Nasze serce/Część trzecia/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Nasze serce
Wydawca M. Skulska d. Wojnar
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Notre coeur
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ III.
I.

Śliczny poranek zajaśniał nad miastem. Maeriolle wsiadł do czekającego przed bramą powozu, do którego włożono ręczny kuferek i dwie małe walizki. W nocy kazał lokajowi przygotować ubranie, bieliznę i różne drobiazgi, potrzebne na czas dłuższej podróży, zostawiając tymczasowy adres: Fointainebleau, poste-restante“. Nie zabierał z sobą nikogo, nie chcąc widzieć żadnej twarzy, któraby mu przypominała Paryż, ani też słyszeć żadnego z głosów, które słyszał był tutaj, myśląc o pewnych rzeczach.
Rzucił woźnicy: dworzec Lyon! i dorożka ruszyła.
Jadąc na dworzec, myślał o swej wycieczce, odbytej zeszłej wiosny, na górę św. Michała. Następnie chcąc odpędzić te wspomnienia, zaczął rozglądać się po ulicy.
Powóz wjechał w aleję Pól Elizejskich, skąpaną w blaskach wiosennego słońca. Liście, wyzwolone z pęt zimy, niepowstrzymane w swym rozwoju dwudniową słotą rozwijały się coraz szybciej, napełniając powietrze wonią świeżej zieleni i soków, krążących szybko w młodziutkich pędach.
Był to jeden z tych poranków, kiedy kasztany na skwerach i w ogrodach publicznych Paryża rozkwitnąć mają lada chwila. Na ziemi rodziło się życie na jedno lato, a nawet ulica pod ciężką warstwą bruku drżała głucho pod naporem korzeni.
Mariolle myślał: „Zaznam wreszcie trochę spokoju. Będę przyglądał się narodzinom wiosny wśród pustego lasu“.
Droga wydała mu się bardzo długą. Po kilku godzinach ciężkiego rozpamiętywania nad sobą, czuł się tak zmęczonym, jak gdyby dziesięć nocy spędził bezsennie przy umierającym. Przybywszy do Fontainebleau udał się do notarjusza z zapytaniem, czy nie ma gdzieś w lesie do wynajęcia niewielkiej umeblowanej willi. Podano mu fotografje kilkunastu domków. Najwięcej pociągał go domek w wiosce Montigny sur-Loing, gdzie przez zimę mieszkała jakaś młoda para. Notarjusz, niemłody już, poważny człowiek, uśmiechnął się znacząco i podejrzywając zapewne miłosną jakąś intrygę, zapytał:
— Pan sam?
— Sam.
— Bez służby nawet?
— Bez służby. Zostawiłem ich w Paryżu. Mam nadzieję dostać tu kogoś do usługi. Pragnę zupełnej samotności, by módz pracować.
— O! teraz niema obawy, aby ktokolwiek panu przeszkodził.
W parę minut potem otwarty powozik unosił Mariolle’a i jego walizy ku wiosce Montigny.
Las budził się do życia. U stóp ogromnych drzew, których korony pokrywał już delikatny cień zieleni, gromadziły się coraz gęstsze krzewiny. Wiotkie brzozy o srebrzystych gałęziach najwcześniej przybrały letnią szatę, gdy na olbrzymich dębach gdzieniegdzie zaledwie ukazy wała się przejrzysta, jasno zielona plamka. Buki rozwijając szybko młode swe pęki, zrzucały ostatnie zeschłe liście poprzedniego roku.
Trawa nieosłonięta jeszcze sklepieniem rozłożystych wierzchołków, nęciła oko świeżością i pełnią soków młodości. Mariolle poprzednio już na Polach Elizejskich oczarowany tym zapachem zmartwychwstającej przyrody, napawał się teraz widokiem życia roślinnego, kiełkującego pod działaniem pierwszych promieni słońca. Rozparłszy się wygodnie w powozie, opuścił ramiona po dwóch stronach powozu, oddychając pełną piersią z takiem uczuciem, jakiego doznawać musi więzień wypuszczony na swobodę i uwolniony z pęt.
Jakże rozkosznie oddychać wonnem wiosennem powietrzem!... ale jakże długo musi się napawać tą rozkoszą, by przestać cierpieć, by świeży powiew, przenikając przez płuca, dotarł do śmiertelnej rany serca i zabliźniać ją zaczął!
Minął Marlotte, gdzie woźnica wskazał mu nowy zajazd, którego oryginalność sławiono w okolicy. Potem ruszyli drogą z obu stron drzewami obrzeżoną, na której widnokręgu rysowały się lasem porosłe pagórki. Nareszcie po wóz wjechał w białą wiejską uliczkę, między dwoma szeregami domków pokrytych dachówką Gdzieniegdzie olbrzymi bukiet rozkwitłego bzu strzelał z poza muru.
Równolegle z drogą ciągnęła się wąska dolina przerznięta strumykiem. Widok ten wprawiŁ Mariolle’a w stan zachwytu. Rzeczułka płynąc wartko po dnie, drobnym żwirem usypanem, z jednej strony podmywała fundamenty domów i mury ogrodów, z drugiej zaś oblewała łąki, na których drzewa zaledwie się okrywały młodziutkiem listowiem.
Mariolle znalazł z łatwością wskazany domek, którym był oczarowany. Był to stary budynek, odnowiony przez jakiegoś malarza, który spę dziwszy tu pięć lat, znudził się wreszcie i odna jął swą posiadłość. Przed domkiem był śliczny ogródek, przerżnięty rzeczką, a zakończony długą aleją lip. Z drugiej strony domu okna wycho dziły na łąki.
Tu się wyleczę pomyślał Mariolle. Oddawszy woźnicy list do notarjusza z zawiadomieniem, że domek odpowiada wszystkim jego wymaganiom, zajął się urządzeniem nowej siedziby. Niebawem było wszystko gotowe, gdyż sekretarz merostwa przysłał mu dwie kobiety, z których jedna miała się zająć kuchnią, druga zaś utrzymywaniem porządku w mieszkaniu i bielizną.
Na parterze znajdował się salon, jadalny pokój, kuchnia i dwa mniejsze pokoiki; na piętrze — jeden duży pokój i gabinet, przeobrażony przez byłego właściciela na pracownię. Mieszkanko cale, urządzone z miłością, świadczące, że właściciel lubił swe otoczenie, było teraz nieco zaniedbane, i opuszczone, jak zwykle domy przez czas jakiś stojące pustką.
A jednak czuć było, że domek ten był niedawno zamieszkanym. W pokojach unosił się jeszcze słodki zapach werweny. (Werwena, zwykła perfuma). Kobieta, która tu mieszkała, nie była chyba naturą skomplikowaną pomyślał Mariolle. Szczęśliwy człowiek, który z nią mieszkał!
Na rozpakowaniu i urządzaniu upłynął mu cały dzień. Wieczorem usiadł przy otwartem oknie i przyglądając się promieniom zachodzącego słońca, które słało coraz to dłuższe cienie na zielonych łąkach, chłonął wilgotną i słodką woń zieleni.
Służące przyrządzając obiad, gawędziły z sobą, przez okno dochodziły ryki krów, szczekanie psów i nawoływanie i rozmowy pastuchów, pędzących bydło z paszy.
Cała przyroda tchnęła ciszą i spokojem. Po raz tysiączny może Mariolle zadawał sobie pytanie: „Co ona pomyślała, otrzymawszy mój list?... Co uczyni?“
Następnie: „Co ona robi w tej chwili?“ Spojrzał na zegarek: wpół do siódmej. — Wróciła do domu i przyjmuje gości“.
Oczyma wyobraźni widział dobrze znany salonik i młodą kobietę rozmawiającą z księżną de Malten, z panią de Frémines, z Massivalem i z hrabią von Bernhaus.
Głuchy gniew zawrzał nagle w jego sercu. Zapragnął tam być. Była to godzina, o której codzień prawie do niej przychodził. Uczuł rodzaj niezadowolenia, nie żalu, gdyż wola jego pozostała niezachwiana — rodzaj fizycznego cierpienia, jakiego doznaje chory, gdy lekarz nie pozwala mu zastrzyknąć morfiny, do której się przyzwyczaił.
Nie widział już ani łąk, ani słońca niknącego za wzgórzami; nie widział nic prócz niej, otoczonej gronem wielbicieli, zaprzątniętej sprawami światowemi, które mu ją wydarły. „Nie myślmy o tem!“, rzekł wreszcie.
Zerwał się z miejsca i wyszedł na taras w ogrodzie. Chłód wiejący od rzeczki, mrożąc serce jego i tak już smutne, skłonił go do powrotu. Zastawszy w jadalnym pokoju stół nakryty, zjadł prędko obiad, poczem nie mając nic do czynienia i czując wciąż wzmagające się cierpienie, położył się, zamknął oczy i próbował zasnąć. Napróżno! Ani na chwilę nie mógł odegnać z myśli obrazu tej kobiety!
Komuż się odda teraz? Hrabiemu von Bernhaus zapewne!... Elegant, bywalec, najlepiej odpowiada wymaganiom tej kobiety nadewszystko ceniącej blichtr... Dawniej się jej już podobał, skoro będąc kochanką innego, używała wszelkich sposobów, aby go zdobyć...
Pomimo dręczących go myśli, popadał przecież w stan odrętwienia, błąkał się w nawpół sennych marzeniach, w których dwie te postacie ukazywały się nieustannie: ten człowiek i ona. Znikały na chwilę, ale zaledwie sen kleić mu zaczął powieki, znów się wyłaniały, przywracając mu świadomość ostrym spazmem zazdrości.
Wschodzące słońce, rzucając jasne blaski na nagie jeszcze czoła dębów, padało na ziemię okrytą kobiercem suchych liści, to znów krzakami zwarzonemi ostrym podmuchem zimy. Żółte motylki pląsały w powietrzu, niby błędne ogniki.
Po prawej stronie drożyny wznosił się wysoki pagórek porosły jodłami. Mariolle powoli wchodził na wierzchołek, a dosięgnąwszy go, usiadł na kamieniu, bo brakło mu tchu w piersiach. Nogi chwiały się pod nim, we wszystkich członkach czuł ból nieznośny.
Nie łudził się; wiedział, że bezwładność tę przypisać należy nie zmęczeniu, ale jej, tej miłości, pod której brzmieniem się ugiął. „O, nędzo!“ szepnął z westchnieniem. „Dlaczegóż mnie tak usidliła, mnie, który z życia brałem tylko tyle, by nie dotrzeć do jego goryczy?“ I podniecony obawą cierpienia, które zwalczał z takim trudem, zstąpił myślą do najgłębszych tajników serca starając się poznać, zrozumieć i własnym oczom odsłonić przyczynę tej niewytłomaczonej wybujałości uczucia.
„Nigdy nie dałem się porwać uczuciu. Nie jestem egzaltowanym ani namiętnym, rządzę się raczej rozsądkiem niż instynktem, posiadam więcej ciekawości i fantazji, niż pożądań i wytrwałości. W gruncie rzeczy jestem tylko wybrednym, inteligentnym, subtelnym epikurejczykiem. Kochałem w życiu dużo rzeczy, nie przywiązując się nadmiernie, z doświadczeniem człowieka, który kosztuje, używa, lecz się nie upaja. Zastanawiam się nad wszystkiem, analizuję, zanadto dobrze znam swe upodobania, bym mógł na ślepo im ulegać. Jest to nawet największa moja wada, jedyna przyczyna mojej słabości... Aż oto ta kobieta narzuciła mi się wbrew mojej woli, mimo że ją znałem i się jej obawiałem; owładnęła mną tak niepodzielnie, jak gdybym ujrzał w niej uosobienie wszystkich mych pragnień i tęsknot. A może w tem właśnie tkwi przyczyna. Rozpraszałem swoje dążenia, skierowując je ku rzeczom bezcielesnym, kochając przyrodę, która mnie czaruje i rozrzewnia, muzykę, która jest rodzajem pieszczoty idealnej, myśl ludzką, która jest łakomstwem umysłu...; kochałem wszystko, co na ziemi pięknem jest i miłem.
Wreszcie spotkałem kobietę, która potrafiła zwrócić ku sobie wszystkie moje zmienne i chwiejne upodobania i przeistoczyć je w miłość. Piękna i elegancka — podobała się mym oczom: dowcipna, przebiegła, wykształcona — podobała się memu sercu mocą tajemniczego uroku, którym tchnie jej obecność, mocą nieprzepartego jakiegoś powabu, wyłaniającego się z całej jej postaci i odurzającego jak zapach niektórych kwiatów... Stała się dla mnie wszystkiem, bo niczego już nie pragnę, niczego nie pożądam, do niczego nie dążę i o nic się nie troszczę.
Niegdyś, z jakąż rozkoszą patrzyłem na ten bór budzący się ze snu zimowego? Dziś nic nie widzę, nic nie czuję, jestem ciągle przy tej kobiecie, której kochać nie chcę...
Nie, tak być nie może! Trzeba zmęczeniem zabić te myśli, inaczej nie uleczę się nigdy!“
Zbiegł ze wzgórza i szybszym krokiem znów rozpoczął przechadzkę. Ale myśli uporczywe wszędzie biegły za nim, rozpalając krew w żyłach.
Szedł dalej, wciąż przyśpieszając kroku. Chwilami tylko, na widok zielonej polanki skąpanej w blaskach słonecznych lub pod wpływem aromatycznej woni żywicy, doznawał wrażenia ulgi, podobnego do przeczucia bliskiego wyzdrowienia. Wreszcie przystanął. — „To nie przechadzka“ — pomyślał, — „to ucieczka!“ — W istocie“ biegł bez celu, przed siebie... uciekał ścigany bólem tej bezpamiętnej miłości.
Zwolnił nieco kroku. Las stał się teraz piękniejszym i cienistszym; wchodził bowiem w najcichsze ustronie, gdzie rosły majestatyczne buki. W miejscu tem nie było już ani śladu zimy. Wiosna jaśniała w całym blasku młodości swej i krasy, jakby zrodzona ostatniej dopiero nocy.
Wszedłszy w gęstwinę drzew, które zdawały się niebios dosięgać, Mariolle szedł przed siebie godzinę, dwie godziny, rozchylając gałęzie pokryte mnóstwem listeczków drobnych, połyskujących, pełnych soków. Wierzchołki drzew tworzyły sklepienie, oparte na wysokich filarach prostych lub pochyłych, białawych lub pokrytych ciemną warstwą mchu, przyczepionego do kory. Filary te ciągnęły się długiemi szeregami, wznosząc się nad młode krzewy u ich stóp i osłaniając je gęstą chmurą, przez którą wpływały jednak promienie słońca. Smuga ognia obejmowała całą tę masę liści, zdających się teraz nie lasem, lecz olśniewającym zielonym oparem prześwietlonym żółtemi promieniami.
Mariolle stanął, niewypowiedzianem zdziwieniem zdjęty. „Gdzież jestem?“ pomyślał „W lesie czy na dnie morza? morza pełnego liści i światła, oceanu wyzłoconego o przejrzystej zieleni?
Poczuł się zdrowszym, spokojniejszym, dalszym od swego nieszczęścia i z uczuciem ulgi położył się na kobiercu suchych liści, które drzewa strząsają z siebie wtedy dopiero, gdy przywdziać mają nową szatę.
Pod wpływem orzeźwiającego powietrza oraz piękności przyrody, ogarnęło go nieokreślone z początku, a potem coraz wyraźniejsze pragnienie podzielenia się temi pragnieniami. „Ach! gdyby ona była ze mną!“ rzekł do siebie.
I nagle stanęło mu w myśli wspomnienie wycieczki na górę św. Michała. Jak inną była tam, niźli w Paryżu, w obliczu dalekich przestrzeni, podczas przechadzki po jasno-żółtych piaskach wybrzeża, kiedy kochała go trochę przez kilka godzin. Tak! na tej drodze, gdy uciekali przed szybko napływającą falą — w tym klasztorze, gdy szepcąc: „Andrzeju!“ zdawała się mówić: »Jestem twoją“! na drodze Szaleńców, gdy unosił ją prawie ponad przepaścią — tam tylko serce jej zapałało jedynym porywem, który się już nie powtórzył, odkąd zalotną stopą stanęła na bruku paryskim.
Gdyby się jednak znalazła tu w pośród tej zielonej topieli, czy w sercu jej nie ocknęłoby się znowu owo przelotne, a tak słodkie uczucie, zaznane na wybrzeżu normandzkiem?
Mariolle długo leżał na wznak, snując bolesne myśli, błądząc okiem po przesłonecznionej fali gałęzi, aż wreszcie ruch gałęzi do snu go ukołysał. Przebudziwszy się, spostrzegł, że jest druga popołudniu. Wstał szybko i nagle uczuł się mniej smutnym, zbolałym. Wyszedł wreszcie z gęstwiny lasu i stanął na polance, z której rozchodziło się promienisto sześć dróg, niknących na szmaragdowo zielonem tle lasu. Napis na słupie przydrożnym wskazywał, że polanka ta nosiła nazwę „Bukietu królewskiego“. W istocie była to polanka królewskiej krainy buków.
W tej chwili przejeżdżał drogą wózek włościański. Mariolle kazał się zawieść do Marlotte, skąd mógł pieszo ruszyć do Montigny, posiliwszy się wpierw w oberży.
Poprzedniego dnia widział już ów świeżo zbudowany zajazd ochrzczony: hotel Borot. Była to garkuchnia, wzorowana na lokalu Chat-Noir w Paryżu. Wszedł do obszernej izby, w której staroświeckie stoły i nader niewygodne ławy zdawały się oczekiwać na gości z przeszłego stulecia. W głębi izby młoda jakaś dziewczyna stała na drabince, ustawiając na półkach staroświeckich talerze, których inaczej dosięgnąć nie mogła. Jedną ręką oparłszy się o ścianę, w drugiej trzymając talerz, wspinała się na palcach. Gibka była i zwinna w ruchach, o falującej kibici, przybierającej coraz to inne linje za każdym jej ruchem. Odwrócona plecami do drzwi, nie widziała wchodzącego Mariolle’a, który stanąwszy, na progu, przyglądał się jej z zajęciem. W tej chwili przypomniał mu się Prédolé: „Jaka ona gibka“ — pomyślał.
Odkaszlnął głośno, chcąc zwrócić jej uwagę. Wzdrygnęła się i zachwiała; natychmiast jednak odzyskała równowagę i zeskoczywszy z drabiny z wdziękiem linoskoczki, z uśmiechem podeszła do gościa.
— Czem mogę panu służyć? — zapytała.
— Proszę o śniadanie.
— O obiad raczej — zauważyła — bo już wpół do czwartej.
— Niech będzie obiad. Zabłąkałem się w lesie.
Wysłuchawszy listy potraw, które w zajeździe dostać było można, Mariolle zadysponował obiad i usiadł. Ona wybiegła na chwilkę do kuchni, poczem wróciła i zaczęła nakrywać.
Przyglądał się z przyjemnością wesołej, zwinnej i schludnie ubranej dziewczynie. Skromną miała sukienkę, podwinięte rękawy, obnażoną Szyję; gustowny gorsecik obciskał jej kibić, z której musiała być dumna.
Twarz jej trochę zarumieniona, nazbyt może Pyzata, posiadała świeżość kwiatu zaledwie rozkwitłego; duże piwne oczy rzucały jasne blaski; W szeroko roztwierających się ustach błyszczały dwa rzędy białych zębów, a bogactwo ciemnokasztanowatych włosów świadczyło o niespożytym zasobie sił żywotnych w tem młodem i zdrowem ciele.
Postawiła na stole masło i rzodkiewki, które począł zajadać, nie patrząc już na nią. Chcąc się zagłuszyć, kazał sobie podać butelkę szampana, po obiedzie wypił przy kawie dwa kieliszki likieru, a że dotąd był prawie na czczo — bo przed wyjściem z domu zjadł tylko kawałek chleba i mięsa — zapadł teraz w stan odrętwienia tak silnego, że zdawało się równać niepamięci. Wszystkie myśli, smutki, niepokoje utonęły w szumiącem winie, dzięki czemu udręczone jego serce stało się nagle jakoby martwem.
Wolnym krokiem powrócił do Montigny senny, znużony i o zmroku rzuciwszy się na łóżko, usnął natychmiast.
Ale w nocy się obudził dręczony jakby zmorą, która odpędzona na kilka godzin, znów powróciła, by mu przerwać sen. Pani de Burne stanęła znów przed nim, a obok niej hrabia von Bernhaus. „Zaczynam być zazdrosnym“, pomyślał Mariolle.
„Dlaczego“?
Dlaczego był zazdrosnym? Szybko zrozumiał. Dopóki była jego kochanką, pomimo obaw wszelkich i niepokojów wiedział przecież, że mu jest wierną, bez uniesień, bez porywów, lecz wierną. Teraz on sam zerwał te więzy, zwrócił jej wolność, teraz wszystko się skończyło... Czy długo pozostanie wolną? Przez czas jakiś, a potem?... Czy nawet ta wierność, której mu dochowała, a o której wątpić nie ma prawa, nie wynikała z przeczucia, że zerwany ten stosunek prędzej czy później, po dłuższej lub krótszej przerwie nawiązać musi z innym mężczyzną, powodowana nie miłością, lecz obawą samotności? Alboż kobieta nie pozostaje nieraz wierną niemiłemu kochankowi, li z obawy przed następnym. Będąc światową filozofką, nie zaś skromną mieszczanką, pani de Burne nie lękała się stosunku osłoniętego tajemnicą, ale obojętne jej ciało e wzdrygało się na myśl o kolejnej zmianie kochanków.
Zwrócił jej wolność, a teraz?... Teraz weźmie innego kochanka! Niewątpliwie hrabiego von Bernhaus... Był tego pewnym i na samą myśl Mariolle cierpiał niewysłowione katusze.
Dlaczegóż więc zerwał z tak wierną, wzruszającą, przyjazną mu kochanką? Dlatego jedynie, że był bydlęciem, nie rozumiejącem miłości bez porywów zmysłowych.
Czy tak było istotnie? Tak... Ale jeszcze co innego. Przedewszystkiem obawa cierpienia. Uciekł przed cierpieniem, czując, że nie jest kochanym, jak sam kocha... uciekł od oziębłych pocałunków, któremi odpowiadała na namiętne jego uściski... uciekł od cierpienia, z którego serce jego nigdy się już może nie uleczy. Lękał się nadmiaru cierpienia tego i niepokoju, który od tak dawna przewidywany, rozwijać się zaczął podczas ostatnich kilku tygodni. Cofnął się teraz przed tem cierpieniem wskutek swej słabości, podobnie jak w ciągu całego życia cofał się przed każdym większym wysiłkiem.
Czyż więc nigdy nie zdoła w niczem wytrwać?... oddać się uczuciu całkowicie, jak powinien był poświęcić się nauce lub sztuce? Bo może być, że niepodobna kochać kochanki, nie cierpiąc głęboko...
Do rana przeżuwał te same myśli, kąszące go jak psy rozwścieczone, a o świcie zerwał się wybiegł nad brzeg rzeczki.
Jakiś rybak zarzucał sieć a ilekroć wyciągał ją z wody, małe rybki trzepotały się w okach niby żywe srebro. Świeżość porannego powietrza uspokoiła go nieco, a szybko mknący po tok zdawał się unosić z sobą jego smutek. „Dobrze uczyniłem! rzekł do siebie pozostając przy niej, byłbym zanadto nieszczęśliwym!“ Powrócił do domu, zabrał hamak, powiesił go między dwiema topolami i położywszy się, śledził okiem prąd wody, starając się nie myśleć o niczem.
W rozkosznem odrętwieniu zarówno ciała jak ducha pozostał przez kilka godzin. Wróciwszy na śniadanie, jadł bardzo wolno, chcąc skrócić długi dzień. Wkrótce jednak zaczęło go znów ogarniać rozdrażnienie... Napisał do Fontainebleau i zadepeszował do Paryża, aby mu tutaj odsyłano listy. Dotąd nic z poczty nie otrzymał i zaczęło go ogarniać przygnębiające uczucie osamotnienia. Dlaczego? Wszak nie mógł się spodziewać żadnej miłej ani pocieszającej wieści... Wiedział, że mała czarna skrzyneczka listonosza nie zawiera nic, prócz konwencjonalnych jakichś zaproszeń i banalnych wiadomości. Dlaczegóż więc oczekiwał tak gorączkowo tych listów, jak nie gdyby zbawienie duszy od nich zawisło?
Czy może w głębi serca żywił nadzieję, że ona do niego pisze?
— O której godzinie przychodzi poczta? — zwrócił się z zapytaniem do służącej. O dwunastej, proszę pana — brzmiała odpowiedź.
Spojrzał na zegarek. Dwunasta dochodziła. Z wzrastającym niepokojem wsłuchiwać się zaczął w szmery dolatujące od strony gościńca. Usłyszawszy stukanie do drzwi, zerwał się z miejsca. Niestety! listonosz przyniósł tylko parę gazet i trzy listy obojętnej treści. Mariolle przerzucił dzienniki raz i drugi i znudzony wyszedł z domu.
Co począć? Poszedł nad brzeg rzeki i położył się w hamaku. Ale w pół godziny niespełna opanowała go nieprzeparta chęć zmiany miejsca. Może do lasu? Zapewne, las był cudowny, ale uczucie osamotnienia ciążyło tam stokroć więcej niż w domu i we wsi, gdzie słyszał przynajmniej dolatujące odgłosy życia. Spokój i niczem niezmącona cisza w pośród drzew i liści budziła w nim żal i tęsknotę, wzmagała melancholję. Przechodził myślą szczegóły wczorajszej swojej przechadzki a przypomniawszy sobie dziewczynę, usługującą w zajeździe, rzekł do siebie: Pójdę tam na obiad“. Postanowienie to sprawiło mu ulgę; zadowolony ze znalezienia sposobu zabicia kilku godzin czasu, natychmiast ruszył w drogęPo obu stronach długiej wiejskiej uliczki ciągnęły się szeregi białych, niskich, dachówkami pokrytych domków. Niektóre stały tuż przy drodze, inne w głębi podwórza, po którem przechadzały się kury, grzebiąc w dymiącej jeszcze gnojówce. Tu i ówdzie wieśniacy siedzieli na przyzbach, zajęci zwykłą pracą. Naprzeciw Mariolle’a szła drogą staruszka jakaś zgarbiona. Włosy jej miały siwawy odcień, bo włosy wieśniaków nigdy prawie nie są prawdziwie siwe. Miała na sobie podarty kaftan, z pod krótkiej spódnicy widać było chude i żylaste nogi. Szła wolno, patrząc przed siebie bezmyślnemi oczyma, które nie przywykły widzieć nic, prócz przedmiotów, M niezbędnych do podtrzymania biednego jej żywota.
Inna jakaś młodsza wieśniaczka rozwieszała chusty na płocie. Z pod zakasanej, kolan zaledwie sięgającej spódnicy, wychylały się nogi w niebieskich pończochach i grube, kościste łydki; pierś jej płaska, niby pierś mężczyzny, świadczyła o potwornej bezkształtności ciała.
„Kobiety! I to są kobiety!“ pomyślał Mariolle. Nagle stanęła mu przed oczyma wykwintna postać pani de Burne, klejnot ciała ludzkiego, tak nieprzepartym urokiem nęcącego spojrzenia mężczyzn. Serce ścisnęło mu się uczuciem straty niepowetowanej.
Przyspieszył kroku, chcąc zagłuszyć myśl i serce.
Gdy wszedł do zajazdu, dziewczyna poznała go natychmiast i poufalszym niż wczoraj tonem rzekła:
— Dzień dobry panu.
— Dzień dobry panience.
— Może podać coś do picia?
— Tak; a potem obiad.
Rozpoczęli naradę nad wyborem potraw. Mariolle zasięgał jej zdania, chcąc ją wciągnąć w rozmowę, wyrażała się bowiem dobrze z akcentem właściwym mieszkańcom Paryża, zarówno wdzię10czna w mowie, jak w ruchach.
Słuchając jej, pomyślał: „Miła dziewczyna!... Nie wygląda wcale na kokotkę“.
— Czy panienka pochodzi z Paryża? — zapytał
— Tak, proszę pana.
— A odkąd panienka bawi w tych stronach?
— Od dwóch tygodni.
— Jakże się tutaj panience podoba?
— Niebardzo, ale się przyzwyczaję. Zresztą, zmęczona już byłam powietrzem paryskiem a tutaj wróciłam trochę do sił; to mnie głównie skłoniło do wyjazdu... Biegnę przynieść panu kieliszek wermutu.
— Dobrze. A proszę powiedzieć kucharce, ty żeby starannie przyrządziła obiad!
— O! niech pan będzie o to spokojnym!
Wybiegła, zostawiając go samego.
Mariolle wyszedł do ogrodu i usiadł w altance, gdzie podano mu obiad. Przesiedział tu do wieczora, przysłuchując się gwizdaniu kosa, zamkniętego w klatce i od czasu do czasu spoglądając na usługującą dziewczynę, która uśmiechała się zalotnie do pana, odgadując, że mu się podoba.
Wyszedł z zajazdu, wypiwszy podobnie jak poprzedniego dnia butelkę szampana. Ale chłód nocny i ciemność wytrzeźwiły go prędko i znów bezgraniczny smutek wpełznął mu w serce. „Co ja pocznę? — myślał. — „Mamże tu pozostać i wlec nadal to jednostajne, samotne życie?“ Usnął bardzo późno.
Nazajutrz poszedł znów nad brzeg rzeki i położył się w hamaku. Na widok rybaka, zarzucającego sieć, przyszła mu nagle ochota rozerwania się rybołowstwem. Sklepikarz, sprzedający wędki, udzielił mu potrzebnych wskazówek i przyrzekł kierować pierwszemi jego próbami. Przyjąwszy propozycję, Mariolle siedział z wędką od dziesiątej do dwunastej i przy natężonej uwadze złowił wreszcie trzy małe rybki.
Po śniadaniu poszedł do Marlotte. W jakim celu? Po to jedynie, by zabić czas.
Zobaczywszy go, dziewczyna uśmiechnęła się przyjaźnie. On uśmiechnął się również i rozpoczął z nią rozmowę.
Ośmielona już trochę, zaczęła swobodniej opowiadać o sobie. Nazywała się Elżbieta Ledru. Przed rokiem straciła matkę, która szyciem na maszynie utrzymywała nietylko ją i siebie, ale ojca urzędnika, który skutkiem pijaństwa nie miał żadnego zajęcia. Po śmierci matki ojciec znikł bez śladu, gdyż ona nie mogła szyciem się wyżywić siebie i jego. Przyjęła więc miejsce w jednej z garkuchni paryskich, gdzie rok blisko przebyła. Stąd dostała się do Marlotte na całe lato, a dwie jej koleżanki mają tu też przybyć na parę tygodni.
Zajęty tem opowiadaniem, Mariolle zręcznemi pytaniami dowiedział się wielu ciekawych szczegółów o smutnem życiu rodziny, zniszczonej przez pijaka. Biedna dziewczyna, pozbawiona opieki i dachu nad głową, ale wesoła dzięki swej młodości, czując, że nieznajomy słucha jej z zajęciem i uwagą, mówiła z zupełnem zaufaniem, ze szczerością, której nie potrafiłaby opanować, podobnie jak żywości swych ruchów.
Gdy umilkła wreszcie, zapytał:
— I... całe życie będziesz służyć?
— Nie wiem, proszę pana. Któż może odgadnąć co go jutro spotka?
— Każdy powinien jednak myśleć o przyszłości.
Przelotna zaduma przemknęła po jej twarzy, Wnet jednak odparła:
— Eh! jakoś tam będzie!
Pożegnali się życzliwie.
Mariolle powrócił tu po upływie kilku dni, a potem zaczął przychodzić coraz częściej, bo naiwna gawęda osieroconej dziewczyny rozpraszała powoli ciężkie jego troski.
Ale wieczorem powracając pieszo do Montigny, myślał o pani de Burne i szalona rozpacz ponownie go ogarniała. Dzień rozpraszał trochę jego smutek, ale z nocą wracała męka i namiętne wybuchy zazdrości. Od wyjazdu z Paryża nie pisał do nikogo i żadnego nie otrzymał listu. Nie wiedział nic, ale wśród ciemności nocy zawsze stawał mu przed oczyma przewidywany stosunek dawnej jego kochanki z hrabią von Bernhaus. Myśl ta powracała coraz uporczywiej. „Hrabia uczyni zadość wszystkim jej wymaganiom“, myślał. „Będzie kochankiem dystyngowanym, nie stawiającym żadnych żądań, zadowolonym i dumnym z łask tej czarujące, subtelnej kokietki“.
Mimowoli czynił w myśli porównanie między nim a sobą. Bezwątpienia hrabia nie będzie ją męczył, rozdrażniał, niepokoił, nie będzie się od niej domagał namiętnych porywów — przyczyny ich zerwania. Zręczny, dyskretny, znający świat, nie zdawał się należeć do ludzi namiętnych.
Pewnego dnia, Andrzej przyszedłszy do Marlotte, zastał w altance dwóch młodych ludzi w beretkach, palących fajki. Oberżysta, niski, otyły mężczyzna, podszedł do niego natychmiast, czując niebezinteresowną sympatję do gościa, który codzień prawie przychodził teraz na obiady.
— Mam od wczoraj dwóch nowych stołowników, malarzy.
— Tamci panowie?
— Znani malarze. Jeden z nich dostał nawet medal w przeszłym roku.
I opowiedziawszy wszystko, czego się dowiedzieć zdołał o początkujących artystach, zapytał:
— Czem mogę panu dziś służyć?
— Proszę o kieliszek wermutu, jak zawsze.
Po odejściu oberżysty, nadbiegła Elżbieta, niosąc kieliszek i butelkę. W tej chwili jeden z malarzy zapytał:
— Hej! panienko, ciągle jeszcze obrażona?
Nic nie odpowiedziała, ale Mariolle zauważył, że miała oczy czerwone.
— Płakałaś? — zapytał.
— Tak, trochę — odparła.
— Cóż się stało?
— Ci panowie obeszli się ze mną niegrzecznie.
— Co ci zrobili?
— Wzięli mnie za jakąś tam...
— Dlaczegóż nie poskarżysz się przed twoim panem?
Wzruszyła ramionami.
— Ach! mój pan!... mój pan!... znam ja go teraz dobrze!
Wzruszony i rozdrażniony nieco, Mariolle rzekł:
— Opowiedz mi wszystko.
Z zupełną szczerością opowiedziała, że ci dwaj Panowie, przyjechawszy wczoraj, zaczęli obchodzić się z nią poufale i brutalnie. Wreszcie wybuchnęła płaczem, co pocznie teraz w obcych stronach, nie mając ani pieniędzy, ani żadnej znikąd pomocy.
— Czy chciałabyś służyć u mnie? — zaproponował nagle Mariolle. — Będzie ci dobrze, a gdy powrócę do Paryża, zrobisz co zechcesz.
Spojrzała mu w oczy badawczo, poczem odrzekła:
— I owszem.
— Jaką masz pensję tutaj?
— Sześćdziesiąt franków miesięcznie.
Z pewnym niepokojem dodała:
— I trochę napiwków od gości. Wszystkiego razem będzie ze siedemdziesiąt franków.
— Ja ci dam sto.
— Sto franków miesięcznie? — powtórzyła zdumiona.
— Tak. Czy przystajesz na to?
— Naturalnie!
— Będziesz mnie tylko obsługiwać i utrzymywać w porządku bieliznę i sprzątać mój pokój.
— Dobrze, proszę pana.
— Kiedyż przyjdziesz?
— Jutro, jeżeli pan chce. Pójdę na skargę do mera i zostanę zwolniona z umowy.
— Masz zadatek! — rzekł Mariolle, wyjmując z kieszeni dwa luidory.

— Będę u pana jutro przed południem — oświadczyła dziewczyna rozpromieniona.

II.

Nazajutrz przybyła Elżbieta do Montigny z wieśniakiem, który przywiózł jej kuferek na taczkach. Mariolle odprawił jedną ze starych sług, hojnie ją obdarzywszy, a następczyni jej zajęła małą izdebkę na drugiem piętrze, koło kuchni.
Wydała mu się teraz trochę inną, niż w Marlotte, pokorniejszą, mniej poufałą. Rozumiała, że jest służącą pana, z którym niemal po przyjacielsku rozmawiała w zajeździe.
Mariolle wyliczył w krótkich słowach co ma do czynienia. Wysłuchała uważnie i natychmiast stanęła do roboty.
Tydzień cały upłynął, nie przynosząc znaczniejszej zmiany w usposobieniu Mariolle’a. Rzadziej tylko wychodził z domu, nie mając pretekstu urządzania spacerów do Marlotte, przytem samotność mniej mu jakoś ciążyła. Rozpacz miotająca jego sercem uspokajała się powoli, jak wszystko się z czasem uspakaja: natomiast opanowała go głęboka niezwalczona melancholja, podobna do chronicznych, wolno rozwijających się chorób, które częstokroć kończą się śmiercią. Dawna ruchliwość i żywość umysłu, interesowanie się mnóstwem spraw, wszystko co go dotychczas nęciło i zaciekawiało, przestało dlaň istnieć, ustępując miejsca bezgranicznemu zniechęceniu, pod wpływem którego nie miał nawet sił powstać z miejsca i wyjść na przechadzkę. Całe dnie wysiadywał w saloniku lub spędzał w hamaku. Jedynem jego zajęciem było przyglądanie się rybakom zarzucającym sieci.
Po pierwszych kilku dniach, Elżbieta ośmielała się stopniowo i prawdziwie kobiecym instynktem odgadując moralne zgnębienie swego pana, zapytywała go niekiedy:
— Pan się nudzi zapewne?
— Nudzę się — odpowiadał Mariolle z rezygnacją.
— Dlaczego pan nie wyjdzie z domu?
— Bo i to mnie nie bawi.
Na każdym kroku okazywała mu serdeczne staranie. Wchodząc rano do salonu, Mariolle zastawał zawsze mnóstwo kwiatów, przeobrażających jego salon w istną cieplarnię. Najwidoczniej Elżbieta puściła w ruch całą gromadę chłopców wiejskich, którzy znosili jej z lasu pierwiosnki, fiołki i złocienie, przytem posiłkowała się też ogródkami wieśniaczek. W apatji swej i osamotnieniu wdzięczny jej był za te wzruszające dowody ciągłych i delikatnych starań.
Zdawało mu się także, ze z każdym dniem staje się ładniejszą, że twarz jej straciła dawne rumieńce i niejako wyszlachetniała. Pewnego nawet dnia, gdy podawała mu herbatę, ujrzał ze zdziwieniem, że nie miała już rąk pokojówki, lecz bardzo czysto utrzymane, ze starannie obciętemi paznogciami, ręce damy. Innym razem znów zauważył, że nosiła teraz zgrabne trzewiczki. Pewnego znów popołudnia stojąc w sieni, zobaczył ją schodzącą ze schodów w skromnej, ale bardzo gustownej popielatej sukience.
— Jaka ty się stajesz elegancka, Elżbietko! — zawołał.
— Ja?... O nie! proszę pana — broniła się zarumieniona dziewczyna. — Ubieram się trochę lepiej, bo mam więcej pieniędzy.
— Gdzie kupiłaś tę suknię?
— Sama ją uszyłam.
— Sama? Kiedy? Widzę, że przez cały dzień jesteś zajęta.
— Szyłam wieczorami.
— Ale skąd wzięłaś materjał? Kto ci przykroił?
Opowiedziała mu, że miejscowy sklepikarz przywiózł jej z Fointainebleau materjał, za który zapłaciła pieniędzmi otrzymanemi od niego jako zadatek. Skrojenie i uszycie sukni nie sprawiało jej trudności, gdyż przez cztery lata szyła wraz matką dla magazynu. Mariolle nie mógł się powstrzymać od powiedzenia:
— Bardzo ci ładnie w tej sukience!
Zarumieniła się znów po same uszy.
„Czyżby się we mnie zakochała?“ — pomyślał Mariolle. Zastanawiał się nad tem, wahał, wątpił, wreszcie doszedł do wniosku, że przypuszczenie to było poniekąd prawdopodobnem. Zaopiekował się nią przecież, okazał jej życzliwość, współczucie, niemal przyjaźń. Cóż więc dziwnego, że młoda dziewczyna przywiązała się do człowieka, który tyle dla niej uczynił?... Przypuszczenie to nie sprawiało mu przykrości, bo dziewczyna była istotnie bardzo ładna i wcale nie robiła wrażenia służącej. Jego miłość własna tak srodze zadraśnięta przez tamtą kobietę, uczuła pewną ulgę, jakoby zadośćuczynienie. Zadośćuczynienie coprawda drobne, ale zawsze sprawiające pewną radość, bo bez względu na to, kto nas obdarza miłością, doznajemy radości w przeświadczeniu, że zdołaliśmy wzbudzić uczucie. Cieszył się tem także z pobudek bezwiednie egoistycznych. Obserwowanie żywszego bicia jej serduszka mogło go zająć trochę i rozerwać. Nie pomyślał o tem, że należałoby ją może oddalić od siebie i ustrzedz od cierpienia, którego sam padł ofiarą nie pomyślał o tem, bo zwycięzca nie ma nigdy współczucia dla zwyciężonych.
Zaczął ją uważniej obserwować i przekonał się wkrótce, że się nie pomylił. Tysiące drobiazgów co dnia ją zdradzało. Pewnego dnia, gdy podawała mu herbatę, uczuł wiejący z jej sukni zapach perfum, zwyczajnych wprawdzie, zapewne kupionych w aptece lub również dostarczonych przez sklepikarza. Ofiarował jej więc butelkę wody toaletowej, której miał znaczny zapas, używając jej zwykle do mycia. Następnie dał jej kilka mydełek, pudełko pudru i proszku do zębów. Nieznacznie pomagał jej więc w tej transformacji, która z dniem każdym stawała się widoczniejszą, a którą on śledził z zajęciem i pewną dumą.
Pozostając wierną i oddaną służącą, przekształcała się stopniowo w zakochaną kobietę, u której wszystkie instynkta kokieterji rozwijały się całkiem bezwiednie.
On również coraz więcej przywiązywał się do niej. Bawiło go to i wzruszało. Bawił się kiełkującem tem uczuciem, jak w chwilach smutku bawimy się wszystkiem, co nam może dać zapomnienie. Nie czuł do niej żadnego innego pociągu, prócz tego nieokreślonego pożądania, jakiego doznaje każdy mężczyzna na widok ładnej kobiety, chociażby służącej lub wieśniaczki, o posągowych kształtach sielankowej Wenery. Głównie jednak nęcił go teraz urok jej kobiecości. Tamta, którą kochał szalenie, zrodziła w nim ową nieprzepartą a tajemniczą potrzebę obecności kobiety, potrzebę napawania się owym subtelnym, idealnym, lub też zmysłowym zapachem, który owiewa każdą kobietę zarówno damę światową jak dziewczę ludu, zmysłową kobietę e Wschodu o wielkich czarnych oczach, jak niebieskooką córę północy a tak potężnie oddziaływa na każdego mężczyznę, który nie stał się jeszcze obojętnym na nieśmiertelny urok kobiecości.
Jej przywiązanie ciche, serdeczne, niewinne, raczej dające się odczuć niż dostrzedz, było jakby watą, osłaniającą rany jego serca. Wystarczało, by jedna z nich zaczęła krwawić a dawne cierpienia wracały i znów go pogrążały w rozpacz. Największą męczarnią był mu teraz brak wiadomości, wynikający stąd, że przyjaciele, którym nie zostawił adresu, szanowali dobrowolne jego odosobnienie. Od czasu do czasu spotykał w dziennikach nazwiska Lamarthe’a lub Massivala, jako uczestników zabaw lub proszonych obiadów. Raz nawet ujrzał wzmiankę o pani de Burne, jako o jednej z najpiękniejszych i najgustowniej ubranych na balu w ambasadzie austrjackiej. Dreszcz przebiegł go od stóp do głowy. O parę wierszy dalej wyczytał nazwisko hrabiego von Bernhaus. Stłumiona chwilowo zazdrość zawrzała znów w jego sercu. Teraz nie wątpił już prawie o zawiązaniu się stosunku miłosnego między tych dwojgiem. Zmyślone takie urojenia dokuczliwszemi bywają od przeświadczenia, gdyż niepodobna ich się pozbyć ani z nich wyleczyć.
Nie mogąc dłużej pozostawać w nieświadomości, postanowił napisać do Lamarthe’a, który znając go dostatecznie, domyślał się zapewne jego męki i udzieli mu może odpowiedzi na pytanie niewypowiedziane.
Pewnego wieczoru napisał długi list, owiany smutkiem, pełen niedomówionych zapytań i lirycznych zachwytów nad pięknością wiosny na wsi.
W cztery dni potem spostrzegł między listami kopertę, zaadresowaną wyraźnem, dużem pismem powieściopisarza. List ten zawierał tysiące wiadomości błahych a jednak bardzo ważnych dla niego. Wspominając o wszystkich znajomych, Lamarthe nie przytaczał o pani de Burne lub panu von Bernhaus więcej szczegółów niż o innych, wysuwał jednak te postacie na pierwszy plan, zapomocą właściwych mu sztuk stylowych, któremi nie zdradzając wyraźnie swego zamiaru, zwracał uwagę czytelnika tam, gdzie właśnie zamierzał.
Krótko mówiąc, z listu tego wynikało jasno, że obawy Mariolle’a były poniekąd uzasadnione i że dziś lub jutro podejrzenia jego staną się rzeczywistością.
Dawna jego kochanka wiodła takie samo życie jak wpierw, bawiła się, stroiła, królowała. O nim mówiono przez jakiś czas z obojętną ciekawością, jak zwykle mówimy o nieobecnych. Sądzono, że wyjechał bardzo daleko, zmęczony Paryżem.
Otrzymawszy ten list, Mariolle leżał do wieczora w hamaku; następnie nie mógł jeść obiadu, nie mógł usnąć, a w nocy miał gorączkę. Nazajutrz czuł się tak zmęczonym, zniechęconym i znudzonym tem jednostajnem życiem, wśród gęstego, milczącego lasu, mrocznego teraz od masy zieleni, że został w łóżku.
Usłyszawszy dzwonek, Elżbieta wbiegła do pokoju. Widząc go leżącego, stanęła zdziwiona na progu i, pobladłszy nagle, spytała:
— Czy pan chory?
— Tak, trochę.
— Możeby posłać po doktora?
— Nie trzeba. To przejdzie.
— Co by panu przyrządzić?
Ale około pierwszej po południu ogarnęło go takie znudzenie, że nie chciał znów wstać z łóżka. Elżbieta wzywana nieustannie wskutek pewnego rodzaju manji nerwowej, przybiegała co chwila, smutna, niespokojna i nie wiedząc już czemby mu przynieść ulgę, spytała nieśmiało, czyby mu nie mogła czytać głośno.
— Czy ładnie czytasz? zapytał.
— Zdaje mi się. W szkole dostałam raz nagrodę za głośne czytanie, a matce przeczytałam tyle powieści, że nawet tytułów wszystkich nie pamiętam.
Zaciekawiony, kazał jej wyjąć z szafki najulubieńszy utwór: „Manon Lescaut“.
Spełniwszy polecenie, Elżbieta pomogła mu usiąść, podłożyła dwie poduszki pod plecy, przysunęła krzesło i zaczęła czytać. W istocie czytała bardzo ładnie, mając bardzo dobrą wymowę i wrodzony dar modulacji głosu. Powieść ta tak żywo ją zajęła i wzruszyła, że Mariolle od czasu do czasu przerywał czytanie, wszczynając z nią o rozmowę.
Przez okno otwarte słychać było na wszystkich drzewach i krzakach trele słowików, które śpiewem swym przypodobać się chciały samiczkom w tej porze, gdy wszystko co żyje, pożąda miłości.
Andrzej patrzył na młodą dziewczynę, również zmieszaną i z palącą ciekawością śledzącą wątek opowieści. Na zadawane przez niego pytania odpowiadała intuicyjnie, choć trochę niejasno, odgadując wszystko, co dotyczyło uczucia i namiętności. Patrząc na nią myślał: „Ta dziewczyna co mogłaby być bardzo inteligentną i dowcipną, ż gdyby się kto zajął jej wykształceniem“.
Ten czar kobiecy przeczuwany w niej już dawniej, dziwnie się kojarzył w jego umyśle z tajemniczym, a tak nieprzepartym urokiem owej Manon, wyczarowanej potęgą sztuki.
Ukołysany głosem Elżbiety, wzruszony treścią dobrze znanego, a przecież nowego zawsze opowiadania, marzył o takiej kochance, jaką była Manon: zmiennej, a jednak stałej, pełnej powabu, pomimo ohydnych swych błędów, umiejącej wzbudzić w sercu mężczyzny wszystkie struny gniewu i uczucia, namiętności i przywiązania, zazdrości i pożądania.
Ach! gdyby w żyłach kochanki, którą porzucił, było choć trochę miłosnej i zmysłowej przewrotności tej kurtyzany, może nie byłby nigdy odjechał? Manon oszukiwała, ale kochała, kłamała, ale oddawała się całem swem jestestwem.
Po dniu całym bezczynnie spędzonym, Mariolle usnął nad wieczorem, ale we śnie przesuwał mu się cały kształt postaci kobiecych.
Cały dzień spędziwszy bezczynnie, bez ruchu nawet, spał lekko; nie dziw więc, że niezwykły szmer w domu obudził go nagle.
Nieraz mu się już zdawało w nocy, że słyszy szelest jakiś w izdebkach przyległych do kuchni, a przeznaczonych na pralnię i łazienkę. Nigdy dotąd nie zwracał uwagi, dziś jednak zmęczony całodziennem leżeniem i nie mogąc usnąć, zaczął nadsłuchiwać i całkiem wyraźnie usłyszał plusk wody. Zaciekawiony, zapalił świecę i spojrzał na zegarek: dopiero dziesiąta. Ubrał się, wsunął rewolwer do kieszeni i cichaczem skradał się ku kuchni.
Jakież było jego zdziwienie, gdy spostrzegł ogień na kominie. W kuchni nie zastał nikogo, ale odgłosy szmeru dochodziły wyraźnie z łazienki.
Zbliżył się na palcach, cichutko obrócił klucz w zamku i otworzywszy nagle drzwi, ujrzał falujące ramiona i czarowne łono — najpiękniejsze ciało kobiece, jakie kiedykolwiek widział.
Krzyknęła przerażona, nie mogąc uciec.
On ukląkł przy wannie, pożerając ją namiętnem spojrzeniem i zbliżając do niej usta.

Elżbieta zrozumiała i... wyciągnąwszy mokre ramiona, zarzuciła mu je na szyję.

III.

Gdy stanęła przed nim nazajutrz, wnosząc herbatę, drżała jak listek i tacy w ręku utrzymać nie mogła.
Mariolle podbiegł do niej, postawił tacę na stole i całując ją w oczy, rzekł:
Spójrz na mnie.
Podniosła oczy pełne łez.
— Nie chcę byś płakała.
Tulił ją do siebie, czując, że drży od stóp do głowy, szepcąc: „Boże! mój Boże!“. Zrozumiał, że nie wstyd, żal lub smutek wyrywa jej z ust ten okrzyk, ale szczęście, szczęście prawdziwe! I w tej chwili doznał dziwnego, fizycznego raczej niż moralnego zadowolenia, tuląc w objęciach istotę, przez którą czuł się wreszcie kochanym. Dziękował jej za to tak, jak chory leżący na drodze dziękuje kobiecie, która opatrzyła jego rany: dziękował z głębi zbolałego serca, zawiedzionego w tylu daremnych porywach, spragnionego uczucia skutkiem obojętności tamtej; lecz równocześnie litował się nad nią trochę. Widząc ją tak bladą, łzami zalaną, z oczyma płonącemi miłością, pomyślał: „Jakaż ona piękna! Kobieta zmienia się nie do poznania i staje taką, jaką być powinna, gdy ulegnie losowi serca, lub potrzebie natury“.
— Usiądź przy mnie — rzekł po chwili.
Usiadła, a on ujął obie jej ręce, biedne, spracowane ręce, które dla niego stały się teraz białemi i delikatnemi i zręcznie, łagodnie tłomaczyć jej zaczął, jaki odtąd będzie ich wzajemny stosunek. Nie chcąc dawać we wsi powodu do plotek, będzie przez jakiś czas uchodzić za służącą... zacznie jednak czytywać mu głośno i po pewnym czasie stanie się lektorką i razem z nim będzie siadała do stołu.
— Nie, panie; będę nadal służącą jak dotychczas. Nie chcę, aby ktokolwiek dowiedział się o tem, co zaszło...
Pomimo jego nalegań, nie chciała od tego odstąpić i po śniadaniu wyszła z tacą do kuchni, a on śledził każdy jej ruch wzrokiem pełnym miłości.
Zostawszy sam, pomyślał: „Jest kobietą. Wszystkie kobiety stają się sobie równe, skoro podobać się umieją. Ze służącej zrobiłem kochankę. Teraz jest śliczną, a może się stać czarującą. W każdym razie młodsza i świeższa od wszystkich kokotek i dam światowych. Zresztą, czyż to fakt wyjątkowy? Ileż to córek stróżowskich zostało sławnemi aktorkami! Bywają w najpierwszych salonach, uchodzą za bohaterki romansów i odbierają hołdy od książąt. Czemuż to przypisać? Czy talentowi ich, częstokroć bardzo miernemu, czy też urodzie, częstokroć bardzo wątpliwej? Nie. Kobieta jednak zajmuje zawsze takie stanowisko, jakie sobie zdobędzie, umiejąc natchnąć nas takiem lub innem złudzeniem.“
Odbył dnia tego długi spacer, a chociaż nogi ciążyły mu jak wpierw, jakby podcięte zgryzotą, i nie mógł się pozbyć dawnego cierpienia, to jednak w głębi serca odzywał się głos radosny, jak świegot ptaka. Czuł się mniej samotnym, mniej opuszczonym; las wydawał mu się mniej milczącym i bezludnym. Powrócił do domu, ciesząc się, że Elżbieta powita go uśmiechem i czułem spojrzeniem.
Przez miesiąc blizko trwała ta idylla nad brzegiem rzeki. Elżbieta kochała go ślepo, jak matka kocha dziecię, lub pies myśliwski swego pana. Mariolle był dla niej wszystkiem: niebem i ziemią, radością i szczęściem. Pocałunki jego ziszczały najgorętsze jej pragnienia, dawały rozkosz najwyższą. Stał się treścią jej ciała, duszy i serca: czuła się upojoną, jak młodzieniec, który po raz pierwszy w życiu zakosztuje wina. Usypiała go w swych objęciach, budziła pieszczotami, tuliła się do niego z zapamiętaniem, zapominając o całym świecie. Zdziwiony, oczarowany, rozkoszował się tą niepodzielną ofiarą, czując, że pije pełnemi usty ze źródła miłości.
A jednak czuł się wciąż smutnym i zniechęconym. Nowa kochanka mu się podobała, lecz zapomnieć o tamtej nie mógł. I nieraz przechadzając się po łąkach nad brzegiem Loing, zadawał sobie pytanie: Czemu nie mogę się pozbyć tej troski? Na wspomnienie Paryża, czuł się tak rozdrażnionym, że jak najprędzej powracał do domu, by nie być sam.
Godzinami wtedy leżał w hamaku, a Elżbieta, siedząc na składanem krzesełku, czytała głośno. Słuchając jej głosu i patrząc na nią, przypominał sobie rozmowy z panią de Burne, gdy we dwoje spędzali wieczór w saloniku. Łzy cisnęły mu się do oczu, a serce szarpał tak silny ból, iż ogarniało go nieprzeparte pragnienie powrotu do Paryża, lub wyjazdu na zawsze.
Widząc go tak smutnym i melancholijnym, Elżbieta pytała:
— Co panu jest? Czuję, że pan ma łzy w oczach.
— Pocałuj mnie, Elżbietko — odpowiadał Mariolle — i tak byś nie zrozumiała.
Obsypywała go pocałunkami, niespokojna, przeczuwając jakiś niezrozumiały dla niej dramat. On zaś dzięki jej pieszczotom chwilowo się uspakajał, myśląc:
— Jakże uroczą byłaby kobieta, posiadająca serce tej dziewczyny i wdzięk tamtej! Dlaczegóż nie można spotkać istoty będącej uosobieniem naszych marzeń, lecz zawsze tylko coś połowicznego?
Ukołysany monotonnym dźwiękiem głosu, którego nie słuchał, myślał o wszystkiem, co go pociągało i czarowało w opuszczonej kochance. Wspomnienie jej ścigało go jak widziadło, ustawicznie, nieubłaganie.
„Czyż zawsze cierpieć będę jak potępieniec nigdy się od niej nie uwolnię?“ — myślał z rozpaczą.
Zaczął znów odbywać dalekie przechadzki, błąkał się po lesie z głuchą nadzieją, że zgubi swe cierpienie w głębi jaru lub w drzew gęstwinie — podobny do człowieka, który pragnąc pozbyć się ulubionego zwierzęcia, a nie chcąc go zabić, wyprowadza go daleko od domu i tam porzuca.
Pewnego dnia podczas takiej przechadzki, stanął na polance, zwanej Bukietem Królewskim. Teraz las stał się prawie czarnym, bo promienie słońca przebić nie mogły sklepienia liści. Mariolle szedł długo, wspominając z tęsknotą ów półcień rozkoszny, jaki rzucały dawniej młodziutkie listeczki, gdy nagle, skręciwszy na boczną ścieżynę stanął zdumiony przed dwoma drzewami, które jakby w uścisku splątały swe konary.
Laden obraz miłości nie zdołałby przejąć go silniejszem wzruszeniem, niźli ten widok olbrzymiego buka, obejmującego pieszczotliwie młodą brzozę.
Niby odtrącony i rozpaczą przejęty kochanek, o potężnym, a udręczonym torsie, buk dwoma potężnemi ramiony schwycił młodą drzewinę przykuł do siebie. Brzoza uwięziona w tym uścisku, wystrzeliła wysoko w górę, ponad czoło napastnika, prosta, gładka, wysmukła, jakby wzgardliwa. Ale mimo tej ucieczki ku wyżynom, w łonie jej pozostały dwie głębokie, oddawna zabliźnione szramy, które w korze jej wyryły gałęzie buku. Spojone w jedno temi zabliźnionemi ranami, drzewa rosły razem, jednemi żywiąc się sokami i krew zwycięzcy wpłynąć musiała do żył zwyciężonej.
Mariolle usiadł na trawie i długo im się przyglądał. Chore jego serce nadawało symboliczne, pełne grozy znaczenie dwom tym nieruchomym zapaśnikom, opowiadającym przechodniom wieczne dzieje swej miłości.
Smutny, znękany, ruszył dalej w drogę, idąc zwolna, z oczyma spuszczonemi ku ziemi, gdy nagle spostrzegł w trawie arkusik papieru, zbryzgany błotem, zgubiony lub rzucony przez jakiegoś przechodnia. Zatrzymał się. Jakże radosną, czy bolesną wieść zawierał ten papier, leżący teraz w błocie u jego stóp.
Nie mógł się oprzeć pokusie podniesienia go, rozwinąwszy, wyczytał tylko: „przyjdź! czwarta... czekam“. Pozostałe wyrazy zatarły się skutkiem wilgoci.
W mgnieniu oka ogarnęły go smutne i rozkoszne zarazem wspomnienia... Przyszły mu na myśl wszystkie otrzymane od niej bileciki, w których naznaczała mu schadzkę, lub też zawiadamiała, że o umówionej godzinie przybyć nie może. Nigdy w życiu nie zaznał silniejszych wzruszeń, nic nie wprawiało go w taki niepokój, jak widok tych wysłanek, przynoszących szczęście upajające, lub rozpacz. I umierał prawie na myśl, że nigdy już nie otrzyma podobnych wieści.
I znów zadawał sobie pytanie, co się z nią działo od czasu jego wyjazdu z Paryża. Czy cierpiała, czy tęskniła za przyjacielem, którego obojętnością swą skazała na wygnanie. Czy też dotknięta tylko w miłości własnej pogodziła się szybko ze zmianą sytuacji?
Gwałtowne dowiedzenie się prawdy stało się tak niepohamowane, że zrodziło w nim pomysł dziki, dziwaczny. Nie zdając sobie sprawy z tego co czyni, udał się do Fontaineblnau i wszedł do biura telegraficznego. Wszedł, gnany jakąś tajemniczą a nieprzepartą siłą.
Drzącą ręką wziął ze stołu blankiet i napisawszy nazwisko oraz adres pani de Burne, nakreślił:
„Tak bardzo pragnę wiedzieć, co pani o mnie myśli. Ja zapomnieć nie mogę.

Andrzej Mariolle“.

Następnie wsiadł do dorożki i powrócił do Montigny, żałując już swego postępku.
Obliczył, że jeżeli raczy mu odpisać, za dwa dni najwcześniej otrzyma jej list. Mimo to nazajutrz nie wychodził z domu, mimowoli żywiąc nadzieję odebrania telegramu.
Około trzeciej po południu leżał w hamaku, gdy Elżbieta przybiegła, donosząc, że jakaś pani pragnie się z nim widzieć.
Ogarnęło go tak niewymowne zdziwienie, że dech zamarł mu w piersiach i nogi uginały się pod nim, gdy zmierzał ku domowi. Nie śmiał się jednak spodziewać, by to była ona.
Gdy otworzył drzwi od salonu, pani de Burne podniosła się z kanapy i z wymuszonym nieco uśmiechem wyciągnęła doń rękę, mówiąc:
— Przyjechałam tu dowiedzieć się o panu czegoś bliższego, bo telegram nie udzielił mi dostatecznych objaśnień.
Zbladł tak gwałtownie, że w oczach jej zapłonął błysk radości; oniemiały ze wzruszenia nie był zdolnym słowa przemówić i tylko przyciskał do ust podaną sobie rękę.
— Ach! jakaż pani dobra — rzekł wreszcie.
— To nic, lecz nie zapominam nigdy o przyjaciołach i myślę o nich.
Patrzyła mu prosto w oczy badawczym wzrokiem kobiety, która od pierwszego spojrzenia umie wszystko odgadnąć, przeniknąć do głębi myśli i odsłonić nawet cień obłudy. Widocznie była zadowoloną, bo znów rozpromieniła twarz.
— Zachwycam się pańską pustelnią — rzekła wreszcie. — Czy pan szczęśliwy?
— Nie, pani.
— Czy być może? W tej ślicznej okolicy, w tym pięknym lesie, nad brzegami ślicznej rzeczułki? Powinienby pan być zupełnie spokojny i zadowolony!
— A jednak tak nie jest.
— Dlaczego?
— Bo nie mogę zapomnieć.
— A pan musi zapomnieć, aby być szczęśliwym?
— Tak, pani.
— Czy wolno zapytać, jakie to wspomnienia?
— Wszak pani wie.
— I dlatego...
— Dlatego — przerwał Mariolle — jestem nieszczęśliwym.
— Domyślałam się tego, otrzymawszy pański telegram — odrzekła tonem współczucia — i dlatego przybyłam tutaj z postanowieniem odjechania natychmiast, gdyby moje domysły okazały się mylnemi.
Po chwili milczenia dodała:
— Ponieważ nie odjeżdżam zaraz, pozwoli mi pan zwiedzić swoją siedzibę? Widzę przez okno śliczną aleję topolową. Chodźmy tam, będzie nam chłodniej niż w salonie.
Wyszli razem. Nosiła suknię liljową, tworzącą tak harmonijną całość z zielenią drzew i niebios błękitem, że postać jej wydawała mu się teraz nowem jakiemś, niewypowiedzianie pięknem i czarującem zjawiskiem. Szczupła jej kibić, delikatna i świeża twarzyczka, jasno-blond włosy, wymykające się z pod dużego liljowego kapelusza, z którego spływało ogromne strusie pióro, piękne ręce, niosące parasolkę, chód nieco sztywny i wyniosły, czyniły w tym skromnym ogródku wrażenie czegoś anormalnego i egzotycznego, fantastycznej jakiejś istoty z bajki, lub marzenia zrodzonego w wyobraźni poety lub malarza, obrazka à la Watteau, lub cudownej rzeźby, która ukazała się tu przez kaprys, by czarować swą pięknością.
Przytłumiona na chwilę namiętność zawrzała znów w sercu Mariolle’a, który mimowoli zestawiał ją w myśli z wieśniaczkami, spotkanemi po drodze w Monitgny.
— Jaka to dziewczyna otworzyła mi drzwi? — zagadnęła niespodzianie pani de Burne.
— Moja służąca.
— Nie wygląda na pokojówkę.
— W istocie, jest bardzo przystojna.
— Gdzie ją pan znalazł?
— W sąsiednim hotelu, gdzie jacyś malarze zagrażali jej cnocie...
— A pan ją obronił?
— Tak, pani — rumieniąc się odrzekł Mariolle.
— Dla własnej korzyści?
Zapewne, bo wolę widzieć w koło siebie twarze ładne niż brzydkie.
— Tylko takie wzbudziła w panu uczucie?
— Może także niepohamowane pragnienie ujrzenia pani, gdyż każda kobieta, która bodaj na chwilę przyciągnie mój wzrok, zawsze mi na myśl przywodzi panią.
— Bardzo zręcznie powiedziane... A ona, czy kocha swego obrońcę?
Zarumienił się mocniej. I nagle z szybkością błyskawicy uświadamiając sobie, że wszelka zazdrość podnieca uczucie kobiety, postanowił nawpół tylko kłamać.
— Nie wiem — odrzekł po chwili wahania. — Okazuje mi dużo życzliwości i jest bardzo o mnie troskliwą.
— A pan? — szepnęła pani de Burne, niemile dotknięta tą wiadomością.
Utkwił w jej twarzy palące spojrzenie i rzekł:
— Ja przy nikim nie potrafiłbym zapomnieć o pani!
I to było zręcznie rzuconem, lecz ona tego nie spostrzegła, przekonana, że Mariolle szczerze wypowiada swe myśli. Czyż kobieta podobna mogła o tem wątpić? Wcale też nie wątpiła i zadowolona z siebie nie zajmowała się już Elżbietą.
Usiedli oboje na ogrodowych krzesełkach w cieniu topoli.
— Co pani myślała o mnie? — zapytał Mariolle.
— Że pan był bardzo nieszczęśliwy.
— Czyja w tem wina? pani czy moja?
— Obojga. Widząc, że pan bardzo rozdrażniony, uznałam, że najrozsądniej będzie, gdy pan odzyska spokój w samotności. I dlatego czekałam.
— Na co pani czekała?
— Na wiadomość od pana. Otrzymałam ją wreszcie i jestem. A teraz pomówimy jak ludzie rozsądni. Kocha mnie pan dotąd?... Pytam nie z kokieterji, lecz jako przyjaciółka.
— Kocham panią jak przedtem.
— I czego pan pragnie?
— Alboż ja wiem? Los mój w rękach pani.
— O! ja powzięłam już postanowienie, ale go panu nie wyjawię, dopóki się nie dowiem co pan zamierza. Proszę mi powiedzieć szczerze, co się działo w pańskiem sercu, od czasu ucieczki?
— Myślałem o pani... oto wszystko, co mam do powiedzenia.
— Tak, ale jak? Do jakiego wniosku pan doszedł?
Mariolle wyznał szczerze postanowienie zapomnienia o niej, ucieczkę z Paryża, przybycie do tego boru, gdzie dniami całemi ścigały go wspomnienia o niej, a w nocy zazdrość szarpała jego sercem wyznał wszystko, prócz miłości swej dla Elżbietki.
Słuchała go, pewna że nie kłamie, raczej czerpiąc to przeświadczenie w poczuciu swej wszechwładzy nad nim, niż w szczerości jego głosu. Bądź co bądź bowiem kochała go po swojemu.
Uniesiony opowiadaniem swych rozmyślań i cierpień przebytych, tonem namiętnego liryzmu, lecz bez gniewu, począł jej znów wyrzucać tę nieudolność kochania.
— Inne kobiety nie posiadają daru podobania się — powtarzał — pani nie posiada daru kochania
— Ale przynajmniej posiadam dar stałości przerwała z ożywieniem. — Czy byłby pan mniej nieszczęśliwy, gdybym uwielbiając pana przez dziesięć miesięcy, zakochała się teraz w kim innym?
— Alboż to niemożliwością, aby kobieta kochała jednego tylko mężczyznę?
— Niepodobna kochać wiecznie — żywo przerwała — można tylko pozostać wierną. Czy pan sądzi, że upojenie zmysłowe trwać może przez lata całe? O nie! Co się tyczy kobiet namiętnych, rządzących się dłużej lub krócej kaprysem, to starają się o to tylko, by życie ich było nieprzerwanym romansem. Zmienia się bohater, zmieniają okoliczności, koleje i rozwiązanie. Nie dziwię się zresztą, że to bawi, gdyż za każdym razem początek, faza środkowa i zakończenie ten sam mają urok. Ale dla mężczyzny koniec jest końcem. Czy pan rozumie?
— Poniekąd prawdziwie. Nie pojmuję jednak, do czego pani zmierza?
— Natychmiast to panu wytłómaczę. Według mnie, żadna namiętność, uczucie brutalne, meczące, podobne temu, które pana męczy, nie może trwać długo. Jest to chwila przełomu. Chwila, którą uczyniłam bardzo przykrą przez swą oziębłość i niezdolność do uniesień. Ale chwila ta wkrótce przeminie, nie mogąc trwać wiecznie.
Umilkła. On spojrzał na nią z niepokojem.
— A zatem? — zapytał.
— A zatem sądzę, że pan może być bardzo miłym kochankiem dla kobiety tak rozsądnej i spokojnej, jak ja. Natomiast byłby pan nieznośnym mężem. Co prawda, dobrych mężów niema wcale.
Zdziwiony, a trochę też dotknięty, spytał: W jakim celu chce pani zachować kochanka, którego nie kocha wcale, albo którego kochać przestała.
— Kocham po swojemu, mój przyjacielu — odrzekła żywo. — Kocham spokojnie, ale kocham.
— A przedewszystkiem pragnie pani, aby ciebie kochano i okazywano ci to uczucie odparł z rezygnacją.
— To prawda; niemniej serce moje domaga się także szczerze przywiązania. Lubię, aby mi publicznie składano hołdy, co nie przeszkadza jednak, że potrafię być wierną i stałą i jednego wyłącznie mężczyznę obdarzać przywiązaniem i bezwzględną ufnością, a w zamian mieć prócz czułości kochanka, rzadkie i słodkie poczucie, że nie jestem całkiem samą na świecie. Nie jest to miłość taka, jakiej pan pragnie, lecz i to ma swoją wartość.
Mariolle pochylił się nad nią i drżąc ze wzruszenia wymamrotał:
— Czy pani pozwoli mi być tym szczęśliwym człowiekiem?
— Dobrze, ale nie teraz jeszcze. Tymczasem pogódź się pan z myślą, że od czasu do czasu zadam ci trochę cierpienia. To minie. Teraz jednak, skoro już musisz cierpieć, czyż nie lepiej cierpieć przy mnie, aniżeli zdala?
Uśmiechem zdawała się mówić: „Zaufajże mi trochę!“ a widząc, że on drży z namiętności, czuła się szczęśliwą, doznawała takiego zadowolenia, jakiego doznaje jastrząb, spuszczając się na bezbronną ofiarę.
— Kiedy pan wraca do Paryża? — spytała.
— Wracam... wracam jutro — odrzekł.
— Dobrze. Czekam z obiadem.
— Dziękuję.
— Ale ja już muszę odejść — dodała, spoglądając na zegarek, ukryty w puzderku parasola.
— Och! czemu tak prędko?
— Pociąg odchodzi o piątej. A zaprosiłam na obiad kilka osób: księżnę de Malten, Bernhausa, Lamarthe’a, Massivala, Maltry’ego i nową znakomitość, pana de Charlaine, podróżnika, który powrócił teraz z Cambogde. Całe miasto o nim mówi.
Mariolle doznał ściśnienia serca.
Każde z tych nazwisk sprawiało mu ból, niby ukłucie osy. W każdem z nich był jad trujący.
— Odprowadzę panią na kolej. Ale przedtem możebyśmy przejechali po się lesie?
— Dobrze. Przedewszystkiem jednak proszę mnie ugościć filiżanką herbaty.
Gdy wrócili do domu, niepodobna było nigdzie znaleźć Elżbietki.
Pani de Burne wcale się tem nie zaniepokoiła. W istocie, czyż mogła ją teraz niepokoić ta pokojówka?
Wsiedli potem do powozu czekającego przed domem, a Mariolle kazał jechać drogą dłuższą, prowadzącą przez las.
Gdy wjechali w ciemny bór, pełen kojącego cienia, pani de Burne, oczarowana pięknością przyrody i śpiewem słowików, pod wpływem nieokreślonego, a tajemniczego piękna zawołała:
— Boże, jakże tu dobrze i pięknie!
Z głębokiem wzruszeniem grzesznika przyjmującego komunję, patrzyła przed się upojona, złożywszy rękę na ręce Andrzeja. On zaś myślał: Natura przejmuje ją znowu podobnem wzruszeniem, jak na górze św. Michała.
Odprowadził ją do wagonu.
Na pożegnanie powiedziała: Jutro o ósmej.
— Tak, jutro o ósmej.
Odjechała rozpromieniona, a on wsiadł do powozu zadowolony, szczęśliwy, a jednak zmartwiony, bo cierpienia jego się nie skończyły.
Poco jednak walka? Nie miał już siły walczyć. Przykuwała go do siebie urokiem nieprzepartym, niepojętym. Ucieczka nie zerwała tych więzów, nie rozłączyła go z nią, przyniosła mu tylko mękę straszliwą; natomiast pogodziwszy się z położeniem, może przynajmniej coś uzyskać, gdyż kłamać nie umiała.
Powóz toczył się lasem, a on myślał, że podczas tych kilku godzin ani razu nie podała mu ust do pocałunku. Zawsze ta sama... Nie zmieniła się wcale, nie zmieni nigdy i on zawsze może cierpieć przez nią tak straszliwie. Wspomnienie chwil okrutnych niegdyś z nią spędzonych, wspomnienie owego oczekiwania połączonego z przeświadczeniem, że nic nie zdoła jej wzruszyć, ściskało mu serce przeczuciem i obawą walk czekających go w przyszłości. Gotów był jednak cierpieć, byle jej tylko nie utracić ponownie, gotów był dobrowolnie skazać się na to ciągłe pożądanie, rozpalające mu krew w żyłach.
Szalona walka, którą tyle razy toczył sam z sobą, wracając z Auteuil, zawrzała znów w jego sercu, gdy nagle wspomnienie młodej i ładnej Elżbiety, czekającej na niego z miłosnym pocałunkiem, przyniosło mu pewną ulgę. Za chwilę porwie ją w objęcia i zamknąwszy oczy, łudząc samego siebie, jak się ludzi innych, posiądzie kobietę, która kocha jego, myśląc o tej, którą kocha on.
Nawet w tej chwili czuł do niej pociąg, ów pociąg pełen instynktownego przywiązania, jakiem poczucie podzielanych rozkoszy przejmuje zawsze zwierzę, tkwiące w człowieku. Ta uwiedziona dziewczyna nie będzież dlań źródłem rozkoszy, dodającem mu sił w suchej pustyni jego miłości trawiącej?
Wróciwszy do domu, nie zastał jej jeszcze.
Zaniepokojony, przerażony, zapytał drugiej służącej:
— Czy jesteś pewna, że wyszła?
— Tak, proszę pana.
Wyszedł natychmiast, w nadziei, że ją spotka.
Uczyniwszy kilka kroków, już miał skręcić na ścieżkę, prowadzącą w głąb doliny, gdy nagle ujrzał stary, niski kościołek, uwieńczony wieżyczką. Przeczucie jakieś skierowało go w tę stronę. Któż przeniknie dar jasnowidzenia kobiecego serca? Co ona pomyślała? Co zrozumiała? A jeżeli po części chociaż domyśliła się prawdy, to niezawodnie tu szuka teraz pociechy.
W kościele ciemno było, gdyż mrok już zapadł, tylko mała lampka zwieszająca się od sklepienia zdradzała obecność boskiego Pocieszyciela. Mariolle szedł lekkim krokiem wzdłuż law, a zbliżywszy się do presbiterjum, ujrzał klęczącą kobietę, z twarzą ukrytą w dłoniach. Poznał ją i położył rękę na jej ramieniu. Byli sami.
Wzdrygnęła się, odwracając głowę. Płakała.
— Czemu płaczesz? — zapytał.
— Zrozumiałam wszystko — szepnęła. — Przyjechał pan tutaj, bo ona pana dręczyła. Teraz przyjechała po pana.
Wzruszony jej boleścią, mamrotał:
— Mylisz się, Elżbietko. W istocie wracam do Paryża, ale ciebie z sobą zabiorę.
— Nieprawda! nieprawda! — powtarzała z niedowierzaniem.
— Przysięgam.
— Kiedy jedziemy?
— Jutro!
— O Boże! O Boże! jęczała — wybuchając spazmatycznym płaczem.
Wtedy objął ją wpół, podniósł z klęczek i wyprowadził z kościoła. W milczeniu zeszli ze wzgórza osłonionego już płaszczem nocy; stanąwszy nad brzegiem rzeczki, usiedli oboje na trawie. Słyszał jak serce jej biło, zapierając dech, a dręczony wyrzutami sumienia, tulił ją do siebie i szeptał tysiące słów miłosnych, jakich nigdy z ust jego nie słyszała. Rozrzewniony, współczuciem i żądzą fizyczną przejęty, kłamał bezwiednie i dziwiąc się słowom swym i uczuciom, zadawał sobie pytanie, dlaczego, czując się niewolnikiem tamtej kobiety, doznaje jednak wzruszenia, kojąc smutki tej dziewczyny.
Przyrzekał, że będzie ją bardzo kochać nie powiedział poprostu „kochać“ — że w pobliżu swego domu urządzi dla niej gustowne mieszkanie i przyjmie jej pokojówkę.
Uspokajała się powoli, nie mogąc uwierzyć, aby ją łudził rozmyślnie i czując, że mówi szczerze. Przekonana nareszcie i olśniona, że zostanie panią, ona, biedna pokojówka z zajazdu, przyjaciółką człowieka dobrego i bogatego, prócz miłości, uczuła teraz dla niego wdzięczność, do której przyłączyło się jeszcze uczucie dumy.
Zarzuciła mu ręce na szyję i okrywając go pocałunkami, szepnęła:
— Ja cię tak kocham. Tyś dla mnie wszystkiem na świecie!
A on wzruszony, oddając jej pocałunki, szeptał:
— Moje kochanie!
Z tej chwili zapomniała zupełnie o istnieniu kobiety, która stała się dla niej powodem takiej boleści. Ale bezwiedny lęk odezwał się jeszcze w jej sercu i pieszczotliwym głosem spytała:
— A będziesz mnie kochał tak jak tutaj?
— Będę cię kochał tak jak tutaj wiedział bez wahania.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.