wahać. Tacy jak on marzyciele i widzowie ziemskiego zamętu bywają straszni, gdy żądza czynu raz nimi owładnie. Pochylają głowę i rzucają się na mur ze zdumiewającą pogodą, którą może dać tylko nieposkromiona wyobraźnia.
Heyst nie był głupcem. Przypuszczam, że wiedział — albo przynajmniej czuł — dokąd to wszystko prowadzi. Ale zupełny brak doświadczenia dawał mu potrzebną śmiałość. Głos dziewczyny był czarujący, gdy mówiła mu o swej nędznej przeszłości w prostych słowach, nacechowanych pewnym bezwiednym cynizmem, który jest nieodłączny od brzydkiej prawdy o życiu ludzi biednych. I może dlatego, że Heyst był prawdziwie ludzki — a może pod wpływem głosu dziewczyny, mieniącego się wszystkiemi odcieniami tragizmu, wesołości i odwagi — opowiadanie jej nie wzbudziło w Heyście wstrętu, tylko poczucie niezmiernego smutku.
Jednego z następnych wieczorów, podczas pauzy między dwiema częściami koncertu, dziewczyna mówiła Heystowi o swem życiu. Wychowywała się prawie wyłącznie na ulicy. Ojciec jej grywał w orkiestrach małych teatrzyków. Matka uciekła od męża, zostawiając ją malutką, i gospodynie różnych nędznych domów zajezdnych opiekowały się przypadkowo jej opuszczonem dzieciństwem. Nie był to dosłownie głód i łachmany, ale nieustanny, beznadziejny ucisk biedy. Gry na skrzypcach nauczył ją ojciec; zdaje się, że upijał się od czasu do czasu, ale bez przyjemności; usiłował tylko zapomnieć o żonie, która go porzuciła. Gdy pewnego wieczora dostał ataku paralitycznego w czasie koncertu i zwalił się z łoskotem na estradę, dziewczyna przystała do trupy Zangiacoma. Ojciec jej został umieszczony w przytułku dla nieuleczalnych.
— A ja jestem tutaj — kończyła — i nikogo to nie obchodzi, czy przy najbliższej okazji skoczę do wody, czy nie.
Heyst odrzekł, że zna lepszy sposób, jeśli jej chodzi tylko o porzucenie tego świata. Spojrzała na niego ze szczególną uwagą i zdziwieniem, które nadało jej twarzy wyraz pełen naiwności.
Działo się to podczas przerwy między dwiema częściami koncertu. Tym razem dziewczyna zeszła z estrady, nie przynaglona do tego uszczypnięciem strasznej Zangiacomowej. Trudno przypuszczać, aby ją pociągało wysokie, inteligentne czoło i długie, rudawe wąsy nowego przyjaciela. Wyrażenie „nowy przyjaciel“ nie jest tu na miejscu. Nigdy przedtem przyjaciela nie miała i odczucie życzliwości, z którą Heyst się do niej odnosił, zachwycało ją już przez to samo, że było czemś zupełnie nowem. A przy tem każdy mężczyzna, niepodobny do Schomberga, wydawał się jej tem samem pociągający. Bała się panicznie hotelarza, który korzystał z tego, że mieszkała w głównym gmachu a nie w pawilonie wraz z innemi „artystkami“, i cały dzień krążył koło niej, milczący, pożądliwy i złowróżbny za osłoną wielkiej brody, albo napastował ją w cichych zakątkach i pustych korytarzach; zachodził z tyłu, szepcąc jej do ucha głębokim, tajemniczym głosem, w którym, mimo bardzo wyraźnych zamiarów hotelarza, dźwięczało jakieś ohydne obłąkanie.
Kontrast, który stanowiło spokojne, pełne ogłady obejście Heysta, napełniał dziewczynę szczególną rozkoszą i podziwem. Nigdy jeszcze nie zetknęła się z czemś podobnem. Może i zaznała kiedy w życiu dobroci, nigdy jednak nie zdarzyło się jej spotkać zwykłej uprzejmości. Pociągało ją to jako zupełnie nowe doświadczenie, niebardzo zrozumiałe, ale nadzwyczaj przyjemne.
— Mówię panu, że nie umiem sobie z nimi poradzić — powtarzała Heystowi; czasem mówiła to obojętnie, ale częściej potrząsała przytem głową z ponurem przygnębieniem.
Nie miała naturalnie ani grosza. Przerażali ją ci wszyscy „czarni ludzie“, którzy roili się naokoło. Nie zdawała sobie właściwie sprawy, w jakim punkcie kuli ziemskiej się znajduje. Orkiestrę przewożono zwykle prosto z parowca do jakiegoś hotelu i trzymano tam w zamknięciu, póki nie nadszedł czas wyruszenia na inny parowiec. Nie umiała przypomnieć sobie wszystkich nazw, które słyszała po drodze.
— Jak się nazywa ta miejscowość? — zapytywała często Heysta.
— Sourabaya — wymawiał wyraźnie i śledził jak w oczach dziewczyny, utkwionych w jego twarzy, przejawia się zniechęcenie, wywołane tym obcym dźwiękiem.
Nie mógł powstrzymać się od litości. Podsunął dziewczynie myśl, aby udała się do konsula, ale tę radę podyktowała mu sumienność, nie zaś przekonanie. Okazało się, że nie słyszała nigdy o podobnem stworzeniu ani o możności korzystania z jego usług. Konsul! Cóż to takiego? Kto to jest? Co mógłby dla niej zrobić? A kiedy posłyszała, że dałoby się może skłonić go, aby odesłał ją do Anglji, głowa opadła jej na piersi.
— I cóż jabym tam robiła? — szepnęła z tak właściwą intonacją i wyrazem tak przejmującym — czar jej głosu działał, nawet gdy mówiła szeptem — że Heystowi pierzchła niejako z przed oczu złuda ludzkiego braterstwa wobec nagiej prawdy o życiu tej dziewczyny, prawdy, która zostawiła ich sam na sam na moralnej pustyni jałowej jak piaski Sahary, bez kojącego cienia, bez rzeźwiącej wody.
Pochyliła się zlekka nad stolikiem, nad tym samym stolikiem, przy którym siedzieli podczas pierwszego spotkania — i, nie mając w pamięci żadnych innych wspomnień prócz ulicznego bruku, z którym zrosło jej dzieciństwo — znękana bezwładnemi, mglistemi i pierwotnemi wrażeniami swych podróży, które budziły w niej nieokreślony lęk przed światem, rzekła prędko, tak jak się mówi w przystępie rozpaczy:
— Niech pan coś dla mnie zrobi! Pan jest dżentelmenem. Nie ja pierwsza odezwałam się do pana, prawda? Przecież to nie ja zaczęłam. To pan przyszedł do mnie i przemówił, kiedy tam stałam. Czego pan chciał ode mnie? Wszystko mi jedno czego pan chciał wtedy, ale pan musi coś dla mnie zrobić.
Spoglądała dziko i błagalnie zarazem — widać było, że gwałtownie na coś nalega, choć mówiła głosem zamierającym ze wzruszenia. Tak namiętna prośba wyrażała się w jej postaci, że mogło to zwrócić uwagę. Heyst roześmiał się głośno naumyślnie. Z oburzenia zabrakło jej głosu wobec tak brutalnego braku serca.
— Więc co to miało znaczyć, kiedy pan mówił: proszę mi rozkazywać? — syknęła prawie.
Czujny wyraz jego smutnego spojrzenia i spokojne słowa: „Wszystko będzie dobrze“ wnet ją uspokoiły.
— Nie jestem dość bogaty aby panią wykupić — ciągnął dalej z dziwacznym uśmiechem, nie mającym żadnego związku z jego słowami — nawet gdyby to dało się zrobić; ale mogę zawsze panią wykraść.
Spojrzała na niego głęboko, jakby te słowa miały ukryte i bardzo skomplikowane znaczenie.
— Niech pani teraz odejdzie — rzekł prędko — i niech pani spróbuje się uśmiechnąć.
Posłuchała go z niespodzianą gotowością, a że miała bardzo ładne i białe zęby, jej machinalny, obstalowany uśmiech wydał się radosnym i promieniejącym. Zdumiało to Heysta. — Nic dziwnego — mignęło mu przez myśl — że kobiety tak doskonale potrafią mężczyzn zwodzić. Umiejętność ta jest im wrodzona; zdawałoby się, że przychodzą na świat ze specjalną zdolnością w tym kierunku. Oto uśmiech, którego źródło znał dokładnie — a jednak uśmiech ten rozgrzał go i dał mu zapał do życia — uczucie, którego nigdy jeszcze nie doświadczył.
Tymczasem dziewczyna odeszła od stołu i przyłączyła się do innych „dam z orkiestry“. Zmierzały gromadą ku estradzie, zaganiane srogo przez wyniosłą małżonkę Zangiacoma, która zdawała się powstrzymywać z trudnością od szturchania ich w plecy. Za niemi postępował w krótkiej kurtce Zangiacomo o wielkiej, obwisłej, farbowanej brodzie; spuszczona głowa i niespokojne oczy, bardzo blisko siebie osadzone, nadawały mu pozór skupiającego się wisielca. Wszedł po schodkach ostatni, odwrócił się, rozpościerając przed publicznością fioletową brodę, i uderzył lekko smyczkiem. Heyst wzdrygnął się, oczekując na ohydny hałas, który wybuchnął natychmiast, bezwstydny i straszny. Przy końcu estrady zasiadła do fortepianu pani Zangiacomo, ukazując okrutny swój profil, i z odchyloną głową waliła w klawisze, nie patrząc na nuty.
Heyst nie mógł znieść tego zgiełku dłużej niż minutę. Wyszedł z mózgiem storturowanym przez rytm jakiegoś mniej lub więcej węgierskiego tańca. W lasach Nowej Gwinei zamieszkanych przez ludożerców, gdzie przeżył najbardziej wstrząsające ze swych dawnych przygód — w tych lasach panowała cisza. Obecna zaś przygoda wymagała większego opanowania niż wszystko czemu dotychczas stawiał czoło — a to nietyle ze względu na swój przebieg co na samą swoją istotę. Przechadzając się wśród papierowych latarni zawieszonych na drzewach, przypomniał sobie z żalem mrok i martwą ciszę lasów w głębi zatoki Geelvink — tego chyba najdzikszego, najbardziej czyhającego na ludzką zgubę ze wszystkich miejsc na ziemi, z których widać morze. Gnębiony przez myśli, szukał ciemności i ciszy w swoim pokoju, ale i tam ich nie znalazł. Odległe dźwięki koncertu sięgały jego uszu, niepokojące choć słabe. Nie czuł się bezpieczny i tutaj, gdyż spokój nie należy do zewnętrznych okoliczności, lecz płynie z naszego wewnętrznego poczucia. Nie miał zamiaru położyć się spać; nie rozpiął nawet kurtki. Siedział na krześle, pogrążony w myślach. Przyzwyczaił się dawniej w samotności i ciszy rozważać różne rzeczy z jasnością a nawet i głębią, i patrzył na życie trzeźwo, nie omamiony przyjemnem złudzeniem optycznem wiecznotrwałej nadziei, konwencjonalnych zwątpień i spodziewanego wciąż szczęścia. Ale teraz czuł się do dna zmącony; lekka zasłona opadła mu na mózg, stępiając bystrość myślenia; budziła się w nim tkliwość — niewyraźna jeszcze i mglista, tkliwość dla nieznanej kobiety.
Zupełna cisza zapanowała stopniowo dokoła. Koncert dobiegł końca, publiczność się rozproszyła; światło w hali koncertowej zgasło, i nawet pawilon, w którym damska orkiestra spała po hałaśliwej pracy, pogrążył się w ciemnościach. Heyst uczuł nagle niepokój we wszystkich członkach, reakcję po długiem siedzeniu. Ulegając nieprzepartej potrzebie ruchu, minął spokojnie tylną werandę i wyszedł na dwór bocznem przejściem, wkraczając w czarny mrok pod drzewami gdzie kule zgaszonych papierowych latarni kołysały się łagodnie podobne do zwiędłych owoców.
Przechadzał się długi czas tam i z powrotem, niby spokojny, zamyślony duch w białem płóciennem ubraniu, i przeżuwał myśli zupełnie nowe, niepokojące i ponętne, rozpatrując ciągle swój zamiar, aby się z nim oswoić i uznać go w końcu za mądry i godny pochwały. Rozum bowiem służy nam do usprawiedliwiania niejasnych pragnień, które kierują naszem postępowaniem, naszemi porywami, namiętnościami, uprzedzeniami i szaleństwem, i które są także przyczyną naszych lęków.
Przeczuł, że nierozważną obietnicą zobowiązał się do czynu pociągającego za sobą nieobliczalne skutki. A następnie postawił sobie pytanie, czy dziewczyna zrozumiała co miał na myśli. Któż to mógł wiedzieć? Napadły go przeróżne wątpliwości. Podniósłszy głowę, zobaczył że coś białego mignęło między drzewami. Znikło prawie natychmiast; ale nie mogło to być złudzenie. Zły był, że spostrzeżono go włóczącego się po północy. Któż to taki? Nie przyszło mu wcale na myśl, że dziewczyna mogła także cierpieć na bezsenność. Posunął się ostrożnie naprzód. Wówczas zobaczył znów białe zjawisko, podobne do ducha, a w następnej chwili znikły wszystkie jego wątpliwości co do myśli i uczuć dziewczyny: poczuł, że przypadła do niego w sposób właściwy wszystkim ludziom, którzy o coś błagają. Szeptała coś zupełnie bez związku, tak że nic nie mógł zrozumieć; pomimo to jednak uczuł się głęboko wzruszonym. Nie miał co do niej złudzeń, ale sceptyczny jego umysł został obezwładniony przez uczucia przepełniające mu serce.
— Spokojnie, spokojnie — szeptał jej do ucha, odwzajemniając uścisk z początku machinalnie, a potem ze wzrastającem wciąż odczuciem jej rozpaczy. Falowanie jej piersi i drżenie wszystkich członków w uścisku Heysta zdawało się udzielać i jego ciału, przenikając do samego serca. W miarę jak dziewczyna uspokajała się w jego ramionach, ogarniało Heysta coraz większe wzburzenie, jak gdyby na tej ziemi istniała pewna ściśle określona miara gwałtownych wzruszeń. Nawet noc wydała mu się bardziej niema i głucha, a otaczające go czarne, niewyraźne kształty bardziej jeszcze znieruchomiały.
— Wszystko będzie dobrze — szepnął, usiłując ją uspokoić, i z konieczności zacieśnił uścisk.
Słowa jego — czy ruchy — odniosły bardzo dobry skutek. Usłyszał lekkie westchnienie ulgi. Zaczęła mówić, panując nad uniesieniem:
— O, ja wiedziałam, że wszystko będzie dobrze — od pierwszej chwili, gdy pan do mnie przemówił! Doprawdy, wiedziałam to już wtedy, gdy pan podszedł do mnie tamtego wieczoru. Wiedziałam, że wszystko będzie dobrze, jeżeli tylko pan zechce; ale naturalnie nie mogłam wiedzieć, czy pan będzie chciał naprawdę mi pomóc. Powiedział mi pan: niech pani rozkazuje. Jakie to dziwne, żeby taki człowiek jak pan tak mówił. Czy pan to mówił na serjo? Nie żartował pan ze mnie?
Zaprzeczył, zapewniając ją, że był przez całe życie poważnym człowiekiem.
— Wierzę panu — rzekła gorąco. Wzruszyło go to oświadczenie. — Pan mówi w taki sposób, jakby ludzie pana bawili — ciągnęła. — Ale mnie to nie zwiodło. Widziałam jaki pan był rozgniewany na tę okropną babę. Pan jest mądry. Odrazu pan coś wymiarkował. Czy pan poznał to po mojej twarzy? Nigdy pan nie będzie żałował. Widzi pan, nie mam jeszcze dwudziestu lat, naprawdę — i wiem, że nie mogę być brzydką, bo przecież... powiem panu szczerze, że i przedtem prześladowali mnie i dręczyli tacy różni. Nie wiem, co ich napadło.
Mówiła z wielkim pospiechem; nagle zabrakło jej głosu. Po chwili wykrzyknęła z rozpaczą:
— Co to takiego? Co się stało?
Poczuła, że ramiona Heysta osunęły się nagle; cofnął się trochę.
— Czy to moja wina? Mówię panu, że nawet na nich nie spojrzałam! Nigdy! A czy na pana patrzyłam? Niech pan powie! Przecież to pan zaczął.
Prawdę powiedziawszy, Heyst wzdrygnął się na myśl o rywalizacji z nieznanymi mężczyznami, z hotelarzem Schombergiem. Mglista biała postać stojąca przed nim słaniała się żałośnie w ciemnościach. Zawstydził się swego odruchu.
— Boję się, że nas wykryli — szepnął. — Zdaje mi się, że zobaczyłem kogoś na ścieżce między domem i temi krzakami za panią.
Nie widział nikogo. Było to kłamstwo wywołane przez litość. Ogarnęło go współczucie równie szczere jak wstręt, który odczuł poprzednio, ale — w jego pojęciu — bardziej godne szacunku.
Nie odwróciła głowy. Widać było, że jego słowa przyniosły jej ulgę.
— Czyżby to był ten łotr? — szepnęła, mając oczywiście na myśli Schomberga. — On robi się zupełnie niemożliwy. Czegoż można się po nim spodziewać? Tego wieczoru także, po kolacji — ale wymknęłam mu się. Cóż on pana może obchodzić? Teraz to i sama z nim sobie poradzę, kiedy wiem, że pan dba o mnie. Dziewczyna może się zawsze obronić. Pan mi wierzy, prawda? Ale niełatwo dawać sobie radę, kiedy się czuje, że nie ma się za sobą nic i nikogo. Nikt na świecie nie jest taki samotny jak dziewczyna, która musi sama o sobie myśleć. Kiedy zostawiłam biednego tatusia w tym przytułku — to było w polu, niedaleko od wsi — wyszłam z bramy z siedmiomaszylingami i trzema pensami w starej portmonetce — i z biletem kolejowym. Szłam piechotą z kilometr, a potem wsiadłam do wagonu.
Urwała i zamilkła na chwilę.
— Niechże mnie pan teraz nie rzuca. Co jabym zrobiła, gdyby pan mnie rzucił? Pewnie że musiałabym żyć, bo się boję odebrać sobie życie, ale pan zrobiłby rzecz tysiąc razy gorszą od morderstwa. Mówił mi pan, że pan był zawsze sam, że nawet psa nigdy pan nie miał. No więc nikomu nie wejdę w drogę, jeśli pan mnie zabierze — nawet psu. O cóż panu chodziło, kiedy pan podszedł i patrzył na mnie z tak bliska?
— Zbliska? Patrzyłem na panią? — szepnął, stojąc przed nią nieruchomo w głębokim mroku. — Z tak bliska?
Wybuchnęła gniewem i rozpaczą, panując jednak nad głosem:
— Jakto, więc pan zapomniał? Czego pan się po mnie spodziewał? Wiem dobrze jaka ze mnie dziewczyna, ale swoją drogą nie należę do tych, od których mężczyźni się odwracają — i pan powinien to wiedzieć, chyba że pan jest z innej gliny niż wszyscy. O niech mi pan wybaczy! Pan nie jest taki jak wszyscy, pan nie jest podobny do żadnego z ludzi, których w życiu spotkałam. Czy ja pana nic nie obchodzę? Czy pan nie widzi, że...
A on tymczasem widział białą, widmową postać, wyciągającą w mroku ramiona jak jakiś duch błagalny. Ujął jej ręce; uderzyło go, zdziwiło prawie ich dotknięcie — tak były ciepłe, silne i żywe w jego dłoniach. Przyciągnął ją do siebie; złożyła mu głowę na ramieniu z głębokim westchnieniem.
— Jestem śmiertelnie zmęczona — szepnęła żałośnie.
Otoczył ją ramionami i tylko po konwulsyjnych drgnieniach jej ciała poczuł, że łka bezgłośnie. Podtrzymując ją, zapamiętał się w głębokiej, nocnej ciszy. Dziewczyna uspokoiła się po chwili i płakała cichutko. Nagle spytała, jakby zbudzona ze snu:
— Pan już nie widział tej osoby co nas śledziła?
Drgnął na ten szybki, ostry szept i odrzekł, że się zapewne pomylił.
— Ale jeśli ktoś był rzeczywiście — rozmyślała głośno — nie mógł to być nikt inny tylko gospodyni — żona hotelarza.
— Schombergowa? — spytał zdziwiony Heyst.
— Tak. Ona także nie może sypiać po nocach. Pan nie rozumie dlaczego? No bo przecież ona naturalnie widzi co się święci. To bydlę nie stara się nawet tego przed nią ukryć. Gdyby tylko miała choć trochę odwagi! Ona wie dobrze co ja czuję, ale tak się go boi, że nie śmie nawet spojrzeć mu w twarz, a cóż dopiero odezwać się do niego. Kazałby jej zaraz iść na złamanie karku.
Heyst przez jakiś czas nic nie mówił. Otwarta bójka z hotelarzem była nie do pomyślenia. Wstręt go przejął na samą myśl o tem. Zaczął szeptać łagodnie do dziewczyny, usiłując jej wytłumaczyć że tak, jak rzeczy stoją, przeszkodzono by jej prawdopodobnie, gdyby chciała jawnie opuścić orkiestrę. Słuchała niespokojnie tych dowodzeń, ściskając od czasu do czasu jego rękę, którą znalazła w ciemności i mocno trzymała.
— Mówiłem już pani, że nie jestem dość bogaty aby panią wykupić; więc też wykradnę panią, skoro tylko uda mi się znaleźć jakiś sposób ucieczki. A tymczasem byłoby fatalnie, gdyby nas po nocy razem widziano. Nie wolno nam się zdradzić. Najlepiej rozejdźmy się zaraz. Mam wrażenie że się przed chwilą omyliłem; ale jeśli pani mówi, że biedna Schombergowa nie może sypiać po nocach, musimy być ostrożniejsi. Powiedziałaby wszystko temu łotrowi.
Gdy to mówił, dziewczyna wysunęła się z lekkiego uścisku jego ramion i stała obok niego, trzymając go wciąż mocno za rękę.
— O nie — rzekła z głębokiem przeświadczeniem. — Mówię panu, że ona nie ośmieli się ust przy nim otworzyć. I wcale nie jest taka głupia, jakby się zdawało. Nie zdradziłaby nas. Ona jest zdolna i do lepszych kawałów. Pomoże nam — napewno pomoże, jeśli wogóle ośmieli się coś zrobić.
— Zdaje mi się, że pani ocenia jasno sytuację — rzekł Heyst i w zamian za tę pochwałę dostał ciepły, przeciągły pocałunek.
Odkrył, że nie tak łatwo mu będzie z nią się rozstać, jak przypuszczał.
— Doprawdy — rzekł nim się rozeszli — nie wiem nawet jak pani na imię.
— Nie wie pan? Nazywają mnie Almą. Nie mam pojęcia dlaczego. Takie jakieś głupie imię! A także Magdaleną. To wszystko jedno. Niech pan mię nazwie jak się panu podoba. Tak — tak, niech mi pan nada jakieś imię. Niech pan wymyśli takie, żeby brzmiało dla pana przyjemnie, — coś zupełnie nowego. Jakżebym chciała zapomnieć o tem, co było nim pana poznałam, tak jak się zapomina o złym śnie, który się skończył, i o lęku, i o wszystkiem! Spróbuję zapomnieć.
— Więc pani chce zapomnieć? — spytał szeptem. — To pani wolno. Rozumiem że kobiety łatwo zapominają o tem, co w przeszłości pomniejsza je w ich oczach.
— Ale mnie chodzi o pana oczy! Nigdy przedtem nie pragnęłam o niczem zapomnieć, póki pan nie przyszedł do mnie wtedy wieczorem i nawskroś mnie nie przejrzał. Wiem że niewiele znaczę, ale umiem opiekować się mężczyzną. Opiekowałam się ojcem, odkąd tylko doszłam do rozumu. To nie był zły człowiek. Teraz, kiedy mu już pomóc nie mogę, chciałabym zapomnieć o tem wszystkiem i zacząć życie na nowo. Ale to nie są rzeczy, o których mogłabym z panem mówić. I o czem wogóle mogłabym z panem mówić?
— Niech się pani o to nie troszczy — rzekł Heyst — głos pani mi wystarcza. Zakochany jestem w pani głosie, cokolwiekby pani mówiła.
Ucichła na chwilę, jak gdyby to spokojne oświadczenie zatamowało jej oddech.
— Ach, chciałam pana zapytać...
Przypomniał sobie, że dziewczyna nie zna prawdopodobnie jego nazwiska i oczekiwał, że teraz zapyta o nie; ale po chwili wahania mówiła dalej:
— Dlaczego pan kazał mi się uśmiechnąć wtedy wieczorem, tam w sali koncertowej — pamięta pan?
— Zdawało mi się, że nas obserwują. Uśmiech jest najlepszą z masek. Schomberg siedział o jeden stolik od nas i pił z holenderskimi urzędnikami z miasta. Śledził nas na pewno, a w każdym razie śledził panią. Dlatego powiedziałem, żeby się pani uśmiechnęła.
— Ach, więc dlatego! Nie przyszło mi to wcale do głowy.
— A pani zrobiła to tak dobrze, z taką gotowością, jakby pani rozumiała moją myśl.
— Z gotowością! — powtórzyła. — O, wtedy to doprawdy gotowa byłam się śmiać. To jest szczera prawda. Mogę powiedzieć, że pierwszy raz od lat miałam ochotę się uśmiechnąć. Mówię panu, że niewiele miałam w życiu sposobności do śmiechu, szczególniej w ostatnich czasach.
— Ale pani to robi uroczo — naprawdę czarująco.
Zamilkł. Stała nieruchomo, w milczeniu, przejęta najwyższą rozkoszą i czekała na dalsze jego słowa, pragnąc, aby ta chwila trwała jak najdłużej.
— Zdziwił mię ten uśmiech — dodał Heyst. — Przeniknął mi wprost do serca, jak gdyby pani uśmiechnęła się umyślnie, żeby mię olśnić. Doznałem wrażenia, że nigdy przedtem nie widziałem uśmiechu. Myślałem o tem później, kiedyśmy się rozeszli. Ciągle to we mnie nurtowało.
— Doprawdy? — rozległ się jej głos, niepewny, łagodny i niedowierzający.
— Gdyby pani wtedy tak się nie uśmiechnęła, nie byłbym może przyszedł tu dziś w nocy — rzekł z właściwą sobie żartobliwą powagą. — To jest pani tryumf.
Poczuł muśnięcie jej warg na ustach i już jej nie było. Biała suknia zajaśniała w oddali, a potem wydało mu się że pochłonęła ją gęsta ciemność domu. Heyst poczekał chwilę, zanim ruszył w tę samą stronę; minął róg domu, wszedł po schodach na werandę i znalazł się w swoim pokoju, gdzie wyciągnął się na łóżku — jednak nie poto aby zasnąć; przeżywał ponownie w myśli wszystko, co sobie powiedzieli.
— To szczera prawda co mówiłem o jej uśmiechu — rozmyślał. — A także o głosie. Pod tym względem byłem zupełnie szczery. Zresztą — co ma być, to będzie.
Przeszła po nim wielka fala gorąca. Położył się nawznak, rozkrzyżował ramiona na szerokiem, twardem posłaniu i leżał nieruchomo z otwartemi oczyma pod siatką od moskitów, aż wreszcie świt przeniknął do pokoju, rozjaśnił się wnet i przemienił w nie zawodzący nigdy blask słońca. Wówczas Heyst wstał, podszedł do małego lusterka wiszącego na ścianie i wpatrzył się w siebie spokojnie. Ale to długie, badawcze spojrzenie nie płynęło ze świeżo obudzonej próżności. Heyst doznawał tak dziwnych uczuć, że nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż jego wygląd zmienił się podczas nocy. Jednak zobaczył w lustrze odbicie człowieka, którego znał i przedtem. Odczuł to nieledwie jak zawód — jak zlekceważenie ostatnich przeżyć. I wnet uśmiechnął się nad swoją naiwnością, gdyż mając przeszło trzydzieści pięć lat, powinien był wiedzieć, że w większości wypadków ciało jest niewzruszoną maską duszy; że i śmierć nawet zmienia tę maskę bardzo nieznacznie, póki ciało nie zostanie usunięte z przed ludzkich oczu tam, gdzie żadne zmiany nikogo już nie obchodzą, ani naszych przyjaciół ani naszych wrogów.
Heyst nie miał ani przyjaciół, ani wrogów. Istotę jego życia stanowiło zupełne odcięcie od świata — nie wskutek wycofania się na pustynię, w ciszę i bezruch, ale przez system bezustannych wędrówek, przez oderwanie się od otoczenia właściwe przelotnemu gościowi wśród zmieniających się scen. Widział w takiem postępowaniu jedyny sposób przejścia przez życie bez cierpień i prawie bez kłopotów — i wierzył że nieuchwytność czyni go niedosiężnym.
Wędrował tak przez lat piętnaście, niezmiennie uprzejmy i nieprzystępny i w rezultacie uważany był naogół za „dziwnego chłopa“. Puścił się na tę wędrówkę po śmierci ojca, który porzucił swój kraj i umarł w Londynie, niezadowolony z ojczyzny i powaśniony z całym światem, ponieważ ten świat odrzucił jego mądrość, kierując się instynktem.
Myśliciel, świetny stylista i swego czasu wielki światowiec, starszy Heyst rzucił się ongi w życie spragniony wszelkich jego rozkoszy, przypadających wielkim i małym, głupim i mądrym. Przez lat sześćdziesiąt z górą wlókł po tej bolesnej ziemi najbardziej znużoną, najniespokojniejszą z dusz, doprowadzonych przez kulturę do rozczarowania i żalu. Niepodobna zaprzeczyć że był to człowiek wielkiej miary, albowiem cierpiał w sposób nieznany duszom przeciętnym. Matki swojej Heyst nie znał wcale, ale przechowywał w tkliwej pamięci bladą, rasową twarz ojca. Wspominał go najczęściej ubranego w niebieski, luźny szlafrok, z czasów gdy zamieszkiwali duży dom na spokojnem londyńskiem przedmieściu. Heyst skończył szkoły, mając lat osiemnaście i mieszkał przez trzy lata z ojcem, który pisał wtedy ostatnią swoją książkę. W tem dziele domagał się u schyłku życia, aby ludzkość miała prawo do bezwzględnej swobody — moralnej i intelektualnej — ale nie wierzył już wtedy, by ludzie na tę wolność zasługiwali.
Trzy lata współżycia z takim człowiekiem w wieku wrażliwym i podatnym na wpływy musiały zostawić w duszy chłopca głęboką nieufność do życia. Młodzieniec nauczył się rozwagi, która jest czynnikiem destrukcyjnym, jako pewnego rodzaju obrachunek kosztów. Świat nie jest prowadzony przez ludzi przewidujących. Wielkie czyny dokonywują się w błogosławionej, ciepłej mgle duchowej, którą odpędziły od Heysta zimne, bezlitosne podmuchy ojcowskiej analizy.
— Dam się unieść prądowi — postanowił Heyst z rozwagą.
Nie rozumiał tego w znaczeniu intelektualnem, czy uczuciowem, czy moralnem. Rozumiał to dosłownie; postanowił powierzyć się prądowi ciałem i duszą, na wzór liścia niesionego wiatrem pod nieporuszonemi drzewami leśnej polanki; postanowił płynąć, nigdy się niczego nie czepiając.
— To będzie moja obrona przed życiem — rzekł sobie z przeświadczeniem, że niema innego wyjścia dla syna jego ojca.
Stał się bezdomnym włóczęgą z głębokiego przekonania, nie zaś, jak inni, wskutek pijaństwa, czy nałogu, czy słabości charakteru; z rozwagą — nie zaś, jak inni, z rozpaczy. Oto czem było w istocie życie Heysta — pomijając zewnętrzne fakty — aż do owej niepokojącej nocy. Gdy zobaczył nazajutrz dziewczynę zwaną Almą, udało jej się przesłać mu szybkie jak błyskawica spojrzenie pełne szczerej tkliwości, które poruszyło go do głębi, dotknąwszy skrycie serca. Działo się to w hotelowym ogrodzie, w porze drugiego śniadania, kiedy muzykantki z orkiestry kierowały się zwolna ku pawilonowi po próbie czy ćwiczeniach, jeżeli można było tak nazwać ranne ich popisy w hali koncertowej. Heyst wrócił właśnie z miasta, gdzie się przekonał, że trudno im będzie wyjechać natychmiast i szedł przez ogród, rozczarowany i zmęczony. Znalazł się prawie nieświadomie wśród rozproszonej gromadki muzykantek Zangiacoma. Ocknąwszy się z głębokiego zamyślenia, doznał poprostu wstrząsu, widząc tak blisko dziewczynę — niby człowiek ze snu zbudzony, który spostrzega postać z sennego marzenia obróconą w krew i ciało. Nie podniosła kształtnej główki, ale spojrzenie jej nie było sennym majakiem. Było istotnem, najbardziej istotnem ze wszystkich wrażeń, których Heyst zaznał dotychczas w swem życiu oderwanem od rzeczywistości.
Nie dał nic poznać po sobie, choć wydało mu się niemożliwem, aby skutek jej spojrzenia nie był widoczny dla każdego, kto patrzył na niego w tej chwili. A znajdowało się wtedy na werandzie kilku mężczyzn, stałych uczestników table d’hôte’u Schomberga, którzy patrzyli w stronę Heysta — a właściwie w stronę muzykantek. Lęk Heysta nie wypływał jednak ze wstydu ani z nieśmiałości; wywołał go raczej właściwy mu dobry smak. Ale gdy wszedł na werandę, nie dostrzegł na twarzach gości żadnych oznak zainteresowania ani zdziwienia — zupełnie jak gdyby byli ślepi. Nawet sam Schomberg, który musiał usunąć mu się z drogi u szczytu schodów, zupełnie był obojętny i rozmawiał w dalszym ciągu z jakimś klientem.
Schomberg zauważył rzeczywiście „tego Szweda“ rozmawiającego z dziewczyną podczas pauz koncertowych. Jeden z kamratów pchnął go łokciem, zwracając mu na to uwagę. — Tem lepiej — pomyślał hotelarz — ten idjota będzie odstraszał innych. Był z tego raczej zadowolony i śledził z pod oka sytuację ze złośliwem weselem — z pewnego rodzaju szatańską uciechą. Albowiem mało miał wątpliwości co do swego osobistego uroku, a jeszcze mniej co do faktu że trzyma w swej mocy dziewczynę, która wyglądała na zbyt niemrawą, aby sobie poradzić; w dodatku zaś położenie jej przedstawiało się znacznie gorzej, niż gdyby była tylko pozbawiona przyjaciół, ponieważ z jakiegoś powodu ściągnęła na siebie złość pani Zangiacomo, kobiety bez sumienia. Wstręt, który dziewczyna tylko do pewnego stopnia ośmielała się okazywać napastnikowi (bo niezawsze jest bezpiecznie, gdy bezsilne jednostki zdradzają się ze swoją wrażliwością), Schomberg wybaczał, kładąc go na karb zwykłej niewieściej głupoty. Oświadczył Almie, jako ostateczny argument, że dość jest sprytna aby zrozumieć iż nie pozostaje jej nic lepszego, jak tylko zaufać zamożnemu i zaradnemu mężczyźnie w kwiecie wieku. Gdyby nie podniecone drżenie jego głosu i niezwykły wyraz oczu, które zdawały się wydzierać ze szkarłatnej, włochatej fizjognomji, przemowy jego byłyby miały wszelkie cechy spokojnych rad, pełnych altruizmu, przyczem, jak to bywa u zakochanych, rady owe przechodziły snadnie w różowe plany na przyszłość.
— Pozbędziemy się prędko tej starej baby — szeptał śpiesznie, dysząc okrucieństwem. — Niech ją djabli wezmą. Nigdy jej nie kochałem. Klimat jej tu nie służy; każę jej wrócić do rodziny w Europie. I będzie musiała pojechać! Już ja tego dopilnuję. Eins, zwei, marsch! A potem sprzedamy ten hotel i otworzymy inny gdzieindziej.
Zapewniał ją że niema rzeczy, której by dla niej nie zrobił — i mówił prawdę. Czterdzieści pięć lat, to wiek szaleństwa dla wielu mężczyzn, którzy postępują jak gdyby rzucali wyzwanie śmierci i rozkładowi, czyhającym z otwartemi ramionami w ponurym wąwozie, u stóp wzgórza przeznaczenia. Spuszczone oczy i zalękniona postawa dziewczyny, przyłapanej w kącie pustego korytarza i zmuszonej do wysłuchiwania zwierzeń Schomberga, brał ten za poddanie się przemożnej sile jego woli, za uleganie jego urokowi. Bowiem człowiek w każdym wieku musi się karmić złudzeniami, aby za wcześnie nie wyrzekł się życia i aby nie przyszedł kres na ród ludzki.
Łatwo sobie wyobrazić upokorzenie Schomberga, jego zdumienie i wściekłość, gdy przekonał się że dziewczyna, która tygodniami całemi opierała się jego napaściom, prośbom i najnamiętniejszym zaklęciom, została mu sprzątnięta z przed nosa przez „tego Szweda“ — i to najwidoczniej bez wielkich trudności. Nie chciał temu uwierzyć. Przypuszczał z początku, że Zangiacomowie zrobili mu niegodziwy kawał z jakiejś niedocieczonej przyczyny; ale, gdy wszystko się wyjaśniło, zmienił zasadniczo swój pogląd na Heysta. Lekceważony Szwed stał się dla niego najprzebieglejszym, najniebezpieczniejszym, najbardziej nienawistnym z łotrów. Hotelarz nie był w stanie uwierzyć że istota, której pożądał tak gorąco i z tak słabym skutkiem, była w gruncie rzeczy tkliwą i posłuszną swym porywom; że ofiarowała się prawie sama Heystowi, wcale sobie tego za winę nie poczytując; że powodowało nią pragnienie bezpieczeństwa i głęboka potrzeba umieszczenia swojej ufności tam, dokąd instynkt prowadził jej nieświadomość. Żadne wyjaśnienie nie mogło zadowolić Schomberga prócz tego jednego, że Heyst usidlił dziewczynę, wziąwszy ją siłą albo podstępem, że zastawił na nią jakąś wymyślną pułapkę. Zraniona próżność hotelarza biedziła się ciągle nad wykryciem środków których „ten Szwed“ użył aby uprowadzić zdobycz od takiego jak on — Schomberg — człowieka, jak gdyby środki owe musiały być nadzwyczajne, niesłychane, niepojęte. Uderzał się dłońmi w czoło jawnie, przy gościach; siadywał w ponurem, niemem zamyśleniu, albo wybuchał niespodzianie, wymyślając na Heysta bez miary, ostrożności i rozsądku z twarzą nabiegłą krwią, przybrawszy pozory obrażonej cnoty, które nie byłyby w stanie oszukać ani przez chwilę najbardziej dziecinnego z moralistów i zabawiały wielce słuchaczy.
Stało się ogólnie przyjętą rozrywką aby, popijając chłodzące napoje, przysłuchiwać się na hotelowej werandzie, jak Schomberg wymyśla na Heysta. Była to pod pewnym względem znacznie większa atrakcja niż koncerty Zangiacoma, włączywszy w to i pauzy. Pobudzenie aktora do występu nie przedstawiało żadnej trudności: każdy mógł do tego doprowadzić choćby i najdalszą aluzją. Wówczas zaczynały się oskarżenia bez końca w tym samym pokoju bilardowym, gdzie pani Schomberg tronowała jak zwykle, połykając szlochy, ukrywając dręczące ją ohydne poniżenie i trwogę pod bezmyślnym, zastygłym, wiecznym uśmiechem, w który wyposażyła ją natura. Uśmiech ten był najdoskonalszą z masek, ponieważ żadna siła — nie wyłączając może samej śmierci — nie mogła go zedrzeć z jej twarzy.
Ale nic na tym świecie nie trwa wiecznie, nie zmieniając się przynajmniej z pozoru. Więc też po kilku tygodniach Schomberg odzyskał zewnętrzny spokój, jak gdyby wyschło w nim źródło oburzenia. A był już czas najwyższy. Stał się nieznośną piłą, gdyż niezdolny był do mówienia o czemkolwiek innem prócz Heysta — o tem, że Heyst powinien siedzieć pod kluczem, o jego niegodziwości, jego podłościach, jego przebiegłości i jego łotrostwie. Schomberg już nie udawał że go lekceważy. To było niepodobieństwem. Po wszystkiem co się stało nie mógł już udawać, nawet przed samym sobą. Ale hermetycznie zamknięte oburzenie fermentowało w nim jadowicie. Jeden ze stałych gości zakładu rzekł pewnego wieczoru — a działo się to jeszcze w okresie niepohamowanej gadatliwości Schomberga:
— Ten osioł dostanie bzika, jeśli to potrwa dłużej.
Było to bardzo prawdopodobne. Schomberg miał ćwieka na punkcie Heysta. Nawet nieszczególny stan interesów — które nigdy jeszcze nie przedstawiały się tak niepomyślnie od chwili, gdy przybył ze wschodu bezpośrednio po wojnie prusko-francuskiej — nawet swoje majątkowe niepowodzenia przypisywał jakiemuś nieuchwytnemu a złośliwemu wpływowi Heysta. Zdawało mu się że nigdy nie wróci do równowagi, jeśli nie pokona tego przebiegłego Szweda. Gotów był przysiąc, że Heyst zmarnował mu życie. Dziewczyna, znęcona tak przebiegle, chytrze i niegodziwie, byłaby przyniosła mu szczęście i pomyślny zwrot w interesach. Oczywiście że pani Schomberg — którą teroryzował przez dzikie milczenie urozmaicane jadowitemi spojrzeniami spodełba — nie mogła być dla niego źródłem natchnienia. Ogarniała go coraz większa opieszałość, ale przytem rozwinęła się w nim skłonność do zuchwałych eksperymentów, jak gdyby przestało go obchodzić, kiedy i jak skończy się jego karjera hotelarza. Ten upadek ducha wyjaśniał fakty spostrzeżone przez Davidsona podczas jego ostatniej bytności w hotelu, mniej więcej w dwa miesiące po tajemnym wyjeździe Heysta i dziewczyny na samotny Samburan.
Schomberg z przed kilku lat — choćby Schomberg z czasów kiedy mieszkał w Bangkoku, gdzie urządził pierwszy ze swych słynnych table d’hôte’ów — nie zaryzykowałby nigdy czegoś podobnego. Talent jego polegał na umiejętnem żywieniu bliźnich — „biały człowiek dla białych ludzi“ — oraz na wymyślaniu, przyrządzaniu i rozpowszechnianiu skandalicznych plotek z namaszczeniem osła i bezczelną uciechą. Ale teraz duch jego zatruty był przez udrękę płynącą ze zranionej pychy i zawiedzionej namiętności. W tym upadku ducha Schomberg nie oparł się zepsuciu.
Sprawcą tego stał się gość, który przyjechał pewnego pięknego poranku na parowcu pocztowym z Celebes, wsiadłszy na statek w Makassarze; przybywał jednak z dalszych jeszcze okolic, z Chińskiego morza, o ile Schomberg mógł wyrozumieć. Był to najwidoczniej wędrowiec, jak i Heyst, lecz zupełnie odmiennego gatunku, a przytem nie przybywał sam jeden.
Schomberg, siedzący w rufie parowej szalupy, w której wyruszał zwykle na spotkanie pasażerskich statków, spojrzał w górę na parowiec i odkrył mroczne spojrzenie zapadłych oczu, spływające ku niemu z nad burty pokładu dla pasażerów pierwszej klasy. Hotelarz nie był wielkim fizjognomistą. Ludzkie stworzenia uważał za przedmiot skandalicznych plotek lub za odbiorców wąskich pasków papieru z odpowiedniemi nagłówkami, gdzie obok nazwy hotelu widniał napis: „W. Schomberg, właściciel; rachunki reguluje się co tydzień“.
Tedy w wygolonej, niezmiernie chudej twarzy, wychylającej się za burtę parowca, Schomberg ujrzał tylko perspektywę nowego „rachunku“. Na spotkanie parowca przybyły również szalupy innych hoteli, ale wybór padł na Schomberga.
— Czy pan jest panem Schombergiem? — spytała twarz niespodzianie.
— Tak jest, do usług — odpowiedział z dołu albowiem interes jest interesem, a formy i formułki muszą być zachowane, nawet jeśli pierś męża dręczona jest przez tępą wściekłość, która następuje po szale zawiedzionej namiętności — niby tlejący żar po srogich płomieniach.
Wkrótce właściciel pięknej choć wynędzniałej twarzy siedział obok Schomberga w rufie szalupy. Miał długą postać o członkach jakby luźno spojonych; rozparty w pozie niedbałej a jednak sztywnej, obejmował smukłemi splecionemi palcami nogę założoną na nogę. Z drugiej strony Schomberga zasiadł pasażer, którego wygolony pan przedstawił Schombergowi.
— Mój sekretarz. Musi mieć pokój obok mojego.
— To się da łatwo zrobić.
Schomberg sterował z godnością, patrząc wprost przed siebie, ale bardzo był zaciekawiony temi dwoma interesującemi rachunkami. Na przedzie szalupy umieszczono bagaż, parę wielkich skórzanych kufrów pociemniałych od długiego używania, i kilka mniejszych pakunków. Trzeci osobnik, stwór włochaty i nieokreślony, skierował się skromnie ku przodowi i usadowił na bagażu. Dolna część jego twarzy była nadmiernie rozwinięta; czoło miał wąskie, niskie, poorane tępo poziomemi zmarszczkami, policzki dziwacznie zarośnięte i płaski nos o nozdrzach szerokich jak u pawiana. Było coś podejrzanego w wyglądzie tego kosmatego stworu, którego ludzki wygląd ginął w kudłach. Wyglądał na sługę wygolonego mężczyzny i prawdopodobnie odbył podróż na pokładzie, sypiając pod płóciennym dachem. Szeroki, krępy jego tułów, zdradzał wielką siłę. Trzymał się burty, wystawiając dziwnie długie ramiona, zakończone parą grubych, brunatnych i kosmatych łap jak u małpy.
— Co zrobimy z tym moim człowiekiem? — zapylał główny pasażer. — Pewno jest jakaś gospoda blisko portu — knajpa, gdzie dadzą mu matę do spania?
Schomberg odrzekł, że jest w istocie taki zajazd, utrzymywany przez portugalskiego metysa.
— Czy to pański sługa? — dodał.
— Tak — przyczepił się do mnie. Polował na aligatory. Znalazłem go w Kolumbji. Był pan kiedy w Kolumbji?
— Nie — odrzekł Schomberg z wielkiem zdziwieniem. — Polował na aligatory? Dziwne zajęcie! Więc pan przybywa z Kolumbji?
— Tak, ale dawno już stamtąd wyjechałem. Przybywam z bardzo wielu miejsc. Widzi pan — podróżuję ze wschodu na zachód.
— Pewnie dla sportu? — spytał Schomberg.
— Tak. Coś w rodzaju sportu. Coby pan powiedział o polowaniu na słońce?
— Rozumiem — pan podróżuje dla przyjemności — rzekł Schomberg, śledząc żaglową łódź, która miała przeciąć im drogę, i gotów wyminąć ją dotknięciem rudla.
Nagle drugi pasażer dał się słyszeć:
— Do djabła z temi statkami krajowców! Zawsze włażą człowiekowi w drogę.
Był to człowiek krępy, muskularny, o błyszczących i mrugających oczach, szorstkim głosie i okrągłej, bezbarwnej, ospowatej twarzy, ozdobionej rzadkim, rozwichrzonym wąsem sterczącym dziwacznie z pod czubka sztywnego nosa. Schomberg zauważył że nie wyglądał bynajmniej na sekretarza. I on i jego długi, szczupły zwierzchnik byli ubrani w zwykły strój używany pod zwrotnikami: korkowe hełmy, białe trzewiki — wszystko jak się należy. Kosmaty, nieokreślony stwór, siedzący na bagażach na przedzie szalupy, miał na sobie kraciastą koszulę i niebieskie spodnie z grubego perkalu. Spoglądał w stronę swego pana niby czujne, wytresowane zwierzę.
— Pan pierwszy się do mnie odezwał — rzekł Schomberg, uderzając w swój męski ton. — Pan znał moje nazwisko. Gdzie panowie słyszeli o mnie — jeśli wolno spytać?
— W Manili — odrzekł natychmiast gość podróżujący dla przyjemności. — Od człowieka, z którym grałem raz w karty wieczorem w Kastylskim hotelu.
— Cóż to za człowiek? O ile wiem, nie mam żadnych przyjaciół w Manili — dziwił się Schomberg ze srogim marsem na czole.
— Nie umiem panu powiedzieć jego nazwiska. Zapomniałem na śmierć; ale niech się pan nie kłopocze. Nie był wcale pańskim przyjacielem. Wymyślał na pana ile wlazło. Mówił że pan puścił kiedyś o nim skandaliczną plotkę — w Bangkoku, zdaje mi się. Tak tak, w Bangkoku. Pan miał dawniej table d’hôte w Bangkoku, prawda?
Schomberg, zdumiony obrotem rozmowy, wyprostował się jeszcze bardziej z surową godnością, jak przystało na oficera rezerwy. — Table d’hôte. Tak, nieinaczej. Zawsze — dla wygody białych. — W tem mieście także? — Tak, także i w tem mieście.
— To i dobrze. — Nieznajomy odwrócił swoje czarne, zapadłe, hipnotyczne oczy od brodatego Schomberga, który siedział, trzymając mosiężny rudel w potniejącej dłoni. — Dużo tam osób bywa u pana wieczorami?
Schomberg opanował się nieco.
— Dwadzieścia nakryć mniej więcej, przeciętnie biorąc — rzekł z przejęciem należnem tematowi, na który był specjalnie wrażliwy. — Powinnoby być jeszcze więcej, gdyby tylko ludzie zrozumieli że to dla ich dobra. Prawie nic z tego nie mam. Czy panowie są zwolennikami table d’hôte’u?
Nowy gość rzekł w odpowiedzi, że lubi mieszkać w hotelu, gdzie wieczorami można spotkać trochę miejscowego towarzystwa. Inaczej jest piekielnie nudno. Sekretarz wydał na znak potwierdzenia pomruk zdumiewającej dzikości, jakby zamierzał pożreć miejscowe towarzystwo. — Wszystko to wygląda na dłuższy pobyt — myślał Schomberg, kryjąc zadowolenie pod maską powagi; gdy jednak przypomniał sobie dziewczynę, którą mu sprzątnął z przed nosa ostatni gość bawiący dłużej w hotelu, zazgrzytał tak głośno zębami, że dwaj mężczyźni spojrzeli na niego zdumieni. Przelotny skurcz kwitnącej fizjognomji Schomberga odebrał im mowę. Zamienili szybkie spojrzenia. Wygolony pan wyjechał wkrótce z nowem pytaniem w swój lakoniczny, bezceremonjalny sposób:
— Nie ma pan tam kobiet w hotelu, co?
— Jakto, kobiet! — wykrzyknął Schomberg z oburzeniem, a zarazem jakby z lekką obawą. — Co pan ma właściwie na myśli? Jakich kobiet? Jest, naturalnie, moja żona — dodał z wyniosłą obojętnością, uspokoiwszy się nagle.
— Jeżeli umie się zachowywać jak należy, to nic nie szkodzi. Nie mogę znieść kobiet koło siebie. Słabo mi się robi. To prawdziwe przekleństwo!
Podczas tego wybuchu twarz sekretarza skrzywiła się dzikim uśmiechem. Główny gość przymknął zapadłe oczy, jak gdyby się czuł zmęczony, i oparł się głową o drążek podtrzymujący zasłonę. Ta poza uwydatniła długie jego, kobiece rzęsy; regularne rysy, ostre linje szczęk i ładny zarys brody zaznaczyły się jeszcze wyraźniej, nadając mu jakąś zużytą, znużoną, znieprawioną dystynkcję. Nie otworzył oczu, póki szalupa nie przybiła do bulwaru. Wówczas obaj z sekretarzem wysiedli szybko, wzięli powóz i pojechali do hotelu, pozostawiając Schombergowi zajęcie się kuframi i pieczę nad dziwnym towarzyszem. Ten ostatni, podobny raczej do tresowanego niedźwiedzia opuszczonego przez opiekunów niż do ludzkiego stworzenia, naśladował krok w krok wszystkie ruchy Schomberga, trzymając się tuż za jego plecami i mrucząc coś do siebie w języku, który brzmiał jak jakaś nieokrzesana gwara hiszpańska. Hotelarz czuł się niewyraźnie, póki się go wreszcie nie pozbył w jakiejś ciemnej norze, gdzie bardzo schludny i okazały metys portugalski stał z pogodną miną we drzwiach i zdawał się rozumieć najdokładniej, jak należy postępować z klientami wszelkiego rodzaju. Odebrał od stworu pasiaste zawiniątko — które ten przyciskał mocno do piersi podczas wszystkich swoich peregrynacyj po obcem mieście — a gdy Schomberg usiłował wytłumaczyć o co chodzi, przerwał mu poufnie:
— Rozumiem bardzo dobrze, proszę pana.
— Więc rozumie lepiej ode mnie — myślał, oddalając się, Schomberg, wdzięczny że uwolniono go od towarzystwa łowcy aligatorów. Zastanawiał się, kim są ci goście, ale nie umiał się zdobyć na żadne przypuszczenie. Nazwisk gości dowiedział się tego samego dnia, zapytawszy o nie wręcz „dla wciągnięcia do ksiąg“, jak objaśnił z wojskową sztywnością, prostując piersi i wystawiając brodę na pokaz.
Wygolony pan o wyglądzie zwiędłego młodzieńca, leżący na szezlongu, podniósł leniwie oczy.
— Moje nazwisko? Och, zwykły sobie Jones — niech pan zapisze — podróżujący dla przyjemności. A to jest Ricardo. — Ospowaty mężczyzna, rozciągnięty bezsilnie na drugim szezlongu, skrzywił się jakby go coś połaskotało w koniec nosa, ale nie przemógł rozleniwienia. — Marcin Ricardo, sekretarz. Nie potrzebuje pan więcej wiadomości o nas, co? Co takiego? Zajęcie? Napisz pan — no... turyści. Dawano nam już i gorsze przezwiska, więc to naszych uszu nie urazi. A ten mój człowiek — gdzieś go pan podział? Aha, będzie mu tam dobrze. Jak czego będzie potrzebował, to sobie weźmie. To jest Piotr. Obywatel Kolumbji — Piotr, Pedro — nie wiem, czy miał kiedy jakie nazwisko. Pedro, łowca aligatorów. Och, naturalnie, zapłacę temu metysowi za jego utrzymanie. Muszę zapłacić. Taki jest wściekle do mnie przywiązany, że gdybym odprawił go z kwitkiem, skoczyłby mi do gardła. Czy mam panu opowiedzieć jak zabiłem jego brata w puszczy kolumbijskiej? No, może innym razem — to dość długa historja. Zawsze będę żałował, że nie zabiłem go także. Mogłem to wtedy zrobić bez specjalnej fatygi; teraz już zapóźno. Wielki z nim kłopot, ale czasem bywa pożyteczny. Mam nadzieję, że pan nie wciągnie tego wszystkiego do swojej księgi.
Bezceremonjalne, szorstkie obejście i pogardliwy ton „zwykłego sobie Jonesa“ zbiły Schomberga zupełnie z tropu. Jeszcze nigdy w życiu nikt tak do niego nie przemawiał. Potrząsnął głową w milczeniu i wycofał się — właściwie nie przestraszony, choć w gruncie rzeczy był tchórzliwy pod pozorami męskości — ale mocno zaintrygowany i przejęty swoimi gośćmi.
W trzy tygodnie później Schomberg schował skrzynkę z pieniędzmi do kasy ogniotrwałej, której żelazny kadłub wypełniał róg sypialni, i rzekł do żony, nie patrząc wprost na nią:
— Muszę się tych dwóch pozbyć. Tak dalej być nie może.
Pani Schomberg żywiła to samo przekonanie od pierwszej chwili, ale była już oddawna wytresowana aby się nie wyrywać ze swem zdaniem. Siedziała jak trusia, w nocnym stroju, przy jednej jedynej świecy, wiedząc z doświadczenia, że nawet jej potakiwania mogłyby być kamieniem obrazy. Wodziła oczami za postacią Schomberga, ubranego w piżamę i krążącego niespokojnie po pokoju.
Nie spojrzał na nią ani razu, albowiem pani Schomberg w nocnym stroju była najmniej powabną ze wszystkich istot na świecie — nędzną, niepokaźną, zwiędłą, złamaną, starą. A sylwetka jej w zestawieniu z kobiecą postacią, którą Schomberg miał zawsze w pamięci, raziła jeszcze bardziej jego zmysł estetyczny.
Chodził po pokoju, klnąc i złoszcząc się, aby podnieść w sobie odwagę do należytego poziomu.
— Niech mnie djabli wezmą, jeśli nie powinienem od razu, natychmiast pójść do jego pokoju i powiedzieć, aby się wyniósł jutro o świcie razem z tym swoim sekretarzem. Nie mam nic przeciw porządnej grze w karty, ale żeby urządzić sobie przynętę z mojego table d’hôte’u — krew mię zalewa na samą myśl o tem! Przyjechał tutaj, bo jakiś łgarz w Manili powiedział mu że prowadzę table d’hôte.
Nie mówił tego wszystkiego dla poinformowania pani Schomberg; poprostu myślał głośno i usiłował doprowadzić siebie do takiej pasji, aby zdobyć się na odwagę stawienia czoła „zwykłemu sobie Jonesowi“.
— Bezczelny arogant, oszust, szalbierz — ciągnął dalej. — Miałbym wielką ochotę...
Nie posiadał się z wściekłości — ponurej, ciężkiej, teutońskiej wściekłości — tak niepodobnej do malowniczej, żywiołowej furji ras latyńskich; i choć jego oczy błądziły niezdecydowanie po pokoju, nabiegła krwią i rozzłoszczona twarz obudziła niepokój w nędznej kobiecie od lat tyranizowanej — niepokój o jego cenne cielsko — ponieważ ta biedna istota nie miała poza nim żadnego oparcia na świecie. Znała go dobrze, ale nie do gruntu. Brak odwagi to ostatnia rzecz, jaką kobieta zgodzi się dostrzec w mężczyźnie którego kocha, albo od którego poprostu zależy. Więc też pani Schomberg, skulona lękliwie w kącie, ośmieliła się rzec błagalnie:
— Wilhelmie, bądź ostrożny! Pamiętaj że mają w kufrach noże i rewolwery!
Jako podziękowanie za tę uwagę pełną niepokoju, rzucił wstrętne przekleństwo w stronę zalęknionej postaci. Pani Schomberg siedziała boso w kusym nocnym stroju, przypominając średniowieczną pokutnicę, obelżywemi słowami karconą za grzechy. Wspomniane przez nią narzędzia śmierci nie wychodziły z pamięci Schomberga. Nie widział ich nigdy na własne oczy. Zadanie, które wziął na siebie w dziesięć dni po przyjeździe gości, polegało na tem że trzymał straż na werandzie, wałęsając się w pozie niedbałej a pełnej męskości, podczas gdy pani Schomberg, zaopatrzona w pęk dobranych kluczy, „przetrząsała“ rzeczy dziwnych lokatorów, szczękając bezbarwnemi zębami, przyczem wypukłe jej oczy wyrażały nieprzytomną wprost trwogę. Jej groźny Wilhelm zażądał wręcz tej rewizji.
— Mówię ci że będę stał na straży — rzekł do niej. — Gwizdnę, jak tylko zobaczę że wracają. Ty nie potrafiłabyś gwizdnąć. A gdyby nawet złapał cię za kark i wyrzucił, nicby ci się takiego nie stało; ale on nie tknie kobiety. Nie tknie! Sam mi to mówił. To dziwaczna bestja. Muszę dowiedzieć się czegoś o ich sprawkach, żeby raz wreszcie temu koniec położyć. No dalej! Idź zaraz, prędko!
Było to straszne zadanie, ale pani Schomberg uległa, ponieważ daleko bardziej bała się męża, niż wszelkich możliwych skutków swego czynu. Najbardziej troszczyła się o to, czy w pęku kluczy powierzonych jej przez Schomberga znajdzie się taki, który będzie pasował do zamków. W przeciwnym razie cóżby to było za rozczarowanie dla Wilhelma! Tymczasem zastała kufry otwarte, ale poszukiwania nie trwały długo. Bała się broni palnej i wogóle wszelkiej broni, nie wskutek tchórzostwa, lecz — jak to bywa u kobiet — prawie przesądnie, z abstrakcyjnego lęku przed gwałtem i morderstwem. Znalazła się z powrotem na werandzie na długo przedtem, nim Wilhelm miał sposobność do ostrzegawczego gwizdnięcia. Że zaś instynktowny, bezprzedmiotowy lęk najtrudniejszy jest do przezwyciężenia, nic nie mogło jej skłonić do powrotu i dalszych poszukiwań — ani groźne pomruki, ani dzikie syknięcia, ani nawet parę szturchnięć w żebra.
— Idjotyczne babsko — mruczał hotelarz, zmieszany wieścią o tej zbrojowni ukrytej w jednym z hotelowych pokoi. U Schomberga zmieszanie nie wypływało bynajmniej z przyczyn abstrakcyjnych; to była jego natura.
— Precz mi z oczu! — warknął. — Idź i ubierz się do table d’hôte’u.
Pozostawiony samemu sobie Schomberg pogrążył się w rozmyślaniach. Cóż to u djabła miało znaczyć? Jego proces myślenia leniwy był i dorywczy, lecz nagle olśniła go prawda.
— Wielki Boże, przecież to awanturnicy! — pomyślał.
W tej chwili właśnie spostrzegł, że „zwykły sobie Jones“ i jego sekretarz, Ricardo o dwuznacznem nazwisku, wkraczają na hotelowy dziedziniec. Zeszli byli do portu w jakichś interesach i teraz właśnie wracali; smukły i cienki Jones stawiał długie nogi sztywnie i miarowo, niby nóżki cyrkla, a drugi gość kroczył żwawo u jego boku. Zupełna pewność przeniknęła do serca Schomberga. To byli bezwątpienia awanturnicy. Ale że przerażenie hotelarza polegało tylko na ogólnem wrażeniu, zdołał więc przybrać najsurowszy swój wygląd oficera rezerwy, nim się do niego zbliżyli.
— Dzieńdobry panom.
Odpowiedzieli mu z drwiącą uprzejmością, co upewniło go jeszcze w nagle powziętem przeświadczeniu, że to z pewnością awanturnicy. Sposób w jaki pan Jones zwracał na człowieka zapadłe oczy, niby obojętne jakieś widmo, i sposób w jaki ten drugi — gdy się do niego mówiło — cofał nagle wargi i wystawiał zęby, nie podnosząc spuszczonych powiek, były to dowody oczywiste i rozstrzygające. Awanturnicy! — Przeszli przez salę bilardową, nieprzeniknieni i tajemniczy, kierując się ku tyłowi domu, gdzie czekały na nich pogwałcone kufry.
— Panowie, za pięć minut będzie dzwonek na drugie śniadanie — zawołał za nimi Schomberg, pogłębiając męski ton głosu.
Zdenerwowany był okropnie. Oczekiwał że lada chwila obaj goście wrócą rozjuszeni i zaczną znęcać się nad nim z ohydnym brakiem opanowania. Tacy straceńcy gotowi na wszystko! Ale nie powrócili, widać nie spostrzegli nic niezwykłego w wyglądzie swoich kufrów. Schomberg odzyskał równowagę i powiedział sobie, że musi pozbyć się tych ohydnych mar możliwie najprędzej. Nie zamierzali prawdopodobnie bardzo długo pozostać; ani miasto, ani kolonja nie były odpowiedniem miejscem pobytu dla awanturniczych charakterów. Schomberg bał się rozpocząć przeciw nim jakieś kroki. Bał się jak ognia wszelkiego rodzaju zamieszania — „chryi“, jak się wyrażał — w swoim hotelu. Takie rzeczy wpływały źle na frekwencję. Czasem, oczywiście, nie dało się „chryi“ uniknąć; ale w porównaniu z walką, którą przewidywał, fraszką było chwycić pod żebra wątłego Zangiacoma, który miał kości nie większe od kurczęcia, podnieść go, cisnąć o ziemię i rzucić się na niego. To poszło gładko. Nieszczęsna kreatura o zagiętym nosie leżała bez ruchu, zagrzebana pod fioletową brodą.
Nagle, przypomniawszy sobie wszystkie okoliczności towarzyszące tej „chryi“, Schomberg jęknął, jak gdyby poczuł w dołku rozżarzony węgiel, i pogrążył się w rozpaczy. Ach, czemuż niema przy nim tej dziewczyny! Byłby wówczas nieugięty, i zdecydowany, i nieustraszony — stawiłby czoło dwudziestu awanturnikom — nie dbałby o nic na świecie! A tymczasem posiadanie pani Schomberg nie stanowiło najmniejszej podniety do przejawiania męskich cnót. Zamiast zobojętnieć tylko dla ludzi, czuł że obojętnieje dla całego świata. Życie — to udawanie i oszukaństwo; nie myślał narażać się na strzał w płuca lub wątrobę dla ratowania marnego istnienia. Niema w życiu uroku — pal je djabli!
W tym stanie duchowego rozkładu Schomberg — mistrz sztuki hotelarskiej, starający się nie dać żadnego powodu do zarzutów potęgom rządzącym tą gałęzią ludzkiej działalności — pozostawił rzeczy ich własnemu biegowi, choć widział bardzo dobrze dokąd ten bieg prowadzi. Zaczęło się to od jednej czy dwóch partyj kart po obiedzie — a grano najwidoczniej o trunki — z jakimś spóźnionym gościem, przy jednym ze stolików stojących pod ścianami sali bilardowej. Schomberg zmiarkował odrazu co się święci. Więc to tak! Więc o to im idzie! I, krążąc niespokojnie po sali (ponury okres milczenia właśnie wtedy się zaczął), spoglądał z pod oka na grających, ale nie odzywał się wcale. Nie warto było wszczynać kłótni z tak zarozumiałymi ludźmi. Nawet gdy zjawiły się pieniądze przy tej poobiedniej grze, w którą wciągano coraz więcej gości, powstrzymywał się jeszcze od poruszenia tej kwestji; nie miał ochoty ściągać na siebie szczególnej uwagi „zwykłego Jonesa“ i dwuznacznego Ricarda. Jednak pewnego wieczora, gdy restauracyjne pokoje się opróżniły, Schomberg spróbował swych sił w sposób pośredni.
W odległym kącie pokoju zmęczony kelner chiński drzemał, przysiadłszy na piętach, oparty plecami o ścianę. Pani Schomberg znikła z widowni, jak zwykle, między dziesiątą a jedenastą. Schomberg chodził zwolna po pokoju i werandzie, pogrążony w myślach, i czekał aż obaj goście pójdą spać. Nagle zbliżył się do nich po wojskowemu, wyprężył pierś i rzekł krótko marsowym tonem:
— Gorąca noc, proszę panów.
Pan Jones, wyciągnięty leniwie na krześle, podniósł oczy na hotelarza. Ricardo, siedzący w pozie równie leniwej, choć mniej niedbałej, nie dał znaku życia.
— Może napijemy się czegoś przed spaniem? — ciągnął Schomberg, zasiadając przy małym stoliku.
— I owszem — odrzekł sennie pan Jones.
Ricardo pokazał zęby w dziwacznym, krótkim grymasie. Schomberg odczuwał dotkliwie całą trudność nawiązania kontaktu z tymi ludźmi, którzy byli obaj tak spokojni, tak rozważni, tak groźnie bezceremonjalni. Kazał Chińczykowi przynieść napoje. Zamierzał wybadać, jak długo ci goście chcą pozostać. Ricardo nie zdradzał ochoty do konwersacji, ale pan Jones zdawał się być w rozmownem usposobieniu. Głos jego, harmonizujący z zapadłemi oczami, był głuchy lecz bynajmniej nie ponury; brzmiał obojętnie i zdawał się płynąć zdaleka, jak gdyby mówiący znajdował się na dnie studni. Schomberg dowiedział się, że będzie miał zaszczyt gościć i stołować tych panów jeszcze najmniej przez miesiąc. Nie potrafił ukryć niezadowolenia wobec tej wiadomości.
— O co panu chodzi? Nie lubi pan mieć gości u siebie? — spytał ospale „zwykły sobie Jones“. — Myślałbym raczej że właściciel hotelu powinien być z tego zadowolony.
Podniósł delikatne i cudownie zarysowane brwi. Schomberg mruknął coś w odpowiedzi, że miejscowość jest nudna i nie przedstawia nic ciekawego dla podróżników — że nic się tu nie dzieje, a życie wlecze się zanadto ospale; ale wywołał tylko oświadczenie, iż spokój miewa niekiedy swój urok i nawet nuda może być pożądana, jeżeli stanowi pewną odmianę.
— Nie mieliśmy czasu nudzić się przez ostatnie trzy lata — dodał „zwykły sobie Jones“ z oczami utkwionemi posępnie w Schombergu, którego zaprosił do wypicia jeszcze jednej kolejki, tym razem na swój rachunek. Radził mu aby się nie kłopotał sprawami, których nie rozumie, a przedewszystkiem aby nie zachowywał się niegościnnie, co byłoby wysoce nieodpowiednie ze względu na jego zawód.
— Ja nie rozumiem tej sprawy? — mruknął Schomberg. — Przeciwnie, rozumiem doskonale. Ja...
— Pan się boi — przerwał mu Jones. — O cóż panu chodzi?
— Nie chcę mieć skandalu w swoim hotelu. O to mi chodzi.
Schomberg usiłował stawić odważnie czoło sytuacji, ale ten spokojny, czarny wzrok mu przeszkadzał. Gdy zaś spojrzał wbok niespokojnie, spotkał się z grymasem Ricarda odkrywającym mnóstwo zębów, choć zdawało się że ten człowiek jest wciąż zatopiony w myślach.
— A w dodatku — ciągnął pan Jones odległym swoim głosem — nie może pan nic na to poradzić. Tu jesteśmy i tu pozostaniemy. Czyżby pan chciał nas wyrzucić? Pozwolę sobie zauważyć, że mógłby pan to zrobić; ale musiałby pan za to odpokutować — bardzo ciężko odpokutować. Możemy mu to obiecać, prawda Marcinie?
Sekretarz cofnął wargi i spojrzał ostro na Schomberga; zdawało się że się nie posiada z chęci skoczenia na niego z zębami i pazurami.
Schomberg potrafił zdobyć się na głęboki śmiech:
— Ha! ha! ha!
Pan Jones zamknął oczy ze znużeniem, jak gdyby raziło go światło, i przez chwilę wyglądał zupełnie jak trup. To wcale nie było przyjemne; ale kiedy znów oczy otworzył, nastąpiła dla Schomberga jeszcze gorsza próba wytrzymałości nerwów. Widmowa siła tego wzroku, który utkwił w hotelarzu bez żadnego określonego wyrazu (to właśnie było najbardziej przerażające), zniweczyła resztki siły w jego charakterze.
— Pan chyba nie przypuszcza, że pan ma do czynienia ze zwykłymi ludźmi, co? — zapytał pan Jones swym martwym głosem, który zdawał się nieść jakąś groźbę z zaświata.
— On jest panem z panów — zaświadczył Marcin Ricardo i kłapnął nagle zębami, poczem jego wąsy zaczęły się ruszać same z siebie w dziwny, koci sposób.
— Och, ja nie o tem myślałem — odezwał się „zwykły sobie Jones“, zaś oniemiały Schomberg siedział ciężko na krześle, trochę pochylony, i wodził oczami od jednego do drugiego. — Naturalnie, że jestem szlachcicem; ale Ricardo przywiązuje zbyt wiele wagi do społecznego stanowiska. Mam co innego na myśli; więc naprzykład — ten spokojny i niewinny Ricardo, jak go tu pan widzi, nie zawahałby się ani chwili, gdyby chodziło o podpalenie pańskiego wesołego zakładu. Zajęłoby się to jak pudełko od zapałek. Niech pan nad tem pomyśli! Nie pomogłoby to panu w interesach, prawda? a coby się potem stało z nami, mniejsza o to.
— No, no, panowie — upomniał szeptem Schomberg. — Cóż to za dziki pomysł!
— A pan przyzwyczaił się mieć do czynienia z ludźmi oswojonymi, prawda? Ale my nie jesteśmy oswojeni. Raz przez dwa dni trzymaliśmy w przyzwoitej odległości całe rozwścieczone miasto, a potem uszliśmy z łupem. To było w Wenezueli. Spytaj pan Marcina — on może panu opowiedzieć.
Schomberg spojrzał machinalnie na Ricarda, który przewinął tylko język po wargach z niesamowitym smakiem, ale nie zabierał się jakoś do opowiadania.
— No tak, toby była może za długa historja — przyznał pan Jones po chwili milczenia.
— Nie jestem jej wcale ciekawy — odrzekł Schomberg. — Tu nie Wenezuela. Nie uszłoby to wam na sucho. Ale to wszystko głupia gadanina bez najmniejszego sensu. Czy pan chce przez to powiedzieć, że pan ma zamiar urządzić mi awanturę o tych parę guldenów, które pan i ten pański towarzysz — tu zerknął podejrzliwie na Ricarda, jak na osobliwe jakieś zwierzę — możecie wygrać przez wieczór? Przecież moi goście nie są bogaczami o kieszeniach wypchanych gotówką. Dziwię się że tak się panowie męczycie i tyle ryzykujecie dla takich marnych pieniędzy.
Pan Jones oświadczył w odpowiedzi na ten argument, że przecież trzeba coś robić dla zabicia czasu. Zabijanie czasu nie jest zabronione. Wreszcie, będąc widocznie w usposobieniu do zwierzeń, oświadczył głosem nikłym i obojętnym, niby wydostającym się z grobu, że sam jest sobie panem i nie dba o nikogo — jak gdyby świat był wciąż jeszcze wielką, dziką dżunglą, nie objętą żadnemi prawami. Marcin jest człowiekiem tego samego pokroju — ma powody po temu.
Wszystkie te oświadczenia Ricardo potwierdzał krótkiemi warknięciami, które nie miały w sobie nic ludzkiego. Schomberg spuścił oczy, onieśmielony widokiem tych dwóch ludzi; ale zaczynał już tracić cierpliwość.
— Spostrzegłem zaraz, naturalnie, że jesteście dwaj desperaci — w tym właśnie rodzaju jak pan mówi. Ale cobyście pomyśleli, gdybym wam powiedział że jestem prawie takim samym desperatem? Ludzie sobie myślą: „Ten Schomberg ma święte życie w swoim hotelu“; a mnie się zdaje, że byłoby mi wszystko jedno, gdybyście mi wypruli wnętrzności i spalili całą tę budę. Tak!
Rozległo się ciche gwizdnięcie. Pochodziło od Ricarda i brzmiało szyderczo. Schomberg oddychał ciężko, patrząc w podłogę. Był naprawdę w rozpaczy. Pan Jones trwał wciąż w omdlewającym sceptycyzmie.
— No, no! Pan ma wcale niezłe zajęcie. Pan jest idealnie oswojony; pan — urwał, poczem dodał tonem pełnym obrzydzenia:
— Pan ma żonę.
Schomberg, uderzając niecierpliwie nogą o podłogę, roześmiał się i wykrztusił jakieś niewyraźne przekleństwo.
— Co mi tu pan będzie za wracał głowę tym przeklętym ciężarem! — zawołał. — Chciałbym, żeby pan zabrał ją stąd do djabła. Nie goniłbym za wami.
Ten nieoczekiwany wybuch dotknął w dziwny sposób pana Jonesa. Gość cofnął się ze wstrętem razem z krzesłem, jak gdyby Schomberg rzucił mu w twarz wijącą się żmiję.
— Cóż to za piekielne głupstwo? — mruknął niewyraźnie. — Co pan chce przez to powiedzieć? Jak pan śmie?
Ricardo głośno zachichotał.
— Mówię wam że jestem w rozpaczy — powtórzył Schomberg. — Nikt nigdy nie był w takiej rozpaczy. Gwiżdżę na wszystko co mnie może spotkać!
— No więc — zaczął pan Jones tonem spokojnym a jednak groźnym, jak gdyby słowa — zwykłe, codzienne słowa — miały w jego pojęciu jakieś inne, złowrogie znaczenie — więc pocóż pan nam dokucza w taki śmieszny sposób? Jeżeli panu wszystko jedno, jak pan mówi, niechże pan da nam klucz od tej swojej budy koncertowej; urządzimy spokojną partję kart — skromniutki banczek — przy jakich dwunastu świecach. Pańscy klienci bardzoby to sobie chwalili — o ile mogę sądzić ze sposobu, w jaki zakładali się przy partji écarté, którą rozegrałem z tym blondynem o dziecinnej twarzy — jak to on się nazywa? Oni wszyscy tęsknią poprostu za skromnym banczkiem. Boję się że Marcin wziąłby panu za złe, gdyby się pan opierał; ale naturalnie nie będzie pan miał nic przeciwko temu. Pomyśl pan tylko, ile oni wypiją.
Schomberg podniósł wreszcie oczy i ujrzał błyski pod szatańskiemi brwiami pana Jonesa, w dwóch ciemnych, nieprzeniknionych jamach, zwróconych w jego stronę. Wstrząsnął się, jakby tam czyhały okropności gorsze od mordu i rzekł, wskazując głową na Ricarda:
— Ręczę że ten nie zawahałby się ani na chwilę i dźgnąłby mię odrazu, gdyby miał pana za plecami. Czemuż nie zatopiłem szalupy i siebie samego w dodatku, zanim przybiłem do tego parowca, który was przywiózł! Ale niech tam, żyję w piekle już od miesięcy, wasza obecność nie robi mi wielkiej różnicy. Dam wam halę koncertową — i niech to wszyscy djabli! Ale jak będzie z kelnerem obsługującym gości? Jak zobaczy karty i pieniądze, wypaple wszystko — całe miasto w mig będzie wiedziało.
Upiorny uśmiech poruszył wargi pana Jonesa.
— Ach, widzę już; pan chce żeby wszystko poszło gładko. Bardzo dobrze; to jest właściwa droga. Niech się pan nie trapi. Każe pan Chińczykom pójść wcześnie spać, a na ich miejsce sprowadzimy Pedra co wieczór. Nie wygląda wprawdzie na przeciętnego kelnera, ale da sobie radę z obnoszeniem tacy; pan zaś będzie siedział tu od dziewiątej do jedenastej, wydając napoje i zgarniając pieniądze.
— Będzie ich teraz trzech — pomyślał nieszczęsny Schomberg.
Ale Pedro był przynajmniej tylko prostem, zwykłem bydlęciem, mimo całej swej krwiożerczości. Nie było w nim nic tajemniczego, ani niesamowitego — nie wyglądał jak skradający się, ostrożny dziki kot, przemieniony w człowieka, ani jak impertynencki duch na urlopie z piekła, wyposażony w skórę i kości tudzież w chytrą moc budzenia lęku. Pedro — razem ze swojemi kłami, skołtunioną brodą i dziwnem spojrzeniem małych, niedźwiedzich oczek — w porównaniu z tamtymi wydawał się rozkosznie naturalny. Zresztą Schomberg nie miał już sił.
— Niech i tak będzie — zgodził się posępnie. — Ale wiedzcie, panowie, że gdybyście się byli zjawili jeszcze przed trzema miesiącami — nawet mniej niż przed trzema miesiącami — bylibyście zastali zupełnie innego człowieka niż ten, który teraz do was mówi. Doprawdy! I cóż pan na to?
— Czy ja wiem co o tem myśleć? Myślę że to chyba kłamstwo. Trzy miesiące temu był pan prawdopodobnie równie oswojony jak i teraz. Pan już się urodził oswojony, jak większość ludzi na świecie.
Pan Jones podniósł się niby widmo, a Ricardo poszedł za jego przykładem, przyczem warknął i przeciągnął się. Schomberg mówił dalej jak gdyby do siebie, w ponurem zamyśleniu:
— Była tu orkiestra — osiemnaście kobiet.
Pan Jones wydał okrzyk przerażenia i obejrzał się wkoło, jakby w ścianach i w całym domu pozostał jad zarazy. Potem wpadł w wielki gniew i zwymyślał gwałtownie Schomberga, za to że ośmiela się poruszać podobne tematy. Hotelarz tak był zdumiony że nawet nie wstał z krzesła. Patrzył na wściekłość pana Jonesa, która nie miała w sobie nic widmowego, ale nie była przez to bardziej zrozumiałą.
— Co się stało? — wyjąkał. — Co za tematy? Nie słyszał pan, jak mówiłem że to była orkiestra? Niema w tem przecież nic złego. No więc była tam między niemi dziewczyna — — Oczy Schomberga stanęły w słup; splótł ręce na piersiach z taką siłą że stawy w palcach mu zbielały. — Taka dziewczyna! Nazywacie mnie oswojonym? Byłbym dla niej rozbił w puch wszystko naokoło siebie. A i ona, naturalnie... Jestem przecież mężczyzną w sile wieku... Ale potem opętał ją jeden chłystek — taki włóczęga, łgarz, oszukaniec, podstępna bestja zdecydowana na wszystko! O Boże!
Splecione palce trzasnęły, gdy rozrywał dłonie; wyciągnął ramiona i oparł na nich czoło w paroksyzmie wściekłości. Obaj goście patrzyli na dygocące jego plecy — wychudły pan Jones z pogardą i pewnym rodzajem lęku, a Ricardo z wyrazem kota, który widzi w śpiżarni kawałek ryby i nie może jej dosięgnąć. Schomberg przechylił się wtył. Oczy jego były suche, ale bulgotało mu w gardle, jak gdyby połykał łkania.
— Nic dziwnego że możecie robić ze mną co się wam podoba. Wy przecież nie macie pojęcia — opowiem wam wszystko o mojem zmartwieniu...
— Nie chcę nic wiedzieć o pańskiem obrzydłem zmartwieniu — odrzekł pan Jones tonem jaknajbardziej martwym i stanowczym.
Wyciągnął rękę powstrzymującym gestem i wyszedł z bilardowego pokoju na swych niesamowicie cienkich piszczelach, zostawiając Schomberga z otwartemi ustami. Ricardo szedł tuż za zwierzchnikiem i przez ramię pokazał Schombergowi zęby.
Od tego wieczora zaczęły się w zakładzie Schomberga owe tajemnicze a charakterystyczne objawy, które zwróciły wypadkiem uwagę kapitana Davidsona, gdy przybył — spokojny lecz przebiegły — aby zwrócić pani Schomberg szal indyjski. I — dziwna rzecz — objawy te trwały dość długo. Świadczyło to albo o uczciwości i braku szczęścia pana Jonesa, albo o nadzwyczajnej jego powściągliwości w delikatnych operacjach karcianych.
Wnętrze koncertowej sali Schomberga przedstawiało widok ciekawy i uderzający; w jednym końcu, na estradzie przeznaczonej dla orkiestry, piętrzył się wielki stos krzeseł, a w drugim stał długi stół na kozłach, przykryty zielonem suknem i obstawiony dwoma tuzinami palących się świec. W środku siedział przy stole pan Jones, wygłodzone widmo, jako bankier, a naprzeciw niego Ricardo, wstrętny kot o powolnych ruchach, pełnił funkcje krupiera. Wszystkie inne twarze naokoło stołu, w wieku od lat dwudziestu do trzydziestu, wyglądały prawem kontrastu jak zbiór okazów prostodusznej, bezradnej ludzkości — które to okazy ze wzruszającą naiwną uwagą śledziły kaprysy losu, mogące zaiste wypaść dla nich dość groźnie. Nie starczyło już im uwagi dla kudłatego Pedra, który obnosił tacę z niezdarnością stworu schwytanego w lesie i przyuczonego do chodzenia na tylnych łapach.
Co się tyczy Schomberga, trzymał się na uboczu. Siedział w bilardowym pokoju, wydając trunki nieopisanemu Pedrowi, przyczem zdawało się, że nie widzi wcale mrukliwego potwora i nie wie nic o istnieniu hali koncertowej tam pod drzwiami, o pięćdziesiąt jardów od hotelu. Pognębiony doszczętnie, poddał się sytuacji ze stoicyzmem, na który składał się strach i rezygnacja. Gdy towarzystwo zaczynało się rozchodzić (mógł dostrzec męskie sylwetki, wysuwające się pojedynczo i grupkami przez bramę w ogrodzeniu), wycofywał się za niedomknięte drzwi, aby uniknąć spotkania z dwoma niezwykłymi gośćmi; śledził jednak przez szparę ich postacie, różniące się od siebie tak jaskrawo, obserwując jak mijają salę bilardową w drodze do swych pokoi. Potem słyszał drzwi zatrzaskujące się na piętrze i wreszcie głęboka cisza zstępowała na cały dom — na jego hotel, który naszli i w którym się rządzili ci bezczelni impertynenci, przechowujący w kufrach cały arsenał. Cisza tak głęboka, iż niekiedy Schomberg nie mógł się oprzeć wrażeniu że chyba śni mu się to wszystko. Wzdrygał się i usiłował się opanować, poczem wysuwał się chyłkiem z pokoju, a ruchy jego dziwnie nie harmonizowały z zachowaniem oficera rezerwy, które miało podtrzymywać jego godność wobec świata.
Ciężyło mu poczucie wielkiego osamotnienia. Gasił lampy jedną po drugiej i kierował się powoli ku sypialni; czekała tam na niego żona, która nie była wcale odpowiednią towarzyszką dla człowieka o jego zdolnościach i w kwiecie męskiego wieku. Ale kwiat jego życia był już, niestety, zwarzony. Czuł to wyraźnie; nigdy zaś nie odczuwał tego z równą siłą niż w chwili, gdy otwierając drzwi sypialni, spostrzegał tę kobietę siedzącą cierpliwie na krześle. Z pod nocnej koszuli wyzierały jej wielkie palce u nóg, zdumiewająco skąpa ilość włosów zwieszała się na długą łodygę wychudłej szyi, a po ustach błąkał się trwożliwy uśmiech, odsłaniając niebieski ząb i nie wyrażając nic zgoła — nawet istotnego lęku — ponieważ była już do męża przyzwyczajona.
Napadała go czasem pokusa aby odkręcić tę głowę od łodygi. Wyobrażał sobie, jak to zrobi — wystarczy jeden kręty ruch ręką. Oczywiście nie myślał o tem poważnie. Pozwalał sobie na tę igraszkę wyobraźni aby ulżyć wezbranym uczuciom. Nie popełniłby nigdy morderstwa, tego był pewien. I, przypominając sobie nagle wynurzenia pana Jonesa, myślał: „Zdaje mi się, że doprawdy jestem na to zbyt oswojony“. — Nie zdawał sobie sprawy, że już przed laty popełnił duchowe morderstwo na tej biednej kobiecie. Zanadto był ograniczony aby taką zbrodnię zrozumieć. Cielesna obecność żony raziła go dotkliwie ze względu na kontrast z bardzo odmiennym kobiecym wizerunkiem. Ale usunięcie jej nie zdałoby się na nic. Przyzwyczaił się do niej od lat i nie było nikogo, ktoby ją mógł zastąpić. Do tej idjotki mógł przynajmniej mówić choćby i przez pół nocy, jeśli miał ochotę.
Owego wieczora przechwalał się przed nią, że stawi czoło obu gościom, lecz zamiast pobudki do czynu, której oczekiwał, usłyszał zwykłą przestrogę: „Wilhelmie, bądź ostrożny“. Nie potrzebował wcale, aby ta głupia baba nakazywała mu ostrożność. Trzeba mu było natomiast pary kobiecych ramion, któreby oplotły mu szyję i zagrzały go do walki — któreby go natchnęły, jak to nazywał w myślach.
Długi czas leżał, nie mogąc usnąć, wreszcie zdrzemnął się snem krótkim i nieprzyjemnym. Światło poranku nie przyniosło radości jego oczom. Wsłuchiwał się posępnie w ruch budzącego się domu. Chińczycy otwierali na rozcież drzwi pokoi restauracyjnych wychodzących na werandę. Okropność! jeszcze jeden zatruty dzień, który trzeba jakoś przeżyć! Gdy przypomniał sobie wczorajsze postanowienie, zrobiło mu się słabo na chwilę. Pańskie, niedbałe pozy, przybierane przez pana Jonesa onieśmielały go najbardziej. A potem to pogardliwe milczenie. Pan Jones nigdy nie zwracał się do Schomberga z jakiemiś ogólnemi uwagami, nigdy ust przy nim nie otwierał, chyba poto żeby powiedzieć „dzien dobry“ — niewinne słowo, które — wymówione przez tego człowieka — wydawało się groźnem szyderstwem. A w dodatku trwoga, którą wzbudzał, nie była zwykłym lękiem fizycznym wywołującym potrzebę walki, bo nawet szczur w położeniu bez wyjścia rzuca się na napastnika — lecz przesądną, niesamowitą grozą, czemś w rodzaju nieprzezwyciężonego wstrętu, jaki budzi w nas myśl o rozmowie ze złowrogiem widmem. Fakt, że to było dzienne widmo o ruchach dziwnie kanciastych i że zazwyczaj leżało na trzech krzesłach — nie łagodził wcale sytuacji. Światło dzienne czyniło z pana Jonesa zjawę jeszcze dziwaczniejszą, bardziej niepokojącą i przeciwną naturze. Szczególna rzecz, wieczorem, kiedy otrząsał się z niemej omdlałości, nadnaturalne jego cechy były mniej dokuczliwe. I prawdopodobnie zacierały się zupełnie, gdy znalazł się przy stole do gry i brał karty w rękę; ale Schomberg, postanowiwszy na wzór strusia nie wiedzieć o niczem co się dzieje, nie wchodził do zbezczeszczonej sali koncertowej. Nie widział ani razu pana Jonesa oddającego się swemu posłannictwu — czy też może poprostu swemu zawodowi.
— Rozmówię się z nim dziś wieczorem — rzekł do siebie Schomberg, pijąc w piżamie ranną herbatę na werandzie. Wschodzące słońce nie ukazało się jeszcze nad drzewami ogrodu; rosa srebrzyła się na trawie, błyszczała na kwiatach środkowego klombu i przyciemniała żółty żwir drogi. — Tak. Nie zejdę mu z drogi dziś wieczorem. Pokażę się i przytrzymam go, gdy będzie szedł spać z kasą w ręku.
Czemże on był ostatecznie, jeśli nie pospolitym awanturnikiem? Zabijaką? No, tak, prawdopodobnie był i zabijaką — tu Schomberg poczuł, że muskuły żołądka zadygotały mu pod lekkiem odzieniem. Ale nawet pospolity awanturnik zastanowi się, i to zastanowi się dobrze, nim zamorduje publicznie niewinnego obywatela w cywilizowanem mieście, rządzonem przez Europejczyków. Wzruszył ramionami. Naturalnie! — Wstrząsnął się znowu i ruszył leniwie w stronę swego pokoju aby się ubrać. Powziął decyzję i nie będzie już o tem myślał. Miał jednak pewne wątpliwości, które rosły i rozwijały się z biegiem godzin — podobnie jak niektóre rośliny. Wątpliwości te sprawiały, że od czasu do czasu pocił się obficiej niż zwykle; nie pozwoliły mu także zdrzemnąć się po drugiem śniadaniu. Obróciwszy się na posłaniu ze dwanaście razy, dał wreszcie za wygraną, wstał z łóżka i zeszedł nadół.
Było to między trzecią a czwartą, w czasie bezwzględnego spokoju. Nawet kwiaty zdawały się drzemać na łodygach obsadzonych sennemi liśćmi. Powietrze ani drgnęło, gdyż powiew od morza nadpływał zwykle później. Służba znikła z widoku, zażywając drzemki gdzieś w cieniu za domem. Pani Schomberg siedziała na górze w mrocznym pokoju o spuszczonych żaluzjach i trudziła się nad ułożeniem dwóch wiszących loków, które stanowiły charakterystyczną ozdobę jej głowy podczas sprawowania poobiednich obowiązków. O tym czasie żaden gość nie mącił nigdy ciszy wypoczywającego hotelu. Obchodząc swoje państwo w głębokiej samotności, Schomberg cofnął się nagle od drzwi bilardowego pokoju, jakby żmiję ujrzał przed sobą. Sam na sam z bilardami, próżnemi stolikami i całą masą pustych krzeseł, pan sekretarz Ricardo siedział pod ścianą i wykonywał z błyskawiczną szybkością coś w rodzaju sztuki karcianej, używając do tego swojej własnej talji, którą zawsze nosił w kieszeni. Schomberg byłby się pocichu wycofał, gdyby Ricardo nie odwrócił głowy. Ponieważ ten go już zobaczył, hotelarz postanowił wejść do pokoju, uważając to za mniejsze ryzyko. Schomberg zdawał sobie sprawę, że jego wewnętrzna postawa wobec tych dwóch ludzi jest nikczemna i właśnie dlatego na ich widok wyprężał zawsze pierś i przybierał wyraz pełen surowości. Ricardo patrzył na zbliżającego się hotelarza, trzymając talję oburącz.
— Może pan sobie czego życzy? — zagadnął Schomberg swym tonem oficera rezerwy.
Ricardo potrząsnął głową w milczeniu i patrzył wyczekująco. Schomberg zamieniał z nim zwykle najmniej ze dwadzieścia słów na dzień. Sekretarz był bez porównania bardziej towarzyski od swego zwierzchnika. Czasami stawał się nawet zupełnie podobny do zwykłej ludzkiej istoty ze swojej sfery, a w danej chwili zdawał się być w uprzejmym nastroju. Nagle rozłożył jakieś dziesięć kart w formie wachlarza, znakami nadół, i wyciągnął je ku Schombergowi.
— No, dobrodzieju, wybieraj jedną — prędko!
Schomberg był tak zdumiony, że wziął pośpiesznie kartę, drgnąwszy przedtem bardzo wyraźnie. Oczy Marcina Ricardo paliły się fosforycznym ogniem w półcieniu pokoju, odgrodzonego żaluzjami od tropikalnego blasku i gorąca.
— Pan wziął kierowego króla — zachichotał Ricardo, migając krótką błyskawicą zębów.
Schomberg, spojrzawszy na kartę, potwierdził to i położył ją na stole.
— Dziewięć razy na dziesięć wybierze pan tę kartę, którą ja zechcę — ucieszył się sekretarz, przyczem po jego wargach przebiegł dziwny skurcz, a w oczach mignęły zielone błyski.
Schomberg spoglądał na niego z góry, milcząc. Przez kilka sekund żaden z nich się nie poruszył; wreszcie Ricardo spuścił oczy i, rozwarłszy palce, upuścił talję na stół. Schomberg usiadł. Usiadł poprostu dlatego, że osłabły mu nogi — dla żadnej innej przyczyny. Usta miał suche. Raz usiadłszy, poczuł że trzeba coś powiedzieć. Wyprostował się jak na paradzie.
— Pan ma w tem dużo zręczności.
— Nabiera się wprawy — odparł sekretarz.
Jego kapryśna uprzejmość uniemożliwiła Schombergowi wycofanie się. Tak więc przez swoją bojaźliwość hotelarz wdał się w rozmowę, o której nie mógłby przedtem nawet pomyśleć bez trwogi. Należy oddać mu sprawiedliwość, że potrafił ukryć swój strach w zupełności. Dopomógł mu dzielnie zwyczaj wyprężania piersi i przemawiania srogim głosem. On także nabrał już wprawy; i prawdopodobnie byłby wytrwał aż do końca, do chwili ostatecznej, kiedy padłby wreszcie na podłogę, zmożony okrutnym wysiłkiem. W dodatku nie wiedział co ma powiedzieć i to powiększało jego rozterkę.
Zdobył się tylko na uwagę:
— Pan pewnie lubi karty.
— A cóż pan myślał? — spytał Ricardo tonem filozoficznym i pełnym prostoty. — Jakżebym nie lubił? — I dodał z nagłym ogniem:
— Czy lubię karty? Pasjami!
Efekt tego wybuchu został jeszcze wzmocniony przez spokojne spuszczenie powiek i dyskretną pauzę, jak gdyby zwierzenie dotyczyło zupełnie innego rodzaju miłości. Schomberg wysilał mózg aby znaleźć inny jakiś temat, ale nie zdołał nic wymyśleć. Zwykłe skandaliczne plotki nie byłyby tu na miejscu. Ten awanturnik nie wiedział nic o nikim w promieniu tysiąca mil. Schomberg był prawie zmuszony trzymać się poprzedniego tematu.
— Przypuszczam że pan zawsze lubił karty, już od wczesnej młodości.
Oczy Ricarda pozostały spuszczone. Palce jego bawiły się machinalnie talją leżącą na stole.
— E nie, nie tak znów dawno. Zaczęło się to od gry o tytoń po kasztelach różnych okrętów — pan wie, zwykła gra majtków. Spędzaliśmy tak na dole całe wachty, siedząc wokoło skrzynki przy marnej lampce. Zaledwie mieliśmy czas połknąć kęs wędzonej koniny — ani mowy o jedzeniu czy spaniu. Ledwośmy się trzymali na nogach podczas przeglądu wachty na pokładzie. To była dopiero gra! — Przeszedł do innego tonu i dodał informację: — Widzi pan, zżyłem się z morzem prawie od dziecka.
Schomberg popadł w zadumę, nie tracąc jednak poczucia że wisi nad nim coś złego. Ocknąwszy się, usłyszał słowa Ricarda:
— Na morzu wiodło mi się też nieźle. Dosłużyłem się stopnia pomocnika. Byłem pomocnikiem na szkunerze w zatoce Meksykańskiej — na jachcie można powiedzieć; doskonałe to było miejsce — lekka służba, nie trafia się taka dwa razy w życiu. Tak, byłem pomocnikiem na jachcie, kiedy rzuciłem morze — dla niego.
Ricardo kiwnął brodą w kierunku pokoju na piętrze, Schomberg zaś — przywołany w bolesny sposób do rzeczywistości przez wzmiankę o egzystencji pana Jonesa — wywnioskował, że ten jest w swoim pokoju. Sekretarz, śledząc go z pod spuszczonych powiek, ciągnął dalej:
— Tak się złożyło, że kolegowaliśmy na statku.
— Z panem Jonesem? — To on jest także marynarzem?
Na te słowa Ricardo podniósł powieki.
— Takim on jest Jonesem jak i pan — rzekł z widoczną dumą. — On marynarzem! To najlepszy dowód pana ignorancji. Ale co tam! Trudno się spodziewać czegoś innego po cudzoziemcu. Jestem Anglikiem i umiem poznać się na panu z panów — od pierwszego spojrzenia. Poznam się choćby był pijany, albo w rynsztoku, albo w więzieniu, albo pod szubienicą. Jest w prawdziwym panu coś takiego — i to niekoniecznie w powierzchowności, tylko... Ale co ja będę panu tłumaczył. Pan nie jest Anglikiem; a gdyby pan był, nie potrzebowałbym panu tego mówić.
Nieoczekiwany strumień wymowy przerwał tamę gdzieś w głębi tego człowieka, rozwodnił ognistą jego krew i złagodził bezlitosną naturę. Schomberg doznał pomieszanych uczuć ulgi i lęku, jak gdyby nagle olbrzymi dziki kot zaczął mu się łasić u nóg z niepojętą przyjaźnią. Żaden roztropny człowiek nie śmiałby poruszyć się w podobnych okolicznościach. Schomberg się też nie poruszył. Ricardo przybrał wygodną pozę i oparł się łokciem o stół. Schomberg wyprężył ponownie piersi.
— Służyłem na tym jachcie — czy szkunerze, czy jak tam — i miałem dziesięciu zwierzchników naraz. Dziwi to pana, co? Tak, tak, dziesięciu zwierzchników. Dziewięciu z nich to byli niczego sobie panowie, ale jeden był panem całą gębą i to jest właśnie...
Ricardo kiwnął znów brodą w stronę piętra, jak gdyby chciał powiedzieć: On! Jeden jedyny.
— I nie zawiodłem się — ciągnął dalej. — Odrazu pierwszego dnia wpadł mi w oko. Jak? Dlaczego? Pytałby pan napróżno. Nie widywałem znów tak wielu prawdziwych panów w życiu. No i poznałem się na nim. Gdyby pan był Anglikiem, toby pan —
— I cóż z tym jachtem? — przerwał Schomberg, okazując tyle zniecierpliwienia ile się tylko ośmielił, gdyż te aluzje do narodowości szarpały mu nadwątlone nerwy. — Jakaż to była gra?
— Pan to ma łeb na karku! Gra — otóż to właśnie! To było takie głupstwo, jak to czasem panowie wymyślą sobie, żeby się bawić w przygody. Wyprawa po skarb! Rozumie pan? Każdy z nich złożył tyle pieniędzy, żeby mogli kupić ten szkuner. Ich agent w City zgodził i mnie i kapitana. Żądał od nas zachowania największej tajemnicy — i tak dalej. Zdaje mi się że przez cały czas kpił sobie z tego w duszy — i słusznie. Ale nic nam było do tego. Niech sobie wyrzucają pieniądze, kiedy im się podoba. Szkoda tylko że tak mało na nas przypadło. Porządna pensja i na tem koniec. Ale co mi tam pensja, wielka czy mała — gwiżdżę na to!
Mrugał i błyskał w półmroku zielonawemi oczami. Zdawało się że upał uciszył wszystko na świecie prócz jego głosu. Wtem z niepojętej jakiejś przyczyny zaczął sypać przekleństwa warczącym, stłumionym tonem; uspokoił się wnet w równie zagadkowy sposób i ciągnął dalej, niby marynarz snujący swoją gawędę:
— Z początku było ich tylko dziesięciu, tych awanturniczych gagatków; potem, na dzień czy dwa przed odpłynięciem statku, on się zjawił. Posłyszał o tej wyprawie — gdzieś, od kogoś — powiedziałbym że od jakiejś kobiety, gdybym go nie znał jak go znam. Wyprawiłby każdą babę za dziesiątą granicę. Nie znosi ich poprostu. Może słyszał o tej historji w jakim barze. A może w jednym z tych ich wielkich klubów na Pall Mall. Tak czy owak złowił go jakiś agent, pieniądze kazał na stół wyłożyć, a na przygotowanie się do drogi dali mu coś około dwudziestu czterech godzin; ale nie spóźnił się na statek. Nic podobnego. To był dopiero co się zowie skok na łeb na szyję dla takiego pana. Widziałem jak się zbliżał do naszego statku. Pan zna zachodnio-indyjskie doki, co?
Okazało się, że Schomberg nie zna zachodnio-indyjskich doków. Ricardo popatrzył na niego w zamyśleniu i po chwili zaczął mówić dalej, jak gdyby podobna ignorancja zasługiwała tylko na lekceważenie.
— Nasz holownik czekał już obok statku. Dwóch drabów niosło za nim manatki. Kazałem ludziom z doku, trzymającym nasze cumy, żeby poczekali chwilę. Kładka była już podniesiona, ale on nic sobie z tego nie robił. Skoczył do góry jednym susem, przełożył długie nogi przez burtę i już był na jachcie. Wciągnęli na pokład jego wypchane tłomoki, a on wsadził rękę do kieszeni w spodniach i wyrzucił na bulwar chłopakom wszystkie swoje drobne. Kiedyśmy odbijali, łazili jeszcze wciąż na czworakach po bulwarze. Dopiero wtedy spojrzał na mnie — tak spokojnie, rozumie pan — i przeciągle. Nie był wówczas taki chudy jak teraz; ale zauważyłem że wygląda na młodszego niż jest — daleko młodszego. Wydało mi się że jego oczy dotknęły mnie gdzieś na wnątrzu. Zabrałem się stamtąd prędko; zresztą i tak byłem potrzebny na przodzie. Nie to, żebym go się bał. I czegóż miałbym się bać? Tylko czułem się poruszony do żywego. Ale gdyby mi był kto wtedy powiedział, że nie minie rok a będziemy wspólnikami, no, byłbym doprawdy —
Zaczął sypać przeróżne przekleństwa, to zwykłe, to cudaczne i wstrętne dla uszu Schomberga — ale były to tylko niewinne okrzyki podziwu nad zmianami i kolejami ludzkich losów. Schomberg poruszył się zlekka na krześle. Lecz wielbiciel i wspólnik „zwykłego sobie Jonesa“ zdawał się zapominać w tej chwili o istnieniu Schomberga. Strumień niewinnych przekleństw — niektóre były w kiepskim języku hiszpańskim — wysechł wreszcie i Marcin Ricardo, znawca panów, siedział niemy i zapatrzony w przestrzeń, jak gdyby rozpamiętywał ze zdziwieniem zdumiewające decyzje, i zbiegi okoliczności, i kombinacje zdarzeń, które wpływają na ludzką pielgrzymkę po tej ziemi.
Wreszcie Schomberg odezwał się, ciągnąc Ricarda za język:
— Więc ten — ten pan tam na górze — namówił pana, żeby pan porzucił takie dobre miejsce?
Ricardo żachnął się.
— Namówił mię! Nie potrzebował mnie wcale namawiać. Kiwnął na mnie poprostu i to wystarczyło. Byliśmy wtedy w zatoce Meksykańskiej. Raz w nocy staliśmy na kotwicy blisko piaszczystej rewy — do dziś dnia nie wiem na pewno, gdzie to było — w okolicy brzegów Kolumbji czy gdzieindziej. Mieliśmy zacząć kopanie nazajutrz rano i cała załoga poszła wcześnie spać, bo wiedzieliśmy że następny dzień upłynie przy łopacie na ciężkiej pracy. Nagle zjawia się on i tym swoim spokojnym, zmęczonym głosem — po tem można równie dobrze poznać pana jak i po czem innem — zjawia się za mną i mówi mi do ucha w ten deseń: „No i co pan teraz myślisz o tem naszem polowaniu na skarb?“ —
— Nie odwróciłem nawet głowy; stałem na miejscu jak wryty i rzekłem nie głośniej od niego:
— „Jeżeli pan chce wiedzieć, uważam to wszystko za idjotyczne głupstwo“. —
— Od czasu do czasu prowadziliśmy już i przedtem krótkie rozmowy w czasie podróży. Wyczytał ze mnie wszystko jak z książki. Niewiele tam miał do wyczytania oprócz tego jednego, że nigdy nie byłem oswojony; nawet i wówczas, kiedym spacerował po trotuarze, i puszczał dowcipy, i stawiał przyjaciołom — no i obcym także. Lubiłem patrzyć jak na mój koszt podnoszą wgórę łokcie, albo jak pękają ze śmiechu z moich żartów — o, ja umiem być zabawny jak zechcę — jak Boga kocham!...
Pauza, wypełniona kontemplacją własnego dowcipu i hojności, wstrzymała potok wymowy Ricarda. Schomberg biedził się aby utrzymać w mierze swoje rozszerzające się wciąż powieki, gdyż zdawało mu się że oczy rosną mu w głowie.
— Tak, tak — wyszeptał pośpiesznie.
— Patrzyłem na nich nieraz i myślałem sobie: wy nie wiecie, chłopcy, kim jestem. Gdybyście wiedzieli! — Z dziewczętami tosamo. Raz przystawiałem się do jednej. Całowałem ją za uchem i mówiłem sobie: „Gdybyś ty wiedziała kto cię całuje, moja droga, narobiłabyś wrzasku i tylebym cię widział!“ Ha, ha! Nie to, żebym ją chciał skrzywdzić; ale czułem w sobie tę siłę. Siedzimy sobie teraz po przyjaźni i wszystko w porządku. Pan mi w niczem nie bróździ. Ale nie powiem żebym czuł dla pana życzliwość. Poprostu nic mnie pan nie obchodzi. Niektórzy nie przyznają się do tego; ale ja się przyznaję. Tak, czy owak, znaczy pan dla mnie to samo co tamta mucha. Akurat to samo. Mogę pana zgnieść, mogę pana zostawić. Wszystko mi jedno.
Jeżeli prawdziwa siła charakteru polega na przezwyciężaniu naszych słabości, to Schomberg rozwinął tę zaletę w całej pełni. Przy wzmiance o musze zaczerpnął tchu z wielkim wysiłkiem, podtrzymując surową godność postawy, podobnie jak się napuszcza powietrze do obwisłego dziecinnego balonika. Wygodna, niedbała poza Ricarda była wręcz przerażająca.
— Tak to, tak — ciągnął dalej. — Taki ze mnie człowiek. Nie przyszłoby to panu do głowy, co? Nigdy. Trzeba było to panu powiedzieć. Więc też mówię, ale widzę że pan wierzy mi tylko w połowie. A przecież nie może pan powiedzieć że jestem pijany, choćby się pan na mnie jeszcze więcej wytrzeszczył. Nie wypiłem dziś nic prócz szklanki wody z lodem. Na to żeby człowieka przeniknąć, trzeba prawdziwego pana. O tak — on przejrzał mię odrazu. Mówiłem już że na morzu rozmawialiśmy kilka razy o tem i owem. I często przypatrywałem mu się przez lukę świetlną, jak w kajucie grał w karty z innymi. Musieli jakoś czas zabić. Na tem samem i on mnie kiedyś przyłapał, i wtedy właśnie powiedziałem mu że lubię karty i że naogół jestem w grze szczęśliwy. Tak, ten to mnie przeniknął. I cóż w tem dziwnego? Prawdziwy pan jest takim samym człowiekiem jak każdy inny — i jeszcze czemś poza tem.
Schombergowi błysnęła myśl, że ci dwaj są zaiste świetnie dobrani, wbrew ogromnym zewnętrznym różnicom — identyczne dusze w odmiennych przebraniach.
— Więc on mówi do mnie: — ciągnął Ricardo plotkarskim tonem — „Mam już tego dosyć. Czas na nas, Marcinie“. — Pierwszy raz powiedział mi wtedy: Marcinie. A ja na to:
— „Jakżeto, proszę pana?“
— „Nie myślisz przecież że mi chodzi o ten jakiś skarb — co? Chciałem poprostu spokojnie drapnąć. To dość kosztowny sposób podróżowania, ale był mi na rękę“.
— Bardzo prędko dałem mu do zrozumienia, że gotów z nim jestem na wszystko — od gry w cetno i licho aż do morderstwa z premedytacją.
— „Morderstwa z premedytacją?“ — mówi spokojnie po swojemu. — Cóż to znaczy u licha? O czem ty mówisz? Zdarza się czasem że ludzie bywają zabici, jeśli znajdą się na czyjejś drodze, ale zabija się tylko we własnej obronie — rozumiesz?“
— Odpowiedziałem że rozumiem. I że skoczę nadół na chwilę, żeby zgarnąć tych trochę swoich gratów do marynarskiej torby. Nie lubiłem nigdy obciążać się bagażem; chciałem na morzu czuć się lekki jak piórko. Wróciłem i zastałem go chodzącego po pokładzie tam i z powrotem, nibyto że chce odetchnąć świeżem powietrzem przed pójściem spać, jak każdego innego wieczoru.
— „Jesteś gotów?“
— „Tak, panie“.
— Nawet na mnie nie spojrzał. U rufy tkwiła na wodzie łódź, już od chwili, gdy spuściliśmy kotwicę po południu. Rzucił za burtę niedopałek cygara.
— „Czy możesz sprowadzić na pokład kapitana?“ — zapytał.
— Nigdy w życiu nie przyszłoby mi na myśl, że trzeba to zrobić. Oniemiałem na chwilę.
— „Mogę spróbować“ — mówię mu.
— „Więc ja schodzę nadół. Sprowadzisz go tu i zatrzymasz, póki nie wrócę na pokład. Pamiętaj! Nie puszczaj go nadół póki nie wrócę“.
— Nie mogłem się powstrzymać i zapytałem, dlaczego każe mi budzić śpiącego człowieka, kiedy trzeba przecież żeby wszyscy na statku spali spokojnie, póki się stąd nie wydostaniemy. Zaśmiał się i rzekł, że nie widzę jeszcze tego interesu ze wszystkich stron.
— „Pamiętaj“ — mówi — „nie puszczaj go, póki nie zobaczysz że wracam“. — Spojrzał mi zbliska w oczy. — „Zatrzymaj go za wszelką cenę“.
— „A to znaczy?“ — pytam.
— „Za wszelką cenę — wszystkiemi możliwemi czy niemożliwemi sposobami. Nie życzę sobie, aby mi ktoś przeszkodził w robocie tam na dole. Mógłby mi narobić wielkiego kłopotu. Zabieram cię z sobą, żebyś mi oszczędzał kłopotów; masz zabrać się odrazu do roboty“.
— „Rozumiem, proszę pana“ — ja na to — a on znika w luce schodni.
— Z prawdziwym panem wiadomo odrazu, czego się człowiek ma trzymać, ale to była trudna sprawa. Kapitan nic a nic mnie nie obchodził, nie przymierzając jak i pan w tej chwili, panie Schomberg. Może pan teraz zaraz zapalić cygaro albo w łeb sobie palnąć — gwiżdżę na to czy pan zrobi i jedno i drugie, czy też nie zrobi pan nic zgoła. Sprowadzić kapitana było bardzo łatwo. Należało tylko tupnąć parę razy w pokład nad jego głową. Tupnąłem mocno. Ale jak go zatrzymać, kiedy tu już będzie?
— „Co się stało, panie Ricardo?“ — posłyszałem za sobą jego głos.
— Przyszedł, a ja wcale nie zdążyłem jeszcze obmyśleć co mam powiedzieć; więc też nie zwróciłem się w jego stronę. Księżycowa noc była jaśniejsza od niejednego dnia na morzu Północnem.
— „Dlaczego pan mię zawołał? Czemu pan się tak przypatruje, panie Ricardo?“
— Zwiodło go to, że stałem do niego tyłem. Nie patrzyłem na nic, ale jego słowa naprowadziły mię na jedną myśl.
— „Przypatruję się czemuś co wygląda jak łódź — o tam“ — odpowiedziałem bardzo wolno.
— Kapitan odrazu się zatroskał, choć nie przypuszczał, aby groziło jakieś niebezpieczeństwo ze strony krajowców.
— „Aj, do djabła!“ — mówi. — „To bardzo niedobrze“. — Spodziewał się że szkuner nie zostanie tak prędko spostrzeżony z wybrzeża. — „Paskudna historja, mieć podczas pracy całe kupy murzynów na karku, gapiące się na robotę. Ale czy pan jest pewien że to łódź?“
— „Może to i pień“ — odpowiadam — „ale przyszło mi na myśl, że będzie lepiej jak pan zobaczy to na własne oczy. Pan pewno pozna się na tem lepiej ode mnie.“
— Jego wzrok ani się umywał do mojego. Ale mi odrzekł:
— „Tak, tak. Dobrze pan zrobił“.
— I rzeczywiście spostrzegłem jeszcze o zachodzie jakieś pnie na morzu. Rozpoznawszy je, nie zaprzątałem sobie niemi głowy; zapomniałem o nich na śmierć aż do tamtej chwili. Nic dziwnego że w pobliżu takiego wybrzeża widać pływające kłody, i daję głowę że kapitan zobaczył je rzeczywiście w smudze księżyca. To dziwne od jakiej drobnej rzeczy zależy czasem życie człowieka — od jednego słowa! Siedzi pan tu przede mną, nic nie podejrzewając, i nieświadomie może się panu wypsnąć coś takiego, co rozstrzygnie o pana losie. Nie to, żebym czuł dla pana nieżyczliwość. Nic a nic do pana nie czuję. Więc gdyby kapitan był wtedy odpowiedział: „Et, głupstwo!“ i odwrócił się do mnie plecami, nie uszedłby i trzech kroków w stronę swego łóżka; ale on stał na miejscu i milczał. Teraz znów cała rzecz polegała na tem żeby go się pozbyć, gdy już nie będzie potrzebny na pokładzie.
— „Staramy się właśnie rozpoznać, czy tamten przedmiot to łódka czy kłoda?“ — mówi kapitan do pana Jonesa.
— Pan Jones pokazał się na pokładzie, a szedł równie niedbale, jak wtedy gdy schodził nadół. Kapitan zaczął coś bredzić o łódkach i pływających kłodach, a ja, stojąc za nim, zapytałem pana Jonesa na migi, czy nie lepiej palnąć go po łbie i spuścić cichutko za burtę. Noc mijała i musieliśmy się wynosić. Niepodobna było czekać do następnej nocy. Nie! to było wykluczone. A wie pan dlaczego?
Schomberg zaprzeczył lekkim ruchem głowy, To pytanie przeszkodziło mu, naruszając bezwład, który narzucono jego gadatliwości. Będąc zmuszonym do odgrywania roli słuchacza, pogrążył się w niej jak człowiek pogrąża się we śnie. Pan Ricardo przybrał ton pogardliwy.
— Pan nie wie dlaczego? Nie może pan zgadnąć? Ani rusz? Otóż dlatego, że mój zwierzchnik dobrał się przez ten czas do kasy kapitana. Rozumie pan teraz?
— Zwykły złodziej!
Schomberg zapóźno ugryzł się w język i oprzytomniał zupełnie, widząc, że Ricardo cofa wargi w kocim grymasie; ale mimo to towarzysz „zwykłego sobie Jonesa“ nie zmienił wygodnej, plotkarskiej pozy.
— Terefere! A jeśli on chciał mieć z powrotem swoje pieniądze, tak jak każdy oswojony sklepikarz, rzeźnik, szynkarz albo gryzmoła? Taki plugawy żółw jak pan i to ośmiela się wyrażać swoje zdanie o panu z panów! Prawdziwego pana nie tak łatwo poznać. Nawet i ja niezawsze potrafię. Naprzykład — wtedy, tamtej nocy, zwierzchnik pogroził mi tylko palcem w odpowiedzi. Kapitan zdziwił się bardzo i przerwał swoją głupią gadaninę.
— „Co takiego? co się stało?“ — pyta.
— Co się stało! Było to ni mniej ni więcej, tylko odroczenie wyroku na niego.
— „Och nic“ — odpowiada mój zwierzchnik. — „Pan ma zupełną słuszność. To pień — nic innego tylko pień“.
— Ha, ha! Nazywam to odroczeniem wyroku, bo gdyby kapitan plótł dalej, musiałoby się go jednak sprzątnąć. Ledwie się mogłem opanować, bo czułem że drogocenny czas mija. Ale jego anioł stróż natchnął go widać żeby zamilkł i poszedł spać. Wściekałem się ze złości nad straconym czasem.
— „Dlaczego nie dał mi go pan łupnąć po głupim czerepie?“ — pytam.
— „Tylko bez dzikości, bez dzikości“ — mówi i grozi mi palcem z największym spokojem.
— Niepodobna opisać, jak prawdziwy pan zachowuje się w takich wypadkach. Nie zniecierpliwi się nigdy. To nie uchodzi. Nigdy pan nie zobaczy go w uniesieniu — nikt po nim nic nie pozna. Dzikość jest także w złym tonie — nauczyłem się przy nim i tego, i wielu innych rzeczy. Taką mam szkołę, że nie pozna pan po mojej twarzy, czy nie dźgnę pana za chwilę — a mógłbym w mig to zrobić. Mam nóż w nogawce od spodni.
— Nieprawda! — zawołał Schomberg z niedowierzaniem.
Pan Ricardo zmienił z błyskawiczną szybkością swoją omdlewającą, leniwą pozę i schyliwszy się, odsłonił broń, podciągając lewą nogawkę. Zaledwie Schomberg zdążył zobaczyć nóż, przytroczony do bardzo włochatej nogi, gdy pan Ricardo zerwał się, tupnął aby spuścić nogawkę i wrócił do niedbałej pozy z łokciem opartym o stół.
— Poręczniej tak nosić broń niżby się zdawało — ciągnął, patrząc w zamyśleniu w szeroko otwarte oczy Schomberga. — Dajmy na to, że w ciągu gry wybuchnie jakaś mała sprzeczka. Schyla się pan, żeby podnieść upuszczoną kartkę i, kiedy pan się pokaże z pod stołu, gotów pan dźgnąć — albo z nożem w rękawie czeka pan tylko żeby go rzucić. Albo poprostu zsuwa się pan pod stół, kiedy się zanosi na strzelaninę. Nie uwierzy pan, jaką rzeźnię można z nożem w garści urządzić pod stołem takim tchórzliwym obdartusom, którzy knują coś złego: nie mogą zrozumieć z początku, co jest przyczyną krzyków, aż wreszcie opamiętawszy się, dają drapaka naturalnie ci, którzy mogą się ruszyć.
Róże, kwitnące na policzkach Schomberga w sąsiedztwie kasztanowatej brody, zbladły bardzo widocznie. Ricardo zlekka zachichotał.
— Tylko bez dzikości — bez dzikości! Prawdziwy pan to rozumie. Poco się denerwować? I nigdy nie wolno się cofać. Pan z panów się nie cofa. Ja, jak się raz czego nauczę, to już na zawsze. Tak! Grywaliśmy na równinach z obdartymi pastuchami po fermach — graliśmy uczciwie, uważa pan — a potem często musieliśmy walczyć o naszą wygraną. Grywaliśmy i na wzgórzach, i w dolinach, i na brzegu morza, i na pełnym oceanie — po większej części uczciwie. Naogół to popłaca. Zaczęło się to w Nikaragui, wtedy jak rzuciliśmy szkuner i tych głupców szukających skarbu. W kasie kapitana było wszystkiego sto dwadzieścia siedem funtów i kilka dolarów meksykańskich. Muszę przyznać że niebardzo się opłaci łupnąć człowieka z tyłu za takie marne pieniądze; ale ten kapitan wisiał już na włosku — nawet mój szef nie mógł potem temu zaprzeczyć.
— „Czy pan chciał wtedy dać mi do zrozumienia, że pana obchodzi jedno życie ludzkie mniej albo więcej na tej ziemi?“ — spytałem go w kilka godzin po naszej ucieczce.
— „Naturalnie że nie“ — mówi.
— „No więc dlaczego mię pan zatrzymał?“
— „Jest pewien poprawny sposób brania się do rzeczy. Musisz się nauczyć przyzwoitości. A przytem poco niepotrzebne wysiłki? Trzeba tego unikać — chociażby tylko ze względu na formy“. — To się nazywa przedstawiać rzecz po pańsku — tak to rozumiem!
— O wschodzie słońca wpłynęliśmy do zatoki i ukryliśmy się, na wypadek gdyby towarzystwu polującemu na skarb zachciało się przedtem na nas zapolować. I tak się też stało, do djabła! Widzieliśmy zdaleka jak szkuner płynął z wiatrem i z pewnością dziesięć lornetek przeszukiwało morze wzdłuż i wszerz. Za moją radą szef postanowił, że poczekamy na odjazd szkunera przed wyruszeniem w dalszą drogę. Siedzieliśmy tam w tej zatoce coś około dziesięciu dni — bardzo nam było zacisznie. Ale siódmego dnia wypadło zabić człowieka — brata tego naszego Pedra. To jest szczera prawda, że obaj polowali na aligatory. Mieszkaliśmy w ich szałasie. I zwierzchnik i ja nie umieliśmy wtedy prawie wcale habla Español — rozumie pan, mówić po hiszpańsku. Wybrzeże suche, przyjemny cień, pyszne hamaki, świeże ryby, dobra zwierzyna, to było dopiero używanie. Zwierzchnik rzucił im parę dolarów na początek; ale mieliśmy wrażenie, że mieszkamy u dzikich małp. Wkrótce zauważyliśmy, że coś dużo z sobą rozmawiają. Wpadła im w oko kasa, i skórzane walizki, i moja torba — miło im było popatrzeć na taki łup. Mówili pewno jeden do drugiego:
— „Z pewnością nikt się nigdy nie zgłosi po tych dwóch ludzi, którzy spadli jak z księżyca. Poderżnijmy im gardła“.
— Naturalnie! To było jasne jak słońce. W dodatku zobaczyłem jak ten brat Pedra ostrzył za krzakiem djabelnie długi nóż i rzucał przytem w prawo i w lewo dzikie spojrzenia, wypatrując, czy kto nie nadchodzi. Pedro stał obok niego i próbował ostrza drugiego wielkiego noża. Myśleli, że jesteśmy daleko od nich, na naszym posterunku przy ujściu rzeki, jak zwykle za dnia bywało; bo choć nie spodziewaliśmy się powrotu szkunera, ale zawsze lepiej się upewnić, a przytem chłodniej tam było na skraju lasu, gdzie od morza szedł powiew. No i szef rzeczywiście tam się znajdował — leżał wygodnie na derce, w miejscu skąd mógł widzieć horyzont — i tylko ja wróciłem na chwilę do szałasu, żeby wyjąć z torby trochę tytoniu. Nie odzwyczaiłem się jeszcze wtedy od żucia tytoniu i musiałem mieć zawsze w ustach kawał nie mniejszy od dziecinnej pięści.
Usłyszawszy to ludożercze porównanie, Schomberg mruknął cicho z obrzydzeniem: „Dajże pan spokój“. Ricardo poprawił się na krześle i spojrzał z upodobaniem na swoje wyciągnięte nogi.
— Jestem naogół wcale chybki w nogach. Daję słowo, zdaje mi się że mógłbym nasypać wróblowi soli na ogon, gdybym tylko spróbował. Nie usłyszeli mnie jakoś. Przypatrywałem się tym dwóm bronzowym, włochatym bestjom z odległości mniej niż dziesięciu jardów. Mieli na sobie tylko białe perkalowe spodnie podwinięte wysoko nad kolanami. Nie odzywali się wcale. Antonio przykucnął na grubych udach, zajęty pocieraniem noża o płaski kamień; Pedro oparł się o drzewko i przesuwał wielki palec wzdłuż ostrza. Wyniosłem się ciszej niż mysz — może pan sobie wyobrazić.
— Narazie nic zwierzchnikowi nie powiedziałem. Leżał na derce z głową opartą na łokciu i zdawało mi się, że nie ma ochoty aby się do niego odzywać. Z nim tak zawsze — czasem taki poufały że, zdaje się, będzie ci jadł z ręki — a kiedyindziej zburczy cię gorzej od djabła — ale zawsze spokojny. Prawdziwy pan, mówię panu. Nie chciało mi się zaraz go nudzić, ale ciągle miałem w oczach tych dwóch drabów, takich pochłoniętych swojemi nożami. Mieliśmy wtedy jeden rewolwer na nas dwóch — sześciostrzałowy rewolwer szefa, ale tylko pięć komór było nabitych i nie było już wcale ładunków. Ładownica została w szufladzie, w kajucie. Wielka szkoda. A ja miałem tylko stary nóż składany — do niczego w razie jakiejś poważnej historji.
— Wieczorem siedzieliśmy we czterech przed szałasem naokoło małego ogniska i jedliśmy na wielkich liściach smażoną rybę z pieczonemi korzeniami zamiast chleba — tak jak zwykle. Zwierzchnik i ja siedzieliśmy z jednej strony, a z drugiej te dwa gagatki ze skrzyżowanemi nogami; od czasu do czasu pomrukiwali jeden do drugiego coś, co nie wyglądało wcale na ludzką mowę, a oczy trzymali ciągle wbite w ziemię. Przez ostatnie trzy dni niepodobna ich było doprowadzić do spojrzenia nam w oczy. Zacząłem mówić spokojnie do zwierzchnika, tak jak mówię do pana w tej chwili — niby to niedbale — i powiedziałem mu o wszystkiem co zauważyłem. A on w dalszym ciągu bierze na widelec kawałki ryby i kładzie je do ust, spokojnie jakby nigdy nic. To prawdziwa przyjemność mieć do czynienia z dżentelmenem. Ani razu na nich nie spojrzał.
— „A teraz“ — mówię, ziewając naumyślnie — „musimy nocą stać kolejno na straży, a we dnie trzymać oczy dobrze otwarte, i nie pozwolić się napaść znienacka“.
— „To doprawdy nieznośne“ — mówi zwierzchnik. — „A ty jesteś w dodatku bez broni“.
— „Mam zamiar trzymać się odtąd blisko pana, jeśli pan pozwoli“ — mówię.
— Kiwnął leciutko głową, obtarł palce o liście, sięgnął wtył ręką, jakby chciał podeprzeć się przy wstawaniu z ziemi, wyrwał rewolwer z pod kurtki i wsadził kulę w sam środek piersi pana Antonia. Pan widzi, co to jest mieć do czynienia z prawdziwym panem. Żadnego kłopotu i wszystko załatwione. Ale mógł przedtem mrugnąć do mnie czy coś w tym rodzaju. O mało ze skóry nie wyskoczyłem. Przestraszony — to za mało. Nie wiedziałem nawet kto strzelił. Chwilę przedtem tak było cicho, że huk wystrzału wydał mi się najgłośniejszym hałasem, jaki kiedy w życiu słyszałem. Szanowny pan Antonio upadł głową naprzód — zawsze tak padają w stronę strzału, pan musiał to też zauważyć — więc upadł głową naprzód w rozżarzone węgle i wszystkie te włosy na jego twarzy i głowie buchnęły płomieniem jak garść prochu. Pewnie dlatego że były tłuste; przecież ciągle wyskrobywali tłuszcz ze skór aligatorów.
— Mój panie — krzyknął Schomberg tak gwałtownie, jakby usiłował zerwać jakieś niewidzialne więzy — pan chce we mnie wmówić, że to wszystko działo się naprawdę?
— Nie — odrzekł chłodno Ricardo. — Ja wymyślam to w miarę jak opowiadam, tylko poto żeby panu uprzyjemnić najgorętsze godziny popołudnia. No więc Antonio upadł nosem wprost na czerwone węgle, a nasz piękny Pedro i ja skoczyliśmy jednocześnie do góry, jak dwa pajace z pudełka. Pedro rzucił się do ucieczki, przycisnąwszy łeb do ramienia, a ja, nie wiedząc prawie co robię, skoczyłem mu na plecy. Miałem ten rozum, że złapałem go odrazu za szyję, ale wszystko co mogłem zrobić, to zacisnąć mocno palce pod jego szczęką. Pan widział kark tego ptaszka, co? A twardy przytem jak żelazo. Padliśmy na ziemię. Widząc to, szef kładzie rewolwer do kieszeni.
— „Panie, niech pan zwiąże mu nogi“ — wrzeszczę. — „Chcę go udusić“.
— Leżało tam naokoło dużo łyka. Ścisnąłem mu jeszcze raz szyję i wstałem.
— „Byłbym cię mógł zastrzelić“ — mówi zatroskany zwierzchnik.
— „Ale cieszy się pan, że nabój ocalał!“ — odpowiadam.
— Mój skok zaoszczędził nam nabój. Nie można było pozwolić, aby Pedro dał drapaka w ciemność i kręcił się potem koło nas między krzakami — prawdopodobnie z tą swoją zardzewiałą strzelbą w ręku. Zwierzchnik przyznał, że mój skok był w owej chwili rzeczą najodpowiedniejszą.
— „Ale on jeszcze żyje“ — mówi, schylając się nad nim.
— Równie dobrze mogłem się porwać na uduszenie wołu. Prędko związaliśmy mu ztyłu łokcie i, zanim przyszedł do siebie, przyciągnęliśmy go do małego drzewka; posadziliśmy go tam i przywiązaliśmy — nie przez pas, ale za szyję; jakieś dwadzieścia razy przeciągnąłem sznurek naokoło jego gardła — potem jeszcze przez piersi, wreszcie zrobiłem węzeł pod uchem. Następnie zajęliśmy się szanownym panem Antonio, który szerzył wielki smród, przypiekając sobie twarz na ogniu. Wyciągnęliśmy go i potoczyliśmy aż do zatoki, zostawiając resztę aligatorom.
— Byłem zmęczony. Strach jak mię wyczerpała ta drobna utarczka. Zwierzchnik ani o włos się nie zmienił. Na tem właśnie polega wyższość wielkiego pana. Nigdy nie wyjdzie z siebie. Żaden prawdziwy pan nie wzrusza się — prawie nigdy. Zasnąłem w mig i zostawiłem go palącego papierosa przy ognisku przeze mnie rozpalonem; nogi miał owinięte pledem i siedział tak spokojnie jak w wagonie pierwszej klasy. Nie zamieniliśmy nawet dziesięciu słów po tem wszystkiem i aż do dzisiejszego dnia nie mówiliśmy nigdy o tej historji. Nie byłbym wcale wiedział, że i on to pamięta, gdyby sam nie wspomniał — pamięta pan — wtedy jak mówiliście o Pedrze.
— Zdziwił się pan wówczas, prawda? Właśnie dlatego opowiadam panu jak to się stało, że Pedro włóczy się za nami jak pies — ale gdzie od psa pożyteczniejszy! Pan widział, jak potrafi dreptać wokoło z tacą? No więc z równą łatwością ubiłby wołu jednem uderzeniem pięści, gdyby tylko zwierzchnik szepnął słowo. A przywiązany do szefa! Słowo daję, więcej niż jakikolwiek pies na świecie do swego pana.
Schomberg wyprężył piersi i rzekł:
— Otóż to jest właśnie jedna z kwestyj, o których chciałbym pomówić z panem Jonesem. Niemiło mi, że ten drab kręci się tak wcześnie koło domu. Całemi godzinami wysiaduje na tylnych schodach i straszy mi ludzi, tak że obsługa na tem cierpi. Moi Chińczycy...
Ricardo kiwnął głową i podniósł rękę:
— Kiedym go zobaczył pierwszy raz, byłby mógł przestraszyć nawet osiwiałego niedźwiedzia, a cóż dopiero Chińczyka. Teraz już jest cywilizowany w porównaniu z tem co było. No więc — tamtego ranka, pierwszą rzeczą którą zobaczyłem, otworzywszy oczy, był właśnie Pedro siedzący pod drzewem i uwiązany do niego za szyję. Mrugał oczami. Przez cały dzień śledziliśmy pilnie co się działo na morzu i wypatrzyliśmy rzeczywiście szkuner płynący pod wiatr; to dowodziło, że już machnęli na nas ręką. Doskonale! Kiedy znów słońce wzeszło, zerknąłem na naszego Pedra. Nie mrugał już. Przewracał oczami, które były raz białe a raz czarne i wywiesił język na łokieć. Nawet djabeł ustatkowałby się zczasem, gdyby go tak krótko za szyję przywiązać. Nie wiem na pewno, ale zdaje mi się, że i prawdziwemu panu byłoby trudno w tych warunkach trzymać się ostro do końca. Tymczasem przygotowywaliśmy łódź do drogi. Umacniałem właśnie maszt, kiedy zwierzchnik rzucił uwagę:
— „Zdaje mi się, że on chce coś powiedzieć“.
— Słyszałem już od jakiegoś czasu coś w rodzaju krakania, tylko że nie chciałem zwracać na to uwagi; ale na te słowa wyszedłem z łodzi i zbliżyłem się do Pedra, zabrawszy trochę wody. Oczy miał czerwone — czerwone i czarne — wylazły mu nawierzch do połowy. Wypił wszystką wodę, którą mu dałem, ale to, czego sobie życzył, to nie było nic szczególnego. Wróciłem do szefa.
— „Prosi, żeby mu strzelić w łeb przed naszym odjazdem“ — mówię. Nie podobało mi się to wcale.
— „O, to jest niemożliwe“ — mówi zwierzchnik.
— Miał rację. Zostały nam tylko cztery naboje, a mieliśmy jeszcze przed sobą dziewięćdziesiąt mil dzikiem wybrzeżem przed przybyciem do miejsca, gdzie przypuszczalnie można było dostać ładunków.
— „W każdym razie“ — mówię — „on prosi jak o łaskę żeby go zabić — tak czy owak“.
— I powróciłem do umacniania masztu. Nie chciało mi się wcale zarzynać człowieka o związanych rękach i nogach, a w dodatku przywiązanego za szyję do drzewa. Miałem już wtedy nóż — nóż szanownego Antonia; i to jest właśnie ten nóż.
Ricardo klapnął się rozgłośnie po nodze.
— Pierwszy łup w mojem nowem życiu — ciągnął z cierpką jowjalnością — nosić go tak nisko nauczyłem się dopiero później. Wtedy nosiłem go za pasem. Nie, nie miałem serca do tej roboty; ale kiedy się pracuje z prawdziwym panem, można być pewnym, że ten zobaczy przez skórę, co człowiek czuje. Zwierzchnik odezwał się nagle:
— „Możnaby nawet powiedzieć, że to jest jego prawo — (po tych słowach odrazu poznaje się pana) — ale cobyś na to powiedział, gdybyśmy go wzięli do łodzi?“
— I szef zaczął dowodzić, że ten chłop mógłby nam być pomocny w torowaniu drogi wzdłuż wybrzeża. Moglibyśmy pozbyć się go przed przybyciem do pierwszej jako tako cywilizowanej miejscowości. Zresztą zwierzchnik nie potrzebował mnie długo przekonywać. Wylazłem z łodzi.
— „Tak, ale czy damy sobie z nim radę?“
— „Napewno. Już jest poskromiony. No dalej, przetnij mu więzy — biorę na siebie odpowiedzialność“.
— „Słucham pana“.
— Pedro widział, że zbliżam się żwawo z nożem jego brata w ręku — nie zastanowiłem się, jakie to może zrobić wrażenie na nieuprzedzonym człowieku, rozumie pan — i, psiakrew, o mało go to nie zabiło. Wybałuszył się na mnie jak zwarjowany byk, oblał się potem i zaczął drgać całem ciałem — coś zdumiewającego. Taki byłem zdziwiony, że przystanąłem żeby mu się przypatrzeć. Krople potu spływały mu na brwi, na brodę, po nosie — i bulgotało mu w gardle. Wtedy przyszło mi na myśl, że nie mógł przecież wiedzieć, o co mi chodzi. Czy spodziewał się śmierci z naszej łaski, czy też uważał że ma do niej prawo — to jednak wcale nie miał ochoty umierać, jak przyszło co do czego; a w każdym razie — nie chciał umierać w ten sposób. Kiedy zaszedłem z tyłu, żeby się dobrać do więzów, wydał coś w rodzaju cichego ryku. Myślał pewnie, że chcę go dźgnąć ztyłu. Przeciąłem wszystkie więzy jednem pociągnięciem noża, a on buch, przewrócił się na bok i zaczął fikać związanemi nogami. Jak nie ryknę ze śmiechu — nie wiem co w tem było takiego zabawnego, ale o mało nie pękłem. Ja się śmiałem, on się wił i trudno mi było go oswobodzić. Jak tylko poczuł, że ma nogi wolne, rusza do brzegu gdzie stał zwierzchnik, pełznie do niego na rękach i kolanach i obejmuje mu stopy. To dopiero wdzięczność — co? Nie było wątpliwości: temu chłopu dogadzało to najzupełniej, że pozwolono mu żyć. Zwierzchnik usunął nogi łagodnie i tylko mruknął do mnie:
— „Ruszajmy. Weź go do łodzi“.
— To nie przedstawiało żadnej trudności — ciągnął Ricardo, popatrzywszy przeciągle na Schomberga. — Pedro nie bez ochoty wsiadł do łodzi — i oto jest tutaj. Dla naszego zwierzchnika dałby się z uśmiechem posiekać w drobne kawałki — słyszy pan, z uśmiechem. Nie wiem, czy zrobiłby zupełnie to samo dla mnie; ale prawie, prawie zupełnie. Wprawdzie to ja go związałem i oswobodziłem, ale widział bardzo dobrze, kto z nas rozkazuje. A przytem poczuł pana. Pies czuje pana — każdy pies. Tylko niektórzy cudzoziemcy nie czują; i nic ich tego nie nauczy.
— Więc pan chce przez to powiedzieć — rzekł Schomberg, pomijając milczeniem to co mogło być dla niego nieprzyjemne w podkreśleniu ostatniej uwagi — pan chce powiedzieć, że pan rzucił spokojną, dobrze płatną posadę dla takiego życia?
— Tum cię czekał! — zaczął spokojnie Ricardo. — Taki człowiek jak pan nie może nic innego powiedzieć. Do tego stopnia jest pan oswojony. Ja jestem towarzyszem pana z panów. To nie jest to samo co służyć pryncypałowi, który rzuci panu pensję jak kość psu i będzie jeszcze oczekiwał od pana wdzięczności. To gorsze od niewoli. Od niewolnika kupionego za pieniądze nie oczekuje się wdzięczności. A sprzedaż swojej pracy — cóż to innego jeśli nie sprzedaż samego siebie? Ma pan tyle a tyle dni życia i sprzedaje pan jeden po drugim. Czy nie? Kto może mi dość drogo za moje życie zapłacić? A jakże! Rzucą panu pieniądze przy końcu tygodnia i będą oczekiwać, że pan najpierw powie: dziękuję, a potem dopiero je zgarnie.
Wymruczał kilka przekleństw, wymierzonych, jak się zdaje, przeciwko pryncypałom w ogólności i wybuchnął:
— Do licha z pracą! Nie jestem psem, który chodzi na tylnych łapach żeby kość dostać; jestem wolnym człowiekiem i towarzyszem mojego zwierzchnika. Na tem polega różnica, której pan nigdy nie zrozumie, panie Oswojony Schomberg.
Ziewnął zlekka. Schomberg zachował wojskową sztywność popartą lekkiem zmarszczeniem brwi i puścił wodze myślom. Zajął się rozpamiętywaniem obrazu młodej dziewczyny — nieobecnej — dalekiej — ukradzionej. Nagle porwała go wściekłość. Tu siedzi ten łotr i patrzy na niego bezczelnie. Gdyby nie uprowadzono mu dziewczyny w tak haniebny sposób, nie byłby pozwolił nikomu tak na siebie patrzeć. Odrazu palnąłby pięścią tego łotra między oczy. A potem bez chwili wahania kopnąłby tego drugiego. Ujrzał to w myślach i przejął się tak bardzo wspaniałą wizją, że prawa noga i ręka drgnęły mu konwulsyjnie.
W tej samej chwili ocknął się nagle z marzeń i zauważył z niepokojem żywe zaciekawienie we wzroku pana Ricarda.
— Więc tak wędrujecie sobie przez świat, grając w karty — zauważył bezmyślnie aby pokryć zmieszanie; ale wzrok Ricarda nie zmienił wyrazu, wobec czego Schomberg ciągnął niepewnie dalej:
— I tu, i tam, i ówdzie. — Opanował się i wyprężył piersi. — To chyba bardzo niepewny tryb życia? — rzekł stanowczo.
Słowo: niepewny wywołało pożądany skutek: oczy Ricarda straciły niebezpieczny wyraz pełen zainteresowania.
— Tak źle znów nie jest — rzekł obojętnie Ricardo. — Mojem zdaniem póty ludzie będą grali w karty, póki będą mieli co stawiać. Gra leży w ludzkiej naturze. A czem właściwie jest życie? Człowiek nie wie nigdy, co mu się może zdarzyć. Najgorsze ze wszystkiego jest to, że człowiek właściwie nigdy nie zdaje sobie sprawy, jakie karty ma sam w ręku. Co jest atutem? O to właśnie chodzi! Rozumie pan? Każdy człowiek będzie grał, jeśli mu się nastręczy sposobność — o wszystko, albo i o nic. Pan także.
— Nie tknąłem kart już od jakich lat dwudziestu — rzekł Schomberg surowym tonem.
— No no, gdyby pan kartami zarabiał na życie, nie byłby pan czemś gorszem niż teraz, kiedy pan sprzedaje ludziom trunki — wstrętne piwo i wódkę — takie to obrzydliwe, że nawet stary cap beczałby, gdyby mu to wlać do gardła. Brrr! Nie znoszę tego przeklętego spirytusu. I nie znosiłem nigdy. Jak tylko mię zaleci zapach wódki z kieliszka, zaraz mdło mi się robi. Tak było zawsze. Gdyby wszyscy byli do mnie podobni, trzebaby nad spirytusem krzyżyk postawić. Pan myśli pewnie, że to jest dziwne w mężczyźnie, co?
Schomberg uczynił niewyraźny gest pobłażania. Ricardo poprawił się na krześle i oparł znowu łokieć o stół.
— Francuskie syropy — o, to to lubię. W Sajgonie jest ich do licha. Widzę, że i pan ma syropy w swoim bufecie. Bodajbym zdechł, jeśli nie wyschło mi w gardle od tej rozmowy z panem. No, panie Schomberg, niechże pan będzie gościnnym, jak mówi mój zwierzchnik.
Schomberg wstał i podszedł z godnością do kontuaru. Kroki jego rozlegały się głośno po froterowanej posadzce. Zdjął z półki butelkę opatrzoną etykietą: Sirop de groseilles. Drobne hałasy wywołane przez krzątaninę Schomberga — brzęk szklanki, bulgotanie płynu, trzask korka od wody sodowej — słychać było z nadnaturalną wyrazistością. Hotelarz wrócił do stołu, niosąc różową i połyskującą szklankę. Pan Ricardo śledził jego ruchy skromnem a wyczekującem spojrzeniem ukośnych, żółtych oczu, niby kot, który się przygląda jak przygotowują dla niego spodeczek z mlekiem; a pełen błogości, cichy odgłos, który po wypiciu szklanki rozległ się gdzieś w głębi jego gardła, mógł ujść za nieco odmienny rodzaj kociego mruczenia. Uderzyło to w przykry sposób Schomberga, jako nowy przykład czegoś nieczłowieczego w tych ludziach — a z tego właśnie rysu wypływała trudność obcowania z nimi. — Widmo, kot, małpa — to ci dopiero miłe towarzystwo dla zwykłego człowieka, który musi z tem wszystkiem się porać — rozmyślał, wzdrygając się nieznacznie; albowiem ponosiła go niejako wyobraźnia — i rozsądek nie umiał już przeciwdziałać temu fantastycznemu poglądowi na obu gości. A przytem chodziło nietylko o ich wygląd. Etyka pana Ricarda wydawała się Schombergowi mocno zbliżoną do etyki kota. Zanadto zbliżoną. Cóż za argument mógł zwykły człowiek wysunąć w rozmowie z takim jakimś... albo też w rozmowie z widmem. Schomberg nie miał najmniejszego pojęcia o etyce, jaką rządzą się widma. To musi być coś strasznego. Na współczucie z pewnością niema tam miejsca. A co się tyczy małpy — każdy przecież wie czem jest małpa. Żadnej wogóle etyki nie posiada. Trudno o beznadziejniejszą sytuację.
Ale Schomberg nic po sobie nie pokazywał. Palił w chmurnym spokoju cygaro, które odłożył przedtem idąc przygotować napój, a teraz ujął je napowrót w grube palce ozdobione złotym pierścieniem. Naprzeciw niego Ricardo mrugał zwolna czas jakiś, aż wreszcie zamknął oczy ze spokojem domowego kota drzemiącego na dywanie przed kominkiem. W chwilę potem rozwarł szeroko powieki i wydawał się bardzo zdziwionym obecnością Schomberga.
— Nie ma pan dziś nic do roboty, co? — zauważył. — Ale też i całe to miasto jest przeklęcie rozlazłe; nigdy przedtem nie widziałem przy stoliku równie rozlazłego towarzystwa. Ledwie minie jedenasta, zaraz mówią o rozchodzeniu się. Cóż to ma znaczyć? Kładą się tak wcześnie spać, czy co takiego?
— Przypuszczam że nie tracicie majątku przez to że chodzą wcześnie spać — rzekł Schomberg z ponurym sarkazmem.
— Nie — przyznał Ricardo z uśmiechem, który rozciągnął cienkie jego wargi od ucha do ucha, pokazując w nagłym błysku białe zęby. — Tylko widzi pan, kiedy już raz zacznę, tobym grał o orzechy, o groch pieczony, o wszelakie śmiecie. Grałbym z nimi o ich dusze. Ale ci Holendrzy są do niczego. Mam wrażenie, że nigdy się porządnie nie rozgrzeją — czy wygrają, czy przegrają. Próbowałem już z nimi i tak i owak. Niech djabli wezmą tę żebraczą, bezkrwistą bandę!
— A gdyby się zdarzyło coś niezwykłego, z taką samą zimną krwią wzięliby pod klucz i pana i tego pańskiego dżentelmena — warknął niemile Schomberg.
— Doprawdy! — rzekł zwolna Ricardo, mierząc oczami Schomberga. — A coby pan na to powiedział?
— Przechwalać się to pan umie — wybuchnął hotelarz. — Mówi pan o wędrówkach po całym świecie, i o wielkich czynach, i o braniu losu za łeb, ale naprawdę to siedzicie tu i babrzecie się w nędznej szulerce!
— Niewiele ma się z tego, to prawda — przyznał nieoczekiwanie Ricardo.
Schomberg aż się zaczerwienił z zuchwalstwa.
— Ja to nazywam poniżeniem — wykrztusił.
— Tak to wygląda. Nie mogę tego nazwać inaczej. — Ricardo zdawał się być w pojednawczem usposobieniu. — Sambym się wstydził, tylko widzi pan, szef miewa takie ataki —
— Ataki! — zawołał Schomberg cichym głosem. — Co też pan mówi! — Tryumfował w duchu jak gdyby to odkrycie zmniejszyło trudność położenia. — Ataki! To pewno poważna rzecz, co? Powinien pan oddać go do cywilnego szpitala — bardzo miły zakład.
Ricardo kiwnął zlekka głową i uśmiechnął się słabo.
— Dosyć poważna rzecz. Nazywam to regularnemi atakami lenistwa. Od czasu do czasu zwierzchnik osuwa się na mnie bezwładnie i niema sposobu aby go poruszyć. Jeżeli pan myśli że ja to lubię, to się pan grubo myli. Naogół umiem mu wyperswadować dużo rzeczy. Wiem dobrze jak postępować z prawdziwym panem. Nie jestem niewolnikiem za chleb powszedni. Ale kiedy mi powie: „Marcinie, nudzę się“ — wówczas wszystko przepadło! Nie pozostaje mi nic tylko przywarować — do djabła z tem wszystkiem!
Schomberg, bardzo zgnębiony, słuchał z otwartemi ustami.
— Ale skąd się to bierze? Dlaczego on taki jest? Nie rozumiem.
— A mnie się zdaje że rozumiem — rzekł Ricardo. — Otóż — pan z panów nie jest takiem prostem stworzeniem jak pan albo ja i nie tak łatwo nim powodować. Gdybym tylko miał coś, czembym mógł ruszyć go z miejsca.
— Co pan chce przez to powiedzieć? — mruknął beznadziejnie Schomberg.
Ta tępota zniecierpliwiła Ricarda.
— Czy pan nie rozumiesz po angielsku? Słuchajże pan. Nie mógłbym przecież poruszyć tego bilardu nawet gdybym mówił do niego aż do końca świata — prawda? No więc z moim szefem jest to samo, kiedy dostanie ataku. Nudzi się. Nic go nie obchodzi, niczego mu się nie chce. Ale gdybym zobaczył leżącą tu gdzie sztabę od kabestanu, prędkobym przesunął ten pański bilard o dobrych kilka cali. Ot i wszystko.
Wstał z miejsca bez szelestu, przeciągnął się giętko i cicho — przyczem wykręcił dziwacznie wbok głowę a krępe jego ciało niespodzianie się wydłużyło — spojrzał zukosa w stronę drzwi i wreszcie oparł się o stół, skrzyżowawszy ramiona na piersiach w najzupełniej ludzkiej postawie.
— Jest jeszcze jedna rzecz, po której można poznać pana: to kapryśny charakter. Prawdziwy pan od nikogo nie zależy, tak jak włóczęga na drodze. Jest panem swego czasu. Raz dostał zwierzchnik takiego ataku w górskiej mieścinie meksykańskiej, w zapadłym kącie kraju. Leżał przez cały dzień w ciemnym pokoju.
— Pijany? — To słowo wymknęło się Schombergowi niebacznie; zaniepokoił się tem bardzo. Ale przywiązany sekretarz uznał najwidoczniej pytanie za zupełnie naturalne.
— Nie, to się nigdy nie zdarza razem z takim atakiem. Więc szef leżał jak długi na macie, a obszarpany, bosy chłopiec, którego znalazł na ulicy, siedział w patio między dwoma oleandrami blisko otwartych drzwi pokoju i brzdąkał na gitarze, śpiewając mu tristes od rana do wieczora. Pan wie, tristes — twang, twang, twang, au, hu! Chru, yah!
Znękany Schomberg podniósł ręce do uszu. Ten hołd zdawał się pochlebiać Ricardowi. Usta jego skrzywiły się ponuro.
— Coś w tym rodzaju. Przecież nawet struś dostałby niestrawności, no nie? Okropność. Była tam kucharka, która kochała się we mnie — stara, tłusta murzynka w okularach. Chowałem się w kuchni i naciągałem ją, żeby robiła mi dulces — rozumie pan, słodycze, przeważnie z jaj i cukru — i tak zabijało się czas. Łasy jestem na słodycze jak dziecko. Ach prawda, panie Schomberg, dlaczego nie daje pan nigdy puddinga przy tablydocie? Nic tylko ciągle owoce — rano, w południe, wieczorem. To obrzydliwe! Za co pan nas bierze — za osy?
Schomberg pominął milczeniem obrażony ton Ricarda.
— A długo trwał ten — jak go pan nazywa — atak? — spytał niespokojnie.
— Tygodnie, miesiące, lata, wieki — tak mi się zdawało — odparł z przejęciem pan Ricardo. — Wieczorem zwierzchnik przechodził do sali i tam marnował czas na graniu w karty z tamtejszym juezem — małym Hiszpanem o czarnych faworytach — grali o grosze w écarté — pan wie, to taka prędka gra francuska. A comandante, jednooki metys o płaskim nosie, i ja musieliśmy stać za nimi i stawiać na ich grę! To było okropne.
— Okropne — zawtórował Schomberg gardłowym, teutońskim tonem pełnym rozpaczy. — Słuchaj pan, potrzebuję waszych pokoi.
— I pewnie. Myślałem już o tem niedawno — rzekł obojętnie Ricardo.
— Miałem bzika, słuchając tych pańskich bredni. To się musi skończyć.
— Zdaje mi się, że pan ma wciąż jeszcze bzika — rzekł Ricardo, nie rozplatając ramion i nie zmieniając pozy ani na jotę. — Zniżył głos i dodał: — A gdybym przypuszczał że pan chodził na policję, kazałbym Pedrowi złapać pana wpół i złamać panu tłusty kark: wystarczy szarpnąć głowę wtył — trach! Widziałem jak to zrobił wielkiemu, chwackiemu murzynowi, który machał brzytwą pod nosem naszego szefa. To nic trudnego. Słyszy się cichy chrzęst — i po wszystkiem — człowiek osuwa się jak obwisły gałgan.
Ricardo stał nieruchomo i nawet jego głowa, przechylona lekko na lewe ramię, nie poruszyła się wcale; ale gdy przestał mówić, zielonawe jego źrenice, które spoglądały przeze drzwi, przesunęły się w kąciki oczu i utkwiły w Schombergu z wyrazem skromnym i pełnym lubości.
Schomberg poczuł że opuszcza go już i rozpacz, ten nędzny surogat odwagi. Dotknęła go nietyle groźba śmierci, co dziwaczny sposób wypowiedzenia tej groźby. Byłby potrafił znieść zwykłe: „Zabiję cię!“ choćby jak najszczersze i wyrzeczone najdzikszym tonem, ale że wyobraźnia jego była wrażliwa na rzeczy niezwykłe, załamał się zupełnie wobec tych niesłychanych słów i postępków. Miał wrażenie że naprawdę złamano mu kark moralnie — trach!
— Na policję? Naturalnie że nie poszedłem. Ani mi się śniło. A teraz już za późno. Dałem się wciągnąć w to wszystko. Wymusiliście na mnie pozwolenie, kiedy nie byłem sobą. Już wam o tem wtedy mówiłem.
Oczy Ricarda ześlizgnęły się powoli z Schomberga i spojrzały gdzieś w przestrzeń.
— Aha. Jakaś historja z dziewczyną. Ale to nas nic nie obchodzi.
— Naturalnie. Ale pytam skąd te dzikie pogróżki? — Nasunął mu się trafny argument: — To niesłychane! Gdybym był taki głupi żeby teraz pójść na policję, to nie mam nawet przeciw wam żadnego poważnego zarzutu. Dostalibyście co najwyżej deportację. Wsadziliby was na pierwszy lepszy parowiec, dążący na zachód do Singapuru. — Ożywił się. — I poszlibyście stąd precz do djabła — dodał przez zęby dla własnej satysfakcji.
Ricardo nic na to nie odpowiedział i żadnym znakiem nie zdradził, że słyszał choć jedno słowo. Rozczarowało to Schomberga, który zaczynał już patrzeć na niego z otuchą.
— Dlaczego uparliście się tu siedzieć? — zawołał. — Nie opłaci się wam nabierać tutejszych ludzi. Przed chwilą martwił się pan, że niema sposobu, żeby pańskiego szefa stąd ruszyć; no więc policja go ruszy, a z Singapuru pojedziecie na wschodnie wybrzeże Afryki.
— Niech mnie powieszą, jeśli ten ptaszek nie zamierza spłatać nam głupiego figla! — odezwał się Ricardo złowieszczym tonem, który przywołał Schomberga do rzeczywistości.
— Nie, nie! — zaprzeczył. — Ja tylko tak sobie mówię. Naturalnie, że nie zrobiłbym tego.
— Zdaje mi się, że ta historja z dziewczyną doprawdy pomieszała panu w głowie, panie Schomberg. — Niech mi pan wierzy, lepiej być z nami w zgodzie — deportacja deportacją, a wkrótce zobaczy pan co się stanie: zjawi się jeden z nas i odpłaci panu za brzydki kawał, który pan knuje w tym swoim tłustym łbie.
— Gott im Himmel! — jęknął Schomberg. — Czy nic go stąd nie wysadzi? Czy zostanie tu immer — chciałem powiedzieć — zawsze? A gdybym tak panu obiecał jakąś porządną nagrodę, czyby pan nie mógł...
— Nie — przerwał Ricardo. — Nie mogę; chybabym znalazł coś takiego, co mogłoby go poruszyć. Już to panu mówiłem.
— Jakąś przynętę? — mruknął Schomberg.
— Aha. Wschodnie wybrzeże Afryki — to za mało. Mówił mi parę dni temu, że wybrzeże poczeka na niego, póki nie będzie gotów; a może nie być gotów jeszcze przez długi czas, bo wschodnie wybrzeże nie ucieknie i nie znajdzie się nikt, ktoby je porwał.
Te uwagi — czy uznamy je za pewniki, czy też za obraz duchowego stanu pana Jonesa — były wybitnie zniechęcające dla znękanego Schomberga; ale dużo jest prawdy w znanem powiedzeniu, że najciemniejsza godzina wypada przed świtem. Dźwięk słów, nawet bez względu na treść, ma swoją siłę; a słowo: „porwał“ pozostawało w bliskiem pokrewieństwie z myślą, która prześladowała Schomberga. Ta myśl tkwiła zawsze w jego mózgu, a teraz wypłynęła na wierzch, pobudzona wyrażeniem użytem przypadkowo przez Ricarda. Nie, nikt nie mógł porwać kontynentu; zato Heyst porwał dziewczynę!
Ricardo nie miał pojęcia, dlaczego wyraz twarzy Schomberga się zmienił. Ale zmiana ta była wyraźna i zainteresowała Ricarda tak bardzo, że przestał machać niedbale nogą. Rzekł, patrząc na hotelarza:
— Nie warto odpowiadać na takie gadanie — prawda?
Schomberg nie słuchał go.
— Mógłbym naprowadzić pana na inny ślad — rzekł zwolna i urwał, jak gdyby go chwyciło za gardło złowrogie wzruszenie, wywołane przez gwałtowną żądzę a zarazem strach przed niepowodzeniem. Ricardo czekał uważnie, jednak nie bez pewnej pogardy.
— Na ślad człowieka! — wybuchnął konwulsyjnie Schomberg i zamilkł znów, zasłuchany w podszepty wściekłości i sumienia.
— Człowieka na księżycu, co? — mruknął szyderczo Ricardo.
Schomberg potrząsnął głową.
— Tego człowieka, o którym mówię, moglibyście oskubać prawie równie bezpiecznie, jak gdyby był człowiekiem z księżyca. Spróbujcie. On nie mieszka bardzo daleko.
Schomberg rozważał sytuację. Ci ludzie to byli nietylko szulerzy, ale złodzieje i mordercy. Nadawali się wprost przerażająco na wykonawców zemsty. Ale Schomberg wolał w szczegóły nie wglądać. Postanowił krótko, że odpłaci za wszystko Heystowi, a zarazem uwolni się od tyranji tych łotrów. Teraz należało tylko puścić cugle wrodzonej zdolności do skandalicznego obgadywania bliźnich. A w tym wypadku wielką jego wprawę w tej dziedzinie poparłaby jeszcze nienawiść, która, podobnie jak miłość, ma swoją wymowę. Z największą swobodą zaczął rysować portret Heysta przed Ricardem, który słuchał teraz uważnie — Heysta, tuczącego się całe lata grabieżą prywatnego i publicznego mienia, mordercę Morrisona, oszusta akcjonarjuszów, indywiduum łączące w sobie dziwacznie przebiegłość i bezwstyd, głęboką chytrość i zwykłe podłostki, tajemniczość i płytkość. Schomberg odżył, popisując się wrodzonym talentem, rumieńce wróciły na jego twarz, perorował wymownie, z zapałem, uwydatniając swą męskość przez wojskowy sposób bycia.
— Oto jego historja. Widywano go przez całe lata, jak kręcił się w tych okolicach, węsząc za cudzemi interesami; ale ja jeden jedyny przejrzałem od samego początku co to za marny, fałszywy, niebezpieczny nicpoń.
— Doprawdy niebezpieczny?
Schomberg przyszedł do siebie na dźwięk głosu Ricarda.
— Pan mię przecież rozumie — rzekł niespokojnie. — Łgarz, krętacz, lizus, arogancki łotr o gładkiem obejściu. Niema w nim za grosz szczerości.
Pan Ricardo odsunął się od stołu i zaczął krążyć ukośnie po pokoju czającym się, bezgłośnym krokiem. Przechodząc obok Schomberga, błysnął ku niemu uśmiechem i warknął:
— Ach! Hm!
— Na co panu większe niebezpieczeństwo? — dowodził Schomberg. — Zdaje mi się, że w każdym razie to nie jest człowiek zdolny do walki — dodał niedbale.
— I pan mówi, że on tam mieszka sam jeden?
— Jak człowiek na księżycu — odrzekł natychmiast Schomberg. — Nikogo na świecie nie obchodzi ani trochę, co się z nim stanie. Przyczaił się teraz, rozumie pan — razem z temi wszystkiemi łupami.
— Z łupami? A dlaczego nie zabrał się z niemi do kraju? — spytał Ricardo.
Giermek „zwykłego sobie Jonesa“ zaczynał myśleć, że to jest jednak sprawa, którą warto rozpatrzyć. A dążył do zbadania prawdy w sposób właściwy także ludziom o zdrowszej etyce i czystszych zamiarach: kierował się własnemi doświadczeniami i uprzedzeniami. Fakty bowiem, jakiemkolwiek jest ich pochodzenie (a Bóg tylko wie skąd się biorą) mogą być sprawdzone jedynie w świetle naszego własnego krytycyzmu. Ricardo odnosił się niedowierzająco do wszystkiego naokół. A Schomberg — taka jest krzepiąca siła, płynąca z odzyskania szacunku dla samego siebie — Schomberg odparł nieustraszenie:
— Do kraju? A dlaczego wy nie wracacie do kraju? Z tego co pan opowiada widać, że musieliście uzbierać sobie niezły trzos, ogrywając ludzi na wszystkie strony. Powinnoby to wam już wystarczyć.
Ricardo przystanął i spojrzał ze zdumieniem na Schomberga.
— Pan uważa się pewno za bardzo mądrego, co? — zapytał.
Schomberg był w tej chwili tak przeświadczony o swej mądrości, że to ironiczne warknięcie nie dotknęło go wcale. Uśmiech igrał w jego szlachetnej teutońskiej brodzie — pierwszy uśmiech od całych tygodni. Czuł że szczęście mu sprzyja.
— Skąd pan może wiedzieć, że on nie chciał wrócić do kraju? Otóż właśnie że jechał do kraju.
— A skąd ja mogę wiedzieć, czy pan się nie bawi w zawracanie mi głowy głupiemi bajkami? — przerwał mu szorstko Ricardo. — Dziwię się sam sobie, że słucham jeszcze tych bredni!
Schomberg zniósł niewzruszenie ten wybuch. Choć nie odznaczał się wielką przenikliwością, zauważył jednak, że zdołał obudzić w piersi Ricarda jakieś uczucie — może uczucie chciwości.
— Nie chce mi pan wierzyć? No więc może pan zapytać pierwszego lepszego z gości co tu przychodzą, czy ten — ten Szwed nie zajechał tu do mnie w drodze do kraju. Pocóżby innego tu się znalazł? Może pan zapytać kogo pan chce.
— Aha, zapytać — odparł tamten. — To się akurat po mnie pokaże, żebym wypytywał tu i tam o człowieka, na którego mam chrapkę! Taka robota musi się robić pocichu — albo wcale.
Szczególny ton ostatniego zdania dotknął zimnym dreszczem karku Schomberga. Chrząknął zlekka i spojrzał wbok, jak gdyby usłyszał coś niestosownego. Potem zaczął z nagłym rozpędem:
— Naturalnie że mi się z tem nie zwierzał. Trudno byłoby się tego spodziewać. Ale mam przecież oczy! I trochę zdrowego rozsądku. Umiem przejrzeć człowieka nawskroś. Najlepszym dowodem jest właśnie to, że był u Tesmanów. Pocóżby chodził do Tesmanów dwa dni z rzędu, co? Może pan wie? Może mi pan wyjaśni!
Schomberg przeczekał uprzejmie aż Ricardo skończy wymyślać mu od wstrętnych plotkarzy i ciągnął dalej:
— Nie chodzi się do banku w godzinach urzędowych na pogawędkę o pogodzie dwa dni z rzędu. Więc poco chodził? Załatwić z nim rachunki jednego dnia, a wziąć pieniądze drugiego! Jasne, co?
Ricardo zbliżył się do Schomberga zwolna, po swojemu, patrząc w inną stronę.
— Żeby wziąć pieniądze? — zamruczał jak kot.
— Gewiss — uciął Schomberg z wyniosłą niecierpliwością. — Pocóżby innego? To znaczy, żeby wziąć tylko te pieniądze, które miał u Tesmanów. Ile zakopał, czy schował na wyspie, czort jeden wie. Niech pan tylko pomyśli o kupach pieniędzy, które przeszły przez ręce tego człowieka — na pensje, na zapasy i tak dalej — mówię panu, to jest chytry złodziej. — Nieruchome spojrzenie Ricarda zbiło go z tropu i dodał zmieszanym tonem: — Mówię, że to pospolity, marny złodziej bez żadnego znaczenia. A w dodatku nazywa siebie szwedzkim baronem! Tfu!
— Tak? jest baronem? Ta zagraniczna szlachta to nic szczególnego — oświadczył poważnie pan Ricardo. — No i cóż jeszcze? Włóczył się w tych okolicach...
— Tak, włóczył się — rzekł Schomberg, krzywiąc usta. — Włóczył się. — Otóż to właśnie. Włóczył...
Głos mu zamarł. Ciekawość odmalowała się na twarzy Ricarda.
— Tak sobie poprostu — bez celu? A potem zabrał się i pojechał z powrotem na tę wyspę?
— I pojechał z powrotem na tę wyspę — odrzekł jak echo Schomberg, patrząc martwo w podłogę.
— Co panu jest? — spytał Ricardo z prawdziwem zdumieniem. — Co to znaczy?
Schomberg, nie podnosząc oczu, uczynił niecierpliwy ruch ręką. Twarz jego była purpurowa; trzymał ją wciąż spuszczoną. Ricardo wrócił do poprzedniego tematu.
— No dobrze, ale jak pan to wytłumaczy? — Z jakiego powodu? Pocóż wrócił na tę wyspę?
— Na miodowe miesiące! — wypluł ze złością Schomberg.
I siedząc zupełnie spokojnie ze spuszczonemi oczami, nagle, bez żadnego wstępnego ruchu, palnął pięścią w stół. Ricardo, wcale na to nie przygotowany, skoczył wbok. I dopiero wtedy Schomberg spojrzał wgórę tępym, mściwym wzrokiem.
Ricardo patrzył na niego przez chwilę nieruchomo, potem zakręcił się na pięcie, doszedł do końca pokoju, wrócił żwawo i wymruczał głębokie: „Oho!“ nad nieruchomą głową Schomberga. Że hotelarz był zdolny do wielkich wysiłków duchowych, dowiódł tego stopniowy jego powrót do surowej postawy rezerwowego oficera.
— Oho! — powtórzył Ricardo jeszcze wolniej niż przedtem, jak gdyby zbadawszy i oceniwszy położenie. — Czemuż pana o to zapytałem! Wolałbym, żeby to było kłamstwo, co mi pan powiedział. Nie podoba mi się wcale, że kobieta wplątana jest w tę sprawę. Jak ona wygląda? Czy to właśnie ta dziewczyna, która...
— Przestań pan! — mruknął Schomberg, godny politowania pod maską sztywnego wojskowego obejścia.
— Oho! — wymówił po raz trzeci Ricardo, coraz lepiej uświadomiony co do uczuć Schomberga i coraz bardziej skłopotany. — Nawet mówić o tem przy panu nie można — tak źle z panem? A jednak założę się, że ona wcale takim cudem nie jest.
Schomberg machnął ręką, jak gdyby chciał powiedzieć, że nie wie i że go to nic nie obchodzi. Potem wyprężył piersi i zmarszczył się, patrząc w próżnię.
— Szwedzki baron, hm — ciągnął Ricardo w zamyśleniu. — Chyba szef uzna, że ten interes zasługuje na uwagę — wcale, wcale! — jeśli mu to wszystko odpowiednio przedstawię. Mój zwierzchnik lubi takie pojedynki, jeśli to można tak nazwać — tylko że nie znam człowieka, któryby mógł stawić mu czoło. Czy pan widział kiedy kota bawiącego się z myszą? To ładny widok.
Ricardo o pożądliwie błyszczących oczach i skromnym wyrazie przypominał tak żywo kota, że Schomberg byłby odczuł w całej pełni niepokój osaczonej myszy, gdyby inne uczucia nie zawładnęły jego sercem.
— Między nami niema miejsca na kłamstwo — wyrzekł spokojniej, niż się sam po sobie spodziewał.
— No i cóż teraz będzie? Szef unika kobiet. W tem meksykańskiem miasteczku, gdzie osiedliśmy na mieliźnie, że się tak wyrażę — chodziłem wieczorem na tańce. I tamtejsze dziewczęta wypytywały mnie zawsze, czy ten angielski caballero mieszkający w posada to przebrany mnich — albo czy ślubował przed Santissima Madre, że nie przemówi nigdy do kobiety — albo czy... — Może pan sobie wyobrazić co takie dziewczyny wygadują, kiedy rozpuszczą jęzory; a to mię złościło. Tak, szef unika zetknięcia z kobietami.
— Ale z jedną jedyną kobietą? — wtrącił Schomberg gardłowym tonem.
— Czasem z jedną gorzej mieć do czynienia niż naprzykład z dwustoma. Jak gdzie jest dużo kobiet, może pan na nie nie patrzeć, jeżeli pan nie chce; ale niech pan wejdzie do pokoju, gdzie jest jedna jedyna kobieta, młoda czy stara, ładna czy brzydka, musi pan na nią spojrzeć! I, jeśli pan nie zacznie się do niej przystawiać, wówczas — w tem to szef ma rację — wówczas kobieta może tylko przeszkadzać.
— Pocóż zwracać na nie uwagę — mruknął Schomberg. — Cóż one mogą zrobić?
— Mogą narobić hałasu, jeśli nie czegoś gorszego — zawyrokował krótko pan Ricardo z niesmakiem człowieka, którego droga jest drogą spokoju; gdyż niema zaiste nic wstrętniejszego od hałasu, kiedy człowiek jest pochłonięty ważną partją kart. — Hałasu mogą narobić, braciszku — ciągnął gwałtownie — przeklętego wrzasku o to albo o tamto, a w takim harmidrze nie czuję się wcale lepiej niż mój szef. Ale z nim to jeszcze inna sprawa. On wogóle kobiet nie znosi.
Zamilkł, aby się zastanowić nad tym psychologicznym fenomenem i, ponieważ nie było pod ręką filozofa, któryby mu powiedział, że niema silnego uczucia bez podkładu trwogi, tak jak niema prawdziwej religii bez źdźbła fetyszyzmu, więc wypowiedział swoją własną konkluzję, która jednakże nie wyczerpywała kwestji.
— Bodajbym zdechł, jeśli kobiety nie są dla niego tem samem czem dla mnie alkohol! Brandy — brrr!
Zrobił minę pełną obrzydzenia i wstrząsnął się nieudanym dreszczem. Schomberg słuchał zdumiony. Wychodziło na to że właśnie łajdactwo tego — tego Szweda roztaczało nad nim opiekę, ponieważ łup jego niegodziwości stawał jako zapora pomiędzy złodziejem a karą.
— Tak, tak, stary capie — przerwał milczenie Ricardo, popatrzywszy z pewnego rodzaju współczuciem na nieme zgnębienie Schomberga. — Nie zdaje mi się, żeby ten kawał się udał.
— Ależ to idjotyzm — szepnął mężczyzna, któremu czyjaś oburzająca i niezrozumiała idjosynkrazja miała uniemożliwić zemstę już, zdawało się, tak bliską.
— Niech się pan nie porywa na sądzenie pana z panów — ostrzegł Ricardo Schomberga tonem markotnym a łagodnym. — Nawet i ja niezawsze mogę szefa zrozumieć. A ja jestem Anglikiem i jego towarzyszem. Nie; nie myślę żeby warto było tę kwestję z nim wszczynać, choć obrzydło mi już do gruntu siedzenie tutaj.
Pobyt w hotelu nie mógł Ricardowi bardziej obrzydnąć niż Schombergowi patrzenie na tych dwóch gości. Hotelarz wierzył tak głęboko w rzeczywistość postaci Heysta, stworzonej zapomocą swoich fałszywych wniosków, swojej nienawiści i swego zamiłowania do plotek, że w rozstrzygającej tej chwili nie zdołał powstrzymać okrzyku szczerego przekonania, równie szczerego jak większość przekonań — tych zamaskowanych sług naszych namiętności.
— Podług mnie byłoby to zupełnie to samo, co pójść i zabrać bryłę złota ważącą z tysiąc funtów, albo dwa, albo trzy tysiące. Żadnego kłopotu, żadnego...
— A spódnica to nie kłopot? — wtrącił Ricardo.
Zaczął znów krążyć bezgłośnie po pokoju, a w jego kocich, skradających się ruchach można było dopatrzyć się teraz pewnego podniecenia w rodzaju tego, które ujawnia przed skokiem dzikie zwierzę z gatunku kotów. Schomberg nic nie widział. Byłoby go to zapewne podniosło na duchu, ale wolał wogóle na Ricarda nie patrzeć. Zato Ricardo musnął Schomberga ukośnem, niespokojnem spojrzeniem i zauważył gorzki uśmiech na jego obrośniętych wargach — niezawodny uśmiech straconej nadziei.
— Ależ z pana zawzięty chłop — rzekł, zatrzymując się na chwilę z wyrazem zainteresowania. — Do licha, nie widziałem nigdy na ludzkiej twarzy takiego zawodu. Założę się, że gdyby pan tylko mógł, posłałby pan im zaraz czarną zarazę na tę wyspę, no nie? Co takiego? Zaraza jeszcze dla nich za dobra? Ha, ha, ha!
Pochylił się aby spojrzeć na Schomberga, który siedział bez ruchu z kamiennym wzrokiem i twarzą nieruchomą i był najwidoczniej nieczuły na drapiące szyderstwo tego śmiechu, rozlegającego się tuż przy jego mięsistem, czerwonem uchu.
— Czarna zaraza za dobra dla nich, ha, ha! — Ricardo obracał sztylet w ranie nieszczęśnika. Schomberg uparcie trzymał oczy spuszczone.
— Nie życzę nic złego dziewczynie — mruknął.
— Przecież uciekła od pana? Nabrała pana porządnie, niema co!
— Djabli wiedzą, czego ten podły Szwed jej zadał — co jej obiecał, jak ją nastraszył. Wiem że nie mógł jej się podobać. — Próżność Schomberga trzymała się mocno wiary w jakieś okrutne, niezwykłe, uwodzicielskie praktyki Heysta. — Niech pan pamięta jak urzekł tego biednego Morrisona — mruknął.
— Aha, Morrisona — obdarł go z pieniędzy, co?
— Tak — i z życia.
— To straszny człowiek, ten szwedzki baron! Jak się do niego dobrać?
Schomberg wybuchnął:
— Trzech na jednego! Czy strach pana wstrzymuje? A może pan chce wziąć ode mnie list polecający?
— Popatrz pan w lustro — rzekł spokojnie Ricardo. — Niech mnie powieszą, jeśli pan zaraz nie dostanie jakiegoś ataku. I to jest człowiek, który mówi że kobiety nie mogą nic zrobić! Już ta jedna dla pana wystarczy, jeżeli pan nie potrafi jej zapomnieć.
— Chciałbym ją zapomnieć — przyznał poważnie Schomberg. — A wszystkiego narobił ten Szwed. Bardzo źle sypiam, panie Ricardo. — I jeszcze na dobitkę wyście się zjawili... jakbym i tak już nie miał dosyć.
— To panu dobrze zrobiło — wygłosił sekretarz z ironiczną powagą. — Oderwało pańskie myśli od tego głupiego zmartwienia. Doprawdy — w pańskim wieku!
Zamilkł, niby zdjęty litością, i rzekł odmiennym tonem:
— Chciałbym rzeczywiście panu pomóc, gdyby można jednocześnie zrobić na tem interes.
— I to dobry interes — powtórzył Schomberg jakby machinalnie. W prostocie ducha nie był w stanie porzucić myśli, która zagnieździła się w jego głowie. Myśl można wypędzić tylko przez inną myśl, a o myśli nie łatwo było u Schomberga, dlatego też odznaczały się uporczywością. — Brzęczące złoto — szepnął z pewnego rodzaju żalem.
To wyraziste zestawienie słów nie pozostało bez niejakiego wpływu na Ricarda. Obaj ci ludzie ulegali wpływowi słów. Sekretarz „zwykłego sobie Jonesa“ westchnął i szepnął:
— Tak. Ale jak się do niego dostać?
— Jest was trzech na jednego, więc przypuszczam, ze zabralibyście łup bez trudu.
— Powiedziałby kto, że ten człowiek mieszka tuż obok — warknął niecierpliwie Ricardo. — Do licha, czy pan nie rozumie zwykłego zapytania? Którędy droga do niego!
Schomberg zdawał się powracać do życia.
— Którędy droga?
Zawiedzione jego nadzieje, spoczywające w odrętwieniu pod warstwą zmiennych nastrojów, zaczęły ożywać na nowo, pobudzone słowami Ricarda wypowiedzianemi ze szczególnym naciskiem.
— Droga prowadzi naturalnie przez wodę — rzekł hotelarz. — Cóż to znaczy — dla takich ludzi jak wy — spędzić trzy dni w dużej, porządnej łodzi. To poprostu niewielki spacer, pewna rozmaitość. O tej porze roku morze Jawajskie jest spokojne jak staw. Mam doskonałą, bezpieczną łódź — na trzydzieści osób, a nie na trzy osoby — łódź ratunkową ze statku; dzieckoby sobie z nią poradziło. Nawet twarze nie zmokłyby wam o tej porze roku. To byłaby doprawdy wycieczka dla przyjemności.
— A jednak, mając tę łódź, nie ścigał pan ani jej ani jego? To bardzo pięknie, jak na zawiedzionego kochanka!
Schomberg drgnął na te słowa.
— Ja nie jestem trzema mężczyznami — rzekł posępnie, wybrawszy najkrótszą odpowiedź z tych które mu się nasunęły.
— O, ja wiem dobrze jakiego pan jest gatunku — rzekł niedbale Ricardo. — Pan jest taki jak większość ludzi — może trochę potulniejszy od reszty tej kupującej i sprzedającej bandy, która się kręci po zgniłym jarmarku świata. No, więc, szanowny obywatelu — ciągnął dalej — zbadajmy dokładnie tę sprawę.
Z chwilą gdy Schomberg zrozumiał, że giermek Jonesa gotów jest rozprawiać, jak się wyraził, „o tej łodzi, o jej kursach i odległościach“ — tudzież o innych konkretnych sprawach nie wróżących nic dobrego „nikczemnemu Szwedowi“, zaraz odzyskał żołnierski sposób bycia, wyprostował plecy i spytał po wojskowemu:
— Więc pan chce wziąć się do rzeczy?
Ricardo skinął głową. Wyznał, że ma na to ochotę. Wielkiemu panu należy dogadzać ile się tylko da, ale w niektórych wypadkach trzeba nim także pokierować dla jego własnego dobra. I to jest właśnie zadaniem rozsądnego „towarzysza“, który musi wybrać odpowiedni czas i metodę działania w tym dyskretnym zakresie swoich obowiązków. Wyłożywszy tę teorję, Ricardo przystąpił do praktycznego jej zastosowania.
— Właściwie to nigdy przed nim nie skłamałem — rzekł — a i teraz także nie skłamię. Poprostu nic o dziewczynie nie powiem. Będzie musiał znieść jakoś ten cios. Ej, do djabła, nie trzeba z tem zanadto się cackać!
— Dziwna manja — rzekł sucho Schomberg.
— Prawda? Oho, założę się, że pan to nie zawahałby się chwycić kobietę za gardło w jakim ciemnym kącie, gdzieby nikt pana nie widział.
Groźna, złowroga gotowość, z jaką Ricardo pokazywał pazury — niby kot — na zawołanie, przestraszyła Schomberga jak zwykle. Ale w zachowaniu Ricarda było także coś wyzywającego.
— A pan? — bronił się. — Nie wmówi pan we mnie, że nie jest pan gotów na wszystko!
— Ja, mój kochany? Naturalnie. Ja nie mam wielkopańskich manier, tak samo jak pan. Wziąć dziewczynę za gardło, czy uszczynąć ją pod brodą, to dla mnie prawie to samo — zapewnił Ricardo, a z uprzejmego tonu jego słów przebijał akcent nieuchwytnej ironji. — No, a teraz do rzeczy. Trzydniowa wycieczka w dobrej łodzi, to nic zastraszającego dla takich ludzi jak my. Jak dotąd ma pan rację, ale są jeszcze inne szczegóły.
Schomberg zajął się szczegółami z całą gotowością. Objaśnił, że posiada niewielką plantację na Madurze z wcale przyzwoitym szałasem. Zaproponował, aby goście opuścili miasto w jego łodzi, niby to wybierając się na wycieczkę do tej wiejskiej miejscowości. Urzędnicy celni na bulwarze widują często jego łódź wyruszającą na takie przejażdżki.
Wypocząwszy nieco na Madurze, pan Jones i jego towarzysze wyruszą we właściwą podróż, wybrawszy dzień odpowiedni. Wszystko pójdzie jak z płatka. Schomberg zaopatrzy łódź w żywność. W najgorszym razie może ich spotkać łagodny, rzęsisty deszcz. O tej porze roku nie zdarzają się porządne burze.
Serce Scbomberga zaczęło walić w piersi, gdyż zrozumiał że zbliża się godzina zemsty. Rzekł chrypliwie ale przekonywająco:
— Bez ryzyka — bez żadnego ryzyka!
Ricardo odsunął niecierpliwym gestem te zapewnienia. Myślał o innem niebezpieczeństwie.
— Tak, odjazd poszedłby gładko; ale mogliby nas zobaczyć na pełnem morzu i toby później wywołało nieprzyjemności. Łódź okrętowa z trzema białymi ludźmi, kręcąca się po morzu daleko od wybrzeża, na pewno ściągnęłaby na siebie uwagę. Czy możemy spotkać kogo po drodze?
— Nie, wyjąwszy chyba jaki statek krajowców — odrzekł Schomberg.
Ricardo skinął głową z zadowoleniem. Ci dwaj biali patrzyli na życie krajowców jak na grę cieni. Zwycięska rasa mogła przedostać się poprzez tę grę cieni — nietknięta i lekceważona — w pościgu za niezrozumiałemi celami i potrzebami. — Nie. Statki krajowców nie wchodzą naturalnie w rachubę. Tamta połać morza jest pusta i samotna, objaśniał w dalszym ciągu Schomberg. Tylko parowa szalupa z Ternate przejeżdża tamtędy regularnie około 8-go każdego miesiąca — jednak nie wpobliżu wyspy. Hotelarz siedział sztywno z bijącem sercem, pragnąc całą duszą wykonania zamierzonego planu, i ochrypłym głosem wyrzucał z siebie mnóstwo słów, jak gdyby chciał ich mieć jak najwięcej między sobą a krwawem widmem swego zamysłu.
— Więc jeśli panowie opuścicie spokojnie moją plantację ósmego o zachodzie — najlepiej zawsze wyjeżdżać na noc z wiatrem lądowym — macie jedną szansę na sto — ale co ja mówię! jedną na tysiąc — że żadne ludzkie oko was nie zobaczy podczas przejazdu. Całe wasze zadanie polega na tem, żeby się trzymać kierunku północno-wschodniego przez godzin — powiedzmy — pięćdziesiąt, a może i nie tak długo. Prąd będzie zawsze dość silny aby unieść łódź, możecie być tego pewni — a w końcu —
Mięśnie jego w okolicy pasa zadrżały pod odzieżą dreszczem zapału, niecierpliwości i niejasnego uczucia trwogi, z którego niedokładnie zdawał sobie sprawę. Wolał się w to nie zagłębiać. Ricardo patrzył na niego spokojnie swemi suchemi oczami, które były podobniejsze do szlifowanych kamieni niż do żywej tkanki.
— I cóż wkońcu? — zapytał.
— A wkońcu — wkońcu zadziwicie den Herrn Baron — ha, ha!
Schomberg zdawał się wymuszać z siebie ochrypłym basem ten śmiech i słowa.
— Więc pan myśli, że on trzyma ten cały łup przy sobie? — spytał Ricardo dość niedbale, gdyż fakt ten wydał mu się bardzo prawdopodobnym, kiedy się nad nim zastanowił ze zwykłą sobie przenikliwością.
Schomberg podniósł ręce i opuścił je potem zwolna.
— Jakżeby mogło być inaczej? Wracał do kraju — i zatrzymał się po drodze w tym hotelu. Niech pan zapyta ludzi. Czy to możliwe, żeby z sobą pieniędzy nie zabrał?
Ricardo zamyślił się. Nagle podniósł głowę i zauważył:
— Sterować przez pięćdziesiąt godzin na północo-wschód, co? Nie można powiedzieć, żeby to były wyraźne dane żeglarskie! Słyszałem o ludziach, którzy nie trafili do portu przy dokładniejszych wskazówkach. Czy może mi pan powiedzieć, jakie tam są warunki przy lądowaniu? Ale przypuszczam, że pan tej wyspy nigdy na oczy nie widział.
Schomberg przyznał że nigdy jej nie widział, tonem człowieka, który winszuje sobie, że się nie pokalał zetknięciem z czemś wstrętnem. Nie, oczywiście, że nie. Nigdy nie miał w tamtych stronach żadnego interesu. Ale cóż z tego? Zapewnił pana Ricardo, iż może mu polecić drogowskaz tak niezawodny, ze nikt nie mógłby sobie życzyć lepszego. Zaśmiał się nerwowo. Nie trafić do wyspy! Niechże kto spróbuje nie trafić do schronienia tego nikczemnego Szweda, znalazłszy się w odległości czterdziestu mil od Samburanu!
— Co pan powie o słupie dymu w dzień, a łunie ognistej w nocy? Blisko wyspy jest czynny wulkan, który ślepemu wskazałby drogę. Czegóż panu więcej potrzeba? Czynny wulkan jako drogowskaz!
Wykrzyknął te słowa z radosnem uniesieniem, poczem zerwał się i wytrzeszczył oczy. Na lewo od bufetu uchyliły się drzwi i pani Schomberg, ubrana do popołudniowej pracy, stanęła naprzeciw niego, oddzielona całą długością pokoju. Zawahała się chwilę z ręką na klamce, poczem weszła i wsunęła się na swoje miejsce, gdzie zasiadła aby patrzeć prosto przed siebie, jak codzień.