Zwycięstwo (Conrad)/Tom drugi/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwycięstwo
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Victory
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


JOSEPH CONRAD
ZWYCIĘSTWO
PRZEŁOŻYŁA
ANIELA ZAGÓRSKA
WYDANIE DRUGIE
TOM DRUGI
WARSZAWA 1931
DOM KSIĄŻKI POLSKIEJ SPÓŁKA AKCYJNA
CZĘŚĆ III


I

Tropikalna przyroda była łaskawą dla upadłego przedsiębiorstwa. Spustoszenie budynków Podzwrotnikowej Spółki Węglowej zostało osłonięte od strony morza, skąd badawcze oczy byłyby mogły dostrzec rozsypujące się szczątki żywotnego dawniej osiedla — jeśli istniały wogóle takie oczy, któreby się specjalnie kopalnią interesowały — przez współczucie czy przez złośliwość.
Heyst siedział długie miesiące wśród tych szczątków, ukrytych tak litośnie w trawie wyrosłej podczas dwu deszczowych pór roku. Otaczającą go ciszę przerywał tylko odległy łoskot grzmotu, szelest deszczu smagającego liście wielkich drzew, szum wiatrów targających konarami lasu i huk krótkich fal, które się o brzeg rozbijały — a wszystkie te odgłosy były raczej bodźcem niż przeszkodą dla samotnych jego rozmyślań.
Rozmyślanie jest zawsze — przynajmniej u człowieka białego — ćwiczeniem polegającem w mniejszym lub większym stopniu na zadawaniu sobie pytań. Heyst rozmyślał z prostotą nad tajemnicą swych czynów i odpowiedział sobie uczciwą refleksją:
— Widać jest we mnie — mimo wszystko — bardzo wiele z pierwotnego Adama.
Pomyślał także — a miał przytem wrażenie że dokonywa odkrycia — iż niełatwo wykorzenić z siebie tego prarodzica. Najstarszy głos na świecie to właśnie ten który nigdy mówić nie przestaje. Gdyby mógł istnieć człowiek, zdolny uciszyć władcze echa tego głosu, byłby się nim stał ojciec Heysta przez swoje pogardliwe, nieugięte odrzucenie wszelkiego wysiłku; ale widać i on tego nie potrafił. W jego synu było bardzo wiele z naszego pierwszego przodka, co ledwie powstawszy z błota niebiańskiej formy, zabrał się do przeglądu zwierząt w raju i nadawania im imion — w tym raju, który miał tak szybko utracić.
Działanie — to pierwsza myśl, a może pierwszy impuls na ziemi! To wędka, z przynętą w postaci złudy postępu, przeznaczona do tego by wyprowadzać z nicości nieprzeliczone roje pokoleń.
— I ja, syn swego ojca, dałem się także złowić jak najgłupsza z ryb — rzekł Heyst do siebie.
Cierpiał. Bolał go widok własnego życia, które powinno było się stać arcydziełem wzniosłości. Miał zawsze w pamięci ostatni wieczór z ojcem spędzony. Pamiętał jego wychudłe rysy, gąszcz białych włosów i cerę jak z kości słoniowej. Kandelabr o pięciu świecach stał na stoliku obok jego fotela. Rozmawiali już długi czas. Hałasy uliczne zamarły jeden po drugim, aż wreszcie w blasku księżycowego światła domy londyńskie przybrały wygląd grobowców na opuszczonym, zaniedbanym cmentarzu nadziei.
Heyst wsłuchiwał się w słowa ojca. Wreszcie po chwili milczenia zapytał — gdyż był wtedy jeszcze bardzo młody:
— Czyż nie można znaleźć drogowskazu?
Ojciec Heysta był owej nocy w szczególnie łagodnem usposobieniu. Księżyc płynął po bezchmurnem niebie nad zbrukanemi cieniami miasta.
— Więc zawsze jeszcze w coś wierzysz? — rzekł ojciec jasnym głosem, który od niedawna znacznie był osłabł. — Wierzysz może w ludzi — w krew i ciało! Głęboka, jednaka dla wszystkich pogarda prędkoby usunęła twą wiarę. Ale ponieważ nie stać ciebie na to, radzę ci uprawiać ten rodzaj pogardy, który nazywa się litością. Ta pogarda jest może najłatwiejsza — ale pamiętaj zawsze, że czemkolwiek jesteś — równie jesteś godzien litości jak wszyscy: tylko sam nigdy się tej litości nie spodziewaj.
— Więc jak postępować? — westchnął młody człowiek, patrząc w ojca siedzącego sztywno na fotelu z wysokiem oparciem.
— Patrzeć — i nie odzywać się nigdy — brzmiały ostatnie słowa człowieka, który spędził życie, dmąc w straszliwą trąbę, i napełnił niebo i ziemię spustoszeniem nie zauważonem przez ludzkość zdążającą swemi drogami.
Tej samej nocy stary Heyst umarł w łóżku tak spokojnie, że znaleziono go leżącego na boku jak zwykle, z ręką pod policzkiem i lekko zgiętemi kolanami. Nawet nóg nie wyprostował.
Syn pochował umilkłego burzyciela systemów, nadziei i wierzeń. Zauważył że śmierć tego człowieka, który potępiał życie tak gorzko, nie zamąciła biegu życiowego strumienia, gdzie mijają się ludzie stłoczeni jak atomy pyłu, kręcąc się i popychając nawzajem, niby figurki wycięte z korka i obciążone ołowiem, aby mogły zachować dumną, wyprostowaną postawę.
Po pogrzebie Heyst siedział samotnie o zmierzchu, a rozmyślania jego skrystalizowały się w wyraźną wizję strumienia, gdzie potrącające się głupio, kiwające się i kręcące figurki dążyły niepowstrzymanie naprzód i nie zdradzały żadnym znakiem, że głos na wybrzeżu nagle zamilkł... Tak. Zjawiło się tylko kilka pośmiertnych wzmianek, błahych naogół, wśród których były i grubijanskie obelgi. Syn przeczytał je wszystkie z posępną obojętnością.
— Nienawiść i wściekłość lęku przemawia przez nich — rzekł sobie — a także zraniona próżność. Mijając nas, wykrzykują swoje marne zaczepki. Powinienem chyba także ich nienawidzieć...
Spostrzegł że oczy mu zwilgotniały. Nie chodziło mu o to, że ten człowiek był jego ojcem. Dla niego była to tylko zewnętrzna okoliczność, która nie mogła sama przez się wywołać tego wzruszenia. Nie! Ale odczuł tak bardzo brak tego człowieka, ponieważ patrzył na niego przez tyle lat. Zmarły trzymał go obok siebie na brzegu strumienia. A teraz Heyst poczuł dotkliwie, że jest na tym brzegu samotny. W swej dumie postanowił do strumienia nie zstąpić.
Kilka łez stoczyło się powoli po jego twarzy. W pokojach napełniających się zmierzchem zdawał się błądzić jakiś cień posępny i niespokojny, nie mogący znaleźć dla siebie wyrazu. Młodzieniec wstał z dziwnem wrażeniem, że ustępuje przed czemś nieuchwytnem, co chce objąć dom w posiadanie. Wyszedł na dwór i zamknął drzwi za sobą. W dwa tygodnie później zaczął swoje podróże — aby „patrzeć i nie odzywać się nigdy“.
Starszy Heyst zostawił trochę pieniędzy i sprzętów — książek, stołów, krzeseł i obrazów, które miały prawo uskarżać się na bezlitosne opuszczenie po wielu latach wiernej służby; i w rzeczach bowiem jest dusza. Heyst — nasz Heyst — widywał je często w myśli, nieme a pełne wyrzutów, osłonięte pokrowcami i zamknięte zawsze w tych samych pokojach, het pod Londynem. Odgłosy hałasów ulicznych docierały tam niewyraźnie, a niekiedy przenikało i trochę słońca, gdy podnoszono od czasu do czasu rolety i otwierano okna zgodnie z rozporządzeniem, które Heyst wydał odjeżdżając, a o którem później przypominał. Możnaby mniemać że w wyobrażeniu Heysta świat nie zasługiwał na to, aby się z nim zetknąć, i niedość był może realnym aby można go było zrozumieć; jedynie te przedmioty bliskie jego dzieciństwu i młodości i związane z pamięcią o starym ojcu były rzeczywistością, czemś co istnieje samo przez się. Nie sprzedałby ich nigdy, ani nawet poruszył z miejsc, które zajmowały gdy patrzył na nie po raz ostatni. Kiedy zawiadomiono go z Londynu, że kontrakt wynajmu już wygasł i że ów dom wraz z kilku innemi, podobnemi do siebie jak ziarnka grochu, przeznaczony jest na zburzenie, zmartwił się tem nadzwyczajnie.
Znajdował się już wówczas na szerokiej drodze ludzkich niekonsekwentnych czynów. Podzwrotnikowa Spółka Węglowa już istniała. Posłał instrukcje, aby mu niektóre ze sprzętów wysłano na Samburan, zupełnie jak gdyby był zwykłym, łatwowiernym człowiekiem. Rzeczy przybyły, wyrwane z długoletniego spoczynku; było tam dużo książek, kilka krzeseł i stołów, olejny portret ojca, którego twarz zdumiała Heysta młodym wyglądem, ponieważ pamiętał go jako znacznie starszego; drobne przedmioty jak lichtarze, kałamarze i figurki z gabinetu ojca zdziwiły Heysta, tak bardzo były stare i zniszczone.
Dyrektor Podzwrotnikowej Spółki Węglowej, rozpakowując te sprzęty na werandzie, w jedynem zacienionem miejscu jak gdyby oblężonym przez okrutne słońce, czuł się zapewne wobec tych relikwij jak odszczepieniec pełen skruchy. Obracał je czule w rękach i może to właśnie ich obecność związała go z wyspą w chwili, gdy ujrzał całą bezcelowość swego odszczepieństwa. Czy z tej czy z innej przyczyny, Heyst pozostał na wyspie, którą każdy na jego miejscu z ochotą byłby porzucił. Zacny Davidson wykrył, że Heyst jest wciąż na Samburanie, ale nie wykrył przyczyn, które Heysta tam zatrzymały i zainteresował się w prawdziwie ludzki sposób dziwną jego egzystencją; jednocześnie zaś wrodzona delikatność Davidsona nie pozwalała mu przeszkadzać tamtemu człowiekowi w jego samotniczem życiu. Nie mógł oczywiście zgadnąć że Heyst, zostawszy sam jeden na wyspie, nie czuł się ani bardziej, ani mniej samotny niż w jakiemkolwiek innem miejscu, opustoszałem czy pełnem ludzi. Davidsonowi chodziło tu — jeśli można tak się wyrazić — o niebezpieczeństwo głodu duchowego; ale Heyst był duchem, co odrzucił wszelką strawę zewnętrzną i żywił się dumnie własną pogardą dla zwykłych, ordynarnych potraw, które życie podsuwa pospolitym ludzkim apetytom.
Ciało Heysta również nie było na głód narażone, choć Schomberg tak twierdził stanowczo. Wkrótce po założeniu Spółki zaopatrzono wyspę w żywność tak obficie, że po zwinięciu kopalni pozostało jeszcze wiele zapasów. Głód nie zagrażał więc Heystowi, a nawet i jego osamotnienie nie było zupełne. Z tłumu sprowadzonych robotników chińskich został jeden na Samburanie — samotny i dziwny — niby jaskółka opuszczona po odlocie swego stada.
Wang nie był zwykłym kulisem. Służył już przedtem u białych ludzi. Układ między nim a Heystem polegał na kilku słowach, które wymienili tego samego dnia, gdy ostatnia seria kulisów opuszczała Samburan. Heyst, wsparty o balustradę werandy, przypatrywał się ich odjazdowi taki spokojny napozór, jak gdyby nigdy nie był odstąpił od zasady, że świat jest dla mądrych ludzi tylko zabawnem widowiskiem. Wang obszedł dom naokoło i stanąwszy u stóp werandy, podniósł żółtą, szczupłą twarz.
— Wszystko skończyć? — zapytał.
Heyst skinął zlekka głową, patrząc w stronę molo na gromadę błękitno odzianych postaci o żółtych twarzach i łydkach. Zaganiano właśnie kulisów do łódek wynajętego parowca, który stał na kotwicy dość daleko od brzegu i wyglądał jak malowany statek na malowanem morzu; malowany jaskrawemi kolorami, bez cieniowania, bez wyczucia, z brutalną dokładnością.
— Pośpiesz się, bo cię tu zostawią.
Ale Chińczyk nie poruszył się wcale.
— Ja zostać — oświadczył. Heyst spojrzał na niego wdół po raz pierwszy.
— Chcesz tu zostać?
— Tak.
— Czem byłeś? Jakie tu miałeś zajęcie?
— Garson na sala.
— Chcesz zostać ze mną jako służący? — pytał zdumiony Heyst.
Chińczyk przybrał niespodziewanie błagalny wyraz twarzy i rzekł po chwili milczenia:
— Można.
— To od ciebie tylko zależy. Zamierzam tu pozostać — może nawet i bardzo długo. Nie mam prawa zmusić cię do wyjazdu, jeżeli jechać nie chcesz, ale nie rozumiem pocobyś tu miał siedzieć.
— Znaleźć żona — zauważył Wang obojętnie i odmaszerował, zwracając się tyłem do bulwaru i dalekiego, wielkiego świata, uosobionego w parowcu czekającym na swoje łodzie.
Heyst dowiedział się niebawem, że Wang namówił jedną z kobiet wsi Alfuro aby z nim zamieszkała. Wieś Alfuro była położona na zachodnim brzegu wyspy, po drugiej stronie środkowego pasma wzgórz. Wang osiadł z tą kobietą na najdalszym krańcu polanki należącej do Spółki. Był to ciekawy wypadek, ponieważ plemię Alfuro, przerażone nagłą inwazją Chińczyków, zatarasowało ścieżkę prowadzącą przez grzbiet górski, ściąwszy kilka pni, i nie przekraczało tej granicy. Kulisi odnosili się naogół podejrzliwie do tego nieszkodliwego rybackiego plemienia, którego charakterystyczną cechą była wybitna łagodność, i trzymali się również zakreślonych granic, nie usiłując chodzić na drugą stronę wyspy. Wang stanowił imponujący wyjątek. Musiał być najwidoczniej niezwykle pociągający, czego Heyst dostrzec nie umiał, a może był niezwykle wymowny. Usługi jego żony w stosunku do Heysta ograniczały się do tego, że Wang został przykuty do miejsca jej wdziękami — które zresztą pozostały nieznane dla białego, ponieważ nie zbliżała się nigdy do zabudowań. Stadło mieszkało na skraju lasu i czasem widać było zdala kobietę, patrzącą w stronę willi z oczyma ocienionemi ręką. Nawet na odległość wydawała się płochliwem, dzikiem stworzeniem i Heyst, nie chcąc niepotrzebnie wystawiać na próbę jej pierwotnych nerwów, unikał skrupulatnie tamtej strony polanki podczas przechadzek.
Pierwszego dnia — a raczej pierwszej nocy — po rozpoczęciu pustelniczego życia doszły go z tamtej strony niewyraźne odgłosy hucznej zabawy. Okazało się że kilku krajowców z plemienia Alfuro — przyjaciół i krewnych owej kobiety — ośmielonych wyjazdem obcych najeźdźców, odważyło się przekroczyć górską przełęcz na zaproszenie Wanga, aby wziąć udział w uroczystości podobnej do wesela. Ale był to jeden jedyny wypadek, że głosy silniejsze od brzęczenia owadów zamąciły głęboką ciszę polanki. Krajowcy nigdy już nie zostali zaproszeni. Wang nietylko potrafił żyć w zgodzie z prawidłami przyzwoitości, ale miał ustalone poglądy na organizację domowego życia. Po pewnym czasie Heyst zauważył, że Wang przywłaszczył sobie wszystkie klucze. Każdy klucz poniewierający się po mieszkaniu znikał z chwilą gdy Wang przeszedł przez pokój. Wkrótce te klucze, które nie pasowały do składów i pustych domków i nie mogły uchodzić za wspólną własność społeczności złożonej z dwóch osób, Wang zwrócił właścicielowi, związane w pęk kawałkiem sznurka. Heyst znalazł je rano obok swego talerza. Chwilowego braku kluczy nie odczuł wcale, ponieważ nigdy nic nie zamykał — ani szuflad, ani kufrów. Heyst nie odzywał się wcale do Wanga. Wang także nic nie mówił. Może był zawsze małomówny, a może wpłynął na niego duch tej miejscowości, który był niewątpliwie duchem milczenia. Zanim Heyst z Morrisonem wylądowali w zatoce Czarnych Djamentów i nadali jej tę nazwę, ów kraniec Samburanu nie słyszał prawdopodobnie nigdy ludzkiego głosu. Nietrudno było milczeć w towarzystwie Heysta, który pogrążał się w otchłani rozmyślań nad książkami i trwał w niej, póki cień Wanga padający na kartki i dźwięk szorstkiego, cichego głosu, wymawiającego malajskie słowo „makan“, nie wezwały go do stołu.
W swojej rodzimej chińskiej prowincji Wang mógł być dawniej serdecznym, prostym i wesołym człowiekiem, ale na Samburanie oblókł się w tajemniczą niewzruszoność; nie zdawał się wcale urażony tem że zwracano się do niego tylko pojedynczemi słowami, których przeciętna liczba nie sięgała dziennie pół tuzina. Odpłacał tem samem. Należy przypuścić że jeśli ten przymus milczenia mu dokuczał, umiał go sobie powetować, wróciwszy do swej towarzyszki z plemienia Alfuro. Wyruszał do niej zawsze z zapadnięciem zmierzchu, znikając nagle z willi o swojej godzinie niby jakiś zwarjowany chiński duch z warkoczem, ubrany w białą kurtkę i straszący ludzi we dnie. Wang uległ niebawem głównej namiętności swoich rodaków; często można było widzieć jak kopał ziemię górniczym kilofem naokoło swego szałasu, między potężnemi pniami ściętych drzew. Po niejakim czasie odkrył w jednym z pustych składów zardzewiałą ale zdatną do użytku łopatę i zapewne radził z nią sobie doskonale; jednak nic z tego nie można już było zobaczyć, ponieważ zadał sobie trud rozebrania na kawałki jednego z szałasów Spółki i z tego materiału zbudował wysoki, bardzo gęsty płot naokoło swego kawałeczka ziemi, jak gdyby hodowla warzyw była opatentowanym wynalazkiem, albo groźną i świętą tajemnicą powierzoną jego rasie.
W braku innego materjału do obserwacji Heyst śledził zdaleka postępy ogrodniczej pracy Wanga i przedsięwzięte przez niego środki ostrożności; bawiła Heysta myśl, że to on we własnej osobie stanowił wyłączny rynek zbytu dla jarzyn. Chińczyk znalazł w składach kilka paczek z nasionami i zasiał je, posłuszny nieodpartemu impulsowi. Zamierzał uzyskać w przyszłości od swego pana zapłatę za jarzyny, które hodował, czyniąc zadość instynktowi. I Heyst, patrząc w milczeniu na milczącego Wanga, który krzątał się po domu spokojnie i systematycznie, zazdrościł Chińczykowi posłuszeństwa wobec instynktu, zazdrościł tej potężnej a prostej celowości, która czyniła z jego życia coś prawie automatycznego przez tajemniczą precyzję faktów.




II

Podczas pobytu swego pana w Sourabayi Wang zajął się uporządkowaniem gruntu przed głównym domem. Gdy Heyst wynurzył się z trawy, porastającej wybrzeże w miejscu skąd zaczynał się pomost, ujrzał szeroką, wolną przestrzeń, czarną i gładką — z jednym czy dwoma stosami zwęglonych gałęzi — ogołoconą z roślinności przez ogień od frontu domu aż do najbliższych drzew lasu.
— Odważyłeś się podpalić trawę? — spytał Heyst.
Wang kiwnął głową. Na ramieniu białego, przed którym stał, wspierała się dziewczyna zwana Almą; ale ani z oczu Wanga, ani z jego wyrazu twarzy nie byłby nikt odgadł, że Chińczyk ją widzi.
— Porządkując plac w ten sposób, oszczędził sobie pracy — wyjaśnił Heyst nie patrząc na dziewczynę, której ręka spoczywała na jego ramieniu. — To jest cały nasz personel służbowy. Mówiłem ci że nie mam tu nawet psa, któryby dotrzymywał mi towarzystwa.
Wang odmaszerował w kierunku bulwaru.
— Podobny jest do garsonów w tamtym zakładzie — rzekła. Tamten zakład, to był hotel Schomberga.
— Chińczycy niewiele różnią się między sobą — zauważył Heyst. — Ten się nam tutaj przyda. A to jest dom.
Stali niedaleko od sześciu płytkich stopni prowadzących na werandę. Dziewczyna puściła ramię Heysta.
— To jest dom — powtórzył.
Nie ruszyła się od jego boku, stojąc ze wzrokiem utkwionym w schody, jak gdyby były czemś jedynem w swoim rodzaju — czemś nie do przebycia. Czekał chwilę, ale nie poruszyła się wcale.
— Czy nie zechcesz wejść? — zapytał, nie zwracając głowy w jej stronę. — Słońce pali za mocno, nie możemy tu zostać. — Usiłował zapanować nad pewnego rodzaju lękiem, pomieszanym z niecierpliwością i zniechęceniem, i głos jego brzmiał szorstko. — Wejdź lepiej — zakończył.
Oboje ruszyli z miejsca, ale Heyst zatrzymał się u stóp schodów a dziewczyna szła prędko dalej, jak gdyby nic już teraz nie mogło jej powstrzymać. Minęła szybko werandę i weszła w półcień wielkiego środkowego pokoju sąsiadującego z werandą, a potem w głębszy jeszcze cień następnego pokoju. Zatrzymała się nieruchomo w półmroku, gdzie olśnione jej oczy ledwie mogły rozróżnić kształty przedmiotów, i odetchnęła z ulgą. Wrażenie słonecznego blasku, morza i nieba trwało w niej wciąż, niby pamięć o przykrej próbie, przez którą przejść musiała — a która skończyła się wreszcie!
Tymczasem Heyst wracał zwolna ku bulwarowi, ale nie doszedł do wybrzeża. Przemyślny Wang o automatycznych ruchach wyciągnął jeden z małych, dwukołowych wagoników, których używano do przewożenia koszów z węglem wzdłuż bulwaru, i zjawił się, pchając przed sobą taki wózek naładowany lekką torbą Heysta i rzeczami dziewczyny, zawiniętemi w szal pani Schomberg. Heyst zawrócił i szedł obok zardzewiałych szyn, po których się toczył wagonik. Wang, zatrzymawszy się naprzeciw domu, zdjął torbę i umieścił ją troskliwie na ramieniu, a potem wziął do ręki zawiniątko.
— Zostaw te rzeczy na stole w wielkim pokoju — słyszysz?
— Ja wiedzieć — mruknął Wang, odchodząc.
Heyst patrzył za Chińczykiem znikającym z werandy. Dopiero gdy się Wang zjawił z powrotem, Heyst wszedł w półcień wielkiego pokoju. Wang znalazł się tymczasem z tyłu domu, gdzie był niewidzialny, ale skąd mógł wszystko słyszeć. Uszu jego dosięgnął głos człowieka, którego nazywano Numerem Pierwszym, gdy na Samburanie było jeszcze wielu ludzi. Wang nie był w stanie zrozumieć słów, ale ton go zainteresował.
— Gdzie jesteś? — krzyknął Numer Pierwszy.
Potem doszedł Wanga głos znacznie słabszy, nigdy przedtem nie słyszany; pod wpływem tego nowego wrażenia przechylił lekko głowę na bok.
— Jestem tutaj, w cieniu.
Nowy głos wydawał się daleki i niepewny. Wang nie słyszał nic więcej, choć stał nieruchomo, czekając jeszcze czas jakiś, przyczem wierzch jego wygolonej głowy znajdował się na jednym poziomie z podłogą tylnej werandy. Twarz jego ani drgnęła, zachowując nieprzenikniony wyraz. Nagle schylił się i podniósł pokrywę od drewnianego pudełka po świecach, leżącą na ziemi u jego stóp. Złamał ją w ręku i skierował się ku szopie kuchennej, gdzie przykucnął i wziął się do rozpalania niewielkiego ognia pod bardzo okopconym czajnikiem — prawdopodobnie aby ugotować herbatę. Wang posiadał pewną znajomość najbardziej powierzchownych rytuałów i ceremonij z życia białych — życia, które wydawało mu się skądinąd niezmiernie trudną zagadką, kryjącą nieprzewidziane możliwości dobra i zła. Tę zagadkę należało śledzić uważnie a ostrożnie.




III

Tego ranka, tak jak i wszystkich poprzednich dni po powrocie z dziewczyną na Samburan, Heyst wyszedł na werandę i oparł się łokciami o balustradę w wygodnej pozie gospodarza. Grzbiet górskiego łańcucha, przecinający środek wyspy, odgradzał willę od wschodów słońca, wspaniałych czy pochmurnych, gniewnych czy pogodnych. Mieszkańcy jej nie mogli wnioskować z samego rana o losie budzącego się dnia. Narzucał im się już w pełni rozwoju, jednocześnie z nagłem cofnięciem się wielkiego cienia, gdy słońce ukazywało się z za gór, gorące i suche, pożercze jak oko wroga. Ale Heyst, ongi Numer Pierwszy tej osady w okresie gdy było tam stosunkowo rojno i gwarno, lubował się tem trwaniem rannego chłodu, przyćmionym, powoli ustępującym półmrokiem, nikłem widmem ubiegłej nocy, wonnością jej rosistej, ciemnej duszy, więzionej jeszcze przez chwilę między wielką zorzą na niebie a jaskrawym blaskiem odsłoniętego morza.
Heystowi trudno było opanować wrodzoną skłonność do rozmyślań o naturze i skutkach swego ostatniego odstępstwa od obojętnej roli widza. Jednak resztki jego rozbitej filozofji, które go się jeszcze trzymały, nie pozwoliły mu zadać sobie świadomego pytania, jak się to wszystko skończy. Równocześnie zaś nie mógł powstrzymać wrodzonego popędu do obserwacji, rozwiniętego przez długotrwałe a rozmyślne ćwiczenia, i pozostał widzem — może trochę mniej naiwnym, ale (jak odkrył z pewnem zdziwieniem) nie o wiele bardziej przewidującym od przeciętnego typu ludzi. Jak i my wszyscy, ludzie czynu, mógł sobie tylko powiedzieć z nieco sztuczną posępnością:
— Zobaczymy!
Ten nastrój posępnego zwątpienia ogarniał go jedynie w chwilach samotności. W dniu jego było teraz niewiele chwil samotnych — i nie lubił gdy przychodziły. Tego rana nie miał czasu się martwić. Alma znalazła się przy nim na długo zanim słońce, wzniósłszy się nad grzbiet Samburanu, zmiotło chłodny cień wczesnego poranka i resztę nocnego chłodu z dachu, pod którym mieszkali już przeszło trzy miesiące. Ukazała się jak codzień rano. Usłyszał jej lekkie kroki w wielkim pokoju — gdzie rozpakował ongi rzeczy przybyłe z Londynu; pokój ten był teraz z trzech stron wyłożony książkami do połowy wysokości. Nad półkami cienkie maty na ścianach sięgały sufitu, obciągniętego białym perkalem. W mroku i chłodzie połyskiwały tylko złocone ramy portretu starego Heysta, malowanego przez słynnego artystę; portret ten wisiał samotnie na środku ściany.
— Czy wiesz o czem myślałem? — spytał Heyst, nie odwracając się.
— Nie — odrzekła. Z głosu jej przebijał zawsze cień niepokoju, jak gdyby nigdy nie była pewną dokąd rozmowa z nim zaprowadzi. Oparła się o poręcz obok niego.
— Nie — powtórzyła. — A o czem? — Czekała; potem rzekła, niechętnie raczej niż nieśmiało: — Czy myślałeś o mnie?
— Zgadywałem kiedy przyjdziesz — rzekł Heyst, wciąż jeszcze nie patrząc na dziewczynę, którą nazwał ostatecznie Leną po wielu próbach i zestawieniach pojedynczych sylab i liter.
Po chwili milczenia zauważyła:
— Nie byłam bardzo daleko od ciebie.
— Widać dla mnie to było za daleko.
— Mogłeś zawołać, jeżeliś chciał abym przyszła. Ale nie czesałam się długo.
— Widać dla mnie było to za długo.
— A więc w każdym razie myślałeś o mnie. Cieszę się z tego. Wiesz, mam takie jakieś wrażenie, że gdybyś przestał o mnie myśleć, nie byłoby mnie wcale na świecie!
Odwrócił się i spojrzał na nią. Mówiła często rzeczy, które go zdumiewały. Nieokreślony uśmiech znikł z jej ust pod badawczym jego wzrokiem.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał. — Czy to wymówka?
— Jakto wymówka? skądżeby! — broniła się.
— Więc co to miało znaczyć? — pytał z naciskiem.
— To co powiedziałam — tylko to, co powiedziałam. Dlaczego jesteś niesprawiedliwy?
— Ależ to już naprawdę wymówka!
Zaczerwieniła się aż do nasady włosów.
— Tak to wygląda, jak gdybyś chciał dowieść że jestem nieprzyjemna — szepnęła. — Więc jestem nieprzyjemna? Będę się teraz bała otworzyć usta. I wkońcu uwierzę, że jestem do niczego.
Spuściła zlekka głowę. Patrzył na jej gładkie, niskie czoło, cień rumieńca na policzkach i ponsowe, rozchylone wargi, między któremi błyszczały zęby.
— A wtedy będę rzeczywiście do niczego — dodała z przekonaniem. — Będę do niczego! Mogę być tylko tem, za co ty mnie uważasz.
Poruszył się nieznacznie. Położyła mu rękę na ramieniu, nie podnosząc głowy i mówiła żywo, stojąc wciąż bez ruchu:
— Tak już jest. I nie może być inaczej między kobietą taką jak ja i takim jak ty mężczyzną. Jest nas tu tylko dwoje i nie umiem nawet powiedzieć gdzie jesteśmy.
— W bardzo znanem miejscu kuli ziemskiej — wyrzekł Heyst łagodnie. — W swoim czasie ukazało się przynajmniej pięćdziesiąt tysięcy prospektów — a jeszcze prawdopodobniej sto pięćdziesiąt tysięcy. Zajmował się tem mój przyjaciel, którego zamiary bardzo były rozległe, a przekonania silnie ugruntowane. Z nas dwóch on posiadał wiarę. Ale! Z pewnością rozesłano sto pięćdziesiąt tysięcy.
— O czem ty mówisz? — spytała cicho.
— I cóżbym ci mógł zarzucić? — ciągnął Heyst. — Że jesteś miła, dobra, pełna wdzięku — i ładna?
Zapadło milczenie. Wreszcie odezwała się:
— To dobrze że tak o mnie myślisz. Niema tu nikogo ktoby coś o nas myślał — dobrego czy złego.
Niezwykły dźwięk jej głosu nadawał specjalną wartość temu co mówiła. Heyst zdawał sobie sprawę, że nieokreślone wzruszenie, jakie go ogarniało przy niektórych jej intonacjach, bardziej było fizyczne niż duchowe. Za każdym razem gdy do niego mówiła, zdawała się coś mu z siebie dawać — coś niezmiernie subtelnego i nieuchwytnego, na co był nieskończenie wrażliwy i czego brakowałoby mu okropnie, gdyby jej nie stało. Patrzył jej w oczy, a ona podniosła nagie ramię, nie zakryte krótkim rękawem i trzymała je w powietrzu póki go nie zauważył i nie pośpieszył przytknąć wielkich, bronzowych wąsów do białej skóry. Potem wrócili do pokoju.
Wang ukazał się natychmiast przed frontem domu i, przykucnąwszy na piętach, zaczął grzebać tajemniczo koło roślin u stóp werandy. Gdy Heyst z Leną znowu się ukazali, Chińczyk ulotnił się po swojemu, jakby znikł z życia raczej niż z widoku, jakby się rozpłynął, nie poruszywszy się wcale. Zeszli ze schodów, patrząc sobie w oczy, i ruszyli żwawo przez ogołocony grunt; nie uszli jednak i dziesięciu kroków, gdy Wang zmaterializował się w pustym pokoju bez żadnego uchwytnego ruchu ani szmeru. Stał nieruchomo i błądził oczami po ścianach, jakby szukał jakichś znaków czy napisów; oglądał podłogę, jakby dopatrywał się wilczych dołów albo zgubionych pieniędzy. Przechylił zlekka głowę na ramię, spojrzawszy na profil starego Heysta, który trzymał pióro nad białym arkuszem papieru leżącym na szkarłatnem suknie; wreszcie posunął się bezgłośnie o krok naprzód i zaczął sprzątać ze stołu.
Choć robił to bez pośpiechu, nieomylna dokładność jego ruchów i absolutna bezdźwięczność tej krzątaniny nadawały jej charakter czarodziejskiej sztuki. Wykonawszy sztukę, Wang znikł ze sceny aby zmaterializować się niebawem przed willą. Zaczął się od niej oddalać bez widocznego ani zrozumiałego celu; ale uszedłszy jakieś dziesięć kroków, zatrzymał się, zrobił pół obrotu i osłonił ręką oczy. Słońce wzniosło się nad szary grzbiet górski Samburanu. Wielki cień poranny już zniknął, a w oddali, w zachłannym blasku, Wang zdążył dostrzec Numer Pierwszy i tę kobietę, dwie białe plamki na ciemnej smudze lasu. Po chwili znikli. Wang znikł także ze słonecznej polanki, nie wykonawszy prawie żadnego ruchu.
Heyst i Lena weszli w cień leśnej ścieżki, która przecinała wyspę i w pobliżu najwyższego swego punktu była zagrodzona przez ścięte drzewa. Ale nie zamierzali zajść tak daleko. Jakiś czas trzymali się ścieżki i zboczyli z niej w miejscu, gdzie las był bez podszycia, a drzewa udrapowane ljanami stały jedno opodal drugiego, w mroku płynącym z pod ich własnych konarów. Gdzieniegdzie leżały na ziemi wielkie bryzgi światła. Heyst i Lena posuwali się w milczeniu wśród wielkiej ciszy, napawając się spokojem, zupełnem odcięciem od świata, wypoczynkiem podobnym do snu bez marzeń. Wynurzyli się wśród skał u górnego krańca lasu i stanęli we wgłębieniu spadzistego zbocza, podobnem do małej platformy; odwróciwszy się, spojrzeli zwysoka na bezludne morze o barwie startej przez blask słońca, o zasnutym upalną mgłą horyzoncie, który rozpływał się w nieuchwytnem migotaniu bladego i oślepiającego bezmiaru pod ciemniejszym blaskiem nieba.
— W głowie mi się kręci — szepnęła Lena, zamykając oczy i kładąc rękę na ramieniu towarzysza.
Heyst, patrząc nieruchomo ku południowi, wykrzyknął:
— O, żagiel!
Nastała chwila milczenia.
— Musi być bardzo daleko — ciągnął Heyst. — Nie mogłabyś go chyba dojrzeć. To pewno jakiś statek krajowców w drodze na Molukki. Chodźmy, nie trzeba stać w słońcu.
Objął ją ramieniem i poprowadził nieco dalej; usiedli razem w cieniu — Lena usadowiła się na ziemi, a on położył się trochę niżej u jej nóg.
— Nie lubisz patrzeć tak z góry na morze? — rzekł po chwili.
Zaprzeczyła ruchem głowy. Ta pusta przestrzeń działała na nią jak widok okropnego jakiegoś odludzia. Ale powiedziała tylko:
— Dostaję zawrotu głowy.
— Od tego ogromu?
— Od tej pustki. I serce ściska mi się na ten widok — dodała pocichu, jak gdyby wyznając mu jakąś tajemnicę.
— Zdaje mi się niestety — rzekł Heyst — że masz prawo czuć do mnie żal za te twoje uczucia. Ale co na to poradzić?
Ton jego był żartobliwy, lecz oczy patrzyły poważnie w jej twarz. Zaprzeczyła z żywością.
— Z tobą nie czuję się wcale samotna — ani trochę. Tylko kiedy stoimy w tamtem miejscu i kiedy patrzę na wszystką tę wodę i na ten straszny blask...
— Więc nigdy już tu nie przyjdziemy — przerwał.
Milczała przez chwilę, patrząc mu w oczy, dopóki wzroku nie odwrócił.
— Wydaje mi się, że wszystko co tam było zapadło się w morze — rzekła.
— To przypomina ci historję potopu — mruknął mężczyzna wyciągnięty u jej stóp, patrząc na nie. — Czy właśnie to cię przestrasza?
— Bałabym się zostać sama na świecie. Mówię sama, ale myślę naturalnie o nas obojgu.
— O nas obojgu? — Heyst zamilkł na chwilę. — Wizja zatopionego świata — rozmyślał głośno. — Żałowałabyś go?
— Żałowałabym szczęśliwych ludzi, którzy na nim żyli — rzekła z prostotą.
Przesunął wzrok w górę po jej postaci i dotarł do twarzy, gdzie zdawał się dostrzegać zamglony błysk inteligencji, jak widzi się czasem słońce przeświecające przez chmury.
— A jabym uważał, że właśnie im trzebaby powinszować najgoręcej. Nieprawdaż?
— O tak, rozumiem co masz na myśli; ale to trwało przecież czterdzieści dni, zanim się wszystko skończyło.
— Widzę, że pamiętasz wszystkie szczegóły.
Heyst odezwał się tylko aby cośkolwiek powiedzieć i nie przyglądać się jej w milczeniu. Nie patrzyła na niego.
— To z niedzielnej szkoły — szepnęła. — Chodziłam tam regularnie od ósmego roku życia aż do trzynastego. Mieszkaliśmy w północnej części Londynu, niedaleko Kingsland Road. Niezłe to były czasy. Ojciec dobrze zarabiał. Gospodyni domu posyłała mię wieczorem do szkoły razem ze swemi dziewczynkami. To była dobra kobieta. Mąż jej służył na poczcie; sortował listy, czy coś w tym rodzaju. Taki spokojny człowiek. Po kolacji chodził czasem na nocną służbę. Wtem jednego dnia pokłócili się i dom się rozleciał. Pamiętam jak płakałam, kiedy trzeba było nagle wszystko spakować i przenieść się na inne mieszkanie. Nie dowiedziałam się nigdy o co im poszło, chociaż...
— Potop — mruknął Heyst z roztargnieniem.
Odczuwał niezmiernie żywo odrębną indywidualność dziewczyny, jak gdyby ta chwila była pierwszą — od czasu wspólnego ich życia — kiedy mógł na nią swobodnie popatrzeć. Szczególny dźwięk jej głosu, mieniący się akcentami śmiałości i smutku, byłby mógł nadać urok najbezmyślniejszej gadaninie. Ale ona nie była gadatliwa. Była raczej małomówna i lubiła trwać bez ruchu w pozie wyprostowanej, jak wówczas gdy siadywała na koncertowej estradzie wśród koleżanek i orkiestry, skrzyżowawszy nogi i złożywszy ręce na kolanach. Obcując z nią stale i patrząc w jej siwe, nieulękłe oczy, Heyst nie mógł się oprzeć wrażeniu, że jest w niej coś niewytłumaczonego; głupota czy natchnienie, słabość czy siła — a może poprostu bezdenna pustka — coś, z czem nie zdradzała się nawet w chwilach zupełnego oddania.
Nie patrzyła na niego przez długą chwilę. Wreszcie, jak gdyby słowo „potop“ utkwiło jej w myśli, rzekła, spoglądając w górę na bezchmurne niebo:
— Czy też tu kiedy pada?
— Jest pora roku, kiedy pada prawie dzień w dzień — rzekł Heyst zdziwiony. — Trafiają się także i burze. Raz mieliśmy deszcz z błota.
— Deszcz z błota?
— Tamten nasz sąsiad strzelał w górę popiołem. Taki ma już sposób czyszczenia od czasu do czasu rozpalonej do czerwoności gardzieli — i wtedy właśnie nadciągnęła burza. Byliśmy w wielkich opałach, ale zwykle sąsiad nasz zachowuje się przyzwoicie — dymi sobie spokojnie, jak wówczas gdy pokazałem ci po raz pierwszy z pokładu szkunera smugę dymu na niebie. Zacności chłop i leniuch z tego wulkanu.
— Widziałam już raz taką dymiącą górę — rzekła, utkwiwszy oczy w smukłym pniu drzewiastej paproci, rosnącej przed nią o jakie dwanaście stóp. — To było niedługo po wyjeździe z Anglji — w kilka dni mniej więcej. Z początku tak chorowałam, że straciłam rachubę czasu. Taka dymiąca góra — nie mogę sobie przypomnieć jak się nazywa.
— Może Wezuwjusz? — poddał Heyst.
— Tak, tak, właśnie.
— Widziałem go już przed laty — przed wiekami — rzekł Heyst.
— Wtedy gdy tu jechałeś?
— Nie, długo zanim przyszło mi na myśl wybrać się do tej części świata. Byłem jeszcze młodym chłopcem.
Odwróciła się i spojrzała na niego uważnie, jak gdyby usiłując odkryć jakiś ślad chłopięctwa w dojrzałej twarzy mężczyzny o włosach przerzedzonych na wierzchu głowy i długich, gęstych wąsach. Heyst zniósł to otwarte badanie z żartobliwym uśmiechem, ukrywając głębokie wrażenie, jakie te zamglone, siwe oczy wywierały — na jego sercu czy nerwach — na zmysłach czy na duszy — czy budziły tkliwość, czy podniecenie — tego nie umiał powiedzieć.
— No, księżno Samburanu — rzekł wreszcie — czy znalazłem łaskę w twych oczach?
Zdawała się budzić ze snu i potrząsnęła głową.
— Myślałam o jednej rzeczy — szepnęła cichutko.
— Myśli, czyny — to wszystko są sidła! Jeżeli zaczniesz myśleć, przestaniesz być szczęśliwą.
— Nie myślałam o sobie — oświadczyła z prostotą, która zaskoczyła trochę Heysta.
— W ustach moralisty brzmiałoby to jak nagana — rzekł nawpół poważnie; — ale nie chcę ciebie podejrzewać o moralizowanie. Już od lat przestałem być w zgodzie z moralistami.
Przysłuchiwała się z uwagą.
— Domyślałam się że nie masz przyjaciół — rzekła. — Cieszę się że niema tu nikogo, bo nikt nie może ci wyrzucać tego coś zrobił. Miło mi pomyśleć, że nie weszłam nikomu w drogę.
Heyst byłby coś odpowiedział, ale nie dała mu przyjść do słowa. Nie spostrzegła że się poruszył i ciągnęła dalej:
— Myślałam nad tem, dlaczego tu jesteś?
Heyst oparł się znów na łokciu.
— Jeśli masz na myśli nas oboje, no to wiesz czemu tu jesteśmy.
Spojrzała na niego.
— Nie, nie o to mi chodzi. Myślę o tem — co działo się z tobą przez cały ten czas, zanim mię wtedy spotkałeś i zgadłeś odrazu, że jestem w ciężkiem położeniu, że nie mam do kogo się zwrócić. A wiesz dobrze, że to było położenie wprost rozpaczliwe.
Głos jej zniżył się przy ostatnich słowach, jak gdyby miała na tem skończyć; ale w postawie Heysta było coś tak wyczekującego, gdy siedział u jej stóp i patrzył na nią spokojnie, że podjęła znów, zaczerpnąwszy szybko powietrza:
— Tak, rozpaczliwe. Mówiłam ci że już i przedtem prześladowali mię źli mężczyźni. Czułam się wtedy nieszczęśliwa, niespokojna — i zła. Ale tamten człowiek — ach, jak ja go nienawidziłam, nienawidziłam, nienawidziłam!
„Tamten człowiek“ — był to Schomberg o kwitnących policzkach i wojskowym sposobie bycia, dobroczyńca białych ludzi — („przyzwoity posiłek w przyzwoitem towarzystwie“) — dojrzała ofiara spóźnionej namiętności. Dziewczyna wzdrygnęła się. Harmonja właściwa jej twarzy jakby się rozprzęgła na chwilę. Heyst przestraszył się.
— Dlaczego o tem myślisz? — zawołał.
— Bo tym razem nie miałam już wyjścia. To nie było to samo co przedtem. Było gorzej, o wiele gorzej. Z przerażenia pragnęłam już umrzeć; a jednak dopiero teraz zaczynam rozumieć, jaka mi groziła ohyda. Tak, dopiero teraz, odkąd...
Heyst poruszył się zlekka.
— Odkąd tu jesteśmy — zakończył.
Ciało jej odprężyło się; zaczerwienione policzki odzyskiwały stopniowo zwykłą barwę.
— Tak — rzekła obojętnie, lecz jednocześnie rzuciła mu ukradkiem spojrzenie pełne namiętnego podziwu. Fotem twarz jej powlekła się smutkiem, a cała postać osunęła się nieznacznie. — Ale miałeś tu wrócić w każdym razie? — zapytała.
— Tak. Czekałem tylko na Davidsona. Tak, miałem tu wrócić, do tych ruin — do Wanga, który może nie spodziewał się mnie już zobaczyć. Niepodobna odgadnąć, w jaki sposób ten Chińczyk rozumuje i co o człowieku myśli.
— Nie mów o nim. Tak mi zawsze nieprzyjemnie, kiedy go widzę. Mów mi o sobie.
— O sobie? Widzę że zajmuje cię jeszcze tajemnica mego przybycia tutaj; ale niema w tem nic tajemniczego. Więc przedewszystkiem — człowiek z gęsiem piórem w ręku na tym portrecie, któremu tak często się przypatrujesz — otóż ten człowiek jest odpowiedzialny za moje życie. Odpowiedzialny jest także za to czem ono jest, a raczej — czem było. W pewnem znaczeniu był to człowiek wielki. Niewiele wiem o nim. Przypuszczam że wszedł w życie jak każdy z nas: brał piękne słowa za prawdziwą, brzęczącą monetę, a wzniosłe ideały za wartościowe banknoty. Nawiasem mówiąc, był mistrzem w dziedzinie pięknych słów i wzniosłych ideałów. Później odkrył — jakże ci to wytłumaczyć? Wyobraź sobie że świat jest fabryką, a ludzie robotnikami. Otóż mój ojciec odkrył, że pensje były niewystarczające. Wypłacano je fałszywemi pieniędzmi.
— Rozumiem! — rzekła wolno Lena.
— Naprawdę zrozumiałaś?
Heyst, który mówił przedtem jak gdyby do siebie, spojrzał ku niej w górę z zaciekawieniem.
— Nie było to nowe odkrycie, ale ojciec włożył w nie całą siłę swej bezgranicznej pogardy. Potęga jej powinna była zniweczyć całą kulę ziemską. Nie wiem ile umysłów przekonał. Ale mój umysł był wówczas bardzo młody, i sądzę że młodość łatwo daje się uwieść — nawet przez negację. Ojciec mój był bardzo bezwzględny, a jednak nie pozbawiony litości. Opanował mię łatwo. Człowiek bez serca nie byłby mógł tego zrobić. Nawet dla głupców miał pewną wyrozumiałość. Umiał się oburzać, ale był za wielki aby drwić i dokuczać. To, co mówił, nie było i nie mogło być przeznaczone dla tłumu; mnie zaś pochlebiało, że znalazłem się wśród wybranych. Ludzie czytali jego książki, ale ja słyszałem jego żywe słowo, któremu nie mogłem się oprzeć. Zdawało mi się że ta dusza otwarła się przede mną, wtajemniczając mnie jednego w mistrzostwo swojej rozpaczy. Myliłem się zapewne. Jest coś z mego ojca w każdym człowieku, który żył już dosyć długo. Ale ludzie nic nie mówią. Nie mogą mówić. Nie umieją wziąć się do tego — a może nie przemówiliby nawet gdyby umieli. Człowiek jest na tej ziemi zjawiskiem przypadkowem, nie wytrzymującem ścisłego badania. Mój ojciec — ten dziwny człowiek — umarł spokojnie jak zasypiające dziecko. Wsłuchawszy się w jego słowa, nie mogłem przyłączyć się do tłumu aby wziąć udział w walce. Zacząłem wędrować po świecie jako niezależny widz — o ile niezależność taka jest możliwa.
Szare oczy Leny przez długi czas nie schodziły z jego twarzy. Odkryła że — zwracając się do niej — mówił właściwie do siebie. Nagle Heyst podniósł oczy — zdawało się że dopiero teraz zdaje sobie sprawę z jej obecności — opanował się i roześmiał, zupełnie ton zmieniając:
— To wszystko nie jest odpowiedzią na pytanie, dlaczego tu się wogóle znalazłem. I doprawdy — sam nie wiem dlaczego. Poco wdzierać się w niezgłębione tajemnice, których badać właściwie nie warto. Człowiek daje się unosić prądowi. Szczęśliwców prąd niesie ku szczęściu. Nie chcę wmawiać w ciebie, że osiągnąłem powodzenie. I takbyś mi nie uwierzyła. Nie osiągnąłem powodzenia, ale z drugiej strony życie moje nie jest bankructwem — choć tak się wydaje. Fakt, że tu jestem, niczego nie dowodzi, prócz może pewnej ukrytej słabości w moim charakterze — ale nawet i to nie jest pewne.
Patrzył na nią nieporuszenie tak poważnemi oczami, że uznała za stosowne uśmiechnąć się do niego nieśmiało, ponieważ go nie zrozumiała. Jej uśmiech odbił się jeszcze słabiej na jego ustach.
— To, co powiedziałem, nic ci nie wyjaśnia — ciągnął dalej. — I niema właściwie odpowiedzi na twoje pytanie; ale że fakty mają pewną rzeczywistą wartość — opowiem ci jeden fakt. Spotkałem raz człowieka, który był w położeniu bez wyjścia. Używam tych słów, ponieważ określają dokładnie sytuację tego człowieka i ponieważ sama użyłaś ich przed chwilą. Wiesz dobrze, co to znaczy?
— Co też ty mówisz! — szepnęła zdziwiona. — Mężczyzna w takiej sytuacji?
Heyst roześmiał się, widząc jej zdumienie.
— Och nie! Jego położenie bez wyjścia było innego rodzaju.
— Wiedziałam odrazu że to nie mogło być nic takiego — zauważyła cichutko.
— Nie chcę cię nudzić długiem opowiadaniem. Może wyda ci się to dziwnem, ale ta historja miała związek z komorą celną. Ten człowiek byłby wolał aby go zabito na miejscu — to znaczy wolałby aby wysłano jego duszę na tamten świat — niż aby go na tym świecie obdarto z jego własności — bardzo zresztą skromnej. Przekonałem się że wierzy w tamten świat, bo gdy się znalazł w położeniu bez wyjścia, jak ci o tem mówiłem, ukląkł i zaczął się modlić. Cóż ty na to?
Heyst zamilkł. Patrzyła na niego poważnie.
— Nie wyśmiewałeś się z niego z tego powodu? — rzekła.
— Moje dziecko, nie jestem gburem! — zawołał i wrócił do poprzedniego tonu: — Nie miałem najmniejszej ochoty do śmiechu. Nie wyglądało to wcale na śmieszną historję. Nie, to nie było zabawne; to było raczej tragiczne; ten człowiek był taką typową ofiarą wielkiego żartu! Ale głupota jest jedynym motorem świata i dlatego koniec końców należy ją uznać za rzecz szacowną. Zresztą ten człowiek był, co się nazywa, dobrym człowiekiem. Nie mówię tego specjalnie z myślą o jego modlitwie. Nie! To był rzeczywiście człowiek uczciwy, zupełnie do tego świata nie przystosowany — zacny człowiek w położeniu bez wyjścia — widowisko zaiste dla bogów; gdyż żaden przyzwoity śmiertelnik nie chciałby czegoś podobnego oglądać. — Wydało się że jakaś myśl błysnęła Heystowi. Zwrócił twarz ku Lenie. — Przecież ty byłaś także w położeniu bez wyjścia — czy przyszła ci wtedy na myśl modlitwa?
Oczy jej i twarz pozostały nieruchome. Tylko z ust padły słowa:
— Nie jestem — jak to się mówi — porządną dziewczyną.
— To brzmi wymijająco — rzekł Heyst po krótkiem milczeniu. — No więc ten zacny człowiek uciekł się do modlitwy; a kiedy mi to później opowiadał, uderzyła mię śmieszność całej sytuacji. Nie, nie rozumiesz mnie — nie mówię naturalnie o samej modlitwie. I nawet wcale nie wydało mi się śmiesznem, że wcielenie Wieczności, Nieskończoności, Wszechmocy wezwano do walki ze spiskiem dwóch nędznych portugalskich metysów. Z punktu widzenia tego, który się modlił, grożące mu niebezpieczeństwo było czemś w rodzaju końca świata — albo czemś jeszcze gorszem. Nie! Co podziałało mi na wyobraźnię, to takt że ja, Aksel Heyst, najbardziej oderwane ze stworzeń więzionych na ziemskim padole, najprawdziwszy włóczęga tej ziemi, obojętny wędrowiec wśród zgiełku świata, — znalazłem się tam aby wystąpić w roli wysłańca Opatrzności. I to właśnie ja, człowiek gardzący wszystkiem i w nic nie wierzący...
— Udajesz — przerwała mu przymilnie czarownym swym głosem.
— Nie. Taki już jestem z natury, czy z wychowania, czy też z jednego i drugiego. Niedarmo jestem synem swego ojca, tego człowieka z portretu. Jestem zupełnie taki sam, tylko brak mi jego genjuszu. A nawet mniej jeszcze wart jestem niż mi się zdaje, bo i pogarda opuszcza mnie z roku na rok. Nic mnie tak nigdy nie zabawiło jak ten epizod, w którym kazano mi nagle odegrać tak niesłychaną rolę. Przez chwilę sprawiło mi to wielką przyjemność. I wiesz, wydostałem go z tej opresji.
— Ocaliłeś człowieka dla zabawy — czy to chcesz powiedzieć? Tylko dla zabawy?
— Dlaczego ten podejrzliwy ton? — upomniał ją Heyst. — Sądzę że widok tej strasznej rozpaczy był mi przykry. To, co nazywasz zabawą, nastąpiło później, gdy przyszło mi na myśl że jestem dla niego chodzącym, oddychającym, wcielonym dowodem skuteczności modlitwy. Miało to dla mnie pewien urok — a zresztą jakżebym mógł mu to wyperswadować? Żaden argument nie ostałby się wobec takiego oczywistego faktu, a przytem takby to wyglądało, jakbym chciał sobie przypisać całą zasługę. Już i tak wdzięczność jego była poprostu straszna. Zabawne położenie, prawda? Dopiero w jakiś czas potem przyszedł czas na nudę, kiedy mieszkaliśmy razem na jego statku. Nie spostrzegłem się że stwarzam dla siebie więzy. Nie wiem jak ci to dokładnie wyjaśnić. Człowiek przywiązuje się do ludzi, dla których coś zrobił. Ale czy to była przyjaźń? Nie jestem tego pewien. Wiem tylko że człowiek, który stworzył dla siebie więzy, jest zgubiony. Zaród zepsucia przeniknął do jego duszy.
Heyst mówił to lekko z odcieniem żartobliwości, która zaprawiała wszystkie jego wywody i zdawała się wypływać z najgłębszej istoty jego myśli. Dziewczyna z którą się spotkał, którą posiadł, do której obecności jeszcze się nie przyzwyczaił, z którą żyć jeszcze nie umiał — to ludzkie stworzenie tak bliskie, a jednak tak obce, dawało mu większe poczucie rzeczywistości, niż wszystko, z czem zetknął się w życiu.




IV

Lena oparła łokcie na podniesionych kolanach, ujmując głowę w obie dłonie.
— Czy nie znudziło ci się tu siedzieć? — zapytał Heyst.
Niedostrzegalny prawie, przeczący ruch głowy był całą odpowiedzią.
— Dlaczego wyglądasz tak poważnie? — ciągnął dalej i zaraz pomyślał, że przy dłuższem obcowaniu ciągła powaga daleko jest łatwiejsza do zniesienia niż ustawiczna wesołość. — Ślicznie ci z tym wyrazem twarzy — dodał, wcale nie przez dyplomację; słowa te były szczere i zgodne z jego upodobaniem. — Jeśli mogę być pewnym że nie nuda nadaje ci ten surowy wyraz, będę tu siedział chętnie i patrzył na ciebie, póki nie zechcesz odejść.
To była prawda. Heyst był wciąż pod świeżym urokiem wspólnego ich życia i nowych, niespodziewanych wrażeń; posiadanie tej kobiety głaskało mile jego próżność, bowiem mężczyzna musi doznawać tego uczucia, o ile mężczyzną być nie przestał. Oczy Leny zwróciły się w jego stronę i spoczęły na nim, poczem zapatrzyły się znowu w głęboki półmrok u stóp prostych drzew, których rozłożyste korony cofały zwolna swój cień. Ciepłe powietrze drgnęło zlekka naokoło jej nieruchomej głowy. Nie chciała patrzeć na Heysta z powodu niejasnej jakiejś obawy zdradzenia się przed nim. Czuła w najistotniejszej swej głębi nieprzeparte pragnienie, aby oddać mu się jeszcze zupełniej przez jakiś akt absolutnej ofiary. Zdawał się nie mieć o tem najmniejszego pojęcia. Był dziwnem stworzeniem bez żadnych potrzeb. Czuła wzrok jego na sobie; a że milczał, spytała nieśmiało, gdyż nie rozumiała jego milczenia:
— Więc mieszkałeś razem z tym twoim przyjacielem — z tym dobrym człowiekiem?
— To był zacności człowiek — odparł Heyst z gotowością, której nie oczekiwała. — Lecz uległem jego prośbom przez słabość. W gruncie rzeczy wcale nie pragnąłem z nim mieszkać, ale on nie chciał za nic mnie puścić, a ja znów nie mogłem mu wytłumaczyć o co mi chodzi. Należał do gatunku ludzi, którym nic wytłumaczyć nie można. Cechowała go niezmierna wrażliwość i byłbym popełnił okrucieństwo, raniąc delikatne jego uczucia przez wyjawienie tego co należało powiedzieć. Umysł jego był podobny do czystego pokoju o białych ścianach; umeblowanie tego pokoju składało się — dajmy na to — z sześciu krzeseł wyplatanych słomą, które ciągle ustawiał i przestawiał w najrozmaitszy sposób. Lecz były to wciąż te same krzesła. Życie z nim płynęło nadzwyczaj łatwo; ale z czasem przyszedł mu do głowy pomysł węglowej afery i opanował go zupełnie. Przeniknął do skąpo umeblowanego pokoju, o którym wspominałem, i rozsiadł się na wszystkich krzesłach. Widzisz, nie było nawet mowy o wyrugowaniu tego pomysłu. Miał zapewnić majątek i jemu, i mnie, i wszystkim. W ubiegłych latach, gdy nachodziły mnie chwile zwątpienia — jak to się zdarza człowiekowi, który postanowił nie poddać się absurdom życia — pytałem się siebie często z przelotną trwogą, w jaki sposób życie będzie usiłowało mną zawładnąć. I stało się to w ten sposób! Wbił sobie w głowę, że nic beze mnie zrobić nie może. Zapytał mię wprost, czy zamierzam odepchnąć go i zmarnować mu życie? No więc pewnego ranka — ciekaw jestem czy poprzedniego wieczoru padł na kolana i modlił się — otóż pewnego ranka —
Heyst szarpnął gwałtownie kępką zeschłej trawy i odrzucił ją daleko nerwowym ruchem.
— Ustąpiłem — powtórzył.
Lena zwróciła ku niemu oczy i zauważywszy na jego twarzy silne poruszenie, śledziła je z tem niezmiernem zajęciem, które jego osoba budziła zawsze w jej sercu i umyśle. Lecz wzruszenie znikło wnet z twarzy Heysta; została tylko posępność.
— Trudno stawiać opór, jeśli nas nic właściwie nie obchodzi — zauważył. — A może i jest trochę kapryśności w mojej naturze. Bawiło mnie wypowiadanie na prawo i lewo głupich, pospolitych zdań. Nigdy nie miałem tak dobrej opinji na wyspach, jak wówczas gdy zacząłem gadać handlowym żargonem niby patentowany idjota. Słowo daję, zdaje mi się że mię doprawdy przez pewien czas szanowano. Brałem to wszystko poważnie jak osioł; musiałem być lojalny względem tego człowieka. I byłem lojalny od początku aż do końca, lojalny aż do ostateczności, z całą uczciwością na jaką mię stać. Przypuszczałem że mój wspólnik zna się trochę na sprawach węglowych. I nawet gdybym był wiedział że nie ma o tem pojęcia, jak było w rzeczywistości — nawet i wtedy nie wyobrażam sobie, co należało zrobić aby się opamiętał. Tak czy owak, musiałem być lojalny. Prawda, praca, ambicja, nawet miłość, mogą być tylko liczmanami w smutnej czy nędznej grze życia, ale kiedy się weźmie w niej udział, trzeba grać partję do końca. Nie! cień Morrisona nie ma powodu mnie nawiedzać. Co ci się stało? Czemu tak patrzysz na mnie, Leno? Słabo ci?
Heyst poruszył się, jakby chciał wstać. Lena wyciągnęła ramię aby go zatrzymać; pozostał w siedzące pozycji, wsparty na ręce. Wpatrywał się w nią, obserwując nieokreślony wyraz jej twarzy pełnej niepokoju; zdawało się wprost, że Lena nie może zaczerpnąć powietrza.
— Co ci się stało? — nalegał, czując dziwną niechęć do poruszenia się i dotknięcia jej.
— Nic. — Przełknęła ślinę z trudem. — Naturalnie że to niemożliwe. Jakie ty nazwisko wymieniłeś? Nie dosłyszałam nazwiska.
— Nazwisko? — powtórzył Heyst ze zdumieniem. — Wspomniałem tylko Morrisona. To nazwisko tego człowieka, o którym opowiadam. Cóż z tego?
— I mówisz że to był twój przyjaciel?
— Po tem co słyszałaś, możesz sama osądzić. Wiesz tyle o moich stosunkach z nim, co i ja sam. Ludzie z tych okolic, sądząc z pozorów, nazywali nas także przyjaciółmi, o ile sobie przypominam. Pozory! Czyż można domagać się czegoś innego, czegoś lepszego? Niepodobna żądać nic więcej.
— Chcesz mię ogłuszyć słowami — zawołała. — Chyba z tego żartować nie możesz.
— Nie mogę? No tak, nie mogę. Szkoda. Toby był może najlepszy sposób — rzekł Heyst tonem, który w jego ustach można było nazwać ponurym. — A jeszcze lepiej zapomnieć zupełnie o tej głupiej historji. — Lekka żartobliwość jego słów i obejścia wróciła jak przyzwyczajenie, z którem się zrósł, wróciła, nim jeszcze jego czoło zdążyło zupełnie się wypogodzić. — Ale dlaczego tak się we mnie wpatrujesz? Och, nie mam nic przeciwko temu i postaram się nie drgnąć. Twoje oczy —
Patrzył w nie i w istocie zapomniał w tej chwili najzupełniej o zmarłym Morrisonie.
— Nie, doprawdy — wykrzyknął nagle. — Jakaś ty nieprzenikniona, Leno, z temi twojemi szaremi oczami! To mają być okna duszy, jak powiedział jakiś poeta. Musiał być szklarzem z powołania. Natura dała ci w oczach doskonałą osłonę dla płochliwej duszy.
Gdy przestał mówić, Lena przyszła do siebie i zaczerpnęła powietrza. Usłyszał jej głos, którego zmienny czar znał, zdawało się, tak dobrze, a który brzmiał teraz zupełnie obco:
— I ten twój wspólnik nie żyje?
— Morrison? O tak, mówiłem ci już, że —
— Nigdy mi tego nie mówiłeś.
— Nie? Myślałem że ci mówiłem; a raczej myślałem że musisz o tem wiedzieć. Wydaje mi się niemożliwem aby ktoś, z kim rozmawiam, nie wiedział że Morrison nie żyje.
Spuściła powieki; na twarzy jej pojawił się wyraz zgrozy, który przestraszył Heysta.
— Morrison! — wyszeptała przerażonym głosem. — Morrison! — Głowa jej opadła na piersi. Heyst nie mógł teraz widzieć jej rysów, ale z głosu poznawał, że z jakiejś przyczyny głęboko była poruszona dźwiękiem tego nieromantycznego nazwiska. Błysnęła mu nagle myśl — czyżby ona znała Morrisona? Ale to było absolutnem niepodobieństwem wobec tego, że pochodzili z tak różnych środowisk.
— To doprawdy nadzwyczajne! — rzekł. — Czy słyszałaś już kiedy to nazwisko?
Skinęła kilkakrotnie głową krótkim, potwierdzającym ruchem, jak gdyby nie dowierzała sobie na tyle aby mówić, czy nawet spojrzeć na niego. Przygryzła dolną wargę.
— Czy znałaś kogoś tego nazwiska? — zapytał.
Dziewczyna zaprzeczyła ruchem głowy i wreszcie przemówiła urywanym głosem, jak gdyby przezwyciężając jakąś wątpliwość czy obawę. Odrzekła Heystowi, że słyszała właśnie o tym człowieku.
— To niemożliwe! — rzekł stanowczo. — Mylisz się. Nie mogłaś o nim słyszeć. To jest —
Urwał, gdyż przyszło mu na myśl, że słowa jego są zupełnie bezcelowe, że na nic się nie zda rzucać argumenty w próżnię.
— Ależ ja doprawdy o nim słyszałam; tylko nie wiedziałam wtedy, nie mogłam odgadnąć, że oni mówią właśnie o twoim wspólniku.
— O moim wspólniku? — powtórzył Heyst zwolna.
— Właściwie nie. — Zdawała się równie zaskoczona, równie pełna wątpliwości, jak i on. — Nie; oni mówili o tobie; ale ja tego nie wiedziałam.
— Kto taki mówił? — spytał Heyst podniesionym głosem. — Kto mówił o mnie? Gdzie to było?
Przy pierwszem zapytaniu dźwignął się z pozycji leżącej, a przy ostatniem klęczał przed nią, przyczem głowy ich znalazły się na jednym poziomie.
— Naturalnie że w tamtem mieście, w tamtym hotelu. Gdzieżby jeśli nie tam — odrzekła.
Świadomość, że o nim mówiono, wprawiała zawsze Heysta w zdumienie, wobec uproszczonego pojęcia jakie miał o sobie. Przez chwilę był tak zdziwiony, jakby wierzył rzeczywiście że jest tylko cieniem prześlizgującym się wśród ludzi. Poza tem miał nawpół świadome przekonanie, że plotki wyspiarskie nie mogą go dosięgnąć.
— Ale z początku mówiłaś że rozmawiano o Morrisonie — zauważył, przysiadając na piętach. Przestawało go to zajmować. — Dziwi mię że miałaś sposobność przysłuchiwać się rozmowom; myślałem że nie widywałaś nigdy ludzi z miasta, chyba tylko z estrady podczas koncertu.
— Zapominasz że nie mieszkałam z innemi dziewczynami — odrzekła. — Po jedzeniu wracały wszystkie do pawilonu, a ja musiałam zostawać w hotelu i szyć, czy też zająć się czem innem, w pokoju gdzie rozmawiali.
— Nie przyszło mi to na myśl. Ale prawda, nie powiedziałaś mi jeszcze, kto to byli ci oni?
— No naturalnie że ta wstrętna bestja z czerwoną twarzą — rzekła z niepohamowanym wstrętem, który budziła w niej każda myśl o hotelarzu.
— Ach, Schomberg! — mruknął niedbale Heyst.
— Rozmawiał ze starym — to znaczy z Zangiacomem. Musiałam czasem z nimi siedzieć. Ta jędza nie pozwalała mi odejść. Mówię o Zangiacomowej.
— Domyśliłem się — mruknął Heyst. — Lubiła dręczyć cię w najróżniejszy sposób. Ale to dziwne doprawdy, że hotelarz mówił do Zangiacoma o Morrisonie. O ile pamiętam, Morrison rzadko bywał w jego hotelu. Schomberg znał daleko lepiej wielu innych ludzi.
Dziewczyna wstrząsnęła się zlekka.
— To jedyne nazwisko, które wpadło mi w uszy. Odsuwałam się od nich tak daleko jak tylko mogłam, w najdalszy kąt pokoju; ale ta bestja tak się darła, że nie mogłam nie usłyszeć. Chciałabym zapomnieć o wszystkiem co mówili. Gdybym była wstała i wyszła z pokoju, ta baba nie byłaby mnie pewno za to zabiła; ale skrzyczałaby mię we wstrętny sposób. Byłaby mię zasypała pogróżkami i obelgami. Kiedy tego rodzaju ludzie mają do czynienia z kimś bezsilnym, nic ich wstrzymać nie może. Nie wiem dlaczego tak jest, ale ze złymi ludźmi, co to się widzi że są źli — nie umiem sobie poradzić. Mają taki jakiś sposób pognębiania człowieka. Boję się zła.
Heyst śledził na jej twarzy zmieniający się wyraz. Przytakiwał z głębokiem zrozumieniem, trochę rozbawiony.
— Rozumiem cię doskonale. Nie potrzebujesz się usprawiedliwiać ze swojej wielkiej wrażliwości na okrucieństwo. Jestem w tem trochę do ciebie podobny.
— Nie jestem bardzo odważna — rzekła.
— No, no! nie wiem doprawdy cobym zrobił — jakąbym miał minę — wobec istoty którąbym uważał za wcielenie zła. Nie masz się czego wstydzić.
Odetchnęła, podniosła na niego blade, czyste spojrzenie i szepnęła z nieśmiałym wyrazem twarzy:
— Nie zdajesz się być ciekawym tego, co Schomberg opowiadał.
— O biednym Morrisonie? Nie mogło to być nic złego, bo ten biedak był wcieloną niewinnością. A przytem, widzisz, Morrison nie żyje i nic go już nie obchodzi.
— Ależ powtarzam ci że on mówił o tobie — zawołała. — Mówił że wspólnik Morrisona najpierw zabrał mu wszystko co tylko się dało, a potem — a potem... no poprostu zamordował go — wysłał go gdzieś, gdzie tamten umarł!
— Uwierzyłaś temu? — spytał Heyst po chwili zupełnej ciszy.
— Nie wiedziałam że to ma z tobą coś wspólnego. Schomberg mówił o jakimś Szwedzie. Skądże miałam wiedzieć? Dopiero kiedy zacząłeś mi opowiadać dlaczego tu przyjechałeś —
— A teraz masz już moją relację — Heyst silił się na spokój. — Więc to tak wyglądało! — mruknął.
— Przypominam sobie jak mówił, że każdy człowiek z tych okolic zna tę historję — dodała bez tchu.
— To dziwne że taka rzecz może sprawić ból — rozważał Heyst — a jednak sprawia. Zdaje mi się że jestem takim samym głupcem jak ci wszyscy, którzy znają tę historję — i wierzą w nią bezwątpienia. Może jeszcze sobie co przypominasz? — zwrócił się do Leny z sarkastyczną uprzejmością. — Słyszałem często o moralnych korzyściach płynących ze spojrzenia na siebie oczami innych ludzi. Prowadźmy dalej badania. Czy nie przypominasz sobie jeszcze czegoś, o czem wszyscy wiedzą?
— Och, nie śmiej się! — krzyknęła.
— Rzeczywiście się śmiałem? Zapewniam cię że nie zdawałem sobie z tego sprawy. Nie pytam czy wierzysz w relację hotelarza. Przypuszczam że musisz znać wartość ludzkich sądów.
Rozłożyła dłonie, poruszyła niemi lekko i splotła palce jak poprzednio. Czy to miał być protest? Czy potwierdzenie? I to już wszystko? Poczuł ulgę, gdy przemówiła tym ciepłym, cudownym głosem, który sam przez się krzepił i czarował serce, który był takim jej urokiem.
— Przecież słyszałam to, nim jeszcze zaczęliśmy z sobą rozmawiać. Potem wyszło mi to z pamięci. Wszystko wyszło mi wtedy z pamięci; i byłam temu rada. To był dla mnie początek nowego życia — z tobą — i ty wiesz o tem. Czemuż nie zapomniałam zupełnie, kim byłam przedtem — tak byłoby najlepiej; a prawie już udało mi się zapomnieć.
Wzruszyło go uczucie drgające w ostatnich słowach. Zdawała się mówić zcicha o jakimś dziwnym czarze w słowach tajemniczych i pełnych szczególnego znaczenia. Pomyślał że gdyby umiała mówić do niego tylko jakimś nieznanym językiem, przykułaby go do siebie pięknem samego dźwięku, przywodzącego na myśl niezmierne głębie mądrości i uczucia.
— Ale — ciągnęła — to nazwisko utkwiło mi jakoś w głowie; i kiedy je wymówiłeś —
— Wówczas czar prysł — mruknął Heyst w gniewnem rozczarowaniu, jak gdyby zawiodła go jakaś nadzieja.
Lena, siedząc trochę wyżej od Heysta, śledziła spokojnemi oczami zadumę i milczenie tego mężczyzny, od którego zależała tak zupełnie. Dotychczas nie zdawała sobie z tego jasno sprawy, ponieważ aż do tej chwili nigdy jeszcze nie odczuła, że jest zawieszona między niebem a ziemią — w jego ramionach. Coby się stało, gdyby zmęczył się swym ciężarem?
— I przecież nikt nigdy nie wierzył w to gadanie!
Heyst ocknął się w nagłym wybuchu śmiechu, na którego dźwięk oczy Leny się rozszerzyły, jak gdyby się niezmiernie zdziwiła. Ale był to odruch machinalny; ani ją ten śmiech zdziwił, ani zaskoczył. W gruncie rzeczy rozumiała teraz Heysta lepiej niż kiedykolwiek, począwszy od chwili gdy oczy jej pierwszy raz na nim spoczęły.
Śmiał się z pogardą.
— Co się ze mną dzieje? — zawołał. — Jak gdyby mię mogło obchodzić, co ktokolwiek powiedział i w co wierzono od początku świata aż do dnia sądu ostatecznego!
— Nie słyszałam nigdy twego śmiechu — dopiero dzisiaj — zauważyła. — Już drugi raz się śmiejesz.
Dźwignął się z ziemi i górował nad nią całą postacią.
— To wszystko dlatego, że gdy ktoś wedrze się do czyjegoś serca, jak ty wdarłaś się do mojego, wtedy otwiera się droga dla wszystkich słabości — wstydu, gniewu, idjotycznych oburzeń, idjotycznych obaw — a także idjotycznego śmiechu. Ciekaw jestem jak sobie ten śmiech tłumaczysz?
— Nie był wcale wesoły — rzekła. — Ale dlaczego gniewasz się na mnie? Czy żałujesz że odebrałeś mię tym bestjom? Powiedziałam ci przecież kim jestem. I mogłeś sam to widzieć.
— Boże mój! — szepnął. Odzyskiwał panowanie nad sobą. — Zapewniam cię że widziałem znacznie więcej, niż ty mi mogłaś powiedzieć. Widziałem wiele rzeczy, których dotychczas wcale nie podejrzewasz; tylko że ciebie nawskroś przejrzeć nie można.
Opuścił się na ziemię obok niej i ujął jej rękę. Spytała łagodnie:
— Czego chcesz jeszcze ode mnie?
Nie odzywał się wcale przez chwilę.
— Zdaje mi się że chcę niepodobieństwa — rzekł bardzo cicho, jak gdyby jej się z czemś zwierzał, i jednocześnie ścisnął ujętą dłoń.
Nie oddała uścisku. Potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić od siebie jakąś myśl, i dodał głośniej lekkim tonem:
— Tak, żądam niepodobieństwa. I to wcale nie dlatego abym lekceważył to, co już otrzymałem. Broń Boże! Ale cenię tak wysoko swą zdobycz, że niepodobna mi się nasycić jej posiadaniem. Wiem że to nie jest rozsądne. Teraz nie możesz już nic zatrzymać dla siebie.
— Doprawdy nie mogę — szepnęła, pozostawiając biernie rękę w jego mocnym uścisku. — Pragnę tylko móc dać ci coś więcej jeszcze, czy coś lepszego — wszystko czego pragniesz.
Wzruszył go szczery akcent tych prostych słów.
— Powiem ci co możesz zrobić — możesz mi powiedzieć czy byłabyś poszła za mną, gdybyś była wiedziała o kim mówił ten wstrętny idjota. Więc jestem mordercą — ni mniej, ni więcej!
— Ależ ja ciebie wcale wtedy nie znałam — zawołała. — I mam wrażenie, że zrozumiałam dobrze co opowiadał. To nie było właściwie morderstwo. I nigdy tego nie myślałam.
— Skąd przyszła mu do głowy taka ohyda? — wykrzyknął Heyst. — Wygląda na ograniczone bydlę. I jest ograniczony. Jakim sposobem zdołał wymyśleć tę miłą historję? Czy mam taki szczególnie podły wyraz twarzy? Czy nikczemny egoizm maluje się na niej? A może ten rodzaj postępku jest taki ogólnoludzki, że każdego można o to posądzić?
— To nie było morderstwo — nalegała poważnie.
— Wiem. Rozumiem. To było coś gorszego. Co się zaś tyczy zabójstwa, które w porównaniu z tem byłoby postępkiem względnie przyzwoitym — nie popełniłem go nigdy.
— Dlaczegożbyś miał je popełnić? — spytała zalęknionym głosem.
— Moja droga, nie znasz tego rodzaju życia, jakie prowadziłem w niezbadanych krajach, w dzikiej głuszy; trudno ci dać o tem pojęcie. Są ludzie, którzy nie byli nigdy w tak ciężkich opałach jak ja, a jednak musieli — przelewać krew, jak to się mówi. I w najdzikszej głuszy kryją się łupy nęcące ludzi; ale ja nie miałem żadnych zamiarów ani planów — ani nawet wielkiej stałości charakteru, któraby uczyniła mnie zbyt upartym. Poprostu krążyłem tylko po ziemi, podczas gdy inni zapewne dokądś dążyli. Obojętność na drogi i cele czyni człowieka niejako miększym. I mogę powiedzieć także z całą szczerością, że nie dbałem nigdy — nie powiem o życie, gdyż zawsze pogardzałem tem co ludzie tak nazywają — ale o to by przy życiu pozostać. Nie wiem czy to właśnie nazywa się odwagą; bardzo wątpię.
— Jakto! Ty nie jesteś odważnym? — zaprotestowała.
— Nie wiem doprawdy. W każdym razie nie mam tego rodzaju odwagi, która sięga zawsze po broń, bo nigdy nie było mi pilno użyć broni podczas kłótni, w które człowiek zaplątuje się czasem w najniewinniejszy sposób. Powody, dla których ludzie mordują się nawzajem, tak jak i wszystkie ludzkie czyny, są godne najwyższej pogardy i pożałowania, gdy się wstecz na nie spogląda. Nie — nie zabiłem nigdy mężczyzny i nie kochałem kobiety — nawet w myśli, nawet w marzeniu.
Podniósł jej rękę do ust i zatrzymał tak przez chwilę, a ona przysunęła się do niego trochę bliżej. Po tym przeciągłym pocałunku nie puścił już jej dłoni.
— Zabijać, kochać — oto najważniejsze sprawy w życiu mężczyzny! W żadnej z nich nie mam doświadczenia. Musisz mi wybaczyć wszystko co wydało ci się niezręcznem w mojem obejściu, nie dopowiedzianem w moich słowach i niestosownem w mojem milczeniu.
Poruszył się niespokojnie, stropiony trochę jej zachowaniem ale pełen wyrozumiałości; w tej chwili zupełnego spokoju odczuł, że trzymając tę rękę tak posłuszną jego woli, doznaje ściślejszego z Leną zespolenia aniżeli kiedykolwiek przedtem. Ale nawet i teraz błąkało się w nim poczucie pewnej niezupełności, której — zdawało się — nic nigdy nie usunie, owej nieuniknionej niedoskonałości wszystkich darów życia, czyniącej z nich złudzenia i sidła.
Nagle ścisnął gniewnie jej dłoń. Żartobliwa równowaga, wynikająca zarówno z dobrotliwości jak i z pogardy, znikła z chwilą gdy utracił swą gorzką wolność.
— Mówisz że to nie jest morderstwo! I ja tak myślę. Ale gdym teraz — w rozmowie którąś wywołała — wymienił to nazwisko i gdy zrozumiałaś że mówiono o mnie, dziwnie cię to wzruszyło. Widziałem to dobrze.
— Przestraszyłam się trochę — rzekła.
— Niegodziwości mego postępowania? — spytał.
— Nie chciałabym ciebie sądzić; za nic w świecie.
— Doprawdy?
— Byłoby to tak, jakbym się ośmieliła sądzić wszystko co tu jest. — Uczyniła ruch ręką, jak gdyby chciała objąć jednym gestem ziemię i niebo. — Nie mogłabym na to się ważyć.
Nastała cisza, przerwana wreszcie przez Heysta.
— I to ja! Właśnie ja miałem skrzywdzić śmiertelnie mego biednego Morrisona! — krzyknął. — Ja, który nie mogłem ścierpieć, aby jego uczucia zostały urażone. Ja, który szanowałem nawet jego szaleństwo! Tak, szaleństwo, po którem zostały te ruiny, leżące wzdłuż bulwaru w zatoce Czarnych Djamentów. Jakże mogłem inaczej postąpić? Uważał mnie wciąż za swego zbawcę; miał ustawicznie na końcu języka dozgonne zobowiązania dla mnie, aż palił mię wstyd z powodu tej jego wdzięczności. Cóż na to mogłem poradzić? Chciał mi się gwałtem odpłacić tym przeklętym węglem; musiałem przyłączyć się do jego planu, jak gdybym brał udział w zabawie dzieci w dziecinnym pokoju. Nie mogłem dopuścić myśli o upokorzeniu go, tak jak nie można pomyśleć o upokorzeniu dziecka. I poco o tem wszystkiem mówić! Naturalnie że tutejsi ludzie nie mogli zrozumieć prawdziwego naszego stosunku. Ale co to ich mogło obchodzić? Zabić starego Morrisona! Byłoby mniej zbrodniczo, mniej niegodziwie — nie mówię już że byłoby mniej trudno — zabić człowieka, niż podejść go w ten sposób. Czy to rozumiesz?
Skinęła głową lekko, ale raz po raz i z widocznem przekonaniem. Oczy Heysta spoczywały na niej badawczo; wzbierała w nich czułość.
— Ale nie popełniłem żadnego z tych czynów — ciągnął dalej. — Więc skąd twoje wzruszenie? Wyznajesz tylko że nie chciałabyś mnie sądzić.
Zwróciła na niego zamglone, niewidzące szare oczy, w których zdziwienie jej nie odbijało się wcale.
— Mówię że nie mogłabym ciebie sądzić — szepnęła.
— Ale pomyślałaś że niema dymu bez ognia! — Przez żartobliwość jego tonu przebijało rozdrażnienie. — Cóż za siła musi być w słowach — i to słowach słyszanych odniechcenia — gdyż nie przysłuchiwałaś się ze specjalną uwagą, prawda? Co to były za słowa? Jakiż złośliwy wysiłek wyobraźni wpędził je w usta tego idjoty z jego kłamliwego gardła? Gdybyś mogła je sobie przypomnieć, możeby i mnie przekonały.
— Ależ nie przysłuchiwałam się wcale — zaprzeczyła. — Cóż mię mogło obchodzić, co oni o kim mówili? Schomberg opowiadał, że nie widziano nigdy dwóch przyjaciół pozornie tak sobie oddanych jak wy obaj, i że później, kiedyś już wyciągnął z Morrisona wszystko o co ci chodziło i kiedy ci się porządnie znudził, wypchnąłeś go do Anglji aby tam umarł.
Oburzenie, podszyte jeszcze jakiemś innem uczuciem, zabrzmiało w jej słowach wymówionych czystym, czarującym głosem. Umilkła nagle i spuściła długie, ciemne rzęsy, jakby się czuła śmiertelnie znużona i zgnębiona.
— Naturalnie, dlaczegoby nie miało ci się znudzić to albo inne towarzystwo? Jesteś inny niż wszyscy ludzie — i myśl ta zabolała mię nagle; ale wierzaj mi, nie pomyślałam o tobie nic złego. I —
Nagły ruch ręki, odrzucającej dłoń Leny, zatrzymał słowa na jej ustach. Heyst stracił znów panowanie nad sobą. Byłby krzyczał, gdyby to leżało w jego usposobieniu.
— Nie, doprawdy, ta ziemia wybrana jest najwidoczniej z pomiędzy wszystkich planet na wylęgarnię potwarzy, której by starczyło dla całego świata! Czuję wstręt do samego siebie, jak gdybym wleciał w jakąś plugawą dziurę. Brr! A ty — umiesz tylko powiedzieć, że nie chcesz mnie sądzić; że —
Lena podniosła głowę w odpowiedzi na ten wybuch, choć Heyst nie zwrócił się w jej stronę.
— Nie wierzę aby było w tobie coś złego — powtórzyła. — Nie mogłabym uwierzyć.
Zrobił ruch, jakby chciał powiedzieć:
— To mi wystarcza.
W duszy i ciele odczuł nerwową reakcję po tkliwości. Nagle, bez żadnego przejścia, poczuł że jej nienawidzi. Ale tylko przez chwilę. Przypomniał sobie że jest ładna i, co więcej, że ma szczególny wdzięk w codziennem życiu. Była w niej tajemnica indywidualności, która podnieca — i nie da się ująć.
Zerwał się i zaczął chodzić tam i napowrót. Wkrótce ukryta wściekłość rozpadła się w nim w proch, niby warjacka jakaś budowla, zostawiając po sobie pustkę, żal i znękanie. Miał urazę nie do Leny, ale do samego życia — do tych najpospolitszych sideł, w które się czuł schwytanym; zdawał sobie jasno sprawę z tego spisku nad spiski, lecz przenikliwość jego umysłu nie pocieszała go bynajmniej.
Zboczył z drogi i wspiąwszy się ku Lenie, położył się na ziemi u jej boku. Zanim zdołała się poruszyć czy nawet zwrócić głowę w jego stronę, wziął ją w ramiona i przycisnął wargi do jej ust. Poczuł na nich gorycz łzy, która tam spłynęła. Nigdy jeszcze nie widział jej płaczącej. Był to jakby nowy apel do jego czułości — nowy urok. Lena spojrzała wkoło, odsunęła się nagle i odwróciła twarz. Stanowczym ruchem ręki nakazała, aby ją puścił — ale Heyst rozkazu nie usłuchał.




V

Gdy wreszcie otworzyła oczy i usiadła, Heyst wstał szybko i poszedł podnieść jej hełm korkowy, który potoczył się nieco dalej. Przez ten czas zajęła się ułożeniem włosów, splecionych na wierzchu głowy w dwa ciężkie, ciemne warkocze, które się trochę rozluźniły. Podał jej hełm w milczeniu i czekał, jakby nie miał ochoty usłyszeć dźwięku własnych słów.
— Możebyśmy zeszli teraz nadół — zaproponował cichym głosem.
Wyciągnął rękę aby pomóc jej wstać. Miał zamiar uśmiechnąć się, ale nie uczynił tego, spojrzawszy bliżej w jej spokojną twarz, na której malowało się niezmierne znużenie duszy. Wracając znów na leśną ścieżkę, musieli przejść przez miejsce, skąd roztaczał się widok na morze. Płomienna, przepaścista pustka, płynny, falujący blask, tragiczna brutalność światła wzbudziły w niej tęsknotę za dobrotliwą nocą z gwiazdami zatrzymanemi w biegu przez jakieś srogie zaklęcie; za ciemnem, aksamitnem niebem i tajemniczym, wielkim cieniem morza, wlewającym spokój do serca przez dzień znużonego. Podniosła rękę do oczu. Za jej plecami Heyst rzekł łagodnie:
— Idźmy dalej, Leno.
Szła przed nim w milczeniu. Heyst zauważył, że nigdy jeszcze nie byli na dworze podczas najgorętszych godzin. Wyraził obawę, aby to jej nie zaszkodziło. Jego troskliwość ucieszyła ją i podziałała na nią kojąco. Czuła się coraz bardziej tem, czem była w rzeczywistości — biedną londyńską dziewczyną, grywającą w orkiestrze i wyrwaną z poniżeń i wstrętnych niebezpieczeństw nędznego życia przez człowieka, któremu nie było i nie mogło być równego na świecie. Czuła to z uniesieniem, z niepokojem, z wewnętrzną dumą — i z jakiemś dziwnem ściśnięciem serca.
— Upał niełatwo wyprowadza mię z równowagi — rzekła stanowczo.
— Tak, ale trzeba pamiętać, że nie jesteś podzwrotnikowym ptakiem.
— Ty także nie urodziłeś się w tych stronach — odparła.
— Nie, i prawdopodobnie nie mam nawet twoich sił. Jestem rośliną przesadzoną w inny grunt. Właściwie nie przesadzoną; powinienem powiedzieć wyrwaną z korzeniami, a to nie jest stan normalny; ale mówią o człowieku, że wytrzymuje wszystko.
Obejrzała się na niego i otrzymała uśmiech w darze. Heyst polecił jej trzymać się zacisznej i wąskiej leśnej ścieżki; panował tam upał, lecz nie było blasku. Niekiedy ukazywała się ich oczom dawna polanka spółki, jaśniejąca światłem, w którem czarne kikuty pni stały zwęglone, bez cieni, nędzne i ponure. Przeszli przez otwartą przestrzeń, zmierzając w prostej linji ku domkowi. Zdawało im się, że na werandzie mignął Wang, choć Lena wcale nie była pewna, czy widziała poruszającą się postać. Heyst nie miał co do tego wątpliwości.
— Wang wyglądał nas. Spóźniliśmy się.
— Rzeczywiście nas wyglądał? Zdawało mi się przez chwilę, że widzę coś białego, a potem przestałam to widzieć.
— Otóż to właśnie, on tak znika. To nadzwyczajny talent w tym Chińczyku.
— Czy oni wszyscy są tacy? — spytała z naiwną ciekawością i niepokojem.
— Nie wszyscy dochodzą do takiej doskonałości — rzekł rozbawiony Heyst.
Zauważył z przyjemnością, że Lena nie była wcale zgrzana po spacerze. Kropelki potu na jej czole wyglądały jak rosa na chłodnym, białym kwietnym płatku. Patrzył ze wzrastającem wciąż upodobaniem na jej postać wdzięczną i silną, giętką i wytrzymałą.
— Idź do pokoju i wypocznij sobie przez jaki kwadrans, a potem pan Wang da nam coś do zjedzenia — rzekł.
Stół był już nakryty. Kiedy się znów zeszli i zasiedli do obiadu, Wang zmaterjalizował się bez najlżejszego szmeru, choć go nie zawołano, i usługiwał im. Zaledwie skończyli jeść, okazało się nagle że niema Chińczyka.
Głucha cisza ciężyła nad Samburanem — cisza wielkiego upału, który zdaje się kryć w sobie jakieś nieuniknione następstwa, jak je kryje milczenie pełne żarliwych myśli. Heyst został sam w wielkiej jadalni. Lena, widząc że bierze do ręki książkę, usunęła się do swego pokoju. Heyst usiadł pod portretem ojca i wstrętna potwarz wślizgnęła się z powrotem do jego pamięci. Poczuł jej smak na ustach, mdły i gryzący, jak niektóre rodzaje trucizny. Miał ochotę splunąć poprostu na ziemię z odruchowym, silnym wstrętem, wywołanym przez to fizyczne wrażenie. Potrząsnął głową, dziwiąc się samemu sobie. Nie był przyzwyczajony do reagowania w ten sposób — fizycznemi odruchami — na przeżycia duchowe. Poruszył się niecierpliwie na krześle i oburącz podniósł książkę do oczu. Było to jedno z dzieł jego ojca. Otworzył je na chybił trafił i wzrok jego padł na środek stronicy. Starszy Heyst poruszał w swych licznych książkach wszelkie możliwe tematy — pisał o przestrzeni i czasie, o zwierzętach i o gwiazdach; analizował myśli i czyny, śmiech i zmarszczenie brwi, i skurcze twarzy wywołane przez agonję. Syn czytał w skupieniu, a twarz zmieniała mu się jakby pod wzrokiem autora. Był przejęty do żywego bliskością portretu, który wisiał z prawej strony, nieco nad jego głową; czuł dziwną obecność tej postaci w ciężkiej ramie, na wątłej ścianie z mat; portret był tam jakby na wygnaniu i u siebie zarazem — obcy na tem tle i potężny w nieruchomości malowanego profilu.
A Heyst, syn, czytał:

Najokrutniejszym ze wszystkich podstępów życia jest pociecha miłości — a także i najbardziej przebiegłym; gdyż pragnienie jest źródłem marzeń.

Przewracał kartki małego tomiku pod tytułem: „Burza i pył“, zaglądając tu i ówdzie do tekstu zawierającego rozmyślania, maksymy i krótkie sentencje, niekiedy zagadkowe a niekiedy bardzo wymowne. Zdawało mu się że słyszy głos ojca, jak mówi i znów mówić przestaje. Zląkł się z początku, ale później znalazł urok w tem złudzeniu. Uwierzył prawie że coś z ojca przebywa jeszcze na ziemi: upiorny głos, dostępny uszom z jego własnej krwi i kości. Z jakąż dziwną pogodą, splecioną z przerażeniem, spoglądał ów człowiek na nicość wszechświata! Pogrążył się w niej naoślep, może aby uczynić łatwiejszą do zniesienia śmierć, która staje przed człowiekiem w odpowiedzi na każde zapytanie.
Heyst poruszył się; upiorny głos zamilkł, ale oczy Heysta przebiegały w dalszym ciągu wiersze ostatniej kartki:

Ludzie o udręczonem sumieniu albo zbrodniczej wyobraźni zdają sobie sprawę z wielu rzeczy, których zgoła nie podejrzewają spokojne, zrezygnowane dusze. To nietylko poeci odważają się schodzić w przepaści piekieł, albo wręcz marzą o takiem zejściu w otchłanie. Nawet najmniej wymowne z ludzkich stworzeń musi sobie powiedzieć w jakimś momencie życia: „Wszystko, byle nie to!“
Każdy z nas ma chwile jasnowidzenia. Niewiele nam z nich przychodzi. Porządek świata nie pozwala, aby cośkolwiek udzieliło nam pomocy. W gruncie rzeczy haniebnym jest ten porządek, jeśli go sądzić według zasad ustalonych przez jego ofiary. Usprawiedliwia najgwałtowniejsze protesty i zarazem miażdży je nieodwołalnie, podobnie jak miażdży najbardziej ślepe poddanie się losowi. Tak zwane zło — zarówno jak i tak zwana cnota — musi samo dla siebie stanowić nagrodą, jeśli ma być czemś istotnem...
Jasnowidzący czy zaślepieni, wszyscy ludzie kochają swoją niewolę. Nad nieznaną potęgę przeczenia przekładają nędzę niewolniczego barłogu. Jedynie człowiek może wzbudzić w nas wstręt do litości; a jednak sądzę że łatwiej uwierzyć w nieszczęście człowieka, aniżeli w jego złą wolę.

To były ostatnie słowa. Heyst opuścił książkę na kolana. Głos Leny przemówił nad jego pochyloną głową:
— Siedzisz tu, jak gdybyś się czuł nieszczęśliwym.
— Myślałem że śpisz — odpowiedział.
— Położyłam się rzeczywiście, ale nawet nie zamknęłam oczu.
— Sen byłby cię pokrzepił po spacerze. Czy nie próbowałaś zasnąć?
— Mówię ci że położyłam się, ale zasnąć nie mogłam.
— I leżałaś tak cicho! Co za nieszczerość! A może chciałaś być chwilę sama?
— Jabym miała chcieć samotności! — szepnęła.
Zauważył że spoglądała na książkę, i wstał aby postawić ją z powrotem na półce. Odwróciwszy się, zobaczył że Lena osunęła się na krzesło — było to zwykłe jej miejsce — i wyglądała jakby opuściły ją nagle wszystkie siły, zostawiając tylko młodość, która wydała mu się bardzo wzruszająca i zdana na jego łaskę i niełaskę. Podszedł szybko do krzesła.
— Zmęczona jesteś, prawda? To moja wina, że zaprowadziłem cię tak wysoko; za długo byliśmy na dworze. A przy tem taki dziś duszny dzień!
Śledziła jego zaniepokojenie, siedząc bezwładnie z oczami ku niemu wzniesionemi, równie nieodgadniona jak zawsze. Unikał jej wzroku właśnie dla tej przyczyny. Zapamiętał się w podziwie dla tych biernych ramion, dla tych bezbronnych ust i — tak! musiał jednak do nich wrócić — dla tych szeroko rozwartych oczu. Coś dzikiego w siwym jej wzroku przypomniało mu morskie ptaki pod chłodnem, chmurnem niebem północy. Drgnął, gdy zaczęła mówić, odczuwszy nagle w jej głosie cały urok fizycznego zbliżenia.
— Powinieneś starać się mnie pokochać! — rzekła.
Poruszył się ze zdziwieniem.
— Starać się! — mruknął. — Ależ zdaje mi się — Urwał i uświadomił sobie że jeśli ją kocha, nigdy jej tego wyraźnie nie powiedział. Te proste słowa zamierały na jego ustach. — Skąd ci to przyszło na myśl? — zapytał.
Spuściła powieki i odwróciła nieco głowę.
— Nic nie zrobiłam dla ciebie — rzekła cichym głosem. — To tylko ty byłeś dla mnie dobry, uczynny i serdeczny. Może i kochasz mnie za to właśnie — tylko za to; a może kochasz mię, ponieważ dotrzymuję ci towarzystwa i ponieważ — ot, tak sobie! Ale zdaje mi się czasem że nigdy nie pokochasz mnie dla mnie samej, tak jak ludzie kochają, jeżeli to ma być na zawsze. — Głowa jej opadła na piersi. — Na zawsze — szepnęła znów; potem dodała błagalnie jeszcze ciszej: — Spróbuj mię pokochać!
Te ostatnie słowa przeniknęły prosto do jego serca — raczej ich dźwięk niż znaczenie. Nie wiedział co ma powiedzieć, czy to z braku wprawy w postępowaniu z kobietami, czy poprostu wskutek wrodzonej uczciwości. Cała jego odporność załamała się. Zycie trzymało go mocno za gardło. Zdobył się jednak na uśmiech, pomimo że na niego nie patrzyła; tak, zdobył się na charakterystyczny swój uśmiech, pełen żartobliwej uprzejmości, tak dobrze znany na wyspach ludziom wszelkiego pokroju i wszelkiej kondycji.
— Moja droga Leno — rzekł — wygląda mi na to, że usiłujesz nawiązać bardzo nieprzyjemną sprzeczkę — i to ze mną.
Nie poruszała się wcale. Heyst, rozstawiwszy łokcie, podkręcał końce długich wąsów w pozie bardzo męskiej i zakłopotanej, otoczony atmosferą kobiecości niby chmurą, podejrzewając zasadzkę i jakby lękając się ruszyć.
— Muszę jednak przyznać — dodał — że niema tu prócz nas nikogo; a przypuszczam że pewna doza kłótni jest konieczna aby istnieć na tym świecie.
Ta młoda kobieta, siedząca na krześle ze spokojnym wdziękiem, była dla niego niby pismo w nieznanym języku, a nawet bardziej jeszcze niezrozumiała: poprostu jak wszelkie pismo dla analfabety. Co się tyczy kobiet Heyst był absolutnym ignorantem i nie miał daru intuicji, rozwijającego się w młodości pod wpływem marzeń i wizyj — ćwiczeń serca, które zbroją je do walk na tym świecie, gdzie nawet miłość polega tyleż na antagonizmie co na wzajemnym pociągu. Jego duchowy stan był podobny do stanu człowieka oglądającego na wszystkie strony pismo, którego odcyfrować nie jest w stanie, a które może zawierać jakąś rewelację. Nie wiedział co ma powiedzieć. Zdobył się tylko na te słowa:
— Nie rozumiem nawet co zrobiłem, albo czego nie zrobiłem — żeby przyprawić cię o takie zmartwienie?
Zatrzymał się, uderzony ponownie fizycznem i moralnem poczuciem czegoś niedoskonałego w ich stosunku — poczuciem, z którego płynęło pragnienie jej ciągłej bliskości; musiał mieć ją wciąż przed oczami, czuć ją pod ręką, ponieważ, gdy nie mógł na nią patrzeć, wydawała mu się mglista, złudna i nieuchwytna, jak obietnica której nie można objąć i przytrzymać.
— Nie! nie zdaję sobie sprawy o co ci chodzi. A może myślisz o przyszłości? — zagadnął ją z wyraźną żartobliwością, ponieważ wstydził się że podobne słowo zjawia się na jego ustach. Ale wszystkie umiłowane teorje opuszczały go jedna za drugą.
— Bo jeśli zaprząta cię przyszłość, nic łatwiejszego jak odpędzić tę troskę. Ani w naszej przyszłości, ani w tem co ludzie nazywają przyszłem życiem, niema nic czegoby można było się lękać.
Podniosła na niego oczy; i gdyby natura nie przeznaczyła ich do wyrażania samej tylko prawości, byłby się dowiedział, jak bardzo przeraziły ją te słowa i jak ją przeraziła świadomość, że zamierające jej serce kocha go rozpaczliwiej niż kiedykolwiek. Uśmiechnął się do niej.
— Przestań myśleć o przyszłości — nalegał. — Chyba nie przypuszczasz że po tem, co od ciebie usłyszałem, pragnę wrócić do ludzi. Ja! ja — mordercą mego biednego Morrisona! Może i jestem rzeczywiście zdolny do tego, o co mnie posądzają. Ale chodzi mi o to, że tego nie popełniłem. Przykro mi poruszać ten temat. Powinienem się wstydzić wyznać to — ale tak jest! Zapomnijmy o tem. Jest w tobie, Leno, coś, co pozwoliłoby mi zapomnieć o jeszcze gorszych rzeczach, o wstrętniejszych przeżyciach. A jeśli zapomnimy oboje, niema tu głosów, któreby mogły nam to przypomnieć.
Podniosła głowę, nim jeszcze przestał mówić.
— Nikt tu do nas wtargnąć nie może — ciągnął dalej i — jakby w podniesionych jej oczach była jakaś prośba czy wyznanie — schylił się i ujął ją pod ramiona, biorąc ją wprost z krzesła w nagły, mocny uścisk. Podała się ku niemu z porywem, który uczynił ją lekką jak piórko i bardziej rozgrzał mu serce, niż przedtem poufniejsze pieszczoty. Nie spodziewał się po niej tego uniesienia, kryjącego się pod biernością. Ledwie poczuł jej ramiona naokoło szyi, oderwała się od niego z lekkim okrzykiem: „On tu jest!“ i uciekła do swego pokoju.




VI

Heyst zdumiał się. Rozejrzał się wokoło, jakby brał cały pokój na świadka tego zuchwalstwa, i spostrzegł że Wang zmaterjalizował się we drzwiach. To wtargnięcie było wprost niesłychane wobec tego, że Wang ukazywał się tylko w ściśle oznaczonych godzinach. W pierwszej chwili Heyst miał ochotę się roześmiać. Ów komentarz do twierdzenia, że nic im nie może przeszkodzić, zmniejszył nieco napięcie jego uczuć. Ale trochę go to zirytowało. Chińczyk zachowywał głębokie milczenie.
— Czego chcesz? — spytał Heyst poważnie.
— Tam łódź — rzekł Chińczyk.
— Gdzie? Co chcesz powiedzieć? Łódź przyniesiona prądem?
Z nieuchwytnej zmiany w zachowaniu Wanga można było wnosić, że jest zdyszany, choć nie oddychał prędko i choć głos jego brzmiał spokojnie.
— Nie — wiosłować.
Teraz Heyst przestraszył się i podniósł głos.
— Łódź z Malajami?
Wang zaprzeczył lekkim ruchem głowy.
— Słyszysz, Leno? — zawołał Heyst. — Wang mówi, że zobaczył jakąś łódź — gdzieś blisko najwidoczniej. Wang, gdzie jest ta łódź?
— Za przylądkiem — rzekł głośno Wang, zmieniając niespodzianie język angielski na malajski. — Biali ludzie — trzech.
— Tak blisko? — wykrzyknął Heyst, wychodząc na werandę. Wang wyszedł za nim. — Biali ludzie? Niemożliwe!
Cienie wydłużały się już na polance. Słońce wisiało nisko; czerwony blask leżał na spalonym, czarnym gruncie przed willą i kładł się ukośnie na ziemię między prostemi, wyniosłemi drzewami podobnemi do masztów i wznoszącemi się na sto albo więcej stóp bez jednej gałązki. Podszycie z krzaków zasłaniało widok z werandy na pomost. W oddali na prawo widać było szopę Wanga, a raczej ciemny dach z mat górujący nad bambusowym płotem, który ochraniał domowe zacisze kobiety z plemienia Alfuro. Chińczyk spojrzał szybko w tamtą stronę. Heyst zatrzymał się i cofnął o krok do pokoju.
— Leno, to są podobno biali. Co teraz robisz?
— Przemywam sobie trochę oczy — rzekł z dalszego pokoju głos Leny.
— Ach tak; to dobrze.
— Czy mnie potrzebujesz?
— Nie. Wolę, żebyś... Zejdę teraz do pomostu. Tak, nie wychodź lepiej z domu. Co za nadzwyczajna historja!
Było to tak nadzwyczajne, że nikt nie mógł właściwie ocenić tej nadzwyczajności prócz niego. Same wykrzykniki przepełniały mu duszę, podczas gdy nogi niosły go w kierunku pomostu. Szedł wzdłuż szyn, eskortowany przez Wanga.
— Gdzie byłeś, kiedyś pierwszy raz łódź zobaczył? — zapytał przez ramię.
Wang objaśnił po malajsku, że poszedł aż do bulwaru aby wziąć kilka kawałków węgla z wielkiego stosu i podniósłszy przypadkiem oczy, zobaczył łódź — łódź białych ludzi, a nie czółno. Ma dobre oczy. Widział łódź z ludźmi u wioseł; tu Wang uczynił szczególny gest nad oczami, jakby jego wzrok został czemś uderzony. Wówczas odwrócił się zaraz i pobiegł do domu z raportem.
— Może się pomyliłeś, co? — spytał Heyst, wciąż idąc. Zatrzymał się u zewnętrznego krańca gąszczu. Wang przystanął za nim na ścieżce, póki go ostry głos Numeru Pierwszego nie zawołał. Wang wysunął się naprzód.
— Gdzież ta łódź? — zapytał Heyst gwałtownie. — Pytam, gdzie łódź?
Nie było nic widać między przylądkiem a pomostem. Powierzchnia Zatoki Djamentów wyglądała jak szmat fioletowego cienia, pusty i połyskliwy, a za wyspą leżało otwarte morze, błękitne i matowe pod promieniami słońca. Wzrok Heysta prześlizgnął się po niem i napotkał w oddali ciemny stożek wulkanu z nikłym pióropuszem dymu, który rozszerzał się i niknął wciąż u wierzchołka, nie zmieniając kształtu w gorejącej przejrzystości wieczoru.
— Przyśniło mu się — mruknął Heyst do siebie.
Spojrzał bacznie na Chińczyka. Wang wyglądał jak skamieniały. Nagle, jakby podcięty biczem, ruszył z miejsca, wyciągnął rękę z wysuniętym palcem wskazującym i wybełkotał gardłowemi dźwiękami, że tam, tam, tam widział łódź.
To wszystko wydało się Heystowi bardzo dziwne. Pomyślał że Chińczyk uległ chyba jakiejś szczególnej halucynacji. Nie było to prawdopodobne ale jednak prawdopodobniejsze od przypuszczenia, że łódź z trzema ludźmi zatonęła nagle jak kamień między przylądkiem a pomostem, nie zostawiając na powierzchni nawet unoszącego się wiosła. Łatwiej byłoby uwierzyć chyba w wersję o łodzi-widmie.
— Niech to djabli wezmą! — mruknął pod nosem.
Był niemile dotknięty tą tajemnicą; ale teraz przyszło mu do głowy bardzo proste wyjaśnienie. Wszedł pośpiesznie na pomost. Jeżeli łódź rzeczywiście tu była i znów odpłynęła, będzie ją można dojrzeć z odległego końca pomostu. Ale i stamtąd nie było nic widać. Heyst błądził napróżno oczami po morzu. Taki był tem pochłonięty i skłopotany, że posłyszawszy hałas — jak gdyby ktoś gramolił się w łodzi ze stukotem wioseł i rei — czas jakiś nie ruszył się z miejsca. Gdy umysł jego pochwycił wreszcie znaczenie tego faktu, nietrudno było zlokalizować owe odgłosy. Wydobywały się z dołu — z pod pomostu! Pobiegł wstecz jakieś dwanaście jardów i zajrzał pod pomost. Wzrok jego padł prosto na rufę wielkiej łodzi, której większa część była ukryta pod belkami. Oczy Heysta napotkały chude plecy mężczyzny, zgiętego we dwoje nad rudlem w dziwacznej, niewygodnej pozie pełnej beznadziejnego smutku. Drugi człowiek, znajdujący się prawie tuż pod Heystem, nawpół leżał, wyciągnięty nawznak na tylnej ławce wpoprzek łodzi, od burty do burty, przyczem głowa jego znajdowała się niżej od nóg. Ten drugi człowiek spoglądał dziko wgórę i usiłował się podnieść, ale według wszelkiego prawdopodobieństwa zbyt był pijany aby się dźwignąć. Część łodzi wystająca z pod pomostu zawierała także płaski, skórzany kufer, na którym spoczywały bezsilnie długie nogi pierwszego z mężczyzn. Wielki gliniany gąsior o otwartej, szerokiej szyjce, wysunął się z pod leżącego człowieka i potoczył po dnie łodzi. Heyst nigdy w życiu jeszcze nie był tak zdziwiony. Wpatrywał się oniemiały w dziwną załogę. Zorjentował się odrazu, że ci ludzie nie są marynarzami. Mieli na sobie ubrania z białej dymki, rozpowszechnione w obrębie podzwrotnikowej cywilizacji, ale zjawienie się ich nie kojarzyło się z żadnym faktem, któryby mógł wytłumaczyć ich obecność. Podzwrotnikowa cywilizacja nie miała z tem prawdopodobnie nic wspólnego. Przyjazd ich przypominał raczej jeden z tych mitów rozpowszechnionych w Polinezji, mitów o zdumiewających cudzoziemcach, którzy przybywają na wyspy jako bogowie czy demony, przynoszą dobro lub zło niewinnym mieszkańcom i darzą ich nieznanemi przedmiotami, wymawiając słowa nigdy przedtem nie słyszane.
Heyst zauważył obok łodzi hełm unoszący się na wodzie, który spadł najwidoczniej z głowy człowieka zgiętego we dwoje nad rudlem i odsłonił jego opaloną, chudą czaszkę. Na wodzie widać było także wiosło, wyrzucone prawdopodobnie przez leżącego mężczyznę, który gramolił się ciągle między ławkami. Heyst przestał dziwić się temu najazdowi i poświęcił mu całą uwagę należną trudnej zagadce. Postawił nogę na belce, i oparłszy łokieć o podniesione kolano, obserwował każdy szczegół. Gramolący się człowiek stoczył się z ławki, leżał przez chwilę bez ruchu i najnieoczekiwaniej dźwignął się na nogi. Zachwiał się oszołomiony, rozstawił ręce i wymówił bezdźwięcznie ochrypłym, sennym głosem: „Hallo!“ Podniesiona jego twarz była spuchnięta i czerwona, skóra łuszczyła się na nosie i policzkach. Oczy spoglądały błędnie. Heyst spostrzegł plamy zaschłej krwi z przodu na jego białej kurtce, a także i na rękawie.
— Co panu jest? Czy pan ranny?
Tamten spojrzał wdół, zatoczył się — noga zaplątała mu się w duży korkowy kapelusz — i odzyskując przytomność, wydał chrapliwy, złowieszczy dźwięk — coś w rodzaju ponurego śmiechu.
— To krew — nie moja. Umieram z pragnienia. Wyczerpani do ostatka. Pić, człowieku! Daj nam wody!
Pragnienie wyzierało nawet z samego dźwięku tych słów; brzmiały jak krakanie przerywane słabym, gardłowym szmerem, który ledwie sięgał uszu Heysta. Mężczyzna stojący w łodzi wyciągnął ręce, chcąc widocznie aby Heyst pomógł mu wyleźć na pomost, i szepnął:
— Już raz próbowałem. Jestem za słaby. Upadłem.
Wang zbliżał się powoli wzdłuż pomostu, wytężając wzrok badawczo.
— Biegnij i przynieś tu lewar. Leży tam przy stosie węgla — krzyknął do niego Heyst.
Człowiek w łodzi usiadł na ławce znajdującej się za nim. Ohydny śmiech pomieszany z kaszlem wydarł się z jego spuchniętych ust.
— Lewar? na co? — mruknął i spuścił ponuro głowę na piersi.
Tymczasem Heyst, jak gdyby zapomniawszy o łodzi, zaczął uderzać mocno nogą w duży mosiężny kran, wystający z desek. Dla wygody statków, które przyjeżdżały po węgiel i którym często brakło wody, przeprowadzono ją ze strumienia w żelaznej rurze wzdłuż pomostu. Zagięty koniec rury znajdował się prawie w tem samem miejscu, gdzie łódź nieznajomych wjechała pod pomost; ale kurek się zaciął.
— Prędzej! — krzyczał Heyst do Chińczyka, który nadbiegał trzymając lewar.
Heyst chwycił go i oparłszy o belkę, potężnem szarpnięciem odkręcił zastały kurek.
— Mam nadzieję że rura nie jest zatkana! — mruknął do siebie niespokojnie.
Nie była zupełnie zatkana, ale nie przepuszczała dużo wody. Natychmiast rozległ się szmer cienkiej strugi, rozpryskującej się na burcie łodzi i spływającej w morze. Powitał ją bezsłowny krzyk dzikiej radości. Heyst ukląkł na belkach i spojrzał wdół. Mężczyzna, który z nim mówił poprzednio, trzymał już otwarte usta pod jasną strugą. Woda zalewała mu powieki i nos, bulgotała w gardle, spływała z brody. Nagle ustąpiła widać jakaś przeszkoda w rurze i silny strumień rozprysnął się o jego twarz. Zmoczył mu w okamgnieniu ramiona, przód ubrania i zalał go całego; woda lała mu się w kieszenie, po nogach, w trzewiki; ale mężczyzna trzymał się mocno końca rury i obejmując ją oburącz, połykał, pryskał, parskał, dusił się, hałasując jak w kąpieli. Nagle dziwny, tępy ryk doszedł uszu Heysta. Coś włochatego i czarnego wypadło z pod pomostu. Rozczochrany łeb mignął jak kula armatnia i z taką siłą uderzył w brzuch człowieka wiszącego u rury, że oderwał go i cisnął naoślep w tył łodzi. Człowiek ów padł na podkurczone nogi mężczyzny u steru; ten ocknął się wskutek wstrząśnienia i wyprostował, milczący, sztywny i bardzo podobny do trupa. Oczy jego wyglądały jak dwie czarne dziury, a błyszczące zęby szczerzyły się niby u trupiej czaszki między otwartemi wargami, cienkiemi jak czarny pergamin przyklejony do dziąseł.
Oczy Heysta przeniosły się z kolei na stworzenie, które teraz zawisło u końca rury. Olbrzymie czarne łapy ściskały mocno kurek, wielki, dziki łeb odchylił się wtył, a w twarzy pokrytej mokremi kudłami rozwierała się koślawo szeroka gęba pełna kłów. Strumień wody napełniał ją, tryskając z powrotem w ochrypłym kaszlu, zbiegał z dwóch stron po szczękach i włochatem gardle i wsiąkał w czarną szerść, pokrywającą olbrzymie piersi, które były nagie pod podartą kraciastą koszulą i falowały konwulsyjnie wśród gry muskułów, jakby rzezanych w czerwonym mahoniu.
Gdy tylko człowiek odepchnięty od rury odzyskał oddech, utracony skutkiem gwałtownego napadu, w rufie łodzi rozległ się głos wyjący obłąkane przekleństwa. Mężczyzna siedzący u steru zgiął sztywno kanciasty łokieć i przyłożył rękę do biodra.
— Niech pan go nie zabija! — wrzasnął tamten. — Niech pan poczeka! Zaraz wezmę rękojeść od steru. Już ja go nauczę zachowywać się przed caballerem!
Marcin Ricardo wywinął ciężkiem drewnem, skoczył naprzód z zadziwiającą siłą i spuścił drewno na głowę Pedra z trzaskiem, który rozległ się daleko po spokojnej toni zatoki Czarnych Djamentów. Szkarłatna plama wystąpiła na splątanych włosach Pedra; czerwone żyłki ukazały się w wodzie spływającej mu na twarz i ściekającej z głowy różowemi kroplami. Ale wisiał wciąż przy rurze. Dopiero po drugiem wściekłem uderzeniu puściły kurek włochate łapy i wijące się ciało opadło bezwładnie. Zanim dotknęło dna łodzi, Ricardo potężnem kopnięciem w żebra usunął je z widoku ku przodowi, skąd doszedł łoskot ciężkiego upadku, klekot drewna i żałosny pomruk. Ricardo pochylił się aby spojrzeć pod pomost.
— Masz, psie! To cię nauczy trzymać się na swojem miejscu, ty krwiożercza bestjo, ty dziki morderco ty! Ty poganinie, ty świętokradco! Na przyszły raz wypruję ci flaki, ty zjadaczu ścierwa! Esclavo!
Cofnął się trochę i wyprostował.
— Ja tylko tak sobie to mówię — zauważył zwrócony do Heysta, którego spokojne oczy spotkały się z jego wzrokiem, i pobiegł prędko na rufę.
— Niechże pan idzie. Teraz kolej na pana. Nie powinienem był pić pierwszy. Przyznaję że się zapomniałem. Ale taki dżentelmen jak pan nie będzie mi tego pamiętał. — Wśród tych usprawiedliwień Ricardo wyciągnął rękę. — Niech pan się na mnie oprze.
Pan Jones rozciągnął się zwolna w całej długości, zachwiał się, potknął i chwycił za ramię Ricarda. Wierny giermek pomógł mu podejść do rury z której tryskał wciąż jasny strumień, iskrząc się niezwykle na tle czarnych słupów i mroku pod pomostem.
— Niech pan trzyma się rury — radził troskliwie Ricardo. — Tak panu wygodnie?
Odstąpił wtył i podczas gdy pan Jones rozkoszował się obfitością wody, zwrócił się do Heysta z pewnego rodzaju wyjaśniającą przemową; jej ton, w którym odbijały się jego uczucia, przechodził z kociego mruczenia w prychanie. Przez trzydzieści godzin, oświadczył Ricardo, nie wypuszczali z rąk wioseł, a więcej niż czterdzieści godzin byli bez wody, nie licząc tego że poprzedniej nocy zlizali rosę z burty.
Ricardo nie wytłumaczył Heystowi, dlaczego to wszystko się stało. W tej chwili właśnie nie miał żadnego gotowego wyjaśnienia dla człowieka stojącego na pomoście, choć zgadywał że tego człowieka dziwi daleko bardziej fakt ich przybycia niż stan w jakim się znajdowali.




VII

Dwa bardzo proste fakty wyjaśniały sprawę. Lekkie wiatry i silne prądy morza Jawajskiego pędziły łódź, aż wreszcie podróżni stracili zupełnie orjentację; przytem, wskutek jakiejś nadzwyczajnej pomyłki, w jednym z gąsiorów wstawionych do łodzi przez służącego Schomberga, znaleźli słoną wodę. Ricardo starał się uwydatnić wzruszenie w tonie głosu. Spędzili trzydzieści godzin przy osiemnastostopowych wiosłach! A w dodatku to słońce! Ricardo dał folgę swym uczuciom, sypiąc przekleństwa na słońce. Czuli jak serca i płuca kurczą się wewnątrz nich. A przytem — skarżył się gorzko w dalszym ciągu — jakby jeszcze mało było tego wszystkiego, musiał marnować opuszczające go siły, bijąc deską po głowie ich służącego. Ten głupiec chciał pić morską wodę i nie można mu było przemówić do rozumu. Nie dało się go inaczej osadzić na miejscu. Lepiej było zbić go do utraty przytomności niż pozwolić aby zwarjował w łodzi, bo wtedy musieliby go zastrzelić. Środek zapobiegawczy, aplikowany z siłą dostateczną do rozwalenia łba słoniowi — przechwalał się Ricardo — znalazł zastosowanie w dwóch wypadkach; po raz drugi gdy już prawie dostrzegali pomost.
— Pan widział tego gagatka — ciągnął swe wywnętrzenia Ricardo, usiłując skryć w potoku wymowy brak jakiejś prawdopodobnej wersji tłumaczącej ich przybycie — musiałem walić w niego tęgo, żeby puścił kurek. Otworzyłem mu z powrotem wszystkie dawne rany na głowie. Pan widział jak mocno musiałem walić. On nie zna żadnego hamulca, ale to żadnego. Gdyby nie to że przydaje nam się w różnych okazjach, nie byłbym powstrzymał szefa od zastrzelenia go.
Uśmiechnął się wgórę do Heysta swoim szczególnym skurczem warg i dodał w formie komentarza:
— To go zresztą w końcu spotka, jeśli się nie nauczy panować nad sobą. Ale w każdym razie wpoiłem w niego choć na pewien czas dobre maniery.
I znów wyszczerzył zęby ku człowiekowi na pomoście. Okrągłe jego oczy nie opuszczały ani na chwilę twarzy Heysta, odkąd rozpoczął swoje sprawozdanie z podróży.
— Więc on tak wygląda! — mówił do siebie Ricardo.
Nie spodziewał się że Heyst tak się będzie przedstawiał. Wyrobił sobie o nim pojęcie, które zawierało pożyteczny dla planów Ricarda rys jakiejś słabości. Tacy samotnicy bywają często pijakami. Ale nie — to nie była twarz opoja; nie mógł też odkryć w jego rysach, w jego spokojnych oczach, ani niepokoju, ani nawet zdziwienia, ani żadnej oznaki upadku ducha.
— Zanadto byliśmy wyczerpani aby wdrapać się na pomost — ciągnął Ricardo. — Ale słyszałem jak pan szedł. Zdawało mi się że krzyknąłem; usiłowałem krzyknąć. Pan mnie nie słyszał?
Heyst uczynił głową nieznaczny ruch przeczący, który nie uszedł oczom Ricarda obserwującym go chciwie.
— Zupełnie zaschło mi w gardle. W ostatnich godzinach nie chciało nam się nawet szeptać do siebie. Pragnienie dusi. Mogliśmy zamrzeć pod tym pomostem, zanimby pan nas znalazł.
— Nie mogłem zrozumieć gdzieście się panowie podzieli — odezwał się wreszcie Heyst, zwracając się do przybyszów z morza. — Zobaczono panów zaraz gdy minęliście przylądek.
— Aha, więc zobaczono nas? — mruknął pan Ricardo. — Wiosłowaliśmy jak najęci — nie śmieliśmy przestać ani na chwilę. Szef siedział u steru, ale nie mógł do nas mówić. Łódź wjechała między pale, uderzyła o coś i zlecieliśmy wszyscy z ławek jak pijani. Pijani! — ha! ha! Dalibóg, zaschło nam w gardłach. Dotarliśmy do tego miejsca ostatkiem sił — bez przesady. Jeszcze mila i byłoby po nas. Kiedy posłyszałem w górze pańskie kroki, usiłowałem dźwignąć się na nogi i upadłem.
— To był pierwszy odgłos, który usłyszałem — rzekł Heyst.
Pan Jones odszedł, potykając się, od kurka. Przód jego zbrukanej, białej kurtki przesiąknięty był wodą i przylepiony do piersi. Wsparłszy się na ramieniu Ricarda, odetchnął głęboko, podniósł ociekającą głowę i zdobył się na uśmiech pełen złowrogiej uprzejmości, który uszedł uwagi zamyślonego Heysta. Za jego plecami słońce zetknęło się z wodą, niby stygnący, ciemnoczerwony dysk z rozpalonego żelaza. Zdawało się że ten dysk potoczy się lada chwila wkoło krągłej, stalowej tarczy morza, które pod ciemniejącem niebem wyglądało masywniej niż wyniosły grzbiet Samburanu, masywniej niż przylądek o długiej, pochyłej sylwecie, rozpływającej się we własnym niezgłębionym cieniu, który kładł się plamą na mętny blask zatoki. Silny strumień wody rozpryskiwał się jak szkło o burtę łodzi. Głośne i uporczywe pluskanie uwydatniało głębię ciszy obejmującej świat.
— Co za mądra myśl, żeby tutaj wodę sprowadzić — wymówił Ricardo z uznaniem.
Woda, to było życie. Czuł że mógłby teraz przebiec kilometr, śpiewać, wdrapać się na ścianę wysokości dziesięciu stóp. Przed paru minutami zaledwie był prawie trupem — niewiele mu się już należało; niezdolny był ani stać, ani ruszyć się, ani wydać jęku. Kropla wody dokazała cudu.
— Czy pan nie miał wrażenia, że samo życie wlewa się i wsiąka w pana? — zapytał szefa z pełną szacunku lecz obcesową żywością.
Pan Jones zszedł bez słowa z ławki i usiadł w głębi przy sterze.
— Czy ten pański człowiek nie zamrze z upływu krwi tam na przedzie? — spytał Heyst.
Ricardo przerwał swoje uniesienia nad życiodajną wodą i odpowiedział tonem niewiniątka:
— On? Wolno panu nazywać go człowiekiem, ale skóra jego jest cośniecoś grubsza od skóry najgrubszego z aligatorów, które obdzierał w dawnych, dobrych czasach. Pan nie wie, ile on może wytrzymać; ale ja wiem. Wypróbowaliśmy go już dawno. Olà, ty tam! Pedro! — wrzeszczał z siłą świadczącą o odradzających właściwościach wody.
Słabe: Señor? ozwało się z pod pomostu.
— Co ja panu mówiłem? — rzekł tryumfująco Ricardo. — Jemu nic nie zaszkodzi. Czuje się doskonale. Ale daję słowo że łódź zatonie. Czy nie mógłby pan zatrzymać tej wody nim pójdziemy na dno? Łódź napełniła się już do połowy.
Na znak dany przez Heysta Wang zaczął uderzać w mosiężny kurek, poczem stanął znów nieruchomo za Numerem Pierwszym, trzymając lewar. Ricardo nie był może tak bardzo pewien wytrzymałości Pedra jak o tem zapewniał, gdyż schylił się, zajrzał pod pomost i ruszywszy ku przodowi łodzi, znikł z widowni. Woda przestała nagle tryskać, a gdy kapanie ustało, zapadła niczem niezamącona cisza. W oddali słońce zmniejszyło się do rozmiarów czerwonej iskry żarzącej się bardzo nisko w głuchym ogromie mroku. Naokoło łodzi woda mieniła się jeszcze purpurowemi błyskami. Widmowa postać w rufie przemówiła zmęczonym głosem.
— Tamten — hm — mój towarzysz — hm — sekretarz — to wielki cudak. Boję się że nie przedstawiliśmy się panu w bardzo korzystnem świetle.
Heyst słuchał. Był to zwykły głos kulturalnego człowieka, tylko brzmiał dziwnie martwo. Ale dziwniejszą jeszcze była ta dbałość o pozory, czy wyrażona żartem, czy też na serjo, nie umiał zdać sobie sprawy. W danych okolicznościach trudno było przypuszczać że ten człowiek mówi poważnie, ale nikt nigdy nie żartował tak martwym tonem. Niepodobna było na to odpowiedzieć, więc Heyst milczał. Tamten mówił dalej:
— W podróży — a ja dużo podróżuję — taki człowiek jak on niezmiernie jest pożyteczny. Ma jednak bezwątpienia swoje słabostki.
— Doprawdy! — rzekł Heyst w odpowiedzi. — Jednak słabością ramienia się nie odznacza, ani też przesadnym humanitaryzmem, o ile mogę sądzić.
— To był wybuch złości — objaśnił z rufy pan Jones.
Objekt tego djalogu, wylazłszy właśnie w tej chwili z pod pomostu na widzialną część łodzi, przemówił we własnej obronie głosem pełnym życia, a z jego obejścia nie przebijało bynajmniej zmęczenie. Wprost przeciwnie: rzeźki był, a nawet krotochwilny. Przeprosił pana Jonesa za to że musi mu zaprzeczyć. Nie złości się nigdy na „naszego Pedra“. Ten drab posiada niezmierną siłę i niema za grosz rozsądku. Powyższa kombinacja czyni go niebezpiecznym i trzeba go traktować odpowiednio, w sposób dla niego zrozumiały. Przemawianie do rozsądku nicby tu nie pomogło.
— Więc też — zwrócił się Ricardo z ożywieniem do Heysta — niech pan się nie dziwi, jeżeli —
— Zapewniam pana — przerwał Heyst — że zdumienie moje z powodu przybycia panów w tej łodzi jest tak wielkie, iż nie pozwala mi odczuwać pomniejszych niespodzianek. Ale może panowie wylądują?
— O, to, to rozumiem! — Ricardo zaczął krzątać się w łodzi, gadając bezustanku. Ponieważ nie umiał „spenetrować“ tego człowieka, skłonny był przypisywać mu nadzwyczajną jakąś przenikliwość, której — jak przypuszczał — sprzyjało prawdopodobnie milczenie. A przytem obawiał się aby go wręcz o co nie zapytano. Nie przygotował sobie żadnej historyjki do opowiedzenia. I on i jego szef odsunęli na później ten wcale ważny szczegół. W ciągu ostatnich dwóch dni spadły na nich niespodziewanie okropności pragnienia i przeszkodziły naradzie. Musieli wiosłować bez przerwy aby ocalić życie. Lecz człowiek na pomoście, choćby sprzymierzył się z samym djabłem, zapłaci im za wszystkie te męki — myślał Ricardo ze złowrogą radością.
Brodząc w wodzie pokrywającej dno łodzi, winszował sobie głośno że bagaż nie przemókł. Umieścił go w przodzie łodzi. Głowę Pedra obwiązał jako tako. Pedro nie ma powodu do narzekań. Przeciwnie, powinien czuć dla niego, Ricarda, niezmierną wdzięczność za to że wogóle jeszcze żyje.
— No a teraz niech mi pan pozwoli pomóc sobie — rzekł wesoło do nieruchomego zwierzchnika w rufie. — Minęły już wszystkie nasze kłopoty — przynajmniej narazie. Czy to nie szczęście że znaleźliśmy białego na tej wyspie! Mogłem się równie dobrze spodziewać że spotkamy anioła z nieba — czy nie, panie Jones? No więc — czy pan gotów? Raz, dwa, trzy — dalej w górę!
Podtrzymywany z dołu przez Ricarda a z góry przez człowieka, który zjawił się bardziej niespodziewanie niż anioł, pan Jones wygramolił się na pomost i stanął obok Heysta. Chwiał się jak trzcina. Noc zstępująca na Samburan ogarnęła gęstym cieniem przylądek i sam pomost i nadała mroczną masywność matowej toni, rozpościerającej się aż do ostatniego, nikłego przebłysku na zachodzie. Heyst patrzył na gości, których odtrącony świat przysłał mu u schyłku dnia. Resztki światła, pozostałe jeszcze na ziemi, czaiły się w oczodołach chudego człowieka. Oczy jego połyskiwały — ruchliwe, omdlewające i wykrętne. Nagle zatrzepotał powiekami.
— Panu słabo — rzekł Heyst.
— Tak, trochę — wyznał tamten.
Dysząc głośno i pomagając sobie rękami i kolanami, Ricardo wdrapał się na pomost, energiczny i samodzielny. Wyłonił się u boku Heysta i tupnął w deski ostro i wyzywająco, jak to jest czasem w zwyczaju w szkołach fechtunku, zanim przeciwnicy skrzyżują rapiery. Nie wynikało z tego, aby marynarz-renegat Ricardo miał coś wspólnego z fechtunkiem. Tak zwana „spluwa“ była jego bronią, albo jeszcze mniej arystokratyczny nóż, przytroczony przemyślnie do nogi. Pomyślał o nim w tej chwili. Gdyby się tak pochylić a potem, przy podnoszeniu się, zadać prujący cios i zepchnąć ciało z pomostu — tylko plusk wody zamąciłby zlekka ciszę. Heyst nie miałby czasu krzyknąć. Byłoby to załatwienie sprawy szybkie, i porządne, i zgadzające się cudownie z usposobieniem Ricarda. Ale poskromił ten poryw dzikości. Robota była daleko bardziej skomplikowana. Należało zagrać tę melodję z innego tonu i w znacznie wolniejszem tempie. Wrócił do swego opowiadania na nutę gadatliwej prostoty.
— Ehe, i ja nie czuję się taki silny, jak mi się zdawało kiedy pierwsze łyki postawiły mię na nogi. Woda to wielki cudotwórca! I że też znalazła się właśnie tu na miejscu! To było zrządzenie niebios — prawda, panie?
Pan Jones, zagadnięty przez Ricarda, wszedł w swoją rolę w umówionej sztuce:
— Istotnie, kiedy zobaczyłem pomost na wyspie, która mogła być zupełnie niezamieszkała, nie chciałem wierzyć własnym oczom. Wątpiłem czy go widzę naprawdę. Myślałem że to złudzenie, póki łódź nie wpłynęła rzeczywiście między pale, tu gdzie ją pan teraz widzi.
Podczas gdy mówił to nikłym głosem, który zdawał się nie mieć nic wspólnego z ziemią, giermek jego bardzo hałaśliwym i ziemskim tonem przemawiał do Pedra, robiąc gwałt o bagaże:
— No, dalej, podawajże te tłomoki! Rusz się, hombre, bo inaczej zlezę znowu i wyrżnę w te twoje bandaże, ty mruczący niedźwiedziu ty!
— Ach tak, więc pan nie wierzył że ten pomost rzeczywiście istnieje? — pytał Heyst Jonesa.
— Powinieneś całować mię po rękach.
Ricardo chwycił staromodną torbę i wciągnąwszy ją, stuknął nią o belki.
— Tak! Powinieneś palić przede mną świecę, jak to robią w twoim kraju przed świętymi. Nigdy żaden święty tyle dla ciebie nie zrobił co ja, ty niewdzięczny włóczykiju. No dalej! Właźże.
Wspomagany przez rozmownego Ricarda, Pedro wgramolił się na pomost, gdzie pozostał czas jakiś na czworakach, machając kudłatym łbem omotanym w białe gałgany. Potem dźwignął się niezgrabnie i wyglądał w ciemności jak wielkie zwierzę kołyszące się na tylnych łapach.
Pan Jones zaczął objaśniać Heystowi omdlałym głosem, że tego ranka byli już w bardzo nieszczególnym stanie, gdy w tem spostrzegli dym wulkanu. Dodało im to sił do walki o życie. Wkrótce potem ujrzeli wyspę.
— Ledwie starczyło mi przytomności w upieczonym mózgu aby zmienić kierunek łodzi — ciągnął widmowy głos. — Ale żeby znaleźć ratunek, pomoc, białego człowieka — żaden z nas nie marzył nawet o czemś podobnem. To poprostu niesłychane!
— Pomyślałem właśnie to samo, gdy przyszedł mój Chińczyk i powiedział, że zobaczył łódź z białymi wioślarzami — rzekł Heyst.
— Co za nadzwyczajne szczęście — wtrącił Ricardo, który stał tuż obok, łowiąc uważnie każde słowo. — Wydaje mi się, że to sen — dodał. — Cudowny sen!
Cisza zapanowała w grupie tych trzech ludzi, jak gdyby każdy z nich bał się mówić, mając niejasne poczucie że wisi nad nimi coś nieuniknionego. Z jednej strony Pedro a z drugiej Wang wyglądali jak czujni widzowie. Ukazało się kilka gwiazd w pościgu za nadpływającym mrokiem. Lekki wietrzyk, dość ciepły po dniu upalnym, powiał przez gęstniejącą ciemność i przejął dreszczem pana Jonesa stojącego w przemoczonem ubraniu.
— Wnoszę ze wszystkiego że tu jest pewno osada zamieszkana przez białych? — szepnął, wstrząsając się silnie.
Heyst ocknął się.
— Była, bo teraz już jest opuszczona. Mieszkam tu sam jeden — właściwie mówiąc — zupełnie sam: ale stoi tu jeszcze kilka pustych domów. Miejsca nie brak. Najlepiej będzie, jeśli... Wang, biegnij na wybrzeże i przyciągnij tu wagonik.
Wymówiwszy ostatnie słowa po malajsku, objaśnił uprzejmie, że wydał dyspozycje co do przewozu bagażu. Wang rozpłynął się w ciemnościach w swój zwykły bezgłośny sposób.
— Słowo daję! I szyny, i wszystko jak się patrzy — wykrzyknął Ricardo tonem pełnym podziwu. — Doprawdy, nigdybym nie przypuszczał!
— Mieliśmy tu kopalnię węgla — rzekł były dyrektor Tropikalnej Spółki Węglowej. — To są widma rzeczy, które już nie istnieją.
Zęby pana Jonesa zaczęły znów dzwonić przy nowym, nikłym podmuchu wiatru, który przypłynął jak westchnienie z zachodniej strony, gdzie Wenus jaśniała promiennie na ciemnym krańcu widnokręgu, niby jasna lampa zawieszona nad grobem słońca.
— Może już pójdziemy — zaproponował Heyst. — Chińczyk i ten — hm — niewdzięczny pański sługa z rozbitą głową, załadują rzeczy i dogonią nas.
Projekt został przyjęty bez słów. Idąc ku brzegowi, trzej mężczyźni spotkali wagonik, który minął ich z metalicznym dźwiękiem; cień Wanga biegł za nim bezgłośnie. Towarzyszył im tylko odgłos własnych kroków. Dawno już tak liczne kroki nie rozlegały się na tym pomoście. Zanim weszli na ścieżkę wydeptaną w trawie, Heyst rzekł:
— Nie mogę panom ofiarować gościny we własnym domu. — Chłodna uprzejmość jego słów osadziła tamtych dwóch na miejscu, jak gdyby byli zaskoczeni jakąś rażącą niestosownością. — Żałowałbym tego jeszcze bardziej, — ciągnął dalej — gdybym nie mógł dać panom do wyboru jednego z pustych domków na tymczasowe mieszkanie.
Odwrócił się i zagłębił w wąską ścieżkę; tamci dwaj szli za nim gęsiego.
— Ciekawy początek! — Ricardo idący za Jonesem chwycił wlot okazję by szepnąć mu to na ucho. Pan Jones chwiał się w ciemnościach, otoczony łodygami podzwrotnikowej trawy, dorównywując im prawie smukłością.
W tym porządku wynurzyli się na otwartą przestrzeń, ogołoconą z roślinności zgodnie z przemyślnym planem Wanga, polegającym na podpalaniu trawy co pewien czas. Nieoświetlone sylwety budynków o wysokich dachach wyglądały jak tajemnicza, bezkształtna masa na tle wzmagającego się blasku gwiazd. Heyst był rad że w jego domku panowały ciemności. Nic nie zdradzało iż domek ten jest zamieszkany. Heyst szedł w dalszym ciągu naprzód, kierując się na prawo. W pewnej chwili rozległ się spokojny jego głos:
— Tu będzie panom najlepiej. To był nasz kantor. Jestem prawie pewien, że znajdziemy parę polowych łóżek w jednym z pokoi.
Wysoki dach domku piętrzył się tuż nad nimi, zasłaniając niebo.
— To tutaj. Są tu trzy schodki. Jak panowie widzicie, mamy tu dużą werandę. Przepraszam panów, trzeba chwilę zaczekać; zdaje mi się że drzwi są zamknięte.
Słychać było jak nacisnął klamkę. Potem oparł się o poręcz, mówiąc:
— Wang przyniesie klucze.
Tamci dwaj czekali; niewyraźne ich postacie zlewały się prawie z mrokiem werandy. Wtem rozległo się szczękanie zębów pana Jonesa, stłumione przezeń natychmiast, i szelest nóg Ricarda. Przewodnik ich i gospodarz, oparty plecami o poręcz, zdawał się zapominać o istnieniu gości. Nagle poruszył się i mruknął:
— Otóż i wagonik.
Potem krzyknął coś po malajsku; „Ya, tuan“, nadpłynęła odpowiedź od strony niewyraźnej grupy, którą można było dostrzec w kierunku ścieżki.
— Posłałem Wanga po klucz i światło — rzekł Heyst, nie zwracając się specjalnie do nikogo, co brzmiało szczególnie i stropiło Ricarda. Wang wykonał prędko zlecenie. Wkrótce w odległych głębiach mroku ukazała się rozkołysana latarnia niesiona przez Wanga. Rzuciła przelotny promień światła na zatrzymany wagonik i nieokrzesaną postać dzikiego Pedra, pochylonego nad bagażami; potem skierowała się ku domkowi i wzniosła po schodach. Wang podłubał u zaciętego zamku i przyparł się ramieniem do drzwi. Otworzyły się nagle z trzaskiem, jakby doprowadzone do pasji zmąceniem dwuletniego wypoczynku. Z ciemnej pochyłości wysokiego pulpitu wzleciał w górę samotny arkusz papieru i opadł z wdziękiem na podłogę.
Wang i Pedro wchodzili i wychodzili przez obrażone drzwi, przynosząc rzeczy z wagonika; jeden migał prędko tam i z powrotem, drugi zaś stąpał ociężale. Potem, na skutek paru spokojnych słów wypowiedzianych przez Numer Pierwszy, Wang odbył z latarnią kilka podróży do składów, przynosząc kołdry, konserwy w puszkach, kawę, cukier i paczkę świec. Zapalił jedną z nich i przytwierdził do półki pulpitu. Tymczasem Pedro, zaopatrzony w krzesiwo i wiązkę suchych patyków, zajął się rozpaleniem ognia, nad którym umieścił napełniony wodą kociołek podany mu obojętnie przez Wanga na odległość ramienia, jak gdyby z drugiej strony przepaści. Wysłuchawszy podziękowań gości, Heyst powiedział im dobranoc i odszedł.




VIII

Oddalał się zwolna. W domku jego panowały wciąż ciemności; pomyślał że może tak i lepiej. Czuł się już spokojniejszym. Wang wyprzedził go z latarnią, jakby mu było śpieszno oddalić się od dwóch białych przybyszów i kudłatego ich sługi. Światło nie tańczyło już przed Heystem; stało nieruchomo u stóp werandy.
Obejrzał się machinalnie i zobaczył za sobą jeszcze jedno światło — ognisko przed domkiem nieznajomych. Czarny zarys niezdarnej, potwornej postaci, schylonej nad ogniskiem, zakołysał się i znikł w ciemnościach. Widać woda zagotowała się już w kociołku.
Heyst uszedł jeszcze parę kroków, opanowany przez niesamowitą wizję tego stworu o wątpliwem człowieczeństwie. Kimże mogli być ludzie, którzy mieli takiego domownika? Przystanął. Poczuł, że opuszcza go niejasna obawa odległej przyszłości, w której przeczuwał nieuniknione rozstanie z Leną, wywołane przez głębokie i subtelne rozdźwięki; sceptyczna obojętność, towarzysząca mu zawsze ilekroć brał się do czynu — niby tajna odsiecz duszy — opuściła go również. Nie należał już do siebie. Czuł w sobie nakaz o wiele bardziej stanowczy i wzniosły.
Zbliżył się do domku i tuż za kręgiem światła rzuconym przez latarnię ujrzał na najwyższym stopniu nogi Leny i dolną część sukni. Postać jej majaczyła niewyraźnie. Siedziała na krześle; głowa i ramiona ginęły w mroku niskiego okapu. Nie poruszyła się wcale.
— Zdrzemnęłaś się? — zapylał.
— O nie! Czekałam na ciebie — pociemku.
Heyst stanął na górnym stopniu i oparł się o drewniany słup, odsunąwszy na bok latarnię.
— Myślałem właśnie, jak to dobrze że siedzisz bez światła. A nie było ci nudno w ciemności?
— Nie potrzebuję światła aby myśleć o tobie. — Czarowny jej głos nadał wartość tej banalnej odpowiedzi, która miała także i walor prawdy. Heyst zaśmiał się zlekka i rzekł, że doznał przed chwilą ciekawych wrażeń. Nic na to nie odpowiedziała. Usiłował wyobrazić sobie zarys jej postaci, siedzącej wygodnie na krześle. Rozproszone plamy mętnego światła ujawniały nie zawodzący nigdy wdzięk jej pozy, który był jedną z wrodzonych jej właściwości.
Myślała właśnie o Heyście, nie troszcząc się wcale o nieznajomych przybyszów. Heyst wzbudził w niej podziw od pierwszej chwili; pociągnął ją ciepły jego głos i łagodne spojrzenie, czuła jednak że zanadto jest skomplikowany aby go mogła zrozumieć. Nadał jej życiu urok i żywsze tętno, wzbogacił je o nadzieje splecione z groźbami; nie przeczuwała przedtem że istnieją podobne uczucia, a w każdym razie nie wyobrażała sobie że może ich doświadczyć taka jak ona dziewczyna, wydana na pastwę nędzy. Powiedziała sobie że nie powinna jej drażnić zbytnia powściągliwość Heysta, jego jak gdyby zamknięcie się w jakimś odrębnym świecie. Gdy brał ją w ramiona, czuła w jego uścisku wielką i przemożną siłę, czuła, że i on sam jest głęboko wzruszony i może nie znudzi się nią tak bardzo prędko. Myślała o tem, że dał jej poznać uczucie cichej radości, że nawet niepokój, który ją męczy, rozkoszny jest w swoim smutku i że będzie się starała zatrzymać go przy sobie tak długo jak tylko zdoła — aż do chwili kiedy mdlejące jej ramiona i osłabła dusza nie będą już mogły lgnąć do niego.
— Wanga niema tu oczywiście? — rzekł nagle Heyst.
Odpowiedziała jakby przez sen:
— Postawił tu latarnię, nie zatrzymując się wcale, i pobiegł.
— Jakto, pobiegł? No, no! Prawda że już późno, zwykle wraca znacznie wcześniej do swojej żony z plemienia Alfuro; ale pokazać się w biegu, to coś w rodzaju poniżenia dla Wanga, który opanował po mistrzowsku sztukę znikania. Może coś go tak przestraszyło, że zapomniał o tej swojej doskonałości?
— Cóżby go mogło przestraszyć?
Głos jej brzmiał wciąż sennie i trochę niepewnie.
— A ja się przestraszyłem — rzekł Heyst.
Nie słuchała go. Latarnia stojąca u ich stóp rzucała wgórę cień na jej twarz. Oczy jej błyszczały, jakby zalęknione i baczne, nad oświetloną brodą i bardzo białą szyją.
— Słowo daję — rozmyślał głośno Heyst — teraz, kiedy tych ludzi nie widzę, trudno mi uwierzyć że istnieją!
— A ja? — zapytała tak prędko, że drgnął jak człowiek, na którego ktoś rzucił się z zasadzki. — Czy istnieję dla ciebie, gdy mnie nie widzisz?
— Czy istniejesz? W najbardziej czarowny sposób! Moja droga Leno, nie znasz własnych swoich zalet! Przecież wystarczyłby tylko twój głos aby cię uczynić niezapomnianą.
— Ależ ja nie myślę o takiem zapomnieniu. Wiem że pamiętałbyś o mnie, gdybym umarła. Ale coby mi z tego przyszło? Właśnie póki jestem żywa, chcę żebyś —
Heyst stał obok jej krzesła; atletyczna jego postać niezupełnie była oświetlona. Szerokie ramiona i marsowa twarz — maska bezbronnej duszy — gubiły się w mroku nad pasmem światła, które padało mu na nogi. Dręczył go niepokój, nie mający nic wspólnego z Leną. Młoda kobieta nie zdawała sobie naogół sprawy z warunków życia, w które ją Heyst wprowadził. Wciągnięta w szczególny bezwład tego życia, pozostała właściwie poza niem wskutek swojej nieświadomości.
Nie rozumiała naprzykład, jak dalece nadzwyczajnem było zjawienie się łodzi. Zdawała się wcale o tem nie myśleć. Może nawet zapomniała już o tym fakcie. Heyst postanowił nagle nic więcej o tem nie mówić. Ale nie dlatego by lękał się ją niepokoić. Ponieważ sam nie odczuwał nic określonego, nie umiał wyobrazić sobie dokładnie, jak zareagowałaby na mniej lub więcej szczegółowe wyjaśnienia. W każdym fakcie tkwi pewna właściwość, którą różne psychiki odczuwają w różny sposób, a nawet i ta sama psychika w różnych chwilach. Ludzie żyjący mniej więcej świadomie znają tę kłopotliwą prawdę. Heyst zdawał sobie sprawę, że te odwiedziny nie wróżą nic dobrego. A w obecnem swem rozgoryczeniu na całą ludzkość odnosił się do nich jako do szczególnie przykrego wydarzenia.
Spojrzał wzdłuż werandy w stronę drugiego domku. Ognisko z chróstu rozpalone przed nim już wygasło. Nie było widać ani żaru węgli, ani najcieńszej choćby nitki światła, któraby przypominała obecność nieznajomych. Ciemne zarysy budowli majaczące w mroku i głucha cisza nie zdradzały niczem tego dziwacznego najazdu. Na Samburanie panował spokój równie niezamącony jak każdej innej nocy. Wszystko było jak dawniej, z jednym tylko wyjątkiem — Heyst uświadomił to sobie nagle — oto, trzymając rękę na poręczy krzesła Leny, oddalonej od niego zaledwie o pół kroku, na całą minutę może stracił poczucie jej istnienia — po raz pierwszy od czasu gdy przywiózł ją tutaj, aby z nim dzieliła ten bezgraniczny, ten nieskalany spokój. Podniósł latarnię; wznieciło to milczący rozruch na werandzie. Pas cienia przesunął się szybko po twarzy Leny, silny blask spoczął na nieruchomych jej rysach; wyglądała jak kobieta, która ma wizję. Oczy jej były spokojne a usta poważne. Suknia, rozchylona u szyi, poruszała się lekko w takt oddechu.
— Chodźmy już do pokoju, Leno — rzekł Heyst bardzo cicho, niby płosząc ostrożnie jakiś czar.
Wstała bez słowa. Heyst wszedł za nią do domku. Gdy przechodzili przez salon, zostawił palącą się latarnię na środkowym stole.



IX

Tej nocy Lena obudziła się — pierwszy raz w nowem swem życiu — z poczuciem że jest pozostawiona samej sobie. Ocknęła się z przykrego snu o rozstaniu z Heystem — rozstaniu z niewytłumaczonych powodów — i nie odczuła ulgi w chwili obudzenia. Rozpaczliwe uczucie samotności wciąż trwało. I rzeczywiście była sama. Przekonała się o tem w świetle lampki nocnej, palącej się mętnie i tajemniczo jak we śnie; ale to była rzeczywistość. Lena bardzo się przestraszyła.
W mig znalazła się przy zasłonie wiszącej u drzwi i podniosła ją spokojną ręką. Wobec warunków ich życia na Samburanie podglądanie byłoby rzeczą bezsensowną i nie leżało przytem w jej charakterze. Nie powodowała nią ciekawość ale prawdziwy niepokój — dalszy ciąg rozpaczy i lęku odczutych we śnie. Nie mogło być jeszcze bardzo późno. Światło latarni paliło się jasno, rzucając na podłogę i ściany czarne, szerokie pasy cienia. Lena nie zdążyła sobie jeszcze uświadomić czy spodziewa się zobaczyć Heysta, gdy ujrzała go odrazu, stojącego przy stole, w piżamie, tyłem do drzwi. Weszła boso bez najmniejszego szelestu i puściła zasłonę, która opadła za nią. W postawie Heysta było widocznie coś charakterystycznego, bo rzekła prawie szeptem:
— Ty czegoś szukasz?
Nie mógł słyszeć jej przedtem; mimo to nie drgnął na ten szept niespodziany. Wsunął tylko z powrotem szufladę i nie spojrzawszy nawet przez ramię, rzekł spokojnie, tak reagując na jej obecność, jak gdyby zdawał sobie sprawę ze wszystkich poprzednich jej ruchów:
— Słuchaj, czy jesteś pewna że Wang nie przechodził dziś wieczorem przez ten pokój?
— Wang? Kiedy?
— Po zostawieniu na schodach latarni.
— O nie. Pobiegł prędko. Patrzyłam za nim.
— A może przedtem — wówczas gdy byłem jeszcze z tymi podróżnymi? Co? Jak ci się zdaje?
— Chyba nie. Wyszłam na werandę zaraz po zachodzie słońca i siedziałam póki nie wróciłeś.
— Mógł wpaść na chwilę do pokoju przez tylną werandę.
— Nic tu nie było słychać — rzekła. — A o co ci chodzi?
— Naturalnie że mogłaś nie usłyszeć. On umie być cichy jak cień, kiedy mu na tem zależy. Zdaje mi się że potrafiłby wykraść poduszki z pod naszych głów. Mógł tu być także i przed dziesięciu minutami.
— Co cię obudziło? Czyś słyszał jakiś hałas?
— Nie umiem tego powiedzieć. I zwykle się tego nie wie; ale chyba nie było żadnego hałasu. Zdaje mi się że masz sen lżejszy ode mnie. Hałas, któryby mnie obudził, byłby obudził cię także. Starałem się zachowywać jak najciszej. Co cię obudziło?
— Nie wiem — może to był sen. Obudziłam się z płaczem.
— A co ci się śniło?
Heyst zwrócił się w jej stronę z ręką opartą o stół. Jego okrągła, goła głowa tkwiła na potężnym karku siłacza. Lena nic nie odpowiedziała, jakby nie zauważyła pytania.
— Czego szukasz? — spytała z kolei poważnie.
Ciemne jej włosy, zaczesane gładko do tyłu, splecione były na noc w dwa grube warkocze. Heyst zauważył harmonijny kształt jej czoła, dostojną jego szerokość i matową biel. Było to czoło stworzone do rzeźby. Zachwyt zmącił na chwilę myśli Heysta. Wydało mu się że jego odkrycia dotyczące tej dziewczyny są niewyczerpane — i następują w chwilach najmniej do tego odpowiednich.
Miała na sobie tylko bawełniany sarong tkany w ręku — jeden z nielicznych sprawunków Heysta, kupiony przed laty na Celebesie, gdzie wyrabiają te tkaniny. Przypomniał sobie o jego istnieniu dopiero po przybyciu Leny i wynalazł go na dnie starej skrzyni z drzewa sandałowego, którą kupił jeszcze przed zawiązaniem spółki z Morrisonem. Lena prędko się nauczyła zawijać się szczelnie w sarong aż po pachy, jak to czynią malajskie dziewczęta, idąc kąpać się w rzece. Barki jej i ramiona były nagie; jeden z warkoczy, zwisający z przodu, wyglądał prawie czarno na tle białej skóry. Ponieważ była wyższa od przeciętnych Malajek, sarong sięgał jej wysoko nad kostki. Stanęła w pół drogi między stołem a kotarą; nagie jej stopy połyskiwały jak marmur na pogrążonej w cieniu macie zaścielającej podłogę. Spadzistość oświetlonych bark, silne i piękne linje ramion zwisających wzdłuż ciała miały przy jej nieruchomości coś posągowego — czar dzieła sztuki tętniącego życiem. Nie była bardzo wysoka — Heyst nazywał ją z początku w myślach „tą biedną dziewczynką“ — ale wyzwolona z nędznej banalności białej, estradowej sukni, zawinięta w proste fałdy sarongu, miała w kształcie i proporcjach ciała coś co przywodziło na myśl, że postać jej jest zmniejszoną kopją posągu nadnaturalnej wielkości.
Posunęła się o krok naprzód.
— Czego szukasz? — spytała znowu.
Heyst odwrócił się tyłem do stołu. Czarne pasy mroku na podłodze i ścianach, zbiegające się na suficie w plamę cienia, obejmowały ich jak pręty klatki.
Teraz z kolei Heyst puścił pytanie mimo uszu.
— Mówisz że obudziłaś się przestraszona? — zapytał.
Podeszła do niego — egzotyczna a jednak tak bliska; biała jej twarz i ramiona na tle malajskiego sarongu robiły wrażenie, że się przebrała dla zabawy. Ale twarz jej była poważna.
— Nie! — odrzekła. — Obudziłam się w rozpaczy. Śniło mi się że ciebie przy mnie niema i nie mogłam zrozumieć dlaczego odszedłeś! Okropny sen — pierwszy odkąd —
— Nie wierzysz przecież w sny, prawda? — spytał Heyst.
— Znałam raz kobietę, która w sny wierzyła. A przynajmniej tłumaczyła ludziom co znaczą sny — za szylinga.
— Czy poszłabyś do niej teraz zapytać co ten sen znaczy? — spytał Heyst żartobliwie.
— Mieszkała w Camberwell. To była wstrętna stara baba.
Heyst zaśmiał się z pewnym niepokojem.
— Sny to głupstwo, moje dziecko; radbym tylko wiedzieć co znaczą rzeczy, które dzieją się na jawie podczas gdy śpimy.
— Znikło ci coś z tej szuflady — rzekła stanowczo.
— Z tej albo innej. Zaglądałem już do wszystkich pokolei i wróciłem do tej, jak to zwykle kiedy się czegoś szuka. Trudno mi uwierzyć świadectwu własnych oczu; ale niema tego czego szukam. A ty, Leno, czy jesteś pewna, że —
— Nie tknęłam w tym domu niczego, czegobyś mi sam nie dał.
— Leno! — krzyknął.
Uraziło go tłumaczenie się z zarzutu, którego jej nie postawił. Odpowiedź jej mogła była wyjść z ust służącej — osoby zależnej i podlegającej podejrzeniom — a w każdym razie kogoś zupełnie obcego. Rozgniewało go to haniebne nieporozumienie; doznał zawodu, że nie odczuła jakie miejsce wyznaczył jej tajemnie w myślach.
— Właściwie jesteśmy sobie obcy — pomyślał.
A potem żal mu się jej zrobiło. Rzekł spokojnie:
— Chciałem zapytać, czy jesteś pewna że Chińczyk nie wślizgnął się do pokoju dziś wieczorem?
— Podejrzewasz go? — spytała, marszcząc brwi.
— Niema tu nikogo innego, kogobym mógł podejrzewać. Nie mylę się z pewnością.
— A ty nie chcesz mi powiedzieć co zginęło? — zapytała spokojnie, jak gdyby stwierdzając jakiś fakt.
Heyst tylko słabo się uśmiechnął.
— Nic bardzo cennego, jeśli chodzi o wartość — odparł.
— Myślałam że chodzi o pieniądze — rzekła.
— Pieniądze? — wykrzyknął Heyst, jakby to przypuszczenie było zupełnie niesłychane. Tak ją to zdumiało, że pośpieszył dodać: — Naturalnie że jest w domu trochę pieniędzy — tu w tem biurku, w lewej szufladzie. Otwarta; łatwo ją można wyciągnąć. Jest tu skrytka, której ścianka w głębi się obraca; bardzo prosta skrytka, jeśli się zna jej sekret. Odkryłem ją przypadkiem i trzymam tam nasz zapas funtów. Widzisz, ten skarb nie jest aż tak wielki, żeby trzeba było jaskini na jego przechowanie.
Urwał, roześmiał się bardzo cicho i odwzajemnił spokojne jej spojrzenie.
— Drobne srebrne pieniądze, trochę guldenów i dolarów, trzymam zawsze w tej niezamkniętej lewej szufladzie. Nie wątpię ani na chwilę że Wang wie o tem; ale on nie jest złodziejem i właśnie dlatego — Nie, Leno, to co mi zginęło, to nie złoto ani klejnoty — i stąd ten fakt jest ciekawy; zniknięcie pieniędzy nie byłoby wcale zajmujące.
Odetchnęła głęboko z ulgą, usłyszawszy że nie chodzi o pieniądze. Wielkie zainteresowanie malowało się na jej twarzy, ale powstrzymała się od pytań. Obdarzyła go tylko głębokim, promiennym uśmiechem.
— Ponieważ nie ja to wzięłam, więc nikt inny tylko Wang. Powinieneś go zmusić do oddania ci tego.
Heyst nie odrzekł nic na ten naiwny i praktyczny wniosek, gdyż przedmiotem, który znikł z szuflady, był rewolwer.
Tę broń ciężkiego kalibru miał od wielu lat i nie użył jej ani razu. Od chwili gdy meble londyńskie przyjechały na Samburan, rewolwer spoczywał zawsze w tej samej szufladzie. Istotnem niebezpieczeństwem dla Heysta nie było to, które mógł odeprzeć mieczem lub kulą. Z drugiej zaś strony ani jego obejście, ani też powierzchowność nie zachęcały do lekkomyślnych zaczepek.
Nie potrafiłby wytłumaczyć, z jakiego powodu wstał w nocy i zajrzał do tej szuflady. Porwał się ze snu nagle, co mu się nigdy nie zdarzało. Ocknął się, siedząc na łóżku, i odrazu poczuł się zupełnie trzeźwym. Lena spoczywała u jego boku z twarzą zwróconą do ściany; niewyraźna jej postać bardzo była kobieca w niepewnem świetle lampki. Leżała zupełnie bez ruchu.
O tej porze roku moskity nie dokuczały na Samburanie i muślinowe zasłony były podniesione. Heyst spuścił nogi z łóżka i stanął na podłodze, zanim jeszcze zdał sobie sprawę że ma zamiar wstać. Nie wiedział czemu to robi. Nie chciał obudzić Leny i lekkie skrzypnięcie szerokiego łoża wydało mu się bardzo głośne. Odwrócił się niespokojnie, myśląc że Lena się poruszy; ale nawet nie drgnęła. Gdy tak patrzył na nią, ujrzał w myśli siebie samego, leżącego obok niej w głębokim śnie i — odczuł to pierwszy raz w życiu — zupełnie bezbronnego. To nawskroś nowe odczucie niebezpieczeństw grożących we śnie sprawiło, że pomyślał nagle o rewolwerze. Opuścił pokój bezgłośnemi krokami. Kotara którą podniósł, przechodząc, wydała mu się bardzo lekką, a drzwi od werandy były szeroko otwarte na czarność nocy, gdyż niski okap dachu zasłaniał światło gwiazd. Ta lekkość zasłony, te drzwi otwarte naoścież, wzbudziły w nim uczucie że jest narażony na niebezpieczeństwo — jakie, nie umiałby powiedzieć. Wyciągnął szufladę. Widok pustego jej wnętrza przerwał mu wątek rozmyślań. Mruknął do siebie wobec tego oczywistego faktu:
— Niemożliwe! Musi być gdzieindziej.
Usiłował przypomnieć sobie, gdzie schował broń; ale zawiodły go podszepty pamięci pobudzonej tym wysiłkiem. Przeszukując każdy kącik i każdą skrytkę, w której mógł się zmieścić rewolwer, doszedł powoli do przekonania, że go nie było w tym pokoju. Nie było go także i w drugim. Cały domek składał się z dwóch pokoi i obszernych werand biegnących naokoło. Heyst wyszedł na werandę.
— To z pewnością Wang — rozmyślał, patrząc w noc. — Przywłaszczył go sobie w jakimś celu.
Nic nie przeszkadzało temu upiornemu Chińczykowi zmaterjalizować się każdej chwili u stóp schodów czy gdzieindziej i powalić go niezawodnym, śmiertelnym strzałem. Niebezpieczeństwo groziło tak nieuniknione, że nie warto było się nad niem zastanawiać, tak samo jak nad niepewnością ludzkiego życia wogóle. Heyst rozmyślał o tej nieprzewidzianej groźbie. Od jak dawna już życie jego zależało od szczupłego, żółtego palca, spoczywającego na cynglu? Oczywiście, jeśli Chińczyk w tym właśnie celu ściągnął rewolwer.
— Strzelić — i zagarnąć po mnie wszystko — pomyślał Heyst. — Jakie to proste! — Jednak czuł w sobie wyraźną niechęć do posądzania tego hodowcy roślin o zbrodnicze zamiary.
— Nie, to nie dlatego. Przecież Wang byłby mógł zrobić to każdej chwili w ciągu ostatniego roku, albo i jeszcze dawniej.
Heyst opierał się dotychczas na przypuszczeniu, że Wang przywłaszczył sobie rewolwer podczas jego nieobecności na wyspie; ale teraz zmienił nagle zapatrywanie. Zbudziła się w nim niezbita pewność, że rewolwer mógł być wzięty dopiero późno w dzień a może i dziś w nocy. Naturalnie, tylko Wang mógł to zrobić. Ale dlaczego? Zatem do tej chwili nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Wszystko to czekało go jeszcze.
— Trzyma teraz w ręku moje życie — myślał Heyst bez szczególnego podniecenia.
Uczuciem, którego doznawał, była ciekawość. Pogrążył się w dociekaniach; zdawało mu się że się zastanawia nad osobliwem niebezpieczeństwem grożącem jakiejś innej osobie. Ale nawet i ten rodzaj zainteresowania opuszczał go już zwolna, kiedy, spojrzawszy na lewo, zobaczył jak zwykle zarysy domków majaczące w ciemnościach i przypomniał sobie o przybyciu łodzi ze spragnionymi podróżnymi. Wang nie ważyłby się na taką zbrodnię w obecności innych białych ludzi. Był to przykład „bezpieczeństwa polegającego na liczbie“, które to bezpieczeństwo niebardzo jakoś trafiało Heystowi do przekonania.
Wrócił do pokoju w ponurem usposobieniu i stanął nad pustą szufladą, pogrążony głęboko w przykrych myślach. Postanowił właśnie że ani słowa Lenie o tem wszystkiem nie powie, gdy usłyszał za sobą jej głos. Zaskoczyło go to, ale wbrew pierwszemu impulsowi nie odwrócił się natychmiast, obawiając się że mogłaby wyczytać troskę z jego twarzy. Tak, to go zaskoczyło; i z tego właśnie powodu rozmowa nie potoczyła się właściwie tak, jak byłby ją poprowadził, gdyby był przygotowany na to nagłe zapytanie. Należało odpowiedzieć natychmiast: „Nic mi nie brakuje“. Fatalnie się stało, że dopuścił do tego pytania. Uciął rozmowę, mówiąc lekkim tonem:
— To przedmiot bardzo małej wartości. Nie kłopocz się tem — nie warto. Najlepiej idź i połóż się spać, Leno.
Odwróciła się niechętnie i spytała dopiero we drzwiach:
— A ty?
— Chyba wypalę jeszcze cygaro na werandzie. Nie chce mi się spać na razie.
— Ale nie siedź długo.
Nic nie odpowiedział. Zobaczyła że stoi nieruchomo ze zmarszczonemi brwiami i puściła zwolna zasłonę.
Heyst rzeczywiście zapalił cygaro, nim wyszedł ponownie na werandę. Wyjrzał z pod niskiego okapu, aby poznać po gwiazdach czy noc już mija. Ale posuwała się bardzo wolno. Nie miał pojęcia dlaczego tak go to podrażniło, niczego przecież od świtu nie oczekiwał, lecz wszystko naokoło niego stało się bezsensowne i niepewne, a przytem nagliło go niewyraźnie do wypełnienia jakichś zobowiązań, nie dając mu żadnych wytycznych. Odczuwał gniewną pogardę dla swego położenia. Zewnętrzny świat rzucił się na niego. Heyst nie wiedział, co właściwie zawinił aby ściągnąć na siebie tę biedę, tak jak nie wiedział, co dało powód do ohydnej potwarzy o jego postępowaniu z biednym Morrisonem. Nie mógł o tem zapomnieć. Potwarz ta dosięgła uszu człowieka, któremu potrzeba było absolutnej wiary w prawość swego postępowania.
— A ona nawpół wierzy w tę ohydę — rozmyślał w beznadziejnem upokorzeniu.
Ten moralny cios, zadany z tyłu, pozbawił go sił do pewnego stopnia, jak gdyby to była rana fizyczna. Nie chciało mu się nic robić; ani pociągnąć do odpowiedzialności Wanga w sprawie rewolweru, ani też wybadać nieznajomych przybyszów kim są i jakim sposobem znaleźli się na wyspie. Rzucił daleko w noc żarzące się cygaro. Ale Samburan nie był już pustelnią, gdzie mógł puszczać wodze wszystkim nastrojom. Ognistą parabolę, którą zakreślił w powietrzu rzucony niedopałek, zauważono na innej werandzie, odległej o jakie dwadzieścia jardów. Jako ważną oznakę zakarbował to sobie obserwator, którego zmysły łaknęły chciwie faktów i który doprowadził się do stanu takiej czujności, że słyszał prawie jak trawa rośnie.




X

Tym obserwatorem był Marcin Ricardo. Życie nie było dla niego kwestją biernego wyrzeczenia lecz wytężonej walki. Nie odnosił się do życia z nieufnością i pogardą, a jeszcze mniej był skłonny do przewidywania w niem zawodów; ale zdawał sobie jasno sprawę, ile kryje możliwych niepowodzeń. Choć bardzo daleki od pesymizmu, nie karmił się głupiemi złudzeniami. Nie lubił niepowodzeń; nietylko ze względu na przykre i niebezpieczne skutki ale i z powodu ujemnego wpływu, jaki wywierały na własne jego pojęcie o Marcinie Ricardo. A obecna robota była nawskroś odrębna, uknuta przez niego samego i zupełnie nowa w pomyśle. Nie leżała na zwykłej linji jego poczynań — chyba tylko z moralnego punktu widzenia, którym nie myślał zaprzątać sobie głowy. Z tych to przyczyn sen odbiegł Marcina Ricardo.
Pan Jones — po kilku atakach dreszczów i po wypiciu wielu szklanek gorącej herbaty — zapadł najwidoczniej w głęboki sen. Udaremnił bardzo stanowczo próby nawiązania rozmowy podjęte przez wiernego towarzysza. Ricardo przysłuchiwał się miarowemu jego oddechowi. Nic nie przeszkadzało szefowi spać spokojnie. Zapatrywał się na tę ich wyprawę niby na rodzaj sportu — jak przystało wielkiemu panu. Ale Ricardo czuł, że ta delikatna i ważna robota musi być wykonana za wszelką cenę — zarówno ze względu na honor jak i na bezpieczeństwo. Wstał pocichu i wyszedł na werandę. Nie mógł spokojnie uleżeć. Chciał odetchnąć świeżem powietrzem; a przytem miał uczucie, że siłą swego pragnienia zmusi mrok i ciszę, aby wydały coś ze swoich tajemnic na żer jego oczom i uszom.
Zbadał położenie gwiazd i cofnął się napowrót w gęsty mrok. Oparł się wzrastającej wciąż chęci by wyjść i przekraść się do drugiego domku. Warjactwem byłoby skradać się w ciemnościach po nieznanym terenie. I w jakim celu? Chyba aby się nieco uspokoić. Bezruch ciężył jego członkom jak ołowiana szata. A jednak nie mógł się zdecydować na zaniechanie bezcelowego czuwania. Człowiek z wyspy zachowywał się spokojnie.
W tej chwili właśnie wzrok Ricarda pochwycił niknący, czerwony łuk światła zakreślony przez cygaro: ta groźna rewelacja dowodziła że tamten człowiek czuwa. Ricardo nie mógł się powstrzymać od cichego: „Oho!“ i zaczął sunąć bokiem ku drzwiom, ocierając się plecami o ścianę. Nie wiedział czy tamten nie zbliżył się do domku i czy nie obserwuje werandy; tymczasem Heyst, rzuciwszy cygaro, wrócił do mieszkania z uczuciem człowieka, który zaniechał bezcelowego zajęcia. Ale Ricardo wyobraził sobie, że dochodzi go z dworu słaby odgłos kroków i wsunął się prędko do pokoju. Odetchnął i pogrążył się na chwilę w rozmyślaniach. Następnie wymacał zapałki leżące na wysokim pulpicie i zapalił świecę. Zakomunikowanie szefowi nagromadzonych spostrzeżeń i refleksyj stało się nieodzownem, a były to rzeczy tak wielkiej wagi, że musiał koniecznie śledzić na obliczu słuchacza wywołane przez nie wrażenia. Narazie myślał że można odłożyć tę rozmowę do następnego dnia; ale bezsenność Heysta, zdradzona w tak zastraszający sposób, przejęła Ricarda nagłą pewnością, że i on nie powinien spać tej nocy.
Zwrócił się z tem oświadczeniem do swego zwierzchnika. Gdy mały płomyk w kształcie sztyletu rozproszył jako tako ciemność, w odległym kącie pokoju ukazał się pan Jones wyciągnięty na łóżku polowem. Podróżna derka zakrywała szczupłą jego postać aż po głowę; druga derka zwinięta w rulon służyła za poduszkę. Ricardo przykucnął ze skrzyżowanemi nogami na podłodze, tuż przy niskiem łóżku, tak że pan Jones — który nie spał może tak bardzo głęboko — otworzywszy oczy, ujrzał twarz sekretarza, umieszczoną wygodnie na poziomie swojej twarzy.
— No? Co takiego? Nie powinieneś dziś spać? Ale dlaczego mnie spać nie dajesz? Idź do djabła i nie zawracaj mi głowy.
— Obudziłem pana, bo tamten drab nie śpi — tylko dlatego. Bodajbym zdechł, jeśli tam czegoś nie knuje! Co on w tem ma, żeby rozmyślać tak po nocy?
— Skąd wiesz o tem?
— Wychodził na dwór, proszę pana — spacerował późno w nocy. Widziałem to na własne oczy.
— Ale skąd wiesz, że wstał aby rozmyślać? — spytał pan Jones. — Mogło go zbudzić coś innego — naprzykład ból zębów. Pewno przyśniło ci się to wszystko, tak mi się coś zdaje. Czy nie starałeś się zasnąć?
— Nie proszę pana. Nawet nie starałem się zasnąć.
Ricardo zawiadomił zwierzchnika o swojem czuwaniu na werandzie i o rewelacyjnym fakcie, który je przerwał. Wyprowadził wniosek że człowiek, spacerujący z cygarem wśród głębokiej nocy, musi knuć jakiś zamysł.
Pan Jones podniósł się nieco i oparł głowę na łokciu. Ta oznaka zainteresowania pokrzepiła na duchu wiernego giermka.
— Zdaje mi się że czas najwyższy, abyśmy się trochę zastanowili — dodał Ricardo z większą pewnością siebie. Choć tak dawno obcowali już z sobą, nastroje szefa były zawsze źródłem niepokoju dla prostej duszy sekretarza.
— Ty zawsze robisz zamieszanie — zauważył pan Jones wyrozumiałym tonem.
— No ale przecież nie bez powodu, co? Nie może pan tego powiedzieć. Może i nie patrzę na rzeczy jak dżentelmen, ale także nie jak idjota. Przyznał mi to pan wiele razy.
Ricardo rozgrzewał się własnemi argumentami. Pan Jones przerwał mu obojętnie:
— Przypuszczam że mnie nie obudziłeś aby mi opowiadać o sobie.
— Nie, proszę pana. — Ricardo zamilkł na chwilę, trzymając koniec języka między zębami. — Nie zdaje mi się, żebym mógł powiedzieć panu o sobie coś czego pan nie wie — ciągnął dalej. Z głosu jego przebijało jakieś wesołe zadowolenie, które znikło przy dalszych słowach. — Nie o mnie, ale o tamtym człowieku trzeba pomówić. On mi się nie podoba!
Nie zauważył błysku okropnego uśmiechu na ustach szefa.
— Nie podoba ci się? — mruknął pan Jones, którego twarz, wsparta na łokciu, była na jednym poziomie z wierzchem głowy Ricarda.
— Nie — odrzekł ten dobitnie. Świeca stojąca z drugiej strony pokoju rzucała jego potworny cień na ścianę. — Ten człowiek — nie umiem tego określić — nie ma w sobie nic serdecznego.
Pan Jones potwierdził leniwie po swojemu:
— Wygląda na bardzo opanowanego człowieka.
— Otóż to właśnie. Opanowa... — Ricardo zaciął się z oburzenia. — Zarazbym mu wypuścił trochę tego opanowania przez dziurę między żebrami, tylko że to jest taka specjalna robota.
Pan Jones snuł przez ten czas własne myśli, zapytał bowiem:
— Czy myślisz że jest podejrzliwy?
— Nie widzę o co mógłby nas podejrzewać — rozważał Ricardo. — A jednak wstał i namyślał się nad czemś. Co go mogło niepokoić? Co wyciągnęło go z łóżka wśród nocy? Z pewnością nie pchły.
— Może wyrzuty sumienia — poddał żartobliwie pan Jones.
Wierny sekretarz był rozdrażniony i nie zrozumiał żartu. Oświadczył zirytowanym tonem, że taka rzecz jak sumienie wcale nie istnieje. Natomiast istnieje strach; ale ten drab nie miał żadnego powodu do strachu. Jednak Ricardo przyznał, że przybycie nieznajomych mogło Heysta przerazić — właśnie z powodu tego łupu, który gdzieś trzyma w ukryciu.
Ricardo spoglądał tu i tam, jakby się obawiał że podsłuchują go ciężkie cienie, zalegające cały pokój przy mdłem światełku świecy. Zwierzchnik szepnął bardzo spokojnie:
— A jeśli ten hotelarz nakłamał ci na niego? Ten Heyst to może taki sobie biedak poprostu.
Ricardo potrząsnął zlekka głową. Schombergowska teorja o Heyście trafiła mu głęboko do przekonania; wchłonął ją tak naturalnie, jak gąbka chłonie wodę. Wątpliwości szefa były dziecinnem zaprzeczeniem faktu, który się sam przez się rozumiał; lecz mimo to głos Ricarda nie zmienił się wcale i brzmiał w dalszym ciągu jak łagodne, kocie mruczenie o warczącym podkładzie.
— Pan mię doprawdy zadziwia! Tak jak on postępują właśnie wszyscy oswojeni — zwykli, światowi hipokryci. Kiedy chodzi o łup, który mają tuż pod nosem, ani jeden rąk przy sobie nie utrzyma. I wcale ich nie ganię. Tylko cholera mnie bierze, gdy patrzę na ich sposoby. Niechże pan sobie przypomni, jak to on pozbył się tego swego przyjaciela. Wysłać człowieka żeby z zimna zdechł na płuca — to taki typowy kawał tych oswojonych drabów. I pan mi powie, proszę pana, że człowiek zdolny do czegoś podobnego nie zgarnął wszystkiego co wpadło mu w ręce? — cichaczem, jak hipokryta? A co znaczył ten cały węglowy interes? Te oswojone gagatki urządzają zawsze takie kawały; to hipokryzja — nic więcej. Nie, nie, proszę pana! Musimy wyciągnąć z niego wszystko na czysto. To jest nasze zadanie; i wcale nie takie proste jakby się zdawało. Przypuszczam że pan przypatrzył się tej robocie ze wszystkich stron, zanim się pan na nią zdecydował.
— Nie. — Ledwie można było dosłyszeć głos pana Jonesa, który patrzył gdzieś przed siebie, wyciągnięty na swem legowisku. — Nie myślałem dużo o tem. Nudziłem się.
— Właśnie — okropnie się pan nudził. Byłem już doprawdy w rozpaczy tego dnia po południu, kiedy ten brodacz, ten zbzikowany hotelarz zaczął mi rozpowiadać o tym człowieku. To był czysty przypadek. No i dostaliśmy się tutaj, a trzeba przyznać że byliśmy już jedną nogą na tamtym świecie. Czuję się jeszcze jak flak — ale co mi tam, jego kabza zapłaci nam za wszystko.
— On tu jest sam jeden — zauważył pan Jones głuchym szeptem.
— Ta—ak, do pewnego stopnia. Tak, prawie sam. Tak; właściwie można powiedzieć, że jest sam.
— A jednak jest i ten Chińczyk.
— Aha, jest i Chińczyk — przyznał Ricardo z roztargnieniem.
Rozważał czy należy zakomunikować szefowi wiadomość o dziewczynie. Po namyśle zdecydował że nic nie powie. Przedsięwzięcie było trudne samo przez się i nie należało go komplikować przez wyprowadzenie z równowagi prawdziwego pana, którego miał zaszczyt być wspólnikiem. Prawda wyjdzie na jaw sama przez się — myślał — a potem będzie mógł przysiąc, że nie miał pojęcia o tym drażliwym szczególe. Nie potrzebował przy tem wcale kłamać przed szefem. Wystarczało trzymać język za zębami.
— Tak — mruknął w zamyśleniu — jest naturalnie i ten Chińczyk.
W gruncie rzeczy czuł jakiś dziwny szacunek dla przesadnej antypatji, którą jego szef żywił względem kobiet, jakby ten wstręt do kobiecego towarzystwa był pewnym rodzajem moralności — dziwacznej wprawdzie, ale zawsze moralności — jako cecha w oczach Ricarda pożyteczna i zapobiegająca wielu niepożądanym komplikacjom. Nie miał pretensji do zrozumienia tej idjosynkrazji swego zwierzchnika. Nie starał się nawet jej badać. Wiedział tylko że on sam miał wręcz przeciwne skłonności i że nie czuł się z tego powodu szczęśliwszym ani bezpieczniejszym. Nie wiedział jak byłoby się ułożyło jego życie gdyby się sam tłukł po świecie. Na szczęście musiał podporządkować się cudzej woli — nie jako niewolnik, za wyznaczoną pensję, ale jako towarzysz — i to stanowiło dla niego hamulec. Tak! Tamten rodzaj usposobienia upraszczał życie naogół — nie dało się temu zaprzeczyć. Ale widocznie mógł także sprowadzić i komplikacje, jak naprzykład w obecnym wypadku niezmiernej wagi — który — według Ricarda — już sam przez się był bardzo delikatnej natury. A najgorsze ze wszystkiego było to, że nigdy się nie dało przewidzieć, w jaki właśnie sposób ta idjosynkrazja szefa się przejawi.
— To nienormalne — rozmyślał Ricardo z pewną irytacją. I jakże zdać sobie sprawę z nienormalności, która żadnym prawom nie podlega? Wierny giermek „zwykłego sobie Jonesa“, przewidując wiele trudności natury fizycznej, postanowił ukryć przed szefem obecność dziewczyny i oszczędzić mu jej widoku póki się tylko da. Niestety, według wszelkiego prawdopodobieństwa było to możliwe tylko przez parę godzin; Ricardo zaś obawiał się, że przygotowania do właściwej roboty zajmą i kilka dni. Kiedy sprawa będzie już w toku, wówczas — był o tem przekonany — jego pan nie zawiedzie. Jak to bywa często u natur żyjących bezprawiem, wiara Ricarda w tego lub innego osobnika była prosta i bezwzględna. Albowiem człowiek musi mieć w życiu jakieś oparcie.
Ricardo, siedzący zupełnie nieruchomo ze skrzyżowanemi nogami i głową nieco pochyloną, wyglądał jak bonza zatopiony w rozmyślaniach nad świętą sylabą „om“. Był to jaskrawy przykład kłamliwości pozorów, gdyż pogarda jego dla świata miała nawskroś praktyczny charakter. W Ricardzie nie było nic wschodniego poza zdumiewającym spokojem pozy. Pan Jones zachowywał się też bardzo spokojnie. Opuścił głowę na zwiniętą derkę i wyciągnął się na boku, odwrócony tyłem do światła. W tej pozycji jego oczodoły z nagromadzonym w nich cieniem sprawiały wrażenie zupełnie pustych. Gdy zaczął mówić, widmowy głos miał do przebycia tylko kilka cali aby przeniknąć wprost do lewego ucha Ricarda.
— Dlaczego nic nie mówisz teraz, kiedyś mnie już rozbudził?
Chciałbym wiedzieć, czy też pan spał tak mocno jakby się zdawało — rzekł niewzruszony Ricardo.
— I ja chciałbym wiedzieć — powtórzył pan Jones. — W każdym razie odpoczywałem sobie spokojnie.
— Jakto, proszę pana — wyszeptał przestraszony Ricardo — pan mi przecież nie powie, że pan zaczyna się nudzić?
— Nie.
— To doskonale! — Sekretarz odetchnął z ulgą. — Niema do tego powodu, mogę pana zapewnić — szepnął poważnie. — Wszystko, byle nie to! Jeżeli nic przez chwilę nie mówiłem, to nie dlatego żeby nie było bardzo wiele do gadania. Mamy tego aż nadto.
— Co ci się stało? — szepnął zwierzchnik. — Czyżbyś się skłaniał do pesymizmu?
— Ja? Nie, proszę pana. Nie należę do tego gatunku. Może pan mnie zwymyślać, jeśli się panu podoba, ale pan wie bardzo dobrze że nie jestem kraczącym krukiem. — Ricardo zmienił ton. — Jeśli nic nie mówiłem przez chwilę, to dlatego że medytowałem nad tym Chińczykiem.
— Doprawdy? Szkoda czasu mój Marcinie. Chińczyka przeniknąć nie można.
Ricardo przyznał że może to i prawda. Ale przecież nie chodzi im o Chińczyka, choćby i najbardziej tajemniczego; a taki szwedzki baron nie jest i nie może być nieprzenikniony. Roi się wszędzie od takich baronów.
— Nie wiem czy on jest znów tak bardzo oswojony — zauważył półgłosem pan Jones grobowym tonem.
— Co pan chce przez to powiedzieć? Naturalnie że to nie zmokła kura. I nie mógłby go pan zahipnotyzować, jak to pan robił z niejednym południowcem i z różnymi innymi oswojonymi obywatelami, kiedy trzeba ich było wciągnąć do gry.
— Na to nie masz co liczyć — mruknął poważnie „zwykły sobie Jones“.
— Nie liczę, proszę pana, choć pan ma nadzwyczajną siłę w oku. To fakt.
— Powiedz że mam nadzwyczajną cierpliwość — zauważył sucho pan Jones.
Mętny uśmiech przewinął się po wąsach wiernego Ricarda, który trzymał wciąż głowę spuszczoną.
— Nie chciałbym zanadto pana nudzić; ale ten interes nie jest podobny do żadnego z tych, któreśmy razem robili.
— Może i nie. W każdym razie cieszmy się tem przekonaniem.
Znużenie monotonją życia odbiło się w tonie tego względnego potwierdzenia. Szarpnęło to nerwami pełnego nadziei Ricarda.
— Pomyślmy nad tem jak się zabrać do roboty — odparł z pewną niecierpliwością. — Chytra z niego sztuka. Niech pan tylko sobie przypomni, jak urządził tego swego kolegę. Słyszał pan kiedy o takiej podłości? A obłuda tej bestji — plugawa, tchórzowska obłuda!
— Tylko nie puszczaj się na morały, mój Marcinie — przestrzegł go pan Jones. — O ile rozumiem tę historję opowiedzianą przez niemieckiego hotelarza, dowodzi ona dość silnego charakteru, a także i uniezależnienia od pospolitych ludzkich uczuć, co nie jest rzeczą zwykłą. To nawet bardzo godne uwagi, o ile jest prawdziwe.
— Aha! bardzo godne uwagi. I bardzo paskudne — mruknął Ricardo. — Przyjemnie mi pomyśleć że ten drab dostanie za to zapłatę, której się wcale nie spodziewa.
Między zaciśniętemi wargami Ricarda ukazał się na chwilę ruchliwy czubek języka, próbujący niejako smaku tej dzikiej zapłaty. Ricardo bowiem był szczery w swem oburzeniu na zdradę elementarnych zasad wierności względem przyjaciela — zdradę popełnioną z zimną krwią, powoli, z cierpliwą chytrością trwającą całe lata. Łotrowstwo ma swoje zasady podobnie jak cnota i czyn ten — tak jak on go sobie wyobrażał — nabierał szczególnej ohydy z powodu wolnego tempa zdrady tak okrutnej a tak układnej. Ale Ricardo rozumiał także kulturalny pogląd na tę sprawę swego zwierzchnika, prawdziwego pana, rozpatrującego wszystko z wyższego punktu widzenia, co jest przywilejem wykształconego umysłu i wysokiego stanowiska.
— No, to ci dopiero drab chytry i przebiegły — mruknął przez ostre zęby.
— Do licha — wpełzł mu do ucha spokojny szept pana Jonesa. — Gadajże raz do rzeczy.
Posłuszny sekretarz otrząsnął się z zamyślenia. Między tymi dwoma ludźmi zachodziło pewne powinowactwo duchowe: jeden stał się wyrzutkiem społeczeństwa przez swoje występki, drugi zaś — wskutek swojej wyzywającej pogardy i napastliwości dzikiego zwierza — zapatrywał się na wszystkie oswojone stworzenia tej ziemi jak na należną sobie zdobycz. Obaj byli jednak dość przebiegli aby zdać sobie sprawę, że puścili się na tę awanturę nie zbadawszy dostatecznie szczegółów. Postać samotnego człowieka pozbawionego wszelkiej opieki, olbrzymia i fascynująca, bezbronna wśród morza, majaczyła w oddali, zapełniając całe pole ich widzenia. Zdawało się że nie potrzebują zastanawiać się nad niczem. Schomberg mówił: „Trzech na jednego“.
Ale teraz sprawa nie przedstawiała się tak prosto właśnie wskutek tej samotności, która była jak gdyby zbroją tego człowieka. Uczucie, które wierny giermek wyraził po swojemu: „I cóż nam to pomogło że znaleźliśmy się tutaj“ — przyjął szef, milcząc, do wiadomości. „Nietrudno wypruć człowiekowi flaki, albo wywiercić w nim dziurę, czy jest sam czy nie — rozważał Ricardo cichym, poufnym tonem — ale — “
— On nie jest sam — rzekł słabym głosem pan Jones, ułożywszy się jak do snu. — Nie zapominaj o tym Chińczyku.
Ricardo drgnął zlekka.
— Aha — hm, ten Chińczyk!
Ricardo już, już postanowił zwierzyć się z obecności dziewczyny; ale nie! nic nie powie. Pragnął aby szef pozostał niewzruszony i spokojny. W związku z tą dziewczyną roiły się w jego mózgu mętne myśli, których nie miał odwagi jasno sobie uświadomić. Taka dziewczyna, to nie może być nic szczególnego. Nastraszy się ją. Są także i inne możliwości. A sprawę Chińczyka można otwarcie z szefem roztrząsać.
— Myślałem właśnie, proszę pana, tak a tak — ciągnął z powagą. — Mamy tu tego człowieka. To głupstwo; jeżeli nie będzie grzeczny, możemy zamknąć mu buzię. To nic trudnego. Ale poza tem jest łup. Nie nosi go przecież w kieszeni.
— Mam nadzieję że nie — szepnął pan Jones.
— I ja także. Wiemy że łup jest na to za duży: ale gdyby ten drab był na wyspie sam jeden, nie troszczyłby się zbytnio o to — to znaczy o bezpieczeństwo swego łupu. Poprostu wsadziłby wszystko do jakiejś skrzynki czy szuflady, którąby znalazł pod ręką.
— Tak myślisz?
— Tak, proszę pana. Trzymałby to niejako pod okiem. Dlaczego nie? Przecież to naturalne. Człowiekowi nie przyjdzie na myśl zagrzebywać w ziemi swoją kabzę, chyba że ma do tego bardzo wyraźne powody.
— Jakto, wyraźne powody?
— Tak, proszę pana. Za cóż pan ma człowieka — za kreta?
Opierając się na własnem doświadczeniu, Ricardo oświadczył, że człowiek nie jest z natury stworzeniem lubiącem ryć się w ziemi. Nawet skąpcy bardzo rzadko zagrzebują swoje skarby, chyba z jakichś wyjątkowych przyczyn. Ale dla tego człowieka, mieszkającego samotnie na wyspie, obecność Chińczyka była przyczyną zupełnie wystarczającą. Ani szuflady, ani skrzynki nie stanowiły schronienia, zabezpieczającego przed węszącym Chińczykiem o skośnych oczach. Nie, proszę pana; taką skrytką mogłaby być tylko kasa — porządna kasa ogniotrwała. Ale kasa jest tu, w tym pokoju.
— Kasa? W tym pokoju? Nie zauważyłem — szepnął pan Jones.
Nie zauważył, ponieważ kasa pomalowana była na biało, tak jak i ściany pokoju; a w dodatku stała zasunięta w ciemny kąt. Przytem pan Jones zbyt był zmęczony, wysiadłszy na brzeg, aby cośkolwiek zauważyć; ale Ricardo rozpoznał wnet charakterystyczną sylwetę. Gdybyż tak można było wierzyć że ten łup, zdobyty przez zdradę, obłudę i wszelkie inne niegodziwości Heysta — tam został umieszczony! Ale gdzietam! Ten przeklęty grat jest otwarty.
— Może kiedyś przechowywał tam łup — rozważał ponuro — ale teraz go tam niema.
— A jednak ten człowiek nie wybrał sobie tego domu na mieszkanie — zauważył pan Jones. — Ale, ale, co on mógł mieć na myśli, kiedy wspomniał o okolicznościach, które mu nie pozwalają umieścić nas w tamtym drugim domku? Pamiętasz jak to powiedział, Marcinie? To brzmiało jakoś tajemniczo.
Marcin, który pamiętał dobrze i rozumiał zdanie, związane bezpośrednio z obecnością tej dziewczyny, zawahał się chwilę nim odpowiedział:
— To taki podstępny kawał z jego strony; ale kawał nie z tych najgorszych. Te maniery w stosunku do nas, nie zadawanie żadnych pytań — to także podstępne kawały. Mówi się że człowiek jest stworzeniem ciekawem i tak też jest rzeczywiście; ale on się zachowuje jakby go nic nie obchodziło. Naturalnie że go obchodzą różne rzeczy, bo pocóżby wstawał, i łaził po nocy z cygarem, i medytował? To mi się nie podoba!
— Bardzo możliwe że on jest teraz na dworze, że obserwuje nasze światło i mówi sobie zupełnie to samo o naszem czuwaniu — wyrzekł z powagą zwierzchnik Ricarda.
— Tak, to możliwe, proszę pana; ale to są zanadto ważne rzeczy aby mówić o nich w ciemnościach. A nasze światło zupełnie jest na miejscu. Można je doskonale wytłumaczyć. Tu w tym domku pali się światło po nocy, ponieważ — no, ponieważ pan jest niezdrów. Niezdrów, proszę pana — otóż to właśnie; musi pan udawać chorego.
Ta myśl zaświtała nagle wiernemu giermkowi jako zbawczy środek, mający odsunąć jak najdalej spotkanie szefa z dziewczyną. Pan Jones przyjął tę radę nie poruszywszy się wcale: nie drgnęły nawet w jego oczodołach spokojne, nikłe światełka, które były jedyną oznaką życia w wycieńczonem ciele. Lecz Ricardo, wygłosiwszy zbawienną myśl, dojrzał w niej inne możliwości bardziej jeszcze celowe i mogące przynieść praktyczniejsze korzyści.
— Z pana wyglądem, proszę pana, pójdzie to dość łatwo — ciągnął równym głosem, jak gdyby nie było przerwy w jego wywodach; pełen szacunku ale i szczerości dążył z wielką prostotą do swego celu. — Wszystko co pan ma do roboty, to leżeć spokojnie. Zauważyłem wtedy na pomoście, że ten drab patrzył na pana z pewnem zdumieniem.
Przy tych słowach, które były naiwnym hołdem dla powierzchowności zwierzchnika, przywodzącej na myśl raczej grób niż łoże chorego — z tej strony twarzy pana Jonesa, która była wystawiona na mdłe światło świecy, ukazała się zmarszczka — głęboka, sięgająca od nosa aż do brody; był to milczący uśmiech. Ricardo rzucił na szefa ukośne spojrzenie i zauważył tę grę twarzy. Pokrzepiony na duchu, uśmiechnął się również z uznaniem:
— A tymczasem pan jest zdrów jak ryba — ciągnął dalej. — Słowo daję, gdybym się zaklął nie wiem na co, to i tak nikt nie uwierzy że pan nie jest chory. Musimy poświęcić dzień albo dwa, żeby rozejrzeć się w interesie i wymacać tego hipokrytę.
Ricardo patrzył wciąż na skrzyżowane swoje łydki. Zwierzchnik wyraził aprobatę martwym głosem:
— Może to i dobra myśl.
— Chińczyk, to głupstwo. Można go sprzątnąć każdej chwili.
Jedna z rąk Ricarda, spoczywająca dłonią do góry na złożonych nogach, wykonała szybkie pchnięcie, powtórzone przez olbrzymi cień ramienia bardzo nisko na ścianie. Ten gest przerwał czar bezruchu obejmującego pokój. Oczy sekretarza wpatrzyły się markotnie w ścianę, po której cień się zesunął. Każdego człowieka można unieszkodliwić, oświadczył Ricardo. Nie chodzi wcale o to co ten Chińczyk może zrobić, ale o wpływ jego obecności na postępowanie tego Szweda, którego los był przesądzony. Człowiek! I czemże jest człowiek? Równie łatwo można dźgnąć szwedzkiego barona, albo przedziurawić go kulą, jak każde inne stworzenie; ale tego właśnie należy unikać, póki nie będzie wiadomo gdzie ukrył łup.
— Nie zdaje mi się aby go wpakował do jakiejś dziury w swoim domu — dowodził Ricardo z prawdziwym niepokojem.
Nie. Dom może ulec pożarowi — wypadkiem, albo z powodu podpalenia — kiedy się śpi. A może Heyst schował łup pod domem — w jakiejś rozpadlinie, szczelinie, czy szparze? Coś szeptało jednak Ricardowi że tak nie jest. Napięcie umysłowego wysiłku pokryło mu czoło zmarszczkami. Skóra na jego głowie zdawała się poruszać wśród ciężkiej pracy, która polegała na denerwującem formułowaniu przypuszczeń.
— Za co pan ma człowieka — za niemowlę? — rzekł w odpowiedzi na zarzuty pana Jonesa. — Chcę wykombinować, cobym ja sam zrobił na jego miejscu. Nie zdaje mi się żeby był mędrszy ode mnie.
— A co myślisz o sobie?
Pan Jones zdawał się śledzić kłopoty towarzysza z rozbawieniem ukryłem pod pozorami martwego spokoju.
Ricardo puścił to pytanie mimo uszu. Plastyczna wizja łupu pochłaniała go całkowicie. Wspaniała wizja! Oto kilka niewielkich płóciennych worków, związanych cienkim sznurkiem; pod pękatą ich powierzchnią rysują się krążki monet — złotych, masywnych, ciężkich i tak łatwo przenośnych. A może łup został ukryty w stalowej kasie podręcznej z wyrytym na wieku ornamentem; lub też w czarnej mosiężnej skrzynce z uchem na wierzchu, napełnionej — czem? Bóg raczy wiedzieć. Może banknotami? Dlaczegóżby nie! Ten człowiek wracał do kraju, więc z pewnością musiało to być coś, z czem się wracać opłaci.
— I pewnie ukrył to gdzieś na dworze — gdziekolwiek bądź! — krzyknął Ricardo stłumionym głosem. — Pewno w lesie.
Otóż to właśnie! Chwilowy mrok zastąpił mętne światło pokoju, mrok zalegający las nocą; widać błysk latarni, przy której jakaś postać kopie u stóp drzewa. Obok niej druga postać trzyma latarnię — ha, postać kobieca! To ta dziewczyna!
Powściągliwy Ricardo stłumił przekleństwo — wyraz radości zmieszanej ze strachem. Czy Heyst ufa dziewczynie, czy jej niedowierza? Tak czy owak, z pewnością uczucia jego są krańcowe. Z kobietami nie można inaczej. Nie umiał wyobrazić sobie człowieka, któryby nie zaufał zupełnie kobiecie związanej z nim poufnym stosunkiem — i to jeszcze wobec specjalnych warunków w jakich ją zdobył i wobec zupełnej samotności; w tych okolicznościach żadne zwierzenia nie mogły się wydać niebezpiecznemi, ponieważ nie było nikogo przed kimby można je zdradzić. Poza tem w dziewięciu wypadkach na dziesięć mężczyzna ufa kobiecie. Ale mniejsza z tem, czy Heyst ufał dziewczynie, czy nie; na leżało zdać sobie sprawę, o ile jej obecność była korzystną lub szkodliwą dla ich planu. Oto pytanie!
Pokusa aby naradzić się ze zwierzchnikiem, aby porozmawiać o tej ważnej sprawie i usłyszeć jego zdanie — była zaiste wielka. Ricardo oparł się jej; ale konflikt uczuć, który musiał przeżyć samotnie, bardzo był gwałtowny i męczący. Kobieta jest w zagadnieniu wielkością nieobliczalną, nawet jeśli się ma pewne dane do snucia domysłów. A cóż dopiero, jeśli się jej nigdy na oczy nie widziało!
Choć myśli te przeleciały mu przez głowę z wielką szybkością, czuł że dłużej milczeć nie powinien. Rzekł więc natychmiast:
— Czy pan widzi nas obu przy łopatach, ryjących się w ziemi po całej tej przeklętej wyspie?
Pozwolił sobie na lekkie poruszenie ręki. Cień przeobraził je natychmiast w gest zamaszysty.
— Niezbyt miła perspektywa, mój Marcinie — szepnął szef obojętnie.
— Nie wolno nam się zniechęcać — w tem rzecz — odparł wierny giermek. — I jeszcze po tem wszystkiem co musieliśmy wycierpieć w łodzi; no, toby było doprawdy...
Nie mógł znaleźć odpowiedniego wyrażenia. Z wielkim spokojem — wierny a jednocześnie przebiegły — napomknął niewyraźnie o nadziei, która mu zaświtała.
— Z pewnością znajdzie się coś, co naprowadzi nas na jakiś ślad; do tego interesu nie można się brać gwałtownie. Już niech się pan na mnie spuści, potrafię wywąchać każdą poszlakę, jaka się tylko nadarzy; ale pan musi postępować z nim bardzo układnie. A co do reszty, niech mi pan zaufa.
— No dobrze; ale pytam się siebie na co ty liczysz.
— Na nasze szczęście — rzekł wierny Ricardo. — Niechże pan nic przeciw szczęściu nie mówi! Toby mogło przynieść nam pecha.
— Przesądny idjota z ciebie. No, dobrze, nie powiem ani słowa.
— Doskonale. Niech pan nawet nie myśli o szczęściu z lekceważeniem. Z niem żartować nie można.
— Tak, szczęście to delikatna rzecz — potwierdził pan Jones sennym szeptem.
Nastąpiło krótkie milczenie, które przerwał Ricardo dyskretnym i badawczym głosem:
— Kiedy już mówimy o szczęściu, zdaje mi się że dałoby się go wciągnąć do gry z panem — partja pikiety na dwie osoby, albo écarté — nibyto że pan jest słaby i nie wychodzi — dla miłego przepędzenia czasu. Kto wie, może on należy do tych, co to się zapalają przy kartach.
— Czy to podobne do prawdy? — rzekł chłodno zwierzchnik. — Weźmy pod uwagę to co wiemy o jego życiu — choćby ten stosunek do wspólnika.
— Ma pan rację. To zimna bestja — zimna, nieludzka.
— I powiem ci jeszcze jedno. Nie sądzę aby on pozwolił się obedrzeć. Nie mamy do czynienia z głupim młodzikiem, którego można za nos wodzić, szydząc z niego albo schlebiając mu, a koniec końców go zastraszyć. To jest wytrawny człowiek.
Ricardo przyznał szefowi zupełną słuszność. Ale miał na myśli grę w karty na małą skalę, poprostu aby zaprzątnąć tem wroga, podczas kiedy on, Ricardo, będzie miał wolne pole do przeszpiegów.
— Mógłby pan nawet przegrać do niego trochę pieniędzy — poddał.
— Mógłbym.
Ricardo zamyślił się chwilę.
— Wygląda mi też na takiego, co to stanie dęba w chwili kiedy nikt się tego nie będzie spodziewał. Co pan o tem myśli? Prawda że stanie dęba? To znaczy, jeżeli go coś zaniepokoi. Prędzej stanie dęba niż drapnie — co?
Pan Jones odpowiedział natychmiast, ponieważ znał dobrze swoistą gwarę wiernego towarzysza.
— O, z pewnością! — z pewnością.
— Cieszę się że pan się ze mną zgadza. To zmyślna bestja i nie trzeba żeby coś zwąchał, póki się nie wywiem gdzie trzyma kabzę. A potem...
Ricardo zamilkł w złowrogim spokoju. Nagle podniósł się szybko i spojrzał z góry na szefa z posępnem roztargnieniem. Pan Jones nie poruszył się wcale.
— Jedna rzecz bardzo mnie gryzie — zaczął Ricardo zniżonym głosem.
— Tylko jedna? — przypłynęła cicha odpowiedź od postaci wyciągniętej nieruchomo na łóżku.
— Ta jedna rzecz gryzie mnie więcej niż wszystkie inne razem wzięte.
— Oho, to coś ważnego.
— Pewnie że to jest ważne. Chodzi mi o to — jak pan się czuje na wnątrzu, proszę pana? Czy nie zanosi się u pana na nudy? Ja wiem że te napady to przychodzą ni stąd ni zowąd; ale chyba pan może powiedzieć...
— Osioł jesteś, mój Marcinie.
Markotna twarz sekretarza rozjaśniła się.
— Doprawdy, panie? To dobrze, cieszę się z tego — to znaczy póki pan nie cierpi na nudy. Toby było na nic, proszę pana.
Ricardo rozchełstał koszulę na piersiach i podwinął rękawy aby się trochę ochłodzić. Bosemi nogami przesunął się bez szmeru przez pokój w kierunku świecy, przyczem cień jego głowy i ramion rósł za nim coraz bardziej na przeciwległej ścianie, do której była zwrócona twarz „zwykłego sobie Jonesa“. Ricardo przekręcił głowę wtył kocim ruchem i spojrzał na chude plecy widma leżącego na łóżku, poczem zdmuchnął świecę.
— Właściwie mówiąc, mój Marcinie, jest mi dosyć wesoło — rzekł pan Jones w ciemnościach.
Usłyszał klaśnięcie dłonią w udo i rozradowany okrzyk swego giermka:

— Brawo! Tak, to rozumiem, proszę pana!


CZĘŚĆ IV


I

Ricardo posuwał się ostrożnie krótkiemi susami od jednego pnia do drugiego, podobniejszy w ruchach do wiewiórki niż do kota. Było już po wschodzie słońca. Połysk otwartego morza wdzierał się szybko na ciemny, chłodny, przedranny błękit zatoki Djamentów; ale głęboki mrok tkwił jeszcze pod potężnemi filarami lasu, za któremi krył się sekretarz.
Śledził willę Numeru Pierwszego z cierpliwością zwierzęcia, lecz cel jego był nawskroś ludzki. Drugi już ranek poświęcał Ricardo na obserwację. Za pierwszym razem badania nie zostały uwieńczone powodzeniem. Nie zbiło go to z tropu; w gruncie rzeczy pośpiech nie był konieczny.
Słońce przekroczyło nagle górski grzbiet, zalewając światłem przestrzeń wypalonej trawy przed Ricardem i front domku, w którym tkwiły jego oczy; tylko otwór drzwi pozostał ciemny. Na prawo, na lewo od Ricarda i przed nim ukazały się w głębokim leśnym cieniu złote bryzgi światła, łagodząc mrok pod strzępiastym dachem z liści.
Okoliczność ta nie sprzyjała zamiarom Ricarda. Nie życzył sobie, aby odkryto jego wytrwałą pracę. Bowiem celem jego zabiegów był widok dziewczyny — tej dziewczyny! Dotrzeć do niej choćby jednem spojrzeniem — zobaczyć, jak wygląda. Miał świetny wzrok, a odległość nie była znów taka wielka. Potrafiłby z łatwością rozróżnić jej rysy, gdyby tylko wyszła na werandę; a to musiało przecież nastąpić — wcześniej czy później. Był przekonany że zdoła wytworzyć sobie o niej jakieś pojęcie, co jego zdaniem bardzo było potrzebne, zanimby się odważył poczynić kroki w celu zetknięcia się z nią za plecami tego szwedzkiego barona. Teoretyczny jego pogląd na dziewczynę był tego rodzaju, że na podstawie obserwacji na odległość gotów był ukazać się jej dyskretnie — a może nawet dać jakiś znak. Wszystko zależało od tego, co wyczyta z jej twarzy. Taka dziewczyna, to nie mogło być nic szczególnego. Znał dobrze ten gatunek!
Wysunąwszy nieco głowę, widział przez listowie zwieszającej się ljany trzy domki rozmieszczone niesymetrycznie na lekko wygiętej linji. Na werandzie najdalszego domku wisiała na balustradzie ciemna szkocka derka, której deseń rysował się ze zdumiewającą wyrazistością. Ricardo rozróżniał doskonale kraty. Żywy ogień z chróstu palił się na ziemi przed schodami, a w blasku słońca wątłe, trzepoczące się płomienie bladły, przechodząc w ledwie widzialne, różowawe migotanie pod nikłym wieńcem z dymu. Ricardo widział biały bandaż na głowie schylonego nad ogniem Pedra i sterczące dziwacznie kłaki jego czarnych włosów. Sam zaaplikował mu ten bandaż, rozłupawszy kudłaty, ogromny łeb. Dziki stwór poruszał nim jak ciężarem, stąpając chwiejnie w kierunku schodów. Ricardo dostrzegł mały rondelek o długiej rączce u końca wielkiej, kosmatej łapy.
Tak, widział wszystko co tylko było do zobaczenia — blisko i daleko. Świetny wzrok! Jedyną rzeczą, której nie mógł spenetrować, był podłużny otwór drzwi na werandzie pod niskim okapem dachu. I to było drażniące. Odczuł to jak zniewagę. Ricardo łatwo wpadał w złość. Przecież ona musi za chwilę się ukazać! Dlaczego jej jeszcze niema? Ten człowiek nie przywiązał jej chyba do poręczy łóżka przed wyjściem z domu!
Nic się nie ukazywało. Ricardo znieruchomiał jak liściaste liny pnączy, zwisające niby wygodna zasłona z potężnego konaru — sześćdziesiąt stóp nad jego głową. Nie drgnęły mu nawet powieki. Ten bezruch w czujności nadawał mu senny wyraz kota, spoczywającego na dywanie przed kominkiem i wpatrzonego w ogień. Ale czyżby mu się coś przyśniło? Oto tam, wśród otwartej przestrzeni, ujrzał przed sobą białą kurtkę w rodzaju bluzy, krótkie niebieskie spodnie, parę nagich łydek, długi i cienki warkocz.
— To ten przeklęty Chińczyk? — mruknął zdziwiony.
Zdawał sobie sprawę że ani na chwilę wzroku nie odwrócił; a jednak wprost przed nim, w środku pola widzenia, nie obszedłszy ani prawego ani lewego rogu willi, nie spadłszy z nieba i nie wynurzywszy się z ziemi, Wang ukazał się jego oczom w naturalnych rozmiarach, zajęty jak jaka panna zrywaniem kwiatów. Zmaterjalizowany tak zdumiewająco Chińczyk schylał się krok za krokiem nad grządkami u stóp werandy i wreszcie opuścił scenę w najzwyklejszy sposób; wszedł po schodkach i znikł w mroku otwartych drzwi.
Dopiero wówczas żółte oczy Marcina Ricardo straciły skupiony, nieruchomy wyraz. Zrozumiał że czas już na niego. Ten pęk kwiatów, zaniesiony do willi przez Chińczyka, miał uzupełnić nakrycie stołu podczas śniadania. Innego przeznaczenia mieć nie mógł.
— Dam ja ci kwiaty! — mruknął groźnie Ricardo. — Poczekaj!
Zatrzymał się jeszcze chwilę aby rzucić wzrokiem w stronę domku zamieszkanego przez pana Jonesa, gdzie miał się ukazać Heyst w drodze na śniadanie udekorowane kwiatami tak bezczelnie, poczem rozpoczął odwrót. Odczuł gwałtowną żądzę otwartego przeciwstawienia się upatrzonej ofierze; uprzytamniał sobie chciwie chwilę, kiedy ją „dźgnie“ — jak to nazywał — schyliwszy się poprzednio szybkim ruchem, zwiastującym pewną śmierć wrogowi. Pchał go do tego instynkt, któremu niezmiernie trudno było się oprzeć gdy krew zawrzała. Czy może być coś dokuczliwszego od czajenia się, i ukrywania, i trzymania się na wodzy — moralnie i fizycznie — gdy wszystko wre w człowieku? Pan sekretarz Ricardo rozpoczął odwrót ze stanowiska za drzewem naprzeciw domku Heysta, zachowując wszelkie ostrożności aby pozostać niewidzialnym. Jego usiłowaniom sprzyjała pochyłość gruntu, który spadał stromo aż do brzegu morza. Ricardo zsunął się tam i znikł niejako z widowni. Przez cienkie podeszwy słomianych trepów poczuł ciepło skalistego podłoża rozgrzanego już przez słońce. Wdrapał się znów wgórę o jakieś dwadzieścia stóp i znalazł się na poprzednim poziomie, w miejscu skąd zaczynał się pomost. Wsparł się plecami o jedną z wysokich podpór, podtrzymujących tablicę z literami spółki nad porzuconym kopcem węgla. Nikt nie byłby po nim poznał, do jakiego stopnia był podniecony. Aby się opanować, skrzyżował mocno ramiona na piersiach.
Ricardo nie umiał trzymać się długo na wodzy. Jego przebiegłość i sztuka udawania były zawsze na łasce nawskroś dzikiej jego natury, którą poskramiał wyłącznie wpływ „szefa“ o wielkopańskim uroku. Chytrość była wprawdzie bardzo istotną jego cechą, ale niemożność skoczenia Heystowi do gardła stanowiła w obecnej sytuacji zbyt ciężką próbę. Ricardo nie śmiał wyjść na polankę. Poprostu nie śmiał.
— Jeśli spotkam tego draba — myślał — to nie wiem co się stanie. Nie jestem siebie pewien.
Do największej pasji doprowadzała go właśnie niemożność przeniknięcia Heysta. Ricardo dość był inteligentny aby cierpieć nad swemi brakami. Nie, nie umiał Heysta przeniknąć. Zabić go było niezmiernie łatwo: warknięcie i skok — ale to właśnie było zabronione. Jednakże nie mógł tkwić bez końca pod żałobną tablicą.
— Muszę stąd odejść — pomyślał.
Ruszył naprzód, czując lekki zawrót głowy wskutek wytężonego panowania nad sobą, i ukazał się otwarcie na polance przed domkami, jak gdyby wracał właśnie z pomostu; można było przypuszczać, że chodził tam by rzucić okiem na łódź. Ogarnął go blask słońca — bardzo jaskrawy, bardzo cichy i bardzo palący. Naprzeciw niego stały trzy domki. Ten, na którego werandzie wisiała derka, znajdował się najdalej; obok niego stał domek niezamieszkany; najbliższy zaś, z grządkami kwiatów u stóp werandy, krył tę nieznośną dziewczynę, która pozostała niewidzialną, drażniąc go tem tak dotkliwie. To była przyczyna, dla której oczy Ricarda przywarły do tego budynku. Dziewczynę z pewnością łatwiej da się „spenetrować“ niż Heysta. Niechno ją tylko zobaczy — wystarczy jedno spojrzenie — i będzie wiedział czego się trzymać; przez to zaś zbliży się do celu — zrobi pierwszy realny krok. Ricardo nie widział innej drogi. A dziewczyna mogła każdej chwili ukazać się na tej werandzie!
Nie ukazała się jednak; ale, jak ukryty magnes, wywierała wpływ przyciągający. Posuwając się naprzód, Ricardo zboczył w stronę domku. Choć ruchy jego były ostrożne, dzikie instynkty tak go opanowały, że gdyby był spotkał Heysta na swojej drodze, byłby musiał zaspokoić żądzę skoczenia mu do gardła. Lecz nie zobaczył nikogo. Wang był z tyłu willi i pilnował aby kawa dla Numeru Pierwszego nie ostygła. Nie było widać nawet i małpiego Pedra; z pewnością przysiadł na progu i ze zwierzęcem oddaniem utkwił czerwone oczki w panu Jonesie, który rozmawiał z Heystem w tamtym domku. Była to rozmowa złego upiora z bezbronnym człowiekiem, pod strażą małpy.
Ricardo, rzucając wkrąg szybkie spojrzenia, znalazł się prawie mimowoli u stóp werandy przed domkiem Heysta. Dostawszy się tam, uległ nieodpartej sile przyciągającej; wszedł po schodkach kocim, skradającym się krokiem i zatrzymał się chwilę przed okapem aby się wsłuchać w milczenie. Potem wsunął przez próg nogę, która zdawała się rozciągać, jakby była z gumy, postawił ją za drzwiami, wciągnął szybko drugą nogę i stanął w pokoju, przekręcając głowę z boku na bok. Dla oczu jego, olśnionych jaskrawem słońcem, wszystko zdawało się mrokiem przez chwilę. Źrenice rozszerzyły mu się szybko jak u kota, i spostrzegł mnóstwo książek. Zdumiało go to i zniechęciło. Był zdziwiony i podrażniony. Zamierzał zbadać teren i miał nadzieję że wyciągnie stąd jakieś pożyteczne wnioski, jakieś wskazówki tyczące się człowieka. Ale na jakiż domysł może naprowadzić mnóstwo książek? Nie wiedział co o tem myśleć i sformował swoje osłupienie w wewnętrznym okrzyku:
— Cóż u djabła ten człowiek chciał tu robić — założyć szkołę?
Wpatrzył się przeciągle w portret ojca Heysta, surowy profil gardzący marnościami tego świata. Oczy jego błysnęły na widok ciężkich, srebrnych lichtarzy świadczących o zamożności. Skradał się jak zbłąkany kot w obcem miejscu; gdyż choć nie posiadał cudownego daru Wanga, daru, który polegał na materjalizowaniu się i znikaniu zamiast zwykłego wchodzenia i wychodzenia, umiał być prawie równie jak Wang bezszelestny w swych bardziej uchwytnych poruszeniach. Zauważył że tylne drzwi są uchylone i przez cały czas wytężał z największą czujnością lekko śpiczaste uszy, wchłaniając głęboką ciszę na dworze, otaczającą bezwzględny spokój w domu.
Nie minęły jeszcze dwie minuty gdy przyszło mu na myśl, że prawdopodobnie jest sam w całej willi. Tamta kobieta wymknęła się pewno i przechadzała gdzieś za domem. Nakazano jej widocznie, aby się nikomu nie pokazywała. Dlaczego? Dlatego że Heyst niedowierzał swoim gościom? A może dlatego że jej niedowierzał?
Ricardo pomyślał że z pewnego punktu widzenia wychodzi to prawie na jedno. Przypomniał sobie historję Schomberga. Czuł że ucieczka przed czułościami tego wstrętnego, oswojonego hotelarza, nie była wcale dowodem beznadziejnego zaślepienia w towarzyszu ucieczki. Będzie można się z nią porozumieć.
Wąsy jego zaczęły się ruszać. Już od jakiegoś czasu spoglądał na zamknięte drzwi. Musi zajrzeć do tamtego drugiego pokoju; znajdzie tam może coś wyraźniejszego od kupy głupich książek. Przechodząc przez pokój, pomyślał zuchwale:
— Jeżeli ten łajdak wejdzie tu nagle i stanie dęba, dźgnę go i sprawa skończona.
Położył rękę na klamce i poczuł że drzwi ustępują. Zanim je otworzył, wsłuchiwał się znowu w niezamąconą niczem ciszę, która niepodzielnie panowała dokoła.
Potrzeba zachowania ostrożności wyczerpała jego zdolność panowania nad sobą. Zbudziła się w nim na nowo żądza okrucieństwa i — jak zwykle w takich chwilach — Ricardo poczuł dotknięcie noża, przytroczonego do nogi. Pociągnął drzwi z dziką ciekawością. Otworzyły się bez skrzypnięcia, bez szmeru, bez żadnego dźwięku i Ricardo stanął wpatrzony w matowe fałdy jakiejś tkaniny w rodzaju szewiotu. Wisiała przed nim kotara tak ciężka, że nie poruszyła się wcale.
Kotara! Ta nieprzewidziana przeszkoda uniemożliwiła mu natychmiastowe zaspokojenie ciekawości i zahamowała jego gwałtowność. Nie usunął jej na bok niecierpliwym ruchem, tylko patrzył na nią zbliska, jak gdyby należało zbadać dokładnie tkaninę, zanim ręka jej dotknie. W tej chwili niezdecydowania wydało mu się, że odkrył skazę na doskonałości ciszy — niezmiernie nikły szelest, który pochwyciły jego uszy, tracąc go natychmiast w świadomym wysiłku nasłuchiwania. Nie! Cisza była niezamącona nazewnątrz i wewnątrz domu, tylko Ricardo nie miał już uczucia że jest sam.
Gdy wyciągnął rękę ku nieruchomym fałdom aby zasłonę nieco na bok usunąć, uczynił to z niezmierną ostrożnością; jednocześnie zaś wysunął głowę by zajrzeć przez szparę. Zastygł w zupełnym spokoju. Potem stał jeszcze wciąż nieruchomo, tylko głowa jego cofnęła się z powrotem ku ramionom, a ręka opadła zwolna wzdłuż boku. Za kotarą była kobieta. Ta kobieta! Oświetlona mętnie przez odblask słońca, rysowała się dziwnie dużą i ciemną sylwetą w przeciwległym końcu długiego, wąskiego pokoju. Zwrócona tyłem do drzwi, układała włosy, podniósłszy nagie ramiona. Jedno z nich połyskiwało perłową bielą; drugie, niemal czarne, odcinało się nieskazitelnemi linjami na tle kwadratowego otworu okna, nie osłoniętego firanką ani okiennicą. Siedziała tam, zajęta układaniem ciemnych włosów — nieświadoma obserwujących ją oczu — narażona na niebezpieczeństwo, bezbronna — i kusząca.
Ricardo cofnął wtył głowę i przycisnął łokcie do boków; pierś zaczęła falować mu konwulsyjnie, jak gdyby mocował się lub biegł; zakołysał się łagodnie wtył i naprzód. Opanowanie jego wyczerpało się; musiał dać ujście swojej naturze. Instynkt pchający go do dzikiego skoku nie dał się już okiełznać. Gwałt czy morderstwo — wszystko mu było jedno, byleby mógł wyzwolić uciśnionego ducha dzikości, trzymanego na wodzy tak długo. Spojrzał szybko przez ramię — czego nie zaniedba nigdy lew czy tygrys przed skokiem, jak świadczą o tem myśliwi polujący na grubego zwierza — i rzucił się z pochyloną głową wprost na zasłonę. Poderwana gwałtownie tkanina spłynęła powoli w pionowe fałdy i znieruchomiała, wisząc bez drgnienia w cichem, gorącem powietrzu.




II

Zegar — który wybijał ongi godziny filozoficznych rozmyślań — nie odmierzył jeszcze pięciu sekund, gdy Wang zmaterjalizował się w salonie. Chodziło mu właściwie tylko o spóźnione śniadanie, ale skośne jego oczy utkwiły odrazu w nieruchomej kotarze. Za nią bowiem umiejscowił natychmiast dziwne, głuche odgłosy walki, napełniające pusty pokój. Skośne oczy, właściwe jego rasie, nie były zdolne zaokrąglić się w zdumionem spojrzeniu; ale zastygły w bezruchu, w martwym bezruchu, a obojętna, żółta twarz odrazu się zasępiła i jakby wychudła w nagłym wysiłku czujności skupionej, podejrzliwej i trwożnej. Sprzeczne porywy zakołysały jego ciałem, które zdawało się wrośnięte w matę pokrywającą podłogę. Wyciągnął nawet rękę w stronę kotary, ale nie mógł jej dosięgnąć; nato trzeba było zrobić krok naprzód, czego nie uczynił.
Tajemnicza walka wciąż trwała; bose nogi dudniły o podłogę w niemych zapasach; żaden ludzki odgłos — syk, jęk, szept czy okrzyk nie przedostawał się przez kotarę. Upadło krzesło ale bez hałasu, lekko, jakby je ktoś położył, poczem rozległ się słaby, metaliczny brzęk cynowej wanny. Wreszcie pełne napięcia milczenie — niby dwóch przeciwników obejmujących się w śmiertelnym uścisku — przerwał ciężki, tępy łomot miękkiego ciała, ciśniętego o wewnętrzną ścianę. Zdawało się że cały domek się zatrząsł. W tej chwili właśnie Wang, który w strasznem podnieceniu wycofywał się ze stężałym wzrokiem i wyprężoną szyją, trzymając wciąż ramię wyciągnięte w stronę kotary — znikł w tylnych drzwiach. Znalazłszy się na dworze, obiegł dom naokoło i wyłonił się niewinnie między dwoma domkami, gdzie zaczął się wałęsać. Ktokolwiekby wyszedł z domków, musiałby go tam dostrzec — spokojnego Chińczyka, snującego się leniwie i zajętego co najwyżej nie podanem dotąd śniadaniem.
A tymczasem Wang postanowił właśnie wtedy, że zerwie wszelkie stosunki z Numerem Pierwszym, człowiekiem nietylko bezbronnym lecz już nawpół pokonanym. Aż do owego ranka Wang nie był zdecydowany jak postąpić, ale podsłuchana walka rozstrzygnęła wątpliwości. Numer Pierwszy był człowiekiem skazanym na zagładę — jedną z tych istot, którym niedobrze jest pomagać. Chodząc po dworze z miną pełną doskonałej obojętności, Wang dziwił się że żaden odgłos nie dochodzi go z willi. Przypuszczał że biała kobieta stoczyła tam walkę ze złym duchem, który naturalnie ją zabił. Nic widzialnego bowiem nie wydostało się z domku, śledzonego nieznacznie przez skośne oczy Wanga. Blask słońca i cisza panowały tam wszechwładnie.
Ale wewnątrz domu cisza w wielkim pokoju nie wydałaby się wrażliwym uszom doskonałą. Zmącił ją szmer tak słaby, że ledwie można go było nazwać widmem szeptu z za kotary.
Ricardo, obmacując sobie gardło z czułą troskliwością, wyszeptał z uznaniem:
— Ale palce to masz panna ze stali. O rety! Muskuły jak u jakiego siłacza.
Na szczęście dla Leny napad Ricarda był tak nagły — okręcała właśnie dwa ciężkie warkocze naokoło głowy — że nie miała czasu spuścić ramion. Wskutek tego nie przycisnął ich do boków i to ułatwiło jej opór. Skok jego o mało jej nie przewrócił. I znów na szczęście stała tak blisko ściany, że choć naoślep została o nią rzucona, uderzenie nie było o tyle ciężkie aby ją zupełnie tchu pozbawić. Przeciwnie, wzmocniło jej pierwszy instynktowny odruch, usiłujący napastnika odepchnąć.
Gdy minęło pierwsze zachłyśnięcie się zdumieniem — a było istotnie za silne aby mogła krzyknąć — zdała sobie odrazu sprawę z natury niebezpieczeństwa. Broniła się z zupełną świadomością, z całą siłą instynktu — tego istotnego źródła każdej wielkiej energji — i ze zdecydowaniem, którego trudno się było po niej spodziewać; przecież ta sama dziewczyna, osaczona w ciemnym korytarzu przez jąkającego się Schomberga o czerwonej twarzy, drżała ze wstydu, wstrętu i trwogi i w przerażeniu spuszczała głowę przed ohydnym bełkotem człowieka, który nigdy w życiu nie dotknął jej wielką swą łapą.
Atak nowego wroga był zwykłym, prostym gwałtem. Nie był to oślizgły, podstępny spisek, dążący do tego aby ją wydać jak niewolnicę — spisek, który osłabił jej ducha i sprawił że w swem osamotnieniu poczuła się niezdolną do walki z gnębicielami. Nie była już sama na świecie. Stawiła napastnikowi opór bez chwili wahania, ponieważ już nie brakowało jej moralnego oparcia; ponieważ miała swoje znaczenie jako ludzka istota; ponieważ broniła się nietylko ze względu na siebie samą; ponieważ zrodziła się w niej wiara — wiara w przeznaczonego jej człowieka, a może i w niebo, które umieściło go tak cudownie na jej drodze.
Obrona jej polegała głównie na rozpaczliwem, morderczem chwyceniu Ricarda za gardło. Gdy tylko poczuła nagłe rozluźnienie straszliwego uścisku, w którym trzymał ją wciąż głupio i bezskutecznie, wówczas najwyższym wysiłkiem ramion i podniesionego nagle kolana odrzuciła go na ścianę. Skrzynia cedrowa stała na drodze i Ricardo zwalił się na nią w siedzącej pozycji, z łomotem, który rozległ się głucho po całym domku. Był nawpół uduszony i wyczerpany nietyle wysiłkiem co wzruszeniami walki.
Lenę opuściły wszystkie siły po tem strasznem napięciu: zatoczyła się także i potknęła, wreszcie siadła na brzegu łóżka. Bez tchu, lecz spokojna i nieulękła, zajęła się poprawieniem saronga w żółte i bronzowe desenie, który rozluźnił się podczas walki. Potem przycisnęła, mocno do piersi nagie ramiona i pochyliła się naprzód skrzyżowawszy nogi, stanowcza i nieustraszona.
Ricardo pochylił się także, wyczerpany nerwowo i zbity z tropu jak drapieżne zwierzę, którego skok chybił. Wzrok jego napotkał wielkie, siwe oczy Leny — szeroko rozwarte, śledzące go, tajemnicze — wpatrzone w niego z pod ciemnych łuków dzielnych brwi. Głowy ich były oddalone od siebie o niecałą stopę. Ricardo przestał obmacywać bolące gardło i opuścił ciężko dłonie na kolana. Nie patrzył na jej nagie barki ani na jej silne ramiona; patrzył wdół na podłogę. Zgubił jeden ze słomianych trepów. Krzesło z przewieszoną przez poręcz białą suknią zostało przewrócone. Oprócz bryzgów wody na podłodze z pchniętej gwałtownie wanny, były to jedyne ślady walki.
Ricardo przełknął dokładnie ślinę dwa razy, jakby się chciał upewnić co do stanu gardła, zanim znów przemówił:
— Wszystko w porządku. Nie chciałem zrobić pani nic złego, choć ja to nie żartuję, kiedy co do czego przyjdzie.
Podciągnął nogawkę piżamy, żeby pokazać przytroczony nóż. Spojrzała nań, nie poruszywszy głową, i szepnęła z pogardliwą goryczą:
— Aha — z tem cackiem w moim boku. Inaczej się nie da.
Potrząsnął głową z uśmiechem pełnym wstydu.
— Niech pani posłucha. Już jestem spokojny. Prawdę mówię. Nie potrzebuję tłumaczyć — pani mnie rozumie. Teraz wiem że z panią tak nie można.
Milczała. Spokojny jej, wzniesiony wzrok miał wyraz posępnej cierpliwości, który go wzruszył jak przeczucie jakiejś niepojętej głębi. Dodał niepewnie:
— Nie będzie pani przecież robiła gwałtu o ten mój głupi napad.
Zaprzeczyła głową nieznacznie.
— No, z pani to cud jest prawdziwy! — mruknął poważnie, z większą ulgą aniżeli mogła przypuszczać.
Oczywiście, gdyby porwała się do ucieczki, wsadziłby jej nóż w plecy aby uciszyć krzyki; ale wówczas wszystko byłoby na nic, cały interes wziąłby w łeb, i wściekłość szefa — szczególniej gdyby się dowiedział o przyczynie, — byłaby bezgraniczna. Kobieta, która nie robi gwałtu o tego rodzaju napad, przebaczyła już w duszy. Ricardo nie podlegał drobnym próżnostkom. Ale jasnem było, że jeśli przeszła nad tem do porządku, nie mógł być dla niej tak bardzo odrażający. Pochlebiło mu to. A przytem zdawało się że ona wcale się go nie lęka. Poczuł prawie że czułość dla tej dzielnej, pięknej dziewczyny, która nie uciekła przed nim z krzykiem.
— Będziemy jeszcze przyjaciółmi. Ja się pani nie wyrzekam. Ani mi to w głowie. I to przyjaciółmi na amen! — szeptał poufale. — Oho! Pani to nie jest oswojona. Ja także. Prędko się pani o tem przekona.
Nie mógł odgadnąć, że jeśli nie uciekła z pokoju to tylko dlatego, iż tego samego ranka Heyst — pod wpływem wzrastającego niepokoju z powodu niepojętych przybyszów, — wyznał jej że wówczas w nocy szukał swego rewolweru; że rewolwer ten znikł; że on, Heyst, jest rozbrojonym, bezsilnym człowiekiem. Nie zrozumiała wtedy całej wagi jego zwierzenia. Teraz pojęła lepiej co to znaczyło. Jej panowanie nad sobą i milczenie uderzyły Ricarda. Nagle przemówiła:
— O co wam chodzi?
Nie podniósł oczu. Złożone na kolanach ręce, spuszczona głowa, pewna zaduma przebijająca z układu ciała, świadczyły o zmęczeniu prostej jego duszy, o znużeniu raczej duchowem niż fizycznem. Odpowiedział na to proste pytanie prostem oświadczeniem, jak gdyby był zanadto zmęczony aby udawać:
— O łup.
Nie znała tego wyrazu. Zamglony żar siwego jej spojrzenia z pod czarnych brwi nie opuszczał ani na chwilę twarzy Ricarda.
— Łup? — szepnęła spokojnie. — Cóż to takiego?
— No jakże, łup, zdobycz — to co ten pani stary ściągał na prawo i lewo przez całe lata — no, forsa. Jeszcze pani nie rozumie? No to!
Nie podnosząc oczu, uczynił na dłoni ruch liczenia pieniędzy. Spuściła wzrok nieznacznie aby spojrzeć na tę pantominę i natychmiast utkwiła go z powrotem w jego twarzy.
— Jakim sposobem dowiedzieliście się o nim? — szepnęła głosem cichym jak tchnienie, kryjąc zdumienie i niepokój. — Co macie z tem wspólnego?
— Wszystko — zabrzmiał krótko w odpowiedzi cichy, dobitny szept Ricarda. Pomyślał że ta dziewczyna jest naprawdę jedyną jego nadzieją. Niezatarte wrażenie gwałtownego uścisku wciąż w nim trwało, rozwijając się w pewien rodzaj sentymentu, który sprawia że mężczyzna nie może być obojętnym dla kobiety, którą raz trzymał w ramionach — choćby wbrew jej woli — a cóż dopiero jeśli darowała mu zniewagę. Wówczas wytwarza to między nimi pewnego rodzaju węzeł. Czuł wyraźną potrzebę zaufania jej, stanowiącą subtelny rys męskości — tę prawie fizyczną potrzebę zaufania, która nie wyłącza napadów najbrutalniejszych podejrzeń.
— Tu chodzi o zdmuchnięcie mu łupu z przed nosa — rozumie pani? — ciągnął szeptem z nowym odcieniem poufałości. Patrzył wprost na nią. — To ten oswojony, gruby opój, Schomberg naprowadził nas na jego ślad.
Tak dojmującem jest poczucie bezradności wobec ucisku i prześladowań, że Lena, która bez chwili wahania odparła dziki napad, nie potrafiła stłumić dreszczu na sam dźwięk wstrętnego nazwiska.
Ricardo zaczął szeptać jeszcze szybciej i poufniej:
— On chce się wam odpłacić — wam obojgu — przy tej sposobności; powiedział mi to. Leciał na panią. Byłby oddał wszystko co ma w te ręce, które o włos mnie nie udusiły. Ale pani nie chciała go, prawda? Ani rusz, co? — Zatrzymał się. — I zamiast tego — wolała pani wyjechać z baronem?
Zauważył lekkie poruszenie jej głowy i podjął szybko:
— Ja także wolałbym nie wiem co, niż być niewolnikiem za pensję. Tylko że tym cudzoziemcom nie można wierzyć. Szkoda pani dla niego. Człowiek, który ograbił najlepszego swojego kompana! — Lena podniosła głowę; Ricardo ciągnął dalej, szepcąc pośpiesznie, zadowolony z wrażenia jakie wywarł: — Tak. Ja wiem o nim wszystko. Może pani sobie wyobrazić jak on potraktuje kobietę po pewnym czasie.
Nie wiedział że napełnia przerażeniem jej serce. Lecz siwe oczy tkwiły wciąż w jego twarzy, śledząc go nieruchomo, jakby sennie, z pod białego czoła. Zaczynała rozumieć. Słowa Ricarda nabierały w jej świadomości określonego, strasznego znaczenia, które stawało się coraz jaśniejszem pod wpływem jego przekonywających słów:
— Pani i ja jesteśmy stworzeni aby się porozumieć. Jednakowe pochodzenie, jednakowe wychowanie — tak mi się zdaje. Pani nie jest oswojona. Ja także! Wepchnęli panią do tego zgniłego świata hipokrytów. Mnie także!
Jej milczenie i nieruchomość pełna lęku przybierały w jego oczach wyraz zasłuchanej uwagi. Spytał nagle:
— Gdzie to jest?
Zmusiła się do szeptu:
— Co takiego?
W poufnym jego tonie zabrzmiało podniecenie:
— No łup — zdobycz — forsa. Trzeba mu to zdmuchnąć z przed nosa. Musimy to dostać; ale nie przyjdzie to łatwo i pani musi nam pomóc. No? Czy on to trzyma w domu?
Jak to często bywa u kobiet, jej władze umysłowe zaostrzyły się wobec grozy niebezpieczeństwa. — Potrząsnęła głową przecząco.
— Nie.
— Na pewno?
— Na pewno — odrzekła.
— Aha! Tak właśnie myślałem. Czy ten drab wierzy pani?
Znów potrząsnęła głową.
— Wstrętny hipokryta — rzekł z przejęciem i zauważył: — Ale on to pewnie należy do oswojonych, co?
— Niech pan się sam lepiej przekona — rzekła.
— Proszę mi zaufać. Muszę tego dożyć że będziemy przyjaciółmi. — To było powiedziane z dziwnym wyrazem kociej galanterji. Dodał, badając teren: — Ale możnaby doprowadzić go do tego, żeby pani zaufał, co?
— Żeby mi zaufał? — rzekła tonem który był bliski rozpaczy, a który Ricardo wziął za szyderstwo.
— Niech pani trzyma z nami — nalegał. — Niech pani kopnie tę całą przeklętą hipokryzję. Wprawdzie on pani nie wierzy, ale może i tak udało się pani już coś przewąchać, co?
— Może — wymówiła wargami, które zdawały się szybko zamarzać.
Ricardo patrzył teraz na spokojną jej twarz z pewnym rodzajem szacunku. Był nawet trochę onieśmielony jej spokojem, jej oszczędnością słów. Odczuła kobiecym instynktem wrażenie, które wywarła — wrażenie że wie bardzo dużo i że trzyma całą wiedzę w rezerwie. To wyszło tak jakoś samo z siebie. Zachęcona tem, wprowadzona na drogę obłudy, która jest ucieczką słabych, uczyniła świadomie bohaterski wysiłek i przymusiła do uśmiechu sztywne, zimne wargi.
Obłuda — ucieczka słabych i tchórzliwych, lecz także i bezbronnych! Pomiędzy czarownym snem jej życia a okrutną katastrofą stała tylko jej obłuda. Wydało jej się, że obecność tego człowieka siedzącego przed nią jest nieunikniona, że towarzyszyła jej przez całe życie. Był wcielonem złem świata. Nie wstydziła się swej obłudy. Ze szczerą odwagą kobiecą rzuciła się bez pamięci ku temu wyjściu, gdy tylko je spostrzegła, lękając się jednej jedynej rzeczy: aby nie zbrakło jej sił. Położenie przejmowało ją zgrozą; ale zbudzona jej intuicja kobieca mówiła jej, że czy Heyst ją kocha czy nie, ona kocha Heysta; czuła iż przez nią spadło to wszystko na jego głowę — i przeciwstawiła się niebezpieczeństwu z namiętnem pragnieniem aby swoje szczęście obronić.



III

Dla Ricarda Lena była taką niespodzianką, że nie umiał odnieść się do niej krytycznie. Jej uśmiech wydał mu się pełnym obietnic. Nie spodziewał się wcale iż będzie właśnie taką. I skądże mógł przypuszczać na podstawie opowiadań, że spotka kogoś podobnego! Cóż to za morowa niewiasta — określał ją poufale lecz z odcieniem szacunku. Szkoda jej było dla hołoty w rodzaju tego oswojonego opoja. Na samą tę myśl Ricardo zawrzał oburzeniem. Jej odwaga, jej siła fizyczna, którą rozwinęła jego kosztem, zniewoliły go do sympatji. Uczuł się pociągnięty temi dowodami zdumiewającej energji. Co za dziewczyna! Jakaż w niej siła ducha! A — że okazuje rozsądną skłonność do zerwania łączącego ją związku, to dowód oczywisty iż nie jest hipokrytką.
— Czy pani stary dobrze strzela? — rzekł niby obojętnie, patrząc znów w podłogę.
Nie zrozumiała go dobrze; ale forma pytania wskazywała, że chodzi o jakąś zaletę. Bezpieczniej więc było odszepnąć potakująco:
— Tak.
— Mój także — a nawet więcej niż dobrze — mruknął Ricardo i dodał w przystępie nagłego zaufania: — Ja nie strzelam tak dobrze jak on, ale noszę przy sobie wcale skuteczny instrument.
Uderzył się po nodze. Leną nie wstrząsały już dreszcze. Niezdolna nawet do poruszenia oczami, zesztywniała w strasznym duchowym wysiłku, który podobny był do zupełnej pustki. Ricardo usiłował wpłynąć na nią po swojemu.
— Mój stary to zupełnie co innego, onby mnie nie porzucił. To nie cudzoziemiec! Pani z tym swoim baronem nie wie zupełnie czego się spodziewać — a właściwie, będąc kobietą, wie pani aż nadto dobrze. Lepiej nie czekać aż panią wyrzuci! Niech pani z nami trzyma, to dostanie pani swoją część — część łupu, oczywiście. Pewnie pani już przewąchała gdzie jest ukryty.
Lena poczuła, iż gdyby słowem czy znakiem dała do poznania, że niema żadnego łupu na wyspie, życie Heysta nie byłoby warte i szeląga; ale wszelka zdolność posługiwania się słowami zanikła w napięciu jej duszy. Słowa były o wiele za trudne — prócz jednego słowa „tak“. Zbawcze słowo! Wyszeptała je, przyczem jej twarz ani drgnęła. Dla Ricarda ten słaby i zwarty dźwięk był dowodem chłodnej, powściągliwej zgody, mającej więcej wagi w ustach istoty tak zadziwiająco opanowanej niż tysiące słów innej kobiety. Pomyślał z uniesieniem że znalazł jedną kobietę na miljon — na dziesięć miljonów! Szept jego stał się jawnie błagalnym.
— To doskonale! Teraz musi się pani tylko upewnić gdzie on trzyma ten łup. Ale niech się pani pośpieszy. Nie mogę już dłużej znieść tego czołgania się na brzuchu, żeby tylko pani starego nie przestraszyć. Za cóż pani ma człowieka — za płaza?
Patrzyła przed siebie nic nie widząc, jak się patrzy nocą, wytężając wzrok w ciemnościach i wsłuchując się w złowrogie jakieś dźwięki lub złe zaklęcia. Jej umysł trwał wciąż w gorączkowem napięciu, w pogoni za czemś — za jakąś zbawczą myślą, która zdawała się tak bliska a jednak nie dawała się ująć. Nareszcie uchwyciła ją. Tak! musi pozbyć się z domu tego człowieka. W tej samej chwili rozległ się na dworze niebardzo bliski ale wyraźny głos Heysta:
— Czy szukasz, mnie, Wang?
Te słowa stały się dla niej błyskawicą, która rozdarła mrok oblegający ją ze wszystkich stron i odsłoniła groźną przepaść tuż pod nogami. Lena wyprostowała się konwulsyjnym ruchem, ale nie miała dość sił aby wstać. Natomiast Ricardo znalazł się w mig na nogach jak kot, bez najlżejszego szelestu. Żółte jego oczy błyszczały, zwracając się tu i tam; ale poza tem i on także wydawał się niezdolnym do jakiegokolwiek ruchu. Tylko wąsy jego ruszały się wyraźnie niby macki jakiegoś owadu.
Odpowiedź Wanga: „Ya, tuan“ doszła uszu tych dwojga, ale nieco słabiej. Potem Heyst odezwał się znowu:
— To dobrze. Możesz przynieść kawę. Czy Mem Putih jest jeszcze w swoim pokoju?
Na to pytanie Wang nic nie odpowiedział.
Oczy Ricarda i Leny spotkały się, nic nie wyrażając, gdyż wszystkie ich władze przemieniły się w słuch, aby pochwycić odgłos kroków Heysta lub jakikolwiek szelest nazewnątrz, któryby świadczył że odwrót Ricarda jest odcięty. Oboje rozumieli doskonale że Wang musiał już obejść dom i że znalazł się od tyłu, uniemożliwiając Ricardowi wymknięcie się tą drogą nim Heyst ukaże się przed frontem.
Mroczny cień osiadł na twarzy wiernego sekretarza. Cień gniewu a nawet trwogi. Cały interes doszczętnie zepsuty! Byłby prawdopodobnie wypadł przez tylne drzwi, gdyby nie dosłyszeli oboje Heysta wstępującego po schodach na werandę. Szedł wolno, bardzo wolno, jak człowiek zniechęcony, albo zmęczony — albo wprost zadumany; Ricardo ujrzał w myśli jego twarz z marsowemi wąsami, wyniosłem czołem, nieruchomemi rysami i spokojnem, zamyślonem spojrzeniem. Złapany w potrzask! Niech to wszyscy djabli! Może szef miał i rację. Kobiet należy unikać. Zadawanie się z tą jedną zepsuło najwidoczniej cały interes. W sytuacji, w której się znalazł, nie pozostało mu nic innego tylko zabić Heysta, ponieważ pokazać się znaczyło to samo co się zdemaskować. Ale Ricardo zanadto był sprawiedliwy aby się gniewać na Lenę.
Heyst zatrzymał się na werandzie, a może i w samych drzwiach.
— Zastrzeli mnie jak psa, jeśli się nie pośpieszę — z podnieceniem szepnął Ricardo do dziewczyny.
Schylił się aby wziąć nóż; i w następnej chwili byłby wypadł z za kotary prawie równie szybki jak piorun i jak piorun dla Heysta śmiertelny. Zatrzymało go dotknięcie — raczej dotknięcie niż nacisk — ręki, która wpiła się w jego ramię. Odwrócił się, błyskając wgórę żółtem spojrzeniem. Jakto! Czy i ona zwraca się przeciw niemu?
Byłby wbił nóż w zagłębienie pod nagą jej szyją, gdyby nie spostrzegł drugiej ręki wskazującej mu okno. Był to długi otwór, umieszczony wysoko, prawie pod samym sufitem, z okiennicą obracającą się na zawiasach.
Podczas gdy patrzył wciąż w stronę okna, Lena odsunęła się bez szelestu, podniosła przewrócone krzesło i umieściła je pod ścianą. Potem obejrzała się; ale nie czekał aż kiwnie na niego. W dwóch długich susach był przy niej.
— Prędko! — szepnęła.
Chwycił jej rękę i ścisnął z całą siłą niemej wdzięczności — jak kompan kompanowi, gdy niema czasu na słowa. Potem wszedł na krzesło. Ricardo był krępy — zanadto krępy aby mógł wyjść przez okno, nie wspinając się hałaśliwie. Zawahał się chwilę; stała czujnie, oparłszy sztywno o siedzenie krzesła cudowne, nagie ramiona, podczas gdy Ricardo stanął lekko i pewnie na poręczy, jak na drabinie. Fala kasztanowatych włosów spłynęła na jej twarz.
W sąsiednim pokoju rozległy się kroki i głos Heysta, niezbyt podniesiony, zawołał:
— Leno!
— Zaraz! za chwilę — odpowiedziała ze szczególną intonacją, która miała powstrzymać Heysta od natychmiastowego wejścia do pokoju.
Gdy spojrzała wgórę, Ricarda już nie było. Spuścił się tak lekko z drugiej strony, że nie dosłyszała najlżejszego szelestu. Wówczas podniosła się oszołomiona, struchlała, pozbawiona sił — jakby się ocknęła z narkotycznego snu, z ociężałemi, spuszczonemi, niewidzącemi oczami i zamarłą wyobraźnią, niezdolną nawet do podniecenia jej trwogi.
Heyst krążył bez celu po drugim pokoju. Odgłos jego kroków pobudził wyczerpane jej siły. Od razu zaczęła myśleć, słyszeć, widzieć i przedewszystkiem zobaczyła, a raczej poznała — gdyż oczy jej spoczywały na tym przedmiocie przez cały czas — słomiany sandał Ricarda, zgubiony podczas walki i leżący obok wanny. Ledwie zdołała postąpić krok naprzód i nakryć go stopą, gdy kotara drgnęła i uchyliła się, odsłaniając stojącego na progu Heysta.
Ocknąwszy się z upojenia zmysłów, którego z Heystem zaznała, upojenia podobnego do jakiegoś czaru, Lena zetknęła się z niebezpieczeństwem grożącem ukochanemu i poczuła falę gorącą w piersiach. Coś drgnęło tam w głębi, jakby nowe jakieś życie.
Pokój był pogrążony częściowo w cieniu, gdyż Ricardo zamknął niechcący okiennicę, przeciskając się przez okno. Heyst spoglądał ku Lenie z progu.
— Jakto, jeszcześ się nie uczesała? — rzekł.
— Nie będę się teraz czesała. Zaraz przyjdę — odparła spokojnie i stała nieruchomo, czując pod stopą sandał Ricarda.
Heyst cofnął się i puścił zwolna kotarę. Lena schyliła się natychmiast i z sandałem w ręku obróciła się wkoło nieprzytomnie, szukając jakiegoś ukrycia; ale w pustym pokoju nie było żadnej skrytki. Skrzynia, skórzany kufer — jedna czy dwie suknie wiszące na kołkach — nie było takiego miejsca, gdzieby każdej chwili przypadek nie mógł skierować ręki Heysta. Jej oczy błąkające się nieprzytomnie zatrzymały się na przymkniętem oknie. Podbiegła doń i wspiąwszy się na palce, dosięgła okiennicy. Otwarła ją naoścież, wróciła na środek pokoju i zamierzyła się, miarkując tak siłę rzutu aby sandał za daleko nie poleciał i nie zawadził o brzeg zwisającego okapu. Było to trudne i skomplikowane zadanie dla mięśni tych krągłych ramion, drżących jeszcze od śmiertelnego zmagania się z mężczyzną, dla umysłu podnieconego naprężeniem chwili i dla rozkołysanych nerwów, które napełniały mrokiem oczy. Wreszcie rzuciła sandał; przesunął się przez otwór i znikł z widoku. Nasłuchiwała. Nie było słychać, aby o cokolwiek uderzył; znikł poprostu, jakby miał skrzydła. Żaden dźwięk jej nie doszedł. Sandał poleciał.
Stała jak obrócona w kamień; dzielne jej ramiona zwisały wzdłuż ciała. Słabe gwizdnięcie dosięgło jej uszu. Roztrzepany Ricardo, spostrzegłszy zgubę, zatrzymał się w pobliżu wielce zatroskany; uspokoił go jednak widok sandała wylatującego z pod okapu. Wówczas pozwolił sobie na gwizdnięcie aby i ją uspokoić.
Nagle Lena zatoczyła się. Powstrzymała się od upadku, chwyciwszy oburącz jeden z wysokich, zgruba ociosanych słupów podtrzymujących nad łóżkiem siatkę od moskitów. Przylgnęła do niego na długą chwilę, oparłszy czoło o drzewo. Rozluźniony sarong obsunął się z jednego boku aż po biodro. Długie, kasztanowate sploty spływały wiotkiemi, jakby wilgotnemi pasmami, znacząc się prawie czarno na białem ciele. Odkryte piersi, zwilgotniałe od trwogi i zmęczenia, miały zimny połysk i nieruchomość polerowanego marmuru w gorącem, rozproszonem świetle wpadającem przez okno nad jej głową — w odblasku zachłannego, namiętnie pałającego słońca, które aż drgało z wysiłku aby ogarnąć ziemię płomieniem, aby obrócić ją w popiół.




IV

Heyst siedział przy stole ze spuszczoną głową i podniósł ją, usłyszawszy lekki szelest sukni Leny. Przestraszyła go śmiertelna bladość jej policzków i martwy wyraz oczu, które patrzyły na niego dziwnie, jakby go nie poznając. Ale na troskliwe zapytania odpowiedziała uspakajająco, że czuje się zupełnie dobrze. Miała lekki zawrót głowy, wstając z łóżka. Po kąpieli zrobiło jej się słabo na chwilę. Musiała usiąść i czekać aż to minie. Dlatego spóźniła się z ubieraniem.
— Nie próbowałam już się czesać. Nie chciałam żebyś czekał jeszcze dłużej — rzekła.
Nie miał ochoty nudzić jej pytaniami, skoro zdawała się lekceważyć swoją niedyspozycję. Nie upięła włosów, tylko zaczesała je gładko i związała wstążką. Z odsłoniętem czołem wyglądała bardzo młodo, prawie dziecinnie, jak stroskane dziecko, któremu coś dolega.
Heysta zdziwiła nieobecność Wanga, który materjalizował się zawsze z chwilą, gdy miał usługiwać — ani wcześniej, ani później. Tym razem zwykły cud nie nastąpił. Cóż to miało znaczyć?
Zawołał głośno na Wanga, czego bardzo nie lubił. Z podwórza odpowiedział mu zaraz głos Chińczyka:
Ada, tuan!
Lena, wsparta na łokciu, z oczami wbitemi w talerz, zdawała się nic nie słyszeć. Gdy Wang wszedł z tacą, wąskie jego oczy, jakby podciągnięte skośnie ku górze przez wystające kości policzkowe, obserwowały ją wciąż ukradkiem. Ani jedno, ani drugie z dwojga białych nie zwracało na Wanga najmniejszej uwagi; wysunął się z pokoju, nie usłyszawszy aby zamienili choć jedno słowo. Przykucnął na piętach na tylnej werandzie. Jego chiński umysł, bardzo jasny choć nie dalekowidzący, rozstrzygnął kwestję zgodnie z prostą wymową faktów, ujętych ze stanowiska elementarnego instynktu samozachowawczego, którego nie mąciło czułe sumienie lub poczucie romantycznego honoru. Żółte jego ręce, splecione lekko jedna z drugą, wisiały bezczynnie między kolanami. Groby przodków Wanga były daleko, rodzice jego nie żyli; starszy brat służył jako żołnierz w jamenie jakiegoś mandaryna, hen na Formozie. Wang nie miał przy sobie nikogo, ktoby mógł żądać od niego szacunku lub posłuszeństwa. Przez całe lata był wędrownym robotnikiem, który nigdzie miejsca nie zagrzał. Jedyny węzeł, łączący go ze światem, stanowiła kobieta z plemienia Alfuro, za którą złożył okup ze znacznej części ciężko zapracowanych pieniędzy. Poczuwał się do obowiązków tylko względem samego siebie.
Walka za kotarą była złym omenem dla Numeru Pierwszego, który nie wzbudzał w Wangu ani miłości ani niechęci. To zajście tak zastraszyło Wanga, że ociągał się z przyniesieniem kawy, aż wreszcie biały zmuszony był go przywołać. Chińczyk wszedł z ciekawością. Oczywiście: biała kobieta wyglądała tak, jakby przed chwilą mocowała się z duchem, który zdołał wypić połowę krwi z jej żył zanim ją puścił. Co się tyczy mężczyzny, Wang uważał go już oddawna za pozostającego pod jakimś złym urokiem; teraz zaś przekonał się że to jest człowiek skazany. Chińczyk słyszał głosy ich obojga w pokoju. Heyst namawiał Lenę aby położyła się znowu; niezmiernie był zaniepokojony, gdyż nie chciała nic jeść.
— Najlepiej będzie jeśli się położysz. Doprawdy, musisz się położyć!
Siedziała obojętnie, potrząsając głową od czasu do czasu, jakby nic nie mogło jej pomóc. Ale Heyst wciąż nalegał; spostrzegła że z oczu jego zaczyna przebijać zdziwienie i nagle ustąpiła.
— Może i lepiej się położyć!
Nie chciała budzić w nim zdziwienia, które mogłoby doprowadzić do podejrzeń. Należało tego uniknąć.
Wraz ze świadomością uczucia dla tego mężczyzny — uczucia polegającego na czemś głębszem i czarowniejszem od zmysłowych uniesień, ocknęła się w Lenie wrodzona każdej kobiecie nieufność do męskości — do tej pociągającej siły złączonej z bezsensowną, subtelną płochliwością, uchylającą się od stwierdzenia nagiej wymowy faktów — czego nie ulękła się jeszcze nigdy kobieta godna tej nazwy. Lena nie miała żadnego planu; ale wysiłek, aby ze względu na Heysta zachować zewnętrzną równowagę, uspokoił ją poniekąd i dopomógł do zdania sobie sprawy, że postępowanie jej zapewniło im w każdym razie krótki okres bezpieczeństwa. Lena rozumiała doskonale Ricarda — może z powodu wspólnego im obojgu pochodzenia ze środowiska mętów społecznych. Przypuszczała że Ricardo zachowa się czas jakiś spokojnie. Wobec tej kojącej pewności owładnęło nią zmęczenie tem silniejsze, że wywołane nietyle zużyciem sił co okropną nagłością wysiłku, na który musiała się zdobyć. Byłaby usiłowała zapanować nad tem zmęczeniem, wiedziona poprostu instynktowną odpornością, gdyby nie prośby i nalegania Heysta. Wobec tej charakterystycznie męskiej troskliwości uczuła kobiecą potrzebę ustąpienia i słodycz poddania się jego woli.
— Zrobię wszystko co zechcesz — rzekła.
Gdy wstała z krzesła, obezwładniło ją osłabienie; ogarnęło ją i zatopiło jak ciepła woda, szumem wzburzonych fal tętniąc w uszach.
— Musisz mi pomóc — rzekła szybko.
Gdy ją objął ramieniem — co mu się bynajmniej rzadko nie zdarzało — doznała szczególnej przyjemności, wspierając się na nim. Osunęła się całym ciężarem w ten mocny, opiekuńczy uścisk i dreszcz przeszedł ją całą na myśl, że to ona teraz będzie go osłaniała; że stanie się opiekunką mężczyzny, który był dość silny aby ją unieść w ramionach, jak czynił to właśnie w tej chwili. Heyst bowiem podniósł Lenę z ziemi w chwili gdy przekroczył próg jej pokoju; uznał że będzie prościej i prędzej nieść ją parę ostatnich kroków. Zanadto był niespokojny aby zdawać sobie sprawę z fizycznego wysiłku. Uniósł ją wysoko w ramionach i ułożył na łóżku, jak się układa dziecko w kołysce. Potem siadł na brzegu posłania, pokrywając niepokój uśmiechem, który nie znalazł oddźwięku w sennych, nieruchomych jej oczach. Ale, poszukawszy jego ręki, chwyciła ją skwapliwie, i w chwili gdy ściskała ją ze wszystkich sił, sen, którego potrzebował jej organizm, chwycił ją nagle — jak dziecko w kołysce — z ustami rozchylonemi przez kojące, pieszczotliwe słowo, które pomyślała, ale którego nie miała już czasu wymówić.
Zwykłe, płomienne milczenie ciężyło nad Samburanem.
— Cóż to znów za nowa tajemnica? — szepnął do siebie Heyst, zapatrzony w głęboko śpiącą Lenę.
Tak był głęboki ten sen zaczarowany, że gdy w jakiś czas potem Heyst usiłował rozchylić łagodnie jej palce aby oswobodzić rękę, udało mu się to bez wywołania najlżejszego odruchu z jej strony.
— Wszystko to da się pewnie wytłumaczyć w bardzo prosty sposób — pomyślał, wymykając się do salonu.
Wziął bezmyślnie jakąś książkę z górnej półki i usiadł. Położył ją sobie na kolanach i patrzył czas jakiś w kartki, ale wciąż nie miał najmniejszego pojęcia co to za książka. Wpatrywał się pilnie w gęste, równoległe linijki. Dopiero podniósłszy oczy bez żadnej wyraźnej przyczyny, zobaczył Wanga stojącego nieruchomo z drugiej strony stołu i odzyskał zupełną władzę nad sobą.
— Ach prawda — rzekł, jakby mu nagle przypomniano że czeka go niebardzo przyjemna rozmowa.
Po krótkiej chwili przezwyciężył swój bezwład i z pewną ciekawością zapytał milczącego Wanga o co mu chodzi. Heystowi się zdawało że wypłynie nareszcie sprawa zaginionego rewolweru, lecz gardłowe dźwięki, które wydawał Chińczyk, nie odnosiły się do tej delikatnej materji. Przemowa jego dotyczyła filiżanek, spodeczków, talerzy, widelców i noży. Wszystkie te rzeczy, wyczyszczone jak się należy, ułożył w bufecie na tylnej werandzie, gdzie było ich właściwe miejsce. Heyst zdziwił się skrupulatności człowieka, który miał zamiar go opuścić; nie było bowiem dla niego niespodzianką, gdy Wang zakończył sprawozdanie ze swych czynności lokaja oświadczeniem:
— Ja teraz odejść.
— Ach tak! Więc odchodzisz teraz? — rzekł Heyst, opierając się plecami o tylną poręcz fotelu, z książką na kolanach.
— Tak. Ja nie lubić. Jeden człowiek, dwa człowiek, trzy człowiek — niedobrze! Ja teraz pójść.
— Co cię tak wystrasza? — spytał Heyst, a przez głowę mignęła mu nadzieja, że może uzyska jakieś wyjaśnienie od tego stworzenia, stanowiącego z nim taki kontrast i odnoszącego się do świata z prostotą i bezpośredniością, do których własna jego dusza nie była zdolną. — Dlaczego odchodzisz? — ciągnął dalej. — Przecież jesteś przyzwyczajony do białych. Znasz ich dobrze.
— Tak. Ja znać — przyznał niezbadany Wang. — Ja dużo wiedzieć.
W rzeczywistości wiedział tylko czego sam chce. Postanowił usunąć się wraz z kobietą Alfuro wobec niepewnych stosunków, które zapanowały wśród tych białych. Pedro był pierwszym powodem podejrzeń Wanga. Chińczyk widywał już przedtem dzikich ludzi. Docierał swego czasu jako wędrowny kupiec aż do kraju Dajaków, wzdłuż jednej czy dwóch rzek borneańskich. Był także w głębi Mindanao, gdzie ludzie żyją na drzewach jak dzikusy nie lepsze od zwierząt; ale kudłata bestja w rodzaju Pedra o wielkich kłach i dzikim pomruku, przechodziła jego pojęcia o stworzeniach, które można uważać za ludzkie. Silne wrażenie, które Pedro wywarł na Wangu, stało się dla Chińczyka pierwszą podnietą do ściągnięcia rewolweru. Refleksje o niepewności położenia wogóle i o niebezpieczeństwach grożących Numerowi Pierwszemu przyszły później, gdy już zawładnął rewolwerem i pudełkiem z nabojami, które wyjął z szuflady stołu w salonie.
— Aha, ty wiedzieć dużo o białych — ciągnął Heyst zlekka szyderczym tonem; po chwili zastanowienia zdał sobie sprawę, że niema co myśleć o odzyskaniu rewolweru, czyto zapomocą perswazji, czy gwałtowniejszych środków. — Takie to i gadanie; poprostu boisz się tamtych białych ludzi!
— Ja nie bać się — zaprzeczył Wang chrapliwie, zadarłszy głowę, co nadało jego wyprężonej szyi szczególnie niespokojny wygląd. — Ja nie lubić — dodał spokojniej. — Ja baldzo choly.
Przytknął rękę do piersi w okolicy mostka piersiowego.
— To być jedno wielkie łgarstwo — rzekł Heyst spokojnie i stanowczo. — To nie po męsku. I jeszcze po ukradzeniu mego rewolweru!
Postanowił nagle że będzie o tem mówił, ponieważ szczerość nie mogła już pogorszyć sytuacji. Nie przypuszczał ani przez chwilę, że Wang ma rewolwer przy sobie, i przemyślawszy całą sprawę, doszedł do wniosku iż Chińczyk nie zamierzał nigdy użyć broni przeciwko niemu. Wang drgnął zlekka, zaskoczony tym bezpośrednim zarzutem i rozerwał kurtkę na piersiach, wyrażając ostentacyjnie gwałtowne oburzenie.
— Ja nie mieć. Patrzeć! — krzyknął na całe gardło w udanym gniewie.
Bił się gwałtownie w nagie piersi; odsłonił żebra, dyszące znieważoną cnotą; gładki jego brzuch falował oburzeniem. Zaczął targać szerokie niebieskie spodnie, które trzepotały się wkoło żółtych ud. Heyst obserwował go spokojnie.
— Nie powiedziałem wcale że masz go przy sobie — zauważył, nie podnosząc głosu; — ale rewolwer znikł z miejsca, gdzie go schowałem.
— Ja nie widzieć lewolwel — rzekł Wang uparcie.
Książka, rozłożona na kolanach Heysta, ześlizgnęła się nagle, przyczem Heyst uczynił gwałtowny ruch aby ją złapać. Wang nie mógł zrozumieć tego ruchu, ponieważ stół zasłaniał mu książkę, i odskoczył przed tym groźnym, jak mu się zdawało, objawem. Gdy Heyst podniósł oczy, Chińczyk stał już we drzwiach werandy, nie przestraszony wprawdzie, lecz czujny.
— Cóż to znowu? — spytał Heyst.
Wang kiwnął znacząco wygoloną głową w kierunku kotary zasłaniającej drzwi sypialni.
— Ja nie lubić — powtórzył.
— O cóż ci chodzi u licha? — rzekł Heyst ze szczerem zdumieniem. — Czego nie lubisz?
Wang wyciągnął długi palec cytrynowego koloru w stronę nieruchomych fałd.
— Dwoje — powiedział.
— Jakto dwoje? Nie rozumiem.
— Gdyby pan wiedzieć, pan nie lubić! Ja dużo wiedzieć. Ja odejść.
— Heyst wstał z krzesła, lecz Wang zatrzymał się jeszcze we drzwiach na chwilę. Oczy kształtu migdałów nadawały jego twarzy wyraz łagodnej i sentymentalnej melancholji. Mięśnie szyi poruszyły się wyraźnie, gdy wymówił dobitnym, gardłowym tonem: „Dowidzenia“, poczem znikł z oczu Numeru Pierwszego.
Z odejściem Chińczyka zmieniło się położenie. Heyst rozmyślał, co wobec tego należy właściwie zrobić. Wahał się długi czas; wreszcie, wzruszywszy ze znużeniem ramionami, wyszedł na werandę, zstąpił ze schodów i spokojnym krokiem ruszył zamyślony ku domkowi gości. Postanowił zakomunikować im ważny fakt i nie miał na myśli żadnego innego celu — a już w żadnym razie nie zamierzał zaskoczyć ich niespodzianą wizytą. Pomimo to wskutek nieobecności kudłatego giermka, który nie stał na straży, wypadło Heystowi przestraszyć pana Jonesa i jego sekretarza przez nagłe ukazanie się we drzwiach. Rozmowa ich musiała być bardzo interesująca, skoro przeszkodziła im usłyszeć kroki zbliżającego się gościa. W mrocznym pokoju, którego okiennice były wciąż zamknięte z powodu gorąca, Heyst dojrzał jak pan Jones i Ricardo odskakują od siebie. Jones odezwał się pierwszy:
— Ach, to pan! proszę, proszę wejść!
Heyst zdjął we drzwiach kapelusz i wszedł do pokoju.




V

Lena ocknęła się nagle i nie podnosząc głowy z poduszki, objęła spojrzeniem pokój, w którym była sama. Wstała prędko, jakby chcąc tym energicznym ruchem przeciwdziałać strasznemu upadkowi ducha. Lecz upadek ten trwał tylko chwilę. Opanowała się zaraz, przez dumę, przez miłość, z konieczności — a także przez kobiecą ambicję, która znajduje zaspokojenie w zaparciu się siebie. Gdy Heyst wrócił od gości, spotkała go jasnem spojrzeniem i uśmiechem.
Odpowiedział uśmiechem na jej uśmiech, ale zauważyła że unika jej wzroku. Ściągnęła więc wargi, spuściła oczy i — z tych samych co przedtem pobudek — pośpieszyła odezwać się do niego obojętnym tonem, który przybrała bez wysiłku, jakby od wschodu słońca zdążyła nabrać wprawy w udawaniu.
— Byłeś tam znowu?
— Tak. Przyszło mi na myśl że — ale przedewszystkiem muszę ci powiedzieć, że straciliśmy Wanga na dobre.
— Na dobre? — powtórzyła, jakby nie rozumiejąc.
— Na dobre czy na złe — nie umiałbym odpowiedzieć, gdybyś mię zapytała. Podziękował za służbę. Odszedł.
— Ale spodziewałeś się, że odejdzie — prawda?
Heyst usiadł z drugiej strony stołu.
— Tak, spodziewałem się tego, odkąd odkryłem że przywłaszczył sobie rewolwer. Mówi że go nie wziął. To było do przewidzenia. Chińczyk nigdy nie uzna że trzeba się przyznać do winy. Przeczy z zasady wszelkim oskarżeniom: ale Wang nie mógł się spodziewać że mu uwierzę. Przy końcu był trochę zagadkowy, Leno. Przestraszył mię.
Heyst urwał. Lena wyglądała na zatopioną w myślach.
— Przestraszył mię — powtórzył Heyst. Zauważyła niepokój w jego głosie i odwróciła nieco głowę, aby spojrzeć na niego przez stół.
— To musiało być coś niezwykłego, jeżeli ty się przestraszyłeś — rzekła. W głębi rozchylonych warg, podobnych do dojrzałego granatu, połyskiwały białe zęby.
— To było tylko jedno słowo — i kilka gestów. Narobił porządnego hałasu. Dziwię się że ciebie nie obudził. Jaki ty masz mocny sen! No jakże, czy dobrze się już czujesz?
— Zupełnie dobrze — rzekła, obdarzając go znów promiennym uśmiechem. — Nie słyszałam żadnego hałasu i bardzo się z tego cieszę. Boję się szorstkiego głosu tego człowieka. Nie lubię tych wszystkich cudzoziemców.
— Przestraszył mię w chwili gdy odchodził — a właściwie, gdy wypadł z salonu. Kiwnął głową w stronę twego pokoju i pokazał palcem kotarę. Wiedział naturalnie że tam jesteś. Zdawał się myśleć — zdawał się podsuwać mi myśl, że grozi ci jakieś szczególne niebezpiczeństwo. Ty wiesz jak on się wyraża.
Nic na to nie odpowiedziała, nie wyrzekła ani słowa, tylko nikły rumieniec odpłynął z jej policzków.
— Tak — ciągnął Heyst. — Zdawało się że usiłuje mię przed czemś ostrzec. O to mu widocznie chodziło. Czy wyobrażał sobie że zapomniałem o twojem istnieniu? Jedno jedyne słowo, które wymówił, to było: „dwoje“. Przynajmniej tak to brzmiało. Tak, powiedział: „dwoje“; i że mu się to nie podoba.
— Co to ma znaczyć? — szepnęła.
— Wiemy co znaczy słowo: dwoje — prawda, Leno? Nas jest dwoje. Chyba nigdy jeszcze nie było na świecie dwojga ludzi tak bardzo osamotnionych! A może Wang chciał mi przypomnieć, że i on ma kobietę nad którą musi czuwać? Czemu taka jesteś blada, Leno?
— Czy rzeczywiście jestem blada? — spytała niedbale.
— Ależ tak! — Heyst był prawdziwie zaniepokojony.
— W każdym razie nie ze strachu — oświadczyła szczerze.
I rzeczywiście, zgroza, która ją ogarnęła, nie odebrała jej jednak panowania nad sobą; właśnie dlatego było to może jeszcze cięższe do zniesienia, ale nie pozbawiało jej sił.
Z kolei Heyst uśmiechnął się do niej.
— Nie widzę tu doprawdy żadnego powodu do strachu.
— Chciałam powiedzieć, że nie boję się o siebie.
— Mam cię za bardzo odważną — rzekł. Twarz jej znów się zaróżowiła. — A ja — ciągnął Heyst — taki jestem oporny w stosunku do wrażeń zewnętrznych, że nie mógłbym nazwać siebie odważnym. Nie reaguję dość mocno. — Zmienił ton. — Wiesz że dziś z samego rana byłem u tych ludzi?
— Wiem. Bądź ostrożny! — szepnęła.
— Ciekaw jestem, jak można być ostrożnym! Miałem długą rozmowę z tym... ale ty ich nie widziałaś. Jeden z nich, to fantastycznie cienki i długi osobnik o pozorach chorego; nie zdziwiłbym się zresztą, gdyby był rzeczywiście chory. Mówił o tem z tajemniczym naciskiem. Przypuszczam że chorował na febrę tropikalną, ale nie tak bardzo jak stara się we mnie wmówić. To jest — jak się to mówi — człowiek z towarzystwa. Zdawało mi się że zacznie opowiadać swoje przygody — o które go nie pytałem — ale zamiast tego zauważył że to długa historja i że może innym razem —
— „Pan chciałby zapewne wiedzieć kim jestem?“ — zapytał.
— Odrzekłem że pozostawiam to jego woli, tonem, którego dobrze wychowany człowiek nie może nie zrozumieć. Podniósł się na łokciu — leżał cały czas na łóżku połowem — i rzekł:
— „Jestem tym, który —“
Lena zdawała się nie słuchać, lecz gdy Heyst przestał mówić, zwróciła ku niemu głowę szybkim ruchem. Wydało mu się że to był ruch badawczy, ale się mylił. Wrażenia jej były mgliste; cała jej energja skupiła się w walce, którą pragnęła podjąć w wielkim porywie miłości i zaparcia się siebie, tego wzniosłego rysu kobiecości; którą pragnęła prowadzić sama jedna aż do ostatka, wszystkiego mu oszczędzając — nawet świadomości tego co czyniła, o ileby to było możliwe. Byłaby chciała zamknąć go gdzieś podstępem. Gdyby była w stanie uśpić go na kilka dni, użyłaby środków nasennych lub czarów bez najmniejszego wahania. Uważała że jest za dobry na zetknięcie się z ludźmi tego rodzaju, a przytem niedostatecznie uzbrojony. To ostatnie spostrzeżenie nie miało jednak nic wspólnego z materjalnym faktem zniknięcia rewolweru. Lena nie umiała ocenić tego faktu w całej rozciągłości.
Heyst, obserwując jej oczy tkwiące w nim bez ruchu i jakby niewidome — gdyż skupienie odejmowało im wszelki wyraz — wyobraził sobie że to jest skutek wielkiego wysiłku myśli.
— Nie pytaj mnie, Leno, co to miało znaczyć; nie wiem i wcale go o to nie spytałem. Jak ci już mówiłem, ten pan przepada najwidoczniej za mistyfikacją. Nic mu nie odpowiedziałem, a on złożył napowrót głowę na zwiniętej derce służącej za poduszkę. Udawał że jest niezmiernie wyczerpany, ale podejrzewam że byłby najzupełniej zdolny do skoczenia każdej chwili na równe nogi. Mówił że został wyłączony z własnej sfery, ponieważ nie chciał zastosować się do pewnych ogólnie przyjętych prawideł; a teraz jest buntownikiem i odbywa wędrówkę po szerokim świecie. Ponieważ nie miałem ochoty słuchać tych wszystkich bredni, rzekłem mu że słyszałem już o kimś podobną historję. Uśmiech jego jest doprawdy okropny. Wyznał mi że nie jestem wcale podobny do człowieka, którego spodziewał się zastać. Potem rzekł:
— „Co się zaś mnie tyczy, nie jestem wcale czarniejszy od tego osobnika, o którym pan myśli i mam tyleż co i on determinacji“.
Heyst spojrzał przez stół na Lenę, która wsparła się na łokciach, ująwszy twarz w obie ręce. Poruszyła lekko głową na znak porozumienia.
— Trudno wyrazić się jaśniej, prawda? — rzekł Heyst sarkastycznie. — A może miał to być miły żart w jego pojęciu; bo gdy skończył mówić, wybuchnął długim, hałaśliwym śmiechem. Nie zawtórowałem mu!
— Szkoda — szepnęła Lena.
— Nie zawtórowałem mu. Nie przyszło mi to na myśl. Mało jest we mnie z dyplomaty. A było to pewnie wskazane, bo zdaje mi się że zagalopował się w zwierzeniach i starał się osłabić swoje słowa przez tę sztuczną wesołość. Lecz w gruncie rzeczy dyplomacja nie oparta na sile nie lepszą jest podporą od zbutwiałej trzciny. I nie wiem czy byłbym się roześmiał, nawet gdyby mi to przyszło na myśl. Nie wiem. Byłoby to przeciwne mojej naturze. Czy mógłbym się roześmiać? Za długo żyłem pogrążony w samym sobie, śledząc tylko cienie i odblaski życia. Oszukiwać kogoś w sprawie, którą możnaby rozstrzygnąć szybciej przez usunięcie tegoż człowieka — oszukiwać bo się jest rozbrojonym, bezsilnym, niezdolnym nawet do ucieczki — nie! To mi się wydaje zanadto poniżające. A przecież mam ciebie tutaj! Trzymam w ręku twoje życie. I cóż ty na to, Leno? Czy byłbym zdolny rzucić cię lwom na pożarcie, aby swoją godność ocalić?
Wstała z krzesła, okrążyła szybko stół, siadła lekko na jego kolanach i obejmując go za szyję, szepnęła mu do ucha:
— Możesz to zrobić, jeżeli zechcesz. Chyba tylko w taki sposób zgodziłabym się ciebie opuścić. Tylko dla czegoś w tym rodzaju. Choćby to nie było większe od twego małego palca.
Musnęła wargami jego usta i wstała nim zdążył ją zatrzymać. Siadłszy z powrotem na krześle, oparła się znowu łokciami o stół. Trudno było uwierzyć, że wogóle wstawała z miejsca. Przelotny ciężar jej ciała na kolanach Heysta, uścisk ramienia naokoło szyi, szept który przeniknął mu do ucha, dotknięcie warg na ustach — wszystko to mogło być nierealnem wrażeniem snu, który wdarł się w rzeczywistość czarownym mirażem wśród bezpłodnej oschłości myśli. Zawahał się czy ma dalej mówić, póki nie odezwała się rzeczowym tonem:
— No i cóż dalej?
Heyst drgnął.
— No i nie zawtórowałem mu. Czekałem aż się sam naśmieje dosyta. Trząsł się cały i wyglądał jak rozbawiony szkielet pod bawełnianą kapą, którą się nakrył — pewno aby zasłonić rewolwer trzymany w prawej ręce. Nie widziałem tego wprawdzie, ale miałem wyraźne wrażenie że trzyma broń w garści. Po chwili odwrócił ode mnie oczy i wpatrzył się w jakiś kąt; obejrzałem się i zobaczyłem, że w rogu pokoju tuż za mną przycupnęło kudłate, dzikie stworzenie przywiezione przez tych ludzi. Nie było go tam, gdy wszedłem. Poczucie że ten potwór czyha za mojemi plecami, nie przypadało mi do gustu. Gdybym był mniej zdany na ich łaskę i niełaskę, usiadłbym napewno gdzieindziej; ale w tych okolicznościach zmiana miejsca byłaby tylko słabością. Nie poruszyłem się więc wcale. Człowiek leżący na łóżku oświadczył, że może mię zapewnić o jednej rzeczy: oto jego obecność na wyspie nie jest bardziej godna potępienia niż moja.
— „Dążymy do tego samego celu“ — rzekł — „tylko ja z większą otwartością niż pan — i z większą prostotą“.
— To są jego własne słowa — ciągnął Heyst, popatrzywszy chwilę na Lenę w badawczem milczeniu. — Spytałem go, czy wiedział przedtem że tu mieszkam; odpowiedział mi tylko okropnym uśmiechem. Nie nalegałem na odpowiedź, Leno. Zdawało mi się że lepiej nie nalegać.
Na gładkiem jej czole promień słońca zdawał się zawsze spoczywać. Rozpuszczone włosy, rozdzielone na środku głowy, przesłaniały ręce, na których wsparła głowę. Zajęcie, z jakiem słuchała opowiadania, było tak wielkie, że wyglądała jak przykuta do miejsca przez jakiś czar. Heyst nie milczał długo. Nawiązał znów dość gładko opowieść, zaczynając od komentarza:
— Byłby skłamał bezczelnie — a ja nie cierpię słuchać kłamstw. Sprawia mi to przykrość. Najwidoczniej nie umiem sobie radzić ze sprawami szerokiego świata. Ale nie chciałem aby ten człowiek sobie wyobrażał, że zbyt potulnie znoszę jego obecność; więc oświadczyłem że wędrówki jego po świecie nic mnie nie obchodzą, chyba pod jednym tylko względem: oto jestem szczerze zainteresowany, kiedy rozpocznie je znowu.
— Zwrócił mi wtedy uwagę na stan swego zdrowia. Gdybym był sam na wyspie, tak jak oni przypuszczają, parsknąłbym mu w twarz śmiechem. Ale ponieważ nie jestem sam... Słuchaj, Leno, czy jesteś pewna że nie byłaś w żadnem miejscu, gdzie mogliby cię dostrzec?
— Jestem pewna — rzekła szybko.
Widać było że te słowa przyniosły mu ulgę.
— Rozumiesz mnie, Leno; jeśli cię proszę żebyś się trzymała w ukryciu, to tylko dlatego że niegodni są patrzeć na ciebie — mówić o tobie. Biedactwo ty moje! Nie mogę zapanować nad tem uczuciem. Czy mnie rozumiesz?
Poruszyła zlekka głową, nie potakując ani nie zaprzeczając.
— Jednak będą musieli zobaczyć mię kiedyś — rzekła.
— Ciekaw jestem, jak długo uda ci się pozostać niewidzialną — szepnął Heyst w zadumie. Pochylił się nad stołem. — Pozwól mi skończyć. Zapytałem go wręcz, czego chce ode mnie. Odniósł się do tego bardzo niechętnie. Odrzekł że nie ma potrzeby się śpieszyć. Zaznaczył przytem że jego sekretarz, a właściwie wspólnik, chwilowo jest nieobecny; poszedł na pomost aby obejrzeć łódź. Wreszcie zaproponował mi, że odłoży do pojutrza zakomunikowanie mi pewnej wiadomości. Zgodziłem się na to, ale oświadczyłem że wcale nie jestem tej wiadomości ciekawy i nie wyobrażam sobie, aby jego sprawy mogły mię obchodzić.
— „Proszę pana“ — odrzekł — „mamy z sobą daleko więcej wspólnego niż pan myśli“.
Heyst uderzył nagle pięścią w stół.
— To były kpiny! jestem tego pewien.
Zawstydził się nieco tego wybuchu i uśmiechnął się zlekka, patrząc w nieruchome oczy Leny.
— I cóż byłbym mógł zrobić, nawet mając kieszenie pełne rewolwerów?
Skinęła głową potakująco.
— Pewnie że zabójstwo jest grzechem — szepnęła.
— Wyszedłem — ciągnął Heyst. — Zostawiłem go leżącego na boku z zamkniętemi oczami. Wróciłem tutaj i widzę, że wyglądasz jakbyś była chora. Co to było, Leno? Tak mię przestraszyłaś! Poszłaś się położyć, a ja rozmawiałem przez ten czas z Wangiem. Spałaś spokojnie. Usiadłem tu i zacząłem zastanawiać się nad wszystkiem co się stało, usiłując przeniknąć ukryte znaczenie wypadków i zrozumieć ich przebieg. Przyszło mi na myśl, że te dwa dni, które mamy przed sobą, wyglądają jak rozejm. Im więcej myślę o tem, tem wyraźniej czuję, że nastąpiło pod tym względem milczące porozumienie między mną i Jonesem. Ta okoliczność jest dla nas pomyślna — jeśli wogóle może być coś pomyślnem dla ludzi tak jak my zaskoczonych. Wang odszedł. Ten postąpił przynajmniej otwarcie; ale nie wiem co może strzelić mu do głowy i przyszło mi na myśl, że lepiej ostrzec tych ludzi iż nie odpowiadam już za Chińczyka. Nie chciałbym aby pan Wang uczynił jakiś krok, któryby przyśpieszył akcję przeciwko nam. Czy rozumiesz o co mi chodzi?
Skinęła głową potwierdzająco. Całą jej duszę ogarnęło namiętne postanowienie i egzaltowana wiara w siebie; pochłaniała ją myśl o przedziwnej sposobności, dzięki której mogła zdobyć niezawodnie miłość tego człowieka — zdobyć ją na wieczność.
— Nigdy nie widziałem dwóch ludzi — mówił Heyst — bardziej jakąś wiadomością poruszonych niż Jones i jego sekretarz, który był już wtedy z powrotem. Nie słyszeli moich kroków. Przeprosiłem ich że przeszkadzam.
— „Ależ broń Boże! broń Boże“ — rzekł Jones.
— Sekretarz cofnął się w róg pokoju i śledził mię spodełba jak czujny kot. Obaj najwidoczniej mieli się na baczności.
— „Przyszedłem“ — mówię do nich — „aby panów zawiadomić że mój służący odszedł — opuścił mię“.
Z początku spojrzeli po sobie, jakby nie rozumiejąc moich słów; ale wnet się bardzo stropili.
— „Pan mówi że pański Chińczyk uciekł?“ — spytał Ricardo, wyłażąc ze swego kąta. — „Tak sobie, ni stąd ni zowąd? Dlaczego uciekł?“
— Odrzekłem że każdy Chińczyk postępuje zawsze według ściśle określonych i prostych powodów, ale wydobyć z niego te powody wcale nie jest łatwo. Oświadczył mi tylko, że „nie podoba mu się“.
Popatrzyli jeden na drugiego, niezmiernie zmieszani. — „Co mu się nie podoba?“ — zapytali.
— „Wygląd pana i pańskich ludzi“ — rzekłem do Jonesa.
— „Co za głupstwo!“ — wykrzyknął Jones, a krępy Ricardo wtrącił natychmiast:
— „Powiedział to panu? Za cóż on pana ma — za niemowlę? A może to pan — bez obrazy — bierze nas za dzieci? Założę się że pan teraz powie, że panu coś zginęło“.
— „Nie miałem zamiaru tego panom mówić“ — rzekłem — „ale tak jest rzeczywiście“.
— Ricardo trzepnął się po udzie.
— „Zaraz to pomyślałem. Panie szefie, co pan powie o tym kawale?“
— Jones dał mu jakiś znak i wtedy niezwykły ten wspólnik o twarzy kota zaproponował mi, że wraz ze służącym pomoże mi złapać czy zabić Chińczyka.
— Odrzekłem że nie przyszedłem prosić o pomoc. Nie mam zamiaru ścigać Chińczyka. Chcę tylko przestrzec ich, że Chińczyk ma broń i że jest naprawdę przeciwny pobytowi ich na wyspie. Chciałem aby zrozumieli, że nie jestem odpowiedzialny za to co może nastąpić.
— „Czy pan chce przez to powiedzieć“ — spytał Ricardo — „że po wyspie kręci się zwarjowany Chińczyk z sześciostrzałowym rewolwerem i że pana to nic nie obchodzi?“
— To dziwne; nie chcieli wierzyć moim słowom. Przez cały czas zamieniali znaczące spojrzenia. Ricardo przysunął się do swego zwierzchnika, naradzili się pocichu i wynikło z tego coś nieoczekiwanego — propozycja dość nieprzyjemna.
— Ponieważ nie chciałem przyjąć ich pomocy w ściganiu Chińczyka, oświadczyli że przyślą mi przynajmniej swego człowieka do obsługi. Jones wystąpił z tym projektem a Ricardo poparł go.
— „Tak, tak — nasz Pedro będzie gotował dla wszystkich w pańskiej kuchni. On wcale nie taki zły jak wygląda. Tak będzie najlepiej“.
— Wypadł z pokoju na werandę i gwizdnął przeraźliwie na Pedra. Usłyszawszy w odpowiedzi wycie bestji, wbiegł z powrotem do pokoju.
— „Tak, panie Heyst. To świetny pomysł, panie Heyst. Pan wyda mu tylko rozporządzenie co do obsługi, żeby wiedział czego pan wymaga. Dobrze?“
— Przyznam ci się, Leno, że zaskoczyli mię tem najzupełniej. Niczego podobnego nie mogłem się spodziewać. I nie wiem czego się właściwie spodziewałem. Tak się o ciebie niepokoję, że nie mogę trzymać się zdaleka od tych wstrętnych łotrów. A nie więcej jak dwa miesiące temu byłoby mi to wszystko jedno. Byłbym kpił sobie z ich łajdactw, tak jak pogardzałem dotychczas wszystkiemi zaczepkami życia. Ale teraz mam ciebie! Wkradłaś się w moje życie i...
Heyst odetchnął głęboko. Lena spojrzała szybko na niego rozszerzonemi oczami.
— Och, więc o tem myślisz — myślisz, że mnie masz!
Niepodobna było odgadnąć myśli kryjących się w spokojnych, siwych oczach; niepodobna było zdać sobie sprawy z jej milczenia, z jej słów, a nawet uścisków. Heyst wychodził z jej ramion z uczuciem niepewności.
— Więc jeśli do mnie nie należysz, jeżeli ciebie tu niema, gdzie jesteś? — krzyknął Heyst. — Rozumiesz mię bardzo dobrze!
Potrząsnęła zlekka głową. Czerwone wargi, na które patrzył w tej chwili — równie czarujące jak głos, który z nich się dobywał — wyszeptały:
— Słyszę co mówisz; ale co znaczą twoje słowa?
— Znaczą, że mógłbym dla ciebie kłamać, a może nawet się poniżyć.
— Nie, nie! nie rób tego nigdy! — rzekła z pośpiechem, a oczy jej nagle błysnęły. — Znienawidziłbyś mnie potem.
— Znienawidziłbym cię? — powtórzył Heyst, wróciwszy do zwykłego, uprzejmego tonu. — Nie! Pocóż wypowiadasz przypuszczenie najmniej prawdopodobne — narazie. Ale muszę ci wyznać, że... jak to nazwać? że ukryłem prawdę. Najpierw — ukryłem przerażenie wywołane nieprzewidzianemi skutkami mojej idjotycznej dyplomacji. Czy rozumiesz mię, moja droga dziewczynko?
Nie rozumiała najwidoczniej słowa: dyplomacja. Heyst zdobył się na żartobliwy uśmiech, który stanowił dziwny kontrast z jego zmęczonym wyrazem twarzy. Skronie zapadły mu się zlekka, twarz wydawała się szczuplejszą.
— Widzisz, Leno, w dyplomatycznem powiedzeniu wszystko jest prawdziwe prócz uczucia, które zdaje się je dyktować. Nie byłem nigdy dyplomatą w stosunku do ludzi — bynajmniej nie ze względu na nich, ale wskutek pewnego szacunku dla swoich własnych uczuć. Dyplomacja nie idzie w parze ze szczerą pogardą. Mało dbałem o życie a jeszcze mniej o śmierć.
— Nie mów tak!
— Otóż — ukryłem moją gorącą chęć chwycenia tych łajdaków za gardło — ciągnął Heyst. — Mam tylko dwie ręce — chciałbym ich mieć sto aby się bronić — a tam były trzy gardła. W owej chwili ten ich Pedro był również w pokoju. Gdyby zobaczył że mam do czynienia z dwoma gardłami, skoczyłby do mojego jak dziki pies, albo jaka inna wściekła i wierna bestja. Ukryłem bez wysiłku tęsknotę za pospolitym, głupim i beznadziejnym argumentem walki. Oświadczyłem im że nie potrzebuję nikogo i nie chcę aby pozbywali się dla mnie swego sługi, ale nie chcieli mnie wcale słuchać. Postanowienie ich było niewzruszone.
— „Poślemy go zaraz do pana“ — rzekł Ricardo — „niech się zabiera do gotowania obiadu dla nas wszystkich. Chyba nie ma pan nic przeciw temu abym przyszedł do pana na obiad; a szefowi przyślemy jedzenie tu do domu“.
— Pozostawało mi tylko trzymać język za zębami albo rozpocząć kłótnię, któraby wydobyła na jaw ich ciemne cele; a my nie jesteśmy w stanie tym celom się przeciwstawić. Mogłabyś, naturalnie, nie pokazać się tego wieczoru; ale wobec tego, że ta wstrętna, dzika bestja będzie się nam wałęsała po domu, jak długo da się ukryć twoją obecność?
Rozpacz Heysta czuło się nawet w jego milczeniu. Głowa dziewczyny, wsparta na rękach ukrytych pod gęstemi splotami włosów, nie poruszyła się wcale.
— Czy jesteś pewna że dotąd ciebie nie widzieli? — zapytał nagle.
Odpowiedziała, siedząc wciąż bez ruchu:
— Jakże mogę być pewna? Powiedziałeś mi, że nie życzysz sobie aby mnie widzieli — więc też trzymałam się w ukryciu. Nie pytałam o powody. Przypuszczałam, że nie chcesz aby wiedziano, że masz przy sobie taką jak ja dziewczynę.
— Jakto? Myślałaś że się ciebie wstydzę? — krzyknął Heyst.
— Bo to chyba nie jest właściwe — naturalnie ze względu na ciebie — prawda?
Heyst podniósł ręce z uprzejmą wymówką.
— Uważam to za tak dalece właściwe, że nie mogę znieść myśli aby ktokolwiek spojrzał na ciebie bez przychylności i bez szacunku. Ci ludzie wzbudzili we mnie wstręt i nieufność od pierwszej chwili. Czyż mogłaś tego nie zrozumieć?
— Nie pokazywałam się przecież — odrzekła.
Nastała cisza. Wreszcie Heyst poruszył się zlekka.
— Wszystko to nie ma teraz znaczenia — rzekł, wzdychając. — Tu chodzi o coś nierównie ważniejszego od złych myśli czy spojrzeń, choćby nie wiem jak nikczemnych i godnych pogardy. Mówiłem ci już, że nic nie odpowiedziałem na propozycję Ricarda. Gdy już odchodziłem, rzekł:
— „Panie Heyst, jeśli pan ma przypadkiem klucz od swojej śpiżarni, niech mi go pan wręczy; oddam go naszemu Pedrowi“.
— Miałem klucz przy sobie i podałem mu go bez słowa. Włochaty stwór stał przy drzwiach i chwycił klucz rzucony przez Ricarda, zręczniej niż tresowana małpa. Odszedłem. Przez cały ten czas myślałem o tobie — niepokoiłem się że śpisz tu sama i że jesteś prawdopodobnie chora.
Heyst urwał i przechylił głowę, nasłuchując. Doszedł go z podwórza słaby trzask łamanego chróstu. Wstał i, przeszedłszy przez pokój, wyjrzał tylnemi drzwiami.
— Jest już ten potwór — rzekł, podchodząc do stołu. — Jest tam i rozpala ogień. Ach, moja ty droga!
Powiodła za nim oczyma. Wyszedł ostrożnie na frontową werandę, spuścił ukradkiem parę zasłon, które wisiały między słupami, i stał bez ruchu, jakby obserwując co się dzieje na dworze. Tymczasem Lena wstała także aby wyjrzeć na dziedziniec. Heyst, spojrzawszy przez ramię, spostrzegł że wraca na swoje miejsce i przywołał ją znakiem. Szła ku niemu przez ciemny pokój, czysta i jasna, w białej sukni, z rozpuszczonemi włosami; wolny chód, wyciągnięta ręka i jakby niewidzące siwe oczy, pełne blasku w półcieniu, czyniły ją podobną do lunatyczki. Nigdy przedtem nie widział na jej twarzy takiego wyrazu. Było w nim rozmarzenie, skupiona uwaga i coś w rodzaju powagi. Gdy wyciągnięta ręka Heysta zatrzymała ją we drzwiach, ocknęła się nagle i zlekka zaczerwieniła — a rumieniec jej, odpływając, uniósł z sobą ten dziwny wyraz, który ją zupełnie przeobrażał. Śmiałym ruchem odrzuciła wtył ciężkie sploty włosów. Jasność lgnęła do jej czoła; delikatne nozdrza drgały. Heyst chwycił ją za ramię i szepnął podniecony:
— Przesuń się tędy, prędko! Zasłony cię zakryją. Uważaj, schody są odsłonięte. Oni dopiero co wyszli — tamci dwaj. Lepiej żebyś ich zobaczyła, zanim...
Cofnęła się nieznacznie, ale opanowała się natychmiast i przystanęła. Heyst puścił jej ramię.
— Tak, może lepiej, abym ich zobaczyła — rzekła z nienaturalną rozwagą, i wyszedłszy na werandę, stanęła tuż przy nim.
Patrzyli przez szpary między brzegiem płótna i słupami oplecionemi przez pnące rośliny — z dwóch stron zasłony. Żar wznosił się nieustanną falą z prażonej przez słońce ziemi, jakby płynął z tajemnej głębi ognistego jej serca; niebo ochłodło już bowiem i słońce stoczyło się nisko, rzucając w stronę domku cienie pana Jonesa i jego giermka — jeden smukły, drugi krępy i szeroki.
Dwaj goście przystanęli i patrzyli przed siebie. Aby podtrzymać fikcję choroby, Jones, wielki pan, oparł się o ramię Ricarda, sekretarza, którego kapelusz sięgał mu do ramienia.
— Widzisz ich? — szepnął Heyst Lenie do ucha. — Oto są ci posłowie z dalekiego świata. Oto masz ich przed sobą — przemyślne zło i instynktowną dzikość — ramię w ramię. Brutalną siłę mają w pogotowiu. Godna siebie trójca; jakże mam ich powitać? Przypuśćmy że jestem uzbrojony; czy mógłbym zastrzelić teraz tych dwóch tak jak stoją? Czy byłbym do tego zdolny?
Nie odwracając głowy, Lena poszukała ręki Heysta, ścisnęła ją i już jej nie puściła. Mówił dalej z żartobliwą goryczą:
— Nie wiem. Zdaje mi się że nie byłbym do tego zdolny. Jest we mnie jakaś cecha, która nakłada na mnie bezsensowny obowiązek, abym unikał nawet pozoru morderstwa. Nie pociągnąłem nigdy za cyngiel i nie podniosłem ręki na nikogo — nawet we własnej obronie.
Urwał, poczuwszy silniejszy uścisk jej dłoni.
— Ruszają z miejsca — szepnęła.
— Czyżby chcieli przyjść tutaj? — zaniepokoił się Heyst.
— Nie, nie idą w naszą stronę — rzekła Lena i znów zamilkli. — Wracają do siebie — rzekła wreszcie.
Śledziła ich jeszcze czas jakiś, poczem puściła rękę Heysta i odeszła od zasłony. Wrócił za nią do pokoju.
— Widziałaś ich — zaczął. — Wyobraź sobie tylko wrażenie, którego doznałem, gdy wylądowali o zmierzchu — jak jakie zjawy morskie, widma, chimery! Ale te zjawy nie znikły. To najgorsze ze wszystkiego. Nie mają prawa trwać — lecz trwają. Powinny budzić we mnie wściekłość. Ale przewartościowałem już wszystko — i gniew, i oburzenie, i nawet pogardę. Został tylko wstręt. Odkąd opowiedziałaś mi o tej ohydnej potwarzy — ten wstręt stał się wprost olbrzymi. Nawet i mnie samego ogarnął. — Spojrzał na nią wgórę.
— Ale mam ciebie na szczęście. I gdyby Wang nie był porwał tego przeklętego rewolweru... Tak, Leno, otośmy tutaj — we dwoje!
Położyła mu obie ręce na ramionach, patrząc prosto w oczy. Odwzajemnił jej przenikliwe spojrzenie, ale go nie zrozumiał. Nie mógł przebić szarej zasłony jej wzroku; lecz smutek głosu jej wzruszył go do głębi.
— Czy to nie wymówka? — spytała zwolna.
— Wymówka? Czyż to słowo może paść między nami? Mógłbym czuć żal tylko do siebie. Ale wspomnienie Wanga nasunęło mi pewną myśl. Nie poniżyłem się dosłownie ani nie skłamałem, lecz zataiłem prawdę. A ty ukrywałaś się — wprawdzie na moją prośbę, ale jednak się ukrywałaś. Nie można powiedzieć, aby to było postępowanie pełne godności. Dlaczegobyśmy teraz nie spróbowali żebrać? To szlachetne zajęcie! Tak, Leno, teraz wyjdziemy razem. Nie mogę myśleć o pozostawieniu ciebie samej, a przytem muszę — tak, muszę pomówić z Wangiem. Pójdziemy szukać tego człowieka, który wie czego chce i umie zdobyć sobie to czego chce. Pójdziemy zaraz!
— Dobrze, tylko upnę włosy — zgodziła się natychmiast i znikła za kotarą.
Gdy kotara opadła, Lena odwróciła głowę ku drzwiom z wyrazem wielkiej, tkliwej troski — troski o człowieka, którego — czuła to — nigdy nie zrozumie i którego nie spodziewała się nigdy zadowolnić; jak gdyby namiętność jej była uczuciem daleko niższego rzędu, niezdolnem do zaspokojenia podniosłych i subtelnych pragnień wzniosłej jego duszy. W parę minut zjawiła się znowu. Wyszli z domu przez tylne drzwi i minęli o trzy kroki zdumionego Pedra, nie patrząc nawet w jego stronę. Pedro, pochylony nad ogniskiem z chróstu, podniósł głowę i kołysząc się niezgrabnie, odsłonił olbrzymie kły w gapiowatem zdumieniu. Potem potoczył się nagle na krzywych nogach w stronę drugiego domku, aby podzielić się ze swymi panami zdumiewającem odkryciem kobiety.




VI

Los zrządził, że Ricardo wałęsał się właśnie po werandzie dawnego kantoru. Zwąchał odrazu jakąś nową komplikację i zbiegł po schodkach na spotkanie drepczącego niedźwiedzia. Głuche pomruki Pedra, choć bardzo mało podobne do hiszpańskiego języka, i prawdę rzekłszy, do jakiejkolwiek ludzkiej mowy, były jednak dzięki długiej wprawie najzupełniej zrozumiałe dla sekretarza pana Jonesa. Ricardo zdziwił się. Wyobrażał sobie że dziewczyna pozostanie nadal w ukryciu. Widocznie wybrała inny sposób postępowania. Wierzył jej. I jakżeby mogło być inaczej? Właściwie nie mógł wprost myśleć o niej spokojnie.
Usiłował usunąć z myśli jej obraz aby móc władać sobą na chłodno; wymagało tego wielce skomplikowane położenie — a wymagało zarówno w jego własnym interesie, jak i ze względu na „zwykłego sobie Jonesa“, którego był wiernym towarzyszem.
Skupił się i jął rozważać. Tę zmianę frontu zarządził prawdopodobnie Heyst. Cóż to mogło oznaczać? To chytry człowiek. A może to ona zmieniła taktykę? W takim razie — hm — wszystko w porządku! Musi być w porządku. Ona wie co robi. Tymczasem Pedro stojący przed Ricardem podnosił kolejno nogi, kiwając się na prawo i lewo — były to zwykłe jego ruchy, gdy na coś czekał. Małe, czerwone oczki tkwiły nieruchomo pod masą kudłów. Ricardo wpatrzył się w nie z rozmyślną pogardą i rzekł szorstkim, gniewnym głosem:
— Kobieta! Naturalnie że tam jest kobieta. Wiemy to bez ciebie! — Pchnął oswojonego potwora. — Precz! Vamos! Wynoś się! Wracaj i gotuj obiad. W którą stronę poszli?
Pedro wyciągnął wielkie, włochate ramię, wskazując kierunek, i potoczył się na kabłąkowatych nogach. Ricardo uszedł kilka kroków i dojrzał jeszcze wśród krzaków dwa białe hełmy sunące obok siebie nad polanką. Znikły niebawem. Przeszkodziwszy Pedrowi zawiadomić szefa o obecności kobiety na wyspie, Ricardo zatopił się w domysłach nad postępowaniem tych dwojga. Stosunek jego do pana Jonesa uległ wewnętrznej zmianie, z której sam sobie jeszcze sprawy nie zdawał.
Tegoż ranka, przed drugiem śniadaniem, Ricardo, wymknąwszy się z domu Heysta i odzyskawszy sandał w sposób tak wiele mówiący, ruszył ku domowi, zataczając się, z głową jak w ogniu. Był podniecony do ostateczności niesłychanie ponętnemi wizjami. Zatrzymał się, aby się uspokoić nim ośmieli się stanąć przed szefem. Wchodząc do pokoju, zobaczył że pan Jones siedzi na łóżku polowem jak krawiec na desce, ze skrzyżowanemi nogami i plecami wspartemi o ścianę.
— Proszę pana! Nie powie mi pan przecie że się pan nudzi?
— Nie, nie nudzę się. Gdzież u djabła siedziałeś tyle czasu?
— Śledziłem — pilnowałem — myszkowałem. Cóżbym mógł robić innego. Wiedziałem że pan ma towarzystwo. Czy pan się z nim rozmówił?
— Rozmówiłem się — mruknął pan Jones.
— Ale tak na czysto?
— Nie. Żałowałem że ciebie niema. Włóczysz się gdzieś przez cały ranek i wracasz bez tchu. Cóż to znów znaczy?
— Nie zmarnowałem czasu — rzekł Ricardo. — Nic się takiego nie stało. Może... może rzeczywiście biegłem trochę za prędko. — Dyszał wciąż głośno, ale nie z powodu szybkiego biegu; wrzał cały od kłębiących się myśli i uczuć długo tłumionych, które wyzwoliły się teraz pod wpływem rannej przygody. Odchodził prawie od zmysłów. Gubił się w labiryncie groźnych i ponętnych możliwości. — Więc rozmowa trwała długo? — spytał aby zyskać na czasie.
— Niech cię wszyscy djabli! Czy słońce nie pomieszało ci we łbie? Dlaczego wytrzeszczasz na mnie oczy jak bazyliszek?
— Przepraszam pana bardzo. Nie czułem że wytrzeszczam oczy — usprawiedliwiał się dobrodusznie Ricardo. — To przeklęte słońce mogłoby nadwerężyć czaszkę jeszcze grubszą od mojej. Pali, bo pali. Uf! Za co pan ma człowieka — za salamandrę?
— Powinieneś był tu zostać — rzekł pan Jones.
— Czy ta bestja chciała stanąć dęba? — spytał szybko Ricardo z prawdziwym niepokojem. — Toby było fatalne. Trzeba obchodzić się z nim jak z jajkiem jeszcze najmniej parę dni. Mam swój plan. Tak mi się zdaje, że w parę dni wyszperam mnóstwo rzeczy.
— Tak? a jakim sposobem?
— No naturalnie że śledząc go — odrzekł zwolna Ricardo.
Pan Jones odmruknął:
— To nic nowego. Ciągle tylko śledzisz. A możebyś się tak trochę pomodlił?
— Ha! ha! ha! To znakomite! — wybuchnął śmiechem sekretarz, patrząc w szefa osowiałym wzrokiem.
Pan Jones porzucił niedbale ten temat.
— No, możesz liczyć przynajmniej na dwa dni — rzekł.
Ricardo przyszedł do siebie. Oczy błysnęły mu lubieżnie.
— Już my damy sobie z tem radę — prędko — gładko — jak się patrzy, niech mi pan tylko zaufa!
— Przecież ci ufam — rzekł Jones. — To także i twój interes.
I rzeczywiście Ricardo był szczery w swych zapewnieniach. Liczył teraz z pewnością na powodzenie. Ale nie mógł wyjawić, że zyskał sprzymierzeńca w nieprzyjacielskim obozie. Niepodobna było powiedzieć szefowi o dziewczynie. Djabli wiedzą jakby postąpił, dowiedziawszy się że kobieta jest w to wmieszana. A przytem jak zacząć takie zwierzenia? Nie mógł wyznać prawdy o swoim nagłym wybryku.
— Damy sobie radę, proszę pana — rzekł z doskonale udaną wesołością. Czuł porywy strasznej radości, która rozpierała mu serce, paląca jak podżegany płomień.
— Musimy sobie poradzić — wyszeptał pan Jones. — Ta robota, mój Marcinie, nie jest wcale podobna do naszych dawnych kawałów. Mam co do niej szczególne uczucie. To zupełnie inna sprawa. To jak gdyby próba.
Zachowanie zwierzchnika wywarło wrażenie na Ricardzie; zauważył w nim po raz pierwszy coś w rodzaju namiętności. A także wyraz: próba, którego pan Jones użył, uderzył go jako szczególnie znaczący. Było to ostatnie słowo, które zostało wypowiedziane podczas tej rannej rozmowy. Zaraz potem Ricardo wyszedł z pokoju. Nie mógł usiedzieć na miejscu. Nie pozwalało mu na to uniesienie, w którem nieporównana słodycz zlewała się z dzikim triumfem. Myśli jego były zmącone. Chodził po werandzie tam i z powrotem do późnego popołudnia, zerkając na tamtą willę za każdym razem gdy skręcał, doszedłszy do balustrady. Willa wyglądała na niezamieszkaną. Raz czy dwa zatrzymał się nagle i spojrzał na lewy sandał. Roześmiał się przytem głośno. Podniecenie jego wciąż wzrastało, tak że się wkońcu zaniepokoił. Objął rękami balustradę i stał spokojnie, uśmiechając się nie do swych myśli lecz do życia, które tętniło w nim potężnie. Dał się ponosić swym uczuciom z beztroską a nawet z lekkomyślnością. Czuł że przestaje dbać o wszystkich ludzi, przyjaciół czy wrogów. W tej chwili posłyszał głos pana Jonesa, wołający go z pokoju. Cień padł na twarz sekretarza.
— Jestem, proszę pana — odpowiedział; ale upłynęła jeszcze chwila nim zdecydował się wrócić.
Zastał szefa na nogach. Pan Jones znudził się bezużytecznem leżeniem; smukła jego postać błądziła po pokoju. Zatrzymał się nagle.
— Rozważałem właśnie projekt, który mi poddałeś, Marcinie. Narazie nie uznałem go za praktyczny; ale po namyśle doszedłem do przekonania, że możnaby jednak zaproponować temu człowiekowi partję kart. To wcale dobry sposób aby dać mu do zrozumienia, że nadeszła chwila porachunku. To byłoby mniej... jakby to powiedzieć... mniej pospolite. On zrozumie co to ma znaczyć. To niezły sposób zabrania się do interesu — który sam przez się jest brutalny, mój Marcinie; tak, brutalny.
— Pan chce oszczędzić mu przykrości? — zadrwił sekretarz tak gorzkim tonem, że pan Jones szczerze się zdumiał.
— Jakto, przecież to była twoja myśl, u djabła!
— A czy ja mówię że nie moja? — odparł nadąsany Ricardo. — Ale mam już potąd tego pełzania na brzuchu. Dość tego! Muszę wydostać dokładne wskazówki gdzie trzyma łup, a potem go dźgnę. Na nic więcej nie zasłużył.
Zbudzone namiętności Ricarda pożądały zarówno krwi jak i czułości; tak, czułości. Coś w rodzaju tkliwego niepokoju przenikało mu i łagodziło serce gdy myślał o dziewczynie, ulepionej z tej samej co i on gliny. A jednocześnie zazdrość zaczęła go kąsać z chwilą gdy obraz Heysta wdarł się w jego namiętne marzenia o szczęściu.
— Twoja brutalna dzikość jest wprost ordynarna, mój Marcinie — rzekł pan Jones z pogardą. — Nie rozumiesz nawet o co mi chodzi. Chcę się nim trochę pobawić. Spróbuj tylko wyobrazić sobie nastrój takiej gry! ten człowiek z kartami w ręku — co za krwawa ironja! Cieszę się z tego zawczasu. Tak, każę mu przegrywać pieniądze, zamiast zmusić go do oddania ich. Ty, naturalnie, zastrzeliłbyś go odrazu, ale ja będę się rozkoszował tem wyrafinowanem szyderstwem. To człowiek z najlepszego towarzystwa. Ludzie, którzy wyszczuli mię z mojej sfery, bardzo byli do niego podobni. Jaki wściekły będzie i jaki upokorzony! Przeżyję z pewnością rozkoszne chwile, obserwując go przy grze.
— A jeżeli stanie dęba? Ta zabawa może mu się nie spodobać.
— Życzę sobie, abyś był przy tem obecny — zauważył pan Jones spokojnie.
— Jeśli mi pan tylko pozwoli dźgnąć go albo rozpruć mu brzuch, kiedy uznam za stosowne, to i owszem, niech pan używa. Nie będę panu przeszkadzał.




VII

W tym właśnie punkcie rozmowy Heyst przeszkodził panu Jonesowi i jego sekretarzowi; przyszedł ostrzec ich przed Wangiem, jak o tem Lenie opowiedział. Kiedy ich opuścił, spojrzeli jeden na drugiego w milczącem zdumieniu. Pan Jones odezwał się pierwszy:
— Marcinie!
— Słucham pana.
— Co to ma znaczyć?
— Jakiś podstęp. Niech mnie djabli wezmą, jeżeli wiem o co chodzi!
— To nie na twój rozum? — zapytał sucho pan Jones.
— Nic innego tylko piekielna jego bezczelność — warknął sekretarz. — Pan nie wierzy przecież w tę bajkę o Chińczyku? To nieprawda.
— Nietylko prawda ma dla nas znaczenie. Chodzi o to, dlaczego przyszedł opowiedzieć nam tę bajkę.
— Czy pan myśli że chciał nas przestraszyć? — spytał Ricardo.
Pan Jones spojrzał nań spodełba w zamyśleniu.
— Ten człowiek wyglądał na zgryzionego — mruknął jakby do siebie. — A jeśli Chińczyk rzeczywiście go okradł? Ten człowiek wyglądał na bardzo zgryzionego.
— To są wszystko podstępy, proszę pana — oświadczył poważnie Ricardo, gdyż przypuszczenie szefa psuło mu szyki i tem samem nie nadawało się do podtrzymania. — Czyżby on mógł tak dalece wtajemniczyć Chińczyka w swoje sprawy aby umożliwić mu kradzież? — dowodził gorąco. — O czem jak o czem, ale przecież o tym interesie trzymałby język za zębami. Tam wchodzi w grę co innego. Ale co?
— Ha, ha, ha! — rozległ się upiorny, zgrzytliwy śmiech pana Jonesa. — Nie byłem jeszcze nigdy w takiej śmiesznej sytuacji — ciągnął grobowym, jednostajnym głosem. — To ty, Marcinie, wciągnąłeś mię w to wszystko. Ale i moja w tem wina. Powinienem był — tylko że doprawdy zanadto byłem znudzony żeby pomyśleć nad tem rozsądnie. A twojemu sądowi wierzyć nie można. Jesteś raptus!
Z ust Ricarda wydarło się przekleństwo pełne żalu. Szef mu nie wierzy! Nazywa go raptusem! Był prawie bliski płaczu.
— Proszę ja pana, odkąd wyleli nas z Manili, słyszałem jak pan mówił więcej niż ze dwadzieścia razy, że trzeba nam dużo forsy żeby obrobić wschodnie wybrzeże. Ciągle mi pan powtarzał że na początek musimy grubo przegrać, aby wciągnąć jak się patrzy wszystkich tych urzędników i obwiesiów portugalskich. Przecież pan wciąż się martwił, skądby wygrzebać porządny kawał grosza! Dużoby nam pomogło kwaszenie się w tem zgniłem mieście holenderskiem i gra po dwa pensy z przeklętymi dziadowskimi urzędnikami z banku i tym podobną hołotą. No więc sprowadziłem pana tutaj, gdzie można dobrać się do gotówki — i to grubej — dodał przez zaciśnięte zęby.
Zapadło milczenie. Każdy z nich patrzył w inny kąt pokoju. Nagle pan Jones tupnął lekko i skierował się ku drzwiom. Ricardo dopędził go na dworze.
— Niech pan się oprze na mojem ramieniu — poprosił łagodnie lecz stanowczo. — Nie trzeba zdradzać naszej gry. Chory człowiek może wyjść sobie na dwór po zachodzie słońca żeby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. O tak, doskonale. Ale dokąd pan chce iść? I dlaczego pan wyszedł?
Pan Jones zatrzymał się.
— Doprawdy że sam nie wiem — wyznał głuchym szeptem, patrząc z natężeniem w stronę willi Numeru Pierwszego. — To nie ma żadnego sensu — oświadczył jeszcze ciszej.
— Wróćmy lepiej, proszę pana — zaproponował Ricardo. — Ale cóż to znowu? Te zasłony nie były przedtem spuszczone. Założę się że ta chytra, przebiegła, knująca bestja szpieguje nas z poza nich.
— Czemubyśmy nie mieli tam pójść i przekonać się co w trawie piszczy? — rzekł pan Jones niespodzianie. — Będzie musiał się z nami rozmówić.
Ricardo opanował się i nie drgnął z przerażenia, lecz przez chwilę nie mógł dobyć głosu. Tylko instynktownie przycisnął do boku rękę szefa.
— Nie, proszę pana. I cóżby pan mógł mu powiedzieć? Chce pan dogrzebać się prawdy w jego kłamstwach? Jakże pan go zmusi do gadania? Jeszcze nie czas dobierać mu się do skóry. Chyba pan nie myśli że będę się ociągał z robotą? Chińczyka zastrzelę naturalnie jak psa, gdy go tylko spostrzegę, ale co się tyczy tego przeklętego Heysta, godzina jego jeszcze nie wybiła. W tej chwili jestem rozsądniejszy od pana. Wracajmy do domu. Przecież jesteśmy tu wystawieni na niebezpieczeństwo. Gdyby tak przyszło mu do głowy strzelić do nas! To przecież nieobliczalny, fałszywy tchórz!
Pan Jones dał sobie przemówić do rozsądku i wrócił do pokoju. Sekretarz pozostał jednak na werandzie — rzekomo aby zobaczyć czy Chińczyk gdzie się nie kręci; w tym wypadku postanowił posłać mu kulę zdaleka, nie dbając o skutki. W gruncie rzeczy zaś został na werandzie bo chciał być sam, poza polem widzenia zapadłych oczu szefa. Poczuł sentymentalną potrzebę zatopienia się w samotnych marzeniach. Tego ranka zaszła wielka zmiana w panu Ricardo. Ta cała strona jego istoty, którą trzymał w uśpieniu z przezorności, z musu, a także i przez posłuszeństwo, zbudziła się teraz, przeobrażając jego myśli i wytrącając go z równowagi perspektywą tak oszałamiających skutków, jak naprzykład możliwość starcia z szefem. Ukazanie się potwornego Pedra z nowinami wyrwało Ricarda z rozmarzenia, przeplatanego przeczuciem grożących powikłań. Kobieta? Otóż to właśnie, jest na wyspie kobieta; i to zmienia zasadniczo sytuację. Odprawiwszy Pedra, stał zatopiony w myślach, śledząc białe hełmy Heysta i Leny, które znikły niebawem w zaroślach.
— Dokądże oni tak wędrują? — pytał się siebie.
Odpowiedź nasunięta przez niezmierny wysiłek myśli brzmiała: aby się spotkać z Chińczykiem. Ricardo nie wierzył bowiem w dezercję Wanga. To była kłamliwa bajka, potrzebna im do niebezpiecznego spisku. Heyst obmyślił widać jakąś nową taktykę. Ale Ricardo był pewien że ma sprzymierzeńca w dziewczynie — w tej dziewczynie pełnej odwagi, rozsądku i sprytu — sprzymierzeńca tego samego co i on pokroju!
Wrócił prędko do willi. Pan Jones siedział znów w głowach łóżka, skrzyżowawszy nogi i oparłszy się plecami o ścianę.
— Coś nowego?
— Nic, proszę pana.
Ricardo krążył po pokoju jak gdyby nie miał żadnych trosk i zaczął podśpiewywać urywki jakichś melodyj. Usłyszawszy to, pan Jones podniósł złośliwe brwi. Sekretarz ukląkł przed starą skórzaną walizą, pogrzebał w niej i wydobył małe lusterko. Zaczął przypatrywać się swojej fizjognomji w milczącem skupieniu.
— Chyba się ogolę — zadecydował, wstając.
Rzucił ukośne spojrzenie na pana Jonesa; powtórzyło się to kilka razy podczas golenia, które nie trwało długo. Skończywszy tę operację, Ricardo wciąż jeszcze spoglądał ukradkiem na szefa, spacerując po pokoju i nucąc urywki nieznanych jakichś melodyj. Pan Jones siedział zupełnie nieruchomo; zacisnął cienkie wargi, oczy zaszły mu mgłą. Twarz jego wyglądała jak rzeźba.
— Więc pan chce spróbować szczęścia w grze z tym tchórzem? — rzekł Ricardo, zatrzymując się nagle i zacierając ręce.
Pan Jones nie zdradzał żadnym znakiem że go słyszy.
— No i dlaczegożby nie? Można sobie urządzić ten eksperyment. Pamięta pan, w tem meksykańskiem mieście — jak to się ono nazywało? — tego bandytę, którego schwytali w górach i skazali na rozstrzelanie? Grał w karty przez pół nocy z klucznikiem i szeryfem. Przecież ten człowiek jest także skazańcem. Niechże dostarczy panu trochę rozrywki. Do djabła, wielki pan musi się trochę od czasu do czasu zabawić! Pan był wprost nadzwyczajnie cierpliwy.
— A ty zrobiłeś się nagle nadzwyczajnie lekkomyślny — zauważył pan Jones znudzonym głosem. — Co ci się stało?
Sekretarz nucił jeszcze chwilę, poczem rzekł:
— Spróbuję ściągnąć go tu do pana na wieczór, po obiedzie. Gdyby mnie nie było, niech pan sobie z tego nic nie robi. Puszczę się trochę na przeszpiegi — rozumie pan?
— Rozumiem — zadrwił omdlewającym głosem pan Jones. — Ale cóż ty się spodziewasz po nocy zobaczyć?
Ricardo nic nie odpowiedział i pokręciwszy się jeszcze trochę po pokoju, wymknął się wreszcie. Nie czuł się już dobrze sam na sam z szefem.




VIII

Tymczasem Heyst i Lena, idąc dość prędko, zbliżyli się do chaty Wanga. Heyst poprosił Lenę aby poczekała i wspiął się po bambusowej drabince prowadzącej do drzwi. Zastał wszystko tak jak się spodziewał. Zadymione wnętrze było puste, została tylko wielka skrzynia z sandałowego drzewa, za ciężka aby ją można było prędko usunąć. Wieko było odrzucone a zawartość znikła. Cała chudoba Wanga została zabrana. Nie zatrzymując się dłużej w chacie, Heyst wrócił do Leny, która zdawała się w dziwny sposób wszystko wiedzieć czy rozumieć i o nic nie zapytała.
— Idźmy dalej — rzekł.
Szedł naprzód ścieżką, którą zwykle chodzili, a szelest jej białej sukni sunął za nim w cieniach lasu. Choć ciężkie powietrze było zupełnie nieruchome wśród prostych, nagich pni, plamy słońca błądziły po ziemi. Podniósłszy oczy, Lena zobaczyła wysoko nad głową trzepoczące się liście i lekkie drżenie konarów wyciągniętych poziomo w cierpliwem znieruchomieniu. Heyst obejrzał się na nią dwa razy. Odpowiadała na jego spojrzenia pogodnym uśmiechem, za którym kryła się zapamiętała, skupiona namiętność, pałająca nadzieją pełniejszego zaspokojenia. Minęli miejsce gdzie skręcali zwykle, wspinając się na nagi szczyt środkowego wzgórza. Heyst zmierzał wciąż ku górnemu skrajowi lasu. Z chwilą gdy wyszli z pod osłony drzew, ogarnął ich lekki powiew, i wielka chmura, dopędzając słońce, powlokła dziwnie ponurym cieniem wszystko dokoła. Heyst wskazał Lenie stromą, nierówną ścieżkę biegnącą po zboczu wzgórza. Przecinała ją barykada z drzew, prymitywna przeszkoda, której wzniesienie w tem miejscu musiało kosztować wiele trudu.
— Oto zapora rzucona na drogę cywilizacji — objaśnił Heyst swym uprzejmym tonem. — Tym biedakom z tamtej strony wzgórz nie podobał się postęp, gdy zjawił się u nich w postaci mego towarzystwa — choć miał to być wielki krok naprzód, jak twierdzili niektórzy z wiarą, która ich zawiodła. Postęp zawrócił z tej drogi, lecz barykada pozostała.
Wspinali się powoli. Chmura wędrowała dalej, zostawiając za sobą jeszcze więcej blasku na obliczu świata.
— Ta barykada jest bardzo śmieszna — ciągnął Heyst — ale powstała przecież jako wynik szczerego lęku — lęku przed nieznanem i niepojętem. Można powiedzieć że jest w pewien sposób tragiczna. I pragnąłbym z całego serca, Leno, żebyśmy się znaleźli po tamtej stronie.
— Stój, stój! — krzyknęła nagle, chwytając go za ramię.
Na barykadzie, do której się zbliżali, leżał stos świeżo ściętych gałęzi. Liście na nich były jeszcze zielone; łagodny wietrzyk spłynął z nad barykady i poruszył je lekko. Lena dojrzała wśród listowia kilka włóczni sterczących z gąszczu i to ją tak przeraziło. Spostrzegła je nagle. Choć nie błyszczały, widziała je z niezmierną wyrazistością, nieruchome, i złowrogie.
— Musisz mię teraz puścić samego Leno — rzekł Heyst.
Trzymała go uparcie za ramię, ale Heyst zdołał się po chwili uwolnić, nie przestając z uśmiechem patrzeć jej w oczy.
— To jest raczej symbol niż akcja przeciw nam — usiłował ją przekonać. — Poczekaj tu chwilę. Obiecuję ci, że nie podejdę tak blisko aby mię mogli dosięgnąć.
Jak w koszmarze patrzyła za Heystem, wspinającym się wgórę jak gdyby nigdy się nie miał zatrzymać; i usłyszała jego głos, podobny do głosów słyszanych we śnie, krzyczących nieznane słowa nieziemskim jakimś tonem. Heyst żądał widzenia się z Wangiem. Nie czekał długo. Ochłonąwszy nieco z trwogi, Lena zauważyła poruszenie w zielonym gąszczu barykady. Odetchnęła z ulgą gdy włócznie cofnęły się w głąb i znikły z widoku — te ohydne włócznie! Naprzeciw miejsca gdzie stał Heyst, para żółtych rąk rozchyliła liście i w niewielkim otworze ukazała się twarz z bardzo wyraźnemi oczami. Była to twarz Wanga, ale zdawało się, że nie jest złączona z korpusem; wyglądała jak te maski z tektury, wiszące w oknie pewnego ciemnego sklepu na Kingsland Road, którym Lena przyglądała się nieraz w dzieciństwie; właścicielem tego sklepu był mały, tajemniczy człowieczek. Tylko że ta twarz miała zamiast dziur mrugające oczy. Lena widziała dokładnie jak powieki się ruszały. Po obu stronach twarzy ręce rozsuwające gałęzie zdawały się również nie należeć do prawdziwego ciała. Jedna z tych rąk trzymała rewolwer — broń, którą Lena poznała tylko przez intuicję, gdyż nigdy przedtem nie widziała takiego przedmiotu.
Wsparła się plecami o prostopadłą ścianę zbocza i nie spuszczała oczu z Heysta; uspokoiła się trochę ponieważ włócznie już mu nie zagrażały. Z za jego sztywnych i nieruchomych pleców widziała nierealną, tekturową twarz Wanga, która poruszała cienkiemi wargami i wykrzywiała się nienaturalnie. Lena była za daleko od nich aby słyszeć rozmowę prowadzoną zwykłym głosem. Czekała cierpliwie na jej koniec. Czuła plecami ciepło skały; od czasu do czasu powiew chłodniejszego powietrza zdawał się spływać z góry na jej głowę; u jej stóp wąwóz pełen po brzegi roślinności rozbrzmiewał nikłym, sennym szumem owadziego życia. Spokój panował dokoła. Lena nie zauważyła chwili, w której twarz Wanga znikła z pomiędzy liści, zabierając z sobą nierzeczywiste ręce. Spostrzegła ze zgrozą, że ostrza włóczni wysuwają się zwolna z powrotem. Włosy powstały jej na głowie, ale nim zdążyła krzyknąć, Heyst, który wyglądał jak wrośnięty w ziemię, odwrócił się nagle i zaczął iść ku niej. Wielkie jego wąsy niezupełnie zasłaniały uśmiech przykry i niepewny; a gdy zbliżył się do niej na odległość ramienia, wybuchnął ostrym śmiechem:
— Ha, ha, ha!
Patrzyła na niego, nie rozumiejąc. Nagle przestał się śmiać i rzekł krótko:
— Wracajmy skądeśmy przyszli.
Weszła za nim w las. Wieczór się zbliżał i las napełnił się już mrokiem. W oddali ukośny snop promieni między drzewami zamykał widok. Zresztą wszędzie panowała ciemność. Heyst zatrzymał się.
— Nie mamy powodu się spieszyć, Leno — rzekł zwykłym swym tonem pełnym pogody i uprzejmości. — Nie powiodło się nam. Przypuszczam że wiesz, a przynajmniej domyślasz się, w jakim celu tam poszliśmy?
— Nie wiem, drogi mój — rzekła i uśmiechnęła się, spostrzegając ze wzruszeniem, że piersi jego falują jakby tchu nie mógł złapać. Panował jednak nad głosem, robiąc tylko krótkie pauzy między słowami.
— Nie wiesz? Chciałem zobaczyć się z Wangiem. Chciałem — tu znów zabrakło mu oddechu, ale już po raz ostatni. — Wziąłem cię z sobą, bo nie mogłem zostawić ciebie bez opieki wpobliżu tych ludzi. — Nagle zerwał z głowy korkowy hełm i cisnął go o ziemię. — Nie! — krzyknął gwałtownie. — Wszystko to razem zanadto jest potworne. To wprost nie do zniesienia! Nie mogę ciebie obronić. Nie mam na to sposobu.
Patrzył na nią przez chwilę, a potem pośpieszył podnieść kapelusz, który potoczył się był dość daleko. Wrócił i spojrzał jej w twarz; była bardzo blada.
— Powinienem przeprosić cię za ten wybryk — rzekł, wkładając z powrotem kapelusz. — Taki napad dziecinnej porywczości! I doprawdy, czuję się poprostu jak dziecko — w swojej głupocie, w swojej bezsilności, w swojem niedołęstwie — we wszystkiem — tylko nie w strasznej świadomości zła, które wisi nad twoją głową — nad tobą!
— Oni na ciebie czyhają — szepnęła.
— Oczywiście; ale niestety...
— Niestety co?
— Niestety, nie powiodło mi się z Wangiem — rzekł. — Nie potrafiłem wzruszyć serca tego syna niebieskiej krainy — o ile serce posiada. Oświadczył mi ze strasznym chińskim rozsądkiem, że nie może puścić nas przez barykadę, ponieważ będziemy ścigani. Wang nie lubi bójek. Dał mi do zrozumienia, że zastrzeli mię raczej własnym moim rewolwerem bez najmniejszego skrupułu, byle tylko nie narazić się z mego powodu na niesmaczną i brutalną walkę z obcymi barbarzyńcami. Wygłosił mowę do krajowców, którzy go szanują. Jest najznakomitszym ze wszystkich ludzi jakich kiedykolwiek widzieli i spowinowaconym z nimi przez małżeństwo. Rozumieją jego politykę. Zresztą tylko kobiety, dzieci i paru starców zostało we wsi. O tej porze roku mężczyźni żeglują daleko stąd na statkach handlowych. Ale gdyby nawet byli w domu, nie zmieniłoby to położenia. Żaden z nich nie ma zamiłowania do walki — i to jeszcze z białymi! To są spokojni, dobroduszni ludzie i bardzoby się ucieszyli gdyby mię zabito. Wang musiał uznać mój upór — bo wiedz o tem, żem się upierał — za bardzo głupi i nietaktowny. Ale tonący słomki się chwyta. Mówiliśmy obaj po malajsku — tak jak umiemy.
— „Twoje obawy są głupie“ — powiedziałem.
— „Głupie? Naturalnie że jestem głupi. Gdybym był mądry, byłbym kupcem i miałbym wielki sklep w Singapurze, zamiast być z początku górnikiem a potem lokajem. Ale jeśli pan nie odejdzie, zastrzelę pana zanim się ściemni, póki mogę jeszcze wziąć pana na cel. Ani chwili wcześniej, Numerze Pierwszy; lecz gdy zacznie się ściemniać, zrobię to z całą pewnością. A teraz dość tego!“
— „Doskonale“ — odrzekłem. — „Dość, jeśli chodzi o mnie. Ale przecież nie możesz mieć nic przeciwko temu, aby mem putih przyszła do was na kilka dni zamieszkać z kobietami Orang Kaya. Ofiaruję mu za to dar ze srebra“. Orang Kaya, to naczelnik tej wsi Leno — dodał Heyst.
Popatrzyła na niego ze zdziwieniem.
— Chciałeś abym poszła do tych dzikich? — szepnęła. — Chciałeś abym cię opuściła?
— Miałbym wówczas rozwiązane ręce.
Heyst wyciągnął ręce i popatrzył na nie przez chwilę, poczem opuścił je znowu. Oburzenie Leny zarysowało się wyraźniej w wygięciu jej ust niż w jasnych, nieugiętych oczach.
— Zdaje mi się że Wang roześmiał się wówczas — ciągnął Heyst. — Zabulgotał jak indor.
— „To byłoby najgorsze ze wszystkiego“ — rzekł.
— Zdumiałem się. Dowodziłem mu że mówi głupstwa. Twoja obecność nie może mieć żadnego związku z jego bezpieczeństwem, ponieważ źli ludzie — jak ich nazywa — nie wiedzą o twojem istnieniu. Nie skłamałem właściwie, Leno, choć naciągnąłem prawdę aż do ostateczności; ale ten człowiek ma jakiś niesamowity węch. Potrząsnął głową. Zapewnił mię że wiedzą o tobie doskonale. Wykrzywił się przytem w okropny sposób.
— To wszystko jedno — rzekła Lena. — Nie chcę... nie byłabym i tak poszła.
Heyst podniósł na nią oczy.
— Cóż za nadzwyczajna intuicja w tym Chińczyku! Gdy nalegałem w dalszym ciągu na Wanga, powiedział mi o tobie właśnie to samo. Kiedy się uśmiecha, wygląda jak zarozumiała trupia czaszka. To była ostatnia jego uwaga — że ty nie będziesz chciała. Wówczas odszedłem.
Oparła się o drzewo. Heyst stał naprzeciw niej w pozie równie niedbałej, jakby ich nic nie obchodził ani czas, ani żadne sprawy tego świata. Wysoko nad ich głowami liściasty dach zaszeleścił nagle i umilkł.
— Cóż to za dziwny pomysł żeby mię wysłać! — rzekła. — Wysłać mię! I pocóż? No, pocóż?
— Wyglądasz na oburzoną — zauważył niedbale.
— I to jeszcze do tych dzikusów — mówiła dalej. — I ty myślisz, że byłabym się zgodziła? Możesz uczynić ze mną, co ci się podoba — ale nie to. Nie to!
Heyst patrzył w ciemne nawy lasu. Tak wielki spokój panował dokoła, że nawet ziemia pod ich nogami zdawała się w mroku ziać ciszą.
— Dlaczego się oburzasz? — tłumaczył. — Przecież do tego nie doszło. Przestałem namawiać Wanga. I znaleźliśmy się tutaj, odepchnięci. Nietylko nie mamy sił aby odeprzeć zło, ale niezdolni jesteśmy do zawarcia umowy z szacownymi posłami, nadzwyczajnymi wysłańcami świata, z którym — zdawało się — skończyliśmy na długi czas. Źle z nami, Leno, bardzo źle!
— To dziwne — rzekła w zamyśleniu. — Źle? Tak, zdaje mi się, że jest źle. Ale nie wiem tego napewno. A ty — co ty myślisz? Mówisz, jakbyś w to nie wierzył.
Spojrzała na niego poważnie.
— Doprawdy? Otóż to właśnie! Nie umiem rozmawiać. Oddaliłem się od wszystkiego przez analizowanie. Rzekłem ziemi, która mię nosiła: „Ja jestem ja, a ty jesteś cieniem“. I tak jest — zaiste! Ale widać nie można bezkarnie takich słów wymawiać. Oto mieszkam na cieniu zaludnionym przez cienie. Jak bezradnym jest człowiek wobec cieni! Jakże je zastraszyć, przekonać, oprzeć się im albo przeciwstawić? Straciłem wszelką wiarę w rzeczywistość... Daj mi rękę, Leno.
Patrzyła na niego w zdumieniu, nie rozumiejąc.
— Daj rękę — krzyknął.
Usłuchała; pochwycił ją z chciwością aby podnieść do ust, lecz nagle puścił ją znowu. Patrzyli na siebie czas jakiś.
— Co ci, kochany? — szepnęła nieśmiało.
— Ani siły, ani przekonania — mruknął do siebie ze znużeniem. — Jakże mam się zabrać do tej czarująco prostej zagadki?
— Tak mi ciężko — szepnęła.
— I mnie także — wyznał szybko. — A najdotkliwszą stroną tego upokorzenia jest jego absolutna bezużyteczność, którą czuję — ach, jak czuję!
Nigdy jeszcze nie zdradził przed nią tak głębokich uczuć. Bladą jego twarz, przekreślały długie wąsy płonące w cieniu. Nagle rzekł:
— Ciekaw jestem, czy miałbym dość odwagi aby wkraść się między nich nocą z nożem w ręku i poderżnąć im kolejno gardła we śnie! Ciekaw jestem...
Przestraszyła się bardziej jego niezwykłym wyrazem twarzy niż temi słowami i rzekła poważnie:
— Tylko nie bierz się do czegoś podobnego! Nie myśl o tem!
— Nie posiadam nic prócz scyzoryka. A co do myślenia, Leno — niepodobna przewidzieć o czem się będzie myślało. Nie ja myślę. Myśli we mnie ktoś zupełnie mi obcy. Co ci jest?
Zauważył jej rozchylone usta i dziwne spojrzenie oczu, które spoglądały poza niego.
— Ktoś idzie za nami. Widziałam że tam rusza się coś białego — krzyknęła.
Heyst nie odwrócił głowy; spojrzał tylko na wyciągniętą jej rękę.
— Widocznie ktoś nas ściga; pilnują nas.
— Teraz nic już nie widzę — rzekła.
— To nie ma znaczenia — ciągnął Heyst zwykłym swym głosem. — Otośmy tu się znaleźli. Nie jestem ani silny, ani wymowny. Ale doprawdy, niezmiernie trudno być wymownym wobec głowy Chińczyka wystającej ze stosu gałęzi. Nie możemy jednak wędrować bez końca wśród tych drzew. Czyż to jest schronienie? Nie! Cóż nam pozostaje? Myślałem przez chwilę o kopalni; ale i tam nie moglibyśmy długo pozostać. Przytem galerja w kopalni nie jest pewna. Słupy, na których się wspiera, odrazu były słabe. A od tego czasu pracowały nad niemi mrówki — już po ludziach. W najlepszym razie mogłaby to być śmiertelna pułapka. Umiera się tylko raz, ale różne są rodzaje śmierci.
Lena spojrzała wkoło lękliwie, szukając owej postaci, która mignęła między drzewami — kogoś kto ich śledził czy pilnował; ale jeśli ten ktoś wogóle istniał, ukrył się teraz. Oczy jej zobaczyły tylko cienie pogłębiające się w krótkich perspektywach lasu między żywemi kolumnami, na których spoczywał nieruchomy dach z liści. Spojrzała wyczekująco na mężczyznę u swego boku, z czułością, z tajonym strachem i z czemś w rodzaju lękliwego podziwu.
— Przychodziła mi także na myśl łódź tych ludzi — ciągnął Heyst. — Moglibyśmy dostać ją w ręce, i wówczas... tylko że ogołocili ją ze wszystkiego. Widziałem wiosła i maszt u nich w kącie pokoju. Popłynąć w pustej łodzi to czyn rozpaczliwy, nawet jeśli przypuścić że prąd uniesie łódź daleko od wyspy nim się rozwidni. Byłoby to tylko wymyślne samobójstwo — znalezionoby nas w łodzi martwych, zabitych przez słońce i pragnienie. Tajemnica morza! Ciekaw jestem ktoby nas znalazł. Może Davidson; ale Davidson popłynął na wschód przed dziesięciu dniami. Widziałem go z pomostu, gdy przepływał raz wczesnym rankiem.
— Nie mówiłeś mi o tem — rzekła.
— Pewno patrzył na mnie przez swoją wielką lunetę. Może gdybym był podniósł rękę — ale nacóż był nam wtedy potrzebny, tobie i mnie? Nie będzie tędy wracał wcześniej niż za trzy tygodnie — albo i jeszcze później. Żałuję że nie podniosłem ręki tamtego rana.
— I cóżby było z tego przyszło? — westchnęła.
— Coby było przyszło? Pewnie że nic. Nie mieliśmy żadnych przeczuć. Ta wyspa wydawała się niezdobytem schronieniem, gdzie mogliśmy żyć w niezamąconym spokoju i uczyć się poznawać siebie nawzajem.
— A może w przeciwnościach ludzie uczą się siebie poznawać — poddała.
— Może — rzekł obojętnie. — W każdym razie nie bylibyśmy wtedy z nim odjechali, choć jestem pewien że stawiłby się z całą skwapliwością, gotów do wszelkich możliwych usług. Taką już ten grubas ma naturę — to cudowny człowiek. Nie chciałaś przyjść wtedy na pomost, gdy odsyłałem przez niego szal Schombergowej. Nigdy ciebie nie widział.
— Nie przypuszczałam że chcesz, aby ktokolwiek mnie widział — odrzekła.
Skrzyżował ramiona na piersiach i zwiesił głowę.
— A ja znów nie wiedziałem, czy chcesz aby cię widziano. Poprostu nieporozumienie — zaszczytne dla nas obojga. Ale teraz już wszystko jedno.
Zamilkł i po chwili podniósł głowę.
— Jaki ten las zrobił się ponury! Choć z pewnością słońce jeszcze nie zaszło.
Rozejrzała się; i jakby jej oczy dopiero teraz się otworzyły, spostrzegła że cienie lasu otaczają ich nietyle mrokiem co złą, niemą, groźną wrogością. Serce jej zapadło w ciszę; poczuła bliskość śmierci, która owionęła ich oboje swem tchnieniem. Gdyby rozległ się w tej chwili szelest liści, trzask suchej gałęzi lub jakiś szmer najsłabszy, byłaby głośno krzyknęła. Ale przezwyciężyła i tę niegodną słabość. Choć jest tylko wędrowną skrzypaczką, uratowaną na progu nieuniknionej hańby, potrafi wznieść się ponad samą siebie, tryumfująca i pokorna; a wówczas szczęście buchnie na nią jak potok, rzucając jej do stóp ukochanego człowieka.
Heyst poruszył się zlekka.
— Wracajmy już, Leno; niepodobna siedzieć całą noc w lesie. Jesteśmy niewolnikami piekielnej niespodzianki, która na nas spadła — a może nazwać to losem? Twoim lub moim!
Mężczyzna przerwał milczenie, lecz kobieta pierwsza ruszyła naprzód. Na skraju lasu przystanęła, ukryta za drzewem.
— Co takiego? czy widzisz coś, Leno? — szepnął.
Odrzekła że przyszła jej do głowy pewna myśl; tu zawahała się chwilę, błysnąwszy ku niemu przez ramię promiennemi, siwemi oczami. Chciałaby wiedzieć czy te przeciwności, to niebezpieczeństwo, to zło — czy jak to nazwać — nie są karą, która dosięgła ich w ich schronieniu.
— Karą? — powtórzył Heyst. Nie mógł zrozumieć o co jej chodzi. Kiedy mu wytłumaczyła, zdziwił się jeszcze bardziej. — Zemsta ze strony niebios? — rzekł zdumiony. — Na nas? I zacóż, wielki Boże?
Spostrzegł że blada jej twarz pociemniała w mroku. Zaczerwieniła się. Zaczęła szeptać bardzo prędko. Chodzi jej o związek w jakim żyją — to przecież nie jest dobrze, prawda? To jest grzeszne życie. Bo przecież nikt jej do tego nie zmusił, nie znaglił przemocą ani strachem. Nie! przyszła do niego z własnej woli; cała jej dusza rwała się ku niemu w grzesznej tęsknocie.
Tak głęboko był wzruszony, że nie mógł przez chwilę mówić. Aby ukryć zmieszanie przybrał najżartobliwszy swój ton.
— Jakto? Więc ci nasi goście to mają być posłowie moralności, sprawiedliwi mściciele, wysłańcy Boga? To zaiste oryginalny punkt widzenia. Jakby im to pochlebiło, gdyby mogli cię słyszeć!
— Żartujesz ze mnie — rzekła stłumionym głosem, który się nagle załamał.
— Czy poczuwasz się do grzechu? — spytał Heyst poważnie. Nic na to nie odpowiedziała. — Bo ja nie — dodał; — przysięgam na Boga, że się nie poczuwam.
— Ty to co innego. Kusicielką jest kobieta. Wziąłeś mię z litości. Rzuciłam ci się na szyję.
— Przesadzasz, moja droga, przesadzasz. Nie było znów tak źle — rzekł żartobliwie, panując z wysiłkiem nad głosem.
Uważał się już za martwego człowieka, ale starał się udawać że żyje ze względu na Lenę, aby móc jej bronić. Żałował że niema dla niego niebios, pod których opiekę mógłby oddać tę piękną, drgającą życiem garść prochu i popiołów — ciepłą, wrażliwą, jego własną — i bezbronną wobec obelg, napaści, poniżenia i bezgranicznej nędzy ciała.
Odwróciła głowę w milczeniu. Chwycił nagle jej biernie zwisającą rękę.
— Chcesz aby tak było? — rzekł. — Chcesz tego? Więc miejmy nadzieję, że jest nad nami miłosierdzie.
Potrząsnęła głową, nie patrząc na niego, jak zawstydzone dziecko.
— Pamiętaj — ciągnął dalej ze swą niepoprawną, subtelną ironją — że nadzieja jest cnotą chrześcijańską i że nie możesz zagarnąć dla siebie wszystkiego miłosierdzia.
Domek po drugiej stronie polanki stał przed nimi skąpany w posępnem świetle. Nieoczekiwany, chłodny poryw wiatru zaszumiał w szczytach drzew. Wyrwała rękę z jego dłoni i weszła na polankę, ale nie uszedłszy i trzech kroków stanęła, wskazując na zachód.
— Ach! popatrz tylko! — wykrzyknęła.
Za przylądkiem zatoki Djamentów, rysującym się czarno na fjoletowem morzu, piętrzyły się wielkie zwały chmur skąpane w krwawej mgle. Szkarłatna rozpadlina, podobna do otwartej rany, przecinała je zygzakiem; z jej dna wyglądał płat ciemnoczerwonego słońca. Heyst rzucił obojętne spojrzenie na złowieszczy chaos nieba.
— Nadciąga burza. Będziemy ją słyszeli całą noc, ale prawdopodobnie nas nie dosięgnie. Chmury gromadzą się zwykle naokoło wulkanu.
Nie słuchała go. W jej oczach odbijały się posępne i jaskrawe barwy zachodu.
— To nie wygląda wcale na znak przebaczenia — rzekła zwolna jakby do siebie. Pośpieszyła naprzód; Heyst szedł za nią. Nagle zatrzymała się.
— Wszystko mi jedno. Zrobiłabym jeszcze więcej! I przyjdzie dzień, kiedy mi przebaczysz. Będziesz mi musiał przebaczyć!




IX

Lena wstępowała na schodki chwiejnym krokiem, jakby ją nagle ogarnęło wyczerpanie; weszła do pokoju i padła na najbliższe krzesło. Heyst zatrzymał się na werandzie i rozejrzał wokoło. Nie było widać nikogo. W tak dobrze znanym mu krajobrazie nic nie wskazywało że samotność ich — jego i Leny — nie była już tak zupełna jak w pierwszych czasach wspólnego życia na tej odludnej wyspie, gdy towarzyszył im tylko Wang materjalizujący się dyskretnie od czasu do czasu i wspomnienia o Morrisonie.
Po chłodnym podmuchu wiatru nastała głucha cisza. Za niskim przylądkiem, czarnym jak atrament, wisiała ciągle brzemienna gromem masa chmur, czyniąc zmierzch jeszcze mroczniejszym. Niebo w zenicie wydawało się przez kontrast niezmiernie jasne i przejrzyste; mieniło się jak delikatna bańka ze szkła, którą mogłoby strzaskać najlżejsze drgnienie powietrza. Nieco na lewo, między czarnemi bryłami przylądka i lasu, wulkan — niby pióropusz dymu w dzień a rozżarzony koniec cygara w nocy — odetchnął płomiennie pierwszy raz tego wieczoru. Czerwona gwiazda ukazała się nad nim, jak iskra wyrzucona z ognistego łona ziemi i zaklęta w nieruchomość przez tajemniczy czar lodowatych przestworów.
Naprzeciw Heysta las, już zupełnie ciemny, stał jak mur. Heyst przyglądał mu się przez chwilę, obserwując szczególniej kraniec lasu łączący się z linią krzaków, które zasłaniały początek pomostu. Od chwili gdy Lena zobaczyła coś białego między drzewami, Heyst był prawie pewien że sekretarz Jonesa śledził ich podczas wycieczki na przełęcz. Teraz przekonał się zapewne że wrócili do domu, i o ile nie miał ochoty iść kawał z powrotem i obejść polankę dużym kręgiem, musiał wyjść na otwartą przestrzeń między domami. I rzeczywiście wydało się Heystowi że coś miga wśród drzew, ale była to tylko chwila. Patrzył cierpliwie lecz nie zobaczył nic więcej. Zresztą poco się zajmować postępowaniem tych ludzi? Poco troszczyć się o początek tej całej historji, skoro wiedział że gdy koniec nadejdzie, zastanie go bezbronnym i pełnym wstrętu wobec ohydy i poniżenia, które płynęły z tego wszystkiego.
Odwrócił się i wszedł do pokoju. Panował tam głęboki zmierzch. Lena siedziała bez ruchu blisko drzwi, milcząc. Na stole obrus bielił się natrętnie. Potwór oswojony przez tych dwóch włóczęgów objął swoje obowiązki podczas nieobecności Heysta i Leny. Stół był nakryty. Heyst przeszedł się kilka razy po pokoju. Lena siedziała na krześle bez ruchu i bez słowa, lecz gdy Heyst postawił na stole dwa srebrne kandelabry i potarł zapałkę aby zapalić świecę, wstała nagle i poszła do swego pokoju. Wróciła prawie natychmiast, zdjąwszy kapelusz. Heyst spojrzał na nią przez ramię.
— Poco odsuwać zło, które nadejść musi? Zapaliłem te świece na znak że jesteśmy już w domu. Zresztą może i nie byliśmy śledzeni podczas powrotu. Widzieli nas, naturalnie, gdyśmy wychodzili.
Lena siadła z powrotem. Wspaniałe jej włosy robiły wrażenie bardzo ciemnych nad pobladłą twarzą. Podniosła oczy jaśniejące łagodnie w świetle świec jakiemś nieodgadnionem błaganiem i dziwnym wyrazem ślepej naiwności.
— Tak — rzekł Heyst z nad stołu, oparłszy końce palców o niepokalany obrus. — Istota o przedpotopowej szczęce — kudłata jak mastodont i zbudowana jak przedhistoryczna małpa — nakryła do stołu. Czy ty śnisz, Leno? Czy ja śnię? Chciałbym się uszczypnąć, ale wiem że nic tego snu nie usunie. Trzy nakrycia. Wiesz, to ten niższy osobnik ma przyjść — pan, który ruchami bark podczas chodu i budową twarzy przypomina jaguara. Ach, ty nie wiesz co to jaguar? Przecież przypatrzyłaś się dokładnie tym dwóm ludziom. Więc, uważasz, to ten niższy ma być naszym gościem.
Skinęła głową na znak że rozumie. Nacisk słów Heysta postawił jej Ricarda jak żywego przed oczy. Nagła niemoc, niby fizyczne echo walki z tym człowiekiem, odjęła władzę jej członkom. Leżała bez ruchu w fotelu, przerażona tym objawem — gotowa modlić się głośno o siły.
Heyst zaczął chodzić po pokoju.
— Nasz gość! Jest przysłowie — zdaje mi się że rosyjskie — gość w dom, Bóg w dom. O święta cnoto gościnności! Ale to ściąga na człowieka kłopoty — tak jak i każda inna cnota.
Lena wstała niespodziewanie i przegięła wtył smukłe ciało, podnosząc nad głową ramiona. Zatrzymał się i popatrzył na nią ciekawie, milcząc, poczem mówił dalej:
— Śmiem twierdzić, że Bóg nie ma nic wspólnego z taką gościnnością i z takimi gośćmi!
Lena zerwała się aby walczyć z obezwładnieniem, aby przekonać się czy ciało będzie jej posłuszne. I tak się stało. Mogła stać na nogach i ruszać swobodnie ramionami. Choć nie znała się na fizjologji, doszła do przekonania, że źródło tego bezwładu jest w jej głowie, nie w członkach. Uspokoiła się, dziękując za to Bogu i szepnęła do Heysta:
— Jakże! Bóg wie o wszystkiem — o najdrobniejszej rzeczy. Nic się nie może stać — —
— Tak — przerwał pośpiesznie — bez wiadomości Boga włos z głowy człowiekowi nie spadnie — to masz pewnie na myśli. — Zwykły, żartobliwy uśmiech pełen życzliwości znikł z jego ust pod marsowemi wąsami. — Widzę że pamiętasz, co ci mówiono w niedzielnej szkółce, gdy byłaś jeszcze dzieckiem.
— Tak, pamiętam dobrze. — Opadła znów na krzesło. — To były jedyne dobre chwile w mojem dzieciństwie; wiesz, chodziłyśmy wtedy do szkółki razem z dwiema córkami naszej gospodyni.
— Chciałbym wiedzieć, Leno — rzekł Heyst, wracając do tonu uprzejmej żartobliwości — czy jesteś tylko małem dzieckiem, czy też czemś równie dawnem jak świat.
Odrzekła sennie ku zdumieniu Heysta:
— A ty?
— Ja? pochodzę z czasów późniejszych — znacznie późniejszych. Nie mogę nazwać siebie dzieckiem, ale jestem czemś tak nowem, że mógłbym siebie określić jako człowieka ostatniej godziny — a może przedostatniej? Tak długo byłem poza wszystkiem, że nie jestem pewien jak daleko wskazówki zegara posunęły się odkąd... odkąd —
Spojrzał na portret wiszący tuż nad głową Leny — portret ojca, który zdawał się ignorować jej obecność z surowym wyrazem twarzy uwiecznionym przez malarza. Heyst nie dokończył zdania; ale po chwili ciągnął dalej:
— Trzeba starannie unikać błędnych wniosków, moja droga — szczególniej zaś teraz.
— Znowu ze mnie żartujesz — rzekła, nie patrząc na niego.
— Jakto — zawołał — ja żartuję? Ależ nie, ja cię przestrzegam. Do djabła z tem wszystkiem! Chciałbym — ciągnął zmienionym tonem, biorąc ze stołu nóż i upuszczając go pogardliwie — chciałbym żeby te przeklęte, okrągłe noże były porządnie zaostrzone. To są rupiecie do niczego — nie mają ani porządnych ostrzy, ani końców. Zdaje mi się że taki widelec byłby w razie czego lepszą bronią. Ale czy mogę chodzić z widelcem w kieszeni? — Zgrzytnął zębami z wściekłością bardzo prawdziwą a jednak komiczną.
— Był tutaj nóż kuchenny, ale złamał się i dawno już go wyrzucono. Niewiele tu mamy do krajania. Byłaby to zaiste broń szlachetna; tylko że —
Zatrzymał się. Lena siedziała bardzo spokojnie ze spuszczonemi oczami. Ponieważ milczał wciąż, spojrzała na niego i rzekła w zamyśleniu:
— Otóż to właśnie, nóż... Nóż byłby ci potrzebny w razie gdyby... gdyby —
Wzruszył ramionami.
— Tam w szopach musi być jeszcze lewar albo i dwa; ale oddałem im wszystkie klucze. A przytem — czy sobie mnie wyobrażasz spacerującego z lewarem w ręku? Ha, ha! Ten budujący widok mógłby sam przez się ściągnąć na nas napad. Nie rozumiem, dlaczego nas jeszcze nie napadli?
— Może boją się ciebie — szepnęła, spuszczając oczy.
— Doprawdy, tak właśnie wygląda — potwierdził w zamyśleniu. — Wahają się z jakiegoś powodu. Przez ostrożność, albo poprostu przez bojaźń — a może chcą działać rozważnie, bez ryzyka?
Wśród czarnej nocy rozległ się niedaleko od domu głośny i przeciągły gwizd. Ręce Leny chwyciły za poręcz fotelu, ale nie ruszyła się z miejsca. Heyst drgnął i odwrócił się twarzą od wejścia.
Przeraźliwy dźwięk ucichł.
— Gwizdy, wrzaski, szmery, sygnały, złowróżbne znaki — wszystko to nie ma żadnego znaczenia — rzekł Heyst. — A co się tyczy tego lewara — przypuśćmy że go trzymam w ręku. Czy mógłbym przyczaić się za drzwiami — za temi drzwiami — zmiażdżyć wysuwającą się z za nich głowę, rozpryskując krew i mózg po podłodze, po ścianach, a potem pobiec ukradkiem do tamtych drzwi i zrobić to samo — i jeszcze raz może powtórzyć tę scenę? Czyżbym mógł to zrobić? Na podstawie domysłu, bez litości, ze spokojem i stanowczością? Nie, nie jestem do tego zdolny. Przyszedłem na świat zapóźno. Czy chcesz żebym to zrobił, póki trwa jeszcze mój tajemniczy urok, czy też niemniej tajemnicze ich wahanie?
— Nie, nie chcę! — krzyknęła gorąco, jakby zmuszona do odezwania się przez jego oczy wpatrzone w jej twarz. — Nie! Potrzebujesz noża abyś mógł się obronić... jeszcze czas na to.
— I kto wie, czy to nie jest moim obowiązkiem? — zaczął znów, jakby nie słysząc wcale jej słów bez związku. — Może właśnie to jest moim obowiązkiem względem ciebie, względem siebie samego. Bo dlaczego pozwalać aby mnie poniżali ukrytemi groźbami? Czy wiesz coby świat na to powiedział?
Wybuchnął głuchym śmiechem, który ją przeraził. Byłaby wstała z krzesła, ale pochylił się nad nią tak nisko, że nie mogła się poruszyć nie odepchnąwszy go przedtem.
— Powiedziałby, moja Leno, że ja — ten Szwed — wyprawiwszy przebiegle — przez chciwość — swego wspólnika i przyjaciela na tamten świat, zamordowałem ze strachu Bogu ducha winnych nieznajomych rozbitków. Oto historja, którą wszyscy szeptaliby sobie na ucho albo głośno rozpowiadali — którą rozpowszechnianoby z pewnością — i w którąby wierzono, moja droga!
— Któżby mógł wierzyć w takie okropności?
— Ty może nie — a w każdym razie nie odrazu; ale siła potwarzy wzrasta zczasem. Potwarz jest chytra i przemyślna. Potrafi nawet zniszczyć wiarę w samego siebie — przegryźć duszę.
Oczy Leny skoczyły nagle do drzwi i utkwiły w nich zlekka rozszerzone i skamieniałe. Odwróciwszy głowę, Heyst ujrzał we drzwiach postać Ricarda.
Przez chwilę żadne z nich się nie poruszyło; wreszcie Heyst, powiódłszy wzrokiem od przybysza do siedzącej na krześle Leny, przedstawił ironicznie:
— Pozwól, moja droga: pan Ricardo.
Opuściła zlekka głowę. Ricardo podniósł rękę do wąsów. Głos jego wybuchnął z siłą w pokoju:
— Uniżony sługa pani!
Wszedł, zdejmując kapelusz szerokim gestem i rzucił go niedbale na krzesło przy drzwiach.
— Uniżony sługa — powtórzył zupełnie innym tonem. — Nasz Pedro uprzedził mię o obecności pani; ale nie wiedziałem że będę miał zaszczyt zobaczyć panią dziś wieczorem.
Lena i Heyst obserwowali go ukradkiem, ale Ricardo unikał wzroku obojga i zdawał się ścigać zamglonym wzrokiem jakiś punkt w przestrzeni.
— Przyjemny spacer mieli państwo? — zapytał nagle.
— Tak. A pan? — odparł Heyst, który zdołał jego wzrok pochwycić.
— Ja? Nie odszedłem ani na krok od szefa przez całe popołudnie aż do tej chwili. — Szczerość jego akcentu zaskoczyła Heysta, ale nie przekonała go o prawdzie tych słów. — A dlaczego pan pyta? — ciągnął Ricardo tonem szczerej naiwności.
— Mógł pan wybrać się na zwiedzenie wyspy — rzekł Heyst, obserwując sekretarza, który — należy mu to przyznać — nie starał się uchylać swego wzroku. — Pozwolę sobie panu przypomnieć, że taka wycieczka nie byłaby bezpieczna.
Ricardo wyglądał jak wcielenie naiwności.
— Aha! pan ma na myśli tego Chińczyka, który uciekł od pana. To głupstwo!
— On ma rewolwer — zauważył Heyst z naciskiem.
— Przecież i pan ma także rewolwer — odparł nieoczekiwanie pan Ricardo. — Ale ja sobie tem głowy nie zawracam.
— Ja? To zupełnie co innego. Ja się pana nie boję — odrzekł Heyst po krótkiem milczeniu.
— Mnie się pan nie boi?
— Żadnego z was.
— Pan ma dziwny sposób stawiania kwestji — zaczął Ricardo.
W tej chwili drzwi od podwórza otwarły się dość hałaśliwie i wszedł Pedro, przyciskając do piersi brzeg naładowanej tacy. Wielki jego, włochaty łeb chwiał się trochę a nogi stukały mocno o podłogę. Wejście Pedra wpłynęło zapewne na bieg myśli Ricarda, w każdym zaś razie na jego słowa.
— Słyszeliście państwo, jak gwizdnąłem przed chwilą na dworze? To był znak dla niego że czas już podać obiad; i oto jest.
Lena wstała z krzesła i przesunęła się z prawej strony Ricarda, który spuścił oczy na chwilę. Zasiedli do stołu. Plecy Pedra, olbrzymie jak u goryla, wytoczyły się z powrotem przeze drzwi.
— Strasznie silna bestja, proszę pani — rzekł Ricardo, który miał skłonność do mówienia o „swoim Pedrze“, jak o ulubionym psie. — Ale ładny to nie jest. Nie, nie jest ładny. I trzeba go krótko trzymać. Jestem jego wychowawcą, że się tak wyrażę. Szef nie troszczy się o takie drobnostki. Wszystko to jest na głowie Marcina. Marcin to ja, proszę pani.
Heyst zobaczył że oczy Leny zwróciły się ku sekretarzowi Jonesa i spoczęły bez wyrazu na jego twarzy. Lecz Ricardo patrzył gdzieś w przestrzeń i z lekkiemi przebłyskami uśmiechu na wargach podtrzymywał niestrudzenie rozmowę, wbrew milczeniu swych interlokutorów. Rozwodził się z dumą nad swoją dawną spółką z panem Jonesem, trwającą już przeszło cztery lata. Potom dodał, rzuciwszy okiem na Heysta:
— Odrazu można poznać że to prawdziwy pan, prawda?
— Wy wszyscy — rzekł Heyst z posępnym odcieniem w swym zwykłym, żartobliwym tonie — nie macie w moich oczach nic wspólnego z rzeczywistością.
Ricardo przyjął słowa Heysta w taki sposób, jakby się ich właśnie spodziewał, albo jakby mu było wszystko jedno co Heyst odpowie. Bawiąc się kawałkiem suchara, mruknął w roztargnieniu: „aha“, poczem westchnął i rzekł ze szczególnem spojrzeniem, które zdawało się nie sięgać w przestrzeń tylko zatrzymywać się w powietrzu bardzo blisko jego twarzy:
— Widać odrazu, że pan jest prawdziwym panem. Pan i mój szef powinniście się nawzajem zrozumieć. Szef oczekuje pana dziś wieczorem. Nie czuje się dobrze i trzeba nam już myśleć o wyjeździe.
Mówiąc te słowa, zwrócił się całem ciałem ku Lenie, lecz bez specjalnego wyrazu. Młoda kobieta oparła się o poręcz krzesła, skrzyżowawszy ramiona i patrzyła przed siebie, jakby była sama jedna w pokoju. Ale pod tym pozorem prawie bezmyślnej obojętności serce jej pałało od niebezpieczeństw i wzruszeń, które wdarły się w jej życie i rozkołysały jej duszę poczuciem niepojętej intensywności istnienia.
— Doprawdy? myślicie panowie o wyjeździe? — mruknął Heyst.
— Nawet i najlepsi przyjaciele muszą się rozstawać — wyrzekł zwolna Ricardo. — I wszystko w porządku, jeśli rozstają się po przyjacielsku. My obaj jesteśmy przyzwyczajeni do podróżowania. A pan lubi siedzieć na miejscu.
Widać było wyraźnie, że mówi to wszystko byle mówić i że uwagę jego pochłania jakiś cel nie mający związku z wymawianemi słowami.
— Chciałbym wiedzieć — rzekł Heyst z szyderczą uprzejmością — skąd pan może o mnie coś wiedzieć? — O ile pamiętam, nie zwierzałem się panu.
Ricardo, siedząc w głębi krzesła, patrzył w przestrzeń — od jakiegoś czasu wszyscy troje przestali udawać że jedzą — i odrzekł z roztargnieniem:
— Przecież każdy to widzi. — Wyprostował się nagłe i odsłonił wszystkie zęby w uśmiechu pełnym niezwykłego okrucieństwa, któremu zaprzeczała uprzejmość jego tonu. — O, mój szef to jest człowiek, który powie panu coś na ten temat. Chciałbym żeby pan się zdecydował pójść do szefa. On odrabia za nas obu wszystkie gadania. Zaprowadzę pana do niego dziś wieczorem. Szef nie czuje się dobrze i nie może się zdecydować na wyjazd, póki z panem nie pomówi.
Heyst podniósł wzrok i spotkał się z oczami Leny. Miał wrażenie, że za niewinnym ich wyrazem kryje się usilna chęć podszepnięcia mu czegoś. Wydało mu się że skinęła nieznacznie głową, potakując. Dlaczego? Jaki w tem mogła mieć cel? Czy to był podszept niejasnego instynktu? A może poprostu złudzenie jego zmysłów? Ale wśród szczególnych komplikacyj, które wdarły się do jego życia, wobec zwątpienia, pogardy i niemal rozpaczy, z jakiemi się do siebie odnosił, gotów był poddać się nawet złudnym pozorom, byle wywiodły go z ciemności tak nieprzeniknionych, że zaczynała go już ogarniać obojętność.
— Więc — powiedzmy że się zgadzam.
Ricardo nie skrywał zadowolenia, które zainteresowało Heysta przez chwilę.
— Nie chodzi im chyba o moje życie — pomyślał. — Cóżby im z niego przyszło.
Spojrzał przez stół ku Lenie. Wszystko jedno, czy skinęła głową czy nie. Jak zwykle gdy patrzył w jej nieświadome oczy, ogarnęła go tkliwa litość. Postanowił że pójdzie do Jonesa. Jej skinienie — złudne czy rzeczywiste — czy było wskazówką czy też wytworem wyobraźni — przeważyło szalę. Przyszło mu na myśl że w propozycji Ricarda nie kryła się prawdopodobnie żadna zasadzka. Byłoby to zanadto niemądre. Poco zwabiać podstępnie w pułapkę człowieka, który ma poprostu związane ręce i nogi?
Przez cały ten czas wzrok Heysta tkwił w młodej kobiecie zwanej przez niego Leną. Była równie nieodgadniona jak zwykle w spokojnej swej bierności, która nie opuszczała jej ani na chwilę odkąd zamieszkali razem na wyspie. Heyst wstał nagle z krzesła z uśmiechem tak zagadkowym i rozpaczliwym, że pan sekretarz Ricardo — którego oderwany wzrok chwytał wszystko co się działo wokoło — drgnął i pochylił się zlekka, jakby chciał dać nurka pod stół po swą broń; opanował się jednak natychmiast. Zdawało mu się przez chwilę, że Heyst skoczy na niego albo wyciągnie rewolwer, gdyż wytworzył sobie o Heyście pojęcie na własny obraz i podobieństwo. Zamiast jednak uczynić jedną z tych dwóch rzeczy, Heyst przeszedł przez pokój, otworzył drzwi i wysunął przez nie głowę, wyglądając na podwórze.
Zaledwie się odwrócił, Ricardo odnalazł pod stołem rękę Leny. Nie patrzył w jej stronę, lecz młoda kobieta poczuła dłoń szukającą nerwowo jej dłoni i nagły chwyt palców nad przegubem. Pochylił się nieco naprzód ale nie śmiał na nią spojrzeć. Baczny jego wzrok tkwił ciągle w plecach Heysta. Niezmiernie cichym, pogardliwym sykiem wypowiedział jako argument myśl, która opanowała go całkowicie:
— Widzi pani, on jest do niczego! Nie takiego trzeba pani człowieka!
Spojrzał na nią nareszcie. Wargi jej poruszyły się zlekka; zląkł się tego niemego ruchu. W następnej chwili usunęły się palce trzymające rękę Leny mocnym chwytem. Heyst zamknął drzwi. Idąc ku stołowi, minął się z kobietą którą, nazywano Almą — nie wiedziała dlaczego — a także i Magdaleną; z kobietą która tak długo nie mogła odgadnąć, poco właściwie istnieje. Nie zastanawiała się już teraz nad tą gorzką zagadką którą rozwiązało jej serce, przeniknięte oślepiającym, rozgorzałym żarem namiętnego postanowienia.




X

Lena przeszła obok Heysta jakby oblepiona dosłownie jakimś tajemniczym, posępnym i niszczącym blaskiem, w który się miała pogrążyć. Kotara w drzwiach sypialni opadła za nią sztywnemi fałdami. Bezmyślny wzrok Ricarda zdawał się śledzić muchę pląsającą przed nim w powietrzu.
— Prawda jak ciemno na dworze? — mruknął.
— Jednak dość jasno, abym mógł widzieć jak ten pański człowiek tam się kręci — rzekł Heyst powściągliwym tonem.
— Niby Pedro? Z trudem można go nazwać człowiekiem; gdyby nie to, nie lubiłbym go tak jak go lubię.
— Bardzo pięknie. Więc nazwijmy go pańskim szacownym wspólnikiem.
— Aha! Szacowny to on jest — sprawia się dobrze. W bójce można mieć z Piotra wielką pociechę. Jak nie warknie, jak się nie rzuci z zębami — o rety! Więc pan nie życzy sobie żeby się tu kręcił?
— Nie życzę sobie.
— Chce pan żeby stąd poszedł? — dopytywał Ricardo z przesadną naiwnością, którą Heyst przyjmował spokojnie; ale powietrze w pokoju wydawało się cięższe z każdem wymówionem słowem.
— Waśnie. Chcę żeby stąd poszedł. — Heyst zmuszał się do spokojnego tonu.
— E, to nic wielkiego. Możemy się obejść bez Pedra. Interes mojego szefa da się załatwić w ciągu dziesięciu minut rozmowy z... z drugim prawdziwym panem. Przez spokojną rozmowę!
Podniósł nagle złe, fosforyzujące oczy. Twarz Heysta ani drgnęła. Ricardo powinszował sobie że nie wziął rewolweru. Taki był rozjątrzony, że nie wiedział na co mógłby się ważyć. Rzekł wreszcie:
— Więc pan chce aby biedny, niewinny Piotr poszedł sobie precz nim zaprowadzę pana do szefa — o to panu chodzi?
— Tak, właśnie o to.
— Hm! Widać odrazu że pan jest prawdziwym panem — ciągnął Ricardo z ukrytym jadem — ale wszystkie te pańskie fanaberje mogłyby stanąć kością w gardle zwykłemu człowiekowi. Zresztą — niech tam. Wybaczy pan...
Wsadził palce do ust i wydał gwizd, który ugodził w bębenek Heysta jak cienka, ostra strzała powietrza. Ricardo ucieszył się bardzo z mimowolnego grymasu Szweda i czekał w niewzruszonym spokoju na skutek swego wezwania.
Pedro wpadł z gwałtownym, nieokrzesanym, pierwotnym impetem. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i ukazała się w nich dzika postać, gotowa rzucić się i w kilku skokach spustoszyć cały pokój; ale Ricardo podniósł otwartą dłoń i potwór wszedł spokojnie. Olbrzymie jego, nawpół otwarte łapy kołysały się przed pochylonym torsem. Ricardo spojrzał na niego z wściekłością.
— Marsz do łodzi — zrozumiane? Natychmiast!
Małe, czerwone oczki oswojonego potwora mrugały z wytężoną uwagą w gąszczu kudłów.
— No? Czemu nie idziesz? Zapomniałeś ludzkiej mowy, co? Nie wiesz co znaczy łódź?
Si, łódź — wybełkotał niepewnie potwór.
— No więc ruszaj tam — do łodzi u pomostu. Marsz! Siedź tam, albo leż, albo rób co ci się podoba byleś nie zasnął — póki nie usłyszysz że cię wzywam; wtedy biegnij tutaj. Rozkaz! Precz! wynoś się — vamos! Nie, nie tędy — przez frontowe drzwi. Bez fochów!
Pedro usłuchał z niezgrabnym pośpiechem. Gdy wyszedł, błysk bezlitosnej dzikości zagasł w żółtych oczach Ricarda i fizjognomja jego przybrała — pierwszy raz tego wieczoru — wyraz domowego kota, który czuje że się nim zajmują.
— Jeśli pan chce, może pan sprawdzić, czy nie idzie prosto w stronę krzaków. Za ciemno, co? Więc może pan pójdzie z nim aż do łodzi.
Heyst uczynił niewyraźny ruch przeczący.
— Nie wątpię że pójdzie do łodzi; ale skąd pewność że tam zostanie? Na to nie ma żadnej gwarancji.
— Tum cię czekał! — Ricardo wzruszył ramionami z filozoficznym spokojem. — Nic na to nie poradzę. Nikt nie może zaręczyć, że nasz Pedro zostanie w jakiemś miejscu dłużej niż mu się będzie chciało, chyba że mu się w łeb palnie; ale mówię panu: on ma święty respekt przede mną. Przybieram zawsze taką wściekłą minę, kiedy do niego mówię. A jednak nie chciałbym go za nic zastrzelić, broń Boże! — chyba w takim napadzie wściekłości, kiedy człowiek strzela do ulubionego psa. Niechże pan słucha. To jasne jak na dłoni. Nie dałem mu przecież żadnego znaku żeby zrobił co innego. Nie ruszy się z pomostu. No więc pójdzie pan teraz?
Nastało krótkie milczenie. Szczęki Ricarda ruszały się złowrogo pod skórą. Jego senne, okrutne oczy błądziły z lubością po pokoju. Heyst pohamował nagły ruch, zastanowił się chwilę i powiedział:
— Musi pan trochę poczekać.
— Poczekać trochę! poczekać! Za co on ma człowieka — za drewnianą figurę? — mruknął półgłosem Ricardo.
Znalazłszy się w sypialni, Heyst zamknął z trzaskiem drzwi za sobą. Ponieważ wyszedł z oświetlonego pokoju, nie mógł z początku nic zobaczyć, doznał jednak wrażenia że Lena wstaje z podłogi. Na jaśniejszem nieco tle otwartego okna głowa jej zarysowała się nagle bardzo niewyraźnie — jako nieuchwytna sylwetka ciemna i okrągła, bez twarzy.
— Leno, ja już idę. Idę zmierzyć się z tymi łajdakami. — Zdziwił się, czując dwoje ramion opadających mu na barki. — Myślałem że ty...
— Tak, tak! — szepnęła pośpiesznie.
Nie przytuliła się do niego, ani też nie usiłowała przyciągnąć go do siebie. Ręce jej leżały na barkach Heysta; zdawało mu się że Lena patrzy w ciemności w jego twarz. Zaczął teraz rozróżniać i jej twarz — owal bez żadnych rysów — i zobaczył wreszcie ją całą: czarną postać o nieokreślonych konturach.
— Ty masz czarną suknię, prawda, Leno? — zapytał prędko i tak cicho, że ledwie go mogła usłyszeć.
— Tak; stary gałgan.
— To dobrze. Włóż ją zaraz.
— Ależ dlaczego?
— Nie dla żałoby! — W jego zlekka ironicznym głosie zabrzmiał ton nie znoszący sprzeciwu. — Czy możesz ją wyszukać i ubrać się pociemku?
Odpowiedziała że tak; postara się to zrobić. Czekał nieruchomo. Wyobrażał sobie jej ruchy w odległym końcu pokoju; ale oczy jego, choć przyzwyczajone teraz do mroku, przestały zupełnie ją widzieć. Gdy zaczęła mówić, zadziwił się, słysząc jej głos tak blisko. Wypełniła jego rozkaz i zbliżyła się niewidzialna.
— Dobrze. Gdzie jest ten fjoletowy woal, który tu gdzieś widziałem? — zapytał.
Nie usłyszał odpowiedzi tylko lekki szelest.
— Gdzież ten woal? — powtórzył niecierpliwie.
Poczuł nagle na policzku jej oddech.
— Mam go w ręku.
— Doskonale! Słuchaj, Leno. W chwili gdy wyjdę z domu z tym łotrem, wymkniesz się przez tylne drzwi — natychmiast, nie tracąc ani chwili! — i pobiegniesz prosto do lasu. Moment naszego odejścia, to jedyna okazja do ucieczki; jestem pewien że ten człowiek nie wymknie mi się po drodze. Leć do lasu i ukryj się za zasłoną z zarośli między wielkiemi drzewami. Potrafisz z pewnością umieścić się naprzeciw frontowych drzwi. Boję się o ciebie; ale nikt tam ciebie nie znajdzie przed świtem — w tej czarnej sukni i z twarzą zasłoniętą ciemnym woalem. Czekaj w lesie póki nie wysunę stołu nawprost drzwi, i póki nie zobaczysz że gaszę trzy świece i zapalam jedną z powrotem; albo gdyby światła pogasły nim wrócę, czekaj aż zapalę trzy świece a później dwie z nich zgaszę. Gdy zobaczysz jeden z tych dwóch sygnałów, leć z powrotem ze wszystkich sił, bo to będzie znaczyło że czekam tu na ciebie.
Kiedy to mówił, Lena wyszukała i pochwyciła jego rękę. Nie ścisnęła jej; trzymała ją lekko, jakby nieśmiało, pieszczotliwie. To nie był uścisk, to było tylko nawiązanie kontaktu, jak gdyby się chciała upewnić że on jest przy niej i że jest czemś realnem, nietylko ciemniejszą plamą wśród mroku. Ciepło jej ręki udzieliło Heystowi dziwnego, poufnego odczucia jej całej istoty. Musiał pokonać wzruszenie, którego nigdy dotąd nie zaznał, a które omal że nie pozbawiło go odwagi. Ciągnął dalej, szepcąc poważnie:
— Ale jeśli tych sygnałów nie zobaczysz, niechaj ciebie nic nie znęci z powrotem do tego domu — trwoga, ciekawość, rozpacz czy nadzieja; — z pierwszym błyskiem świtu przekradnij się skrajem polanki póki nie trafisz na ścieżkę. Nie czekaj dłużej, bo prawdopodobnie nie będę żył już wtedy.
Szept słowa: „Nigdy!“ wpłynął mu do ucha, jakby ukształtował się sam w powietrzu.
— Znasz dobrze tę ścieżkę — ciągnął dalej. — Dojdź aż do barykady. Idź do Wanga — tak, do Wanga. Niech ciebie nic nie zatrzyma.
Wydało mu się że ręka Leny drgnęła zlekka.
— Najgorsze co cię może spotkać, to śmierć; ale on nie strzeli do ciebie. Nie, nie strzeli, jeśli mnie tam nie będzie. Zostań z krajowcami, z tymi dzikimi ludźmi, i nie bój się niczego. Będziesz budziła w nich większy strach niż oni w tobie. Davidson powinien prędko się zjawić. Wyglądaj wciąż przejeżdżającego parowca. Obmyśl jakim sygnałem go przywołasz.
Nie odpowiadała mu wcale. Zdawało się że ponure milczenie ciążące nad światem przeniknęło z zewnątrz i wypełniło pokój — gnębiący bezmiar milczenia bez światła i bez powietrza. Rzekłbyś że serce serc bić przestało i że kres przyszedł na wszystko.
— Zrozumiałaś? Masz wybiec w tej chwili z domu — szepnął Heyst z naciskiem.
Podniosła jego rękę do ust i puściła zaraz. Zaniepokoił się.
— Leno! — zawołał szeptem.
Już jej przy nim nie było. Nie śmiał sobie zaufać — nie odważył się nawet wyszeptać tkliwego słowa.
Zwracając się ku drzwiom, posłyszał głuchy jakiś łoskot gdzieś w domu. Aby otworzyć drzwi musiał podnieść kotarę, przyczem spojrzał poza siebie. Światło, sączące się cienkiemi strugami przez dziurkę od klucza i jedną czy dwie szpary, pozwoliło mu dostrzec wyraźnie Lenę całą w czerni, klęczącą przy łóżku i wspartą o nie głową i ramionami — w rozpaczliwej postawie pokutującej grzesznicy. Cóż to mogło oznaczać? Heystowi mignęło podejrzenie, że dzieje się naokoło niego wiele rzeczy, których nie jest w stanie zrozumieć. Ramię Leny oderwało się od łóżka, dając mu znak aby odszedł. Usłuchał pełen niepokoju.
Kotara spuszczona za nim jeszcze nie przestała się kołysać, gdy Lena zerwała się i przypadła do drzwi, nasłuchując dźwięków i słów w pochylonej, tragicznej postawie pełnej skupionej uwagi, z ręką przyciśniętą do piersi — jakby chciała stłumić bicie serca.
Heyst zastał sekretarza pana Jonesa w kontemplacji przed zamkniętem biurkiem. Można było przypuszczać, że Ricardo rozmyśla jakby się do niego włamać, ale odwrócił się nagle z twarzą tak zmienioną iż Heyst stanął w zdumieniu na widok wywróconych białek oczu, które mrugały w okropny sposób; zdawało się że Ricardo cierpi na jakieś kurcze.
— Myślałem że pan już nie przyjdzie — mruknął przez zęby.
— Nie wiedziałem że panu się śpieszy. Nawet gdyby wasz wyjazd zależał od tej rozmowy — jak pan mówi, — wątpię abyście się zdecydowali puścić się na morze w taką noc jak dzisiejsza — rzekł Heyst, ruchem ręki wskazując Ricardowi drogę.
Sekretarz opuścił pokój natychmiast, wyginając biodra i barki kociemi ruchami. W głuchej nocnej ciszy było coś okrutnego. Wielka chmura zasłaniająca pół nieba wisiała tuż nad ziemią, jak olbrzymia kurtyna kryjąca przygotowania do groźnego napadu. Gdy obaj mężczyźni zeszli z werandy, rozległ się za chmurą łoskot poprzedzony przez szybki, tajemniczy błysk światła na wodach zatoki.
— Oho! — rzekł Ricardo. — zaczyna się.
— To się może jeszcze skończyć na niczem — zauważył Heyst, idąc spokojnie naprzód.
— Nie! Niech przyjdzie burza! — rzekł z pasją Ricardo. — W to mi graj!
Gdy zbliżali się do drugiego domku, oddalony, głuchy grzmot warczał bezustanku a blade błyskawice, jedna za drugą, przelewały się przez wyspę falami zimnego ognia. Ricardo rzucił się nagle naprzód, wbiegł po schodach i wetknął głowę przez drzwi.
— Mam go tu, proszę pana! Niech go pan trzyma tak długo jak tylko się da — póki pan nie usłyszy mego gwizdu. Jestem na tropie.
Rzucił te słowa na pokój z niesłychaną szybkością i usunął się na bok aby przepuścić gościa, ale musiał czekać dość długą chwilę, ponieważ Heyst, zrozumiawszy o co mu chodzi, zwolnił pogardliwie kroku. Gdy Heyst wchodził do pokoju, zwykły jego, heystowski uśmiech igrał pod marsowemi wąsami.




XI

Dwie świece paliły się na wysokim pulpicie. Pan Jones, otulony szczelnie w stary lecz wspaniały szlafrok z niebieskiego jedwabiu, stał z łokciami przyciśniętemi do boków, zanurzywszy ręce w niesłychanie głębokich kieszeniach. Ten kostjum uwydatniał jego chudość. Pan Jones przypominał pomalowaną tykę, opartą o róg pulpitu, z zatkniętą na końcu wyschłą głową o wątpliwej dystynkcji. Ricardo ociągał się jeszcze we drzwiach. Stał, obojętny napozór na wszystko, i czekał stosownej chwili. W pewnym momencie, między dwoma migotami błyskawic, znikł z framugi — rozpłynął się w ciemnościach. Pan Jones zauważył natychmiast jego zniknięcie i porzucając swą pozę niedbałą i nieruchomą, zrobił kilka kroków obliczonych na to by znaleźć się między Heystem a drzwiami.
— Okropnie duszno — zauważył.
Heyst, stojąc w środku pokoju, postanowił mówić otwarcie.
— Nie przyszedłem tu aby rozmawiać o pogodzie. Pan zaszczycił mię poprzednio dość zagadkowem zdaniem. „Jestem tym, który jest“ — tak pan powiedział. Co to ma znaczyć?
Pan Jones, nie patrząc na Heysta, posuwał się wciąż z udanem roztargnieniem, aż wreszcie, znalazłszy się tam gdzie chciał, huknął o ścianę plecami blisko drzwi i podniósł głowę. Był podniecony tą rozstrzygającą chwilą; wybladła jego twarz błyszczała od potu. Krople zbiegały mu po zapadłych policzkach, prawie oślepiając upiorne oczy w kościstych jamach.
— To znaczy że jestem osobistością, z którą trzeba się liczyć. Nie — stać! Niech pan nie kładzie ręki do kieszeni — bardzo proszę!
Głos jego stał się nagle wściekły i przeraźliwy. Heyst drgnął; nastała chwila naprężonego milczenia, podczas której głęboki bas grzmotu warczał w oddali a framuga drzwi na prawo od Jonesa migotała niebieskawem światłem. Wreszcie Heyst wzruszył ramionami; spojrzał nawet na swoją rękę. Jednak nie włożył jej do kieszeni. Pan Jones, przylepiony do ściany, patrzył jak Heyst podnosi obie ręce ku końcom swych poziomych wąsów i wyczytał pytanie w spokojnych oczach gościa.
— To przez ostrożność — rzekł pan Jones zwykłym swym, głuchym tonem, ze śmiertelnym spokojem na twarzy. — Człowiek prowadzący tak swobodne życie jak pan zapewne to zrozumie. Wprawdzie jest pan osobą, o której dużo się mówi, panie Heyst, lecz o ile zrozumiałem, przyzwyczaił się pan używać delikatniejszej broni a mianowicie inteligencji; nie mogę jednak narażać się na skutki zastosowania przez pana metody... hm... bardziej brutalnej. Zamało jestem bezwzględny aby sprostać panu w walce na inteligencję; ale zapewniam pana, panie Heyst, że w tej drugiej metodzie pan mi nie dorówna. Trzymam pana na celu — już od chwili kiedy pan wszedł do pokoju. Tak; celuję w pana z kieszeni.
Podczas tej rozmowy Heyst spojrzał spokojnie przez ramię, zrobił krok w tył i usiadł w nogach polowego łóżka. Oparłszy się łokciem o kolano, objął dłonią policzek i zdawał się obmyślać co powie. Pan Jones, oparty o ścianę, czekał najwidoczniej aby Heyst zaczął mówić. Wobec jego milczenia postanowił sam się odezwać; ale namyślał się jeszcze. Bo choć uważał że najtrudniejszy krok już jest zrobiony, należało jednak posuwać się naprzód z niezmierną ostrożnością, aby ten człowiek — według określenia Ricarda — nie „stanął dęba“, co byłoby w najwyższym stopniu niedogodne. Powtórzył swoje poprzednie oświadczenie:
— Jestem człowiekiem, z którym trzeba się liczyć.
Tamten patrzył wciąż w podłogę, jakby był sam w pokoju. Nastąpiła pauza.
— Więc pan słyszał o mnie? — rzekł wreszcie Heyst, podnosząc oczy.
— Ja myślę! Mieszkaliśmy w hotelu Schomberga.
— Schom — — — Heyst utknął w środku słowa.
— Co panu jest, panie Heyst?
— Nic; mdli mię — rzekł Heyst z rezygnacją, wracając do poprzedniej pozy wyrażającej obojętność i zadumę. — Co znaczą te pańskie słowa, że trzeba się z panem liczyć? — spytał po chwili tonem jaknajspokojniejszym. — Ja pana nie znam.
— Widać odrazu, że należymy do tej samej — sfery — zaczął pan Jones z omdlewającą ironją, maskującą czujność wytężoną do ostatecznych granic. — Coś musiało wyrzucić pana poza nawias — może oryginalność pańskich zapatrywań. A może pańskie upodobania.
Pan Jones pozwolił sobie na okropny swój uśmiech. Jego rysy miały w spokoju ciekawy wyraz złej, znużonej surowości; ale gdy się uśmiechał, twarz jego nabierała czegoś dziecinnego i przykrego. Ponowny, silniejszy jeszcze grzmot wtargnął hałaśliwie do pokoju i zamarł w oddali.
— Jakoś nie bierze pan tego z dobrej strony — rzekł pan Jones, ale pomyślał jednocześnie że interes rozwija się całkiem pomyślnie. Ten człowiek — rzekł do siebie — nie ma odwagi stanąć do walki. Ciągnął głośno dalej: — Jakże to? Przecież pan się nie spodziewa że wszyscy będą zawsze panu ulegali. Pan jest człowiekiem światowym.
— A pan? — przerwał mu niespodziewanie Heyst. — Jak pan siebie określi?
— Ja, mój panie? W pewnem znaczeniu... tak, w pewnem znaczeniu jestem światem we własnej osobie, który przybył złożyć panu wizytę. W innem znów znaczeniu jestem wygnańcem — prawie wyrzutkiem społeczeństwa. Jeśli zaś pan woli pogląd mniej materjalistyczny, jestem czemś w rodzaju losu — odwetem który czeka na swoją godzinę.
— Pragnąłbym z duszy aby pan był najpospolitszym łotrem! — rzekł Heyst, podnosząc spokojny wzrok na pana Jonesa. — Możnaby wówczas z panem wręcz się rozmówić i spodziewać się niejakiej ludzkości. A tu tymczasem...
— Nie cierpię gwałtu i wszelkiej dzikości tak jak i pan — oświadczył pan Jones, który opierał się wprawdzie omdlewająco o ścianę, lecz przemawiał silnym głosem. — Może pan zapytać mojego Marcina czy tak nie jest. Żyjemy, proszę pana, w wieku pełnym łagodności. A przytem nasz wiek jest pozbawiony przesądów. Słyszałem że i pan jest od nich wolny. Niech pan się nie zgorszy, jeśli powiem panu wyraźnie że dybiemy na pańskie pieniądze — czy też ja sam na nie dybię, jeśli pan woli złożyć na mnie całą odpowiedzialność. Pedro, naturalnie, wie o tem tyle co i każde inne zwierzę. Ricardo zaś należy do gatunku wiernych giermków — zgadza się ze mną bezwzględnie we wszystkich moich myślach, życzeniach, a nawet fantazjach.
Pan Jones wyciągnął z kieszeni lewą rękę, wyjął chustkę z drugiej kieszeni i zaczął obcierać pot z czoła, karku i brody. Był tak podniecony, że widać było jak oddycha. W długim szlafroku wyglądał na rekonwalescenta, który lekkomyślnie przecenił swoje siły. Heyst — krzepki, o szerokich barach — przypatrywał mu się bardzo spokojnie, siedząc w końcu polowego łóżka z rękami na kolanach.
— Ale prawda — rzekł — gdzież on jest, ten pański giermek? Włamuje się do mego biurka?
— Toby było brutalne. Ale cóż, brutalność jest jednym z warunków życia — ton szefa Ricarda był zlekka drwiący. — Możliwe to, ale nieprawdopodobne. Marcin jest trochę brutalny; natomiast pan, panie Heyst, wcale nie jest brutalny. Bogiem a prawdą, nie wiem właściwie, gdzie jest Marcin. W ostatnich czasach był trochę tajemniczy; ale pokładam w nim całkowite zaufanie. Nie! niech pan nie wstaje, panie Heyst!
Złowrogość upiornej twarzy pana Jonesa była wręcz nieopisana. Heyst, który poruszył się był zlekka, zdumiał się tem odkryciem.
— Nie miałem zamiaru wstawać — rzekł.
— Proszę uprzejmie aby pan siedział — nalegał pan Jones omdlewającym głosem, lecz w czarnych jamach jego oczu pojawiły się stanowcze błyski.
— Gdyby pan był lepszym obserwatorem — rzekł Heyst z chłodną pogardą — byłby pan odrazu wymiarkował, że nie mam przy sobie żadnej broni.
— Możliwe; ale proszę, niech pan nie rusza rękami. Bardzo im dobrze tam gdzie są. To dla mnie za gruba afera abym mógł ryzykować.
— Gruba afera? — powtórzył Heyst ze szczerem zdumieniem. — Mój Boże! Tego o co wam chodzi bardzo tu jest mało — i wogóle nie ma tu nic wartościowego.
— Naturalnie że pan musi tak mówić, — ale my słyszeliśmy zupełnie co innego — odparł natychmiast pan Jones z tak okropnym grymasem, że niepodobna było uważać go za rozmyślny.
Twarz Heysta sposępniała. Zmarszczył brwi.
— Co pan słyszał? — zapytał.
— Mnóstwo rzeczy, proszę pana, mnóstwo rzeczy — oświadczył pan Jones. Usiłował powrócić do swego omdlewającego tonu pełnego wyższości. — Słyszeliśmy naprzykład o niejakim Morrisonie, pańskim dawnym wspólniku.
Heyst nie mógł pohamować lekkiego ruchu.
— Aha! — rzekł pan Jones z upiorną radością na twarzy.
Stłumiony grzmot był podobny do echa odległej kanonady odbywającej się gdzieś pod horyzontem, a obaj mężczyźni zdawali się jej przysłuchiwać w posępnem milczeniu.
— Skończy się na tem, że ta djabelska potwarz doprawdy pozbawi mię życia — pomyślał Heyst.
Potem roześmiał się nagle. Pan Jones przysłuchiwał mu się jak złowrogie widmo.
— Niech się pan śmieje ile się panu podoba — rzekł. — Ja, który zostałem wyszczuty z mojej sfery przez wysoce moralnych osobników, nie widzę nic zabawnego w tej historji. Ale otośmy się zeszli, panie Heyst — i będzie pan musiał teraz zapłacić za swoją zabawę.
— Niech mi pan wierzy, że naopowiadano panu wstrętnych łgarstw — zauważył Heyst.
— Oczywiście, pan musi tak mówić, — to zupełnie naturalne. W gruncie rzeczy nie słyszałem bardzo wiele. Właściwie słyszał to Marcin. To on zbiera informacje i tak dalej. Chyba pan nie przypuszcza, że rozmawiałem z tem bydlęciem Schombergiem więcej niż to było konieczne. Zwierzał się Marcinowi.
— Głupota tej kanalji jest tak wielka, że staje się aż groźną — rzekł Heyst jakby do siebie.
Myśl jego zwróciła się machinalnie ku Lenie wędrującej przez las, osamotnionej i struchlałej. Czy ją kiedy zobaczy? Poczuł że traci panowanie nad sobą. Ale pokrzepiła go trochę myśl, że jeśli Lena usłuchała jego poleceń, nie jest prawdopodobnem aby ci ludzie ją znaleźli. Nie wiedzieli że wyspa ma jeszcze innych mieszkańców. Heyst przypuszczał że gdy już z nim skończą, zanadto im się będzie spieszyło aby tracić czas na pogoń za jakąś przepadłą dziewczyną.
Wszystko to przeleciało błyskawicznie przez głowę Heysta, tak jak się myśli w chwili niebezpieczeństwa. Spojrzał badawczo na pana Jonesa, który oczywiście nie zdjął ani na chwilę wzroku ze swej ofiary. Heyst powziął nagle przekonanie, że ten wyrzutek społeczeństwa z wysokich sfer, to zatwardziały, bezlitosny łotr.
Drgnął na dźwięk głosu pana Jonesa.
— Naprzykład opowiadanie, że Chińczyk uciekł z pańskiemi pieniędzmi, byłoby z pańskiej strony zupełnie bezcelowe. Człowiek, mieszkający na wyspie sam na sam z Chińczykiem, postara się ukryć dobrze tego rodzaju majątek — tak aby nawet sam djabeł...
— Oczywiście — mruknął Heyst.
Pan Jones wytarł sobie po raz drugi lewą ręką kościste czoło, patykowaty kark, szczęki podobne do brzytwy i wychudłą brodę. Głos jego znów się załamał a wygląd stał się jeszcze bardziej smętny i złowrogi, jak u złego, bezlitosnego trupa.
— Rozumiem o co panu chodzi — krzyknął — ale niech pan się nie spuszcza zanadto na swój spryt. Pan nie wygląda mi na bardzo sprytnego, panie Heyst. Ja też sprytny nie jestem. Zdolności moje biegną po innej linji. Za to Marcin...
— Który zajęty jest w tej chwili plądrowaniem w mojem biurku...
— Chyba nie. Chciałem właśnie powiedzieć że Marcin znacznie jest sprytniejszy od Chińczyka. Czy pan wierzy w wyższość rasy, panie Heyst? Co do mnie, wierzę stanowczo. Marcin jest jedyny do wyszperania takich sekretów jak naprzykład pańskie.
— Takich sekretów jak moje! — powtórzył gorzko Heyst. — Więc życzę mu żeby był zadowolony z tego co wyszpera.
— To bardzo uprzejmie z pańskiej strony — zauważył pan Jones, który zaczynał już wzdychać do powrotu Marcina. Choć przy stoliku do gry odznaczał się niezwykłem opanowaniem, choć był nieustraszony w nagłej bójce, przekonał się, że ta nieco specjalna robota wyczerpuje mu nerwy.
— Siedź pan spokojnie na miejscu! — krzyknął ostro.
— Powiedziałem panu że nie mam broni — rzekł Heyst, krzyżując ramiona na piersiach.
— Jestem doprawdy skłonny panu uwierzyć — zgodził się poważnie pan Jones. — To dziwne! — rozmyślał głośno, zwracając na Heysta ciemne jamy oczów. Wtem dodał: — Ale mam cel określony: zatrzymać pana w tym pokoju. Niech pan nieostrożnym ruchem nie doprowadzi do tego abym strzaskał panu kolano, albo wogóle zrobił coś w tym rodzaju. — Przesunął język po wargach, które były suche i czarne, podczas gdy czoło połyskiwało wilgocią. — Nie wiem czy nie byłoby lepiej zrobić to odrazu.
— Człowiek, który rozmyśla, jest zgubiony — rzekł Heyst z szyderczą powagą.
Pan Jones puścił uwagę mimo uszu. Zdawało się że jest pogrążony w rozpamiętywaniu.
— Nie mogę mierzyć się z panem na siłę — rzekł zwolna, utkwiwszy czarny wzrok w człowieku siedzącym w nogach łóżka. Mógłby pan skoczyć...
— Czy pan chce wzbudzić w sobie strach? — spytał Heyst znienacka. — Zdaje mi się że panu brakuje odwagi do działania. Czemuż pan zaraz tego nie zrobi?
Pan Jones, srodze obrażony, parsknął jak dziki kościotrup.
— Może to panu wydać się dziwnem, ale nie robię tego z powodu mego pochodzenia, wychowania, tradycji, dawnych stosunków i tym podobnych drobnostek. Nie każdy umie się pozbyć przesądów dżentelmena z taką łatwością jak pan, panie Heyst. Niech się pan nie troszczy o moją odwagę. Gdyby pan na mnie skoczył, dostałby pan — wpół drogi powietrznej, że się tak wyrażę — coś co uczyniłoby pana najzupełniej nieszkodliwym przy lądowaniu. Nie — nie trzeba aby pan się co do nas mylił, panie Heyst. Jesteśmy właściwie — hm — bandytami; i chodzi nam o owoce pańskiej pracy jako — hm — szczęśliwego oszusta. Tak to już jest na świecie: raz bierz, raz dawaj!
Pochylił ciężko głowę na lewe ramię. Zdawało się że wyczerpał już swoją żywotność, że nawet jego powieki zapadły się jeszcze głębiej w kościstych jamach. Tylko cienkie, jadowite, cudownie zarysowane brwi zlekka ściągnięte, zdradzały wolę i zdolność ukąszenia — jakieś śmiertelne, nieprzezwyciężone zło.
— Owoce! Oszust! — powtórzył Heyst obojętnie i prawie bez pogardy. — Zadajecie sobie niezmierny trud pan i pański wierny giermek — aby zgnieść pusty orzech. Niema tu żadnych „owoców“, jak to sobie wyobrażacie. Jest tylko kilka funtów, które możecie wziąć, jeśli chcecie: i ponieważ pan nazwał siebie bandytą...
— Ta-a-ak! — przeciągnął pan Jones. — Raczej bandytą niż oszustem. Otwarta walka przynajmniej!
— Bardzo pięknie! Tylko pozwoli pan sobie powiedzieć, że niema na świecie dwóch bardziej obałamuconych bandytów — na całym świecie.
Heyst wypowiedział te słowa z taką siłą, że pan Jones zesztywniał i stał się jak gdyby jeszcze cieńszy i wyższy w stalowo-niebieskim szlafroku, na tle bielonej ściany.
— Obałamuconych przez głupiego, łajdackiego hotelarza! — ciągnął dalej Heyst. — Znęcił was, jak się nęci dzieci obietnicą łakoci.
— Ja nie rozmawiałem wcale z tą wstrętną bestją — mruknął kwaśno pan Jones — ale przecież potrafił przekonać Marcina, który wcale nie jest głupi.
— Przypuszczam że musiał bardzo pragnąć aby go przekonano — rzekł Heyst uprzejmym tonem, tak dobrze znanym na wyspach. — Nie chciałbym dotknąć pana wzruszającej wiary w pańskiego — pańskiego towarzysza, ale to musi być najbardziej łatwowierny ze wszystkich bandytów na świecie. Co pan sobie właściwie wyobraża? Gdyby ta wersja o moich bogactwach była nawet prawdziwa, czy pan myśli że Schomberg byłby jej wam udzielił ze szczerego altruizmu? Czy bywa tak na świecie, panie Jones?
Dolna szczęka Jonesa opadła na chwilę, ale wnet zaciął pogardliwie zęby i rzekł z upiorną wyrazistością:
— Ten hotelarz, to tchórzliwa bestja! Bał się nas i chciał się nas pozbyć, jeśli pan chce wiedzieć, panie Heyst. Co do mnie, to nie przypuszczałem, aby materjalna przynęta była tak bardzo wielka, ale nudziłem się i postanowiliśmy dać się przekupić. Nie żałuję tego. Przez całe życie szukałem wrażeń — i okazało się że pan jest rzeczywiście człowiekiem nie mieszczącym się w zwykłych ramach. Marcinowi naturalnie chodzi o rezultat materjalny. To człowiek prosty, i wierny — i nadzwyczajnie zmyślny.
— Aha! jest już na tropie — słowa Heysta brzmiały teraz jak uprzejme i ponure szyderstwo — ale ten trop nie jest jednak na tyle wyraźny, aby można było zastrzelić mię bez dalszych ceregieli. Czy Schomberg nie wskazał panom dokładnie, gdzie przechowuję owoce swoich grabieży? Brrr! Czy pan nie widzi że byłby wam opowiedział pierwszą lepszą historję — prawdziwą, czy fałszywą — dla bardzo prostej przyczyny? Z zemsty — ze ślepej nienawiści. Co za wstrętny idjota!
Pan Jones nie wyglądał na bardzo poruszonego tą wiadomością. W otwartych drzwiach na prawo od niego migotały bez ustanku odległe błyskawice a grzmot dudnił wciąż irytująco, podobny do bełkotu olbrzyma mruczącego coś zarozumiale.
Heyst przezwyciężył niezmierną odrazę do wymienienia tej, której postać ukryta w lesie tkwiła wciąż przed jego oczami tragiczna i wzruszająca, wzniosła, budząca litość i prawie święta dla niego. Ciągnął dalej z zakłopotaniem i pośpiechem:
— Gdyby nie dziewczyna, którą Schomberg prześladował obłąkaną i wstrętną namiętnością i która oddała mi się w opiekę — ten hotelarz nie byłby nigdy... ale pan wie o tem dobrze!
— Ależ nie wiem! — wybuchnął pan Jones ze zdumiewającym ogniem. — Ten człowiek chciał mi kiedyś opowiadać o jakiejś dziewczynie, którą stracił, ale powiedziałem mu że nie myślę wysłuchiwać przeklętych babskich historji. Więc to miało związek z panem?
Heyst przypatrywał się spokojnie wybuchowi pana Jonesa, lecz wreszcie zaczął tracić cierpliwość.
— Cóż to za komedja? Przecież mi pan nie powie, że pan nie wiedział że ja... że dziewczyna jest tutaj?
Po nieruchomym połysku białek pana Jonesa można było poznać iż oczy jego zastygły w głębi czarnych jam. Skamieniał w bezruchu.
— Tutaj! Jest tutaj! — krzyknął. Niepodobna było nie odczuć w jego tonie zdumienia, zgorszonego niedowierzania — i czegoś w rodzaju lękliwego wstrętu.
Heyst poczuł także wstręt, ale innego rodzaju. On również nie wierzył Jonesowi. Żałował że wspomniał wogóle o Lenie; ale to się już stało, a teraz poniósł go zapał dysputy z obłąkanym bandytą.
— Czyż to możliwe aby pan nie wiedział o tym ważnym fakcie? — dopytywał Heyst. — O tej jednej, jedynej prawdzie w całym steku kłamstw, którym pan tak łatwo uwierzył?
— Nie, nie wiedziałem — krzyknął pan Jones. — Ale Marcin wiedział! — dodał słabym szeptem, który ledwie dosięgnął uszu Heysta.
— Trzymałem ją w ukryciu tak długo jak tylko się dało — rzekł Heyst. — Może pan zrozumie moje powody, zważywszy pańskie wychowanie, tradycje i tak dalej.
— Wiedział — wiedział o tem! — zawodził pan Jones głuchym głosem. — Wiedział o niej od samego początku!
Oparty całym ciężarem o ścianę, pan Jones nie pilnował już Heysta. Wyglądał jak człowiek, który ujrzał rozwartą przepaść pod nogami.
— Jeżeli mam go zabić, to jest chwila właściwa — pomyślał Heyst, ale nie poruszył się wcale.
Nagle pan Jones poderwał głowę, wpatrując się w niego z szyderczą wściekłością.
— Miałbym wielką ochotę strzelić panu w łeb — pustelniku goniący za spódnicami, człowieku z księżyca nie mogący wytrzymać bez... Nie! Zastrzelę — ale nie pana. Zastrzelę tego drugiego kobieciarza — tego przebiegłego intryganta, hultaja, rozamorowanego gagatka! I golił się — golił się pod samym moim nosem. Strzelę mu w łeb!
— Zwarjował — pomyśłał Heyst, przestraszony nagłą wściekłością widma.
Czuł, że od chwili wejścia do tego pokoju nie był jeszcze w tak wielkiem niebezpieczeństwie — tak blisko śmierci. Obłąkany bandyta — to zaiste zabójcza kombinacja. Nie wiedział, nie mógł wiedzieć że pan Jones dość był na to bystry, aby dojrzeć koniec swego panowania nad myślami i uczuciami idealnego sekretarza: aby dojrzeć bliskie załamanie się wierności Ricarda. Wmieszała się w to kobieta! Młoda kobieta, która najwidoczniej miała władzę budzenia w mężczyznach wstrętnego szaleństwa. Władza jej została wypróbowana już w dwóch wypadkach: na ohydnym hotelarzu i drugi raz na tym wąsatym mężczyźnie. Pan Jones wpatrywał się w niego z odrazą raczej niż gniewem, a śmiercionośna prawa ręka drgała mu w kieszeni. Stracił z oczu cel całej wyprawy w nagłem i przytłaczającem poczuciu grożącego mu niebezpieczeństwa. To poczucie rozjątrzyło pana Jonesa; ale objektem jego wściekłości nie był ten wąsaty mężczyzna. W chwili gdy Heyst myślał, że życie jego nie jest warte i szeląga, usłyszał że Jones zwraca się do niego bez sztucznej, impertynenckiej omdlałości lecz z wybuchem gorączkowego zdeterminowania.
— Niech pan posłucha: zawrzyjmy rozejm — rzekł pan Jones.
Heyst zanadto był zgnębiony aby się zdobyć na uśmiech.
— Czy ja walczyłem z panem? — zapytał ze znużeniem. — Jakże pan może się spodziewać że przypiszę jakiekolwiek znaczenie pańskim słowom? Wydaje mi się pan wynaturzonym, nieczułym bandytą. Nie posługujemy się tym samym językiem. Gdybym panu powiedział z jakiej przyczyny tu jestem i mówię do pana, nie uwierzyłby mi pan, ponieważby pan nie zrozumiał. Przyczyną tą nie jest w żadnym razie miłość do życia, z którem już dawno wziąłem rozbrat — choć może nie dość zupełny; ale jeśli chodzi o pańskie życie, powtarzam panu że z mojej strony niebezpieczeństwo nie groziło panu ani przez chwilę. Nie mam żadnej broni.
Pan Jones przygryzł dolną wargę w głębokiej zadumie. Upłynęła dobra chwila nim spojrzał na Heysta.
— Co? Nie ma pan broni? — Nagle wybuchnął gwałtownie: — Mówię panu, że człowiek z towarzystwa nie może się mierzyć z pospolitem stadem. A jednak trzeba się nimi posługiwać. Nie ma pan broni, co? A przypuszczam że ta pańska dziewczyna to coś bardzo pospolitego. Nie wydaje mi się prawdopodobnem aby ją pan wyłowił w jakim salonie. Zresztą one są wszystkie jednakowe. Więc pan nie ma broni! Szkoda. Jestem w daleko większem niebezpieczeństwie niż to, które panu grozi czy też groziło przedtem — chyba że grubo się mylę. Ale nie mylę się — znam swojego człowieka!
Twarz jego straciła bezmyślny wygląd; sypnął gradem ostrych wykrzykników, które wydały się Heystowi jeszcze bardziej obłąkane od wszystkiego co mówił poprzednio.
— Na śladzie! Na tropie! — krzyknął, zapominając się do tego stopnia, że zaczął tańczyć z wściekłości na środku pokoju.
Heyst przypatrywał mu się jakby urzeczony przez ten szkielet w jaskrawym szlafroku, poruszający się konwulsyjnie niby groteskowa zabawka na końcu niewidzialnego sznurka. Nagle pan Jones uspokoił się.
— Powinienem był zwąchać co się święci. Wiedziałem zawsze że stamtąd przyjdzie niebezpieczeństwo. — Przeszedł nagle do poufnego tonu, utkwiwszy grobowy wzrok w Heyście. — A jednak osaczył mnie ten drab — jak najgłupszego z idjotów. Strzegłem go zawsze przed takiemi przeklętemi wpływami i mimo wszystko złapał mię w potrzask. Golił się pod moim nosem — i nic nie odgadłem!
Przeraźliwy śmiech, który rozległ się po ściszonych, poufnych zwierzeniach, brzmiał tak wyraźnie po warjacku, że Heyst wstał jak pod działaniem sprężyny. Pan Jones odstąpił o parę kroków, ale nie wyglądał na zaniepokojonego.
— To jasne jak dzień! — wyrzekł żałośnie i zamilkł.
Framuga drzwi za Jonesem zamigotała sinym blaskiem i odgłosy jak gdyby bitwy morskiej, toczonej gdzieś na dalekim horyzoncie, wypełniły gorączkową pauzę. Pan Jones przechylił głowę na ramię. Nastrój jego zmienił się zupełnie.
— I cóż pan powie, bezbronny człowieku? Czy pójdziemy zobaczyć, co tam zatrzymuje tak długo mego wiernego Marcina? Prosił abym zabawiał pana przyjacielską rozmową, póki nie zbada dostatecznie tego tropu. Ha, ha, ha!
— Plądruje z pewnością po moim domu — rzekł Heyst.
Był oszołomiony. Zdawało mu się że wszystko to jest zagadkowym snem lub może obmyślonym do najdrobniejszych szczegółów żartem nie z tego świata, uknutym przez upiora we wspaniałym szlafroku.
Pan Jones spojrzał na Heysta z ohydnym, trupim uśmiechem pełnym niezbadanej ironji i wskazał na drzwi. Heyst wyszedł pierwszy. Uczucia jego tak się przytępiły, że wszystko mu było jedno kiedy dostanie kulą w plecy.
— Jak duszno! — rozległ się obok niego głos pana Jonesa. — Ta idjotyczna burza denerwuje mnie. Cieszyłbym się gdyby zaczęło padać, choć zmoknąć jest niemiło. Przytem te nieznośne grzmoty mają dobrą stronę: zagłuszają nasze kroki. Błyskawice są mniej wygodne. Oho, jaki pański dom oświetlony! Mój sprytny Marcin używa na pańskich świecach. On należy do tej sfery, która nie uznaje ceremonij, sfery pozbawionej wdzięku, niegodnej zaufania i tak dalej.
— To ja zostawiłem palące się świece aby oszczędzić mu fatygi.
— Pan rzeczywiście przypuszczał, że on przyjdzie do pańskiego domu? — spytał pan Jones ze szczerem zainteresowaniem.
— Byłem o tem przekonany. Z pewnością jest tam i teraz.
— A panu to nie przeszkadza?
— Nie!
— Doprawdy? — pan Jones zatrzymał się w zdumieniu. — Nadzwyczajny człowiek z pana — rzekł podejrzliwie i ruszył naprzód tuż obok Heysta.
Martwa cisza owładnęła Heystem; wszystkie jego władze duchowe przestały działać. Mógł w tej chwili z łatwością pchnąć Jonesa, przewrócić go i znaleźć się w paru skokach poza obrębem strzału; ale nawet o tem nie pomyślał. Wola jego zamarła ze znużenia. Posuwał się naprzód automatycznie ze spuszczoną głową, niby wzięty do niewoli przez złą siłę wcieloną w szkielet, który wstał z grobu, ubrany jak na maskaradę. Pan Jones prowadził; szli wielkiemi krokami. Echa odległych grzmotów zdawały się iść ich śladem.
— Ale, ale — rzekł pan Jones, jak gdyby nie umiejąc powstrzymać ciekawości — czy pan nie jest niespokojny o tę — brrr — o tę czarującą istotę, której pan zawdzięcza całą przyjemność naszej wizyty?
— Umieściłem ją w bezpiecznem miejscu — rzekł Heyst. — Postarałem się aby jej nic nie groziło.
Pan Jones położył mu rękę na ramieniu.
— Doprawdy? Niech pan patrzy! Czy tak pan to sobie wyobrażał?
Heyst podniósł głowę. Wśród migotania błyskawic pusta polanka po lewej stronie ukazywała się na mgnienie oka, aby znów się w mroku pogrążyć wraz z nieuchwytnemi zarysami rzeczy dalekich, zblakłych, nieziemskich. Ale w jaskrawo oświetlonym kwadracie okna Heyst zobaczył tę kobietę — którą pragnął ujrzeć raz jeszcze w życiu — siedzącą jak gdyby na tronie, z rękoma spoczywającemi na poręczach fotelu. Miała na sobie czarną suknię; jej twarz była blada a głowa opadła marząco na piersi. Widział jej postać tylko do kolan. Miał ją przed oczami — tam, w tym pokoju, żyjącą ponurą rzeczywistością. To nie była szydercza wizja. Lena nie schroniła się w lesie; była tutaj! Siedziała w fotelu, napozór bezsilna lecz bez trwogi, czule pochylona naprzód.
— Czy może pan zrozumieć tę ich siłę? — wionął Heystowi prosto w ucho gorący oddech Jonesa. — Czy może być wstrętniejszy widok? To wystarcza aby człowiekowi zohydzić całą ziemię. Zdaje się że znalazła pokrewną sobie duszę. Niech pan przysunie się bliżej. Jeżeli będę musiał pana wkońcu zastrzelić, to umrze pan wyleczony.
Heyst zrobił krok naprzód pod naciskiem lufy rewolweru opartej o jego plecy. Czuł ją wyraźnie, ale nie czuł ziemi pod nogami. Stopień za stopniem weszli zwolna po schodach, lecz Heyst wcale sobie z tego sprawy nie zdawał. Niepewność wdarła się do jego duszy — niepewność w nowej postaci, bezkształtna i ohydna. Zdawało mu się, że ogarnia go całego, że przenika mu do członków i rozchodzi się po wnętrznościach. Zatrzymał się nagle na myśl, że człowiek, który doświadcza podobnego uczucia, nie ma po co żyć na świecie — a może już wcale nie żyje.
Dom, las, polanka — wszystko drżało nieustannie; ziemia, a nawet i niebo, wstrząsały się ciągle i jedyną nieporuszoną rzeczą w dygocącym wszechświecie było wnętrze oświetlonego pokoju a w nim kobieta w czerni, siedząca w świetle ośmiu świec. Padał na nią jaskrawy, nieznośny blask, od którego bolały oczy; ten blask zdawał się przepalać mózg Heysta promieniami piekielnego żaru. W chwilę później olśniony jego wzrok dostrzegł Ricarda siedzącego opodal na podłodze i zwróconego plecami do drzwi, ale niezupełnie; widać było z boku jego podniesioną twarz i oczy, zapatrzone w nieprzytomnem uniesieniu i zachwycie.
Chwyt twardych szponów pana Jonesa odsunął Heysta nieco wtył. Wśród huku grzmotów, które wzbierały potężnie i znów ginęły wdali, Jones szepnął mu szyderczo do ucha: „Naturalnie!“
Wielki wstyd ogarnął Heysta — bezsensowne i obłąkane poczucie winy. Jones ciągnął go wciąż dalej w mrok werandy.
— To jest coś poważnego — mówił, sącząc upiorny jad prosto do ucha Heysta. — Musiałem nieraz zamykać oczy na drobne jego wybryki; ale to jest coś poważnego. Znalazł swoją bratnią duszę. Dusze cuchnące błotem, bezwstydne i przebiegłe! I ciała także z błota — z rynsztokowego błota! Mówię panu, że nie nam mierzyć się z podłym motłochem. Nawet ja dałem się prawie nabrać! Prosił mię aby pana zatrzymać, póki nie da sygnału. Nie pana będę musiał zastrzelić ale jego. Nie zniósłbym go teraz przy sobie nawet pięciu minut.
Potrząsnął zlekka ramieniem Heysta.
— Gdyby pan nie wspomniał przypadkiem o tej istocie, nie dożylibyśmy obaj świtu. Zabiłby pana wychodzącego ode mnie — u stóp schodów — a potem przyszedłby i wsadziłby mi ten sam nóż między żebra. On nie ma przesądów. Im podlejsze pochodzenie, tem większa swoboda tych prostych natur!
Wciągnął ostrożnie świszczący dech i szepnął z niepokojem:
— Przejrzałem go nawskroś; widzę teraz, że o mało co nie wystrychnął mnie na dudka.
Wyciągnął szyję aby zajrzeć bokiem do pokoju. Heyst zrobił także krok naprzód pod lekkim naciskiem tej szczupłej ręki, obejmującej mu ramię cienką, kościstą obręczą.
— Patrz pan! — plótł cieniutkim głosem — z upiorną poufałością — szkielet zwarjowanego bandyty prosto do ucha Heysta. — Patrz pan na tego prostodusznego Acisa, który całuje sandały nimfy zanim dobierze się do jej ust! Zapomniał o wszystkiem i nie słyszy groźnej fujarki Polifema rozlegającej się już blisko — gdybyż ją mógł usłyszeć! Niech pan się trochę pochyli.




XII

Ricardo wrócił jak na skrzydłach do domku Heysta i zastał Lenę czekającą już na niego. Gdy ujrzał ją — całą w czerni — radosne jego uniesienie ustąpiło natychmiast trwożnej, drżącej uległości wobec jej bladej twarzy i spokoju nieruchomej postaci — spokoju wprost zdumiewającego dla Ricarda, który miał już sposobność doświadczyć siły jej członków i nieugiętego ducha. Po odejściu Heysta Lena wyszła ze swego pokoju i usiadła pod portretem, aby czekać na powrót mężczyzny zwiastującego przemoc i śmierć. Gdy podnosiła kotarę, przejęła ją wielka troska płynąca ze świadomości że jest nieposłuszną ukochanemu — troska złagodzona przez uczucie, którego doznawała już dawniej: ogarnęła ją łagodna fala przejmującej słodyczy. Postępowanie Leny nie było wynikiem przelotnego impulsu; uległa wpływom bardziej istotnym i potężniejszym choć mniej określonym. Nie kierowała nią wola ale jakaś siła bardziej istotna, która znajdowała się jakby poza nią. Lena nie opierała się na żadnych konkretnych danych; nie obmyśliła żadnego planu. Widziała przed sobą tylko jeden cel — rozbrojenie śmierci, dzikiej, nagłej, niepoczytalnej, śmierci czyhającej na człowieka do którego należała; a śmierć była wcielona w nóż gotów ugodzić go w serce. Nie wątpiła wcale że grzechem było rzucenie się w jego ramiona. Wiedziona natchnieniem, które zstępuje czasem zgóry na przeciętnych ludzi — dla ich dobra lub zła — rozumiała że uczucie Heysta dla niej jest tylko gwałtownym i szczerym porywem ciekawości i współczucia — rzeczy przemijających. Nie znała go. Gdyby miał odejść od niej i zniknąć na zawsze, nie zrobiłaby mu żadnej wymówki i nie miałaby do niego żalu, gdyż pozostawiłby jej coś niezmiernie rzadkiego i cennego — poczucie że przez swą odwagę zasłużyła na jego uściski, ocalając mu życie.
Teraz pochłaniała ją tylko jedna sprawa: jak zdobyć nóż Ricarda, znamię i symbol skradającej się śmierci — i to było przyczyną jej drżenia, rumieńców oblewających ją warem i zimnych dreszczy. Ręce Leny trzęsły się z niecierpliwości, spragnione tego strasznego przedmiotu, który raz zobaczyła i którego nie mogła zapomnieć.
Wyciągnęła instynktownie ręce nagłym ruchem i Ricardo stanął jak wryty między drzwiami i krzesłem na którem siedziała — stanął z bezwzględnem posłuszeństwem zdobytego mężczyzny, którego cierpliwość jest niewyczerpana. Jego uległość zmieszała Lenę. Słuchała namiętnych uniesień Ricarda, straszliwych zachwytów i okropniejszych jeszcze wyznań miłosnych. Potrafiła nawet spojrzeć mu prosto w oczy — skośne, ruchliwe oczy, błyskające dzikiem pożądaniem.
— Nie! — mówił już spokojniej, wyrzuciwszy z siebie ognisty potok słów, w którym najdziksze miłosne zaklęcia zlewały się z zalotnemi błaganiami. — Więcej już na to nie pójdę! Zaufaj mi. Przecież mówię rozsądnie. Patrz jak spokojnie bije mi serce. Było dziś tak z dziesięć razy, że kiedy ty, ty, ty! stanęłaś przede mną w myśli, zdawało mi się że serce roztrzaska mi żebra albo wyskoczy przez gardło. Zakołatało się na śmierć moje serce, czekając na ten wieczór, na tę chwilę. A teraz jest już bez sił; patrz, jakie spokojne!
Zrobił krok naprzód, ale jasny jej głos zabrzmiał rozkazująco:
— Ani kroku dalej!
Zatrzymał się z uśmiechem idjotycznego ubóstwienia na ustach, z radosnem posłuszeństwem mężczyzny, który mógł każdej chwili porwać ją w objęcia i rzucić na ziemię.
— Ach! gdybym był dziś rano ścisnął cię za gardło i zrobił co mi się podobało, nie dowiedziałbym się nigdy jaka jesteś! A teraz wiem. Jesteś cudem! A i ja także — w swoim rodzaju. Mam siłę i mam rozum. Gdyby nie ja, bylibyśmy już nieraz przepadli. To ja obmyślam wszystko, to ja układam plany dla mego pana. Ale znudził mi się już stary — brrr! A twój znudził ci się także, prawda? Ty, ty!
Dygotał cały. Wyrecytował litanję pieszczotliwych słów, bezwstydnych i tkliwych, i nagle zapytał:
— Dlaczego nic do mnie nie mówisz?
— Bo moją rolą jest słuchać — rzekła, uśmiechając się do niego zagadkowo, z rumieńcem na policzkach i wargami zimnemi jak lód.
— Ale odpowiesz mi na pytanie?
— Tak — odrzekła, a oczy jej rozszerzyły się, jak gdyby się czemś nagle zainteresowała.
— Gdzie ten łup? Czy wiesz?
— Nie! Jeszcze nie wiem.
— Ale przecież tu jest gdzieś schowany łup, na który warto się połakomić?
— Tak mi się zdaje. Ale kto wie? — dodała po chwili.
— Wszystko jedno! — odparł niedbale. — Mam dosyć tego pełzania na brzuchu. Mój skarb — to ty! Wynalazłem cię tutaj, gdzie ten człowiek cię zakopał abyś gniła dla przeklętej jego przyjemności!
Obejrzał się, szukając krzesła, poczem znów zwrócił ku niej mętne oczy i niewyraźny uśmiech.
— Zmęczony jestem jak pies — rzekł i usiadł na podłodze. — Zmęczyłem się tak dziś rano, gdym przyszedł tutaj i zaczął z tobą rozmawiać, a teraz taki jestem wyczerpany, jakbym wylał z żył całą krew serdeczną — po to abyś pluskała w niej białemi nóżkami.
Siedziała nieporuszenie; skinęła tylko głową w zadumie. Wszystkie jej władze skupiły się po kobiecemu na pragnieniu jej serca — na tym nożu — podczas gdy mężczyzna u jej nóg plótł wciąż po warjacku, przymilny i dziki, dochodząc prawie do szału w swem uniesieniu. Ale on także dążył do określonego celu.
— Dla ciebie! Dla ciebie poświęcę pieniądze, poświęcę życie wszystkich ludzi prócz mego życia! Potrzeba ci człowieka, władcy który pozwoli ci oprzeć pantofelek na swoim karku; a nie tchórza co znudzi się tobą po roku — a ty nim. A wówczas co? Nie należysz do takich, którzy siedzą cicho — tak samo jak ja. Żyję dla siebie — i ty też będziesz żyła dla siebie a nie dla szwedzkiego barona. Oni wysługują się takimi jak ty i ja. Prawdziwy pan, to zawsze coś lepszego od pryncypała; ale trzeba nam zawiązać we dwoje spółkę przeciwko wszystkim hipokrytom. Powędrujemy w świat, ty i ja — oboje wolni i szczerzy. Ty nie jesteś ptakiem, któryby w klatce wytrzymał. Powędrujemy razem w świat, bo jesteśmy z tych ludzi, co to nigdy domu nie mają. Urodzone z nas włóczęgi!
Słuchała go z najwyższą uwagą, jak gdyby jakieś nieoczekiwane słowo mogło jej dać wskazówkę jak zawładnąć tym nożem, tym okropnym sztyletem — jak rozbroić wcielony mord, żebrzący o miłość u jej stóp. I znów kiwnęła mu głową w zadumie, wzniecając błyski w żółtych oczach tkwiących z ubóstwieniem w jej twarzy. Gdy przysunął się nieco bliżej, nie wzdrygnęła się w duszy. To się stać musiało. Niech się dzieje co chce, byleby nóż znalazł się w jej ręku. Ricardo zaczął mówić jeszcze poufałej.
— Spotkaliśmy się — i godzina ich wybiła — rzekł, patrząc w górę w jej oczy. — Spółka między mną i moim starym musi trzasnąć. Niema dla niego miejsca tam gdzie jesteśmy we dwoje. Oho, zastrzeliłby mnie jak psa. Bądź spokojna! Ten instrument rozstrzygnie całą sprawę nie dalej jak dziś w nocy.
Uderzył się po zgiętej nodze pod kolanem i zobaczył ze zdumieniem że twarz młodej kobiety się rozjaśnia; pochlebiło mu to bardzo. Podała się ku niemu skwapliwie i wyczekująco z ustami rozchylonemi po dziewczęcemu, z wypiekami na bladej twarzy, dygocząc i oddychając gorączkowo.
— Mój ty cudzie, mój dziwie — moje szczęście i moja radości — tyś jedna na miljon! Nie! tyś jedna jedyna na świecie! Znalazłaś we mnie swego człowieka! — szeptał drżącym głosem. — Słuchaj! Oni rozmawiają z sobą po raz ostatni; z twoim starym załatwię się także dziś koło północy!
Nie drgnąwszy nawet, szepnęła, gdy tylko ustąpiło nagłe ściśnięcie serca i gdy zdołała dobyć głosu:
— Z nim — to nie spieszyłabym się zanadto.
Pauza, która poprzedziła jej słowa i ton głosu sprawiały wrażenie rozważnej rady.
— Dobra z ciebie, rozsądna dziewczyna! — zaśmiał się cicho z drapieżną wesołością, przyczem barki jego poruszyły się kocim, falistym ruchem a skośne oczy sypnęły iskrami. — Myślisz ciągle o tym jego trzosie. Dobry z ciebie kompan, niema co! A jaka z ciebie będzie przynęta! No, no!
Dał się porwać na chwilę uniesieniu, ale wnet twarz jego pociemniała.
— Nie! Żadnej zwłoki. Za cóż ty masz człowieka — za strach na wróble? Myślisz że tylko kapelusz na nim i ubranie a w środku nic — że nie ma mózgu, żeby sobie różne rzeczy wyobrażać? Nie! — ciągnął gwałtownie — on już nigdy nie wejdzie do tego twego pokoju — nigdy w życiu!
Zapadło milczenie. Ricardo sposępniał szarpany zazdrością i nawet na Lenę nie spojrzał. Wyprostowała się, poczem powoli, stopniowo, chyliła się nad nim coraz niżej i niżej, jakby chcąc wpaść w jego objęcia. Wreszcie spojrzał na nią, zatrzymując ją nieświadomie.
— Posłuchaj! Ty, która umiesz zmóc mężczyznę gołemi rękami, czy potrafiłabyś... czy potrafiłabyś dźgnąć kogoś takiem narzędziem jak mój nóż?
Rozwarła szeroko oczy i uśmiechnęła się dziwnie do niego.
— Skąd ja mogę wiedzieć? — szepnęła czarownym głosem. — Może mi pan pokaże jak ten nóż wygląda?
Nie odrywając wzroku od jej twarzy, wyciągnął nóż z pochwy — krótkie, szerokie, okrutne podwójne ostrze o kościanej rękojeści — i dopiero wtedy zwrócił nań oczy.
— Dobry przyjaciel — rzekł z prostotą. — Weź i zważ go w ręku — zaproponował.
W chwili gdy się pochyliła aby wziąć nóż z jego ręki, zapalił się błysk w jej tajemniczych oczach — czerwony błysk wśród białej mgły, która spowijała porywy i tęsknoty jej duszy. Dopięła celu! Żądło śmierci znalazło się w jej rękach; jad żmii, która wkradła się do jej raju, był oto w jej mocy, a łeb gadu prawie że pod jej stopą. Ricardo, wyciągnięty na macie pokrywającej podłogę, przysuwał się wciąż bliżej i bliżej do krzesła na którem siedziała.
Wszystkie jej myśli skupiły się w jednym wysiłku; jak zatrzymać przy sobie tę broń, która zdawała się wcielać wszelkie niebezpieczeństwa i wszelkie groźby na tej ziemi opanowanej przez śmierć. Lena odezwała się z cichym śmiechem, którego radosne uniesienie uszło uwagi Ricarda:
— Nie spodziewałam się że mi pan kiedy tę rzecz powierzy!
— Dlaczegożby nie?
— Z obawy abym znienacka nie ugodziła tem pana.
— Dlaczegożby? Za tę ranną historję? Nigdy w życiu! Ty się nie będziesz mścić za to. Przebaczyłaś mi przecież. Ocaliłaś mnie! I wzięłaś nade mną górę. Zresztą coby ci z tego przyszło?
— Nic — przyznała.
Czuła w głębi serca, że nie umiałaby użyć sztyletu; że gdyby przyszło do walki, musiałaby rzucić go i bronić się gołemi rękoma.
— Posłuchaj: kiedy puścimy się w świat, będziesz mnie zawsze nazywała mężem. Słyszysz?
— Tak — rzekła, zbierając siły do walki, w jakiejkolwiekby nadeszła postaci.
Nóż leżał na jej kolanach. Lekkiem poruszeniem nóg ukryła go w fałdach sukni i złożyła ręce ze splecionemi palcami na kolanach, które zacisnęła rozpaczliwym ruchem. Groźny przedmiot znikł nareszcie z widoku. Poczuła że pot oblewa ją całą.
— Ja tam nie będę się krył z tobą jak ten nicpoń, ten laluś, ten kpiarz. Będziesz moją dumą i moim kompanem. Czy to nie lepszy los niż gnić na tej wyspie dla pańskiej przyjemności i czekać aż ten Szwed puści cię kantem?
— Będę czem tylko pan zechce — rzekła.
W upojeniu podpełzał coraz bliżej za każdem jej słowem, za każdem poruszeniem.
— Daj mi nogę — żebrał nieśmiałym szeptem w pełnem poczuciu swej władzy nad nią.
Niech się dzieje co chce, myślała Lena, byle tylko rozbroić i uniemożliwić mord — póki siły nie wrócą do jej członków, póki nie zdobędzie się na decyzję. Odporność jej osłabła wskutek łatwości z jaką jej przyszło zwycięstwo. Wysunęła nieco stopę z pod brzegu sukni; Ricardo rzucił się na nią chciwie. Nie zdała sobie nawet z tego sprawy. Myślała o lesie, do którego Heyst kazał jej uciekać. Tak, las — tam należało ujść z groźnym łupem, żądłem pokonanej śmierci. Ricardo obejmował jej nogę w kostce, przyciskając raz po raz usta do podbicia, szepcząc zdyszane słowa nakształt szlochów, wydając dźwięki wyrażające jak gdyby zmartwienie i rozpacz. Żadne z nich nie słyszało grzmotu, który warczał w oddali, modulując gniewnie potężny swój głos. Cały świat nazewnątrz wstrząsał się nieustannie wokół martwej ciszy pokoju, gdzie profil ojca Heysta, ujęty w ramy, patrzył surowo w przestrzeń.
Nagle Ricardo poczuł kopnięcie nogi którą pieścił — kopnięcie tak gwałtowne pod szyją, że pchnięty wstecz znalazł się odrazu w wyprostowanej, klęczącej pozycji. Wyczytał grożące mu niebezpieczeństwo z kamiennych oczu Leny i w chwili gdy zrywał się na nogi, posłyszał wyraźnie na tle groźnego ryku burzy krótki odgłos strzału, który częściowo ogłuszył go jak uderzenie. Odwrócił rozpaloną głowę i ujrzał Heysta stojącego we drzwiach. Mignęło mu przez głowę, że ten drab stanął dęba. Przez jakąś część sekundy patrzył w oszołomieniu na podłogę, szukając noża. Nie mógł go dojrzeć.
— Dźgnij go ty! — zawołał do Leny ochrypłym głosem i rzucił się naoślep ku tylnym drzwiom.
Był to odruch samozachowawczego instynktu, ale rozum mówił Ricardowi że nie ujdzie żywy z pokoju. Jednak dopadł drzwi, które rozwarły się z hukiem pod jego ciężarem, i natychmiast zatrzasnął je za sobą. Wówczas oparł się o nie ramieniem, z rękami na klamce, ogłuszony i samotny wśród nocy pełnej wstrząsów i mrukliwych gróźb, i usiłował się opamiętać. Starał się zdać sobie sprawę czy dostał tylko jeden postrzał. Ramię jego było mokre od krwi cieknącej z głowy. Obmacał czaszkę nad uchem i stwierdził że został tylko draśnięty, ale nagłość całego zajścia pozbawiła go sił na chwilę.
Cóż u djabła dzieje się z szefem, że pozwala grasować temu drabowi? A może szef — już nie żyje?
Cisza panująca w pokoju przerażała go. Nie było mowy aby mógł tam wrócić.
— Ale ona potrafi dać sobie radę — mruknął.
Miała jego nóż. Teraz ona stała się niebezpieczną, podczas gdy on był rozbrojony i do niczego na razie. Odszedł cichaczem, zataczając się, ode drzwi; czuł ciepłą krew zbiegającą mu ciurkiem po karku. Postanowił zbadać, co się stało z szefem i zaopatrzyć się w broń ze zbrojowni w kufrach.




XIII

Pan Jones, strzeliwszy ponad ramieniem Heysta, uznał za stosowne zemknąć. Jak przystało widmu, znikł z werandy bez najlżejszego szelestu. Heyst wszedł, potykając się, do pokoju i rozejrzał się wokoło. Wszystkie przedmioty — książki, połysk starego srebra znany mu z dzieciństwa i nawet portret na ścianie — wszystko wydało mu się mgliste i nierealne. Doznał wrażenia, że te przedmioty są niemymi wspólnikami w niesłychanym spisku, który rozegrał się we śnie; że — on Heyst — ocknął się właśnie z uczuciem iż nigdy już nie będzie mógł zamknąć oczu. Zmusił się ze zgrozą do spojrzenia na Lenę. Siedziała wciąż na krześle, pochyliwszy nisko nad kolanami twarz ukrytą w dłoniach. Heyst przypomniał sobie nagle Wanga. Jakie to wszystko stało się jasne i jakie niesłychanie zabawne! Lena wyprostowała się zwolna i oparła o poręcz krzesła; odjąwszy ręce od twarzy, przycisnęła je do piersi, jakby się czuła wzruszona do głębi widokiem Heysta, który stał wpatrzony w nią z ponurą ciekawością i zgrozą. Byłby poczuł dla niej litość, gdyby nie tryumfujący wyraz jej twarzy, który wstrząsnął nim i wytrącił go z równowagi. Zaczęła mówić z radosnem uniesieniem:
— Wiedziałam że wrócisz w porę! Jesteś ocalony. Ja to zrobiłam! Nigdy, nigdy nie byłabym dopuściła — — Głos jej zamarł a oczy promieniały ku niemu jak słońce przez mgłę. — Nie dopuściłabym nigdy aby mi go odebrał. Mój ukochany!
Schylił poważnie głowę i rzekł swym uprzejmym, heystowskim tonem:
— Postępowanie twoje było zapewne instynktowne. Kobiety mają swoją własną broń. A ja byłem bezbronny — widzę teraz że byłem bezbronny przez całe życie. Możesz się chlubić swoją zaradnością i głęboką znajomością swej natury; ale powiedziałbym że tamta druga postawa, pełna wstydu, miała swój urok. Bo jesteś pełna uroku!
Uniesienie znikło z jej twarzy.
— Nie trzeba abyś teraz ze mnie żartował. Dziękowałam właśnie Bogu z głębi grzesznego serca, że potrafiłam to zrobić — że darował mi ciebie w ten sposób, o ukochany! mój jedyny, mój — nareszcie!
Patrzył w nią jak oszalały. Zaczęła się nieśmiało przed nim usprawiedliwiać że nie usłuchała jego wskazówek. Każdy ton czarownego jej głosu ranił go dotkliwie i z bólu trudno mu było zrozumieć jej słowa. Odwrócił się od niej; ale nagłe załamanie się jej głosu i dziwne zająknięcie sprawiło że się obejrzał. Na białej szyi Leny blada twarz zwisła jak kwiat na łodydze, więdnący w okrutnej posusze. Spojrzał na nią zbliska z zapartym oddechem, i wydało mu się że czyta jakąś straszną wieść w jej oczach. W chwili gdy powieki jej opadły jak pod naciskiem niewidzialnej siły, porwał ją z krzesła i nie zwracając uwagi na niespodziany, metaliczny brzęk, który rozległ się na podłodze, poniósł ją do drugiego pokoju. Przeraziła go bezwładność jej ciała. Złożył ją na łóżku; wybiegłszy, chwycił ze stołu czteroramienny kandelabr i rzucił się z powrotem, zdzierając wściekłem targnięciem kotarę, która kołysała się przed nim bez sensu; ale postawiwszy kandelabr na stoliku obok łóżka, stanął bezczynnie. Zdawało mu się że nic tu już zrobić nie można. Objął ręką brodę i patrzył ze skupieniem na spokojną jej twarz.
— Czy tem została zraniona? — zapytał Davidson, którego Heyst ujrzał nagle obok siebie ze sztyletem Ricarda w ręku. Heyst nie dał poznać ani słowem że poznaje Davidsona lub dziwi się jego obecności; rzucił tylko na niego spojrzenie pełne niewypowiedzianej zgrozy i jakby tknięty nagłą furją zaczął rozrywać stanik Leny. Leżała bez czucia pod jego rękami. Wówczas jęknął tak przejmująco, że Davidson wzdrygnął się w duszy; była to ciężka skarga człowieka, który pada ugodzony w ciemnościach.
Stali obaj ramię w ramię, patrząc ponuro na mały, czarny otwór, przebity przez kulę Jonesa pod krągłą piersią o białości olśniewającej i jakby świętej. Pierś ta wznosiła się i opadała nieznacznie — tak nieznacznie że tylko kochające oczy mogły w niej odkryć słabe tętno życia. Heyst krążył bezgłośnie po pokoju z twarzą spokojną lecz zmienioną nie do poznania; zwilżył ręcznik i położył go na małej ranie; nie było tam prawie śladu krwi, któraby mogła skazić czar i powab tego śmiertelnego ciała.
Powieki Leny drgnęły. Rozejrzała się sennie, pogodnie, jakby była tylko zmęczona wysiłkiem, któremu zawdzięczała olbrzymie zwycięstwo odniesione w służbie miłości: wydarcie żądła śmierci. Ale oczy jej otworzyły się szeroko na widok sztyletu Ricarda, łupu zdobytego na pokonanej śmierci, który Davidson trzymał wciąż machinalnie.
— Dajcie mi to! — wyrzekła. — To moje.
Davidson złożył symbol zwycięstwa w jej słabe dłonie, wyciągnięte do niego niewinnym ruchem dziecka sięgającego po zabawkę.
— To dla ciebie — wyszeptała, zwracając oczy na Heysta. — Nie zabijaj nikogo.
— Nie zabiję! — rzekł Heyst, biorąc sztylet i kładąc go jej ostrożnie na piersiach, w chwili gdy ręce jej opadały bezsilnie.
Słaby uśmiech znikł z wyrazistych warg Leny, a głowa osunęła się głębiej w poduszki, przybierając majestatyczną bladość i nieruchomość marmuru. Ale po rysach, które zdawały się zastygać już na zawsze w swej nowej piękności, przebiegło straszne choć lekkie drżenie. Spytała głośno ze zdumiewającą siłą:
— Co mi jest?
— Jesteś ranna, kochanie — rzekł Heyst spokojnym głosem. Davidson odwrócił się przy tych słowach i oparł czoło o słup w nogach łóżka.
— Ranna? To też zdawało mi się że mię coś uderzyło.
Grzmot przestał wreszcie warczeć nad Samburanem i świat materjalnych kształtów już się nie wstrząsał w blasku wynurzających się gwiazd. Duch Leny, gotów już z pod nich ulecieć, radował się swym tryumfem, wierząc w zwycięstwo odniesione nad śmiercią.
— Już nigdy — szepnęła. — Już nigdy tak nie będzie! Ukochany mój — zawołała słabym głosem — uratowałam cię! Dlaczego nie weźmiesz mnie w ramiona i nie uniesiesz daleko od tej głuszy?
Heyst pochylił się nisko nad Leną, klnąc swą przesubtelnioną duszę, której szatański krytycyzm wobec życia zatrzymywał nawet w tej chwili szczery okrzyk miłości na ustach. Nie śmiał dotknąć Leny, a ona nie miała już siły zarzucić mu rąk na szyję.
— Któż inny byłby to zrobił dla ciebie? — szepnęła przejęta dumą.
— Nikt na świecie — odpowiedział szeptem z nieukrywaną rozpaczą.
Usiłowała się podnieść, ale udało jej się tylko dźwignąć trochę głowę z poduszki. Heyst pośpieszył wsunąć ramię pod jej kark lękliwym i łagodnym ruchem. Poczuła odrazu ulgę jak po pozbyciu się nieznośnego ciężaru, i cieszyła się że zdjął z niej niezmierne znużenie, które ją zmogło po bohaterskim czynie. W radosnem uniesieniu ujrzała się w czarnej sukni na łóżku, ogarniętą wielkim spokojem, i jego widziała nad sobą, jak pochylał się z żartobliwym uśmiechem, gotów ponieść ją w silnych ramionach i zawrzeć nazawsze w najskrytszej głębi serca. Zachwyt przeniknął całą jej istotę, przejawiając się uśmiechem niewinnej, dziewczęcej radości; i z tą niebiańską jasnością na wargach wydała ostatnie tchnienie w porywie tryumfu, szukając oczu ukochanego w mrokach śmierci.




XIV

— Tak, ekscelencjo — rzekł Davidson swym spokojnym głosem — więcej ludzi zginęło w tej całej historji — mam na myśli białych — niż poległo żołnierzy w niejednej z bitew ostatniej wojny Aczyńskiej.
Davidson rozmawiał z ekscelencją, ponieważ wypadki, które nazywano ogólnie „tajemnicą Samburanu“, wzbudzały na archipelagu taką sensację, że nawet ludzie z najwyższych sfer pragnęli poinformować się u źródła. Davidson został wezwany na audjencję przez wysokiego urzędnika, który odbywał właśnie objazd.
— Pan znał dobrze zmarłego barona Heysta?
— Właściwie to nikt z tutejszych ludzi nie może się pochwalić że znał go dobrze — rzekł Davidson. — To był dziwny człowiek. Wątpię czy on sam zdawał sobie z tego sprawę, jaki jest dziwny. Ale wszyscy wiedzieli że czuwam nad nim z życzliwością. Dlatego też doszło mnie ostrzeżenie, które sprawiło że zawróciłem z drogi w środku podróży i popłynąłem do Samburanu; ale niestety przybyłem już zapóźno.
Nie rozwodząc się nad tem szeroko, Davidson wyjaśnił dygnitarzowi słuchającemu go z uwagą, że pewna kobieta, żona niejakiego Schomberga, właściciela hotelu, usłyszała jak dwóch rzezimieszków-szulerów wypytywało jej męża o dokładne położenie wyspy. Doszło jej uszu tylko kilka słów tyczących się sąsiedniego wulkanu, ale to wystarczyło aby obudzić jej podejrzenia, „któremi“, ciągnął Davidson, „podzieliła się ze mną, ekscelencjo. Okazało się, że te podejrzenia były aż nadto słuszne!“
— To bardzo sprytnie ze strony tej kobiety — zauważył wielki człowiek.
— Ona jest daleko sprytniejsza niż ludzie naogół przypuszczają — rzekł Davidson.
Ale powstrzymał się od wyjawienia właściwej przyczyny, która pobudziła władze umysłowe pani Schomberg. Biedna kobieta bała się śmiertelnie, aby Lena nie znalazła się znowu w pobliżu zadurzonego Wilhelma. Davidson powiedział tylko ekscelencji, że niepokój Schombergowej i jemu się udzielił; wyznał także iż w drodze na Samburan ogarnęły go wątpliwości, czy podejrzenia jej są ugruntowane.
— Dostałem się w jedną z tych głupich burz, które krążą często koło wulkanu, i z trudnością przybiłem do brzegu — opowiadał Davidson. — Musiałem wjechać wolniutko i prawie poomacku do zatoki Djamentów. Zdaje mi się, że nikt nie byłby mógł usłyszeć jak spuszczałem kotwicę, nawet gdyby mię oczekiwano.
Przyznał że powinien był wysiąść natychmiast; ale na brzegu panowała zupełna ciemność i spokój absolutny. Zawstydził się swej impulsywności. Jakby to głupio wyglądało, gdyby obudził człowieka wśród nocy tylko poto, aby go zapytać jak się miewa! A przytem, wobec tego że na wyspie przebywała kobieta, obawiał się by Heyst nie uznał jego wizyty za niczem nieusprawiedliwione natręctwo.
Pierwszą oznaką, świadczącą że dzieje się coś niedobrego, była wielka, biała łódź z trupem bardzo kudłatego człowieka, niesiona prądem i obijająca się o kadłub parowca. Davidson spostrzegł ją i, nie tracąc już czasu, wysiadł natychmiast na brzeg — sam, naturalnie, przez delikatność.
— Przyszedłem w samą porę aby być przy śmierci tej biednej dziewczyny, opowiadałem już o tem ekscelencji — ciągnął Davidson. — Nie będę mówił, co działo się potem z Heystem. Rozmawiał ze mną. Zdaje się że jego ojciec miał lekkiego bzika i przewrócił w głowie synowi jeszcze w czasach wczesnej młodości. Ciekawy był człowiek z tego Heysta. Ostatnie słowa, które powiedział do mnie gdy wyszliśmy na werandę, były:
— „Ach, panie Davidson — biada człowiekowi, którego serce nie nauczyło się zamłodu ufać, kochać — i pokładać w życiu nadzieję!“
— Gdy staliśmy tam, chwilę przedtem nim go opuściłem — powiedział mi bowiem że chce pozostać sam ze swoją zmarłą — usłyszeliśmy burkliwy głos, wołający od strony krzaków porastających wybrzeże:
— „Czy to pan, proszę pana?“
— „Tak, to ja“.
— „Ojej! Myślałem że ten łotr skończył już z panem. Stanął dęba i o mało co nie dał mi rady. Od tej chwili skradałem się tędy i owędy, szukając pana“.
— „A ja tu jestem“ — wrzasnął nagle drugi głos, poczem rozległ się strzał.
— „Tym razem nie chybił go“ — rzekł do mnie Heyst z goryczą i odszedł do pokoju.
— Wróciłem na pokład, tak jak Heyst sobie tego życzył. Nie chciałem być natrętem wobec jego cierpienia. Później, około piątej rano, kilku z moich majtków przybiegło do mnie z krzykiem, że pali się na wybrzeżu. Wylądowałem oczywiście natychmiast. Główny dom był w ogniu. Żar nie pozwolił nam się zbliżyć. Pozostałe dwa domki zapaliły się jeden za drugim jak łuczywo. Do samego południa nie można było posunąć się dalej niż do końca pomostu u brzegu.
Davidson westchnął spokojnie.
— Pan chyba jest pewien, że baron Heyst nie żyje?
— Jest już tylko popiołem, ekscelencjo — rzekł Davidson, sapiąc zlekka — i on, i ta dziewczyna. Rozmyślanie nad martwem jej ciałem było pewnie nad jego siły — a ogień wszystko oczyszcza. Chińczyk, o którym mówiłem ekscelencji, pomagał mi na drugi dzień w poszukiwaniach, gdy zgliszcza nieco ochłodły. To, co znaleźliśmy, upewniło nas o losie Heysta. Ten Chińczyk to nie jest zły człowiek. Powiedział mi że szedł lasem za Heystem i za dziewczyną z litości — a także i przez ciekawość. Potem obserwował domek Heysta, póki nie zobaczył że Heyst wychodzi po obiedzie i że Ricardo wraca sam. Gdy tak kręcił się naokoło domku, przyszło mu na myśl że lepiej puścić łódź z prądem, aby te łotry nie dostały się drogą okrężną do wsi — przez wodę i nie zaatakowały mieszkańców od strony morza strzałami z rewolwerów i karabinów. Uważał że te djabły zdolne są do wszystkiego. Więc ruszył spokojnie wzdłuż pomostu, a gdy wskoczył do łodzi by ją odczepić, kudłaty człowiek, który prawdopodobnie w niej drzemał, porwał się z miejsca, warcząc — i wówczas Wang zastrzelił go. Potem odepchnął łódź tak daleko, jak tylko mógł — i odszedł.
Nastąpiła pauza. Wkrótce Davidson podjął znów spokojnym tonem:
— Niech Bóg zaopiekuje się tem co ogień oczyścił. Wiatr i deszcz zajmą się popiołami. Trupa tego pomocnika, czy sekretarza — czy jak tam się nazywał ten wstrętny łotr — zostawiłem gdzie padł, aby puchł i gnił w słońcu. Jego zwierzchnik strzelił mu prosto w serce. Potem ten Jones poszedł zapewne na pomost aby zobaczyć co się dzieje z łodzią i z tym kudłatym sługą. Prawdopodobnie musiał wpaść do wody przypadkiem — a może i nie przypadkiem. Łódź i człowiek jego przepadli; przekonał się że został sam, że sprawki jego wykryte, że dostał się w potrzask. Któż to wie? Woda jest w tem miejscu bardzo przejrzysta; widziałem go zwiniętego w kłębek na dnie między dwoma palami. Wyglądał jak kupa kości w niebieskim jedwabnym worku, z którego sterczały tylko nogi i głowa. Wang ucieszył się bardzo, kiedyśmy go znaleźli. Oświadczył że teraz niebezpieczeństwo już minęło i wybrał się zaraz na drugą stronę wzgórza, aby sprowadzić z powrotem do chaty swoją kobietę z plemienia Alfuro.
Davidson wyjął chustkę i obtarł pot z czoła.
— Wtedy poszedłem sobie, ekscelencjo. Nic już tam nie miałem do roboty.
— Oczywiście — przyznał dygnitarz.
Davidson zamyślił się i przez chwilę zdawał się jeszcze coś rozważać, wreszcie szepnął ze spokojnym smutkiem:
— Nic a nic!


Październik 1912 — maj 1914.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.