Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część druga/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tryumf śmierci |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aleksandra Callier |
Tytuł orygin. | Trionfo della morte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Pod koniec kwietnia, Hipolita wyjechała do Medyolann, gdzie ją powoływała siostra, której świekra właśnie umarła. Jerzy Aurispa zamierzał wyjechać również na poszukiwanie krainy nieznanej. W końcu maja mieli się zjechać oboje.
Ale w tej epoce właśnie, Jerzy otrzymał od matki list pełen bolesnych rzeczy, nieomal rozpaczny. Nie mógł już przeto od włóczyć dłużej swego powrotu do domu rodzicielskiego.
Kiedy zrozumiał, że bez dalszej zwłoki obowiązek nakazywał mu biedz tam, gdzie była prawdziwa boleść, ogarnęło go ciężkie strapienie, w którem pierwszy popęd miłości synowskiej, zwolna pokonany zo stał wzrastającem cierpkiem niezadowoleniem, zwiększającem się w miarę, jak coraz jaśniej zarysowywały się w jego świadomości liczne konflikty przewidywane w przyszłości. A niezadowolenie to, stało się niebawem
tak dojmującem, te owładnęło nim całkowicie, wzmożone jeszcze materyalnemi przykrościami odjazdu, rozdzierającą boleścią pożegnań.
Rozdział był przykrzejszym niż kiedykolwiek. Jerzy przechodził okres wrażliwości nadmiernej; rozdrażnienie wszystkich nerwów otrzymywało go w stanie bezprzestannego niepokoju. Zdawał się nie wierzyć już w przyrzeczone szczęście, w przyszłe ukojenie. Skoro Hipolita go żegnała, zapytał:
— Czy my się zobaczymy jeszcze?
Kiedy w chwili przejścia drzwi, pocałował ją po raz ostatni w usta, zauważył, że po tym pocałunku zapuściła czarną woalkę na twarz a drobny ten, nic nieznaczący fakcik, przejął go dziwnym niepokojem, przybrał w jego wyobraźni rozmiary i wagę zgubnej jakiejś przepowiedni.
Przybywszy do Guardiagrele, rodzinnego miasta, do domu rodzicielskiego, był tak wycieńczony, że witając uściskiem matkę, rozpłakał się jak dziecko. Ale ani ten uścisk, ani łzy, nie umocniły go. Zdało mu się, że był obcym zupełnie u własnego swego ogniska, że odwiedza rodzinę, która bynajmniej nie była jego rodziną. To szczególne wrażenie opuszczenia, doznawane już w innych okolicznościach, wobec najbliższych, obudziło się w nim w tej chwili, żywsze jeszcze i natrętniejsze niż kiedykolwiek. Tysiące drobnych szczegółów życia rodzinnego drażniło go, raziło na każdym kroku. W czasie śniadania, w czasie obiadu, pewne cisze, w których nie słychać było nic prócz brzęku widelców, przejmowały go dziwnem niezadowoleniem; czuł się tu nieswoim jakimś. Wytworniejsze nawyknienia, do których jut przywykł co chwila tu coś raziło przykro. Atmosfera niezgody, wrogiego usposobienia wzajemnego, otwartej wojny, tamowała mu tutaj oddech.
W sam wieczór jego przybycia, matka wzięła go na bok, aby mu opowiedzieć wszystkie swoje zmartwienia, wszystkie kłopoty, całą niedolę, aby mu opowiedzieć jakie nierządne życie prowadził mąż jej, jakich się dopuszczał wybryków. Głosem drżącym od gniewu, patrząc nań ze łzami w oczach, powiedziała:
— Twój ojciec jest nikczemnikiem!
Powieki miała nabrzękłe, zaczerwienione od długiego płaczu, policzki zapadłe; cała jej postać no siła na sobie piętno cierpień, znoszonych od dawna.
— To nikczemnik! nikczemnik!
Idąc na górę do swego pokoju, Jerzy miał jeszcze w uszach dźwięk tego głosu; widział postawę matki; słyszał wciąż haniebne oskarżenia przeciw temu człowiekowi, którego krew płynęła w jego żyłach. I serce wzbierało mu takim bólem, iż lękał się, że niepodobna mu będzie wlec dłużej tego życia. Nagle przecież poryw szalonej wściekłości przerzucił myśl jego do nieobecnej kochanki i spostrzegł, że bynajmniej nie był wdzięcznym matce za to, te ma odsłoniła wszystkie swe cierpienia; czuł, te wolałby nie wiedzieć, nie zajmować się niczem innem prócz tego, co dotyczyło jego miłości, nie mieć żadnych innych cierpień do znoszenia nad te, które wypływały z tej miłości!
Wszedł do swego pokoja i zamknął się. Księżyc majowy oświecał szyby balkonu. Pragnąc odetchnąć powietrzem nocnem, otworzył drzwi szklane, oparł się o parapet, wchłaniając chłód nocny. Spokój nieskończony panował tam niżej w dolinie; a Majella, spowita jeszcze w białe śniegi, zdała się rozprzestrzeniać lazur nieba prostotą uroczystą swych konturów. Guardiagrele, podobne do trzody owiec, zasypiało dokoła Santa Maria Maggiore. Jedyne okno oświecone w domu przeciwległym, tworzyło plamę żółtawego światła na tle nocy.
Zapomniał świeżej swej rany. Wobec piękności wspaniałej tej pogodnej nocy, jedna myśl tylko wyłącznie stanęła w jego umyśle: „Otóż noc jedna znowu, stracona dla szczęścia!...“
Począł nasłuchiwać. W pośród ciszy, dobiegło go wyraźnie tupanie konia w sąsiedniej stajni, potem brzęk zgłuszony dzwonków u zaprzęga. Oczy jego pobiegły ku oświeconemu oknu; w prostokącie światła, widział cienie ruchome, jakby tam wewnątrz poruszały się jakieś osoby. Nasłuchiwał wciąż. Zdało mu się, te ktoś zlekka zapukał do drzwi. Poszedł otworzyć, choć nie był pewien.
Była to jego ciotka, ciotka Jokonda. Weszła.
— Zapomniałeś o mnie — mówiła, całując go.
W rzeczy samej, nie widząc jej za przybyciem, nie pomyślał o niej. Począł tłomaczyć się, wziął ją za rękę, posadził i zaczął mówić serdecznym tonem.
Ciotka Jokonda, starsza siostra jego ojca, miała jat bez mała lat szećdziesiąt. Kulała na skutek upadkn i była nieco otyła, ale tą tuszą chorobliwą, mięką bezkrwistą. Całkowicie oddana pobożnym praktykom, żyła w zupełnem odosobnienia w swym pokoju, na najwyższem piętrze domu, nie mając żadnej styczności z rodziną, zaniedbywana, nielubiona, uważaną była za pół idyotkę. Światem jej były święcone obrazki, relikwie, amblemata, symbole; całą jej działalnością wykonywanie ćwiczeń pobożnych, pogrążanie się w monotonii modlitw i pokonywanie straszliwych męczarni, które jej sprawiało łakomstwo. Formalną jej namiętnością było pochłanianie słodyczy, zwłaszcza cukierków, wszelkie zaś inne pożywienie odtrącała. Często wszakże brakło jej cukierków; Jerzy dlatego był jej ulubieńcem, że ilekroć przyjeżdżał do Guardiagrele, przywoził jej pudełko cukierków i pudełko „rossolisów“.
— A zatem — mówiła głosem który wychodził pomrukiem z po za dziąseł niemal pustych — a zatem... przyjechałeś... co! co! przyjechałeś...
Poglądała na niego z pewnego rodzaju onieśmieleniem, nie mogąc znaleźć nic więcej do powiedzenia; ale w oczach jej wyraźnie malowało się oczekiwanie. I Jerzy czuł, jak mu się serce ściska litością dla tej biednej zniedołężniałej istoty. Myślał: „Ta biedaczka, co zeszła do najniższego upodlenia natury ludzkiej, ta biedna dewotka żarłoczna, złączona jest przecież ze mną związkami krwi, ja pochodzę z tego samego co i ona gniazda!“
Nieukrywany już niepokój owładnął ciotką Jokondą; oczy jej poczynały nabierać nieomal bezwstydnego jakiegoś wyrazu. Powtarzała wciąż:
— A zatem... zatem...
— O! wybacz ciotko! — rzekł wreszcie z widocznym wysiłkiem. Na ten raz zapomniałem ci przywieźć cukierków.
Starej twarz zmieniła się nagle, tak, jak gdyby miała lada chwilę zemdleć; oczy jej zagasły; wybąknęła:
— Mniejsza o to...
— Ale jutro postaram ci się o nie — dorzucił Jerzy w rodzaju pocieszenia; serce mu się ścisnęło. — Napiszę...
Staruszka ożywiła się. Zawołała pośpiesznie:
— Wiesz, do Urszulanek... tam są dobre.
Nastało milczenie, podczas którego ciotka Jokonda niezawodnie czuła przedsmak jutrzejszych rozkoszy, bo bezzębne jej usta porastały się jakby połykaniem śliny nadmiernej.
— Biedny mój Jerz!... Ach! gdybym ja nie miała Jerzego!... Widzisz, co się tu dzieje w tym domu, to kara niebios... Ale chodź, chodźno na balkon, obejrzyj kwiaty w wazonikach. To ja podlewam je zawsze, ja sama; pamiętam ciągle o moim Jerzym! Dawniej miałam Demetria, ale dziś mam już tylko ciebie.
Powstała, wzięła siostrzeńca za rękę i wyprowadziła go na jeden z balkonów. Pokazywała mu kwitnące w wazonikach kwiaty; zerwała gałązkę pomarańczową i podała mu ją. Schyliła się, próbując czy ziemia nie jest suchą.
— Czekaj! — ozwała się.
— Gdzie idziesz, ciotko Jokondo?
— Czekaj! Oddaliła się, kulejąc, wyszła z pokoju, powróciła po chwili z konwią pełną wody, którą dźwigała z trudem.
— Ale, ciotko, po cóż się tak trudzić? czemu się bierzesz do takiej roboty nad siły?
— Doniczki muszą być podlane. Gdybym ja o tem nie myślała, któżby pomyślał?
Podlewała kwiaty. Oddech jej był ciężki a dyszenie chrapliwe starej tej piersi sprawiało przykrość młodzieńcowi.
— Dosyć! dosyć! — odezwał się, odbierając jej z ręki konewkę.
Pozostali na balkonie; słychać było tylko spadanie pojedynczych kropel wody na bruk ulicy z słabym odgłosem.
— Co to za okno oświecone? — spytał Jerzy, aby przerwać ciszę.
— Och — odpowiedziała staruszka — to don Dafendente Scioli dogorywa.
I oboje przypatrywali się poruszaniu cieniów w prostokącie żółtawego światła. Staruszka przejęta chłodem nocy, poczęła drżeć.
— Chodźmy! idź już spać, ciotko Jokondo.
Chciał ją odprowadzić do jej pokoju, o piętro wyżej. Przechodząc kurytarzem, spostrzegli coś, co się wlokło z trudem po posadzce. Był to żółw. Stara zatrzymała się:
— On jest w twoim wieku, ma dwadzieścia pięć lat teraz; a okulał tak biedak jak ja. To twój ojciec kiedyś kopnięciem...
Przypomniał sobie oskubaną synogarlicę ciotki Joanny a w trop za tem przyszło wspomnienie niektórych chwil, przeżytych w Albano.
Doszli na próg pokoju ciotki. Wyziew mdlący, właściwy pokojom chorych, uderzył go z wnętrza. Przy słabym blasku lampy, widać było ściany pokryte krucyfiksami i madonnami, parawan odarty, fotel z wyłażącemi sprężynami i kłakami.
— Czy wejdziesz?
— Nie, dziękuję, ciotko Jokondo; połóż się już Weszła szybko, szybko bardzo, potem wróciła na próg z torebką, którą rozwinęła przy Jerzym, wysypując na dłoń okruchy cukru.
— Widzisz, to wszystko, co mi zostało!
— Jutro, jutro, ciotko... No, a teraz idź juk spać. Dobranoc!
I opuścił ją, wyczerpawszy jut wszelką cierpliwość, z sercem wzburzonem.
Powrócił napowrót na balkon.
Księżyc w pełni zwieszał się w pośrodku nieba. Majella nieruchoma i lodowata, podobna była do jednego z tych przedgórzy księżycowych, które teleskop zbliża do ziemi.
Guardiagrele zasypiało u stóp góry. Pomarańcze wonią duszącą napełniały powietrze.
— Hipolito! Hipolito!
W tej godzinie śmiertelnego udręczenia, cała dusza jego rwała się do kochanki, przyzywając jej na pomoc.
Nagle z okna oświetlonego rozległ się krzyk w tej ciszy nocy, krzyk kobiecy. Inne krzyki podniosły się za nim; potem zlały się wszystkie w jeden szloch nieprzerwany, który wzmagał się i słabnął niby rytm pieśni. Konanie skończyło się; duch ulatywał w noc pogodną i ponurą.
Matka mówiła mu:
— Trzeba koniecznie, byś mi dopomógł; trzeba, abyś się z nim rozmówił; trzeba, abyś wreszcie głos zabrał w tej sprawie. Jesteś najstarszym Tak, Jerzy, to konieczne.
I w dalszym ciąga wyliczała winy swego męża, odsłaniała przed synem haniebne postępki ojca. Ten ojciec miał za metresę pannę służącą, która niegdyś służyła w ich domu, kobietę upadłą, niesłychanie chciwą; dla niej to i dla dzieci z nieprawego łoża trwonił on cały majątek, nie oglądając się na nie, nie dbając o interesa, zaniedbując posiadłości, sprzedając za psie pieniądze pierwszemu lepszemu zbiory, byle tylko mieć pieniądze; dochodziło nawet do tego, że częstokroć z jego winy rodzinie brakło na najkonieczniejsze nawet potrzeby; odmawiał wypłacenia posagu córce młodszej, jakkolwiek była już zaręczoną oddawna; kiedy zaś robiono mu jakąś uwagę, odpowiadał tylko krzykami, obelgami, czasami nawet posuwał się i do zniewag czynnych.
— Ty przebywasz zdala od nas i nie wiesz nawet, w jakiem my piekle pędzimy życie. Nie możesz sobie wyobrazić w najdrobniejszej nawet cząstce naszych zgryzot i cierpień... Ale tyś najstarszym. Trzeba, żebyś się z nim rozmówił. Tak, Jerzy, trzeba koniecznie.
Z oczyma spuszczonemi, Jerzy milczał i aby pohamować rozstrój wszystkich nerwów wobec tej boleści, co się w sposób tak brutalny odsłaniała przed nim, zmuszony był nadludzkiego użyć wysiłku. A więc to była jego matka? Te usta wykrzywione kurczem tak cierpkim, kiedy wymawiała słowa twarde, bez obsłonek wszelkich, to były usta jego matki? Boleść i zawziętość zmieniły ją zatem do tego stopnia? Podniósł oczy, żeby się jej przypatrzeć, żeby znaleźć na twarzy macierzyńskiej ślady słodyczy. Jakże łagodną widywał on dawniej tę matkę! Jakaż to była piękna istota, jak pełna uczucia! A jak i on sam niegdyś kochał ją serdecznie, w dzieciństwie, w latach chłopięcych! Wówczas donna Silveria była wysoką, smukłą, bladą i delikatną, z włosami niemal jasno blond barwy, z oczyma czarnemi, miała w sobie wszystkie cechy szlachetnej rasy, bo pochodziła z rodu Spina, którego herby wraz z herbami Aurispów rzeźbione są nad portalem kościoła Santa-Maria-Maggiore. Jakaż to była urocza niegdyś istota! Zkądże więc ta straszliwa zmiana? Synowi sprawiały przykrość wszystkie zbyt szorstkie gesty matki, każde jej słowo wymówione z cierpkością, każdy płomień gniewu, co zapalał jej twarz i spojrzenie, co szałem zawziętości poglądało z oczu; przykrość sprawiało mu również, że ojca okrywano takiemi haniebnemi zarzutami, że między tem dwojgiem istoty którym zawdzięczał życie, rozstępowała się tak okropna przepaść. A cóż to za życie im zawdzięczał!
Matka nastawała:
— Słyszysz, Jerzy! Potrzeba abyś wystąpił energicznie. Kiedy się z nim rozmówisz? Powezmij jakieś postanowienie.
Słyszał i poczuł do głębi trzewiów szarpnięcie, co zatargało wszystkiemi jego nerwami, czuł, jak się wzdryga z przerażenia i odpowiedział w duszy:„ O! matko, proś mnie o wszystko, żądaj odemnie najokrutniejszej ofiary; ale oszczędź mi tylko tego kroku, oszczędź mi go, nie znaglaj mnie, bym się zdobył na tę odwagę. Jestem tchórzem!“ Na myśl, że miałby stawić czoło ojcu, że miałby zdobyć się na czyn tak męskiej woli, strach niepokonany przejmował go aż do głębi duszy. Raczej pozwoliłby sobie odciąć rękę.
Odpowiedział głucho:
— Dobrze, matko. Pomówię z nim. Znajdę sposobną chwilę.
Objął ją uściskiem i ucałował w oba policzki, jakby przepraszał ją w milczeniu za to kłamstwo; bo równocześnie zaraz dodawał w myśli: „Nie znajdę tej sposobnej chwili; nie rozmówię się z nim“.
Pozostali we wgłębieniu okna. Matka otworzyła je mówiąc:
— Wynoszą ciało don Defendente Scioli.
Oparli się o balkon, jedno obok drugiego. Ona dodała patrząc w niebo:
— Co ca dzień!
Guardiagrele, miasto z kamienia, połyskiwało w pogodnem majowem słońcu. Orzeźwiający wiatr poruszał trawki na ściekach rynien. We wszystkich szczelinach, od podwalin aż do szczytu Santa-Maria-Maggiore, przystrojona była w drobne, delikatne roślinki, rozkwitające niezliczonemi kwiatkami fioletowemi, tak że stara katedra wznosiła w niebiosy czoło, pokryta dwoistym płaszczem kwiatów z marmuru i kwiatów żywych.
Jerzy rozmyślał: „Nie zobaczę już Hipolity. Mam smutne przeczucie. Wiem dobrze, że za pięć lab sześć dni pojadę na wyszukanie pustelni, wymarzonej przez nas; ale równocześnie wiem doskonale, że będzie to trud próżny, że nie osiągnę tego, do czego dążę, że napotkam na nieznaną mi przeszkodę. Jakże to wszystko, czego doznaję, jest dziwne i nieokreślone! Nie ja to wiem, ale we mnie jest ktoś, co wie, że to wszystko skończy się niebawem“.
1 myślał dalej: „Nie pisze już do mnie. Odkąd tu jestem, odebrałem od niej tylko dwa telegramy: bardzo krótkie: jeden z Pallanza, drugi z Bellagio. Nigdy nie czułem się tak oddalonym od niej. Może w tej samej chwili inny jaki mężczyzna ściąga na siebie jej uwagę. Czy to podobna, aby w jednej chwili, naraz miłość opadła z serca kobiety? A czemużby nie? Serce jej jest znużone; w Albano, rozgrzane wspomnieniami, ostatni raz może zabiło dla mnie. Ja się na tem biciu zawiodłem. Ale niektóre fakta dla tego, kto je umie obserwować pod idealną ich formą, w głębi samych siebie noszą znaczenie tajemnicze, stanowcze i niezależne od pozorów. A zatem wszystkie drobne fakta, z których składało się nasze życie w Albano, przybierają, skoro je rozbieram w myśli, znaczenie niewątpliwe, charakter oczywisty; są finalnemi. Wieczorem, w ów wielki piątek, kiedy za przybyciem na dworzec w Rzymie, rozstawaliśmy się i kiedy powóz unosił ją w mgłę, czyliż nie wydało mi się, że ją utrącam na zawsze i bez ratunku. Nie doznawałżem wówczas tego uczucia, że wszystko było skończone?“ Wyobraźnia stawiła mu żywo przed oczy gest, którym Hipolita osunęła czarną woalkę na twarz po ostatnim pocałunku. I słońce, błękit, kwiaty, wesołość wszechrzeczy dokoła, poddały mu tę jedną myśl tylko: „Bez niej życia jest dla mnie niepodobieństwem“.
W tej chwili matka przechyliła się przez poręcz, spojrzała ku bramie katedry i rzekła:
— Kondukt wychodzi z kościoła.
Bractwo pogrzebowe wychodziło z bramy kościelnej ze swemi insygniami. Czterech ludzi w żałobie niosło na barkach trumnę. Dwa długie szeregi mężczyzn w żałobie szły za nią z zapalonemi świecami; z po za dwu otworów czarnych kapturów widać było tylko ich oczy. Od czasu do czasu wiatr chwiał płomykimi świec, niewidzialnemi niemal w blasku dziennym, gasząc je tu i owdzie; świece topiły się z sykiem. Każdy z tych zakapturzonych mężczyzn miał obok siebie dziecko bose, które zbierało w dłoń topiący się wosk.
Kiedy cały orszak rozwinął się na ulicy, muzykanci w czerwonych ubiorach, z białemi pióropuszami, zaintonowali marsz pogrzebowy. Karawaniarze przystosowali chód swój do rytmu muzyki; mosiężne instrumentu połyskiwały w słońcu.
Jerzy myślał: „Ileż smutku i ile śmieszności równocześnie w tych oznakach czci, składanej śmierci!“ Zobaczył sam siebie w trumnie, uwięzionego między czterema deskami, niesionego przez tych maskaradowo przybranych ludzi, w otoczeniu tych świec płonących, wśród okropnej wrzawy trąb i wizya ta napełniła go obrzydzeniem.
Następnie uwaga jego zwróciła się na dzieci w łachmanach, które zbierały stopiony wosk, uciążliwie, z ciałem schylonem, z oczyma zwróconemi ku ruchomym płomykom.
— Nieszczęśliwy don Defendente! — szepnęła matka, patrząc na orszak pogrzebowy, co się oddalał.
I natychmiast, jak gdyby mówiła do siebie a nie do syna, dorzuciła znużonym głosem:
— Dlaczego nieszczęśliwy? Wstępuje do przybytku pokoju, nam zaś pozostają troski i cierpienia.
Jerzy popatrzał na nią. Oczy ich spotkały się z sobą; ona uśmiechnęła się do syna, ale tak słabym uśmiechem, że nie poruszył żadnego z muskułów twarzy. Była to raczej jakaś przezrocza, lekka zasłona, ledwie dostrzegalna, co przesunęła się po twarzy zawsze smutnej. Ale błysk nieznaczny tego uśmiechu sprawił na Jerzym wrażenie wielkiego jakiegoś światła i dostrzegł wtedy na twarzy matki po raz pierwszy dzieło boleści, na na które nie było lekarstwa.
Wobec tego straszliwego odkrycia, które ma dał ten uśmiech, nagłą falą uczucia wezbrała mu pierś. Jego matka, własna jego matka nie mogła już zatem uśmiechać się inaczej, jak tylko tak boleśnie, tak strasznie boleśnie! Odtąd zatem stygmat cierpienia przywarł nieodłącznie do tej drogiej twarzy, która niegdyś pochylała się nad nim tak często, z taką dobrocią, w dniach choroby lub strapienia! Jego matka, własna jego matka trawiła się powolnie, niszczała z dniem każdym, schodziła powoli ku nieuniknionemu grobowi! A on sam niedawno, kiedy ta matka odsłaniała przed nim swą niedolę, to, co jej zadało ową boleść, on nie bolał nad tem macierzyńskiem cierpieniem, ale raczej nad raną, zadaną własnemu jego egoizmowi, bolał nad tem, te chore jego nerwy razi wyrażenie bezwzględne, surowe, nagie tej boleści!
— O, matko!... — szepnął głosem, zdławionym łzami.
I ujął jej ręce, wprowadził napowrót do pokoju.
— Co tobie, Jerzy? Co ci, moje dziecko? — spytała matka przelękniona, widząc twarz jego zalaną łzami. — Co ci jest? Powiedz mi!
Teraz odnajdywał go, ten głos, ten tak drogi mu głos, ten głos jedyny, niezapomniany, który go przejmował do głębi duszy, ten głos pocieszenia, przebaczenia, dobrej rady, nieskończone, dobroci, który słyszał zawsze w dniach najchmurniejszych życia; odnajdywał go teraz, odnajdywał nareszcie! Poznawał nakoniec tę słodką, łagodną istotę dni dawnych, tę uwielbianą!
— O! matko moja, matko!...
I objął ją uściskiem wśród łkania, oblewając jej dłonie palącemi łzami, całując policzki, oczy, czoło w szalonem uniesieniu.
— Biedna moja matko!
Posadził ją, ukląkł przed nią, z oczyma w twarz jej utkwionemi. Poglądał w tę twarz długo, jak gdyby ją zobaczył po raz pierwszy po długiej rozłące. Ona zaś z ustami zaciśniętemi boleśnie, z ledwie hamowanem łkaniem, co jej ściskało gardło, spytało:
— Wielką sprawiłam ci przykrość, nieprawdaż?...
Otarła łzy syna, pogładziła jego włosy z pieszczotą. Potem mówiła głosem, który przerywały nerwowe wstrząśnienia:
— Nie, Jerzy, nie, to nie tobie się martwić, to nie tobie cierpieć!... Bóg trzymał cię zdala od tego domu. To nie tobie cierpieć tu teraz. Całe życie moje, od samego urodzenia, całe moje życie, zawsze, zawsze, starałam się chronić cię od przykrości, od bólu, od poświęceń jakichkolwiek! O! czemuż na ten raz nie miałam siły milczeć?... Powinnam była zamilczeć przed tobą to wszystko; powinnam była nic ci nie mówić! Wybacz mi Jerzy. Nie myślałam, że tyle ci przyczynię zmartwienia. Nie płacz już, błagam cię. Jerzy, ja ciebie błagam, nie płacz już! Nie mogę patrzeć, jak płaczesz.
Omal sama nie wybuchnęła płaczem w straszliwem udręczeniu.
— Widzisz, mateczko, już nie płaczę.
Oparł głowę na kolanach matki a pod działaniem pieszczoty macierzyńskich dłoni, uspokoił się nareszcie. Od czasu do czasu łkanie wstrząsało nim jeszcze. W myśli przebiegały mu w formie niejasnych uczuć, odległe smutki czasów chłopięcych. Słyszał świergot jaskółek, zgrzyt koła jakiegoś szlifierza, głosy krzyczące na ulicy; dźwięki znane, zasłyszane w dawne popołudnia, dźwięki, które mu smutkiem przejmowały serce. Po tem przesileniu dusza jego znalazła się w jakimś nieokreślonym stanie ukołysania. Ale obraz Hipolity pojawił się znów przed jego myślą i nagle zamąciły się znowu tak gwałtownie wszystkie jego uczucia, że z głową złożoną na kolanach matki, młodzieniec westchną głęboko.
Ona pochyliła się szepcząc:
— Za czem tak wzdychasz?
Nie podnosząc powiek, uśmiechnął się; ale ogarniało go niezmierne wyczerpanie, jakieś znużenie rozpaczne, potrzeba nieprzeparta uchronienia się od tej walki bez wytchnienia.
Chęć życia odchodziła go zwolna, jak ciepło opuszcza trupa. Z poprzedniego wzruszenia nic już nie istniało; matka napowrót stawała się dlań obcą. Cóż wreszcie mógł uczynić dla niej? Ocalić ją? powrócić jej spokój? Powrócić zdrowie i wesołość? Ale czyż to nieszczęście dało się naprawić wogóle? Czyliż odtąd istnienie tej kobiety nie będzie zatrutem na zawsze? Matka nie mogła już być dla niego tą ucieczką, jaką była za czasów dzieciństwa, w tych odległych latach. Nie mogła ani go zrozumieć, ani pocieszyć, ani uzdrowić. Ich dusze, ich życia zbyt były od siebie różnemi. Nie mogła mu dać nic więcej nad widok własnej swej męczarni!
Podniósł się, uścisnął ją raz jeszcze i wyszedł na górę do swego pokoju; tam oparł się o balustradę balkonu. Majella stała przed nim cała różowa w blaskach zachodu, olbrzymia, z delikatnie zarysowanemi konturami na tle zielonkawego nieba. Krzyk ogłuszający jaskółek, co krążyły po nad balkonem, raził go. Poszedł położyć się na łóżko.
Leżąc na plecach rozmyślał: „Wszystko to dobrze, żyję, oddycham. Ale jaką jest istota mego życia? Jakim siłom ona podlega? Jakie prawa nią rządzą? Nie należę sam do siebie, wymykam się sam przed sobą. Wrażenie, jakie mi sprawia moja istota, przypomina to, jakiego doznaje człowiek skazany na utrzymywanie się w stojącej postawie na powierzchni wiecznie chwiejnej, który czułby, że bezprzestannie brak mu podpory, gdziekolwiekbądź postawiłby nogę. Jestem w wieczystej trwodze i udręczeniu a samo to udręczenie nawet nie da się bliżej określić. Czyliż to trwoga zbiega, który czułby, że go tuż, tuż ścigają? Czy niepokój ścigającego, który nigdy nie może dosięgnąć celu? Czy może jedno i drugie?
Jaskóki świergotały przybiegając i odbiegając gromadnie, niby czarne strzały w bladym prostokącie, który zarysowywał balkon.
„Czegóż mi brak? Jakąż jest ta moralna szczerba mojej duchowej istoty? Jaka jest przyczyna mojej niemocy? Czuję najgorętsze pragnienie życia, nadania wszystkim mym zdolnościom rozwoju, pragnę czuć się zupełnym i harmonijnym w sobie. A przeciwnie widzę, jak zwolna z dniem każdym niszczeję, jak upadam dobrowolnie; co dnia życie moje uchodzi, gdzieś niewidzialnemi, niezliczonemi szczelinami; jestem jak pęcherz nawpół próżny, który się wykoszlawia na tysiączne sposoby za każdem poruszeniem zawartego w nim płynu. Wszystkie siły moje wystarczają mi zaledwie na to, by wlec z niezmiernym trudem kilka drobnych ziarnek pyłu, które w imaginacyi mojej nabierają ciężaru skał olbrzymich. Bezustanna rozterka unicestwia i wyjaławia wszystkie moje myśli. Czego mi braknie? Kto to owładnął tą częścią mojej istoty, która wymyka się przed moją świadomością, a która przecież, czuję to dobrze, jest dla mnie nieodzowną, abym mógł żyć dalej? Albo raczej, czy owa cząstka już nie zamarła tak, że śmierć tylko zdoła mnie z nią połączyć? Tak to jest pewnie. W samej rzeczy, śmierć zagarnia mnie ku sobie“
Dzwony Santa-Maria-Maggiore ozwały się na nieszpór. Przed oczyma przesunął mu się orszak pogrzebowy, trumna, zakapturzeni ludzie i ten szereg obdartych dzieciaków, co się roztrącały zbierając ociekły wosk, mozolnie schylających się z oczyma wlepionemi w chwiejny płomyk świecy.
Te dzieci zajmowały go wielce. Później, pisząc do kochanki, rozwinął ukrytą alegoryę, której umysł jego ciekawy dopatrzył się w tym obrazie: „Jedno z nich słabowite, wyżółkłe, opierając się jedną ręką na kuli a zbierając w dłoń drugiej, wolnej, odrobiny wosku, wlokło się tuż obok jakiegoś olbrzyma w kapturze, którego pięść ogromna ściskała silnie świecę. Widzę ich obu jeszcze i nie zapomnę nigdy. Może we mnie samym jest coś, co mnie czyni podobnym do tego dziecka. Życie moje realne jest w mocy czyjejś, w mocy jakiejś istoty tajemniczej i nieznanej, która je gniecie w silnej, żelaznej dłoni i widzę, jak się ono wypala i wlokę się za niem i trudzę mozolnie, by zebrać bodaj kilka jego kropel a każda kropla, co padnie, parzy mi biedną, zbolałą rękę“.
Na stole, w wazonie stał bukiet róż świeżych, róż majowych, które Kamila, młodsza siostra, zerała w ogrodzie. Dokoła stołu, zajęli miejsce: ojciec, matka, brat Diego, Albert, narzeczony Kamili, zaproszony tego dnia i starsza siostra Krystyna z mężem swoim i dzieckiem, blondynkiem o śnieżnej cerze, wątłym jak lilijka, co się rozchyla.
Jerzy siedział między ojcem a matką.
Mąż Krystyny don Bartolomeo Celaia, baron Palleaurea, mówił o intrygach municypalnych w sposób gwałtowny. Był to mężczyzna lat bez mała piędziesięciu, suchy, z łysiną na wierzchołku głowy podobną do tonsury, z twarzą starannie wygoloną. Szorstkość pyszałkowata jego giestów i manier stanowiła dziwaczny kontrast z jego powierzchownością iście księżą.
Słuchając tego co mówił i obserwując jego postać, Jerzy myślał:
„Czy też Krystyna może być szczęśliwą z tym człowiekiem? czy może go kochać? Krystyna, ta ujmująca, miła istota, tak uczuciowa i smętna, ona, którą widziałem tylokrotnie płaczącą pod wpływem rozrzewnienia, Krystyna związaną jest na życie z tym człowiekiem bez serca, nieomal starcem, zgorzkniałym i zajętym głupiemi waśniami prowincyonalnej polityki! I nie ma nawet pociechy w macierzyństwie; może tylko drżeć i dręczyć się bezustanną trwogą o swoje dziecko, to dziecko chorobliwe, bezkrwiste, wiecznie zadumane. Biedna kobieta!J
Spojrzał na siostrę z serdeczną litością. Krystyna uśmiechnęła się do niego z po za bukietu róż, przechyliwszy nieco na lewo głowę, ruchem pełnym gracyi, który jej był właściwym.
Widząc Diega obok niej, pomyślał: „Czy uwierzyłby kto, że oni oboje z tego samego wyszli rodu? Krystyna w znacznej części odziedziczyła wdzięk po matce; ma oczy matki naszej a zwłaszcza ma jej układ, jej ruchy. Ale Diego!“ Przypatrywał się bratu z tym instynktownym wstrętem, jakiego doznaje każdy wobec istoty wręcz przeciwnej sobie, całkowicie różnej, krańcowo innej. Diego jadł z żarłocznością, nie podnosząc nigdy głowy od swego talerza, pogrążony najzupełniej w tem zajęciu. Nie miał jeszcze lat dwudziestu, ale był przysadkowaty, ociężały poczynającą się już tuszą, z twarzą czerwoną. Oczy małe i szarawe pod nizkiem czołem, nie odsłaniały najmniejszej nawet iskierki ducha; puszek płowy pokrywał mu policzki i silnie rozwinięte szczęki, okalał cieniem wypukłe i zmysłowe wargi, takiż sam puszek widocznym był na rękach o paznokciach źle utrzymanych, które okazywały zupełną wzgardę wszelkiej staranności.
Jerzy myślał: „Czy ja mogę go kochać? Na to nawet, by zwrócić się do niego z jakiemś nic nieznaczącem słowem, na to, by go powitać prostem: dzień dobry, potrzeba mi już pokonywać wstręt niemal fizyczny. On zaś ilekroć do mnie mówi, nigdy jego oczy nie patrzą w moje; a jeśli przypadek zdarzy, że się spotkają z sobą nasze spojrzenia, odwraca się natychmiast z dziwnym pospiechem. Wobec mnie, niemal bezustannie się rumieni, bez wszelkiej przyczyny. Jakże ciekawem byłoby dla mnie poznać, jakie ja w nim budzę uczucia! Nie ma wątpienia, że musi mnie nienawidzieć“.
Nagłym przeskokiem, uwaga jego zwróciła się na ojca, na człowieka, którego Diego istotnym był dziedzicem.
Opasły, krwisty, silny, był uosobieniem w każdym rysie niespożytej żywotności cielesnej. Szczęki jego bardzo grube, usta obwisłe, wyniosłe o hałaśliwym oddechu, oczy mętne, cokolwiek zezowate, nos wielki o ruchomych nozdrzach, pocentkowany piegami, wszystkie rysy twarzy nosiły cechę gwałtowności i surowości zarazem. Każdy gest jego, każda poza, wydawały się wysiłkiem, jak gdyby muskulatura tego ciała ociężałego, walczyła bezustannie z zarastającym ją tłuszczem. Ciało, ta rzecz zwierzęca, pełna żył, nerwów, ścięgn, gruczołów i kość:, pełna instynktów i potrzeb; ciało, które wydziela z siebie pot i wyziewy; ciało, która się wykoszlawia i zaraża, które się jątrzy, które się okrywa zmarszczkami, krostami, brodawkami i włosem; ta rzecz zwierzęca rozwijała się u niego, rozrastała w sposób bezwstydny niemal i sprawiała delikatnemu sąsiadowi widoczne obrzydzenie.
„Nie, nie — mówił do siebie Jerzy. — Dziesięć, piętnaście lat temu, nie było tak przecież. Przypominam sobie dokładnie, że tak to nie było bynajmniej. Ten zalew zwierzęcości ukrytej, niepodejrzewanej, dokonał się snąć powoli, postępowo. I ja to, ja jestem synem te go człowieka!“.
Przypatrywał się ojcu. Zauważył, że w kącikach oczu, na skroniach, ten człowiek miał sieć zmarszczek, pod oczyma obrzękłość, rodzaj woreczków sinych. Zauważył szyję krótką, rozdętą, czerwoną, apoplektyczną. Spostrzegł, że wąsy i włosy nosiły widoczne ślady farby. Wiek, ten początek starości, dla istot zamiłowanych w rozkoszach nieubłagane dzieło czasu i występku, daremna i nieudolna sztuka, która pragnęła pokryć siwiznę sędziwą, groźba nagłej śmierci, wszystkie te rzeczy smutne i nędzne, nizkie i tragiczne, wszystkie te rzeczy ludzkie, zaniepokoiły głęboko serce synowskie. Niezmierna litość przejęła go dla tego ojca. Potępiać go? Ależ i on cierpi także. Całe to ciało, które mnie przejmuje takim strasznym wstrętem, całą tę ociężałą masę ciała, zamieszkuje przecież także dusza. Kto wie, ile ta dusza przechodzi udręczeń, kto wie jak jest życiem znużoną!... Najniezawodniej szalenie musi on się obawiać śmierci...“ Nagle stanęła mu przed oczyma wizya ojca konającego. Atak apoplektyczny obalał go, piorunował; dyszał okropnie, żywy jeszcze, blady jak płótno, oniemiały, zmieniony do niepoznania, z oczyma pełnemi chorobliwej zgrozy śmierci; potem, jakby przybity powtórnym ciosem niewidzialnej maczugi, tężał jako bezwładna już masa ciała. „Czy też matka moja by go opłakiwała?“
Matka przemówiła do niego.
— Nie jesz, nie pijesz. Prawie nie tknąłeś niczego. Możeś niezdrów?
Odpowiedział:
— Nie, matko. Dzisiejszego rana nie mam jakoś apetytu.
Szmer czegoś przesuwającego się obok stołu, ściągnął jego uwagę; odwrócił się. Spostrzegł okaleczałego żółwia i przypomniał sobie słowa ciotki Jokondy: „Okulał tak jak ja. To ojciec twój kopnięciem...“
Kiedy przypatrywał się żółwiowi, matka, z błyskiem uśmiechu, rzekła:
— On w twoim wieku. Kiedy mi go dano, tyś właśnie miał przyjść na świat.
I dodała z tymże samym, ledwie dostrzegalnym uśmiechem.
— Był wtenczas maleńki; a skorupę miał całkiem niemal przejrzystą; istne z niego było wtedy pieścidełko. U nas dopiero urósł z latami.
Wzięła łupinkę jabłka i podała ją żółwiowi. Przez chwilę przypatrywała się biednemu stworzeniu, które z drżeniem poruszało ociężałą, żółtawą głową starego węża.
„Widocznie przychodzą jej na myśl dawne wspomnienia“, myślał Jerzy, widząc zadumę matki. Odgadł niewypowiedziany smutek, który bezwątpienia musiał ogarniać serce matki na wspomnienie czasów szczęśliwszych, dziś, kiedy po tylu zdradach, po tylu niegodziwościach, wszystko było stracone na zawsze. „Była przez niego niegdyś kochaną; była młodą; może nawet nie znała jeszcze co to cierpienie!... Jakże to dręczyć musi jej serce! Ileż żalu, ile rozpaczy w niem wzbiera!“ Syn cierpiał cierpieniem matki, jej udręczenia odzywały się w nim bolesnem echem. I tak się pogrążył w tem wzruszeniu własnowolnie, że łzy przysłoniły mu oczy. Powstrzymał te łzy z wysiłkiem i czuł jak mu spływają napowrót na serce; „O! matko, gdybyś wiedziała!“
Odwracając się, zobaczył, że Krystyna uśmiechała się do niego z po nad róż.
Narzeczony Kamili mówił właśnie:
— Oto, co się nazywa elementarną nieznajomością kodeksu. Kiedy się ma pretensyę do...
Baron przyznawał słuszność argumentacji młodego doktora i za każdem jego zdaniem potwierdzał:
— Bez wątpienia, bez wątpienia.
Obalali burmistrza.
Albert siedział obok Kamili swej narzeczonej. Połyskujący był cały i różowy jak figura woskowa, brodę miał ściętą w klin, włosy rozdzielone w pośrodku głowy na dwie równe połowy, kilka pukli starannie ułożonych dokoła czoła i okulary na nosie w złotej oprawie. Jerzy zastanawiał się: „To więc jest ideał Kamili. Lata całe kochają się już miłością niepokonaną. Wierzą w przyszłe swoje szczęście; zdawna już do tego szczęścia wzdychali. Niewątpliwie Albert oprowadzał się z tą biedną dziewczyną pod rękę, po wszystkich miejscach nadających się do idylli. Kamila nie należy do bardzo zdrowych; miewa jakieś urojona słabości; od rana do wieczora tylko dręczy fortepian, swego powiernika, nokturnami. Pobiorą się; jaki też będzie ich los? Młody człowiek ambitny i próżny, młoda dziewczyna sentymentalna wśród drobiazgowego, nędznego prowincjonalnego otoczenia...“ Przez chwilę jeszcze, w myśli rozwijał ukształtowanie się przyszłe tych dwu miernych egzystencyi i poczuł znowu litość dla tej siostry. Przypatrywał się jej.
Fizycznie była ona do niego nieco podobną. Wysoka i smukła z pięknemi jasno kasztanowatemi włosami o jasnych, ale mieniących się oczach, raz błękitnych, to znów zielonkawych lub szarych. Lekki obłoczek pudru ryżowego, czynił ją bledszą jeszcze. U gorsu przypięte miała dwie róże.
„Być może, iż nie z samej tylko twarzy do mnie jest podobna. Być może, iż bezświadomie nosi w duszy który z tych zarodków opłakanych, które we mnie, świadomie, rozwinęły się z taką konsekwencyą, tak potężnie. W sercu jej gościć musi niezawodnie niepokój i smutek. Jest do tknięta chorobą, choć o tem nie wie“.
W tej chwili matka powstała. Wszyscy poszli za jej przykładem prócz ojca i don Bartolomea Celaia, którzy pozostali przy stole, by pogadać, co ich uczyniło jeszcze wstrętniejszemi Jerzemu. Objął wpół jedną ręką matkę, drugą Krystynę serdecznie; i tak przeszedł do przyległego pokoju, pociągając je niemal za sobą. Czuł jakiś poryw czułości dziwnej i dziwnego współczucia dla nich obu. Po pierwszych tonach nokturna, które rozległy się z pod palców Kamili, spytał Krystynę:
— Czy nie zechcesz przejść się po ogrodzie?
Matka pozostała z narzeczonymi, Krystyna i Jerzy zeszli do ogrodu wraz z milczącem dzieckiem.
Z początku szli jedno obok drugiego, nic nie mówiąc. Jerzy wsunął rękę pod ramię siostry, jak to robił zwykle z Hipolitą. Krystyna przystanęła, szepnąwszy.
— Biednyż ten ogród opuszczony! Przypominasz ty sobie, jakeśmy się bawili tutaj, kiedy byliśmy jeszcze dziećmi?
I popatrzała na Luca, swego syna.
— Idź, Luchino; pobiegaj, pobaw się cokolwiek.
Ale dziecko nie ruszyło się od matki; przeciwnie, pochwyciło ją za rękę, Westchnęła, spojrzawszy na Jerzego.
— Widzisz! wiecznie to samo! Nie biega, nie bawi się, nie śmieje nigdy. Ani na chwilę mnie nie opuszcza, nie chce odejść odemnie. Wszystko go przestrasza.
Pogrążony w zadumie o nieobecnej kochance, Jerzy nie słyszał zupełnie tego, co mówiła Krystyna.
Ogród w połowie zalany słońcem, w połowie zanurzony w cieniu, opasany był murem, na szczycie którego połyskiwały skorupy szklane przytwierdzone w cemencie. Z jednej strony stała altana. Z drugiej w równomiernych odstępach wznosiły się cyprysy wysokie, cienkie, proste jak świece, zaopatrzone w górze pni, w nędzną kiść ciemnych, niemal czarnych liści, niby w żelezca lancy. W części wystawionej na działanie słońca, na połaci oblanej słońcem, rosło kilka rzędów drzew pomarańczowych i cytrynowych, kwitnących właśnie w tym czasie. Reszta gruntu zasadzona była różami, bzami, pachnącemi ziołami. Tu i owdzie widać było kilka krzaczków mirtu, posadzonych w regularnych odstępach, które służyły za obramowanie grządkom, dziś zniszczonym. W jednym rogu rosło piękne drzewo wiśniowe; pośrodku znajdował się basen okrągły, pełen stojącej wody, w której zieleniały wodne rośliny.
— Powiedzno, czy ty pamiętasz — spytała Krystyna — ten dzień, kiedy to wpadłeś do basenu, zkąd cię wyciągnął poczciwy nasz wuj Demetrio! Ileż to nam wtedy napędziłeś strachu! Cud był prawdziwy, że mu się udało wówczas wyciągnąć cię żywymi
Na wspomnienie imienia Demetria, Jerzy drgnął. Było to dlań ukochane imię, imię, na dźwięk którego zawsze biło mu żywiej serce. Zwrócił uwagę na słowa siostry; popatrzał na wodę, na powierzchni której przemykały szybko owady o długich mackach. Niespokojna jakaś naszła go ochota pomówienia o zmarłym, mówienia o nim wiele, odtworzenia go sobie we wspomnieniach; ale powstrzymał się przez uczucie, które graniczyło niemal z zazdrością, na tę myśl, że siostra mogłaby rozrzewnić się dla pamięci zmarłego. Pamięć zmarłego, to było wyłączne jego dobro. Zachował ją w najdalszej tajni duszy, z czcią głęboką i nabożeństwem, na zawsze. Demetrio był prawdziwym jego ojcem; był jedynym jego krewnym wreszcie.
I w tej chwili ukazał mu się on tak żywo, ten człowiek łagodny i zamyślony, z twarzą pełną rzewnego męzkiego smutku, której szczególniejszego wyrazu dodawał pukiel siwych włosów, w pośrodku czoła zmięszanych z czarnemi.
— Czy przypominasz sobie — mówiła Krystyna — ten wieczór, kiedyś się schował i całą noc przebyłeś na dworze, nie pokazawszy się już do samego rana? Jakże baliśmy się o ciebie wtenczas również? Jakeśmy cię szukali! Jak płakaliśmy za tobą!
Jerzy uśmiechnął się. Przypominał sobie, jak się schował był, nie z figlów ale przez okrutną ciekawość, by uwierzono, że zginął, by módz zobaczyć, jak też żałować go będzie rodzina. W ciągu wieczora, w wieczór wilgotny a pogodny, słyszał niejednokrotnie głosy przywołujące go, śledził najmniejszy szmer, pochodzący z wzburzonego do gruntu domu, powstrzymywał oddech z radością, zmieszaną poniekąd ze strachem, widząc, jak tuż obok jego kryjówki przechodziły szukające go osoby.
Kiedy już przeszukano cały ogród bez rezultatu, on jeszcze siedział, wciśnięty w swoją kryjówkę. A wtedy na widok domu, którego okna zapalały się i gasły kolejno w ciemności, jakby tam przechodzili niespokojnie ludzie, przejęło go dziwne wzruszenie, tak, że się rozpłakał; litował się teraz nad niepokojem rodziny i nad sobą również, jak gdyby zginął rzeczywiście; mimo to wszystko jednak, uparł się, by się nie pokazać. A potem brzask nadszedł; a to powolne rozlewanie się światła w milczącem przestworzu, starło z jego mózgu ową niby mgłę szaleństwa, powróciła mu świadomość rzeczywistości, zbudził się w nim wyrzut sumienia. Pomyślał o ojcu i o czekającej go karze z przestrachem, z rozpaczą; i pociągał go ku sobie basen; czuł jak go wabi ta blada powierzchnia wody, co odbijała niebo, tej wody, w której przed kilku miesiącami omal nie zginął...
„Było to w nieobecności Demetria“, przypominał sobie jeszcze.
— Jerzy, czujesz ten zapach? — mówiła Krystyna. — Pójdę zerwać bukiet.
Powietrze, przesiąkło wilgocią i wyziewami, usposabiało do rozleniwienia. Grona bzu, kwiaty pomarańczowe, róże, tymianek, majeranek, mirt, wszystkie te wonie zlewały się w jeden jedyny zapach, delikatny a silny i przenikliwy.
Nagle Krystyna spytała:
— Dlaczego tak się zamyśliłeś?
Woń ta wzbudziła w Jerzym nagły niepokój, poryw gwałtowny wzburzonej namiętności, pragnienie Hipolity, przed którem ustąpiły wszelkie inne wrażenia; tysiące wspomnień zmysłowych rozkoszy wstrząsnęło mu dreszczem żyły.
Krystyna podjęła uśmiechniona, z pewnem wahaniem:
— Myślisz... o niej?
— Ach! to prawda, ty wiesz! — odrzekł Jerzy» który nagle zarumienił się pod wyrozumiałym wzrokiem siostry.
I przypomniał sobie, że opowiadał jej o Hipolicie poprzedniej już jesieni, we wrześniu, kiedy był u niej w Sarsa, nad brzegiem morza.
Wciąż uśmiechniona i wciąż z niejakiem wahaniem, Krystyna spytała:
— Czy... kochasz ją zawsze tak samo jeszcze?
— Zawsze.
Nie mówiąc już nic więcej, zwrócili się ku drzewom pomarańczowym i cytrynowym, pomieszani oboje, ale każde na inny sposób: Jerzy czuł, że żal jego wzrasta po tem uczynionem siostrze wyznaniu; Krystyna, myśląc o tej kobiecie, którą brat jej uwielbiał, czuła jak zmącone budzą się w niej zdawna tłumione własne jej pragnienia. Spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się, co wzmogło jeszcze przykre ich uczucie.
Ona postąpiła szybko kilka kroków, ku drzewom pomarańczowym, z okrzykiem:
— O! Boże, co kwiatów!
I poczęła zrywać kwiaty, podniósłszy w górę ramiona, poruszając konarami, by zerwać kilka ukwieconych gałązek. Kwiaty opadały jej na głowę, na ramiona, na piersi. Dokoła cała ziemia pokryta była listkami, niby wonnym śniegiem. I prześliczna była w tej pozycyi z tym owalem twarzy, z szyją wydłużoną i białą. Wysiłek ożywiał jej twarz. Nagle opadły jej ramiona, bladła, bladła, zachwiała się jakby doznała nagłego zawrotu głowy.
— Co ci to, Krystyno? Źle ci się zrobiło? — zawołał Jerzy, przerażony, podtrzymując siostrę.
Ale gwałtowność omdlenia ścisnęła jej gardło; nie mogła mu odpowiedzieć. Dała znak tylko, że chciałaby odejść od drzew; i wsparta na ramienia brata, postąpiła kawałek niepewnym krokiem; Luc przypatrywał jej się wystraszonemi oczyma. Potem zatrzymała się, westchnęła głęboko i zwolna odzyskując kolory, rzekła słabym jeszcze głosem:
— Nie lękaj się, Jerzy... To nic. To wpływ mego stanu obecnego... Zbyt silny zapach mnie odurzył... Ale teraz już przeszło; lepiej mi.
— Może powrócisz do domu?
— Nie, pozostańmy w ogrodzie. Siądźmy trochę.
Usiedli w altance, na starej ławeczce kamiennej. Jerzy na widok dziecka poważnego i zadumanego, zawołał je po imieniu, aby je wyprowadzić z tego odrętwienia.
— Luchino!
Dziecko pochyliło ociężałą głowę na kolana matki. Miało wiotkość łodygi kwiatu; zdawało się, że z trudem zaledwie podnosiło na karku głowę. Skóra była niezmiernie delikatną, tak że wszystkie żyłki przeświecały z po za niej, niby rozrzucone pasmo jedwabiu. Włosy jego były tak jasne, że zdawały się białe nieomal. Oczy wilgotne z wyrazem słodyczy jak u jagnięcia, przeświecały bladym lazurem z po za długich rzęs jasnych.
Matka pieściła go, zaciskając wargi, by powstrzymać wydzierające się łkanie. Ale dwie łzy wydarły się z pod powiek i spłynęły po policzkach.
— Ol Krystyno moja!
Akcent pełen serdeczności braterskiego głosu, wzmógł jeszcze wzruszenie siostry. Łzy znowu spłynęły jej po policzkach.
— Widzisz Jerzy! Nigdy nie skarżyłam się; zawsze przyjmowałam bez szemrania wszystko, co mi los naznaczył, zrezygnowana byłam na wszystko; nigdy skargi, nigdy buntu... Ty to wiesz dobrze, Jerzy. Ale i to jeszcze, i to! Ach, nie mieć nawet pociechy w dziecku!...
Łzy drżały w jej głosie.
— Och! Jerzy! widzisz, widzisz jakim on jest! Nie mówi nic, nie śmieje się, nie bawi; nigdy nie rozweseli się, nigdy nie jest takim jak inne dzieci... Co mu jest? ja nie rozumiem. I zdaje mi się, że mnie kocha do uwielbienia! Nie chce mnie opuścić ani na chwilę! Zaczynam przypuszczać, że żyje tylko moim oddechem. A! Jerzy, gdybym ci opowiedziała niektóre dni mego życia, dni tak długie, tak długie, że zdawały się nie kończyć nigdy chyba... Pracuję u okna; podnoszę oczy i spotykam jego wzrok wlepiony we mnie, wlepiony bez przerwy... To powolna męczarnia, tortury, których, opowiedzieć nie sposób. To tak, jak gdybym czuła, że mnie ubiega krew z serca, kropla za kroplą...
Przerwała sobie, ocierając z łez oczy, udręczona śmiertelnie.
— Gdybyż przynajmniej — dodała — gdybyż przynajmniej to, które noszę w mojem łonie, urodziło się, nie mówię już pięknem, ale zdrowem! Gdybyż, bodaj ten jeden raz, Bóg się zlitował nademną.
I umilkła, uważna, jakby chcąc wywnioskować jakim będzie to nowe życie, drżące w jej łonie. Jerzy ujął ją za rękę. I przez kilka minut, na ławce, brat i siostra pozostali nieporuszeni i niemi, przygnieceni ciężarem istnienia.
Przed nimi ciągnął się ogród pusty i opuszczony. Cyprysy wysokie, proste, nieruchome wznosiły się z religijną jakąś powagą w niebo, niby świece wotywne. Słabe podmuchy, które chwiały sąsiedniemi krzewami róż, tu i owdzie tylko strącały nadwiędłe kwiaty. Od czasu do czasu milkły lub wzmagały się dźwięki fortepianu płynące z domu.
Kiedyż? Kiedy? Postępek, który mi chcą narzucić, staje się zatem nieuniknionym? Będę zmuszony więc rozmówić się stanowczo z tem bydlęciem?“ Jerzy patrzał na zbliżającą się tę chwilę z szaloną obawą. Nieprzezwyciężony wstręt przejmował go do głębi istoty na samą myśl, że miał się znaleźć sam na sam w zamkniętym pokoju z tym człowiekiem.
W miarę, jak dni mijały, czuł, jak w nim wzrasta ta trwoga i upokorzenie, którem go przejmowała dotychczasowa bezczynność; czuł, że matka jego i siostra, że wszystkie ofiary spodziewały się po nim, pierworodnym, tego czynu energii, protestu opieki. I w rzeczy samej, pocóż go tu przyzwano? Odtąd nie wydawało mu się już możliwem odjechać, zanim nie spełni tego obowiązku. Z pewnością w ostatniej chwili mógłby wymknąć się bez pożegnania, uciec a potem napisać list tylko, w którym usprawiedliwiłby swe postępowanie jakimśkolwiek prawdopodobnym pretekstem...
Pod grozą najwyższego chwilami przestrachu odważał się myśleć i o tem już haniebnem wyjściu; rozważał, kombinował sposoby wykonania, badał najdrobniejsze szczegóły, wyobrażał sobie rezultaty. Ale w tych scenach obmyślanych, bolesna i sterana twarz matki stawała przed nim, jak nie dający się znieść wyrzut sumienia. Zastanawiał się nad własnym egoizmem i słabością, a rozmyślania te oburzały go na samego siebie; gwałtem, z zaciętością dziecinną upierał się, by odnaleźć w sobie jakąś bodaj cząsteczkę energii, którąby mógł podbudzić skutecznie przeciw tej większej części swej istoty tak, by odnieść nad nią zwycięztwo, jak nad nikczemnym, pospolitym tchórzem. Ale ten bunt sztuczny nie trwał długo, nie doprowadzał go zaś bynajmniej do męzkiego postanowienia. Wtedy zabierał się spokojnie do zbadania swej sytuacyi i łudził się samąż ścisłością swego rozumowania. Myślał: „Na cóż mogę się przydać? Jakiemuż złemu interwencya moja mogłaby zapobiedz? Ten czyn, który z taką przykrością przychodziło ma wymódz na sobie, czyliż przyniesie zysk jaki rzeczywisty? I jakiż zysk wogóle?“ Ponieważ w sobie samym nie udało mu się znaleźć potrzebnej energii do wykonania tego czynu, ponieważ nie umiał wzbudzić w sobie owego buntowniczego usposobienia, zwrócił się przeto do metody wprost przeciwnej: usiłował dowieść sam sobie bezowocności tego czynu, wyrozumować, że on jest bezpożytecznym zupełnie: „Do czegóż doprowadziłaby wreszcie ta rozmowa? Do niczego bez wszelkiego wątpienia. Według tego, jakim byłby w danej chwili humor ojca i według tego, jaki obrót przybrałaby rozmowa, ojciec wystąpi bądź gwałtownie, bądź przekonywająco. W pierwszym wypadku, wobec wrzasków i obelg, będę bezbronnym, zaskoczą mnie one bowiem niespodziewanie. W drugim, ojciec znajdzie całą litanię argumentów, aby mi dowieść, bądź to własnej niewinności, bądź wreszcie konieczności swych zboczeń i również zaskoczony zostanę niespodzianie. Fakta nie dadzą się naprawić. Występek, skoro raz już wkorzenił się w istotę człowieka, nie da się usunąć, ani zniweczyć. Otóż ojciec mój jest w tym wieku, w którym występków wykorzenić już nie można, w którym zrzec się nawyknień jest niepodobieństwem. Przez całe lata ma tę kobietę i te dzieci. Czy więc ja mam najmniejszą choćby szansę, że moje przedstawienia skłonią go do porzucenia i wyrzeczenia się ich? Czy mam najmniejszą choćby szansę przekonania go, że koniecznością jest zerwanie wszystkich tych węzłów? Wczoraj widziałem tę kobietę. Dość ją zobaczyć, by nabyć przekonania, że nie porzuci nigdy mężczyzny, którego stronę cielesną trzyma w swych szponach. Nie wypuści go z pod swej władzy do śmierci. Jestto rzecz, na którą dziś nie ma ratunku. A potem są tu jeszcze dzieci, prawa tych dzieci. Zresztą po tem wszystkiem, co miało miejsce, czyliż pojednanie między ojcem moim a matką byłoby możliwem? Nigdy. Wszelkie usiłowania moje zatem byłyby bezowocnemi. A wtedy co?... Pozostaje kwestya szkody materyalnej, rabunku, marnotrawstwa. Ale czyż odemnie zależy zaprowadzić w tem ład pewien, skoro żyję zdala od rodzicielskiego ogniska? Potrzebaby tu było czujności bezustannej, w każdej chwili, na każdym kroku i jedynie tylko Diego mógłby to przeprowadzić. Pomówię z Diegiem, ułożę się z nim... Koniec końcem, jak na teraz, jedyną sprawą naglącą jest posag Kamili. Faktem jest, że Albert pilnie chodzi za tą kwestyą, a nawet, szczerze mówiąc, jest najnudniejszy ze wszystkich moich solicytantów. Może być, że nie będzie zbyt trudno znaleźć jakieś porozumienie“.
Postanawiał sobie dopomódz siostrze, przykładając się do utworzenia jej posagu; ponieważ jako dziedzic całego majątku wuja Demetria, był majętnym i już posiadał własne dobra. Projekt dokonania wspaniałomyślnego tego czynu, podniósł go we własnem przeświadczeniu. Zdawało mu się, że jest zwolnionym od wszelkiego innego obowiązku, od wszelkiego innego przykrego kroku w tym kierunku, skoro czyni ofiarę ze swych pieniędzy.
Kiedy się zwrócił ku pokojom matki, czuł się daleko już mniej niespokojnym, doznawał pewnej ulgi, znacznie był już swobodniejszym. Prócz tego dowiedział się, że od samego już rana wyjechał do swej willi wiejskiej, dokąd wydalał się zazwyczaj, aby mieć większą swobodę w postępkach. I to przynosiło mu również pewną ulgę, że wieczorem, u stołu, jedno z miejsc pozostanie niezajętem.
— A! to ty, Jerzy, przybywasz także w dobrą chwilę! — zawołała matka zobaczywszy go wchodzącego.
Ten głos gniewny zadał mu cios tak nieoczekiwany i silny, że zatrzymał się u progu; spojrzał na matkę ze zdumieniem, tak wydała mu się przeobrażoną uniesieniem gniewu. Popatrzał także na Diega, nic nie rozumiejąc zgoła; z kolei zwrócił wzrok na Kamilę, która stała w milczeniu niechętna.
— Co się stało? — wybąknął, podnosząc znów na brata oczy Jerzy, którego uwagę zwrócił na siebie zły jakiś wyraz, po raz pierwszy spostrzeżony na twarzy młodzieńca.
— Skrzyni, w której chowało się srebro, nie ma na zwykłem miejscu — odrzekł Diego, nie podnosząc oczu, zmarszczywszy brwi i połykając wyrazy — i twierdzą, że za moją to sprawą znikła...
Wzburzony potok gorzkich słów wydarł się z ust nieszczęśliwej kobiety.
— Za twoją, twoją i to w zgodzie z ojcem... Ty to byłeś w zmowie z ojcem... Oh! jakaż podłość! Tej jeszcze brak mi było boleści! Mieć przeciw sobie dziecko, które wykarmiłam własną piersią! Ale ty tylko, ty jeden podobnym jesteś do niego, ty sam wyłącznie... Co się tyczy innych, Bóg miał przynajmniej litość nademną... O Boże! niech imię Twoje będzie pochwalone, błogosławione na wieki, za łaskę, którą mnie udarowałeś! Ty jeden tylko do niego jesteś podobny, ty jeden...
Obróciła się do Jerzego, który stał jak skamieniały, bez ruchu, bez dźwięku. Podbródek jej drgał spazmatycznie i wstrząsały nią konwulsyjne drżenia tak, że zdawało się, iż lada chwilę upadnie na posadzkę.
— Teraz możesz przypatrzeć się życiu, jakie tu pędzimy! Powiedz, widzisz teraz? Codziennie nowa jakaś infamia. Codziennie trzeba staczać walkę, bronić od rabunku ten dom nieszczęśliwy, co dziennie, bez wytchnienia! Czy wierzysz teraz, że twój ojciec, gdyby mógł, wyrzuciłby nas wszystkich na barłóg, wydarłby nam ostatni kawałek chleba od ust! I tak będzie; koniec końcem dojdziem do tego. Zobaczysz, zobaczysz...
I mówiła wciąż dysząc, z tłumionem łkaniem w głosie przy każdej pauzie, od czasu do czasu wydając chrypliwe okrzyki, będące wyrazem dzikiej niemal nienawiści, nienawiści niepojętej rzeczywiście u istoty z pozoru równie delikatnej. I raz jeszcze wszystkie obwinienia wydarły z ust jej się. Ten człowiek nie miał już żadnego względu, żadnego zgoła wstydu. Byle tylko zyskać nieco pieniędzy, nie cofał się już przed niczem i przed nikim. Stracił formalnie rozum; zdawało się, że ogarnęło go istne szaleństwo. Zrujnował swe dobra, wyciął lasy, wyprzedał inwentarz, jak mógł, na oślep, pierwszemu lepszemu, kto mu dawał więcej. Teraz zaczynał ograbiać dom, w którym porodziły się jego dzieci. Oddawna już miał chrapkę na to srebro, srebro familijne, starożytne, dziedziczne, strzeżone z nabożeństwem, jak relikwia dawnej wielkości domu Aurispów, przechowywane niepodzielnie aż po dziś dzień. Nie pomogło nie ukrywanie go. Diego zmówił się z ojcem i dwaj wspólnicy, oszukawszy jak najbaczniejszą uwagę, pochwycili je, aby następnie rzucić w Bóg wie czyje ręce!
— Nie wstydzisz ty się? — mówiła dalej, zwrócona do Diega, który z wielkim trudem hamował wybuch wrodzonej gwałtowności. Nie wstydzisz ty się przeciw mnie występować a łączyć się z ojcem? Przeciw mnie, która ci nigdy nie odmawiałam niczego, o co mnie tylko prosiłeś, która spełniałam wszystko, czegoś żądał! A przecież wiesz, wiesz to dobrze, na jaki cel obracane te pieniądze. I nie wstydzisz się?.. Nie mówisz nic? Nie odpowiadasz? Twój brat jest obecnym, patrzaj. Powiedz mi, gdzie się podziała skrzynia? Domagam się tego, muszę wiedzieć, słyszysz?
— Powiedziałem już, że nic nie wiem, że nie widziałem skrzyni, żem jej nie brał — zawołał Diego, nie hamując się już wcale, z wybuchem grubiaństwa, wstrząsając głową a ciemny, płomienny rumieniec, który rozświecił mu twarz, uczynił go podobniejszym Jeszcze do nieobecnego. — Czyś zrozumiała nareszcie?
Matka, blada jak trup, popatrzała na Jerzego, któremu to jej spojrzenie zdało się udzielać macierzyńskiej bladości. Przejęty drżeniem, niemożliwem do ukrycia, starszy rzucił młodszemu:
— Diego precz ztąd! Wychodź!
— Wyjdę, kiedy mi się podobać będzie — odparł Diego, wzruszywszy zuchwale ramionami, nie patrząc jednak bratu w oczy.
Wtedy wzburzenie nagłe owładnęło Jerzym, jedno z tych niepohamowanych uniesień, które u ludzi słabych i niezdecydowanych tak niesłychanej nabierają gwałtowności, że już nie mogą ujawnić się zewnętrznym czynem, ale natomiast przed skrępowaną wolą przebiegają błyskawicznemi obrazami zbrodni. Nienawiść braci, ta nienawiść straszna, która od początku świata lęgnie się, głucha, w głębi natury ludzkiej, aby wybuchnąć przy pierwszej zdarzonej rozterce, dzikszą niż wszelka inna nienawiść; ta niewytłomaczona niechęć, co istnieje ukryta między samcami jednej krwi, wówczas jeszcze nawet, kiedy nazwyczajenie i spokój domu rodzinnego wytworzyły między nimi węzły przywiązania a także ta zgroza, która towarzyszy wykonaniu lub samejże myśli zbrodni, będąca może tylko nieokreślonem poczuciem prawa, zapisanego wiekowem dziedzictwem w sumieniu chrześciańskiem; wszystko to splątane przebiegło niby rodzaj wichru szalonego, który na chwilę zatarł w jego duszy wszelkie inne uczucie i dłoniom jego nadał napastnicze pragnienie. Sam widok Diega, tego ciała przysadzistego i krwistego, tej głowy płowej na byczym karku, widocznej wyższości fizycznej tej silnej muskulatury, jakby na urągowisko jego starszeństwu, wszystko to przyczyniało się, aby wzmódz jeszcze jego wściekłość. Pragnął znaleźć jakiś sposób szybki zapanowania nad nim, pokonania, powalenia tego zwierza, bez sporu i bez walki. Instynktownie spojrzał na jego pięści, te pięści szerokie, potężne, pokryte rudawym włosem, które podczas obiadu, oddane na usługi ust żarłocznych, sprawiały mu zawsze tak żywą odrazę.
— Precz ztąd! wychodź natychmiast! — powtórzył głosem jeszcze donośniejszym, jeszcze bardziej rozkazującym — albo też przeproś matkę!
I podchodził ku bratu z podniesioną ręką, jakby go chciał chwycić za ramię.
— Nie dopuszczę, żebyś ty miał mi rozkazywać — krzyczał Diego, nakoniec patrząc w twarz starszemu bratu.
A szare oczy jego, pod nizkiem czołem, wyrażały urazę zdawna chowaną.
— Strzeż się, Diego!
— Nie obawiam się ciebie.
— Strzeż się!
— Któż ty jesteś nareszcie? po co tu przychodzisz? — ryczał Diego w uniesieniu. — Tobie nie wolno ani jednem słowem mieszać się do spraw naszych. Tyś dla nas obcy. Ja cię znać nie chcę. Jakaż była dotychczasowa twoja rola? Nigdy nic nie zrobiłeś dla nikogo. Zajmowałeś się zawsze tylko własnemi przyjemnościami i interesami. Pieszczoty, pierwszeństwa, adoracye, wszystko to było dla ciebie. Czego więc zachciewa ci się dzisiaj? Pozostań sobie w Rzymie i przejadaj tam twe dziedzictwo wedle upodobania; ale nie mieszaj się do tego, co cię nie obchodzi...
Wyrzucał nakoniec całą urazę, całą nienawiść swą zawistną względem tego brata szczęśliwszego, bogatszego, który tam, w wielkiem mieście, żył życiem nieznanych mu przyjemności, obcy swej rodzinie, jakby istota innego gniazda, uposażona w tysiączne przywileje.
— Milcz! milcz!
I matka, odchodząc od przytomności, rzuciła się między nich obu i uderzyła w twarz Diega.
— Precz ztąd! Ani słowa więcej! Precz! Idź do twego ojca! Nie chcę już słyszeć o tobie, nie chcę widzieć!...
Diego wahał się jeszcze, wstrząsany dreszczem wściekłości, czekając może tylko jednego ruchu brata, by się nań rzucić.
— Idź precz! — powtórzyła matka wyczerpana.
I upadła na wpół zemdlona na ręce Kamili, rozwarte, by ją podtrzymać.
Wtedy Diego wyszedł blady z wściekłości, mrucząc przez zęby jakieś słowo, którego Jerzy nie zrozumiał. I rozległ się krok jego ciężki, oddalający się w głuchej anfiladzie pokojów, w których światło dnia poczynało już zamierać.
Wieczór był dżdżysty. Wyciągnięty na łóżku Jerzy czuł się fizycznie tak złamanym i smutnym, że omal przestał myśleć już zupełnie. Myśl jego bujała gdzieś nieokreślona i nieświadoma siebie; ale smutek jego zmieniał się i rozjątrzał pod wpływem najdrobniejszych z zewnątrz wrażeń, słów kiedy niekiedy wymawianych na ulicy przez rzadkich przechodniów, regularnych poruszeń zegara na ścianie, dźwięku oddalonych dzwonów, stuku podkowy końskiej w stajni, gwizdania, łoskotu drzwi zamykanych. Czuł się sam, opuszczonym, odosobnionym od reszty świata, oddalonym od własnego swego poprzedniego istnienia przepaścią nieobliczonego czasu. Wyobraźnia przedstawiała mu w wizyi niejasnej gest, którym kochanka opuściła na twarz czarną woalkę po ostatnim pożegnalnym pocałunku; przedstawiła dziecko o kuli, które zbierało wosk z świec ociekający. Myślał: „Nie pozostaje mi nic więcej, jak umrzeć“ Bez wszelkiej określonej przyczyny niepokój jego wzrósł nagle i stał się nieznośnym. Gwałtowne bicie serca ściskało go za gardło, jak nocna zmora. Zerwał się z łóżka, przeszedł parę kroków przez pokój, oszalały, wzburzony, nie mogąc pokonać dręczącej go niespokojności. A odgłos własnych kroków odbijał mu się echem w mózgu.
„Kto tam? Ktoś mnie woła?“ W uszach miał dźwięk jakiegoś głosu. Wytężył słuch. Nie posłyszał już nic więcej. Otworzył drzwi, wyszedł na kurytarz i słuchał. Wszystko dokoła pogrążone było w milczeniu. Pokój ciotki był otwarty i oświetlony. Dziwny jakiś lęk ogarnął go, rodzaj panicznego strachu na myśl, że może niespodziewanie zobaczyć stojącą na progu tę staruszkę o masce trupiej. Wątpliwość pewna zaświtała w jego umyśle: może ona umarła, może siedzi tam w fotelu, jak siedziała zwykle, nieruchoma, z brodą spuszczoną na piersi, martwa. Ta wizya przedstawiła mu się z całą plastycznością rzeczywistości i zmroziła go prawdziwym przestrachem. Nie ruszył się już, nie odważył się zrobić kroku, stał z istną żelazną obręczą dokoła głowy, z kręgiem, który niby materya elastyczna a chłodna, rozszerzał się i zaciskał według pulsacyi arteryi. Tyranizowały go własne nerwy, narzucając mu bezład i nadmiar swych wrażeń. Staruszka poczęła kaszlać, drgnął na ten odgłos. Wtedy cofnął się powoli na palcach, aby nie być słyszanym.
— Co za szczególne rzeczy przytrafiają mi się dzisiejszego wieczora? Nie mogę już sam pozostawać w tym pokoju. Trzeba mi zejść.
Zresztą przewidywał, że po ohydnej owej scenie niepodobieństwem również dlań będzie znieść bolesny widok matki. „Wyjdę; pójdę do Krystyny“. Co go najwięcej zachęcało do tych odwiedzin, to wspomnienie owej wzruszającej i smutnej chwili, przebytej w ogrodzie z poczciwą siostrą.
Z zamkniętej piekarni dochodziły głosy piekarczyków, zajętych pracą i zapach świeżo pieczonego chleba; z jakiegoś szynku dobiegały dźwięki gitary akordami w kwincie i zwrotka popularnej piosenki. Gromada psów zbłąkanych przebiegła galopem i zniknęła wśród ciemnych uliczek. Godzina wybiła na wieży kościelnej.
Zwolna ta przechadzka na świeżem powietrzu uśmierzyła jego wzburzenie. Pierzchało to życie fantastyczne, które zasłoniło mu świadomość pojęć. Uwaga jego zwróciła się na to, co widział i słyszał. Zatrzymał się, aby posłuchać dźwięków gitary, by odetchnąć zapachem pieczonego chleba. Ktoś przeszedł w cieniu po drugim trotuarze, zdawało mu się, że poznaje Diega. To spotkanie wzruszyło go; ale czuł, że cała poprzednia jego uraza znikła, że w jego smutku nie było już nic z poprzedniej gwałtowności. Niektóre wyrażenia brata przyszły ma na pamięć: Pomyślał: „Kto wie, czy on nie mówił prawdy? Nigdy nie zrobiłem nic dla nikogo, żyłem zawsze tylko dla samego siebie. Tu jestem obcym całkowicie. Wszyscy może tutaj sądzą mnie tak samo. Matka mówiła: Teraz dopiero widzisz to życie, jakie tu pędzimy. Powiedz, widzisz? Daremnie patrzyłbym na jej łzy wszystkie, nie znajdę nigdy siły ratowania jej“...
Dochodził do bramy pałacu Celaia. Wszedł, minął przedsionek; przechodząc przez dziedziniec podniósł oczy. W żadnem z wysokich okien nie dojrzał światła; w powietrzu był jakby wyziew zgniłej słomy; kran fontanny ociekał kroplami, w jednym z ciemnych kątów; pod portykiem przed obrazem Madonny, osłoniętym kratą, płonęła latarka a z po za kraty widać było u stóp Madonny bukiet ze sztucznych róż; stopnie szerokich kamiennych schodów wklęsłe były w pośrodku od długiego użycia, jak stopnie starożytnego ołtarza a każde z tych wgłębień kamienia miało żółtawe odbłyski. Wszystko tu wyrażało smutek starego dziedzicznego domu, do którego don Bartolomeo Celaia, pozostawszy osamotniony i doszedłszy do progu starości, wprowadził tę towarzyszkę i spłodził tego dziedzica.
Wchodząc po schodach widział oczyma duszy tę młodą kobietę zadumaną i to dziecko niedokrewne; widział ich gdzieś w oddali, wielkiej oddali, fantastycznej niemal, w głębi ustronnego pokoju, gdzie nikt nie miał dostępu. Przez chwilę miał zamiar powrócenia napo wrót i stanął niepewny na tych białych schodach wysokich i pustych. Przejął go jakiś nieokreślony niepokój; raz jeszcze utracał świadomość rzeczywistości obecnej; czuł się raz jeszcze pod wpływem niesformułowanego lęku, tak samo, jak przed chwilą w kurytarzu, kiedy spostrzegł drzwi otwarte i pokój pusty. Nagle jednak posłyszał szmer i głos, jak gdyby wypędzano coś; bury pies, wychudzony, nędzny, kundel uliczny, przygnany tu prawdopodobnie głodem, przemknął szybko, spuścił się ze schodów, otarłszy się o niego w pędzie. Służący, który ścigał z wielkim hałasem zbiega ukazał się w sieni.
— Co to takiego? — spytał Jerzy widocznie zadziwiony.
— Nic, nic, panie. Wypędzałem psa, szkaradnego jakiegoś psa włóczęgę, który co wieczór zakrada się do domu niewiadomo jakim sposobem, jak jakie widmo.
Ten drobny, nic nie znaczący fakcik, w połączeniu ze słowami służącego, wzmógł w nim jeszcze ów niewytłomaczony niepokój, który miał w sobie coś z zabobonnego przeczucia. I ten to niepokój poddał mu pytanie:
— Lucchino zdrów?
— Zdrów, chwała Bogu, panie.
— Śi?
— Nie, panie; nie położył się jeszcze.
Poprzedzany przez służącego, przechodził obszerne pokoje, które wydawały się puste niemal i w których meble staroświeckiego kształtu ustawione były symetrycznie. Nic nie zdradzało ta obecności mieszkańców, zdawało się, że te pokoje zamknięte były szczelnie po dziś dzień. I powiedział sobie, że Krystyna nie może lubić tego mieszkania, skoro nie napiętnowała go wrodzonym wdziękiem. Wszystko tu pozostało takiem, jak było; w porządku, w jakim zastała je małżonka, wszedłszy tu w dzień swego ślubu, w tym samym porządku, w jakim pozostawiła je ostatnia ze zmarłych kobiet domu Celaia.
Niespodziewane odwiedziny Jerzego ucieszyły siostrę, która była sama zupełnie i zamierzała właśnie położyć dziecko do łóżeczka.
— O! Jerzy! jakżeś dobrze zrobił, żeś przyszedł! — zawołała z wylaniem szczerej radości, ściskając go na powitanie i całując w czoło, a ten uścisk serdeczny, to powitanie, nagle przyprowadziły do równowagi ściśnione serce brata. — Patrz, Lucchino, patrz, to twój wujek Jerzy. Nic mu nie powiesz? Chodż-że, pocałuj go.
Słaby uśmiech ukazał się na bladych ustach dziecka a ponieważ schyliło głowę, długie jasno blond rzęsy rozświeciły się z wierzchu odblaskiem i na bladą twarzyczkę rzuciły cień drżący. Jerzy wziął go na ręce, nie mogąc obronić się od głębokiego wzruszenia, kiedy poczuł pod dłonią chudość tej piersi dziecięcej, w której biło szybko serce. I uląkł się nieomal, jak gdyby ten nacisk lekki wystarczał do zdławienia życia tak wątłego; zdjęła go trwoga i litość, która przypominała nieco owo wrażenie, jakiego doznawał niegdyś, trzymając w ręku uwięzioną ptaszynę.
— Leciuchny jak piórko! — ozwał się. A wzruszenie, które drżało w jego głosie, nie uszło uwagi Krystyny.
Posadził go sobie na kolanach, pieścił jego główkę i spytał wreszcie:
— Kochasz mnie?
Serce jego zapełniła niezwykła jakaś rzewność. Czuł nieprzepartą potrzebę zobaczyć uśmiech na twarzy tego schorzałego dziecka, zobaczyć bodaj raz, jak jego policzki zabarwiają się żywszym rumieńcem, zobaczyć lekki choćby napływ krwi pod tą skórą przezrocza.
— Co to ci się tu stało? — spytał widząc palec dziecka owinięty płótnem.
— Skaleczył się tu któregoś dnia — rzekła Krystyna, która śledziła najmniejszy ruch brata. — Drobne nacięcie, które jednak nie chce się jeszcze zabliźnić.
— Pokażno mi Lucchino — podjął Jerzy, powodowany jakąś bolesną ciekawością, uśmiechając się wszakże, aby wywołać uśmiech. — Skoro tylko podmucham, zaraz się zgoi.
Dziecko zdziwione, pozwoliło sobie odwiązać z bandaży obolały palec. Jerzy pod wpływem niespokojnego spojrzenia siostry, z niesłychaną ostrożnością przystępował do tej czynności. Koniec płótna przywarł do ranki i nie miał serca go odrywać; ale na brzegu odwiniętego bandaża, zobaczył kropelkę białawą, podobną do plamy z maślanki. Wargi jego zadrżały. Podniósł oczy; spostrzegł, że siostra, bacznie śledząca ruch jego każdy, miała twarz wzburzoną bolesnym jakimś kurczem i czuł, że w tej chwili cała dusza nieszczęśliwej kobiety zawisła na dłoni tej maleńkiej rączyny.
— To nic, drobnostka — wymówił.
I uśmiechnął się z wysiłkiem, dmuchając na rankę, aby sprawić złudzenie dziecku, które oczekiwało cudu. Potem obwiązał napowrót palec ostrożnie. Przyszła mu na myśl dziwna trwoga, której doznał na opustoszałych schodach, pies, którego wypędzano, słowa służącego, pytanie, które mu one poddały, obawa zabobonna, cały ten nieuzasadniony niepokój.
Krystyna, widząc, że jest zamyślony, spytała:
— O czem myślisz?
— O niczem.
Potem nagle, nie zastanawiając się, bez wszelkiej innej intencyi nad chęć powiedzenia czegokolwiek, coby obudziło uwagę rozespanego dziecka:
— Wiesz? — rzekł — spotkałem psa na schodach...
Dziecko otworzyło szeroko oczy.
— Tego psa, co to przychodzi tu co wieczór...
— A tak — powiedziała Krystyna. — Jan mówił mi o nim.
Ale przerwała nagle na widok rozszerzonych i przerażonych oczu dziecka, które omal nie wybuchło łkaniem.
— Nie, Luchino; nie, nie, to nieprawda. Wujek powiedział to tylko, ażebyś się pośmiał.
— To nieprawda! to nieprawda! — przywtórzył Jerzy powstając, przejęty do głębi tym płaczem, niebywałym nigdy u żadnego innego dziecka, bo zdawało się, że on zniweczy chyba do szczętu wątłe to stworzenie.
— Cicho, cicho — mówiła matka pieszczotliwym głosem. — Luchino położy się teraz!
Wyszła do przyległego pokoju, wciąż pieszcząc i kołysząc na rękach rozpłakanego syna.
— Chodź i ty z nami, Jerzy.
Przez ten czas kiedy rozbierała dziecko, Jerzy przypatrywał się jej. Rozbierała je powoli, z niesłychanemi ostrożnościami, jak gdyby lękała się, że może mu co złamać; a każdy z jej gestów odsłaniał nędzę wątłych członków, gdzie występowały już nieforemności nieuleczalnego rachityzmu. Szyja była długa i giętka, jak łodyga zwiędła; klatka piersiowa, boki, łopatki niemal widzialne z po za skóry, tworzyły wypukłość, którą uwidoczniał jeszcze cień, nagromadzony w częściach wklęsłych; kolana zgrubiałe, zdały się węzłami; brzuch nieco wzdęty, wypukły około pępka, uwidoczniał jeszcze bardziej chudość kanciastą bioder. Kiedy dziecko podniosło ręce, aby mu matka przemieniła koszulę, Jerzy doznał bolesnej litości, niemal obawy na widok tych kostek kruchych, które w tej tak prostej czynności, zdały się przezwyciężać z niezmiernym wysiłkiem śmiertelną niemoc, w jakiej zamierało słabe to życie.
— Pocałuj go — rzekła Krystyna do Jerzego.
I wyciągnęła ku niemu dziecko, zanim go ułożyła pod kołderkę. Potem ujęła ręce synka; podniosła tę, która miała palec obandażowany, do czoła i piersi, potem od lewego do prawego ramienia, czyniąc nią znak krzyża; wreszcie złożyła je obie i wymówiła: Amen.
Była w tem wszystkiem jakaś pogrzebowa powaga. Dziecko w długiej białej koszuli, miało dziś już pozór trupa.
— Śpij teraz; śpij, moje kochanie. My tu zostaniem przy tobie.
Brat i siostra, złączeni raz jeszcze tymże samym smutkiem, usiedli po obu stronach łóżeczka. Nie rozmawiali z sobą. W pokoju czuć było wyziew lekarstw, nagromadzonych na stoliku przy łóżku. Mucha, siedząca na ścianie, wzleciała ku płomieniowi lampy i z głośnym brzękiem usiadła na kołdrze łóżeczka. Wśród ciszy, począł trzeszczeć jakiś mebel.
— Usypia — rzekł Jerzy cichym głosem.
Oboje zatopili się w obserwacyi tego snu, który obojgu podsunął obraz śmierci. Rodzaj odrętwienia ciężkiego ogarniał ich. ilekroć mogli oderwać myśl od tego obrazu.
Minęła nieokreślona chwila czasu.
Nagle dziecko wydało krzyk przerażający, otworzyło oczy szeroko, podniosło się na poduszkach, jakby pod wpływem przestrachu jakiejś okropnej wizyi.
— Mamo! mamo!
— Co tobie, co tobie, moje złotko?
— Mamo!
— Co ci jest? Ja tu jestem przy tobie.
— Wypędź go! wypędź, mamo!
Przy kolacyi, na której Diego nie był obecnym, czyliż Kamila nie powtórzyła tego samego oskarżenia, acz pod formą delikatną, kiedy powiedziała: „Skoro oczy nie widzą, serce nie cierpi“? A w słowach matki — o! jakże prędko zapomniała łez, któremi się zakończyła rozmowa przy oknie! — nawet w słowach matki czyliż toż samo oskarżenie nie powtórzyło się kilkakrotnie?
Jerzy myślał nie bez goryczy: „Wszyscy tu sądzą mnie tak samo. W grancie rzeczy, nikt tu nie przebacza mi ani mego dobrowolnego zrzeczenia się prawa starszeństwa, ani sukcesyi po wuju Demetriu. Powinienem był pozostać w domu, by mieć nadzór nad postępowaniem ojca i brata, by strzedz szczęścia domowego! Podług nich, nic nie byłoby się stało, gdybym był pozostał. Skutkiem czego winnym jestem ja. A to jest pokutą“. W miarę jak zbliżał się do willi, gdzie schronił się przeciwnik, przeciw któremu popychano go niesłychanemi środkami, powiedzieć można nieomal gnano kijem, bez miłosierdzia, czuł, że cięży nad nim rodzaj gnębiącego ucisku, doznawał tego dziwnego oburzenia, które w nas wywołuje przymus niesprawiedliwy. Sprawiał sam na sobie takie wrażenie, jakby był ofiarą ludzi okrutnych i nieubłaganych, którzy nie chcą mu oszczędzić ani jednej męczarni. I wspomnienie niektórych zdań, wypowiedzianych przez matkę w dzień owego pogrzebu w framudze okna, wśród łez wzmagało jeszcze jego gorycz, zaostrzało ironię: „Nie, Jerzy, nie! nie tobie to się martwić, nie tobie cierpieć!... Powinnam była milczeć, powinnam była nie wspominać ci o tem wszystkiem...
Nie płacz już. Nie mogę patrzeć na to jak płaczesz“. A przecież od dnia tego ani jednej nie oszczędzono mu tortury. Drobna ta scenka, nie spowodowała najmniejszej zmiany w postępowaniu matki względem niego. Następnych dni nie przestała wciąż być zagniewaną i gwałtowną: skazywała go na wysłuchiwanie dawnych i nowych zarzutów, pogorszonych jeszcze wstrętnemi szczegółami, skazywała go poniekąd na rachowanie na swem obliczu, jedna po drugiej wszystkich mąk przecierpianych; nieomal powiedziała mu: Patrz jak łzy wypaliły mi już oczy, jak głębokie poorały zmarszczki, jak mi włosy zbielały na skroniach. A cóż dopiero gdybym ci mogła ukazać serce moje! Na cóż więc przydał się ów wielki smutek dnia owego? Czyliż matka potrzebowała widzieć dopiero łzy płynące, by się módz wzruszyć, ulitować? Nie czuła zatem okrucieństwa tej męczarni, na którą skazywała bezpożytecznie swego syna? „O! jakże rzadkimi są na ziemi ci, co umieją cierpieć w milczeniu i przyjmować kielich ofiary z uśmiechem!“ Wzburzony i rozjątrzony jeszcze świeżemi scenami, których musiał być świadkiem, przejęty cały grozą stanowczego wystąpienia, do którego miał przystąpić, dochodził do tego już, że przestawał rozumieć matkę, stawał się względem niej niesprawiedliwym, do tego stopnia, że skarżył się iż nie umiała cierpieć dość doskonale.
Im bardziej zbliżał się drogą (nie chciał wziąć powozu i udał się do willi ojca pieszo, aby swobodniej módz odwlec wedle woli chwilę widzenia a może także, by w ostatniej chwili jeszcze mieć możność zawrócenia lub błądzenia po polach); w miarę jak postępował naprzód, czuł jak w nim wzrasta ten wstręt niepokonany, tak dalece, że wreszcie przerósł w nim wszystkie inne uczucia i przesłonił wszelką myśl inną. Widział tylko obraz ojca wyłącznie, w całej plastyce realnej postaci. I począł sobie wyobrażać scenę, która mieć będzie miejsce za chwilę; studyował zachowanie, jakie mu przybrać przyjdzie, przygotowywał sobie pierwsze frazesy, któremi zagai rozmowę, błąkał się w nieprawdopodobnych przypuszczeniach, sięgał do wspomnień najodleglejszych swego dzieciństwa i wieku chłopięcego, starał się wyobrazić sobie kolejne usposobienia swej duszy względem ojca, w różnych okresach życia poprzedniego. Myślał: „Możem ja go nie kochał nigdy“. I w samej rzeczy, w żadnem z tych wspomnień najdokładniejszych choćby, nie mógł odnaleźć ani jednego porywu własnowolnej ufności, serdeczniejszego wylania, uczucia lub wzruszenia szczerego. Jak sięgnął tylko pamięcią, aż do najwcześniejszych czasów dzieciństwa, pamiętał tylko bezustanną obawę, która dominowała zawsze nad wszelkiem czulszem uczuciem, nad przywiązaniem: lęk przed karą cielesną, przed słowem cierpkiem, po którem następowały razy. „Nie kochałem go nigdy“ Demetrio był jego ojcem rzeczywistym; jego jedynym krewnym.
I znowu ukazał mu się ten człowiek łagodny i pogrążony w zadumie, ta twarz pełna rzewnego, męzkiego smutku, której dziwnego użyczał wyrazu pukiel białych włosów wśród reszty czarnych, w pośrodku czoła.
Jak zawsze, obraz zmarłego sprawił mu nagle dziwną ulgę, tak dalece, że obcemi wydały mu się rzeczy, które go zajmowały do tej chwili. Niepokój ustąpił, gorycz się zmniejszyła, miejsce wstrętu zajęło nowe uczucie jakiejś spokojnej pewności. Bo i czegóż miał się obawiać? Czemu imaginacya jego zwiększała tak małodusznie cierpienia, które go czekały i które odtąd stawały się nieuniknionemi? I raz jeszcze doznał w głębi duszy świadomości, że się odrywa z gruntu od swego życia obecnego, od teraźniejszego stanu swej istoty, od obrotu spraw, który go dotąd najwięcej trapił. Raz jeszcze pod wpływem, jaki stryj zawsze wywierał na niego z głębi grobu nawet, poczuł się otoczonym inną atmosferą, izolującą go zupełnie od wpływów świata rzeczywistego i utracił poczucie stanowcze tego co zaszło i co miało zajść jeszcze; wydarzenia rzeczywiste zdawały się utracać dla niego wszelkie znaczenie, nie mieć już innej wagi nad przelotną, chwilową. I była to jakby rezygnacya człowieka, którego fatalizm zmuszałby poddać się ciężkiej jakiejś próbie, by przez nią osiągnąć przyszłe wyzwolenie, pewność którego miałaby już jego dusza...
Ta przerwa w wewnętrznej trosce, ta zwłoka szczególniejsza, którą mu się udało uzyskać bez wysiłku a która nie dziwiła go bynajmniej, sprawiła, że oczy jego otworzyły się wreszcie na widok krajobrazu opustoszałego a wspaniałego. Wrażenie, jakie on sprawił na nim, wróciło mu spokój i swobodę. W tym widoku zdało mu się, że odnajduje symbol własnych uczuć i jakby widome piętno swych myśli.
Było to popołudnie. Niebo czyste, krystaliczne, oblewało swą barwą wszystkie ziemskie zjawiska i zdało się wysubtelniać materyę przenikając ją nawskroś niezmiernie powoli. Różnorodne kształty roślinne, wyraźne zbliska, gubiły się w oddali, utrącały zwolna kontury, zdały się rozpływać we mgle u góry, stapiały w jeden kształt jedyny, niezmierny a niewyraźny, który ożywiał, zda się, jeden wspólny oddech rytmiczny. Po trochu, pod tym potopem błękitu, wzgórza wyrównywały się a głąb doliny przybierała widok spokojnej zatoki, w której odbija się niebo. Po nad tą jednolitą zatoką, wznosiła w niebiosa głowę potężna masa odosobnionej góry, kontrastując z temi płynnemi błękitami niewzruszoną trwałością swych załomów, które białość śniegów rozświecała nadprzyrodzonem jakiemś niemal światłem.
Nakoniec z pośród drzew ukazała się willa, bliska już, z dwoma szerokiemi tarasami bocznemi, obrzeżonemi balustradą, którą podtrzymywały filarki kamienne, zdobne w wazony z terracotty w kształcie biustów, przedstawiających królów i królowe, z głowami ukoronowanemu w iglaste liście aloesów.
Widok tych niezgrabnych, czerwonawych postaci, z których kilka odcinało się w całości na świetlanym lazurze, zbudził nagle w Jerzym na nowo wspomnienia odległych lat dziecięctwa; wspomnienia zmieszane tłumnie: rozrywek wiejskich, gier, wycieczek, wymyślanych powieści na temat tych królów nieruchomych i głuchych na wszystko. Przypominał sobie nawet, że długo bardzo miał szczególne upodobanie do jednej królowej, u której spływające w dół liście jakiejś rośliny, tworzyły gęste i długie zwoje włosów, co wiosna rozkwitających niezliczonemi złotemi kwiatkami. Szukał jej ciekawie oczyma a w myśli stawały mu obrazy tego życia fantastycznego, w które wyposażała ją dziecięca wyobraźnia. I spostrzegłszy ją na jednym z narożnych filarów, uśmiechnął się jak gdyby poznał dawną przyjaciółkę; przez kilka sekund cała dusza jego pobiegła ku niepowrotnej przeszłości z niepokojem, niepozbawionym jednak uroku. Dzięki ostatecznemu postanowieniu, które w nim dojrzało w chwili nieprzewidzianego ukojenia pośród tych pól różowych i milczących, odnajdywał teraz we wrażeniach zdawna zapomnianą słodycz i poczynał z przyjemnością wracać duszą w najodleglejsze zakątki biegu własnej egzystencyi. Ta ciekawość dla objawów najulotniejszych nawet, które istota jego rozproszyła w biegu czasu, ta sympatya dla rzeczy, z któremi miał niegdyś styczność, zamieniały się niemal w rozrzewnienie, rzekłbyś prawie kobiece. Ale kiedy posłyszał jakieś głosy w pobliżu sztachet, otrząsnął się z tego rozrzewnienia, kiedy zaś zobaczył okno otwarte, w którem między białemi firankami wisiała klatka z kanarkiem, powrócił do poczucia rzeczywistości obecnej i doznał ponownie poprzedniego udręczenia. Dokoła była cisza i dokładnie słychać było śpiew uwięzionej ptaszyny.
Powiedział sobie ze ściśnieniem serca: „Wizyta moja jest niespodziewaną. A jeśli ta kobieta jest u niego?...“ Przy sztachetach zobaczył dwoje dzieci, bawiących się w piasku i nie mając czasu im się przypatrzeć nawet, odgadł, że to byli jego bracia naturalni, synowie nałożnicy. Szedł naprzód, dwoje dzieci odwróciły się i poczęły mu się przyglądać ze zdziwieniem, bez onieśmielenia jednakże. Zdrowi, silnie zbudowani, kwitnący zdrowiem, z różowemi policzkami chłopcy mieli widoczne cechy swego pochodzenia. Widok ten wzburzył go; niepokonana trwoga owładnęła nim; przyszła mu ochota ukryć się gdzie, cofnąć się, uciec ztąd i podniósł oczy ku oknu w obawie, że z po za firanek dojrzy twarz ojca lub nienawistnej kobiety, o której podstępach, chciwości, bezeceństwach słyszał tylokrotnie.
— Ach! pan tutaj?
Był to głos służącego, który wychodził na jego spotkanie. Równocześnie ojciec wołał na niego z okna:
— To ty, Jerzy, jakaż niespodzianka!
Odzyskał spokój, przybrał wyraz twarzy uśmiechniony, starał się okazać swobodnym, nieskrępowanym. Poczuł, że już między ojcem a nim powraca ten sam sztuczny stosunek form niemal ceremonialnych, którym posługiwali się przez lata całe względem siebie wzajemnie, aby ukryć obustronne zakłopotanie, ilekroć przychodziło się im zetknąć z sobą i skoro zetknięcia tego niepodobna już było uniknąć. A równocześnie poczuł, że opuszcza go w zupełności wola i że nie zdoła nigdy przedstawić z całą szczerością prawdziwego motywu swych nieoczekiwanych odwiedzin.
Ojciec mówił mu z okna.
— Nie wchodzisz?
— Owszem, owszem, idę zaraz.
Chciał udać, że nie zauważył zupełnie dwojga dzieci. Wchodził po stopniach schodów, które prowadziły na jeden z wielkich tarasów. Ojciec wyszedł naprzeciw niego. Uścisnęli się. Widocznem było, że ojciec chce zaznaczyć serdeczność swego zachowania.
Więc zdecydowałeś się odwiedzić mnie nakoniec?
— Chciałem zrobić pieszą przechadzkę a ta doprowadziła mnie aż tutaj. Nie widziałem już tej miejscowości od tak dawna! Nic tu się nie zmieniło, o ile mi się zdaje...
Spojrzenie jego błąkało się po tarasie wyasfaltowanym; przypatrywał się po kolei biustom z niezwyczajną ciekawością.
— Obecnie przebywasz tu ciągle niemal nieprawdaż? — spytał, aby cokolwiekbądź powiedzieć, byle tylko uniknąć przykrych przerw w rozmowie, które, przeczuwał to, że będą częste i długie.
— Tak; teraz przyjeżdżam tu często i pozostaję — odpowiedział ojciec z odcieniem smutku w głosie, który ździwił syna. Zdaje mi się, że świeże powietrze wiejskie dobrze na mnie oddziaływa... odkąd zdeklarowała się u mnie choroba serca.
— Masz chorobę serca? — zawołał Jerzy, zwracając się ku niemu, z szczerem wzruszeniem, mimowolnie przejęty niespodziewaną tą nowiną — Jakto? Odkądże to? Nic o tem nie wiedziałem... Nikt nie wspomniał mi o tem ani słówka...
Patrzał teraz w twarz ojca pod blaskiem rażącym tego światła, które rzucał mur, skąpany w skośnych promieniach słońca i zdawało mu się, że odkrywa na tej twarzy symptomaty śmiertelnej choroby. To też z bolesnem współczuciem zauważył te zmarszczki głębokie, te oczy podkrążone i mętne, te siwe, szczecinowate włosy, które sterczały na policzkach i podbródku, nieogolonym od dnia poprzedniego, te włosy i wąsy, którym farba nadawała niepewny jakiś koloryt między zielonkawym a fioletowym odcieniem, te grube wargi, dyszące astmatycznie, tę szyję krótką, zda się zabarwioną krwią przelaną.
— Odkąd to? — powtórzył, nie ukrywając swego pomięszania.
I czuł, że wobec tej wieści słabnie niechęć jego do człowieka, którego szybko po sobie następujące wizye wyobraźni, przedstawiały mu już pod groźbą śmierci, zeszpeconego śmiertelną agonią.
— Alboż się to wie kiedykolwiek, odkąd rozpoczęła się choroba? — odparł ojciec, który wobec tego szczerego zaniepokojenia, z umysłu przesadzał swe cierpienie, by utrzymać i wzmódz jeszcze litość, z której może spodziewał się wyciągnąć dla siebie jakąś korzyść. — Alboż człowiek wie, kiedy to się poczyna? Są to choroby, które tleją w organizmie lata całe; a potem nagle, pewnego dnia, wybuchają niespodziewanie. Ale wówczas nie ma już na nie lekarstwa. Trzeba się poddać i czekać ich ciosu w każdej chwili...
Kiedy tak mówił głosem zmienionym, zdawało się, że się pozbywa zwykłej swej surowości i brutalstwa, że staje się starszym daleko, słabszym, złamanym. Było to jakby nagłe rozprzężenie się całej jego osoby, z jakąś przymieszką sztuczności jednak, jakiegoś gonienia za efektem teatralnym, które nie uszły przenikliwej uwagi Jerzego. I natychmiast przyszli na myśl młodzieńcowi ci komedyanci, którzy na scenie mają dar w jednej chwili zmieniać się całkowicie jak gdyby wkładali i zdejmowali z twarzy maskę, intuicyą jakąś nawet przeczuł, co dalej nastąpi. Bez wszelkiego wątpienia ojciec odgadł przyczynę tej niespodziewanej wizyty; a teraz chce z niej wyciągnąć jakiś zysk dla siebie, wystawiając na pokaz swą chorobę. I nie ma też wątpienia, że założył sobie osiągnąć cel jakiś, dokładnie z góry określony. Jakim był ten cel?... Jerzy nie oburzył się bynajmniej tem odkryciem, nie poczuł w sobie ani odrobiny gniewu; nie sposobił się nawet również bronić przeciw tej zasadzce, którą przewidywał z taką pewnością; przeciwnie bezwładność jego wzmagała się w miarę, im widział jaśniej. I czekał na dalszy przebieg komedyi, gotów poddać się wszystkim jej odmianom, smutny i zrezygnowany.
— Nie wejdziesz? — ozwał się ojciec.
— Jak zechcesz.
— A więc wejdźmy! Chciałbym pokazać ci niektóre papiery.
Ojciec szedł przodem, kierując się ku pokojowi, z którego otwartego okna dolatywał śpiew kanarka. Jerzy postępował za nim, nie rozglądając się dokoła. Spostrzegł, że ojciec zmienił nawet chód, udając wielkie zmęczenie; dojmujący przejął go smutek na myśl o poniżających szalbierstwach, których za chwilę będzie widzem i ofiarą. Czuł w domu obecność kobiety; pewien był, że się ukrywa w którymś pokoju, że podsłuchuje, szpieguje tu wszystko. Myślał: „Jakie to papiery będzie mi pokazywał? Co zamierza uzyskać odemnie? Z pewnością chce pieniędzy. W lot chwyta sposobność...“ I wydało mu się, że słyszy jeszcze niektóre napaści matki; przypomniał sobie pewne szczegóły nie do wiary niemal, których się od niej dowiedział... „Co zrobię? Co mu odpowiem?“
Kanarek w klatce śpiewał czystym i silnym głosem, zmieniając modulacye; białe firanki u okna, wzdymały się jak dwa welony, ukazując w dali lazur nieba. Wiatr poruszał tu i owdzie papierami, porozrzucanemi na stole; a na tym stole Jerzy spostrzegł w krążku kryształowym, który służył za przycisk, rysunek rozpustny.
— Co za dzień nieznośny dzisiaj! — mruknął ojciec, który udając, że cierpi na bicie serca, upadł całym ciężarem na krzesło, przymknął da połowy powieki i począł dyszeć jak astmatyk.
— Niedobrze ci? — spytał Jerzy, prawie nieśmiało, nie wiedząc czy ta słabość była rzeczywistą czy udaną, ani jakie mu wobec tego należy zająć stanowisko.
— Tak, ale to przejdzie za chwilę... Jak tylko cokolwiek się zmęczę, najmniejszy jakiś mam niepokój, zaraz mi jest gorzej. Potrzebaby mi trochę spokojności, trochę odpoczynku. A tu przeciwnie tymczasem...
Rozpoczynał mówić znów tym tonem ubolewającym przerywanych skarg, który z powodu niejakiego podobieństwa akcentu, przywiódł Jerzemu na myśl ciotkę Jokondę, tę nieszczęśliwą idyotkę, kiedy starała się wzbudzić w nim litość, aby otrzymać cukierki. Teraz już udawanie było tak widocznem, tak namacalnem i nieszlachetnem a mimo wszystko było tyle nędzy iście ludzkiej w stanie tego człowieka, zniewolonego do takich podłości, by zadowolnić nieubłaganą namiętność, tyle prawdziwego cierpienia w wyrazie tej kłamliwej twarzy, że Jerzemu wydało się, iż żadna z męczarni minionego jego życia nie da się porównać z okropnem udręczeniem tej chwili.
— A tymczasem? — spytał jak gdyby zachęcając ojca, by mówił dalej, byle tylko przyspieszyć kres własnej swej męczarni.
— A tu przeciwnie, tymczasem od niejakiego czasu, wszystko idzie coraz to gorzej i katastrofy spotykają mnie jedna za drugą bez ustanku. Poniosłem znaczne straty. Trzy złe lata kolejno, zaraza winnic, inwentarz zdziesiątkowany, dzierżawy spadłe do połowy przeszło, podatki podniesione do niesłychanych rozmiarów... Patrz, patrz! Oto papiery, które ci chciałem pokazać...
I wziął ze stołu plik papierów, rozłożył je przed oczyma syna, rozpoczął tłomaczyć bardzo niejasno ogromną moc wszelakich interesów, wielce zagmatwanych, odnoszących się do nałożenia podatków gruntowych, nieopłaconych dotąd, które gromadziły się i rosły od kilku już miesięcy.
Trzeba było koniecznie przyjść raz do porządku i to natychmiast aby uniknąć szkód nieobliczonych. Zarządzono już zajęcie i lada chwila może ponalepiają obwieszczenia o sprzedaży. Co tu zrobić w tym chwilowym kłopocie, w który wpadł bez własnej zgoła winy? Chodziło o sumę dość znaczną. Co tu zrobić?
Jerzy milczał, z oczyma utkwionemi w papiery, które ojciec przewracał ręką swą nabrzękłą, potworną niemal, o bardzo widocznych porach, bladą tą bladością, stanowiącą szczególniejszy kontrast z krwią nabiegłą twarzą.
Chwilami nie słyszał już słów; ale zachowywał w uszach monotonię tego głosu, który się kłócił z przenikliwym śpiewem kanarka i z niemilknącemu krzykami, dobiegającemi tu z alei, gdzie dwaj chłopcy niezawodnie bawili się wciąż jeszcze w piasku. Firanki poruszały się u okna ilekroć wietrzyk żywszy wpadł w ich fałdy. I wszystkie te głosy, wszystkie te szmery miały w sobie niewytłomaczony jakiś wyraz smutku dla milczącego gościa, przypatrującego się z rodzajem zdumienia zbitemu sądowniczemu pismu, po którem przesuwała się ta ręka nabrzmiała i blada, pocentkowana tu i owdzie krwawemi żyłkami niby bliznami. W pamięci jego stanął obraz pewien, wspomnienie z dzieciństwa niesłychanie jasne: ojciec stał u okna z twarzą poważną, z jednym rękawem u koszuli odwiniętym na ramieniu, które zanurzał w wielkiej miednicy, napełnionej wodą; a woda zaczerwieniała się coraz bardziej krwią, ściekającą z otwartej żyły; obok niego zaś stał felczer, śledząc odpływ krwi, z bandażem w pogotowiu do podwiązania. Jeden obraz wywoływał drugi: widział jeszcze lancety błyszczące w pudełku z zielonego safianu; widział kobietę, wynoszącą miednicę pełną krwi; widział rękę na temblaku z czarnej wstążki, skrzyżowanej na tłustych miękich plecach, wrzynającej się w nie cokolwiek...
Ojciec, widząc go zamyślonym, spytał:
— Słuchasz mnie?
— Tak, tak, słucham.
W tej chwili może ojciec spodziewał się własnowolnej, wspaniałomyślnej ze strony syna ofiary. Zawiedziony, umilkł na chwilę; potem przezwyciężając zakłopotanie, rzekł:
— Bartolomeo ocaliłby mnie, gdyby mi zechciał pożyczyć tę sumę...
Zawahał się a fizjonomia jego przybrała wyraz nieokreślony, w którym syn dopatrzył się ostatniej oznaki wstydu, pokonywanego potrzebą osiągnięcia bądź co bądź celu.
— Dałby on mi tę sumę na weksel; ale... o ile mi się zdaje, żądałby twego podpisu.
Nakoniec sidła były zastawione.
— A! mego podpisu — wybąknął Jerzy zmięszany, nie samą prośbą ale raczej nienawistnem imieniem tego szwagra, którego obwinienia macierzyńskie przedstawiły mu już w roli złowieszczego kruka czyhającego chciwie na po chłonięcie resztek domu Aurispów.
A ponieważ siedział wciąż niepewny i chmurny, nic nie dodając, ojciec z obawy odmowy, zrzekł się już wszelkiej ostrożności i uciekł wprost do błagania. „Nie miał już innego nad ten sposobu, jedyny to sposób uniknięcia sądowej licytacyi, zgubnej w skutkach, bo zdecydowałaby innych wierzycieli do rozszarpania wszystkiego. Ruina byłaby nieuniknioną. Czyżby syn chciał być świadkiem jego nieszczęścia? albo też, czy nie rozumie, że przychodząc ojcu z pomocą, działa we własnym swym interesie i broni dziedzictwa, które tak już niezadługo ma przypaść jego bratu i jemu samemu?
— O! na to długo nie potrzebujecie już czekać; lada dzień się to stanie; kto wie, może już jutro!
I znów począł mówić o nieuleczalnej swej chorobie, o ciągłem niebezpieczeństwie, które mu grozi, o niepokojach i zmartwieniach, które przyspieszają dla niego godzinę śmierci.
Wyczerpany z sił, nie mogąc już znieść dłużej tego głosu i tego widoku, niemniej przecież po wstrzymywany myślą o reszcie swych katów, tych, którzy gwałtem przypędzili go w ten dom i którzy teraz oczekiwali tam na niego, by żądać od niego rachunku z przedsięwziętego kroku Jerzy wymówił z cicha:
— Ale czy to prawda tylko, że tych pieniędzy użyjesz na to, co powiadasz?
— Och! i ty także i ty także! — zawołał ojciec, u którego pod pozornym wylewem żalu czuć było źle hamowany wybuch zwykłej mu gwałtowności. Więc powtarzano ci, tobie także, co roznoszą po całym niemal świecie, wszędzie i zawsze, że ze mnie potwór, że popełniłem wszystkie możliwe zbrodnie, że jestem zdolny do wszelkiej podłości“. Ale za cóż, za cóż nienawidzą mnie do tego stopnia w tym domu? Dla czego życzą mi śmierci? O! ty nie masz pojęcia, jak mnie twoja matka nienawidzi!... Gdybyś powrócił do niej w tej chwili i opowiedział jej, że mnie pozostawiłeś tu konającym, ucałowałaby cię i powiedziała: „Chwała, chwała Bogu!“ Och! ty nie wiesz...
W brutalności akcentu, w otwarciu ust, które nadawało większą jeszcze cierpkość jego słowom, w oddechu sapiącym, który rozszerzał mu nozdrza, w czerwoności rozdrażnionych oczu, człowiek prawdziwy ukazywał się mimowolnie i przeciw temu to człowiekowi syn poczuł nowy poryw wstrętu pierwotnego, poryw tak nagły i gwałtowny, że nie zastanawiając się, party potrzebą ułagodzenia ojca i uwolnienia się od niego, przerwał mu, mówiąc zdławionym głosem:
— Nie, nie; ja nie wiem o niczem.... Powiedz mi, co mam zrobić? gdzie mam podpisać?...
I powstał oszołomiony, przybliżył się do okna, obrócił do ojca... Zobaczył, jak szuka czegoś w szufladzie z pewnego rodzaju zdyszaną niecierpliwością; zobaczył, jak kładzie na stole weksel jeszcze czysty.
— Tu. Połóż podpis; to wystarczy...
I olbrzymim swym palcem wskazującym, w którym płaski paznokieć tonął w wałkach ciała, wskazywał miejsce, gdzie należało położyć podpis.
Nie siadając, nie mając jasnej świadomości tego co czyni, Jerzy ujął pióro i podpisał spiesznie. Pragnął już tylko uwolnić się, byle módz wyjść z tego pokoju, wybiedz na świeże powietrze, uciec ztąd gdzieś daleko, być nareszcie samym. Ale skoro zobaczył, jak ojciec bierze weksel w rękę, jak przygląda się uważnie podpisowi, jak go osusza, sypiąc nań szczyptę piasku, potem składa, chowa i zamyka na klucz szufladę; kiedy zobaczył w każdym z tych ruchów radość poziomą źle pokrywaną człowieka, któremu udał się czyn niecny; kiedy miał w duszy pewność, że się dał złowić na haniebne szalbierstwo; kiedy pomyślał o badaniu tych, którzy go oczekiwali w tamtym drugim domu — wtedy przejął go bezużyteczny żal tego czynu tak mocno, że omal nie wybuchnął najwyższem oburzeniem, że nakoniec podniósł się w nim bunt przeciw temu złoczyńcy, w obronie własnej swej rodziny, praw pogwałconych matki i siostry. „A! więc to było prawdą, więc to było prawdą wszystko, co mówiła mu matka! Wszystko było prawdą! Ten człowiek nie miał już i cienia hamulca i cienia wstydu Nie cofał się przed niczem i przed nikim, kiedy chodziło o zrobienie pieniędzy. I poczuł raz jeszcze obecność nałożnicy, tej kobiety drapieżnej i nienasyconej, która się ukrywała niezawodnie w sąsiednim pokoju, podsłuchiwała, szpiegowała i czekała tam na swoją cząstkę łupu.
Rzekł więc, choć nie udawało mu się w zupełności zapanować nad dreszczem, który nim wstrząsał:
— Przyrzekasz mi... przyrzekasz mi, że te pieniądze nie posłużą ci... na nic innego?
— Ależ tak, ależ tak — odpowiedział ojciec, który już teraz okazywał jak bardzo go drażni to naleganie, i który widocznie zmienił zachowanie, odkąd nie potrzebował już błagać i udawać, by otrzymać to, czego żądał.
— Pamiętaj, ojcze, że ja to wiedzieć będę — dodał Jerzy, który pobladł mocno, głosem nieco zdławionym, z wysiłkiem powstrzymując wybuch oburzenia, które wzmagało się w miarę, jak ten człowiek ukazywał mu się widoczniej pod właściwą swą wstrętną postacią, w miarę jak zarysowywały się dokładniej wszystkie konsekwencye nierozważnego czynu, który spełnił przed chwilą. — Strzeż się! Bo ja nie chcę być twoim wspólnikiem przeciw matce...
Udając dotkniętego do głębi tem podejrzeniem, podnosząc nagle głos, jakby chciał onieśmielić syna, który zadawał sobie straszny gwałt, aby mu patrzeć w oczy, ojciec ryknął:
— Co ty mówisz? Kiedyż nareszcie ta żmija twoja matka przestanie raz pluć swoim jadem? Kiedy to się nareszcie skończy? Czy chce, żębym jej zamknął usta na zawsze? Dobrze! Zrobię ja to w tych dniach, powiedz jej. A! co to za kobieta! Od piętnastu lat, tak, od piętnastu lat nie daje mi ani chwili spokoju. Zatruła mi życie, piekła wciąż na wolnym ogniu. Jeżeli jestem zrujnowany, to jej wina; rozumiesz, to jej wina!
— Milcz! — krzyknął Jerzy nieprzytomny, zmieniony do niepoznania, blady jak trup, drżąc na całem ciele, ogarnięty taką wściekłością jak wówczas, kiedy omal nie rzucił się na Diega. — Milcz! Nie wymawiaj jej imienia! Nie godzien jesteś stóp jej całować. Przyszedłem tu po to, aby ci o tem przypomnieć. A dałem się wziąć na lep dzięki twojej komedyi! Złapałem się w twoje sieci! Do czego ty dążyłeś, ot po prostu do pieniędzy na rozpustę i to osiągnąłeś... O! co za hańba!... I ty masz śmiałość lżenia mojej matki!...
Głosu mu zbrakło; dławiło go coś w gardle; zasłona jakaś przysłoniła mu oczy; kolana ugięły się pod nim, jak gdyby nagle miały go całkiem opuścić siły.
— A teraz żegnam cię! Wychodzę ztąd. Postępuj sobie, jak chcesz. Twoim synem już być przestaję. Nie chcę już ani cię widzieć, ani nic wiedzieć o tobie. Matkę zabieram z sobą i wywiozę ją ztąd daleko. Żegnaj!
Wyszedł chwiejnym krokiem z ponurym ogniem w spojrzeniu. Kiedy przechodził przez kilka pokojów, aby się wydostać na taras, posłyszał szelest spódnic i drzwi zatrzaśnięte, jak gdyby za kimś, co się oddalał pospiesznie, aby nie być pochwyconym. Skoro wyszedł na świeże powietrze, po za bramę, zdjęła go szalona chęć płakania, krzyczenia, uciekania przez pole, rozbicia sobie głowy o skałę, poszukania jakiejś przepaści, w której skończyłoby się raz ze wszystkiem. Nerwy jego drgały boleśnie, jak targane struny, zdało się, że ktoś je zrywał jedne po drugich. I myślał z przestrachem, który zamieranie dnia czyniło jeszcze okropniejszem: „Gdzie ja pójdę? Czy tam powrócić dzisiaj?“ Dom wydał mu się oddalonym nieskończenie; długość drogi zdawała niezmierzoną, wszystko, co nie było natychmiastową przerwą okropnej jego tortury, przechodziło zakres jego pojęcia.
Następnego ranka, kiedy otworzył oczy po śnie nadzwyczaj niespokojnym, o wydarzeniach dnia wczorajszego zachował niejasne zaledwie pojęcie. Tragiczne zapadanie zmroku wśród pól opustoszałych; poważne dźwięki dzwonu na „Anioł pański“, które, przedłużone halucynacyą słuchu, wydawały mu się nieskończonemi; trwoga, która go przejmowała kiedy się zbliżał do domu, na widok okien oświeconych, po szybach których przesuwały się chwilami ruchome cienie; podniecenie gorączkowe jakie go ogarnęło, kiedy, naciskany pytaniami matki i siostry, opowiadał całe zajście, przesadzając gwałtowność swego wystąpienia i dzikość sporu; wybuchy pogardy lub czułości, któremi przerywała mu matka w miarę, jak opisywał zachowanie się tego zbydlęconego człowieka i własną energię w stawieniu mu czoła; potem nagłe zachrypnięcie, straszny ból głowy, który młotami rozbijał mu skronie, spazmatyczne usiłowania wymiotów gorzkich, co go ściskały za gardło, straszne zimno, które go wstrząsało w łóżku; okropne widma, przed któremi zrywał się z pościeli w pierwszej bezwładności rozprzężonych nerwów; wszystko to plątało się w jego pamięci, wszystko powiększało jeszcze odrętwienie fizyczne, tak przykre a z którego przecież nie byłby chciał się wyzwolić, chyba po to, by zstąpić w zupełną ciemność, w znieczulenie trupa. Czuł potrzebę blizkiej śmierci, myśl ta górowała nad wszystkiem; ale nieznośnem dlań było pomyśleć, że aby wykonać swój zamiar, trzeba mu będzie wyrwać się z tej bezwładności, spełnić cały szereg czynności męczących, pokonać wstręt fizyczny do wszelkiego wysiłku. Gdzie ma sobie życie odebrać? w jaki sposób? czy w domu? czy tego samego dnia jeszcze? czy bronią palną? lub trucizną? Umysł jego nie natrafił jeszcze na żaden pomysł stanowczo określony. Samo to obezwładnienie, które go ogarnęło, i gorycz w ustach, poddawały mu myśl o narkotyku. I niejasno, nie namyślając się nad środkami praktycznego sposobu dostania wystarczającej dozy, wyobraził sobie następstwa. Zwolna obrazy się mnożyły, urastały w szczegóły, stawały się co raz wyraźniejszemi; a ich skojarzenie utworzyło scenę widomą. Mniej daleko starał się uprzytomnić sobie wrażenia powolnego konania, jak raczej chwilę, w której matka jego, siostra i brat mieli się dowiedzieć o Katastrofie; usiłował przedstawić sobie objawy ich boleści, ich zachowanie, słowa, gesty. Po kolei myśl jego zatrzymywała się na wszystkich, którzy go przeżyją, nietylko na pokrewnych, ale na przyjaciołach, znajomych, na Hipolicie, na tej Hipolicie oddalonej, tak oddalonej, że stała się dlań nieomal obcą...
— Jerzy!
— Był to głos matki, pukającej do drzwi.
— To ty, matko? Wejdź.
Weszła, zbliżyła się do łóżka z pełnym serdecznej czułości pośpiechem, pochyliła się nad nim, położyła mu rękę na czole i spytała:
— Jakże się czujesz? Czy ci dziś lepiej?
— Cokolwiek... ale jestem jeszcze niezupełnie przytomny... W ustach mi gorzko; chciałbym się napić.
— Kamila przyniesie ci filiżankę mleka. Czy chcesz abym ci otworzyła okno?
— Jak chcesz, matko.
Głos jego był zmieniony. Obecność matki drażniła w nim to uczucie litości dla samego siebie, które w nim zbudził urojony obraz pośmiertnych żalów, których godzina, jak sądził, była tak blizką. W umyśle jego czynność rzeczywista matki, odmykającej okno, identyfikowała się z wymarzoną sceną, kiedy zrobi straszliwe odkrycie i oczy jego napełniły się łzami współczucia dla siebie samego i dla tej nieszczęśliwej kobiety, którą zamierzał dotknąć ciosem tak okrutnym; i pojawiała się przed nim tragiczna scena z dokładnością rzeczy widzianej. Matka odwracała się w świetle okna, wołała go jeszcze po imieniu, cokolwiek przestraszona; przybliżała się powtórnie, drżąca, dotykała go, wstrząsała, czuła, że jest bezwładny, lodowaty, stężały; a wtedy padała twarzą na jego trupa, zemdlona... martwa może? Taki cios mógłby ją razić jak gromom. I niepokój jego wzrósł jeszcze a chwila wydała mu się uroczystą, jak wszystko to, co jest finalnem; sam widok, czynności, słowa matki, nabrały dla niego znaczenia i wartości tak niezwykłej, że śledził je oczyma z trwożną niemal uwagą. Wyrwany nagle z wewnętrznego odrętwienia, miał teraz napowrót poczucie nadzwyczaj czynnego życia. Przejawiało się w nim zjawisko, dobrze znane, którego osobliwość często już zwracała na siebie jego uwagę. Było to przejście w jednej chwili z jednego stanu świadomości w inny; między stanem nowym a stanem poprzednim była taka różnica, jaka istnieje między snem a czuwaniem, a to mu przypominało nagłe zmiany w teatrach, kiedy kinkiety sceny zapalają się niespodziewanie, rzucając najżywsze światło.
To też, jak w owym dniu pogrzebu, syn podniósł na matkę oczy, które nie były już temi samemi i zobaczył ją taką, jaką ją widział w ów czas z dziwnem jasnowidzeniem. Czuł, że życie tej kobiety stawało się bliższem, spojonem, zależnem jakby od własnego jego życia; odczuł tę łączność tajemniczą krwi i smutne przeznaczenie, które zawisło zarówno nad nią, jak nad nim. A kiedy matka powróciła do jego łóżka i usiadła w głowach, uniósł się cokolwiek na poduszkach, wziął ją za rękę i usiłował uśmiechem pokryć swe pomieszanie. Pod pozorem przypatrzenia się kamei pierścionka, badał tę rękę długą i wychudłą, której każdy szczegół nadawał nadzwyczajny wyraz życia i której dotknięcie sprawiało mu wrażenie niepodobne do żadnego innego wrażenia. Myślał, z duszą, nie mogącą wyzwolić się jeszcze z ponurych wizyi, wywołanych przed chwilą: „Kiedy umrę, ona mnie dotknie a skoro poczuje, żem martwy, zimny...“ I dreszcz go przeszedł na myśl odrazy, której sam kiedyś doznał, dotknąwszy trupa.
— Co ci jest? — spytała go matka.
— Nic... dreszcz nerwowy.
— O, tyś niezdrów jeszcze — podjęła, wstrząsając głową. — Co cię boli?
— Nic, matko... Jeszcze tylko nie mogę jakoś przyjść do siebie, to rzecz naturalna.
Ale macierzyńskiego oka nie uszło to, co było nienaturalnego i konwulsyjnego w twarzy syna.
Poczęła znów:
— Jak ja sobie wyrzucam, jak ja sobie wyrzucam, żem cię tam posłała! Jak ja źle zrobiłam, posyłając cię tam!
— Nie, matko. Dlaczego? Prędzej, czy później było to konieczne.
1 nagle, z całą już teraz jasnością, przeżył w myśli wczorajszą okropną chwilę; widział dokładnie ruchy, słyszał napowrót głos ojca; słyszał własny swój głos, ten głos tak zmieniony, którym, wbrew wszelkiemu oczekiwaniu, wymówił słowa takiej wagi. Wydało mu się, że on sam nie miał nic wspólnego z tym postępkiem, z temi słowami wypowiedzianemi; a jednak w głębi duszy czuł rodzaj niejasnego wyrzutu, miał jakby instynktowną świadomość, że przekroczył granice, że się dopuścił nie dającego się już naprawić przekroczenia, że podeptał coś ludzkiego i świętego. Dlaczego odstąpił z taką gwałtownością od wielkiej, spokojnej rezygnacyi, którą go natchnął obraz zmarłego Demetria, kiedy mu się ukazał pośród pól niemych? Dlaczego nie wytrwał w zapatrywaniu się z równą przenikliwością i bolesną litością na podłość i sromotę tego człowieka, nad którym przecież, tak jak nad wszystkimi ludźmi, ciąży niepokonane przeznaczenie? A on sam, on, który tęż samą krew miał w swych żyłach, kto wie, czy w głębi swej istoty nie nosi uśpionych zarodków tychże samych wstrętnych występków? Gdyby żył dalej, czyliż nie naraziłby się także na to, że z kolei popadnie w podobne upodlenie? A wtedy wszelkie gniewy, wszelkie nienawiści, wszelkie gwałtowności, wszystkie kary i upokorzenia wydały mu się niesprawiedliwemi i próżnemi. Życie było głuchym fermentem brudnych materyj. Wydało mu się, że czuje w składowych częściach swojej istoty tysiące sił tajemniczych, nieznanych i nie dających się zburzyć, których przewrót postępowy i fatalny składał się na istnienie jego przyszłe, gdyby przypadkiem nie stało się właśnie, że wola jego miała być posłuszną jednej z tych sił, która nakazywała mu rozstać się z życiem. „Wogóle pocóż żałować tego, com zrobił wczoraj? Czyż mogłem przeszkodzić sam sobie w wykonaniu tego?“
— To było konieczne — powtórzył sobie z nowem teraz znaczeniem, jak gdyby mówił do samego siebie.
I przypatrywał się, spokojny i uważny, rozwojowi tej reszty życia, które mu pozostawało przeżyć jeszcze.
Kiedy matka i siostra zostawiły go samego, pozostał chwil kilka jeszcze w łóżku, przez pewien wstręt fizyczny do jakiejbądź czynności. Zdawało mu się, że na to, by się podnieść, potrzebowałby niezmiernego wysiłku. Wydawało mu się zbyt męczącem porzucić tę pozycyę poziomą, w której, za godzinę już może, znajdzie wieczysty spokój. I ponownie przyszedł mu na myśl narkotyk. „Zamknąć oczy i oczekiwać na sen!“ Dziewicza jasność tego majowego poranku, błękit odbijający się w szybach, smuga słoneczna, co kładła się na posadzce, głosy i szmery, dobiegające z ulicy, wszystkie te echa życia, które zdały się wdzierać na balkon, by dotrzeć do niego i odzyskać go napowrót życiu, wszystko to napełniało go pewnego rodzaju przestrachem, zmieszanym z jakąś niejasną urazą. I w duszy stawał mu obraz matki, otwierającej okno. Widział znów Kamilę w nogach łóżka; słyszał powtórnie słowa jednej i drugiej, wiecznie odnoszące się do tegoż samego człowieka. Najdokładniej uprzytomniło mu się w pamięci okrutne wyrażenie, wypowiedziane przez matkę ustami pełnemi goryczy i z wyrażeniem tem łączył mimowolnie wizyę twarzy ojcowskiej, tej twarzy, w której przypuszczał, że odkrywa, tam na tarasie, w rażącem świetle, odbijającem od białości murów, oznaki śmiertelnej choroby. Wobec niego i Kamili, matka powiedziała z uniesieniem: „Gdybyż to było prawdą! Oby Bóg dał, żeby to było prawdą“. Jest to więc ostatnie wrażenie, które w przededniu jego śmierci pozostało w sercu istoty, co była niegdyś źródłem najczulszych uczuć w jego domu!...
Naszedł go nagły poryw energii; wyskoczył z łóżka, zdecydowany stanowczo działać. „Przed wieczorem będzie wszystko skończone. Gdzie to zrobię?“ Przyszły mu na myśl zamknięte pokoje stryja Demetria. Nie miał jeszcze stanowczo obmyślonego planu; ale miał świadomość i pewność tego, że w ciągu dnia przedstawi mu się sposób sam z siebie, nagłem natchnieniem, które mu zmuszony będzie stać się posłusznym.
Kiedy się ubierał, myśl jego ciągle była zajęta odpowiedniem przygotowaniem ciała swego do grobu. Występował u niego ten rodzaj próżności pogrzebowej, którą zauważyć można u niektórych skazańców i niektórych samobójców. I przejął go żal jakiś, że umrzeć mu przyjdzie w tem małem, nieznanem miasteczku, w głębi dzikiej, zapadłej prowincji, zdala od swych przyjaciół, którzy może długo jeszcze nic nie będą wiedzieli o jego śmierci. Jeśli natomiast rzecz ta stałaby się w Rzymie, w wielkiem mieście, gdzie był tak dobrze znany, przyjaciele opłakiwaliby go, nadaliby niezawodnie tragicznej tajemnicy przystrój poetyczny. I ponownie usiłował wyobrazić sobie to wszystko, co nastąpiłoby po jego śmierci; swoją pozycyę na łóżku w pokoju, który był świadkiem jego miłości; głębokie wzruszenie dusz młodzieńczych, dusz bratnich, na widok trupa pogrążonego w śmiertelnym spokoju; rozmowy czuwających u zwłok przy blasku świec jarzących; trumnę pokrytą wieńcami, za którą szedłby cały tłum milczącej młodzieży; słowa pożegnania, wypowiedziane przez poetę, Stefana Gondi; „Chciał umrzeć, ponieważ nie mógł uczynić swego życia takiem jak je wymarzył“ a potem boleść, rozpacz Hipolity...
Hipolita!... Gdzież ona teraz? Czego doznaje? Co robi?
„Nie — myślał — moje przeczucie nie myliło mnie!“ I widział w imaginacyi ruch kochanki, kiedy zapuszczała czarną woalkę na twarz po ostatnim pocałunku; przebiegał w myśli drobne fakty finalne. Jednej jednakże rzeczy nie mógł sobie wytłumaczyć, to zgodzenia się niemal absolutnego swej duszy na rezygnacyę konieczną i definitywna, którą go pozbawiała tej kobiety, tak niedawno jeszcze będącej przedmiotem tylu marzeń i tylu zachwytów. Dlaczego po gorączkach i udręczeniach pierwszych dni, nadzieja opuszczała go po trosze? Dlaczego popadł w smutną pewność, że wszelki wysiłek byłby daremnym, by wskrzesić tę wielką rzecz zamarłą a tak niesłychanie odległą, ich miłość? Dlaczego cała ta przeszłość z taką łatwością oderwała się od niego, że w tych ostatnich dniach, pod wpływem tortur najświeższej daty, zaledwie odczuł kilka jej drgnień, jasno występujących w świadomości?
Hipolita! Gdzie ona teraz? Czego doznawała? Co robiła? Na jakie widoki otwarte były jej oczy? Jakie słowa, jakie stosunki oddziaływają na nią i jakie budzą w niej niepokój? Jaki był powód, że od dwu tygodni nie znalazła sposobności przesłania mu jakiejśkolwiek o sobie wieści, mniej czczej i mniej zwięzłej nad cztery, czy pięć telegramów, wysłanych z coraz to innych miejscowości?
„Być może, że ulega już żądzom innego mężczyzny. Ów szwagier, o którym wspominała przy każdej sposobności...“ I okropna myśl, którą mu podszeptywało dawne nawyknienie posądzania, przejęła go jak w najczarniejszych chwilach dawnych czasów. Burza wspomnień gorzkich podniosła się w jego sercu. Przechylony na tym samym balkonie, na którym pierwszego wieczoru, pośród zapachu kwiatów, w męczarniach świeżego jeszcze żalu, wzywał imienia ukochanej, przeżył w jednej sekundzie wszystkie nieszczęścia dwu lat minionych. I wydało mu się, że w tym przepychu majowego poranku ujawnia się obecne szczęście nieznanego rywala i dobiega aż do niego echem.
Jakby na to, by się wtajemniczyć w głębokie tajnie, w które miał wstąpić niezadługo, Jerzy chciał raz jeszcze przejrzeć pokoje, w których Demetrio spędził swe dni ostatnie.
Legując cały swój majątek siostrzeńcowi, Demetrio przekazał mu również ten apartament. Jerzy zachował nietkniętemi pokoje z religijną starannością, jak się przechowuje relikwiarz. Pokoje te zajmowały górne piętro; okna wychodziły na południe, z widokiem na ogród.
Wziął klucz i wszedł po schodach ostrożnie, aby uniknąć zapytań. Ale przechodząc kurytarzem, musiał z konieczności minąć drzwi ciotki Jokondy. W nadziei, że przejdzie niespostrzeżony, szedł cicho, na palcach, wstrzymując oddech. Posłyszał, że staruszka kaszlała; zrobił kilka śpieszniejszych kroków, przypuszczając, że hałas, sprawiony kaszlem, zagłuszy odgłos jego kroków.
— Kto tam? — spytał z wewnątrz głos za chrypły.
— To ja, ciotko Jokondo.
— Ach! to ty, Jerzy? Chodź, chodź...
Pojawiła się na progu, z wyżółkłą twarzą, która w cieniu nabierała niemal trupiej barwy; spojrzała na siostrzeńca tem szczególniejszem, właściwem sobie spojrzeniem, które biegło pierwej do rąk, niż ku twarzy, jakby po to, by się przekonać, czy ręce nie przynoszą czego.
— Idę do pustych pokojów — ozwał się Jerzy, którego odpychał mimowolnie ten wstrętny wyziew ludzki, który go przejmował obrzydzeniem. — Do widzenia, ciotko. Muszę przewietrzyć cokolwiek zamknięte pokoje.
I szedł dalej kurytarzem aż do drzwi następnych. Kiedy wszakże wkładał klucz w zamek, posłyszał za sobą kulejący krok staruszki.
Jerzy poczuł, jak mu słabnie serce na myśl, że nie znajdzie może sposobu uwolnienia się od niej, że kto wie, czy nie będzie zmuszony słuchać jej zająkliwego głosu w ciszy, religijnej niemal tych pokojów, pośród najdroższych dla niego i straszliwych wspomnień. Nie mówiąc nic, nie oglądając się po za siebie, otworzył drzwi i wszedł.
Pierwszy pokój był ciemny, napełniony ciepłem, cokolwiek dusznem powietrzem, przesiąkły tym szczególniejszym wyziewem, który czuć się daje w starych bibliotekach. Smuga słabego światła wskazywała położenie okna. Zanim otworzył okno, zawahał się, wytężył ucho, przysłuchując się zgrzytowi zawiasów. Ciotka Jokonda zakaszlała z cicha, niewidzialna w cieniu. Wówczas kiedy po omacku szukał u okna żelaznej zasuwki, przejął go dreszcz przelotnego strachu. Otworzył i odwrócił się; dojrzał niewyraźne kształty mebli w zielonawym mroku, który rzucały żaluzje; zobaczył staruszkę na środku pokoju, przechyloną na bok, chwiejącą swem ciałem obwisłem i połykającą coś widocznie. Pchnął żaluzye, które zgrzytnęły w zawiasach. Fala słońca zalała wnętrze pokoju. Zadrżały u okna wyblakłe firanki.
Z początku stał niezdecydowany; obecność staruszki nie dozwalała mu swobodnie oddać się własnym uczuciom. Rozdrażnienie jego wzrosło do tego stopnia, że nie powiedział jej ani słowa, z obawy, że głos jego brzmieć może gniewnie i surowo. Przeszedł do następnego pokoju, otworzywszy okna. Światło wlewało się pełnemi snopami przez otwarte okna, firanki drżały. Przeszedł do trzeciego, otworzył okna. Światło rozbłysło, zadrżały firanki.
Nie szedł już dalej. Następny pokój, narożny, był sypialnią. Tam chciał wejść sam. Z niezmierną; przykrością posłyszał krok kulejący natrętnej staruszki, która szła tuż za nim. Wziął krzesło i odgrodził się od niej upartem milczeniem.
Starowina przeszła przez próg powoli. Widząc, że Jerzy siedzi w milczeniu, stanęła zmieszana. Nie wiedziała, co powiedzieć. Wiatr chłodny, wiejący od okna, widocznie podrażnił jej katar i zaczęła znów kaszlać, stojąc na środku pokoju. Za każdem zakrztuszeniem się, ciało jej zdało się nabrzmiewać i znów zaklęsać, jak miechy kobzy pod napływem powietrza. Trzymała ręce na piersi, ręce tłuste, ręce łojowate, o paznogciach obrzeżonych czarnemi paskami. A w ustach, między próżnemi dziąsłami, drgał jej język białawy.
Skoro tylko napad kaszlu się uspokoił, wyjęła z kieszeni torebkę brudną i wydobyła z niej pastylkę. W ciąż stojąc na środku pokoju, żuła, utkwiwszy w Jerzego bezmyślne spojrzenie. Spojrzenie to odbiegało się do Jerzego, by pobiedz ku drzwiom zamkniętym czwartego pokoju. I stara przeżegnała się a potem i ona również przysiadła na krzesełku, najbliższem Jerzego. Z rękoma złożonymi na brzuchu i spuszczonemi powiekami powtarzała „wieczny odpoczynekl“
Jerzemu przyszło na myśl: „Modli się za brata, za potępioną duszę“. Że ta kobieta była siostrą Demetria Aurispy, to mu się wydawało rzeczą niepojętą! Jakim sposobem ta krew dumna i szlachetna, która oblała łoże przyległego pokoju, ta krew, co wytrysnęła z mózgu już strawionego poprzednio troską o najwyższe zadania inteligencyi, jakim sposobem krew taka mogła wypłynąć z tego samego źródła, co ta, która płynęła zanikła w żyłach tej dewotki. „U niej łakomstwo jej tylko, jedynie łakomstwo żałuje wspaniałomyślności dawcy. Jaka to osobliwsza ta wdzięczna modlitwa, płynąca ze starego, nadwątlonego żołądka ku najszlachetniejszemu z samobójców! Jakże życie bywa dziwacznem!“
Nagle ciotka Jokonda poczuła znów kaszlać.
— Idź ztąd, ciotko, to będzie lepiej — ozwał się Jerzy, który już nie miał siły zapanować nad swem zniecierpliwieniem. — To powietrze ci szkodzi. Idź, tak będzie lepiej. Prędko, wstawaj, odprowadzę cię.
Ciotka Jokonda popatrzała na niego, zdziwiona temi szorstkiemi słowy i tym tonem niezwykłym. Podniosła się, przeszła przez pokoje, kulejąc. Doszedłszy do kurytarza, ponownie zrobiła znak krzyża w rodzaju egzorcyzmu. Jerzy zamknął za nią drzwi na dwa spusty. Nakoniec był sam i swobodny z niewidzialnym towarzyszem.
Przez chwil kilka stał nieporuszony, jakby pod magnetycznym jakimś wpływem. I czuł, jak go przenika do najgłębszych tajni istoty nadnaturalny czar, który wywierał na niego z głębi grobu ten człowiek, istniejący po za życiem jeszcze.
Znów stanął on przed nim, ten człowiek łagodny i zamyślony, ta twarz pełna męzkiego smutku, której dziwnego nadawał wyrazu pukiel białych włosów, opadający na środek czoła, wmieszany w resztę czarnych.
„Dla mnie — myślał Jerzy — on istnieje. Od dnia jego śmierci cielesnej, czuję jego obecność w każdej dnia godzinie. Nigdy tak dokładnie nie czułem naszego pokrewieństwa, jak od jego śmierci. Nigdy tak dokładnie, jak od jego śmierci, nie pojmowałem siły jego istoty. Wszystko, co rozproszył w zetknięciu się z bliźnimi, wszystkie czyny, ruchy, słowa, które rozsiał w biegu czasu, wszystkie najróżnorodniejsze objawy, które określały charakter specyalny jego istoty w zetknięciu z innemi istotami; wszystkie formy stałe lub zmienne, które odróżniały jego osobistość od innych osobistości i czyniły z niego odmiennego zupełnie człowieka wśród ludzkiego tłumu; słowem to, co wyodrębniało jego własne życie wśród życia innych; wszystko to wydaje mi się obecnie zebranem, skupionem, zawartem w jedynym z wiązku idealnym, który go łączy ze mną. Dziś istnieje on tylko dla mnie, oswobodzony od wszelkiego innego zetknięcia, objawiający się mnie samemu jedynie. Istnieje czystszy i potężniejszy niż kiedykolwiek“.
Postąpił zwolna kilka kroków. W ciszy drgały drobne tajemnicze jakieś szmery, ledwie dosłyszalne dla ucha. Świeże powietrze, gorąco dnia, kurczyło włókna mebli, drętwiejących w spokoju i przywykłych do ciemności zamkniętych okien Powiew niebieski przenikał pory drzewa, poruszał ziarnka pyłu, wzdymał fałdy obić. W pasie słonecznym wirowały miryady atomów. Woń zatęchłych książek pokonywał zwolna zapach kwiatów.
Rozstawione dokoła przedmioty poddawały pozostałemu przy życiu cały tłum wspomnień. Ze wszystkich tych rzeczy wydzierał się, rzekłbyś, chór jakiś cichy, szemrzący, który go otaczał swym szeptem. Zewsząd podnosił się powiew przeszłości. Powiedziałbyś, łe przedmioty wydzielały z siebie wyziew substancji duchowej, którą nasiąkły.
„Czy to obłęd“? — zadawał sobie pytanie na widok obrazów, przeciągających przed jego wyobraźnią z cudowną niemal szybkością, jasnych jak wizye, nie zaćmionych ani jednym grobowym cieniem, ale żyjących wyższem jakiemś, górniejszem życiem. I stał zaniepokojony, pod urokiem tajemniczości, przejęty trwogą okropną w chwili, kiedy zamierzał przekroczyć granice tego nieznanego świata.
Firanki, które wzdymał rytmiczny oddech, falowały w miękich zwojach, odsłaniając w dali krajobraz szlachetny i spokojny. Lekkie szmery boazeryi, tapet i przepierzeń, wciąż trwały jeszcze. W trzecim pokoju, surowym i skromnym, wspomnienia nabierały muzykalnej harmonii, wybiegały, zda się, z oniemiałych instrumentów. Na długim palisandrowym fortepianie, którego powierzchnia błyszcząca, odbijała jak zwierciadło każdy przedmiot, spoczywały w swym futerale skrzypce. Na krześle jakaś karta nut podnosiła się i opadała, chwiana wietrzykiem, niemal w takt z ruchem firanek u okna.
Jerzy zbliżył się. Była to kartka psalmu Mendelssohna: DOMENICA IL POST PASCHA: Andante quasi allegretto. Surrexit pastor bonus... Dalej na stole, leżał stos partycyj na skrzypce i fortepian, wydania lipskie: Beethovena, Bacha, Schuberta, Rodego, Tartiniego, Viottiego. Jerzy otworzył futerał, przypatrywał się wątłemu instrumentowi, drzemającemu na podkładzie z oliwkowego aksamitu z czterema swemi, zdawna nietkniętemi strunami. Przyszła mu ciekawość zbudzenia go. Dotknął wiolinowej struny, która wydała jęk przenikliwy, który wstrząsnął całym futerałem. Były to skrzypce Andrea Guarneriego, z datą 1680 r.
Demetrio, wysoki i smukły, nieco pochylony, z długą bladą szyją, z włosami w tył odrzuconemi, z białym puklem włosów na środku czoła, stanął teraz przed nim. W ręku trzymał skrzypce. Przegarnął jedną ręką włosy od skroni nad uchem właściwym sobie gestem. Nastroił skrzypce, potarł smyczek kalafonią, potem rozpoczął sonatę. Lewa ręka zaciśnięta dumnie, biegła wzdłuż szyi instrnmentu; końce chudych jego palców naciskały struny a pod skórą widoczną była gra muskułów, tak, że widok ten sprawiał przykrość; prawa jego ręka przy pociągnięciu smyczka zataczała gest szeroki a pewny. Czasami przyciskał mocniej podbródkiem skrzypce, pochylał głowę, przymykał do połowy powieki, zatapiał się w wewnętrznej rozkoszy; czasami prostował się, podawał pierś naprzód, uśmiechał przelotnym uśmiechem; a czoło jego miało czystość linij niezwykłą.
Takim właśnie ukazał się skrzypek marzącemu. I Jerzy przeżył ponownie chw ile już przeżytego życia; przeżył je nietylko w pojawiających się obrazach, ale we wrażeniach głębokich i rzeczywistych. Żył znów owemi długiemi godzinami gorącej życzliwości i zapomnienia, kiedy to Demetrio i on, sami tylko, w przyjemnie ciepłym pokoju, do którego nie dochodził żaden hałas z zewnątrz, wykonywali muzykę ulubionych swych mistrzów. Jakże wówczas zapominali o wszystkiem! W jakiż zachwyt dziwny wprawiała ich niebawem ta muzyka, wykonana własnemi rękoma! Często bardzo czar jakiej jednej wyłącznie melodyi więził ich przez całe długie popołudnie, tak, że nie mogli wydrzeć się z tego zaczarowanego koła, w którem byli zamknięci. Ileż to razy powtarzali tęż samą „Pieśń bez słów “ Mendelsohna, która odkryła przed nimi samymi, w głębi ich serc własnych, rodzaj rozpaczy niepocieszonej! Ileż razy powtarzali razem sonatę Beethovena, która zdawała się ich więzić, pociągać z zawrotną szybkością w nieskończoność przestrzeni, by ją zawieszać w przelocie nad wszystkiemi przepaściami!
Pozostały przy życiu, powracał pamięcią do je sieni 188... do tej niezapomnianej jesieni, pełnej smętku i poezyi, kiedy to Demetrio zaledwie przychodził do zdrowia. Miała to być ostatnia jesień! Po długim okresie przymusowego milczenia, Demetrio brał do ręki skrzypce z dziwnym niepokojem, jak gdyby obawiał się, że utracił wszelką biegłość, całe dawne mistrzowstwo, że już nie umie grać. Oh! to drżenie palców, osłabionych na strunach i ta niepewność smyczka, kiedy chciał spróbować pierwszych nut! i te dwie łzy, co ściekły zwolna po policzkach i zatrzymały się w zaroście brody nieco długiej, ile utrzymanej jeszcze!
Pozostały przy życiu, ujrzał skrzypka improwizującego jakąś fantazyę, kiedy tymczasem on sam towarzyszył mu na fortepianie z trwogą nieopisaną, bacznie dążąc za grą jego, z wytężoną uwagą, by odgadnąć jego intencyę, wciąż lękając się, by nie utracić rytmu, by się nie pomylić w tonie, by nie wziąć fałszywego akordu, by nie opuścić jakiej nuty.
W improwizacyach swych, Demetiio Aurispa szukał niemal zawsze natchnienia w jakiejś poezyi. Jerzy przypominał sobie tę zdumiewającą improwizacyę, którą pewnego dnia październikowego utkał skrzypek na tle lirycznego poematu Alfreda Tennysona w „Księżniczce“. Jerzy sam przetłomaczył mu wiersze, aby je mógł zrozumieć Demetrio i zaproponował mu je na temat. Gdzież to była ta kartka?
Ciekawość smutnego wrażenia znagliła Jerzego do poszukania jej w albumie, leżącym między partycyami. Pewny był, że ją tam znajdzie; przypominał ją sobie dokładnie. W samej też rzeczy odnalazł ją.
Była to jedna jedyna kartka, zapisana fiołkowym atramentem. Litery pobladły a papier był zmięty, żółtawy, bez sztywności, mięki jak pajęczyna. Miała ona w sobie smutek kartek, kreślonych niegdyś przez ukochaną rękę, która znikła już na zawsze.
Jerzy, nie poznający omal już własnego pisma, pytał sam siebie: „Więc to ja kreśliłem tę kartkę! To ma być pismo mojej ręki!“ było to pismo cokolwiek nieśmiałe, nierówne, niemal kobiece, które przypominało jeszcze szkołę, które zachowało jeszcze zagadkowość świeżo minionego chłopięctwa, wdzięk niezdecydowanej duszy, która nie śmie jeszcze wiedzieć wszystkiego. „Jakaż odmiana i w tem także!“ I odczytał wiersze poety, odarte ze swej meledyi rodzinnej:
„Radosne, jak pierwszy promień płomienisty na żaglu — który nam powraca naszych przyjaciół z zamorskich krajów; — smutne, jak ostatni błysk słońca rumieniący żagiel — który nam zabiera wszystko, co kochamy; — tak smutne i tak radosne są dni ubiegłe!
„Drogiemi jak pocałunki przyzywane po śmierci — słodkiemi jak te, które beznadziejna wyobraźnia — marzy, że weźmie z ust, co należą do innych; głębokiemi jak miłość — jak pierwsza miłość a dzikiemi żalem — o! śmiercią w życiu są dni odbiegło!“
Demetrio improwizował stojąc, obok fortepianu, nieco bledszy niż zwykle, nieco więcej pochylony; ale od czasu do czasu prostował się pod powiewem natchnienia, jak zgięta trzcina prostuje się pod wiatru powiewem. Oczy utkwione miał w okno, gdzie w ramach ukazywał się krajobraz jesienny, czerwonawy i mglisty. Wedle zmienności nieba, światło chwilami zalewało jego osobę, świeciło w wilgotnych oczach, złociło czoło niezwykle czyste. A skrzypce mówiły: „Smutne jak ostatni blask słońca, rumieniący żagiel, który nam zabiera wszystko, co kochamy; tak smutnemi są dni, co odbiegły!“ I skrzypce powtarzały z płaczem: „O! śmiercią w życiu są dni, co odbiegły!“
To wspomnienie, ta wizya najwyższem udręczeniem przejęły Jerzego. Skoro obrazy te znikły, cisza wydała mu się jeszcze pustszą. Wątły instrument na którym dusza Demetria wyśpiewała najwznioślejsze swe hymny, zasnął napowrót na aksamicie pudła; zamilkły nietknięte cztery jego struny.
Jerzy spuścił wieko, jak nad trupem. Dokoła niego cisza stała się ponurą, grobową. On jednak zachował w głębi serca, niby zwrotkę pieśni, przedłużoną w nieskończoność, to westchnienie: O śmiercią w życiu są dni, co odbiegły!
Pozostał przez kilka chwil pod drzwiami, po za któremi był pokój tragiczny. Czuł, że odtąd nie jest już panem siebie samego. Nerwy owładnęły nim, narzucały mu swój rozstrój i zbytek swych wrażeń. W około głowy czuł obręcz, która zaciskała się i rozluźniała według tentna jego arteryi, niby jakaś materya elastyczna a zimna! Toż samo zimno przebiegało mu po kręgu pacierzowym.
Z nagłą energią, z pewnego rodzaju uniesieniem nacisnął klamkę i wszedł. Nie patrząc dokoła siebie, idąc wprost tylko w promieniu światła, co padał z drzwi otwartych i słał się po podłodze, dążył do balkonu i rozwarł obie drzwi jego połowy. Po tej spiesznej czynności, dokonanej pod wpływem pewnego rodzaju zgrozy, odwrócił się wzburzony, dyszący. I spostrzegł, że każdy włos na głowie, u swej osady stał się wrażliwym.
Przedewszystkiem dojrzał najprzód łóżko stojące naprzeciw niego, z kołdrą zieloną, z orzechowego drzewa, prostej formy, bez rzeźb, bez firanek. Przez kilka minut nie widział nic prócz tego łóżka, jak w ów dzień straszliwy, w którym przestąpiwszy próg tego pokoju, stanął jak wryty, skamieniały z bólu wobec trupa.
Wywołany w pamięci żywego, trup z głową owiniętą czarnym krepowym welonem, z rękoma złożonemi wzdłuż ciała, zajął swe miejsce na śmiertelnem posłaniu. Jaskrawe światło, co się wdzierało przez otwarte drzwi balkonu, nie miało snąć dość siły, by rozproszyć widmo. Była to formalna wizya, nie ciągła wprawdzie ale bezprzestannie wracająca, ukazująca się na mgnienie oka, jakby za każdem podniesieniem powiek, jakkolwiek powieki widza zostawały nieruchome.
W ciszy pokoju i w ciszy własnego ducha, Jerzy posłyszał jaknajwyraźniej zgrzyt toczącego drzewo czerwia i drobny ten fakt posłużył do rozproszenia w nim na chwilę niezmiernego nerwowego naprężenia, jak ukłucie igły wystarcza do wypróżnienia nadętego powietrzem pęcherza.
Wszystkie szczegóły dnia straszliwego powróciły mu do pamięci; wieść niespodziana, którą około trzeciej popołudniu przyniósł do Sarsa posłaniec zdyszany, jąkający się hałaśliwie; odbyta piorunem niemal podróż konno wśród żaru lata, między wzgórzami płonącemi ogniem — a podczas tej drogi nagłe zawroty głowy, prawie omdlenia, pod których wpływem, chwiał się na siodle; potem dom, napełniony szlochem i jękami, pełen trzasku drzwi, któremi wstrząsał wicher, pełen szumu szalejącej krwi w jego żyłach; a nakoniec stanęło mu w pamięci jak sam wpadł nagle do tego pokoju, widok trupa, wzdęte i łopoczące u okien firanki, łoskot kropielnicy zawieszonej na ścianie...
Fakt miał miejsce rano 4-go sierpnia, nie poprzedzony żadną okolicznością, budzącą podejrzenie. Samobójca nie pozostawił żadnego zgoła listu, nawet do ukochanego siostrzeńca. Testament, którym naznaczał Jerzego ogólnym swym spadkobiercą, był daleko wcześniej już sporządzonym. Demetrio widocznie przedsięwziął środki ostrożności, by ukryć przyczyny swego po stanowienia a nawet odjąć wszelką sposobność do przypuszczeń; starannie zatarł, aż do najdrobniejszego, ślady czynów, które poprzedziły krok ostatni. W mieszkaniu znaleziono wszystko w porządku, w porządku niemal zbytecznym: ani jednego kawałka papieru, pozostawionego na biurku, ani jednej książki, wyjętej z szaf bibliotecznych. Na stoliku obok łóżka tylko otwarta szkatułka od pistoletów; nic więcej.
Po raz tysiączny toż samo pytanie przedstawiło się umysłowi żyjącego: „Dlaczego on się zabił? Czy miał jakąś tajemnicę, która toczyła mu serce? Czy też może tylko sama przenikliwość okrutna jego umysłu, czyniła mu nieznośnem życie? Nosił sam w sobie swe przeznaczenie, los swój, jak ja w sobie mój noszę“.
Popatrzał na małą srebrną kropielnicę, zawieszoną dotąd w głowach łóżka na ścianie, pobożną pamiątkę po matce. Było to wytwornie emaliowane dzieło starego mistrza jubilera z Guardiagrele, Andrzeja Galluci: rodzaj dziedzicznego klejnotu. „On tak lubił religijne emblemata, muzykę kościelną, zapach kadzideł, krucyfiksy, hymny katolickiego kościoła. Był to mistyk, asceta, skłonny do namiętnej kontemplacyi wewnętrznego życia; ale nie wierzył w Boga“.
Popatrzył na szkatułkę od pistoletów; i w głębi jego mózgu, jasno wystąpiła myśl, niby światło błyskawicy: „I ja zabiję się jednym z tych pistoletów, tymże samym, na temże samem łóżku“. Po krótkiej chwili ukojenia, egzaltacya brała znów górę; korzenie włosów stawały się znów wrażliwemi. Ponownie doznał najrealniejszego wrażenia dreszczu, co go przejął w ów dzień tragiczny, kiedy chciał unieść własnemi rękoma czarny welon, pokrywający twarz zmarłego i kiedy po przez bieliznę zdało mu się że widzi ranę, okropną ranę, zadaną przez wybuch broni, kulą, która rozsadziła kość czaszki na tem czole, tak delikatnem i czystem. W rzeczywistości widział zaledwie część nosa, usta i brodę. Reszta ukryta była pod bandażami kilkakrotnie okręcającemi górną część głowy, dlatego może, że oczy wyszły z orbitów. Ale usta niezmienione, nietknięte, które odsłaniał rzadki i delikatny zarost brody, te usta blade i zwiędłe, które za życia otwierały się z taką słodyczą nieoczekiwanym uśmiechem, tym ustom teraz pieczęć śmierci nadała wyraz takiego spokoju niezmiernego, nadludzkiego tem więcej odbijający jeszcze od okrwawionego czoła, które pokrywały bandaże.
Ten obraz, utrwalony w pamięci, na zawsze pozostał w duszy spadkobiercy, stanowił centrum tej duszy; i po latach pięciu miał on jeszcze tęż samą wyrazistość, podtrzymywany fatalną jakąś potęgą.
Myśląc, że i on także położy się na tem łóżku, że się zabije tąż samą bronią, Jerzy nie doznawał już tego wzruszenia gwałtownego i przejmującego, jakie sprawiają nagłe postanowienia; było to raczej uczucie nieokreślone, jak gdyby chodziło o zamysł, zdawna powzięty, dopuszczony w sposób niejasny jeszcze zupełnie, na który dziś dopiero przyszła godzina wykonania. Otworzył szkatułkę, przyjrzał się pistoletom.
Była to broń wytworna, wykończona starannie, gwintowana, pistolety pojedynkowe starej fabryki angielskiej, z rękojeścią doskonale przystosowaną do ręki. Spoczywały na podścielisku jasno-zielonej materyi, cokolwiek wytartej po brzegach oddziałów, które zawierały wszystko, co było potrzebnem do nabicia. Ponieważ lufy były grube, kule były też wielkiego kalibru, z rodzaju tych, które gdy dosięgają celu, sprawiają skutek stanowczy.
Jerzy wziął jedną z nich do ręki, położył sobie na dłoni. „Zanim pięć minut upłynie, mogę nie żyć, Demetrio pozostawił jeszcze na tem łóżku wgłębienie, w które ja się położę. I w wyobraźni zobaczył siebie samego, rozciągniętego na tem posłaniu. Ale ten czerw, ten czerw! Tak dokładnie słyszał, tak przerażająco szelest toczonego drzewa, jak gdyby owad znajdował się gdzieś w jego mózgu. Ten zgrzyt nieubłagany dobiegał od strony łóżka, spostrzegał to wyraźnie. Wówczas zrozumiał cały smutek, jaki przejmować musi człowieka, który zanim wy zionie ducha, słyszeć musi po za sobą ten zgrzyt czerwia. Wyobrażając sobie siebie samego w chwili pociągnięcia za cyngiel, poczuł we wszystkich nerwach kurcz przestrachu i wstrętu. Stwierdzając, że nic go nie zmusza do odebrania sobie życia i że może poczekać jeszcze, doznał dziwnej ulgi głębi duszy. Tysiące niewidzialnych nici wiązało go wszakże do życia jeszcze. „Hipolita!“
Skierował się w stronę balkonu, ku światłu, z jakąś gwałtownością. Odległy krajobraz szeroki, błękitnawy i tajemniczy, stapiał się w półświetle zapadającego dnia. Słońce zniżało się zwolna po za górą, którą oblewało potokami złota, niby ku spoczywającej kochance, co nań oczekiwała. Mejella olbrzymia i blada, skąpana w tem roztopionem złocie, rysowała się okrągłością swych konturów na tle nieba.