Nasze serce/Część pierwsza/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Nasze serce
Wydawca M. Skulska d. Wojnar
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Notre coeur
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ I.
I.

Kompozytor Massival, sławny twórca „Rebeki“, już od lat piętnastu noszący miano, „młodego i znakomitego mistrza“, zwrócił się pewnego dnia do swego przyjaciela, Andrzeja Mariolle z zapytaniem:
— Dlaczego nie starałeś się dotąd poznać pani Michaliny de Burne? Zapewniam cię, że jest to jedna z najbardziej interesujących kobiet w całym Paryżu.
— Dlatego, że nie czuję się stworzonym do jej salonu.
— Mylisz się, mój drogi. Jest to salon bardzo oryginalny, nowoczesny, ożywiony i artystyczny. Będziesz tam miał doskonałą muzykę i rozmowę równie wytworną, jak w najpierwszych salonach przeszłego stulecia. Poznają się też na tobie, po pierwsze, że świetnie grasz na skrzypcach, powtóre — że nieraz już tam o tobie mówiono, po trzecie wreszcie — że masz opinię człowieka nie banalnego i nie narzucającego się z częstemi odwiedzinami.
Przekonany już, ale opierając się jeszcze, przypuszczając zresztą, że tak usilne naleganie musiało być wynikiem życzenia młodej kobiety, Mariolle mruknął: — Ba! nie dbam o to!, lecz w głosie jego z poza wzgardy przebijało zezwolenie.
Massival mówił dalej:
— Czy chcesz, abym cię do niej wprowadził któregoś dnia? Znasz ją przecież ze słyszenia od nas wszystkich, bo należąc do poufnych jej przyjaciół, bardzo często o niej mówimy. Jestto przystojna, dwudziestoośmioletnia kobieta, bardzo inteligientna, która trafiwszy nieszczęśliwie po raz pierwszy, nie chce powtórnie wyjść za mąż. Dom jej stanowi punkt zborny wszystkich ludzi przyjemnych. Panów z klubu lub z wielkiego świata zastaniesz tam tylu tylko, ilu ich właśnie potrzeba dla efektu. Będzie zachwycona, gdy cię przyprowadzę.
Mariolle, zwyciężony, odrzekł:
— Dobrze, pójdziemy tam któregoś dnia.
Z początkiem następnego tygodnia, kompozytor wstąpił do przyjaciela i spytał:
— Czy masz czas jutro?
— Mam... a bo co?
— Bo chcę cię zaprowadzić na obiad do pani de Burne. Poleciła mi, abym cię zaprosił. Oto jej bilecik.
Zawahawszy się jeszcze chwilę, jak tego przyzwoitość wymagała, Mariolle odrzekł:
— Zgoda!
Andrzej Mariolle, trzydziestosiedmioletni mężczyzna, kawaler bez stałego zajęcia, dość majętny, aby żyć wygodnie, odbywać podróże, a nawet pozwolić sobie na ładny zbiór nowożytnych obrazów i starożytnych cacek, uchodził za człowieka wykształconego, trochę dziwaka, trochę kapryśnego, dzikiego i wyniosłego, pozującego na mizantropa raczej przez dumę, niż przez nieśmiałość. Dowcipny, bardzo zdolny, lecz niedbały, zdolny do zrozumienia wszystkiego i być może do wykonania wielu rzeczy, zadowolnił się w życiu rolą widza, a raczej amatora. Gdyby był ubogim, bezwątpienia stałby się znanym i sławnym człowiekiem, mając jednak zapewnioną rentę, czynił sobie ciągle wyrzuty, że nie ma wytkniętego celu. Próbował co prawda swych sił na różnych polach: to na polu literatury, wydawszy przelotnie pamiętnik podróży, napisany żywo i wytwornie; to znów w muzyce, grywając na skrzypcach, i wśród fachowych nawet ludzi ciesząc się sławą utalentowanego amatora; to wreszcie w dziedzinie rzeźby, sztuki, w której zręczność, oryginalność, dar szkicowania śmiałych i ułudnych postaci zastępuje w oczach profanów wiedzę i pracę. Wykonany przez niego posążek z terrakoty: „Masażysta“, miał nawet pewne powodzenie w przeszłorocznym „Salonie“.
— Znakomicie jeżdżąc konno, równie dobrze podobno się fechtował, chociaż nigdy nie popisywał się tem publicznie, ulegając zapewne tejsamej trwodze, która sprawiała, że unikał sfer światowych z obawy spotkania poważnych współzawodników.
Ale przyjaciele chwalili go jednogłośnie, dlatego może, że niczem ich nie zaćmiewał. W każdym razie uchodził za człowieka miłego i pewnego w stosunkach, o bardzo przyjemnej powierzchowności.
Wysokiego prawie wzrostu, z czarną brodą przystrzyżoną krótko po bokach i zakończoną śpiczasto, ze szpakowatemi ale pięknie wijącemi się włosami, śmiało podnosił na każdego niedowierzające trochę i surowe spojrzenie jasno piwnych żywych oczu.
Do przyjaciół jego należeli przeważnie artyści: powieściopisarz Gaston de Lamarthe, muzyk Massival, malarze Jobin, Rivollet, de Maudol, którzy unosili się głośno nad jego rozsądkiem, serdecznością, wykształceniem i bystrością sądu nawet, chociaż w głębi ducha z próżnością nieodłączną od zdobytego powodzenia uważali go za bardzo miłego i bardzo inteligientnego... dyletanta.
Wyniosły jego chłód zdawał się mówić: „Jestem niczem, bo nie chciałem być czemś“. Obracał się zatem w ciasnem kółeczku, gardząc elegancją wielkich salonów, w których inni błyszczeliby więcej od niego, strąciwszy go do szeregu pionków światowych. Bywał w tych tylko domach, w których pewien był, że jego poważne a dyskretne zalety zostaną ocenione; a na zawarcie znajomości z panią Michaliną de Burne dlatego tylko się zgodził, że najserdeczniejsi jego przyjaciele, ci właśnie, którzy głosili wszędzie sławę jego ukrytych zasług, pozostawali z młodą kobietą w stosunkach zażyłości.
Pani de Burne zajmowała śliczne mieszkanie przy ulicy Generała Foy, za kościołem św. Augustyna. Dwa pokoje: jadalny i salon, przeznaczony do przyjmowania wszystkich, wychodziły na ulicę; dwa drugie miały widok na ładny ogród, należący do właściciela kamienicy. Pierwszy z nich był długim prostokątnym salonem o trzech oknach, do których zaglądały gałęzie drzew z ogrodu — zapełnionym mnóstwem sprzętów i przedmiotów niezmiernie rzadkich o wytwornym czystym rysunku i niepospolitej wartości. Krzesełka, stoły, malutkie szafki i półeczki, obrazy, wachlarze, figurki porcelanowe pod szkłem stojące, wazony, posążki słowem wszystkie szczegóły tego umeblowania wabiły i przykuwały oko kształtem swym, epoką pochodzenia lub wytwornością. Dla urządzenia tego mieszkanka, z którego była równie dumna jak ze swej osoby, pani de Burne umiała zużytkować wykształcenie, przyjaźń i usłużność wszystkich znajomych artystów. Powolni życzeniu kobiety bogatej i dobrze płacącej, zgromadzili oni tutaj wszystkie te drobiazgi posiadające cechę oryginalności, nieuchwytnej dla oka przeciętnego amatora: dzięki im pani de Burne posiadała mieszkanie, którego podwoje nie dla każdego się otwierały, a w którem — jej zdaniem — dobrze spędzano czas i wracano chętniej, niż do banalnych mieszkań innych kobiet światowych.
Do jej ulubionych teoryj należało dowodzenie, że odcień obicia na ścianach i meblach, miękkość krzeseł, dobór barw i kształtów przyciągają i pieszczą oko, zarówno jak wdzięczny uśmiech. Mieszkanie sympatyczne i niesympatyczne, bogato lub ubogo urządzone — mawiała — może zachęcać lub odpychać równie silnie, jak mieszkające w niem istoty. Przyśpiesza ono lub powstrzymuje bicie serca, rozgrzewa lub lodem ścina umysł, zachęca do rozmowy lub do milczenia, wprawia w wesołe lub smutne usposobienie, wreszcie wzbudza w każdym gościu nieprzepartą chęć pozostania lub odejścia.
W pośrodku tej komnaty nieco przyćmionej, pomiędzy dwoma koszami pełnemi kwiatów, duży fortepian zajmował miejsce honorowe, wyglądając niby władca wszystkich drobniejszych sprzętów. Nieco dalej wysokie drzwi prowadziły z salonu do sypialni, poza którą znajdował się jeszcze obszerny, wytwornie urządzony, perskiemi makatami obity buduar, gdzie pani de Burne przebywała zwykle, będąc samą.
Wydana młodo za dystyngowanego nicponia, jednego z tych tyranów domowych, przed którymi wszyscy giąć się muszą i korzyć, była z początku bardzo nieszczęśliwą. Przez lat pięć znosiła wymagania, wybuchy zazdrości, brutalności nawet tego nieubłaganego władcy, a przerażona, oniemiała ze zdziwienia, zmiażdżona despotyczną wolą brutalnego samca, którego stała się łupem, nie śmiała podnieść buntu, odkrywszy smutną tajemnicę małżeńskiego pożycia.

mogąc Pewnego wieczoru pan de Burne, wracając do domu, skończył nagle na anewryzm serca, a żona ujrzawszy zwłoki męża, nie uwierzyć w rzeczywistość swego oswobodzenia, patrzyła na nie z głęboką tłumioną radością i z równie głęboką obawą zdradzenia tego uczucia.
Niezależna z natury, wesoła, czasem nawet nadmiernie żywa, miła i pełna wdzięku, z wrodzonym dowcipem, który niewiadomo skąd dostaje się niekiedy do umysłów młodziutkich córek Paryża, oddychających od dzieciństwa pikantną atmosferą bulwarów, wyniosła przecież z pięcioletniej niewoli pewne onieśmielenie, dziwnie zlewające się z wrodzoną jej śmiałością, pewną obawę powiedzenia lub zrobienia czegoś zbytecznego, oraz gorącą żądzę niezależności i stanowcze postanowienie zachowania na zawsze swej swobody.
Mąż jej, światowiec, wytresował ją, aby wobec gości zachowywała się jak niema, elegancka, uprzejma i strojna niewolnica. Pomiędzy przyjaciółmi owego despoty znajdowało się wielu artystów, których pani de Burne przyjmowała z ciekawością, słuchała bardzo chętnie, nie śmiejąc nigdy okazać, że ich ocenia i rozumie.
Po ukończonym okresie żałoby, zaprosiła kilku z nich na obiad. Dwaj wymówili się; trzej inni, przyjąwszy zaproszenie, ujrzeli się ze zdziwieniem wobec młodej, czarującej kobiety o wrażliwej duszy, która z wdzięcznym uśmiechem, zapewniała ich, z jaką przyjemnością przyjmowała ich niegdyś u siebie.
Tak więc, stopniowo zgromadziwszy kilkunastu dawnych znajomych, którzy jej wpierw nie doceniali, wdowa ta i kobieta niezależna, lecz pragnąca zostać uczciwą, zaczęła przyjmować u siebie wszystkich prawie wybitniejszych mężczyzn Paryża i kilka tylko kobiet.
Ci, z którymi najdawniejsze łączyły ją stosunki, stali się jej przyjaciółmi, przyciągali innych, nadając domowi jej pozór małego dworu, do którego każdy wnosić musiał bądź wartość osobistą, bądź też nazwisko, bo kilka szumnych tytułów łączyło się tu z tłumem inteligencji.
Ojciec jej, pan de Pradon, mieszkający o piętro niżej, odgrywał rolę opiekuna. Dowcipny, elegancki staruszek, po rycersku nadskakujący córce, prezydował zawsze na czwartkowych obiadach, o których wkrótce mówić zaczęto w całym Paryżu, Prośby o przedstawienie się i uzyskanie zaproszenia napływały ze wszystkich stron, podlegały dyskusji i niejednokrotnie bywały odrzucane po głosowaniu najściślejszego kółka. Dowcipne rozmowy tego grona obiegały całe miasto. Aktorowie, artyści i młodzi poeci odbywali tu pierwsze próby, otrzymując niejako chrzest sławy. Natchnieni wieszcze wprowadzeni przez Gastona de Lamarthe, zastępowali przy fortepianie węgierskich skrzypków przedstawionych przez Massivala, a zagraniczne tancerki prezentowały tu swe najwdzięczniejsze pozy przed ukazaniem się na deskach „Edenu“ lub „Folies Bergères“.
Pani de Burne zazdrośnie strzeżona przez przyjaciół, a pamiętna przykrych wspomnień, jakie wyniosła z epoki władzy mężowskiej, nie starała się wcale o powiększanie grona znajomych. Zadowolona ze swego położenia, a zarazem trwożna o to, co ludzie o niej będą myśleć i mówić, z prawdziwie mieszczańską rozwagą szła za wrodzonemi skłonnościami. Dbała o dobre imię, utrzymywała w karbach swe fantazje, przestrzegając pilnie, aby nikomu nie dać prawa do podejrzywania jej o jakikolwiek stosunek miłosny lub intrygę.
Wszyscy próbowali kolejno zdobyć jej serce, żaden jednak celu nie dopiął. Nie taili się z tem; jeden drugiemu wyznawał to ze zdziwieniem, bo mężczyźni słusznie poniekąd nie wierzą w cnotę kobiety niezależnej. Utworzyła się o niej istna legenda. Opowiadano nawet, że oburzająca brutalność i wygórowane żądania jej męża wyleczyły ją na zawsze z miłości do mężczyzn. Bliżsi znajomi zastanawiali się nieraz nad tem, dochodząc niechybnie do wniosku, że szorstkie i prostacze wyjawienie wymagań małżeńskich musi wywołać bunt w duszy młodego dziewczęcia, wzrosłego w marzeniu o przyszłej miłości, w oczekiwaniu tajemnicy, przejmującej dziwną trwogą lecz także rozkoszą.
Filozof światowy, Jerzy de Maltry, uśmiechał się szyderczo, mówiąc: — Godzina jej nadejdzie. Dla takich kobiet musi ona nadejść, a im później, tem dla nich gorzej. Zważywszy artystyczne upodobania naszej przyjaciółki, przewiduję, że wcześniej lub później zakocha się w jakimś śpiewaku lub muzyku.
Gaston de Lamarthe innego był zdania. Jako powieściopisarz, obserwator i psycholog, studiujący charaktery ludzi światowych, których zresztą odtwarzał ironicznie lecz trafnie, rościł sobie pretensję do tego, iż nikt dorównać mu nie zdoła. Zaliczał on panią de Burne do liczby owych współczesnych wykolejonych kobiet, których typ skreślił w zajmującym utworze p. t. „Jedna z nich“. On pierwszy opisał ten nowo powstały gatunek kobiet histeryczek, trawionych tysiącem sprzecznych pożądań, które nigdy nawet nie skrystalizują się w pragnienie — znudzonych wszystkiem, niczego nie zakosztowawszy — z winy wypadków, ducha czasu i literatury; kobiet, pozbawionych zapału i uniesienia, łączących zachcianki rozpieszczonego dziecka z oschłością starego sceptyka.
Ale podobnie jak inni, nie zdołał pozyskać jej miłości.
Wszyscy bowiem członkowie małej grupki kochali się kolejno w pani de Burne, zachowując dla niej, po przebytym przełomie, uczucie mniej lub więcej silne. Utworzyli niejako świątynię, której ona była bóstwem: mówili o niej nieustannie między sobą i zdala nawet będąc, pozostawali pod jej urokiem. Wysławiali ją, chwalili, pałali gniewem lub oburzeniem, zależnie od dnia, od urazy, rozdrażnienia lub większej serdeczności, którą jednemu z nich okazała. Zazdrościli sobie wzajemnie, szpiegowali się niekiedy, lecz zawsze zwartym szeregiem bronili przystępu jakiemukolwiek groźnemu współzawodnikowi. Siedmiu ich było najgorliwszych: Massival, Gaston de Lamarthe, otyły Fresnel, Jerzy de Maltry, młody filozof, bardzo modny światowiec znany ze swych paradoksów, z wielostronnej wiedzy, niezrozumiałej dla najgorętszych nawet wielbicieli i z ubioru równie oryginalnego jak jego teorje. Obok tych jednostek wybitnych dobrała sobie kilku ludzi światowych, słynących z dowcipu, jak hrabia de Marantin, baron de Gravil i dwóch lub trzech innych.
W przybocznej tej straży największemi przywilejami cieszyli się Lamarthe i Massival, posiadający w najwyższym stopniu dar zabawiania młodej kobiety blagą swą zręcznem szydzeniem ze wszystkich, a niekiedy nawet i z niej samej, o ile na to pozwalała. Ale prawdziwe czy też udane z jej strony starania, by żadnemu z wielbicieli przez czas dłuższy nie okazywać większej niż innym sympatji, jej zachowanie się pełne figlarnej a swobodnej kokieterji i sprawiedliwy podział łask, utrzymywały między nimi stosunki przyjazne, z drobną przymieszką nieufności, oraz złośliwości, dodającej rozmowie trochę pikanterji.
Od czasu do czasu jeden z nich, chcąc podrażnić innych, przyprowadzał swego przyjaciela. Że jednak nowoprzybyły nie bywał nigdy osobistością zbyt wybitną ani zbyt interesującą, więc sprzysiężeni przeciw niemu, wykluczali go prędzej lub później.
Z kolei zatem Massival wprowadził kolegę swego, Andrzeja Mariolle.
Lokaj w czarnym fraku oznajmił:
— Pan Massival! Pan Mariolle!
Pod różowym obłokiem olbrzymiego abażuru, który przyćmiewał światło lampy, wznoszącej się na wysokiej kolumnie ze złoconego bronzu, widać było jedną głowę kobiecą i trzy męskie pochylone nad albumem, przyniesionym przed chwilą przez Lamarthe’a. Stojąc pośrodku, powieściopisarz odwracał kartki i udzielał objaśnień.
Jedna z osób odwróciła się i Mariolle, podszedłszy bliżej, ujrzał twarz jasną otoczoną wijącemi się nad czołem blond włosami, które zdawały się rzucać ogniste blaski. Cienki i zadarty nosek nadawał tej twarzy wyraz wesołości. Wargi wyraźnie zarysowane, głębokie dołeczki na policzkach, trochę wystająca i rozdwojona broda znamionowała szyderstwo, gdy oczy dziwnym kontrastem, przesłonięte były wyrazem melancholji. Oczy to były niebieskie, barwy wyblakłej, jakby spłowiałej, zniszczonej, a czarne źrenice lśniły pośrodku, okrągłe i rozszerzone. Błyszczące i dziwne spojrzenie zdawało się opowiadać o marzeniach wywołanych morfiną, lub może... było poprostu wynikiem używania belladonny.
Pani de Burne, powstawszy, podała mu rękę, witała i dziękowała serdecznie.
— Oddawna już prosiłam moich przyjaciół, aby mi pana przyprowadzili — mówiła do Andrzeja — ale taką prośbę muszę zawsze powtórzyć kilka razy, zanim zostanie spełnioną.
Wysoka, dystyngowana, trochę powolna w ruchach, obnażona była bardzo dyskretnie, odsłaniając zaledwie brzeżek pięknych ramion, niezrównanych w świetle lampy. Włosy jej nie były rude, lecz tej nieokreślonej barwy, jaką przybierają niektóre liście spalone słońcem jesiennem.
Następnie przedstawiła pana Mariolle swemu ojcu, który skłonił się i podał rękę.
Panowie, podzieleni na trzy grupy, gawędzili swobodnie, czując się jak u siebie lub w klubie, w którym obecność kobiety nakłada pewną wytworność form.
Otyły Fresnel rozmawiał z hrabią de Marantin. Częste odwiedziny pana Fresnel, oraz wyraźna sympatja, jaką mu okazywała pani de Burne, gniewały nieraz i oburzały jej przyjaciół. Młody jeszcze, ale nadzwyczaj otyły, wiecznie zadyszany i zasapany, prawie bez zarostu, z gęstą czupryną jasnych i kędzierzawych włosów, nudny i pospolity miał bezwątpienia jedną tylko zasługę, niemiłą dla innych, ale bardzo ważną w oczach młodej kobiety: tę mianowicie, że kochał ją ślepo, głębiej i prawdziwiej niż inni. Nazywano go zazwyczaj „foką“. Żonaty, nie wyraził nigdy życzenia przyprowadzenia tu żony, która — jak mówiono — była bardzo zazdrosną.
Lamarthe’a i Massivala szczególniej oburzała widoczna sympatja ich przyjaciółki do tego „miecha kowalskiego“, ale ilekroć nie mogli powstrzymać się od zarzucania jej tego gustu wulgarnego samolubnego, odpowiadała z uśmiechem:
— Lubię go jak wiernego, przywiązanego pieska.
Jerzy de Maltry rozmawiał z Gastonem de Lamarthe o najnowszem, niestwierdzonem jeszcze odkryciu mikrobjologicznem.
Pan de Maltry rozwijał swą tezę, popierając ją licznemi, subtelnemi argumentami, a Lamarthe przyjmował ją z zapałem, z łatwością, z jaką literaci przyjmują wszystko, co nowe i oryginalne.
Filozof high life’u, o jasnych jak len włosach, szczupły i wysoki, miał na sobie tużurek bardzo obcisły w biodrach. Z białego kołnierzyka wysuwała się cienka szyja i twarz blada, okolona blond włosami, które zdawały się jakoby przyklejone do głowy.
Co się tyczy Gastona de Lamarthe, który dzięki szlacheckiemu nazwisku miał pretensje człowieka dobrze urodzonego i światowca, to był on przede wszystkiem literatem nieubłaganym i zawziętym literatem. Uzbrojony w oko, chwytające obrazy, ruchy, postawy, z szybkością i dokładnością przyrządu fotograficznego, obdarzony przytem przenikliwością — owym zmysłem właściwym powieściopisarzom, jak węch bywa właściwy chartom — od rana do wieczora gromadził potrzebne materjały. Przy pomocy obu tych bardzo zresztą prostych zmysłów: dokładnego spostrzegania kształtów i instynktownego odgadywania szczegółów ukrytych, nadawał on koloryt, ton, pozór, życie, dziełom swoim, które, nie zdradzając nigdy zamiarów właściwych pisarzom-psychologom, zawsze jednak czyniły wrażenie fragmentów życia ludzkiego, wyrwanych z rzeczywistości.
Ukazanie się każdego z jego utworów wywoływało w towarzystwie gniew i śmiechy, niepokój i przypuszczenia: poznawano w nich bowiem wybitniejsze osobistości, zaledwie przesłonięte bardzo przejrzystą maską. Wejście jego do salonu wywoływało ogólne pomieszanie. Przed kilku laty wydał tom wspomnień osobistych, w których pomieścił sylwetki wielu znajomych mężczyzn i kobiet — sylwetki skreślone bez rozmyślnej złośliwości, ale tak wierne i dokładne, że wszyscy uczuli się obrażonymi. Ktoś nazwał to dzieło: „Baczność, przyjaciele“.
Mówiono, że człowiek ten o duszy zagadkowej i sercu nieprzystępnem, kochał niegdyś szalenie i że za doznany zawód mścił się teraz na innych kobietach.
Massival i on rozumieli się doskonale, chociaż muzyk miał naturę nieco odmienną, szczerszą, rozlewniejszą, mniej może wyrafinowaną, ale widoczniej wrażliwą. Odniósłszy dwa wielkie triumfy: jeden dzięki sztuce granej w Brukseli, a następnie wystawionej z powodzeniem w Opera-Comique, drugi dzięki utworowi, który przyjęto w Wielkiej-Operze, jako zapowiedź niepospolitego talentu przeszedł w fazę zupełnego zastoju, który niby przedwczesny paraliż, niszczy większość współczesnych artystów. Nie dochodzą do starości okryci sławą jak ich przodkowie, bo już w kwiecie wieku grozi im widmo bezsiły. Lamarthe mawiał: „Obecnie mamy we Francji same tylko poronione wielkości“.
W tej chwili Massival zdawał się być szalenie zakochanym w pani de Burne, o czem zresztą szeptano po cichu; to też wszystkie oczy zwróciły się ku niemu, gdy z uwielbieniem całował jej rękę.
— Czy spóźniliśmy się? — zapytał.
— Nie — odparła — spodziewam się jeszcze barona de Gravil i margrabiny de Bratiane.
— Ach! i margrabiny! co za szczęście! Więc będziemy mieć muzykę?
— Zapewne.
Spóźniona para weszła do salonu. Margrabina, włoszka z pochodzenia, trochę za niska może, żywa, z czarnemi oczyma, rzęsami, brwiami iz czarnemi także włosami tak bujnemi i gęstemi, że zdawały się wchłaniać całe czoło i zagrażać oczom, miała najpiękniejszy głos ze wszystkich pań wielkiego świata.
Baron, człowiek bardzo dystyngowany, z zapadłą piersią i olbrzymią głową, zdawał się jakby niezupełnym, o ile nie trzymał w ręku wiolonczeli. Namiętny meloman, bywał w tych tylko domach, w których pielęgnowano muzykę.
Podano obiad i pani de Burne, ująwszy pod rękę Andrzeja Mariolle, puściła przodem wszystkich gości. Następnie, gdy we dwoje już tylko zostali w salonie, z ukosa i szybko spojrzała na niego blado-niebieskiemi oczyma, o czarnej źrenicy, a on w spojrzeniu tej kobiety odczuł myśl głębszą i większe zainteresowanie się niźli to, jakie piękne panie okazywać raczą panom, których po raz pierwszy przyjmują u siebie.
Obiad był trochę nudny i monotonny. Lamarthe niezwykle tego dnia rozdrażniony, wprawdzie tego nie okazywał, pragnąc uchodzić za dobrze wychowanego człowieka, jednakowoż ów niedostrzegalny prawie zły humor, wiejąc od niego, mroził zapał rozmawiających. Massival, milczący, roztargniony, jadł mało i od czasu do czasu spoglądał ukradkiem na panią domu, która zachowywała się w sposób niezwykły. Roztargniona, odpowiadała uśmiechem, to znów nagle wpadała w zadumę, myśląc widocznie o czemś, co ją niezbyt żywo obchodziło, lecz jednak było dla niej więcej zajmującem od grona gości zebranych przy stole. Podtrzymywała rozmowę z margrabiną i Andrzejem Mariolle, o ile przyzwoitość tego wymagała, ale czyniła to jedynie z obowiązku, z przyzwyczajenia, wybiegając myślą poza progi własnego domu. Fresnel i pan de Maltry spierali się o kierunek nowoczesnej poezji. Fresnel miał o poezji przeciętne wyobrażenie światowca, zaś pan de Maltry niedostępne dla tłumu poglądy o twórcach subtelniejszych.
Podczas obiadu, Mariolle zauważył kilka razy zwrócone na siebie spojrzenie młodej kobiety, spojrzenie równie badawcze, ale przelotniejsze i mniej ciekawe. Tylko margrabina de Briatane, hrabia de Marantin i baron de Gravil rozmawiali bez przerwy i powiedzieli sobie mnóstwo rzeczy.
Wieczorem Massival, wpadając w coraz głębszą melancholję, usiadł przy fortepianie i wziął kilka akordów. Pani de Burne odżyła nagle i wnet ułożyła program małego koncertu, składającego się z jej najulubieńszych utworów.
Margrabina była tego dnia przy głosie, a podniecona obecnością Massivala śpiewała jak prawdziwa artystka. Mistrz akompanjował jej z wyrazem rozmarzenia, jaki twarz jego przybierała zwykle podczas gry. Długie jego włosy, muskając koniec tużurka, dotykały brody, ufryzowanej, lśniącej i delikatnej. Wiele kobiet szalało za nim dawniej, a i dotąd prześladowały go swemi względami. Pani de Burne siedząc przy fortepianie, cała zasłuchana, zdawała się wpatrywać w grającego, a równocześnie go nie widzieć, co wzbudziło zazdrość w Andrzeju de Mariolle. Właściwie mówiąc, nie był on zazdrosnym ani o niego ani o nią, ale wobec tego spojrzenia kobiety, spoczywającego na twarzy człowieka sławnego, czuł się upokorzonym w swej dumie męskiej; wiedział w jaki sposób one nas klasyfikują, zależnie od pozyskanej przez nas sławy. Nieraz już w głębi serca cierpiał srodze, zetknąwszy się ze znakomitymi ludźmi w obecności tych istot, których względy stanowią dla wielu mężczyzn najwyższą nagrodę powodzenia.
Około dziesiątej przybyła jeszcze hrabina de Frémines, a za nią dwie żydówki, córki bogatych bankierów. Zaczęto rozmawiać o mającem się wkrótce zawrzeć małżeństwie i o przewidywanym rozwodzie innego.
Mariolle przyglądał się pani de Burne, która siedziała teraz obok marmurowej kolumny, dźwigającej olbrzymią lampę.
Cienki, nieco zadarty nosek, dołeczki na policzkach i delikatna zmarszczka, rozdwajająca podbródek, nadawały jej twarzy wyraz dziecięcej figlarności, chociaż zbliżała się już do trzydziestki, a oczy do przekwitającego kwiatu podobne, rzucały na tę twarz niepokojące blaski. Przy świetle lampy płeć jej przybierała odcień jasno złotego aksamitu: włosy zaś przy każdym ruchu głowy, migotały płowym odcieniem.
Poczuwszy utkwione w swej twarzy spojrzenie mężczyzny, który zmierzał do niej z przeciwległego końca salonu, podniosła się i jakby odpowiadając na wezwanie, podeszła ku niemu z uśmiechem.
— Pan się nudzi zapewne! — zagadnęła dyskretnie. — Niepodobna uniknąć nudów, znalazłszy się w obcem towarzystwie.
Zaprzeczył.
Ona przysunąwszy krzesło, usiadła obok niego.
I natychmiast rozpoczęli rozmowę. Ożywili się oboje tak szybko, jak szybko zapałka jasnym płomieniem wybucha, gdy nią dotkniemy ognia. Zdawało się, że znali już swoje poglądy i wrażenia, że jednakowe usposobienie, wychowanie, skłonności i upodobania, pozwalały zrozumieć się wzajemnie przy pierwszem zetknięciu.
Być może, że przyczyniła się do tego poniekąd zręczność młodej kobiety, ale Mariolle niezwykle się ożywił spotkawszy kogoś, kto nas słucha, odgaduje i odpowiedziami na rzucone pytania dostarcza materjału do dalszej rozmowy. Uszczęśliwiony zresztą doznanem przyjęciem, zjednany wyzywającym wdziękiem pani domu i czarem, który umiała rzucać na mężczyzn, starał się rozwinąć w całej pełni swą umysłowość, mglistą trochę, ale indywidualną i subtelną, jednającą mu szczerą i prawdziwą życzliwość osób, bliżej go znających.
Nagle pani de Burne oświadczyła:
— Doprawdy, rozmowa z panem jest niezwykle przyjemna. Uprzedzono mnie o tem, coprawda.
Czując, że się rumieni, Mariolle rzekł śmiało:
— Mnie zaś uprzedzano, że pani jest...
— Kokietką! — przerwała. — Istotnie, jestem nią wobec ludzi, którzy mi się podobają. To wszystkim wiadomo, nie robię z tego tajemnicy, ale przekona się pan, że moja kokięterja jest bardzo bezstronną, dzięki czemu mogę zatrzymywać lub odzyskiwać przyjaciół, nie tracąc ich nigdy, a przykuwając wszystkich do siebie.
W tej chwili miała przebiegłą minkę, zdającą się mówić: „Nie łudź się, nie bądź zarozumiałym i zachowaj spokój, bo nie otrzymasz nic więcej niż tamci“.
Mariolle odparł:
— Tu przynajmniej ostrzega się ludzi o grożącem niebezpieczeństwie! Dziękuję pani, lubię taki sposób postępowania.
Utorowała mu drogę do rozpoczęcia rozmowy o niej, z czego też skorzystał. Z początku zrobił kilka komplimentów i przekonał się, że je lubi, następnie podniecił jej kobiecą ciekawość powtarzając sądy, jakie o niej słyszał w rozmaitych kółkach znajomych. Siląc się na obojętność, a jednak trochę zaniepokojona, nie umiała ukryć chęci dowiedzenia się, co ludzie myśleć mogą o jej życiu i upodobaniach.
Skreślił więc obraz pochlebny niezależnej, niepospolitej, inteligentnej i pełnej powabu istoty, która zgromadziła dokoła siebie grono znakomitych ludzi, pozostała przecież kobietą światową w całem tego słowa znaczeniu.
Ona zaprzeczała z figlarnym uśmiechem i zadowolona z szczegółów, które schlebiały jej miłości własnej, a żądna pochlebstw, domagała się ich coraz więcej.
On patrząc na nią, myślał: „W gruncie rzeczy jest to zepsute dziecko jak wszystkie kobiety“. I zręcznemi słowy sławił jej miłość dla sztuki zaletę tak rzadko spotykaną u kobiet.
Wówczas niespodzianie przybrała ton drwiący, stanowiący cechę Francuzów.
Mariolle zadaleko posunął się w pochwałach. Chciała przekonać go, że nie jest ograniczoną.
— Mój Boże! — rzekła — prawdę mówiąc, nie wiem czy kocham sztukę, czy też artystów.
On odparł:
— Jakże można kochać artystów, nie kochając sztuki?
— Ponieważ są nieraz zabawniejsi od innych ludzi.
— Zapewne, ale miewają też bardzo niemiłe wady.
— To prawda.
— Pani zatem nie lubi muzyki?
Spoważniała nagle.
— O przepraszam! namiętnie lubię muzykę. Zdaje mi się, że kocham ją nadewszystko. Massival jednak jest przekonany, że jej wcale nie rozumiem.
— Czy to pani powiedział?
— Nie, ale tak myśli.
— Skądże pani wie o tem?
— O! my, kobiety domyślamy się niemal wszystkiego, czego nie wiemy.
— Zatem Massival sądzi, że pani wcale nie pojmuje muzyki?
— Najniezawodniej. W przekonaniu tem utwierdza mnie sposób, w jaki mi objaśnia znaczenie takiego utworu i podkreśla wszystkie odcienie, myśląc zarazem: „Na nic się to nie przyda: tłómaczę dlatego tylko, że pani taka miła“.
— Mówił mi jednak, że w salonie pani można nieraz słyszeć grę bardziej artystyczną, niż gdziekolwiek w Paryżu.
— Dzięki jemu.
— A literatury pani nie lubi?
— Bardzo; roszczę sobie nawet pretensje do pewnej samodzielności sądu... wbrew zdaniu Lamarthe’a.
— Który także sądzi, że pani nie umie ocenić wartości dzieła?
— Naturalnie!
— Ale on również tego pani nie powiedział?
— Przeciwnie, powiedział mi to całkiem wyraźnie. Jego zdaniem, niektóre kobiety dość trafnie a nawet subtelnie oceniają prawdopodobieństwo występujących postaci i wogóle psychologiczną wartość utworu; żadna jednak nie zdoła ująć wyższych pierwiastków sztuki. Ilekroć wymawia ten wyraz: sztuka, mam zawsze ochotę wyrzucić go za drzwi!
Mariolle zapytał z uśmiechem:
— A co pani o tem myśli?
Zamyśliła się chwilę, potem spojrzała na niego badawczo, chcąc się przekonać czy zdolny jest do wysłuchania i zrozumienia tego, co powie.
— Zdaje mi się, że zapomocą uczucia... powtarzam: za pomocą uczucia... kobieta może wszystko przeniknąć... tylko na nieszczęście, zazwyczaj prędko się to ulatnia. Czy pan zrozumiał?
— Niezupełnie.
— Otóż twierdzę, że chcąc, abyśmy coś pojęły równie dobrze jak wy, trzeba odwołać się przedewszystkiem do naszej kobiecości, a potem dopiero do rozumu. To, czego mężczyzna nie potrafi nam uczynić sympatycznem, wcale nas nie zajmuje, gdyż patrzymy na świat przez pryzmat uczucia. Nie mówię, miłości, nie uczucia tylko, które posiada tysiące kształtów i odcieni w tysiącznych objawia się postaciach. Uczucie jest czemś, co do nas należy w zupełności, czego wy zrozumieć nie możecie, bo ono was zaślepia, gdy nam przeciwnie wszystko rozjaśnia. Przeczuwam, że to co mówię, wvdaje się panu niejasnem tem gorzej! Jednem słowem, mężczyzna, który nas kocha i jest nam sympatycznym... bo musimy czuć się kochanemi, by zdobyć się na podobny wysiłek... mężczyzna obdarzony przytem wyższym umysłem może, — zadawszy sobie trochę trudu, nauczyć nas wszystko odczuć, dostrzec, przeniknąć... może stopniowo przelać na nas cały zasób swej wiedzy. Och nieraz wprawdzie wszystko to znika, zaciera się, gaśnie... och, bo my zapominamy prędko, równie prędko jak dźwięk słów rozpływa się w powietrzu! Posiadamy dużo intuicji i zapału, ale jesteśmy zmienne, wrażliwe, ulegamy wpływom wszystkiego, co nas otacza. Gdyby pan wiedział, przez ile różnorodnych faz ja przechodzę, a jak każda z nich czyni ze mnie zupełnie inną istotę, zależnie od pogody, stanu mego zdrowia, tego co przeczytałam lub usłyszałam w danej chwili. Czasami czuję się wzorową matką rodziny bez dzieci, czasami znów kurtyzaną... bez kochanków!
Pełen zachwytu rzucił pytanie:
— Czy pani sądzi, że wszystkie prawie kobiety inteligentne posiadają umysł równie ruchliwy?
— Tak — odparła. — Tylko niektóre z nich niedołężnieją, a przytem mają zwykle określony cel życia, pociągający je w tę lub w tamtą stronę.
Mariolle spytał jeszcze:
— Więc pani nade wszystko kocha muzykę?
— Tak. Ale to co panu powiedziałam przed chwilą, jest szczerą prawdą! Nie ulega wątpliwości, iż bez pomocy tego anioła, Massivala, nie zachwycałabym się tak muzyką, nie umiałabym jej tak uwielbiać. I dawniej już lubiłam namiętnie utwory wielkich kompozytorów, ale teraz dopiero, grywając pod jego kierunkiem, odczułam całą ich duszę. Jaka szkoda, że Massival ma żonę!
Ostatnie to zdanie powiedziała z wesołą minką, ale szczery żal brzmiący w jej słowach zagłuszył i jej uwielbienie dla sztuki, i teorję o właściwościach umysłu kobiecego.
W istocie, Massival był żonatym. Przed zdobyciem głośnego imienia, zawarł on jeden z tych związków, których ciężar, artysta okryty sławą — dźwigać musi aż do śmierci.
Nigdy zresztą nie wspominał o żonie, sam dużo bywając, nigdzie jej nie wprowadzał i mało kto wiedział, iż jest ojcem trojga dzieci.
Mariolle roześmiał się głośno. Stanowczo, czarująca to kobieta, oryginalna, a przytem bardzo przystojna! I nie mogąc się jej dość napatrzeć, z uporczywością, która nie zdawała się jej wcale onieśmielać, przyglądał się tej twarzy poważnej a tak zarazem wesołej, o nosku wyzywającym, cerze niezwykle świeżej, o odcieniach tak ciepłych i delikatnych, iż zdawało się, że w tym właśnie roku, w tym miesiącu, w tej nawet godzinie, dosięgła całej pełni swego rozkwitu. Zadając sobie w duchu pytanie: „Czy ona się nie maluje?“, bezskutecznie śledził oczyma w gęstwie jej włosów za jakimś jaśniejszym lub ciemniejszym punkcikiem.
Wzdrygnął się nagle i odwrócił głowę, usłyszawszy za sobą stłumiony odgłos kroków, stąpających po dywanie. Dwóch lokai wzniosło stolik z zastawą do herbaty. Nad niebieskim płomykiem lampki spirytusowej cicho szemrała woda w dużej, posrebrzanej maszynce, lśniącej i sztucznie urządzonej jak przyrząd fizyczny.
— Można panu służyć szklanką herbaty? — spytała.
Gdy się zgodził, podniosła się i krokiem śmiałym, pewnym, trochę może za sztywnym podeszła do stołu, na którym woda szumiała we wnętrzu maszynki, wpośród różnobarwnego klombu ciastek, biszkoptów, osmażonych owoców i cukierków.
Teraz wyraźny cień jej postaci padał na obicie salonu. Mariolle, który przed chwilą zachwycał się szerokiemi jej ramionami i pełną kibicią, zauważył teraz jak smukłą była w pasie i szczupłą w biodrach. Jasna powłóczysta suknia spływając na dywan, zdawała się przedłużać jej postać w nieskończoność, co mu nasunęło myśl: „Oto syrena! Jest tem, co zapowiada“.
Zbliżała się kolejno do wszystkich gości, z niewymownym wdziękiem podając ciastka i herbatę.
Mariolle wodził za nią oczyma, gdy nagle zbliżył się do niego Lamarthe, który z filiżanką w ręku chodził po salonie.
— Czy wychodzimy razem?
— Oczywiście.
— Chodźmy więc. Jestem bardzo zmęczony.
— Służę ci. Chodźmy.
Wyszli.
Na ulicy powieściopisarz zapytał:
— Idziesz do domu, czy do klubu?
— Wstąpię na godzinkę do klubu Tambourins.
— Odprowadzę cię, a potem wsiądę do doróżki. Te lokale mnie nudzą. Nigdy tam nie bywam.
Czas jakiś szli w milczeniu w kierunku Saint-Augustin, wreszcie Mariolle zauważył:
— Dziwna kobieta! Co o niej myślisz?
Lamarthe zaczął się nagle śmiać.
— Aha, pierwsze symptomata choroby! Musisz to przebyć, jak my wszyscy ja jestem już rekonwalescentem. Widzisz, mój drogi, charakterystyczny objaw choroby jej przyjaciół na tem polega, że gdziekolwiek się spotykają, zawsze o niej tylko muszą mówić.
— W każdym razie jestem o tyle usprawiedliwiony, że jej prawie nie znam... Pierwszy raz ją widziałem.
— Mówmy więc o niej. No cóż, zaczynasz się w niej kochać? To istne fatum, nikt mu nie może ujść.
— Czy w istocie ma tyle powabu?
— Tak i nie. Ludzie, którzy lubią kobiety dawniejsze, marzące, sentymentalne, bohaterki dawno przebrzmiałych romansów, odwracają się od niej z nienawiścią i spotwarzają ją poprostu. My jednak, umiejąc cenić wdzięk nowoczesny, przyznać musimy, że jest to czarująca istota, aby się tylko do niej nie przywiązać. A na nieszczęście każdy popełnia tensam błąd. Co prawda, nie grozi to śmiercią ani nawet bardzo dotkliwem cierpieniem, niemniej człowiek wścieka się na jej obojętność. I ciebie to spotka, jeżeli ona zechce; rzuciła już pierwszy pocisk.
Odpowiedź Mariolle’a była echem najskrytszych jego myśli.
— Och! co znowu? Dla niej jestem zwykłym śmiertelnikiem, a zdaje mi się, że pani de Burne przywiązuje wagę do wszelkich tytułów.
— Tak, dba o nie poniekąd, ale równocześnie z nich drwi. Zapewniam cię, że najsławniejszy, najznakomitszy, najbardziej dystyngowany nawet człowiek nie powróci tam dziesięć razy, jeżeli nie miał szczęścia jej się podobać, co jej nie przeszkadza przywiązać się do takiego idioty, jak Fresnel lub do takiego ślimaka jak de Maltry. Niewiadomo, za co i dlaczego przywiązuje się do tych głupców może dlatego, że bawią ją więcej od nas, lub też że szczerzej ją kochają, na co wszystkie bez wyjątku kobiety są jednak najczulsze.
I Lamarthe szeroko rozwodził się o niej, sądząc, analizując, zbijając własne twierdzenia; zapytywany przez Mariolle’a odpowiadał ze szczerym zapałem człowieka, którego przedmiot rozmowy zajmuje, porywa, a nawet wprawia w pewne zakłopotanie, gdyż w umyśle swym nagromadził był mnóstwo spostrzeżeń trafnych i fałszywych.
Wreszcie oświadczył:
— Nie jest ona zresztą wyjątkiem: mógłbym ci wyliczyć kilkadziesiąt kobiet do niej podobnych. Ot np. pani Frémines, którą dziś u niej poznałeś, tem się tylko od niej różni, że mniej dba o pozory i posiada za męża dziwaka, który zamienia swój dom w przytułek najzabawniejszych warjatów z całego Paryża. Ja także często bywam w tej spelunce.
Tak rozmawiając, minęli bulwar Malesherbes, ulicę Królewską, pola Elizejskie i zbliżali się do Luku Triumfalnego, gdy nagle Lamarthe spojrzał na zegarek:
— Mój drogi — rzekł — gadamy już o niej godzinę i dziesięć minut; wystarczy na dzisiaj. Odprowadzę cię do klubu innym razem. Teraz idź spać, a ja się także położę.

II.

Był to pokój obszerny i bardzo jasny, obity przepysznemi makatami perskiemi, które zdobył dla niej przyjaciel dyplomata. Na tle żółtem — niby powleczonem warstwą złotawej śmietany — rysowały się różnobarwne wzory, przedstawiające dziwaczne budowle, w około których biegały lwy w perukach, antylopy z nieskończenie długiemi rogami i unosiły się stada rajskich ptaków.
Sprzętów niewiele. Na trzech długich stołach, pokrytych płytami z zielonego marmuru, mieściło się wszystko, co może służyć do toalety kobiecej. na środkowym duże kryształowe miednice; na drugim cała armja słoików, flakonów, pudełek ze srebrnemi wieczkami, opatrzonemi monogramem i koroną. Na trzecim wreszcie, rozliczne a delikatne przybory i narzędzia, stanowiące wymysł nowożytnej kokieterji i do tajemniczego służące użytku. Oprócz tych stołów, dwa szezlongi tylko i kilka niziutkich, miękko wysłanych krzesełek służyło do odpoczynku zmęczonym członkom i obnażonemu ciału. Jedną ze ścian zajmowało olbrzymie lustro, do jasnego widnokręgu podobne. Złożone z trzech szyb, z których dwie boczne, obracając się na zawiasach, pozwalały młodej kobiecie widzieć swój obraz jednocześnie z przodu, z profilu i z tyłu zamykać się niejako w odbiciu własnej postaci. Na prawo, w niszy osłoniętej portjerą, znajdowała się wanna, a raczej głęboki basen z zielonego marmuru, do którego wiodły dwa schodki. Amorek ze złoconego bronzu dzieło rzeźbiarza Prédolé, siedział na brzegu wanny i bawił się muszelkami, z których tryskała gorąca i zimna woda. W głębi niszy, lustro weneckie, złożone z wielu, pod kątem ustawionych szkieł, biegło ku górze kolistem sklepieniem, ze wszystkich stron zamykając, chroniąc i odbijając wannę oraz kąpiącą się kobietę.
Pod przeciwległą ścianą stało biurko w stylu prostym angielskim zarzucone świstkami papieru, poskładanemi listami i małemi podartemi kopertami, na których błyszczały złocone monogramy. Tu bowiem pani de Burne pisywała, tutaj siadywała zwykle, będąc samą. Leżąc na szezlongu, w szlafroczku z chińskiego jedwabiu, z obnażonemi ramionami, kształtnie i jędrnie wyłaniającemi się z fałdów materji z zaczesanemi do góry włosami, które ciężarem swym przechylały w tył głowę, młoda kobieta marzyła po kąpieli.
Panna służąca zastukała do drzwi, potem weszła, przynosząc list.
Pani de Burne spojrzała na pismo, rozdarła kopertę i przebiegłszy oczyma kilka pierwszych wierszy, rzekła spokojnie:
— Zadzwonię na ciebie za godzinę.
Po wyjściu służącej, uśmiech triumfu przemknął po jej twarzy. Z pierwszych kilku słów domyśliła się, iż nareszcie ma w ręku wyznanie miłości Mariolle’a. Opierał się jej dłużej niż przypuszczała, bo już od trzech miesięcy, mimo że zużyła dla niego większy zasób wdzięku i czaru, niż dla kogokolwiek. On miał się ciągle na baczności, był nieufny, uprzedzony, wystrzegał się przynęty jej nigdy nienasyconej kokieterji. Iluż to potrzeba było rozmów poufnych, w których rozwijała cały czar swej piękności i dowcipu, iluż wieczorów, gdy jednem wzruszeniem przejęci, stali przy fortepianie, którego struny dźwięczały jeszcze duszą mistrzów, aby w jego oku dostrzec nareszcie to wyznanie odniesionej porażki, tę błagalną prośbę o litość nad uczuciem. Ach! jak dobrze się na tem znała! Wszak tyle już razy z prawdziwie kocią zręcznością i z niewyczerpanem zasobem ciekawości wywoływała błysk tego tajemniczego a dotkliwego cierpienia w oczach wszystkich mężczyzn, których zdołała oczarować! A jak ją to serdecznie bawiło, gdy nieprzezwyciężoną potęgą kobiecości zwyciężała ich, podbijała, stawała się ich bożyszczem, jedyną i najwyższą władczynią. Owa instyktowna żądza ustawicznych podbojów i łupów rozwinęła się w niej niepostrzeżenie. Może za życia męża jeszcze, pragnienie odwetu kiełkowało w jej sercu; może wtedy już żywiła zamiar odpłacenia mężczyznom za wszystko, co od jednego z nich znosić musiała; okazania się kiedyś silniejszą, uginania ich woli, pokonywania oporu i skazywania ich także na cierpienia. Przedewszystkiem jednak urodziła się kokietką; to też odzyskawszy swobodę, poczęła ścigać i poskramiać wielbicieli jak myśliwy, który ściga zwierzynę poto tylko, by ją powalić. W sercu jej nie było owego pragnienia wzruszeń, właściwego tkliwym i uczuciowym kobietom; nie chciała miłości jednego człowieka; nie szukała szczęścia w uczuciu, Chciała tylko powszechnego uwielbienia; chciała, aby na klęczkach składano jej holdy, aby atmosfera uczucia — niby dym kadzideł — zawsze ją otaczała. Ktokolwiek należał do stałych gości, musiał stać się niewolnikiem jej piękności, a żadna siła nie zdołałaby przywiązać jej na długo do tych, którzy opierali się jej kokieterji, czy to dlatego, że lekceważyli uczucie, czy też że innej kobiecie serce swe oddali. Trzeba było ją kochać, by zostać jej przyjacielem. Wtedy jednak z niezrównaną uprzejmością, czuła, serdeczna, uprzedzająca, przykuwała do siebie jeńców zabranych w niewolę. Raz zaciągnąwszy się do szeregu jej wielbicieli, należało na mocy prawa silniejszego, pozostać jej własnością na zawsze. Zręcznie umiała nimi władać, uwzględniając wady, zalety, odcień zazdrości każdego. Zbyt wymagających oddalała od siebie, a gdy przejęci pokorą wracali, przyjmowała ich łaskawie, stawiając warunki bardzo surowe. Perwersyjna swawolnica, bawiła się kosztem serc ludzkich z takiem zamiłowaniem, że z równą przyjemnością doprowadzała do szaleństwa starców, jak młodych ludzi.
Zdawałoby się nawet, że przywiązanie swe mierzyła stopniem wzbudzonego zapału, bo otyły Fresnel, pospolity i ciężki pasażer, należał do jej ulubieńców, dzięki szalonej miłości, jaką wytrwale ku niej pałał.
Nie była też całkiem obojętną na zalety mężczyzn i kilkakrotnie serce jej żywiej zabiło, co dla wszystkich pozostawało tajemnicą; zawsze bowiem umiała zatrzymać się w chwili, gdy poczuła, że grozić jej może niebezpieczeństwo.
Niegdyś każdy nowy gość, wnosząc nowy ton do miłosnej piosnki, każdy zwłaszcza artysta, w którym przeczuwała zdolność odczuwania subtelniejszych, tkliwszych delikatniejszych wzruszeń onieśmielał ją, wprawiał w zadumę, budząc przelotne marzenie o wzniosłej i stałej miłości. Ale nieufna, przezorna, chwiejna, dręczona tysiącem obaw, bacznie strzegła swego serca, dopóki nie nauczyła się obojętnie przyjmować składane jej hołdy. Obdarzona zresztą sceptycznem spojrzeniem kobiety nowoczesnej, w ciągu kilku tygodni umiała najznakomitszego nawet człowieka krytycznie zanalizować. Skoro tylko zakochawszy się w niej, miotani walką z własnem sercem, zapominali o przybraniu stosownej pozy, dostrzegała wnet, że — wszyscy są do siebie podobni wszyscy bezsilni, obezwładnieni jej potęgą.
Ileż to zalet niepospolitych posiadać musiałby mężczyzna, aby zasłużyć na miłość kobiety tak doskonałej, za jaką uważała siebie!
A jednak się nudziła! Nie lubiąc życia światowego, od którego przesądy tylko nie pozwalały jej się uchylać, na balach tłumiła nieraz ziewanie i odpędzała sen klejący powieki, znajdując jedyną przyjemność w chwilowych zachciankach lub w przelotnej ciekawości, jaką wzbudzały w niej pewne osoby lub przedmioty; przywiązując się o tyle tylko, aby nie zniechęcić się zbyt prędko do tego, co wzbudzało przed chwilą jej podziw za mało jednak, aby znaleźć istotne zadowolenie w danem uczuciu lub upodobaniu; powodowana nerwami nie pragnieniami, nie znając tych trosk i niepokojów, któremi biją serca proste lub pełne zapału — żyła w atmosferze wesołej nudy, bez wiary w szczęście, goniąc za rozrywkami jedynie, opanowana już znudzeniem, pomimo że uważała się za zadowoloną.
Mniemała, że jest zadowoloną, uważając się za najbardziej czarującą ze wszystkich kobiet i najhojniej przez przyrodę uposażoną. Dumna ze swego wdzięku, którego siły tylokrotnie dowiodła, rozkochana we własnej piękności tak niezwykłej a pełnej uroku, przeświadczona o bystrości swego umysłu, dzięki któremu odgadywała, przeczuwała, rozumiała tyle rzeczy niewidzialnych dla innych; pyszna ze swego rozumu, którym zachwycało się tylu wykształconych ludzi, a nieświadoma ciasnych granic swej inteligencji, wierzyła, że jest cudowną, wyjątkową istotą rzadką perłą rzuconą na ten marny świat, który wydawał jej się czczym i bezbarwnym, gdyż nie dorównywał jej wartością.
Ani na chwilę nie przypuszczała, że w niej to właśnie kryć się może przyczyna owej ustawicznie ją dręczącej nudy, lecz oskarżała o to innych, czyniąc ich odpowiedzialnymi za swój smutek. Oczywista, że nie posiadali prawdziwych zalet, skoro nie umieli jej rozerwać, zabawić, a nawet roznamiętnić w jakimś kierunku. „Nieznośni są ludzie! — mawiała nieraz z uśmiechem. — Pewną wartość mają tylko ci, którzy mi się podobają, jedynie dlatego, że mi się podobają“.
A najniezawodniejszym sposobem podobania jej się było uznanie jej za niezrównaną. Wiedząc, że niczego nie można zdobyć bez trudu, wytężała wszystkie swe siły w celu ujarzmiania, oczarowywania ludzi i nie znała większej rozkoszy nad hołd rozrzewnionego spojrzenia lub serca tego potężnego mięśnia, którego ruchy umiała przyspieszyć jednem słowem.
Z początku dziwiła się ogromnie, że z takim trudem zdobywać musi serce Andrzeja Mariolle, gdyż od pierwszego już dnia wiedziała, że mu się podoba. Potem odgadując stopniowo jego charakter posępny, trochę zawistny, bardzo subtelny i skupiony, zaczęła okazywać mu taką życzliwość i tak szczerą sympatję, że ostatecznie i on musiał złożyć broń!...
Od miesiąca szczególniej pewną już była zwycięstwa, widząc, że w jej obecności Mariolle staje się milczącym, niespokojnym i rozgorączkowanym, powstrzymując się jednak z wyznaniem swego uczucia. Ach! te wyznania! Prawdę mówiąc, nie lubiła ich zbytnio, bo nieraz zmuszona była kłaść im tamę, skoro się stawały zbyt wyraźnemi. Parę razy nawet musiała wielbicielom swoim pokazać drzwi. Celem jej zabiegów były delikatniejsze objawy uczucia; lubiła na pół czynione zwierzenia, dyskretne aluzje, prostracje moralne; i trzeba przyznać, że z godnym podziwu taktem, z niezrównaną zręcznością umiała nakazywać wielbicielom ową wstrzemięźliwość w sposobie wyrażania uczuć.
Od miesiąca już z upragnieniem wyczekiwała chwili, kiedy na usta Mariolle’a wybiegną słowa, zależnie od usposobienia jednostki więcej lub mniej wyraźne, wylew udręczonego serca.
Nie wypowiedział tych słów, ale napisał je wreszcie. Długi list: aż cztery stronice! Trzymała go teraz w rękach, drżących z radości. Położyła się na szezlongu, by jej było wygodniej, pantofelki zrzuciła na dywan i zaczęła czytać. List ten zadziwił ją niezmiernie. Mariolle oświadczał tonem poważnym, że nie chce cierpieć przez nią; że zanadto dobrze ją poznał, aby mógł zaliczać się do rzędu jej ofiar. W grzecznych, pełnych uznania wyrazach, w których przebijało się tłumione uczucie, dawał do zrozumienia, że zna jej sposób postępowania z mężczyznami, że on również uległ czarowi, ale pragnąc wyzwolić się z tej niewoli, postanawia się oddalić. Rozpocznie znów życie tułacze, prowadzone przed laty. Wyjedzie.
Było to pożegnanie wymowne i stanowcze.
Bezwątpienia zadziwić się musiała, czytając odczytując i raz jeszcze przebiegając oczyma te cztery stronice, tchnące takiem oburzeniem i tak silnem uczuciem. Podniosła się, wsunęła pantofelki i gorączkowym krokiem chodzić zaczęła po pokoju, nawpół wsunąwszy ręce do kieszonek szlafroczka, a w jednej trzymając zmięty list.
Oszołomiona tem niespodziewanem wyznaniem, myślała „Trzeba przyznać, że pisze bardzo dobrze: prosto, szczerze i z uczuciem. Lepiej od Lamarthe’a, który zawsze trąci powieściopisarzem“.
Zebrała ją ochota na papieros. Zbliżyła się więc do stołu, na którym obok perfum stała szkatułka z saskiej porcelany, wyjęła z niej papierosa, zapaliła go, poczem podeszła do zwierciadła, w którego trzech lustrach spostrzegła trzy młode kobiety, idące na jej spotkanie. Stanąwszy przed lustrem, skłoniła się samej sobie, z uśmiechem mówiącym: „Bardzo ładna, bardzo ładna“. Przyjrzała się oczom swym, pokazała ząbki, podniosła ramiona, oparła ręce na biodrach, wreszcie przechyliwszy nieco głowę, odwróciła się profilem, aby widzieć dokładnie postać swoją we wszystkich trzech lustrach.
Długo tak stała, lubując się widokiem samej siebie, otoczona potrójnem odbiciem swej postaci, która wydawała się jej uroczą; przejęta samolubną i fizyczną radością wobec swej piękności, rozkoszując się nią z takiem samem niemal uniesieniem zmysłowem, jak mężczyźni.
Codzień prawie wpatrywała się tak w siebie, to też panna służąca, zastawszy ją kilka razy przy lustrze, mawiała złośliwie:
— Pani tak się ciągle przegląda, że niedługo zużyje wszystkie lustra w domu.
Ale w tej miłości do siebie samej kryła się właśnie tajemnica jej powabu, władzy nad mężczyznami. Przejęta uwielbieniem dla swego ciała, rozkochana w każdym rysie twarzy, ustawicznie szukając wszystkiego, co mogłoby podnieść jej wdzięki, odkrywając niedostrzegalne odcienie, które dodawały czaru jej spojrzeniu, używając wszelkich środków, zdobiących ją we własnych oczach musiała oczywiście odgadnąć, co się innym najwięcej podoba.
Stokroć nawet piękniejsza kobieta, ale więcej na własną piękność obojętna, nie zdołałaby nigdy posiąść tego uroku, czyniącego ją wszystkich serc władczynią.
Zmęczona wreszcie długiem staniem, rzekła z uśmiechem do swego obrazu (a obraz w potrójnem zwierciedle poruszył ustami, aby powtórzyć te słowa): Zobaczymy, mój panie.
Potem usiadłszy przy biurku, napisała:
„Kochany panie Mariolle! Proszę przyjść do mnie jutro o czwartej. Zastanie mnie pan samą i mam nadzieję, że zdołam uspokoić pańskie obawy co do rzekomego niebezpieczeństwa.
Uważam się za pańską przyjaciółkę i dowiodę, że nią jestem.

Michalina de Burne“.

W jakże pojedynczej toalecie czekała nazajutrz Andrzeja Mariolle!... Skromna suknia popielatego koloru o liljowym odcieniu i melancholijna jak zmrok wieczorny, zupełnie gładka, ze stojącym kołnierzykiem, z rękawami, które obciskały ręce, ze stanikiem, który obciskał kibić, ze spódnicą, która obciskała biodra i uda.
Zobaczywszy gościa wchodzącego z obliczem nieco posępnem, podeszła na jego spotkanie, wyciągając doń obydwie ręce. Pocałował ją w rękę i usiedli oboje. Rozmyślnie nie wszczynała rozmowy, chcąc się przekonać o jego zakłopotaniu.
On znów nie wiedział co powiedzieć i czekał aż ona rozpocznie rozmowę.
Zdecydowała się wreszcie:
— No, przystąpmy odrazu do rzeczy. Cóż to się dzieje? Czy pan wie, że list pański był bardzo zuchwały?
On odparł:
— Wiem o tem i serdecznie panią przepraszam. Wobec wszystkich postępowałem i zawsze postępuję z szczerością, graniczącą nawet z rubasznością. Mogłem wyjechać bez tych wyjaśnień, zarówno przykrych jak niestosownych. Zdawało mi się jednak, że postąpię uczciwiej, działając zgodnie ze swą naturą i zdając się zresztą na panią.
Z odcieniem współczucia i zadowolenia w głosie odrzekła:

Patrzcie! patrzcie! Cóż to za szaleństwo!
On przerwał:
— Wolałbym nie mówić o tem!
— Ależ ja po to pana sprowadziłam — przerwała żywo — i będziemy o tem mówić dopóty, aż się pan przekona, że żadne nie grozi niebezpieczeństwo.
Roześmiała się jak podlotek, a skromna sukienka nadawała jej teraz pozór dziecięcej pra wie naiwności.
On wyjąkał:
— Napisałem pani prawdę, szczerą prawdę, przerażającą prawdę, która mnie przejmuje lekiem.
Przestała się śmiać i poważniej nieco odrzekła:
— Niechże będzie; wszyscy moi przyjaciele przez to przechodzą. Napisał mi pan także, że jestem straszną kokietką: nie przeczę temu, ale moja kokieterja nikogo nie uśmierca, a nawet... o ile mi się zdaje... nie rani boleśnie. Lamarthe wprawdzie utrzymuje, że każdy musi przebyć kryzys. Teraz kolej na pana... ale to mija prędko, pozostawiając po sobie... jakby to powiedzieć... ot, miłość chroniczną ogień, który już nie parzy, a który ja podsycam zwolna w sercach wszystkich moich przyjaciół, aby byli bardzo wierni, bardzo stali i bardzo przywiązani. No, czyż nie jestem szczerą, otwartą i zuchwałą?... Czy zna pan dużo kobiet, które ośmieliłyby się powiedzieć mężczyźnie to, co ja mówię panu?
Miała teraz minkę tak zabawną i stanowczą, tak naiwną i pełną prostoty zarazem, że mimowoli musiał się uśmiechnąć.
— Wszyscy przyjaciele pani — rzekł — są ludźmi, którzy sparzyli się tym ogniem już nieraz, zanim pani wystawiła ich na tę próbę. Opaleni, przywędzeni, mogą bez niebezpieczeństwa stać przy tym ogniu, ale ja nigdy tego nie doświadczałem i przewiduję, że byłoby coś strasznego, gdybym poddał się uczuciu wzrastającemu w mem sercu.
Stała się nagle poufalszą i pochyliwszy się ku niemu, z rękoma skrzyżowanemi na kolanach rzekła:
— Proszę mnie posłuchać: mówię teraz poważnie. Nie mam ochoty tracić przyjaciela, skutkiem obawy, którą uważam za urojoną. Zakochał się pan we mnie... przypuśćmy, że tak jest, ale w naszych czasach mężczyźni nie kochają kobiet tak, aby miłość sprawiała im cierpienie. Wierzaj mi pan, znam ja dobrze jednych i drugie.
Umilkła, potem z dziwnym uśmiechem kobiety, która mówi prawdę, w przeświadczeniu, że kłamie, rzekła:
— Zresztą, nie posiadam tych zalet, które mogą wzbudzić miłość szaloną. Jestem zbyt nowoczesną. A zatem, będę panu przyjaciółką... szczerą i wierną przyjaciółką, dla której wolno panu żywić spokojnie przywiązanie... ale nic więcej... będę nad tem czuwać.
I poważniejszym tonem dodała:
— W każdym razie muszę pana uprzedzić, że ja nie potrafiłabym zakochać się naprawdę, że będę obchodziła się z panem tak jak z innymi, ale nie lepiej... Nienawidzę despotyzmu i zazdrości. Od męża musiałam wszystko znosić w milczeniu; ale przyjacielowi... prawdziwemu przyjacielowi nie pozwoliłabym nigdy na tę okrutną tyranję miłości, która jest plagą serdecznych stosunków. Widzi pan, że staram się być bardzo względną i mówię do pana jak do przyjaciela nic nie ukrywam. Czy się pan godzi na moja lojalną propozycję? Gdyby okazała się niewygodna, będzie pan wtedy mógł doprowadzić do skutku zamiar wyjazdu. Co z oczu, to z myśli! Zwyciężony już głosem jej, ruchami, upajającym czarem całej postaci, Mariolle patrzył na nią w milczeniu. Tonem głębokiej rezygnacji, upojony jej blizkością, szepnął:
— Niechże będzie, a jeżeli zginę, tem lepiej! Warto nawet cierpieć dla pani.
Ona przerwała:
— A teraz nie mówmy już o tem!... I nigdy do tego nie wracajmy!
I swobodnie podjęła obojętny przedmiot rozmowy.
Po upływie godziny, Mariolle wyszedł udręczony, bo ją kochał i pełen radości, bo chciała go zatrzymać, a on przyrzekł pozostać.

III.

Był udręczony, gdyż ją kochał. Niepodobny do przeciętnego kochanka, któremu ubóstwiana kobieta wydaje się zawsze ideałem doskonałości, patrzył na nią jasnowidzącym wzrokiem nieufnego mężczyzny, który nigdy nie zaznał niewoli. Umysł niespokojny, bystry, trochę leniwy, zawsze zajmujący stanowisko odporne, uchronił go dotąd od namiętności. Kilka przelotnych stosunków zmarłych na nudę, kilka miłostek za pieniądze zdobytych, a zerwanych z obrzydzeniem oto cała historja jego serca. Utrzymywał zawsze, że kobiety są bardzo użyteczne dla tych, którzy pragną mieć dzieci i dom dobrze prowadzony, oraz przedmiotem względnej przyjemności dla tych, którzy chcą się kochać dla rozrywki.
Wchodząc do domu pani de Burne, był do niej uprzedzony skutkiem zwierzeń jej przyjaciół. To, co o niej wiedział, zajmowało go, zaciekawiało, podobało mu się, lecz równocześnie trochę odpychało. Z zasady nie lubił graczy, którzy nigdy nie przegrywają. W pierwszych dniach znajomości uznał, że jest bardzo zajmująca i posiada pewien specjalny, a dziwnie zaraźliwy urok. Kibić jej wysmukła, szczupła i pełna zarazem, przepyszne ramiona, które zdawały się stworzone po to, aby przyciągać, oplątywać i ściskać w objęciach, a nogi przypuszczalnie długie i szczupłe, stworzone do ucieczki, jak nogi gazeli, o drobnych stopach, których stąpnięcie zdawało się nie pozostawiać śladów, wydawała mu się poniekąd symbolem ułudnych nadzieji. Przytem rozmowa z nią sprawiała mu przyjemność, której, jak mniemał, niepodobna doznać w rozmowach salonowych. Obdarzona umysłem pełnym wrodzonego zapału, w pieszczotach swych nawet drwiąca i ironiczna, miewała przecież chwilami przypływy uczuciowości, jak gdyby na dnie jej szyderczej wesołości, błąkał się jeszcze cień poetycznej sentymentalności prababek. To właśnie czyniło ją tak czarującą.
Wabiła go rozmyślnie, chcąc go przykuć do siebie jak tamtych, a on przychodził jak mógł najczęściej, niezdolny oprzeć się wciąż wzrastającej żądzy widywania jej coraz częściej. Wychodząc od niej często oburzony tem co uczyniła lub powiedziała, wracał jednak, jakby ulegając jakiejś tajemniczej sile przyciągania — nieprzepartej sile czaru, spojrzenia, słowa, uśmiechu.
Im więcej odczuwał swoją bezsilność wobec magnetycznego wpływu kobiecego, tem lepiej odgadywał i rozumiał jej naturę, tem boleśniej cierpiał, pragnąc zmienić ją zupełnie.
Ale wbrew własnej woli, wbrew głosowi rozsądku, te właśnie ujemne jej strony, czarowały go więcej, aniżeli prawdziwe jej zalety.
Kokieterja, którą bawiła się otwarcie jak wachlarzem, zamykając go i otwierając, zależnie od usposobienia tego lub owego mężczyzny; zwyczaj nie brania niczego poważnie, co go z początku bawiło, a teraz zatrważało; ustawiczna żądza rozrywek i nowości, nienasycona żądza znudzonego ciągle serca wszystko to doprowadzało go do takiej rozpaczy, że nieraz wracając do domu, postanawiał bywać tam coraz rzadziej i stopniowo rozluźnić stosunki ostatecznie.
Ale nazajutrz pod jakimkolwiek pretekstem, znów do niej powracał. Im więcej przywiązywał się do niej, tem jaśniej pojmował, że miłość ta nie przyniesie mu nic — prócz niezawodnego cierpienia.
O! nie był on wcale zaślepionym: pogrążał się powoli w to morze uczucia, jak człowiek, który nie mogąc dłużej walczyć z falą, tonie ze znużenia, gdyż łódka poszła na dno, a do wybrzeża zadaleko. Poznał ją o tyle, o ile to było możliwem, bo miłość uczyniła go jasnowidzącym, a jednak nie mógł się oprzeć pokusie myślenia o niej ustawicznie. Z niestrudzoną wytrwałością usiłował zanalizować i rozjaśnić tę ciemną głębię duszy kobiecej, tę niezrozumiałą mieszaninę ożywienia i rozczarowania, rozsądku i dziecięcej pustoty, pozorów przywiązania i niestałości wszystkie te sprzeczne skłonności, które w połączeniu wytworzyły istotę anormalną, czarującą i wiodącą na manowce.
Ale dlaczego go tak czarowała? Rozmyślał nad tem nieustannie i nie mógł dojść do wniosku, bo posiadając naturę refleksyjną, badawczą i pełną spokojnej godności, musiał z konieczności szukać w kobiecie stałości i przywiązania tkliwego — owych cichych zalet, które zdają się mężczyźnie zapewniać szczęście.
Tymczasem miał przed oczyma coś nieoczekiwanego, zjawisko zapowiadające jakoby przekształcenie rodzaju ludzkiego, a nowością swą zachwycające: jedną z tych istot, które dają początek nowemu pokoleniu, różnią się od wszystkiego, cośmy znali dotychczas, a mocą swych niedoskonałości właśnie rozsiewają dokoła groźny urok budzącego się życia.
Po namiętnych i romantycznych marzycielkach z czasów Restauracji, zjawiły się w epoce Cesarstwa kobiety, umiejące się bawić, dla których zabawa stanowiła jedyny cel życia; a oto znów nowa transformacja wiecznej kobiecości w postaci istoty wyrafinowanej, chwiejnej, niestałej, dręczonej nieustannym niepokojem, istoty, która zaznała już prawdopodobnie wszystkich narkotyków, uspakajających nerwy: chloroformu, który usypia, eteru i morfiny, które sprowadzają marzenia, przytępiają zmysły i zagłuszają uczucie.
Ona czyniła na nim wrażenie istoty sztucznej, wprawionej do czarowania mężczyzn.
Była przedmiotem zbytku, rzadkim, ponętnym i delikatnym na którym zatrzymują się nasze spojrzenia, wobec którego bije serce i wzmaga się żądza, podobnie jak widok wykwintnych potraw, widzianych przez szybę, pobudza apetyt przechodniów.
Raz przekonawszy się, że zwolna stacza się w głąb przepaści, rozmyślać począł nad następstwami swego upadku. Co się z nim stanie? Co ona z nim uczyni? To bezwątpienia, co nieraz już przedtem uczyniła z innymi. Doprowadzi go do takiego stanu, w którym mężczyzna słucha ślepo kaprysów kobiety, jak pies idący za panem i zaliczy w poczet swych ulubieńców mniej lub więcej sławnych. Ale czy naprawdę bawiła się ze wszystkimi? Czyż ani jednego z nich nie kochała szczerze, prawdziwie, bodaj przez miesiąc, przez dzień, przez godzinę w jednym z owych porywów, które wnet tłumić umiała?
Rozmawiał z nimi o niej nieskończenie długo, gdy wychodzili razem podnieceni jej obecnością. Przekonał się, że wszyscy są jeszcze niespokojni, rozdrażnieni, zmieszani, jak ludzie, których pragnienia nie zostały nigdy zaspokojone.
Nie, ona nie kochała żadnego z tych mężczyzn, powszechnie znanych i wzbudzających ogólną ciekawość; ale on, który w porównaniu z nimi był niczem, którego w salonach nie śledzono ciekawem spojrzeniem, który ginął w tłumie lub w salonie, czemże on będzie dla niej? Niczem? — niczem! zwykłym znajomym, jednym z tych panów, którzy dla kobiety światowej są potrzebą konieczną, ale nie mającą żadnych właściwości odrębnych, niby wino zmieszane z wodą.
Gdyby jeszcze był człowiekiem sławnym, przyjąłby może taką rolę w nadziei, że sława uczyni ją mniej poniżającą. Nie będąc nim, nie mógł się na to zgodzić. Napisał więc do niej kilka słów pożegnalnych.
Otrzymawszy krótką odpowiedź uczuł się tak wzruszonym, jak gdyby niespodzianie spadło nań szczęście, a przyrzekłszy pozostać na jej życzenie, odetchnął swobodniej, jak człowiek z ciężkiej niedoli wybawiony.
Kilka dni upłynęło, nie przynosząc żadnej zmiany w ich stosunku; ale gdy minęło owe ukojenie, które następuje zwykle po wielkich przełomach, uczuł, że w jego sercu wzmaga się paląca żądza. Zakazała mu wprawdzie mówić o swej miłości, ale nie wzbroniła pisywać, to też pewnego wieczoru, gdy myśl o niej płoszyła mu sen z powiek, bezwiednie prawie usiadł przy biurku i zaczął przelewać swe uczucie na papier. Nie był to list; raczej luźne zdania, myśli, uwagi, dreszcze cierpienia, przeobrażające się w słowa:
Uspokoiło go to, przyniosło nawet pewną ulgę i położywszy się, zasnął.
Nazajutrz rano odczytał te kilka stronic, uznał za dość wymowne, włożył w kopertę, napisał adres i późnym dopiero wieczorem wrzucił do skrzynki, chcąc, żeby je otrzymała natychmiast po przebudzeniu.
Nie przypuszczał ani na chwilę, aby te ćwiartki mogły ją oburzyć. Najniedostępniejsze nawet kobiety z bezgraniczną pobłażliwością sądzą listy, szczerze mówiące o miłości. Z drugiej strony listy takie, drżącą ręką skreślone, obejmowane oczyma pełnemi miłości, działają na ich serca z siłą nieprzepartą.
Wieczorem poszedł do niej, chcąc się przekonać, jak go przyjmie i co mu powie. Zastał w salonie pana de Pradon, który, paląc cygaro, rozmawiał z córką. Starzec przesiadywał z nią raczej jak z damą, niż z córką. Umiała przywiązaniu jego nadać ten cień miłosnego hołdu, który samej sobie składała i którego domagała się od wszystkich.
Na widok wchodzącego Mariolle’a, radość zajaśniała na jej twarzy; serdecznie podała mu rękę: uśmiech jej mówił: „Bardzo mi się podobasz“.
Mariolle miał nadzieję, że ojciec wkrótce odejdzie. Ale pan de Pradon nie odchodził. Pomimo, że znał usposobienie córki i oddawna już przestał ją podejrzywać, uważając ją za istotę bezpłciową, czuwał nad nią jednak z pewnym niepokojem, roztaczając mężowską poniekąd opiekę. Teraz pragnął dowiedzieć się, kim jest ten nowy przyjaciel i o ile posiada warunki do zdobycia trwałego powodzenia. Czy będzie to jeden z tych przelotnych gości, czy też stały członek kółka?
Siedział więc, ulokowawszy się wygodnie w fotelu, a Mariolle wnet zrozumiał, że nie pozbędzie się tego świadka. Pogodziwszy się z losem, usiłował go podbić w przekonaniu, że życzliwość lub przynajmniej obojętność, zawsze lepsza od niechęci. Starał się zatem być wesołym, ożywionym, nie pozując na nieszczęśliwego.
Pomyślała z zadowoleniem: „Nie głupi jest i dobrze gra komedję“.
A pan de Pradon myślał: „Bardzo przyjemny człowiek zdaje mi się, że moja córka nie zawraca mu głowy jak tamtym“.
Uznawszy za stosowne oddalić się wreszcie, Mariolle wyszedł, zostawiając oboje pod wrażeniem zachwytu.
Sam jednak wychodził znękany. Wobec tej kobiety czuł już przygniatający ciężar włożonego przez nią jarzma; czuł, że daremnieby pukał do jej serca, jak więzień daremnie uderza pięścią w żelazne wrota.
Wiedział, że jest w jej mocy i nie próbował nawet się wyzwolić, ale nie mogąc uniknąć tego losu, postanowił być przebiegłym, cierpliwym, skrytym, zdobyć ją zręcznością, hołdami, których tak była żądną, uwielbieniem, które ją tak upajało, dobrowolnem znoszeniem niewoli.
List się jej podobał. Trzeba pisywać nadal. I pisywał. Co noc prawie, wróciwszy do domu o godzinie, w której umysł podniecony wrażeniami dnia, niby przez szkła powiększające spogląda na wszystko, co go wzrusza lub zajmuje — w rodzaju halucynacji siadał przy biurku i wprawiał się w zachwyt, myśląc o niej. Zarodek poezji, któremu tylu ludzi przez lenistwo zmarnieć pozwala, kiełkuje i wzrasta w takiem uniesieniu. Ciągłe pisywanie o tymsamym przedmiocie, o swej miłości — wcielanie go w coraz to nowe kształty, ustawiczne podniecanie swej namiętności, wzbudzało w nim gorączkowy zapał do tych czułości literackich. Przez cały dzień szukał i znajdował dla niej te nieprzeparte wyrazy, które pod wpływem silnego uczucia tryskają z mózgu jak iskry. Rozdmuchiwał więc — w swem sercu pożar straszliwy, bo listy miłosne prawdziwą tchnące namiętnością, bywają częstokroć niebezpieczniejsze dla piszącego, niż dla odbierającego.
Wprawiając się dobrowolnie w ten stan gorączkowy, rozpalając swą krew słowami i zajmowaniem się jedną myślą wyłącznie, tracił stopniowo trafny sąd o tej kobiecie. Przestawszy ją widzieć taką, jaka mu się z początku wydawała, widział ją teraz jedynie przez pryzmat liryzmu słów własnych, a każde z tych słów, wypisanych w nocy, stawało się w jego sercu nową prawdą. To codzienne idealizowanie jej ukazało mu ją nareszcie taką, jaką widzieć ją pragnął. Przytem, przywiązanie, jakie pani de Burne wyraźnie mu okazywała, łamało powoli dawny jego opór. Nie mówili wprawdzie nigdy o swych uczuciach, widocznem jednak było, że przekładała go teraz nad wszystkich i wyraźnie to okazywała. To też oszalały nadzieją myślał, że może go przecież pokocha.
Istotnie poddawała się urokowi tych listów z dziwnie skomplikowaną i naiwną zarazem radością. Nikt dotąd nie uwielbiał jej i nie kochał w taki sposób, z taką bezbrzeżną dyskrecją. Nikomu nie przyszła nigdy myśl składania jej codzień owego rannego hołdu uczucia, które panna służąca przynosiła na srebrnej tacy i stawiała przy jej łóżku. Najwięcej podobało się jej to, że Mariolle nigdy o tem nie wspominał, że zdawał się sam o tem nie wiedzieć, że w salonie okazywał się najchłodniejszym ze wszystkich jej przyjaciół, że nigdy nie napomknął nawet o tej wichurze uczucia, którą owiewał ją potajemnie.
Nieraz już otrzymywała od swych wielbicieli listy, ale w innym tonie, mniej wstrzemięźliwe, więcej nalegające i natarczywe. Przez całe trzy miesiące — okres nieuniknionej choroby — Lamarthe poświęcał jej korespondencję powieściopisarza bałamucącego się po literacku. Dotąd chowała w oddzielnej szufladce biurka te czułe, dowcipne i zręczne listy dowcipnie rozkochanego powieściopisarza, który dopóty pieścił ją swem piórem, dopóki nie utracił nadzieji zwycięstwa.
Listy Mariolle’a były całkiem inne; świadczyły o takiej koncentracji uczucia, tak silnem przywiązaniu, tak bezwzględnej uległości, że odbierała je, czytywała, rozkoszowała się niemi, jak żadną lekturą dotychczas.
Zadowolenie to oddziaływało na jej przyjaźń do autora listów; a zapraszała go tem chętniej, że nigdy słowem nie zdradzał swej tajemnicy i mówiąc z nią zdawał się zapominać, iż kiedykolwiek wylewał na papier uwielbienie, jakiem tchnęły listy. Taka sytuacja wydawała jej się oryginalną, godną mistrzowskiego utworu; czuła się też głęboko zadowoloną w obecności człowieka, który wydawał się niejako subtelnym fluidem uczucia.
Dotąd pomimo próżności swej i kokieterji, we wszystkich zdobytych sercach znajdowała obce jakieś czynniki: nie królowała w nich wszechwładnie, napotykała, widziała w nich liczne inne troski, które zgoła nie dotyczyły jej osoby. Zazdrosna o muzykę w stosunku z Massivalem, o literaturę, w stosunku z Lamarthem, lub o coś innego, niezadowolona z połowicznych dotychczas triumfów, nie mogąc wyrzucić wszystkiego, będącego poza nią z duszy tych ludzi dążących do sławy, rozgłosu — z duszy artystów zwłaszcza, którzy sztukę ukochali i których nic od tej miłości odwieść nie zdoła — poraz pierwszy w życiu napotkała wreszcie człowieka, dla którego była wszystkiem. Tak ją przynajmniej zpewniał. Tylko otyły Fresnel kochał ją równie gorąco. Ale Fresnel nie wchodził w rachubę. Odgadywała, że nikogo dotąd nie opanowała tak całkowicie, a samolubna wdzięczność dla człowieka, który jej taki zapewnił triumf, przybierała pozory uczucia. Potrzebną jej była teraz jego obecność, spojrzenie, służalczość i niewolnicze przywiązanie. Jakkolwiek mniej od innych schlebiał jej próżności, więcej jednak schlebiał tym wszechwładnym wymaganiom, które rządzą duszą i ciałem zalotnej kobiety, dumie, dzikiej żądzy panowania oswojonej samicy. Niby zdobytą krainą stopniowo zawładnęła jego życiem, drogą nieznacznych, a z dniem każdym liczniejszych podbojów. Urządzała wycieczki, teatra amatorskie, obiady w restauracji, aby on brał w nich udział; ciągnęła go za sobą, z satysfakcją zdobywcy; nie mogła już obejść się bez niego, a raczej bez widoku tej bezsilności, do której go doprowadziła.
A on szedł za nią, szczęśliwy z przywilejów, oczarowany spojrzeniem jej, głosem, wszystkiemi jej kaprysami, żył w ciągłem uniesieniu żądzy i miłości uniesieniu, trawiącem go jak gorączka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.