W kraju Mahdiego (May, 1911)/Tom III/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł W kraju Mahdiego
Wydawca Wydawnictwo Ilustrowanego Tygodnika »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
Straceni.

Jak wspomniałem poprzednio, obraliśmy sobie za cel maijeh Semkat, co po polsku oznącza zatokę rybią. Wnioskując z tej nazwy, mieliśmy nadzieję, że znajdziemy tam istotnie obfitość ryb, któremi żywić się będzie można doskonale. Do odbycia drogi na miejsce trzeba było trzech dni; potem należało udać się dalej lądem. W jaki jednak sposób? czy pieszo przez tę bagnistą okolicę? Byłoby to bardzo uciążliwe i zabrałoby dużo czasu. Więc jechać wierzchem? No, tak, ale na jakich zwierzętach? W strefie tej niema ani wielbłądów, ani koni, które w żaden sposób nie dają się tu zaaklimatyzować i giną wkrótce marnie. Mieszkańcy tych okolic muszą się posługiwać daleko mniej szlachetnem zwierzęciem „wierzchowem" od arabskiego rumaka lub „okrętu pustyni“, a tem jest — wół.
Zwierzęta te przystosowują się wybornie do warunków klimatycznych nad bagnistym górnym Nilem. Są silne, pojętne, posłuszne i zwinne, co należy przypisać długoletniej tresurze jednej i tej samej rasy. Oczywiście używają ich także i do przewożenia ciężarów.
Gdybyśmy mogli wynająć te zwierzęta, to oszczędzilibyśmy czasu, co dla nas było bardzo korzystne. Ibn Asl potrzebował na przebycie wytkniętej drogi dwudziestu dni; ponieważ był w podróży pięć dni, dotarłby więc do przeznaczonego miejsca po upływie piętnastu dni. My jednak mogliśmy się dostać do Wagundy w dziesięciu dniach i w tym wypadku zyskalibyśmy sześć dni, któreby najzupełniej wystarczyły do wyprzedzenia go i przygotowania mu na miejscu... niespodzianki. Chodziło tylko o to, skąd wziąć woły wierzchowe i juczne do pakunków.
Poczyniliśmy tedy poszukiwania przedewszystkiem w najbliższej okolicy, to jest koło maijeh Semkat,
Mieszkają tam w czterdziestu wsiach Borowie w liczbie około dziesięciu tysięcy dusz i posiadają bardzo dużo bydła. Są oni odłamem ludu Dinków, a ponieważ szliśmy na ratunek pokrewnym im Gokom, więc sądziliśmy, że chętnie udzielą nam pomocy.
Należało również liczyć się z czasem i nie utracić nawet jednego dnia, wobec czego układy z tymi ludźmi nie mogły trwać dłużej, jak do nadejścia naszych okrętów. Postanowiliśmy więc wysłać naprzód wielką łódź, na której znajdowało się ośmiu wioślarzy i jeden sternik, oraz potrzebne zapasy żywności. Łódź ta przy najpomyślniejszym wietrze płynęła z chyżością „Sokoła". Ja miałem przewodniczyć wyprawie, przyczem emir upoważnił mię, do załatwienia sprawy z czarnymi według własnego uznania. Na wioślarzy wybrano ośmiu najsilniejszych mężczyzn. Między nimi był Agadi, który miał służyć za tłómacza, gdyż żaden z nas nie władał dobrze językiem Dinków. Rozumie się samo przez się, że wszyscy byliśmy doskonale uzbrojeni. Kilku asakerów twierdziło, że nad maijeh Semkat jest mnóstwo hipopotamów, a na brzegach przebywają całe stada słoni. Spodziewałem się więc, że nie minie mię przyjemność znakomitego polowania.
Plan ten omówiliśmy wkrótce po naszym odjeździe ze zburzonej przez nas seriby i wyruszyliśmy w drogę. Brzegi rzeki były gęsto zalesione. Po wodzie pływały duże kępy trzciny, które jednak umieliśmy zręcznie omijać. Dla zaoszczędzenia sił ludziom, kazałem wiosłować im naprzemian po czterech. Sam usiadłem u steru. Na wszelki wypadek mieliśmy z sobą żagiel.
Wieczorem zatrzymaliśmy łódź i pokładliśmy się, oczekując zejścia księżyca, poczem mieliśmy płynąć dalej. Musiałem się pokrzepić choć przez chwilę snem, gdyż poprzedniej nocy nie zmrużyłem był nawet oka. Agadi był również bardzo znużony. Inni nie mogli się skarżyć na brak wypoczynku na okręcie. Dym z ogniska chronił nas przed moskitami, które w tej okolicy są istną klęską. Mieszkaniec krajów północnych nie ma nawet wyobrażenia o okropnej pladze owadów w tych stronach. Nasze muchy domowe, ba, nawet dość dokuczliwe komary wodne są niczem w porównaniu z piekielną złośliwością rozmaitych owadów afrykańskich, dręczących ludzi i inne stworzenia w sposób nieznośny. Murzyn spala olbrzymie stosy drzewa, śmieci i mokrej słomy, aby dymem odstraszyć te owady od swej trzody. Sam, chroniąc swe ciało od natrętnych much, zagrzebuje się aż po brodę w popiele. Obrzydliwe owady obsiadają woły i owce w olbrzymiej ilości, nie pozostawiając ani odrobiny wolnego miejsca na skórze. Jeżeli taka plaga trwa kilka tygodni, to giną gromadnie najsilniejsze bydlęta. Dlatego też nawet majtek posiada namuziah czyli siatkę, chroniącą go od komarów, gdy tymczasem pożałowania godni czarni niewolnicy skazani są na znoszenie tej plagi w całej pełni.
Księżyc wzniósł się ponad las, i wtedy zbudzono mię, by przedsięwziąć dalszą drogę. Dno na przedniej części łodzi wyłożone było gliną, mogliśmy więc bezpiecznie rozpalić ogień dla ochrony przed moskitami; ponadto nęcił on ryby, które zakłuwaliśmy, by je następnie upiec. W Rolu jest niezwykle dużo ryb w rodzaju mniejszego suma, które smakowały nam bardzo.
Wiosłowaliśmy przez całą noc. Gdy nad ranem wszczął się wiatr, rozwinięto żagiel i powierzono łódź jednemu z asakerów, gdy reszta pokładła się na spoczynek. Żeglowaliśmy już bez przerwy aż do południa, a gdy wiatr ustał, wypoczęci żołnierze chwycili znowu za wiosła. Niebawem, oryentując się wedle map, należało się już spodziewać maijeh Semkat. Jeden z asakerów, zabranych z seriby, który znał tę okolicę, oznajmił, że wejście do maijeh będzie bardzo trudne, gdyż niedawno wyrąbano tam znaczną część lasu.
Palma deleb jest obok daktylowej najpiękniejszem drzewem Afryki północno-wschodniej. Ma ona wysoki, smukły pień, grubiejący stopniowo ku górze, a potem coraz cieńszy i przypomina przez to filary niektórych staroegipskich budowli. Gęsta korona składa się z wielu ciemno-zielonych wachlarzy listnych, podobnych do wachlarzy palmy dom. Owoce dojrzałe, barwy pomarańczowo-żółtej, są wielkości głowy dziecka. Drzewo nadaje się doskonale do wyrobu lekkich łodzi.
Wieczór się zbliżał, gdy po prawej stronie ukazała się wspaniała zieleń lasu deleb.
Po półgodzinnej żegludze dotarliśmy do miejsca, gdzie ramię rzeki odchylało się na prawo i rozszerzało w wielki basen nakształt jeziora. Tu był cel naszej podróży — maijeh Semkat.
W czasie całej żeglugi nie widzieliśmy ani jednego człowieka, a i tu także nie spodziewaliśmy się spotkać nikogo. Przywiosłowaliśmy do maijeh i mogliśmy widzieć oba jej brzegi blizko siebie; następnie rozchodziły się one tak daleko, że, aby nie zmylić drogi, trzymaliśmy się prawej strony. Im więcej zbliżaliśmy się do lądu, tem bardziej szukałem z naprężoną uwagą choćby śladu po jakiejkolwiek istocie ludzkiej.
Poszukiwania moje jednak były daremne. Już zaczynało się zmierzchać, i sądziłem, że nadchodząca noc będzie stracona dla naszych zamiarów, gdy wtem spostrzegłem tajemniczy, podobny do gilotyny postument, który umieszczony był o kilka kroków dalej od brzegu. Od wody prowadziła głęboko wydeptana ścieżka między dwoma słupami krzyżownicy. U tejże wisiała na ciężkim kamieniu krótka żelazna włócznia, związana długą liną, której drugi koniec był przytwierdzony do lekkiej wiązki trzciny.
Postument ów był łapką na hipopotamy. Hipopotam nie jest wcale tak spokojnem zwierzęciem, jak je zwykle opisują. W wodzie zaczepia człowieka nawet bardzo często. Rozdraźniony lub ranny jest groźniejszy. Zanurza się on wtedy, a następnie podbija się znowu z wody, wywraca łódkę i chwyta w olbrzymią paszczę czasem całego człowieka. Murzyn ucieka od niego na wodzie, lecz tem chytrzej nastaje na niego na lądzie, gdyż mięso, a osobliwie słonina z tego zwierzęcia są bardzo poszukiwanymi artykułami spożywczymi. Nawet biali utrzymują, że słonina jest bardzo smaczna, a ozór uznają za wyszukany przysmak.
Przez dzień pozostaje hipopotam pod wodą, a wieczorem wychodzi na brzeg i pożera soczyste rośliny, które bardzo lubi. Najchętniej idzie na pola, gdzie rośnie trzcina cukrowa, czyniąc tam wielkie spustoszenia, gdyż więcej podepce i stratuje, niż spasie. Jak każde prawie dzikie zwierzę, tak i hipopotam ma swoją ścieżkę, którą codzień chodzi, dopóki go ktoś z niej nie wystraszy. Na tej ścieżce stawiają murzyni łapki, zaopatrzone w dzidy lub harpuny z uwiązanymi u nich kamieniami, aby pchnięcie ich było silniejsze i skuteczniejsze. Harpuny zakończone są zakrzywionymi hakami, które, wbiwszy się głęboko w kark lub grzbiet zwierza, nie dają się łatwo wydobyć. Zraniony hipopotam rzuca się w wodę i traci zwolna krew. Martwe ciało nie wypływa zaraz na powierzchnię wody, lecz pozostaje często cały dzień, a czasem i dłużej, na dnie. Wobec tego mięso takiego hipopotama popsułoby się i byłoby nie do użycia. Lecz harpuny, jak już wspomniano, opatrzone są w długą linę, do której przyczepiona wiązka trzciny pływa po powierzchni wody i wskazuje myśliwym, w którem miejscu należy szukać zabitego zwierzęcia.
Na taką to łapkę właśnie natknęliśmy się. Ścieżka, prowadząca poniżej, była zwykłą, codzienną drogą hipopotama. jeżeli jest tutaj nastawiona łapka — pomyślałem, — to muszą też być i ludzie. I zwróciłem łódź ku brzegowi. Nie bałem się zwierzęcia, pomimo to nie wylądowałem naprzeciw tej drogi właśnie w obawie przed ludźmi, których to nam wyszukać należało, — nie wiedzieliśmy bowiem, co to za jedni i jak nas przyjmą, gdy się z nimi spotkamy. Wnioskowałem dalej, że przychodzili często ku łapce, i gdybyśmy tu wylądowawszy zostawili łódź, to oni łatwoby ją znaleźli i odcięli nam przez to drogę powrotną. Dlatego też skierowałem łódź nieco od brzegu, w miejsce, gdzie trafiliśmy na wązką wyrwę, wyżłobioną przez wodę. Oba brzegi zarośnięte były wysoką trzciną, z poza której prawie nie było widać tej kryjówki. Tu więc ukryłem łódź tak, że nikt obcy znaleźć jej nie mógł.
Pozostawiwszy w owem miejscu swoich ludzi, poszedłem ku łapce, aby ze śladów, znajdujących się koło niej, zbadać, w jakim kierunku należało szukać tych, którzy łapkę nastawili. Podjąłem się tego sam, aby tem łatwiej zatrzeć ślady, mogące nas niewątpliwie zdradzić.
Nie było to rzeczą łatwą, gdyż brzeg był bagnisty, a nogi grzęzły głęboko. Na szczęście, powstałe przez to zagłębienia napełniały się tak szybko wodą i szlamem, że można było stąpać bez najmniejszej obawy. Dla zupełnej jednak pewności obwiązałem nogi trzciną, przez co otwory, które wydeptywałem, wyglądały prawie tak samo, jak ślady okrągłych, wielkich stóp hipopotama.
W pobliżu łapki znalazłem istotnie odciski bosych stóp ludzkich i po bliższem rozpatrzeniu wywnioskowałem, że ludzie, którzy te odciski pozostawili, byli tu niedawno. Przy obu słupkach była świeżo podkopana ziemia, co dowodziło, że łapkę dopiero dziś ustawiono, a urządzający ją nie przybyli tu na łodzi, lecz od strony lądu, przez las, jak wskazywały wyraźne ślady tam i z powrotem. Postanowiłem więc iść dalej.
W lesie owym rosły palmy deleb, których korony tworzyły gęste sklepienie. Z pni drzew zwieszały się rośliny pnące na wszystkie strony, tworząc gęstą siatkę. Aby się móc przez nią przedostać, musieliśmy pomagać sobie nożem. Murzyni wyrąbywali sobie ścieżkę przez ten gąszcz iście dziewiczy. Postępowałem więc ostrożnie naprzód, gotów każdej chwili za lada podejrzanem poruszeniem zboczyć z drogi i ukryć się. Gdy wtem po pięciu minutach drogi napotkałem w lesie obszerny zrąb.
Stało tu sześć tokulów, skleconych byle jak, naprędce, jak to czynią zazwyczaj murzyni, gdy długo gdzie przebywać nie mają zamiaru.
Tokule te były dosyć obszerne, co wskazywało, że mieszkało w nich więcej ludzi. Posunąłem się jeszcze dalej. Przed drzwiami leżeli, siedzieli i stali sami czarni mężczyźni. Kilku z nich znosiło drwa do palenia, gdyż zapadał już wieczór. Warty nie było żadnej; widocznie ludzie ci czuli się tu zupełnie bezpiecznymi.
Poznałem, że byli to Dinkowie z gałęzi Borów, których właśnie szukaliśmy.
Powróciłem na drogę, dopiero co przebytą, i skierowałem się naprzód ku łapce, a następnie do łodzi. Tu opowiedziałem wszystko towarzyszom.
Agadi, nasz tłómacz, rzekł:
— To są wojownicy Borów, effendi. Przybyli tu zapewne na polowanie, bo nie mają ze sobą kobiet ani dzieci. Pozwól nam udać się do nich!
— Przypuszczasz, że przyjmą nas życzliwie?
— A dlaczego mieliby zająć wobec nas nieprzyjazne stanowisko? Przybywamy przecie do nich w zamiarach uczciwych; ja zresztą należę do ich szczepu i znam ich język. Chodźmy! Zwrócił się w kierunku łapki, chcąc udać się do czarnych.
— Stój! — rozkazałem mu.
— Tu konieczną jest ścisła ostrożność! Nie wiemy jeszcze, jak nas przywitają. Gdyby zmuszono nas do odwrotu i gdybyśmy mieli tylko jedyną drogę koło łapki, dobrze znaną przez nich, mogliby nas bardzo łatwo dogonić.
— Ee, mamy przecie doskonałe karabiny i jesteśmy od nich doświadczeńsi.
— Nie obawiam się ich znowu tak bardzo; jeżeli jednak można uniknąć pewnych strat, to dlaczegóż nie mamy tego uczynić? Wytnijmy sobie stąd inną drogę aż do samych tokulów.
— A trafisz prosto?
— Nie troszcz się o to; trafię. Na wypadek, gdybyśmy byli zmuszeni uciekać, nie wiedzianoby, gdzieśmy się podzieli, bo przecie o tej nowej drodze nie mają pojęcia. Będą nas szukali na tamtej drodze, a my tymczasem wsiądziemy na naszą łódź i puścimy się na wodę.
— Jak chcesz, effendi; lecz nie sądzę, by aż taka ostrożność była konieczna.
Bez względu na to, czy uwaga ta była słuszna, czy nie, wolałem zapewnić sobie odwrót. Zarzuciliśmy karabiny na ramiona i dobyliśmy noże do wyrąbywania gęstwy pnących się krzewów i roślin. Oczywiście sprawowaliśmy się możliwie najciszej. Ja wytykałem kierunek tej osobliwej wycieczce. Noże były ostre i robota szła gładko, lecz zabrała nam tyle czasu, że zmrok zapadł, zanim wydostaliśmy się na widniejsze w lesie miejsce. Borowie rozpalili koło chat ogniska, od których światło przedostawało się do nas, co ułatwiało nam robotę.
Im więcej oddalaliśmy się od brzegu, tem twardszy i suchszy był grunt, co dla nas było rzeczą bardzo pożądaną. Wreszcie dotarliśmy do wyrębu. Pierwsza z chat była oddalona o jakie trzydzieści krokow od miejsca, na którem staliśmy.
Murzyni piekli nad ogniem mięso, i zapach jego az do nas dolatywał. Agadi wciągnął kilka razy nosem powietrze, mlasnął językiem i rzekł: To jest miszwi el husan el bahr[1]. Ułowili zapewne dziś hipopotama. Effendi, będziemy mieli świetną gościnę. Pójdziemy obaj, czy też ja sam mam iść najpierw i rozmówić się z nimi?
— Ani jedno, ani drugie. Wybierzemy drogę po średnią: pójdziemy razem aż pod pierwszą chatę; potem ty wystąpisz, aby ich pozdrowić, i rozmówisz się z nimi, a jeśli tylko spostrzeżesz, że są dla nas wrogo usposobieni, cofniesz się natychmiast z powrotem do nas. Dalszy plan obmyślimy później.
Agadi zgodził się, poszliśmy więc naprzód. Warty i tutaj nie było. Spostrzeżono nas dopiero w pobliżu ognisk, gdy stanęliśmy w pełnem świetle. Czarni wszczęli straszny hałas i następnie w okamgnieniu czmychnęli do swych chat. Niepodobna było iść dalej, bo murzyni skierowali ku nam przez drzwi lufy flint, gotując się do obrony; a z tymi ludźmi żartów niema: jeden krok, i padłyby strzały zupełnie niepotrzebnie.
Wobec tego spróbowaliśmy porozumienia na drodze pokojowej. Agadi wybrał się sam do jednej z chat, która była największą i gdzie wedle naszych przypuszczeń powinien był mieszkać dowódca. Jako znak pokojowych zamiarów, wziął Agadi gałązkę palmową i wywijał nią w jedną i drugą stronę, dając tem do zrozumienia, że chce się z nimi układać.
Postąpiłem za Agadim kilka kroków dalej ku wspomnianemu tokulowi i usłyszeliśmy wnet rozmowę, nic z niej oczywiście nie rozumiejąc. Niebawem wyszło z chaty dwóch czarnych, wcale nie uzbrojonych. Przystąpili oni do Adagiego i mówili z nim, a miny ich i ruchy nie zdradzały żadnych wrogich zamiarów. Wreszcie wskazali chatę, w której także płonęło światło, i zażądali, by się udał do niej. Chciałem temu zapobiec, lecz obawiałem się podejrzeń z ich strony. Agadi poszedł.
Upłynęło dziesięć minut, minął już kwadrans, nawet pół godziny, a Agadi nie wracał. Murzyni nie wychodzili również ze swych chat. Ognie przed tokulami, nie podsycane, zaczęły powoli gasnąć. Zbudziło to we mnie pewne podejrzenie. Dlaczego Agadi nie wyszedł ani na chwilę, by mię przynajniej uspokoić? Czekać dłużej nie mogłem, więc zniecierpliwiony kilkakrotnie na niego zawołałem. Dopiero po upływie dłuższego czasu odpowiedział mi z wnętrza chaty — Effendi, schwytali mię i nie chcą puścić, mniemają bowiem, że jesteś Ibn Aslem.
— Czy jest tam dowódca w tokulu? — zapytałem.
— Jest.
— Niech wyjdzie! Chcę się z nim rozmówić.
Nie odpowiedział nic. Dopiero po upływie kilku minut wyszedł przed otwór i stanął. Ręce miał związane na plecach, a oprócz tego opasany był powrozem, którego koniec sięgał aż do wnętrza chaty. Na tym powrozie można go było w każdej chwili wciągnąć do chaty z powrotem.
— I cóż? — zapytałem — Gdzie jest naczelnik?
— W tokulu, z ktorego nie wyjdzie za żadną cenę. Proszę cię, odejdź natychmiast.
— A jeżeli nie odejdę?
— To wciągną mię na powrozie do wnętrza chaty i zamordują.
— A gdybym odszedł?
— Będą się naradzali.
— Kiedyż się dowiem o rezultacie tych narad?
— Jutro.
— Dlaczego aż tak późno? Wiesz przecie, jak nam się śpieszy. Gdzie i w jaki sposób możemy się od nich czegoś dowiedzieć? Powiedziałeś może, gdzie się znajduje nasza łódź?
— Nie. Mówiłem, że znam wprawdzie to miejsce, lecz nie umiałbym go opisać. Może przekonam ich jeszcze, że ty nie jesteś Ibn Aslem. Odejdź i czekaj spokojnie do jutra. Nie próbuj mię nawet uwolnić, bo pogorszyłbyś całą sprawę.
— Usunę się i rozważę, co mam czynić. Powiedz jednak naczelnikowi, że skoro świt powrócę. Opowiedz mu wszystko, co wiesz o mnie, i ostrzeż go, że zapłaci życiem, jeżeli tobie bodaj jeden włos z głowy spadnie.
Agadi zniknął w drzwiach tokulu, a ja z asakerami odszedłem, jednakże niedaleko.
— On już stracony — szepnął jeden z żołnierzy, gdyśmy się ukryli w cieniu. — Uważają go za zdrajcę, za sprzymierzeńca Ibn Asla. Jeżeli jednak sądzą, że ty jesteś łowcą niewolników, to będą się starali wszelkiemi siłami umknąć nam jeszcze w ciągu nocy potajemnie, ale najpierw zapewne odbiorą życie biednemu Agadiemu.
— I ja posądzam ich o to. Ale od czegóż my tutaj jesteśmy? Otoczymy ich obóz i nie dopuścimy do ucieczki.
— To na nic! Moglibyśmy wprawdzie zastrzelić kilku, ale przecie nie wszystkich.
— O, w razie ucieczki wpadliby nam w ręce co do jednego. Pomyśl tylko. Oni mają swoje stałe siedziby nad rzeką, a tu, nad maijeh, przybyli na łowy hipopotamów i sklecili sobie prowizoryczne szałasy. Jestem więc pewny, że dostali się tu nie przez las, bo ten jest nie do przebycia, ale drogą wodną, na łodziach, które z przezorności ukryli gdzieś w pobliżu ścieżki, bo tu najłatwiejszy przystęp do wody. Jeżeli tedy zamkniemy im tę jedyną drogę, to stanowczo stąd się nie wydostaną. Otoczymy ich obóz ze wszystkich stron. Jest nas ośmiu; staniemy więc po dwu razem w czterech punktach na brzegu wyrębu tak, aby po zejściu księżyca pozostawać w cieniu drzew. Na wypadek, gdyby murzyni chcieli się przedrzeć w którąkolwiek stronę, to żołnierz na odpowiednim posterunku krzyknie głośno i wówczas wszyscy tam się zbiegniemy. Niema co obawiać się starej, lichej broni murzyńskiej. Chodźcie, wyznaczę wam miejsca!
Obszedłszy z niezwykłą ostrożnością naokoła obozu, postawiłem w odpowiednich miejscach trzy posterunki, obierając sobie z jednym z pozostałych asakerów stanowisko najważniejsze, to jest na ścieżce ku maijeh.
Położyliśmy się na miękkiej ziemi w cieniu palm. Ognie koło tokulów wygasały powoli, a niebawem zapanowała głęboka.ciemność i cisza. Nie słychać było żadnego głosu z chat murzyńskich, żadnego szmeru, i nawet Świat zwierzęcy nie dawał znaku życia. Lecz prawda! nie cały Świat zwierzęcy pogrążył się we śnie: miliardy robaczków świętojańskich uwijały się pomiędzy liśćmi palm i również miliardy moskitów opadły nas. Ale zawiodły się tym razem sromotnie skrzydlate natręty, nasmarowaliśmy się bowiem pewną rośliną wodną, której muchy i komary wręcz nie znoszą. Jeszcze w ciągu popołudnia napotkaliśmy całe kępy rośliny sitt ed dżami el minchar i zabraliśmy spory jej zapas do łodzi. Jest to nikła, drobna, podobna z liści do soczewicy roślina, na pozór nie wydająca żadnej woni; dopiero po zgnieceniu śmierdzi nieznośnie. Ale co to znaczy wobec mąk, jakie zadają człowiekowi komary? Jeżeli się nie osłoni twarzy siatką, to w krótkim czasie nie można się w niej dopatrzyć nawet podobieństwa; tak puchnie pod działaniem jadu komarów, że oczu prawie nie widać, a nos wygląda, jak bezkształtna fioletowa bryła; nawet wargi obrzmiewają i język, bo i do ust się dostają te okropne owady; nieszczęsne są też i uszy, które puchną do tego stopnia, że człowiek głuchnie na kilka godzin. Wobec tego lepiej jest znieść przykrą woń wspomnianej rośliny, niż narażać się na tak straszną udrękę od moskitów.
Przeleżeliśmy może przez pół godziny. Powoli gwiazdy zaczęły blednąć, a niebo natomiast rozjaśniało się powoli, gdyż księżyc wzniósł się był już wysoko i promienie jego przedzierały się przez baldachim palm, jak przesiany przez sito srebrny, migotliwy pył, łudzący oko, niby niezliczone mnóstwo robaczków świętojańskich. Nagle dał się słyszeć w pobliżu lekki szmer.
— Słyszysz, effendi? — szepnął mój towarzysz. — Coby to było?
— Skrada się dwu ludzi. Są to zapewne murzyni.
Cofnęliśmy się ze ścieżki w głąb wijących się roślin, aby nas nie spostrzeżono. Było tu wprawdzie dosyć już ciemno, bo palmy zasłaniały światło, mimo to zdołałem rozróżnić sylwetki dwu murzynów. Zdawało mi się, że mają w rękach wiosła. Przeszli koło nas, i niebawem powtórzył się znowu podobny szmer, jak poprzednio.
— Prawdopodobnie idzie ich więcej — szeptał askari. — Przepuścimy ich również?
— Oczywiście. Idą oni do swoich łodzi. Jeżeli ich przepuścimy, to wnet dowiemy się, gdzie je ukryli; w przeciwnym razie trzebaby ich szukać bardzo długo. Tych jednak, którzy teraz nadejdą, nie puścimy.
Nadeszło znowu dwu z wiosłami i udali się za tamtymi w dół. Niewątpliwie mieli zamiar we czterech puścić łódź na wodę. Od strony obozu było już cicho.
— Pójdę za nimi — rzekłem, — a wy tu zostańcie i, gdyby jeszcze nadszedł jaki murzyn z obozu, to zatrzymajcie go, jeżeli zaś nie zechce się cofnąć, możecie strzelać, i to wystarczy, zanim powrócę do was.
Wysunąłem się z kryjówki i chyłkiem podążyłem w stronę maijeh. Ścieżka spadała prosto, jak pod sznur, aż do samej wody, i miałem wspaniały widok na maijeh. Powierzchnia wody, nie zmarszczona ani jedną falą, lśniła w potokach światła księżycowego, jak wypolerowany metal. Las oddalony był od maijeh wązkim pasem trzciny, z której wystawała wspomniana łapka. Stali tu czterej czarni, patrząc z wielką uwagą na wodę. Ponieważ byli zwróceni do mnie plecyma, podszedłem dalej, aż na brzeg lasu, i ukryłem się w cieniu palmy, zaciekawiony, co ich tak bardzo zajmuje.I niedługo czekałem na wyjaśnienie tej zagadki. Oto u brzegu ukazał się hipopotam. Po wielkości głowy można było wnioskować, że to olbrzym nielada. Zanurzał się w wodę i wypływał znowu, jakby się bawił, nie ukazując jednak całego tułowia, a. tylko głowę i grzbiet, na którym brykało sobie najspokojniej w świecie młode hipopotamiątko wielkości psa nowofundlandzkiego, ale o wiele od niego grubsze.
Starożytni Egipcyanie nazywali hipopotama „rer", to znaczy — wieprz. Zwierzę to istotnie przypomina budową cielska naszą swojską świnię, ale z głowy podobne do niej nie jest. Takiego łba, jaki ma hipopotam, nie posiada żadne zwierzę. Mowa tu Oczywiście o kształcie, nie o wielkości. Przednia część głowy jest wprost olbrzymia i nieproporcyonalnie do tułowia szeroko spłaszczona. Oczy, podobne do świńskich, osadzone są bardzo wysoko, a paszcza, zaopatrzona w potężne kły, może objąć wpół najgrubszego człowieka. Ponieważ oczy, uszy i nozdrza rozmieszczone są prawie w jednej linii, może zwierzę łatwo ukryć w wodzie cały korpus, a na powierzchnię wystawia tylko przednią część głowy dla zaczerpnięcia powietrza lub rozejrzenia się za łupem.
Pod bardzo grubą skórą posiada zwierzę olbrzymią warstwę pół-płynnego tłuszczu, przez co może łatwo utrzymywać się na powierzchni wody. Nogi ma grube i tak krótkie, że podczas chodu na lądzie brzuch prawie po ziemi mu się wlecze.
W tej chwili zwierz wypuścił z paszczy wodę przez nozdrza na obie strony w formie półkolistej fontanny, obrócił się raz i drugi, strącił młode z grzbietu do wody, ale je zaraz pochwycił i podpłynął do brzegu.
Wywnioskowałem stąd, że jest to samica. U brzegu zrzuciła ona znowu do wody małe hipopotamiątko, które przez chwilę płynęło samodzielnie, nareszcie wydostało się na ląd i poszło ścieżką aż do łapki. Tu Przystanęło, oglądając się za matką, która wystawiła łeb z wody, bacząc pilnie, czy młodemu co nie grozi. Kiedy już hipopotamiątko znalazło się na stałym gruncie, wylazła z wody i matka... Włosy na głowie stają na wspomnienie tego olbrzymiego bezkształtnego potwora...
Młode, widząc, że matka idzie za niem, poszło spokojnie dalej aż do miejsca, gdzie zaczaili się murzyni. Biedactwo nie miało jeszcze pojęcia o niebezpieczeństwie, mogącem grozić tak potężnemu potworowi, jakim jest koń rzeczny czyli hipopotam.
Ja, że tak powiem, zamieniłem się cały we wzrok, obserwując te osobliwe zwierzęta; o wszystkiem innem zapomniałem. Widocznie tego samego uczucia doznali i murzyni, bo nie śpieszyli do łodzi, po które ich posłano, lecz już z góry cieszyli się wyborną pieczenią, mimo, że była jeszcze surowa...
Każdy przeciętny Europejczyk wie, jak wielka jest różnica w smaku między pieczenią z delikatnego prosięcia a pieczenią ze starego, ordynarnego wieprza. Tak samo doświadczony Sudańczyk przepada za przysmakiem z młodego hipopotama. W tym wypadku przysmak niemal do samego garnka wlazł czarnym smakoszom, — i jakże nie miała iść im ślinka do ust! Zerwali się więc z kryjówki, poskoczyli ku zwierzątku i poczęli je bić wiosłami po głowie tak, że zaledwie zdołało wydać z siebie skrzeczący, przeraźliwy głos.
I oto stało się to, co było do przewidzenia. Hipopotamica, zauważywszy ten bezczelny napad na gładkiej drodze, parsknęła zajadle i rzuciła się na pomoc. Nigdybym nie uwierzył, aby podobnie olbrzymie cielsko mogło być zdolne do tak gwałtownego skoku. Hipopotamica bowiem szarpnęła sobą, jak tur, i przebiegła popod łapkę, strącając harpun, który jednak z przyczyny szybkości ruchu zwierza chybił. Nie draśnięta nawet samica skierowała się w to miejsce, gdzie leżało młode, i przystanęła, parskając kilkakrotnie i rozglądając się wokoło.
Murzyni zawiedli się ogromnie na swojej łapce. Prawdopodobnie przypuszczali, że zwierzę nie przedostanie się tutaj, więc też... oniemieli z przerażenia i chwilę, w której zatrzymała się stara nad młodem, wykorzystali do ucieczki. Jeden za drugim, porzuciwszy wiosła, zmykali ścieżką ku obozowi. W tej samej chwili usłyszałem głos naszych:
— Stój, bo strzelam!
Groźba ta była skierowana nie do tych, którzy uciekali, lecz do innych, wychodzących z obozu. Ci czterej poczęli przeraźliwie wrzeszczeć, z czego nie zrozumiałem ani słowa, wnioskując tylko, że ostrzegali swych towarzyszów przed zwierzem. Krzyk ten obudził małpy i różne ptactwo, gdy wtem na dobitek rozległ się strzał. W obozie zapanowała wrzawa nie do opisania. Moi żołnierze na posterunkach odezwali się również i poczęli strzelać... Stało się to wszystko w bardzo krótkim czasie.
Podczas ucieczki czterech murzynów wcisnąłem się głęboko W zarośla, aby się na mnie nie natknęli. Mogłem jednak obserwować rozjuszone zwierzę, które, przekonawszy się, że młode nie żyje, puściło się za uciekającymi murzynami, a ja za niem. Hipopotamica wydawała z siebie głos, nie dający się opisać, i biegła naprzód.
Obie lufy mojej strzelby były naładowane, i mogłem strzelać. Ale... wiedziałem z góry, że to się na nic nie przyda; należało bowiem celować tylko w takie miejsce, żeby potwora ubić odrazu, — byłem zaś poza nim, z tyłu, i na dobitek na ścieżce panowała ciemność, że ledwie na krok można było coś widzieć. Z jednej i drugiej strony gąszcz nie do przebycia, na przodzie strzały i zamieszanie, a tuż-tuż koło mnie rozjuszony potwór. Niechby się tylko obrócił wstecz, a chwyciłby mię w swą paszczę!... Co robić? jak ratować kilkudziesięciu zagrożonych ludzi? Nie wiedziałem ani wówczas, ani obecnie jeszcze sobie przypomnieć nie mogę, w jaki sposób znalazłem się przed olbrzymem, depcąc po ciałach, powalonych przez potwora. Dotarłem nareszcie do wyrębu, na miejsce poświatą księżycową oświetlone. Naokoło mnie biegali jak obłąkani czarni, krzycząc i jęcząc bez opamiętania. O jakie dziesięć kroków ode mnie hipopotam obalił jakiegoś murzyna i zmiażdżył go na placek. Poskoczyłem parę kroków naprzód i, stanąwszy nagle, podniosłem broń do ramienia. W pierwszym momencie starałem się upewnić, czy nie drżą mi ręce. Kto inny, nie przyzwyczajony do tego rodzaju niebezpieczeństw, byłby może niezdolny do użycia broni. Ale ja? Toż przygody były dla mnie sprawą powszednią, i dawno już miałem czas oswoić się z niemi. Wycelowałem w prawe ucho i.. rozległ się strzał, grzmiąc echem po lesie. Strzeliłem następnie poraz drugi i dałem susa w bok, aż w cień tokulu, a sięgnąwszy lewą ręką po nowe naboje, równocześnie obejrzałem się, by zobaczyć, jaki skutek odiosły moje strzały.
Zierz stał, jakby do miejsca przykuty, rozwarłszy olbrzymią paszczę, w której błyszczały wielkie kły, i silił się na wydobycie z siebie głosu, lecz bezskutecznie; zabrakło mu powietrza w przestrzelonych płucach. Po pewnej chwili zaczął drżeć i chwiać się to na jedną, to na drugą stronę, aż wreszcie zatoczył się i padł na ziemię, jak olbrzymia, ciężka kłoda. Odtąd ani drgnął więcej.
Naładowawszy strzelbę ponownie, podszedłem do olbrzyma i wpakowałem mu jeszcze dwie kule w głowę, ale było to już zupełnie zbyteczne. Jak się później okazało, pierwsza kula przedziurawiła mózg, druga płuca, i to wystarczyło do uśmiercenia potwora.
Teraz dopiero rozejrzałem się wokoło. Tuż na ziemi leżeli zabici i potratowani murzyni; cało nie wyszedł z nich żaden. Reszta czarnych pochowała się do tokulów. Udałem się w kierunku największego z tokulów i, stanąwszy u wejścia, zapytałem:
— Żyjesz jeszcze, Agadi?
— Żyję! — jęknął, jak z pod ziemi. — O Allah! co za zgroza idzie po świecie!
— Jesteś jeszcze związany?
— Tak. Zawieszono mię na palu.
— Jest tam dużo czarnych?
— Bardzo dużo.
— Poczekaj, uwolnię cię — rzekłem, wchodząc do wnętrza i roztrącając zebranych tam murzynów, którzy jakby oniemieli z przestrachu i patrzyli na mnie osłupiałemi oczyma. Wyjąłem nóż z za pasa, poprzecinałem łyczaki palmowe u rąk Agadiego i wyprowadziłem go na dwór. Murzyni jeszcze bali się wyjść z tokulu.
— Ach, leży bestya! Na Allaha! czy napewno nie żyje? — zapytał Agadi, ujrzawszy cielsko hipopotama.
— Możesz być o to spokojny. Strzelałem ja...
— Allah akbar! — zabrzmiał koło zabitego zwierzęcia donośny głos. — Czworonożny dyabeł nie żyje! Effendi, to zapewne twoje dzieło? Widziałem, jak biegłeś za niem z tyłu, i byłbym chętnie udał się za tobą, lecz wierzaj mi, nie mogłem. z
Był to ów askari, z którym czuwałem razem na posterunku od strony maijeh.
— Allah akbar! — zaczął znawu Agadi, — wygraliśmy. — Ty, effendi, uratowałeś murzynów od niechybnej śmierci. Ta bestya byłaby rozniosła wszystkie tokule i pozabijała ludzi, którzy teraz nie powinni uważać nas za wrogów. Muszą w końcu uwierzyć, że nie jesteś Ibn Aslem. Chodź ze mną do środka, a ja powtórzę im to i oznajmię, żeś ich wybawił.
— Idź sam i powiedz dowódcy, aby rozniecono ognie nanowo, bo trzeba się zabrać do oprawienia zwierza, i każdy z nich otrzyma część. Ja tymczasem odszukam naszych asakerów.
Agadi wbiegł do tokulu, a ja obszedłem posterunki. Asakerzy spisali się bardzo dzielnie, bo żaden z nich nie uciekł, ani się nie przeląkł; zresztą, mimo krzyku i zamieszania, nie wiedzieli, o co idzie. Kiedy Borowie, nastraszeni przez potwora, chcieli umknąć w gąszcz, żołnierze powitali ich strzałami i zmusili do cofnięcia się do tokulów. Prawdopodobnie żaden z uciekających nie przypuszczał, aby zwierz dotarł aż tutaj, gdyż w przeciwnym razie wszyscy byliby, mimo strzelania do nich, schronili się w gęstwinę.
Sprowadziłem swoich żołnierzy przed tokule, nie pytając, czy się to komu spodoba, czy nie, — byłem bowiem panem sytuacyi i spodziewałem się, że pozostanę nim nadal. Dlatego też rozkazałem asakerom rozniecić dwa wielkie ogniska tuż koło zabitego zwierza, ażeby przy świetle można się było zabrać do niego. W międzyczasie przypatrywałem się murzynom, którzy
również rozniecili ogniska i poczęli znosić swoich zabitych i rannych. Było czterech stratowanych na śmierć, a ośmiu ciężko pokaleczonych. Tych ostatnich ułożono w jednym z tokulów, a nieboszczyków pogrzebano. Po ukończeniu tej czynności przybliżył się do mnie naczelnik. Był to mężczyzna w średnim wieku. Twarz jego, czarna, jak węgiel, rysami swymi dowodziła, że nie reprezentował właściwego typu murzyńskiego. Głowę miał ostrzyżoną starannie, jak to czynią zazwyczaj szczepy Dinków, a tylko na samym czubku pozostawiony był bujny pukiel. Również tatuowanie było tego samego rodzaju, co u Agadiego. Ubranie naczelnika składało się z długiej po samą niemal ziemię koszuli koloru niebieskiego, przepasanej na biodrach rzemieniem, za którym tkwił stary pistolet i nóż. W ręku miał długą arabską flintę z krzesiwem.
— Więc nie jesteś Ibn Aslem? — rzekł w swojem narzeczu, kłaniając się przedemną bardzo nizko, a Agadi przetłómaczył to zdanie na język arabski.
Tu nadmieniam, że Agadi pośredniczył jako tłómacz w ciągu całej naszej rozmowy.
— Znasz osobiście Ibn Asla? — skierowałem pytanie do naczelnika.
— Spotkałem go raz koło Mokren el Bohur.
— Możesz więc teraz przekonać się, że nie jestem tym łotrem.
— Przedtem, gdy się tu pojawiłeś, nie mogłem z powodu ciemności rozeznać twojej twarzy, i trzeba było zachować ostrożność, bo właśnie Ibn Asl przedsięwziął obławę na ludzi. Teraz już wierzę ci zupełnie. Agadiego kazałem był związać właśnie dlatego, że był na usługach Ibn Asla.
— Był, ale nie jest. Ja otworzyłem mu oczy na niebezpieczeństwo, jakie mu groziło ze strony tego łotra, i wyrzekł się wszelkiej z nim styczności. Możesz mu zaufać zarówno, jak i mnie.
— Tak, teraz ci wierzę i proszę, wskaż, w jaki sposób mam ci okazać wdzięczność, a chętnie to uczynię.

— Nie żądam żadnej wdzięczności za to, co dla was uczyniłem, a tylko proszę cię o pewną przysługę, za którą ci dobrze i rzetelnie zapłacimy. Potrzebne nam są woły pod wierzch i do przewiezienia pakunków.
— A więc to prawda, że Ibn Asi wybrał się na Goków?
— Niestety, prawda, a że należą oni do twego szczepu, tem pewniej oczekuję od ciebie pomocy.
— Ależ rozumie się.To są nasi pobratymcy, i mamy względem nich święty obowiązek. Zresztą i tobie winniśmy wdzięczność. Oni nie są twymi krewnymi, ani nawet do twojej rasy nie należą, a mimoto śpieszysz im z pomocą. Jakżebyśmy mogli my, ich blizcy, zachować się obojętnie, gdy grozi im niebezpieczeństwo! Ile potrzeba ci wołów?
— Około dwustu. Postaraj się o tyle, no, i oczywiście jak najprędzej.
— O, znajdzie się choćby nawet tysiąc, bo mamy bydła dosyć. Najdalej jutro w południe będziesz je miał, jednak nie dwieście, bo to zamało...
To mówiąc, przypatrywał mi się z uśmiechem, jakby mi chciał uczynić jakąś miłą niespodziankę.
— Jakto zamało?
— Bo dwieście wołów nie zawiezie wszystkich wojowników, którzy pociągną Gokom na pomoc. Czyżbyś sądził, że my nie pójdziemy również? Zbiorę co najmniej dwustu wojowników.
Ucieszyło mię to ogromnie, rzekłem więc:
— Pomoc dla nas bardzo pożądana. Aczkolwiek liczymy na to, że wszyscy podkomendni Agadiego, skoro rozmówimy się z nimi, opuszczą Ibn Asia, to jednak w takich okolicznościach nie zaszkodzi mieć potężny oddział do dyspozycyi. Idzie tylko o to, czy zdołasz zebrać na czas swoich dzielnych wojowników.
— Kiedy przybędzie tu reis effendina? Przypuszczam, że jutro około wieczora najprawdopodobniej.
— I zapewne będzie zmuszony zatrzymać się tu do rana. Ale mniejsza o to. Ażeby na wszelki wypadek nie tracić czasu, roześlę w tej chwili posłańców, i zobaczysz, że około południa będzie gotów do drogi cały oddział. Kobiety przez noc jeszcze sporządzą dla swoich potrzebne zapasy żywności, ażeby potem nie tracić czasu po drodze na polowanie. Pozwól, że się oddalę i wydam swoim ludziom odpowiednie rozkazy.
Wysłał sześciu w kierunku maijeh, by wydobyli czółna i popłynęli do serib. Kilku innych poszło razem z nimi zabrać małego hipopotama, którego niebawem przywlekli, oprawili pośpiesznie i za częli piec na ogniu Ja siedziałem z moimi asakerami około jednego ogniska i przypatrywałem się tej robocie. Niebawem przysiadł się do nas naczelnik i długo ze mną rozmawiał. Ze słów jego wynikało, że zyskaliśmy w nim znakomitego sprzymierzeńca.
Borowie byli niedawno po wieczerzy, ale mimoto zaprzątnęli się bardzo gorliwie około sporządzenia sobie drugiej uczty, ile jeden człowiek potrafi zjeść mięsa, o tem dotąd nie miałem właściwie pojęcia. Ja, co prawda, zjadłem tęgi kawał zrazu, który sobie sam wykroiłem i upiekłem. Ale jak i ile ci ludzie jedli, wprawiło mię to w istotny podziw. Wykrawali oni olbrzymie połcie mięsa, piekli je i, trzymając w ręku, zajadali w ten sam sposób, jak neapolitański ulicznik zajada długie rurki makaronu. Ostatecznie doszło do tego, że począłem się naprawdę obawiać, aby któremu z żarłoków nie zdarzyło się jakie nieszczęście. Ale gdzież tam! jedli i jedli „na siłę“, a nawet napychali rannych przemocą, podobnie, jak to czynią gosposie z drobiem. Nareszcie mieli już wszyscy dość i ledwie mogli się dowlec do tokulów na odpoczynek.
Ja wolałem spać pod gołem niebem, i w tym celu asakerzy przynieśli mi z ukrytej łodzi siatkę. Poobwijaliśmy się wszyscy, jak mumie, i pokładli do snu, nie uważając nawet za konieczne postawienie warty, — tak wielkie mieliśmy zaufanie do ludzi, którzy dopiero co byli naszymi wrogami.
Wczesnym rankiem obudził nas krzyk różnorodnego ptactwa i głosy leśnej zwierzyny. Rozejrzałem się wokoło... Czarni siedzieli już przy ogniu, zajadając śniadanie z takim apetytem, jakby conajmniej przez tydzień pościli. Jeżeli ludzie ci będą tak samo dzielni wobec nieprzyjaciela — pomyślałem, — to Ibn Asl nie ujdzie nam z wszelką pewnością.
Całe przedpołudnie zeszło na pieczeniu zapasów mięsa, bo pieczone nie psuje się tak, jak w stanie surowym. Podczas tego wrócili posłańcy z oznajmieniem, że wojownicy z sześciu wsi ciągną już tutaj i pędzą woły na jakąś sawannę, której nazwy nie spamiętałem, i że kobiety dostawią żywność później. W południe przybył jeden czarny, meldując o przybyciu wołów. Naczelnik chciał się tam udać i zabrać mnie z sobą. W obawie, aby reis effendina, przybywszy wcześniej, nie tracił zbyt wiele czasu na odnalezienie nas, wysłałem czterech asakerów łodzią aż do miejsca, gdzie maijeh styka się z rzeką. Potem udałem się za naczelnikiem, biorąc oczywiście Agadiego, który z wielką gorliwością pełnił rolę tłómacza.
Po niespełna kwadransie drogi przez las ponad maijeh zaszliśmy na obszerną sawannę, pokrytą bujną trawą. Tu rozłożyło się dwustu wojowników oraz poganiaczy wołów. Byli to ludzie zbudowani silnie i dobrze odżywieni. Ubrania ich składały się wyłącznie z przepasek biodrowych, a broń stanowiły noże i długie stare flinty. Przekonałem się jednak później, że ludzie ci umieli strzelać z nich znakomicie.
Woły, przeznaczone dla nas, przedstawiały się ku naszemu zadowoleniu jak najlepiej: były silne, dobrze wypasione i kształtami wielce się różniły od naszych ociężałych bydląt zaprzęgowych. Zwierzęta te, jak już poprzednio wspomniałem, są znakomicie wytresowane i noszą lepiej, niż niejeden koń pośledniej rasy. Wybrałem sobie najlepsze bydlę i naprawdę byłem zeń w ciągu całej podróży zupełnie zadowolony.
Zwierząt tych było przeszło czterysta sztuk. Woły wierzchowe dla przedniejszych jeźdźców miały pewnego rodzaju siodła, juczne zaś dźwigały na grzbietach kosze z żywnością i duże gliniane garnki na wodę, w którą należało się zaopatrzyć na drogę, gdyż w bagnistych tych okolicach niema czystych źródeł. Cugle u zwierząt wierzchowych przytwierdzone były do dwóch kółek, nasadzonych w nozdrzach.
Naczelnik miał dłuższą przemowę do swoich ludzi. Niestety, nic z niej nie zrozumiałem, i dopiero tłómacz objaśnił mię, że było to wyłuszczenie powodów mobilizacyi, tudzież jej celu, a wreszcie zachęta do dzielnego spisania się w tej słusznej i dobrej sprawie, Wojownicy przerywali mu często wykrzyknikami, znaczącymi prawdopodobnie tyle, co nasze „brawo". Potem rozkazał naczelnik, aby się wszyscy zebrali w ordynek i przedefilowali przedemną. Arcyciekawa parada! Armia ta nie umiała jednak ani rusz „trzymać kroku", i każdy żołnierz szedł sam sobie. Co zwracało szczególniejszą uwagę, to niesłychana marsowość w twarzach. Gdyby tu, na mojem miejscu, był Selim, to powiedziałby, że ma przed sobą największych bohaterów świata!
Po ukończonym „przeglądzie wojska“ wróciliśmy do obozu, zabrawszy z sobą tylko część wojowników, aby odnieśli zapasy mięsne, które przedstawiały się dość okazale, bo zabity zwierz miał przeszło cztery metry długości.
Niebawem powrócili moi ludzie, którzy byli wysłani na czółnie ku rzece, i oznajmili, że okręt już się zbliża. Poszedłem więc na maijeh i istotnie ujrzałem okręt tuż niedaleko brzegu. Po upływie kilku minut okręt stanął i reis effendina zeszedł na ląd.
Był bardzo uradowany wynikiem moich przygotowań, a zwłaszcza ucieszył się, że Borowie w tak znacznej liczbie przyłączą się do naszej ekspedycyi. Mimo to, nie wydał rozkazu załodze do wylądowania, dopóki go nie upewniłem, że Gokowie nie knują przeciw nam żadnych zdradzieckich zamiarów.
Stąd udaliśmy się do obozu, gdzie naczelnik za pośrednictwem tłómacza powitał reisa effendinę bardzo życzliwie i z uniżonymi ukłonami, poczem zaprosił go na sawannę, aby zobaczył oddział wojowników. Ponieważ ja miałem już tę przyjemność, nie towarzyszyłem więc reisowi effendinie, postanowiwszy spędzić pozostający do wieczora czas o wiele korzystniej, a mianowicie — miałem chęć upolowania na drogę trochę błotnego ptactwa. Zasięgnąłem w tym celu informacyi u naczelnika, który oznajmił mi za pośrednictwem Agadiego, że w pobliżu wszystkie ptaki zostały przez nich wypłoszone podczas dłuższego ich pobytu, a natomiast po tamtej stronie maijeh można natrafić na całe ich stada.
— A czy nie spotka mię tam jaka przykrość ze strony mieszkańców? — zapytałem.
— Cóż znowu! Tam niema żywej duszy; obszary te nie są zamieszkane i należą do nas.
Odpowiedź ta mogła wystarczyć do rozproszenia obawy, gdybym ją był miał, powyższe bowiem zapytanie wystosowałem raczej z przyzwyczajenia do ciągłych ostrożności. Wezwałem Ben Nila, aby mi towarzyszył, gdy wtem zjawił się przede mną dawno już niewidziany towarzysz, który przebywał na okręcie reisa efendiny, marnując swoją „siłę" i niezwykłe „zdolności". Czytelnik domyśli się, że był to Selim...
— Zabierz mię z sobą, effendi! — błagał; — przekonasz się, ile upoluję ptactwa.
— Jesteś mi zupełnie zbyteczny — odpowiedziałem, pomny na różne nieprzyjemności, na które byłem przez niego narażony.
— Co? jak? — podchwycił żywo z niesłychanem zdziwieniem.
— A tak, że znowu popełniłbyś cały szereg głupstw. Zrozumiałeś?.
Założył długie ręce na głowę i krzyknął:
— Cały szereg głupstw? no, proszę! Ja, największy bohater pod słońcem, najdoskonalszy myśliwy, miałbym być zdolny do głupstwa! Effendi, obrażasz mię okropnie i zadajesz memu sercu niewymowną boleść. Toż wobec mnie nie ostoi się żaden olbrzym na kuli ziemskiej. Postaw przede mną pięćdziesiąt hipopotamów i sto słoni, a zobaczysz, że uporam się z nimi w pięciu minutach. No, a ty przecież chcesz polować tylko na ptactwo.
Jednak, mimo tak gorących i przekonywających słów Selima, nie byłbym się skłonił do prośby jego, gdyby nie Ben Nil, który widocznie miał chęć wziąć starego blagiera poprostu dla rozrywki i wstawił się za nim:
— Nie odmawiaj mu, effendi. Słyszałeś przecie, że możemy być zupełnie bezpieczni i nic nas niepożądanego nie zaskoczy.
— Ależ on nam popłoszy wszystkie ptaki. Znasz go przecie i wiesz, co on potrafi. Zresztą zobaczymy; może się już poprawił bodaj trochę.
Odczepiliśmy od okrętu najmniejszą, a więc i najlżejszą łódź, która mogła pomieścić ledwie trzy osoby, i popłynęliśmy na drugą stronę maijeh. Selim i Ben Nil wiosłowali, ja zaś byłem przy sterze. Niebawem przebyliśmy jezioro i, wylądowawszy, podążyliśmy w las. Narazie nie udało się nam nic upolować, ptaki bowiem były bardzo płochliwe.
— Widocznie jesteśmy zablizko obozu, skoro ptactwo tak wylęknione — zauważył Ben Nil. — Możebyśmy się wrócili do maijeh i popłynęli jeszcze nieco dalej.
Uwaga była trafna, zastosowałem się więc do niej. Powiosłowaliśmy wzdłuż brzegu dość spory kawał, aż do miejsca, gdzie zatoka wrzynała się w ląd długiem ramieniem, i skierowaliśmy łódkę ku brzegowi, a Selim rzekł:
— Tu będzie znakomite miejsce do wylądowania.
I nie czekając na moje pozwolenie, wyciągnął wiosło. Do brzegu, u którego nagromadziłą się kępa wodorośli w formie półwyspu, było jeszcze kilka metrów. Ponieważ Selim ściągnął wiosło, łódka przybrała nagle inny kierunek, zawadzając dzióbem o ową kępę. Selim sądził, że to stały grunt, i...
— Stój! — krzyknąłem, — bo pójdziesz na dno!
Zanim jednak zdołałem to wypowiedzieć, Selim skoczył i, jak to było do przewidzenia, zniknął pod zdradliwą płachtą roślin. Łódka zaś wskutek skoku zaczęła się chybotać do tego stopnia, że woda sięgała krawędzi. Byłbym jednak może zdołał utrzymać jej równowagę, gdyby nie Selim, który, wydobywszy się z głębiny, chwycił ręką za krawędź i ryczał:
— Topię się! ratunku!
— Podnieś nogi i pływaj — odrzekłem; — inaczej przewrócisz łódkę.
— Nie mogę... Krokodyle!.. Pomóżcie mi!... prędko, prędko, bo mię pożrą!...
Krokodylów oczywiście nie było wcale. Gałganowi tylko się uroiło, że je widzi, i dlatego trzymał się wciąż krawędzi łodzi, jak „tonący brzytwy”.
— Ben Nil, przechył się na tamtą stronę, bo inaczej wywrócimy się — rozkazałem towarzyszowi, który, chcąc mię usłuchać, posunął się w prawo. To spotęgowało jeszcze trwogę drągala.
— Nie uciekajcie! wyciągnijcie mnie! — darł się na całe gardło i zebrał wszystkie siły, by się wydostać do łódki, która oczywiście nie mogła się wobec tego utrzymać w równowadze i... poszła pod wodę razem z Selimem, Ben Nilem i karabinami. Ja jeden zostałem na powierzchni, gdyż z góry już byłem przygotowany do pływania. Ben Nil wydobył się również w sekundzie na powierzchnię i zapytał:
— A gdzie Selim?
— Pod wodą! Zanurzę się po niego, bo się utopi.
Spuściłem się w głębię i nagle poczułem, że ujął mię ktoś za nogę, jak kleszczami. Kilka potężnych ruchów, a odetchnąłem znowu na powierzchni i następnie pociągnąłem Selima ku brzegowi. Konwulsyjnie trzymał się mojej nogi obydwoma rękami i przez dłuższy czas po wyciągnięciu go z wody puścić jej nie chciał; dopiero ze znacznym wysiłkiem uwolniłem się od kurczowego uścisku.
— Żyje? — pytał Ben Nil, wydobywszy się na brzeg.
— Tak prędko nie mógł się przecie utopić.
— Ale omdlał. Spróbujmy, czy słyszy. Selim! Selim! otwórz oczy!
Opamiętał się, popatrzył zdziwiony na nas i na wodę, a następnie krzyknął:
— Krokodyle!... uciekajmy!
Chciał istotnie uciekać, ale go zatrzymałem.
— Zatrzymaj się, tchórzu jeden! Niema tak głupiego krokodyla, któryby się łakomił na twoje piszczelowate członki i pustą głowę. Nic ci nie grozi. Ale polowanie nasze przepadło, dzięki temu, że zabrałem cię z sobą, będąc pewny z góry głupstwa z twej strony.
Na te słowa oprzytomniał zupełnie, a przekonawszy się, że niebezpieczeństwo istotnie minęło, przybrał odrazu ton zwykłej swojej zarozumiałości i odrzekł:
— Nie mów tak, effendi! Bo... kto z nas popełnił głupstwo? ja, czy ty? kto skierował łódź na tę przeklętą trawę, którą uważałem za stały grunt? Przecie nie ja, tylko ty!
— Przepraszam. Sterując w tę stronę, chciałem zręcznie trawę ominąć, a ty, nie pomnąc na moje rozkazy, ściągnąłeś wiosło i narobiłeś tyle kłopotu. Powinniśmy byli właściwie pozostawić cię swemu losowi; niechbyś się był utopił. Przynajmniej bylibyśmy się uwolnili od wymówek skończonego głupca i idyoty.
— Głupca, powiedziałeś? idyoty? Czy to może mam być ja? Nie, effendi. To niemożliwe, żebyś mnie miał na myśli. Zwłaszcza co do utopienia... Zapewniam cię, że nawet na samym środku oceanu czułbym się, jak we własnym domu.
— A no, skoro tak, to wejdź do wody i wydobądź łódkę; obawiam się, czy karabiny nie spadły — na dno.
Poskrobał się swoim zwyczajem w głowę za uchem i umilkł. Rozumie się, że tylko w żarcie żądałem aż takiego poświęcenia od „bohatera ze środka oceanu“. Do czegoś podobnego nie był on wcale zdolny. Wyjąłem wszystko, co miałem w pasie i po kieszeniach, i rozłożyłem na słońcu w celu wysuszenia, a następnie zrzuciwszy obuwie, puściłem się na wodę i dałem nura w głębię w tem miejscu, gdzie zaszła katastrofa. Woda nie była zbyt głęboka. Karabiny leżały na dnie; namacałem je nogami. Z trudnością zdołałem je uchwycić i wypłynąć z nimi na powierzchnię. Tymczasem Ben Nil również się rozebrał i popłynął w kierunku łódki, która unosiła się na wodzie, obrócona dnem do góry. Przywlókł ją i wyciągnął następnie na brzeg. Usiedliśmy na niej i zajęliśmy się czyszczeniem karabinów i rewolwerów ze szlamu, rozmawiając swobodnie, gdyż nie było wcale potrzeby obawiać się czegokolwiek, — tak przynajmniej zapewniał naczelnik Borów. A jednak... spotkaliśmy się tu istotnie z ludźmi, i to jeszcze z jakimi!
Ukończyłem był właśnie robotę z karabinem i chciałem zrewidować rewolwery, czy bardzo ucierpiały, gdy wtem usłyszałem poza sobą gromki głos:
— Trzymać ich! powiązać!
Nie miałem czasu nawet obejrzeć się, gdy kilku czarnych ludzi chwyciło mię z tyłu za głowę i za ramiona. Począłem się szamotać, i była chwila, że się otrząsnąłem z napastników, ale pokonali mię nanowo i ostatecznie obezwładnili. Kilku innych zuchwałych czarnych sprawiło się podobnie z Ben Nilem i Selimem, „największym... bohaterem na świecie"!
Kiedy już wszyscy trzej byliśmy zupełnie obezwładnieni, raczył się wysunąć z krzaku ów człowiek, którego rozkaz słyszeliśmy przed chwilą. Schował się był dlatego w zarośla, żeby przypadkiem nie oberwał co od nas; teraz jednak czuł się już zupełnie bezpiecznym, wylazł więc i ozwał się:
— A! psy! Znaleźliście się aż tu, nad maijeh Semkat! Allah was tu sprowadza, bym was dostał ostatecznie w swe ręce i unieszkodliwił raz na zawsze.
Ku wielkiemu zdumieniu spostrzegłem tuż nad sobą... muzabira, któremu uciekłem był szczęśliwie już niejednokrotnie. Byłem pewny, że podążył on z Ibn Aslem, aż nagle spotykam się z nim tutaj. Coby on tu robił? czemu został? co to za ludzie, którzy stoją pod jego rozkazami?
Z twarzy muzabira przebijało niezwykłe zadowolenie, że mię zdołał ująć.
— Niedawno pomógł ci dyabeł do ucieczki z naszych rąk, choć nie byliśmy wcale na to przygotowani. Tym razem jednak pomoc jego nie przyniesie ci żadnej korzyści, gdyż nie pozostawimy ci wiele czasu; powiesimy cię natychmiast, skoro tylko dostaniemy się do obozu. Niestety, śmierć ta będzie dla ciebie zaszybka i zalekka. Słyszałeś nieraz, że należą ci się wyszukane i długie męczarnie, i możliwe, że one cię nie miną, jeżeli nie wyznasz mi szczerej prawdy na postawione pytania. Jak zresztą chcesz; co wolisz, wybieraj! W jaki sposób znalazłeś się tutaj?
Wspomniał był o obozie. Czyżby Ibn Asl miał być w pobliżu? Miła rzecz! Sytuacya zaczyna być nie do pozazdroszczenia. Rozumie się, że uparte milczenie w takich okolicznościach byłoby głupotą z mojej strony; ale, jeżeli już miałem odpowiadać, to niekoniecznie prawdę.
— Przybyłem tu z Ben Nilem i Selimem na łódce — odpowiedziałem.
— Więcej nikt?
— Nikt.
— Kłamiesz, giaurze!
— Mówię prawdę.
— Łżesz! Zdradza cię najlepiej ta łódka, która należy do okrętu, i to zapewne okrętu reisa effendiny. Przyznaj się! no, gadaj, czy się nie mylę.
Postanowiłem tym razem powiedzieć prawdę, ażeby łatwiej uwierzył moim następnym odpowiedziom. — A więc tak, łódka należy do okrętu reisa effendiny.
— No, dobrze. A gdzie znajduje się okręt!
— Na rzece poniżej, półtora dnia drogi łódką stąd, od tego miejsca.
— Mam wierzyć w to? Czemuż ty nie znajdujesz się na okręcie?
— Wysłano nas dla ustawienia łapek na hipopotamy, żeby załoga, przybywszy po trzech dniach, miała świeże zapasy żywności.
— Czego wy tu wogóle szukacie?
— Ibn Asla.
— Ach, tak? Czyżbyście nie odnaleźli jego seriby?
— Dotychczas nie, ale sądzę, że niebawem będziemy mieli tę przyjemność.
— Wy wogóle będziecie mieli jedną tylko przyjemność, to jest zobaczycie, jak piekło wygląda wewnątrz, i to jeszcze dziś, zanim słońce zajdzie. Czy podczas całej podróży nie napotkaliście żadnej seriby?
— Owszem, odpoczywaliśmy nawet koło jednej; nazywa się Aliab.
— Do kogo należy?
— Do jakiegoś ułomnego, starego człowieka, który prowadzi handel z mieszkańcami dorzecza Rolu.
— Handel niewolnikami?
— Ech, nie! To bardzo uczciwy człowiek; sprzedaje tylko towary.
Wybuchnął głośnym, szyderczym śmiechem i rzekł:
— A to doskonałe! Tak głupim może być jedynie chrześcijanin, przeklęty giaur! Człowieku! z rozumem twoim zapewne nie wszystko w porządku, skoro dałeś się tak haniebnie zwieść „uczciwemu człowiekowi". Dowiedz się teraz, że owa seriba jest własnością Ibn Asla, a kulawy człowiek, przedstawiający się jako handlarz, jest wachmistrzem z oddziału łowców niewolników.
— Do stu piorunów! — krzyknąłem, udając wielce zdziwionego.
— Tak, tak! Chcecie złapać Ibn Asla? Doprawdy to śmieszne! to więcej nawet, niż śmieszne! Szukacie go tu, gdzie go oddawna już niema.
— Gdzież się więc podział? — zapytałem z udaną naiwnością.
— Gdzie się podział? Sądzisz, że ci to powiem? — zaśmiał się, ale w następnej sekundzie znowu spoważniał i dodał: — Zresztą mogę ci to powiedzieć, abyś się przekonał, że nie mamy przed tobą żadnej obawy. Jesteś zgubiony, klamka zapadła. Ibn Asl udał się na czele dwustu wojowników do Wagundy po świeże zastępy niewolników z pośród tamtejszych Goków.
— A dlaczego ty nie podążyłeś z nim? bałeś się?
— Ja miałbym się bać? Właściwie powinienem dać ci odpowiedź na to pięścią w twarz, ale mam jeszcze czas na to. Pozostałem z mokkademem, gdyż tędy właśnie Ibn Asl będzie wracał z łupem. Budujemy tu prowizoryczną seribę, aby mieć gdzie ukryć niewolników do czasu, nim się nadarzy dobry kupiec. Zobaczysz tę seribę, bo właśnie tam się udamy natychmiast.
Muzabir miał ze sobą dziewięciu mężczyzn. Dwu z nich zabrało Ben Nila, dwu drugich Selima, a mną zajęło się pięciu pozostałych, którym muzabir nakazał zachować jak największą przezorność. Łódkę pozostawiono na brzegu, aby ją zabrać dopiero później.
Poprowadzono nas wzdłuż brzegu w głąb lądu. Niebawem skończył się las, i zobaczyłem przed sobą obszerną polanę, pokrytą wysoką trawą. Odnoga maijeh w tem miejscu zwężała się coraz bardziej, tworząc rodzaj wydłużonej sadzawki, obramowanej krzakami. Polana ta niezawodnie powstała kiedyś wskutek pożaru lasu. Prowadzono nas wpoprzek przeszło pół godziny, poczem spostrzegłem znowu las, na skraju którego stało kilka okrągłych chat, zbudowanych z trzciny i mułu.
Gdyśmy się zbliżyli do tych chat, wyszło naprzeciw nam czterech mężczyzn; trzej z nich byli rodowitymi afrykanami, w czwartym zaś poznałem... mokkadema świętej Kadiriny, który, zobaczywszy mnie, zdziwił się bardzo i oczywiście nie taił wcale swej radości, szydząc i naigrawając się ze mnie. Kuglarz opowiedział mu dokładnie, w jaki sposób nas złapano i jakie zeznania od nas wydobył, — no i... obaj uwierzyli w to wszystko.
Licząc się z pogróżką muzabira co do natychmiastowego powieszenia mnie, musiałem odrazu myśleć o ucieczce, i to chociażby bardzo ryzykownej. Skrępowany byłem w pośpiechu byle jak; ręce miałem mocno przywiązane do tułowia zawojem. O przerwaniu mocnego płótna mowy być nie mogło, więc usiłowałem je choć rozluźnić.
W seribie znajdowali się tylko dwaj moi śmiertelni przeciwnicy i dwunastu asakerów, pozostawionych przez Ibn Asla, Wszyscy byli uzbrojeni, ale po przybyciu do seriby odłożyli długie flinty, a zatrzymali przy sobie tylko noże i pistolety, które nie wzbudzały we mnie zbytniej obawy. Opodal pasły się dwa woły wierzchowe z zarzuconemi na kark uzdami, które były przymocowane do kółek w nozdrzach.
Mokkadem zgodził się na to bardzo chętnie, aby nas wszystkich trzech powiesić, a tylko zastrzegł sobie pewne szczegóły co do torturowania mnie przedtem. Podczas, gdy obaj targowali się o to, szepnąłem do stojących obok mnie towarzyszów:
— Uważajcie! Przetnę wam więzy, poczem, nie oglądając się wcale, uciekajcie aż do łódki, którą spuścicie na wodę i bądźcie gotowi do odbicia, skoro tylko tam przybiegnę.
— Co ty mówisz, effendi? — odszepnął Ben Nil; — jesteś sam związany i nie masz nawet noża.
— Już ja sobie poradzę.
— Ależ oni będą nas ścigali...
— Was nie; obiorę sobie inny kierunek umyślnie, aby wszyscy pobiegli za mną, a nie za wami.
W tej chwili ruszyłem ramionami, by rozluźnić zawój, ale umyślnie tak, aby to spostrzegli obaj wrogowie.
I istotnie muzabir, zauważywszy moje usiłowania, przystąpił bliżej i krzyknął:
— Chciałbyś się może uwolnić, psie jeden? To ci się nie uda. — I bliżej obejrzał moje więzy. — Hm! chusta rzeczywiście już się rozluźniła... Poczekaj!
Nie wziął wcale pod uwagę, że, aby zacieśnić zawój, trzeba było zupełnie rozwiązać węzeł i że wskutek tego będę przez chwilę zupełnie wolny. Tę chwilę wykorzystałem też znakomicie. Ani się spostrzegł, jak lewą ręką wyciągnąłem nóż z za jego pasa, a prawą zadałem mu tak potężny cios w skroń, że nakrył się nogami. Wystarczyły następnie dwie sekundy do uwolnienia Ben Nila i Selima, którzy natychmiast drapnęli z miejsca, co sił starczyło.
Wszystko to było oczywiście dziełem jednej chwili. Jednakże mokkadem zdołał się zoryentować w sytuacyi i rzucił się ku mnie, chwytając mię za lewą rękę. Nie chcąc go zabić, puściłem nóż z prawej ręki na ziemię i zadałem mu cios pięścią w skroń, jak poprzednio jego przyjacielowi, poczem, nie oglądając się już, czmychnąłem, ale nie śladami swych dwóch towarzyszy, lecz na przełaj przez preryę. Biegnąc tuż koło pasących się wołów, nie straciłem ani chwilki czasu do namysłu; wskoczyłem na grzbiet jednego z nich, a ująwszy uzdę i bijąc zwierzę piętami w boki, co sił począłem uciekać. Wół na szczęście był dobrze ujeżdżony i posłuszny.
Obejrzałem się. Łowcy niewolników biegli za mną, krzycząc i klnąc, a muzabir dosiadł drugiego wołu, co mię bardzo ucieszyło. O Ben Nila i Selima nie troszczył się nikt, a cała uwaga łowców skierowana była na mnie. Mimo to, oddaliłem się o tyle, że złapać mię już nie mogli, zwłaszcza piesi asakerzy.
Niestety, nie długa była moja uciecha z obrotu sprawy. Wół mój zawadził nogą o jakiś korzeń wśród trawy i przewrócił się, zrzucając mię gwałtownie z grzbietu o parę kroków naprzód. Nic mi się wprawdzie nie stało, bo upadłem w bujną trawę, ale odniosłem bardzo nieprzyjemne wrażenie.
Wół złamał nogę i oczywiście nie mógł się podnieść, wskutek czego należało zaufać jedynie sprawności własnych nóg. A tu muzabir był już o jakich dwieście kroków odemnie, poza nim zaś w znaczniejszej o wiele odległości biegł mokkadem i asakerzy. Tych ostatnich nie było się co obawiać, ale muzabir mógł mię jednak niebawem dopędzić; a że był uzbrojony, ja zaś nawet noża nie posiadałem, więc szanse walki były nierówne i wynik jej dla mnie niepewny. Ufając jedynie własnej zręczności, nie uciekałem dalej i postanowiłem zaczekać, aż się do mnie przybliży. Jakoż niebawem nadpędził i już z daleka wycelował z pistoletu, wołając:
— Zdechnij, psie, od kuli, skoro nie chciałeś dyndać na stryczku!
I wypalił, lecz nie trafił, jak tego z góry byłem pewny, bo żeby w galopie na odległość stu kroków, trafić celnie z pistoletu, na to trzeba lepszego niż on strzelca. Chybiwszy, wetknął jednorurkowy pistolet za pas i wyjął taki sam drugi, poczem strzelił powtórnie...również w przestrzeń.
To rozstrzygnęło sprawę na moją korzyść. Byłbym się teraz założył, że pokonam groźnego dotąd przeciwnika.
Wetknąwszy i drugi pistolet za pas, wyjął natomiast nóż. Ze złości jednak, że chybił dwa razy, tudzież z wielkiego podniecenia, a może gwałtownej chęci dostania mię znowu w swe ręce, nie władał widocznie należycie swym wierzchowcem i, zamiast osadzić wołu tuż koło mnie, wyminął mię, popędziwszy nieco dalej, ściągnął wprawdzie natychmiast zwierzę cuglami, by zawrócić, ale nagle poskoczyłem ku niemu w gwałtownych susach, jak tygrys, i w okamgnieniu znalazłszy się na grzbiecie wołu, objąłem przeciwnika wpół, przygniatając mu ramiona do piersi. Wół spłoszył się i pognał w galopie dalej.

Tom XVI.
„Skieruj więcej na lewo!“


— Puść mię, psie! — syczał muzabir, — bo obaj połamiemy karki!
— Mnie się nic nie stanie, nie bój się; ale z twoich żeber będą tylko kawałki, jeżeli nie wypuścisz noża z ręki.
I istotnie wypuścił nóż, jęcząc przytem:
— Puść mię, bo się duszę. Zgniotłeś mi piersi... nie wytrzymam...
— Zbyteczne narzekanie, bo jeszcze nic ci się nie stało. Ale skoro tylko będziesz stawiał choćby najmniejszy opór, uduszę cię. A masz dowód, jak silne są moje ramiona; jeden ruch, i zginiesz. Skieruj teraz wołu nalewo!
Moi towarzysze przebiegli już byli sawannę na przełaj i wtargnęli właśnie w las, a ścigający nas pozostali daleko za nami. Zadaniem mojem było teraz dopędzić jak najprędzej Ben Nila i Selima, ale nie sam, tylko z muzabirem, i dlatego kazałem mu kierować wołu w ich tropy, ku łódce. Ściskałem jeźdźca tak potężnie, że niemal żebra trzeszczały. Jęczał biedak ogromnie, ale musiał robić to, co mu kazałem, w obawie, bym go nie zgniótł na śmierć.
Wół tymczasem pędził przez sawannę w kierunku lasu, gdzie zniknęli byli przed chwilą moi towarzysze, a niebawem i ja ze swoim jeńcem wjechałem do tegoż lasu. Nagle spostrzegłem, że muzabir podniósł nogę i widocznie chciał ją przełożyć na drugi bok, by wydrzeć się łatwiej z mych objęć. Nie mogłem — rzecz prosta — dopuścić do tego, aby muzabir uciekł, gdy już raz dostał się w moje ręce, i choć puściłem go na chwilę z objęć, to jednak po to, by lewą ręką chwycić go za gardło, a prawą wymierzyć mu w skroń ogłuszający cios. Tym sposobem opanowałem go w zupełności, a wyrwawszy uzdę jedną ręką, drugą objąłem go silnie, by nie spadł. Wół biegł dalej, unosząc nas obu pomiędzy drzewami, ale pozycya moja była tak niewygodna, że lada przeszkoda obawiałem się katastrofy. Mogłem był naprzykład zawadzić o gałąź, a straciwszy równowagę, spaść razem z obezwładnionym jeńcem. Gdy więc coraz gęściej rosnące drzewa stały się przeszkodą w jeździe, zsiadłem i puściłem zwierzę wolno, a muzabira wziąłem na barki, by go zanieść do łódki. Ben Nil i Selim stali już w niej, trzymając wiosła w pogotowiu.
— Hamdulillah! — krzyknął pierwszy, zobaczywszy mnie. — Jak to dobrze, że jesteś; obawialiśmy się o ciebie. Ale, ale... kogóż to dźwigasz? Na Allaha!... muzabir!
— Zdaje mi się, że muzabir chciał nas mieć, tymczasem my mamy jego.
— Doprawdy, to nie do uwierzenia, effendi. Jesteś największym cudotwórcą na świecie.
— No, no! potem będziesz się zachwycał, a teraz niema czasu, bo pogoń tuż za nami.
— A nasza broń i inne rzeczy? wyrzekasz się może?
— Tylko na pewien czas. Gotów?
— Gotów! A którędy? prosto przez maijeh?
— Nie, bo zobaczą nas i dowiedzą się, gdzie nasz postój. Trzymać się będziemy brzegu aż do równej wysokości z miejscem, gdzie założono łapkę na hipopotamy. Gdy dopłyniemy tam, ściemni się już i wtedy wpoprzek przebędziemy jezioro; w ciemności nie zauważą tego.
Mówiąc to, położyłem w łódce ciągle jeszcze nieprzytomnego muzabira, ująłem ster, a towarzysze uderzyli wiosłami, i za chwilę pomknęliśmy po gładkiej fali, trzymając się o ile możności brzegu, nad którym zwisały gałęzie drzew. Słońce miało się ku zachodowi i stało tuż nad rąbkiem lasu, więc śpieszyliśmy z wielkim wysiłkiem, by zdążyć przed zmrokiem do określonego punktu naprzeciw łapki..W drodze opowiedziałem towarzyszom, w jaki sposób muzabir dostał się w moje ręce, a gdy skończyłem, Ben Nil zauważył:
— Naprawdę jestem zdumiony tem wszystkiem.
Wybraliśmy się polować na ptaki, a... a... wieziemy tak odmienną zdobycz, i to po tylu przejściach! Ktoby się tego spodziewał?
Szczęśliwy obrót sprawy wprowadził młodzieńca w zachwyt. Selim jednak milczał uparcie.
— Czemuś tak... oniemiał, przyjacielu? — rzekł do niego Ben Nil. — Powinieneś dziękować effendiemu za uratowanie ci życia dwa razy w tak krótkim czasie.
Selim zaczął na swój sposób prawić koszałkiopałki, ale kazałem mu milczeć, bo muzabir odzyskiwał już przytomność. Związaliśmy go teraz własnym jego pasem i zawojem. Nie stawiał najmniejszego przy tem oporu i nic nie mówił. Przybiliśmy do brzegu, bo właśnie stąd należało skierować się wpoprzek maijeh ku okrętowi, który drzemał w mroku wieczoru. Na szczęście, nie paliło się na nim ani jedno światło, któreby mogło naprowadzić na nas prześladowców naszych, jeśli ścigali nas lądem.
Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy... Na okręcie stała warta, ale reis effendina znajdował się w obozie Borów. Wylądowawszy, udałem się tam, strzegąc muzabira, by się nam nie wymknął.
Reis effendina był ogromnie zdziwiony, gdy mu przedstawiłem jeńca i opowiedziałem cały przebieg sprawy. Płonęło tu już duże ognisko. Emir podprowadził jeńca bliżej ku światłu, przypatrzył mu się badawczo i zapytał:
— Znasz mnie?
Nie otrzymawszy odpowiedzi, powtórzył:
— Wiesz, kto ja jestem? Odpowiadaj, bo pasy drzeć z ciebie każę, tak, że pozostaną ci tylko same kości!
— Reis effendina — wycedził przez zęby muzabir.
— Tak, reis effendina we własnej osobie. A wiesz zapewne i o tem, co reis effendina może, jako sędzia i pan życia i śmierci wszelkich drabów i łotrów?
— Nie mam potrzeby obawiać się ciebie.
— Czy się mię boisz, czy nie, to twoja rzecz; moją zaś rzeczą jest uczynić zadość sprawiedliwości.
— Skoro mówisz o sprawiedliwości, to... przestrzegając jej, musisz mię puścić; nie zrobiłem ci nic złego.
— Jesteś łowcą niewolników.
— Dowiedz mi tego! przedstaw mi chociażby jednego pochwyconego przezemnie niewolnika.
— Szczekaj teraz, psie, a niebawem zaczniesz skomleć. A czy nie godziłeś na życie effendiego?
— On kłamie! Zresztą choćby i tak było, to powinien szukać sprawiedliwości u swego konsula, nie zaś u ciebie.
— Nie, bratku. Jesteś poddanym wicekróla, z którego ramienia ja tu urzęduję. Przestępstwa twoje i łotrowstwa są mi dobrze znane. Effendi miał nieraz już względy dla was. Ale co do mnie, to nie sądź, jakobym się dał powodować czemkolwiek; postanowiłem już dawno, że skoro tylko wpadniesz mi w ręce, nie wydostaniesz się nigdy.
— Dowody! gdzie są dowody? Nie obchodzi mnie to wcale, co inni mówią. Ja natomiast postaram się o świadków, którzy stwierdzą, że nie uczyniłem nic złego i że oskarżono mię niesłusznie.
— Nie myślę wdawać się z tobą w żadne procesy i korowody, bo jesteś w moich oczach niczem więcej, jak tylko trupem... Słyszysz? tylko trupem. Zbyteczni są świadkowie i adwokaci. Tu sprawa krótka i jasna: łowiłeś niewolników, musisz zginąć! Azis, daj stryczek!
— Azis tylko czekał na ten rozkaz. Pobiegł szybko do tokulu, a kiedy pojawił się zpowrotem, trzymając stryczek w rękach, muzabir wybuchnął z furyą:
— Effendina! czyżbyś naprawdę zapomniał się do tego stopnia? Rozważ dobrze, jakaby cię czekała za to odpowiedzialność! Mokkadem świętej Kadiriny jest moim przyjacielem i wie, żem niewinny; gdybyś mię zamordował, potrafi on dostać się do samego wicekróla!
— Ów mokkadem jest także moim przyjacielem, i zanim jeszcze nastanie dzień, będzie dyndał obok ciebie. Na gałąź z nim!
Trzej asakerzy Przytrzymali delikwenta, i Azis założył mu na szyję pętlicę, a jeden z asakerów chwycił koniec stryczka i wlazł na drzewo, aby przerzucić sznur przez gałąź. Delikwent próbował bronić się, krzycząc w niebogłosy i zapewniając ciągle o swej niewinności. Nie mogłem się powstrzymać od wypowiedzenia paru słów do emira, otrzymałem jednak odpowiedź:
— Milcz! Wiesz, do jakich granic mogę zważać na twoją humanitarną praktykę i skłaniać się do niemądrych wcale próśb. Starałem się zresztą nieraz uczynić zadość twej woli, i dzięki temu, drab ciągle nam się wymykał. Teraz, kiedy ostatecznie przebrała się już miarka jego łotrowstw, wyrywasz się z prośbą, wskutek której zmuszasz mię, abym nareszcie uwolnił się od ciebie i nie chciał cię widzieć więcej na oczy! Zamknij więc usta i, jeżeli nie chcesz się patrzyć, jak łotr będzie dyndał, to odejdź!
Niema co mówić, — odpowiedź była dosyć wyraźna. W ten sposób nie przemawiał jeszcze do mnie żaden z przyjaciół. Odwróciłem się i odszedłem, nie odezwawszy się nawet słowem. Aby mię jednak nie posądził, jakobym był do tego stopnia słaby, że widok egzekucyi może wywrzeć na mnie przykre nie do zniesienia wrażenie, przystanąłem o parę kroków dalej i obróciłem się.
Żołnierze obwiązali delikwenta popod pachy drugim powrozem i podciągnęli go wysoko, poczem umocowali u gałęzi koniec stryczka. Puszczono następnie powróz przytrzymujący i... — delikwent zawisł na pętlicy, a wierzgnąwszy kurczowo parę razy nogami, uspokoił się... na wieki.
Wówczas emir podszedł do mnie i ozwał się już bez gniewu:
— No, effendi, sprawiedliwości stało się zadość. Ale nie ze wszystkiem. Musimy schwytać jeszcze mokkadema, i mam nadzieję, że nie odmówisz mi swej pomocy w tym względzie.
— Cóż znowu za pytanie?
— No, bo twoja, humanitarność zaczyna przybierać niemożliwe rozmiary. Otwarcie mówiąc, jestem pewny, że skoro tylko zarzucę stryczek mokkademowi, będziesz prosił o łaskę i dla niego, jak to uczyniłeś przed chwilą. Więc, jeśli nadal czułość twoja ma przeszkadzać moim wyrokom, wolałbym, abyś nie udawał się ze mną do nowej seriby, bo znowu zaniepokoiłoby się twoje delikatne sumienie. Może lepiej będzie, gdy poprowadzi mię Ben Nil.
— Sumienie moje jest tak samo niewzruszone, jak i twoje. Każ powiesić tysiąc ludzi, którzy na to zasłużyli, a będę się przypatrywał spokojnie. Skoro jednak ja jestem tym, wobec którego ktoś zawinił, to poczuwam się do obowiązku przemówić za nim bodaj jednem życzliwem słowem. Jeżeli słowo to nie odniesie skutku, wówczas nie mam sobie nic do wyrzucenia.
— W takim razie zgadzasz się, abym powiesił mokkadema, i udasz się ze mną na wyprawę?
— Tak.
— Bardzo się tem cieszę, bo jesteś lepszym przewodnikiem i doradcą, niż Ben Nil. Już nawet w tej chwili muszę cię poprosić o pewne wskazówki. Sądzisz, że uda się nam schwytać tych łotrów?
— Z pewnością.
— Bo ja przeczuwam, że uciekną, obawiając się, abyś nie powrócił.
— Że powrotu mego są pewni, nie ulega najmniejszej wątpliwości; ale nie spodziewają się tego dziś jeszcze, bo pokierowałem sprawą umyślnie tak, aby przez czas jakiś czuli się bezpiecznymi. Uwierzyli bowiem, że znajdujesz się o półtora dnia drogi od maijeh, a są przekonani, że nie mogę powrócić do nich zaraz, bo zabrali mi przecie broń, bez której nie ośmieliłbym się na żaden krok zaczepny i dopiero mógłbym to uczynić po zaopatrzeniu się w nową broń z okrętu.
— Jeżeli się nie mylisz, to możliwe, że ich wyłapiemy. Kiedy mamy się wybrać?
— Możliwie jak najprędzej; jestem gotów nawet w tej chwili. Mamy dwie łodzie, a trzecią trzeba pożyczyć u Borów, gdyż przydałoby się nam wziąć ze sobą więcej ludzi.
— Zdaje mi się, że dobrzeby było obrać inną drogę, a nie tę, którąście tu przybyli.
— Oczywiście. Oni wiedzą, że uciekliśmy w kierunku zachodnim, i uwagę swoją zwrócą niezawodnie w tę stronę. Wobec tego musimy wiosłować w cieniu drzew wzdłuż brzegu po tej stronie aż do wysokości nowej seriby. Tam, skręciwszy nagle wpoprzek maijeh, wylądujemy na drugim brzegu i udamy się pieszo na miejsce.
— Nie zbłądzimy?
— Wnet zejdzie księżyc. Zresztą łatwo będzie odróżnić nawet w ciemności wolną przestrzeń sawanny od ciemnego tła lasu, w którego obwodzie leży nowa seriba. Zabierz dwudziestu asakerów i Ben Nila; to wystarczy.
— Dobrze. Weź sobie od którego z żołnierzy karabin.
— Nie potrzeba mi go; będę miał swoją broń, i potem byłoby mi ciężko dźwigać dwa karabiny.
— No, a gdyby przyszło do walki... mogłoby być źle z tobą.
— Niech cię o to głowa nie boli.
— Skoro tak, poproszę naczelnika o łódź.
Naczelnik nietylko że udzielił chętnie łodzi, ale prosił nas bardzo, aby i jego zabrano na wyprawę, na co emir chętnie się zgodził.
Ja, emir i Ben Nil wsiedliśmy do małej łódki, którą mieliśmy popołudniu, asakerzy zaś usadowili się w dwu większych łodziach za nami.
Księżyc jeszcze nie był wzeszedł, gdyśmy wyruszyli na wyprawę. Noc jednak była gwiaździsta, i mogliśmy wiosłować wzdłuż brzegu, omijając przezornie kępy i zarośla. Niebawem też ukazała się na horyzoncie duża czerwona kula księżycowa. Poznałem stąd, że w tem miejscu naprzeciw niema drzew, a więc napewno osiągnęliśmy już wysokość sawanny. Wiosłując teraz w żywszem tempie, popłynęliśmy jeszcze kawał, poczem skręciliśmy wpoprzek maijeh ku przeciwnemu brzegowi. Uwiązawszy tam łodzie, poczęliśmy nasłuchiwać, a nie zauważywszy nic podejrzanego, weszliśmy chyłkiem w las. Księżyc wzbił się był już wyżej na niebo i przeświecał przez rzadkie gałęzie drzew. Ja szedłem naprzód, a za mną w pojedynkę emir, Ben Nil i asakerzy. Niebawem dotarliśmy do sawanny, na końcu której błyszczało Światło. A więc seriba była niedaleko. Podążyliśmy dalej i dopiero w pobliżu seriby zatrzymałem pochód, wysuwając się sam w celu rozpatrzenia się w sytuacyi.
Tokule, jak to poprzednio zauważyłem, stały na brzegu lasu. Tuż w pobliżu nich rozpalone było wielkie ognisko, zapewne w celu zabezpieczenia się od komarów. Przy niem siedział mokkadem ze wszystkimi swymi asakerami. Nie zadał sobie nawet trudu ustawienia warty; nie przeczuwał widocznie nic złego, co wnosiłem również i z tej okoliczności, że żaden z obozujących nie miał przy sobie flinty. Cieszyło mię to bardzo, gdyż sądziłem, że unikniemy rozlewu krwi, bo chociażbyśmy nawet schwytali mokkadema i powiesili go, to asakerów mógł potem reis effendina ułaskawić.
Powróciłem do oddziału, by go podprowadzić jeszcze bliżej. Ogień był rozłożony w takim punkcie, że cień jednego z tokulów zaciemniał miejsce, na którem się zatrzymaliśmy. Chciałem właśnie porozumieć się z reisem effendiną, w jaki sposób wykonać napad, gdy wtem wziął mię on pod ramię, pociągnął na bok i szepnął:
— Chodź tu, bo mogą cię zastrzelić.
— Co mówisz? Przecie te draby nie mają nawet przy sobie karabinów. Napadniemy na nich nagle i...
— Effendi — przerwał mi Ben Nil, który postępował za mną, jak cień, — nieprzyjaciele będą wystrzelani wszyscy, prócz jednego mokkadema; tak nakazał reis effendina...
— Milcz! — przerwał mu reis i, wskazawszy asakerom cel, zakomenderował:
— Baczność! ognia!
Padło dwadzieścia strzałów, które z tak małej odległości musiały być celne i poraziły wszystkich co do jednego, tylko mokkadem zerwał się i patrzył ku nam osłupiały.
Odgadnąwszy, co ma nastąpić, nie pobiegłem do ogniska, lecz ku brzegowi odnogi maijeh, gdzie były krzaki.
— Dokąd, effendi? Drab stoi przy ognisku; trzymaj go!
To mówiąc, puścił się z żołnierzami w kierunku ogniska, gdy tymczasem mokkadem rozglądał się, gdzie uciekać. Od strony lasu miał nas, na sawannę niebezpiecznie, bo rozjaśniona światłem księżyca; pozostała więc mokkademowi jedyna droga ku wodzie, gdzie mógłby jeszcze znaleźć ostateczną deskę ratunku. Jakże się jednak zawiódł nieborak, skoro, dotarłszy do krzaków, natknął się na mnie. Zawrócił szybko, krzycząc:
— Allah! Effendi! niech go ziemia pochłonie!
Nie zdradzał przytem zamiaru zrobienia użytku z broni, pokładając całą nadzieję jedynie w ucieczce. Skierował się więc na sawannę, gdy wtem obskoczyli go ze wszystkich stron asakerzy. Nie troszczyłem się już o to, co z nim zrobią, i wolałem pośpieszyć do ogniska, gdzie mogła być komuś potrzebna pomoc. Przekonałem się tu, że dziewięciu łowców było zabitych, reszta zaś, ranni, jęczeli z bólu. Tego wcale sobie nie życzyłem.
Reis effendina stał opodal i przypatrywał się, co robię. Podszedłem ku niemu i, oburzony do najwyższego stopnia, zapytałem:
— Czy to było konieczne? Czemu nie powiedziałeś mi tego przedtem? Toż zupełnie mogło się było obyć bez mordu!
— Mordu? Nie przywiązuję wagi do twoich słów, bo jesteś nazbyt rozdraźniony i sam nie wiesz, co mówisz. Czyż miałem puścić tych łotrów, by dalej popełniali zbrodnie?
— Tego nie wymagałem od ciebie. Mogłeś przecie ułaskawić ich i przyjąć do służby. Tak samo postąpiłeś przecie tam, w seribie Ibn Asla!
— Uczyniłem to jedynie na twoją prośbę. Ale daruj, kochany, ja nie mogę kierować się ustawicznie twemi życzeniami, bo ostatecznie musiałbym wszystkich łowców z całego Sudanu uczynić swoimi asakerami, a skutek byłby taki, że wkońcu sam byłbym zmuszony zostać łowcą niewolników.
— Głupstwa pleciesz! Tu idzie tylko o dwunastu asakerów.
— Proszę! tylko o dwunastu! Dodaj do tego tamtych, ułaskawionych w seribie, do których nie mam najmniejszego zaufania! Toż oni mogą wkrótce zbuntować wiernych moich żołnierzy, i licho wie, coby z tego wynikło. Nie, effendi. Kto popełnia zbrodnie, musi być ukarany. Ci zasłużyli na śmierć, więc ich spotkała. Byłeś koło nich; żyje jeszcze który?
— Tylko trzech, i to bardzo ciężko ranieni.
— Zrobi się z nimi porządek. Chodź do mokkadema! Ucieszy się, zobaczywszy cię znowu...
A zwróciwszy się do asakerów, wydał im jakiś rozkaz, którego nie mogłem dosłyszeć. Trzej żołnierze udali się ku ognisku. Nie patrzyłem w tę stronę; posłyszałem tylko trzy szybko po sobie następujące strzały, co wyjaśniło mi zagadkowość owego rozkazu. Ranni zostali dobici...
Mokkadema związano, jak barana, i przywleczono następnie do ogniska, poczem reis effendina wziął płonącą głownię i zawezwał mię, bym z nim razem udał się na przeszukanie tokulów.
W pierwszym zaraz znaleźliśmy kilka lamp olejnych i zapaliliśmy je, gdyż należało być ostrożnymi z ogniem wobec możliwości natrafienia na zapasy prochu. Pierwszą z tych chat, jak się przekonałem później, zamieszkiwał mokkadem. Były tu złożone wszystkie nasze rzeczy i kabiny oraz rewolwery. Zabraliśmy je sobie natychmiast, a resztę mienia z tego, zarówno jak i ze wszystkich tokulów, uważaliśmy jako łup wojenny; postanowiliśmy rozdzielić go pomiędzy Borów w dowód naszej życzliwości i łaski. Naczelnik, usłyszawszy to, przysięgał, że musi odpłacić się nam za to w jakikolwiek sposób. Radość jego nie miała granic.
Po dokładnem przetrząśnięciu wszystkich tokulów należało pomyśleć o powrocie. Kilku asakerów pozostawił emir dla strzeżenia łupu aż do rana, gdy przyjdą poń Borowie. Nakazał też im pogrzebać zabitych i spalić seribę.
Wiosłowaliśmy z powrotem drogą najkrótszą i bez żadnej już obawy, wskutek czego stanęliśmy w obozie w krótkim czasie. Mokkadema ułożono tak, aby nie mógł widzieć wiszących jeszcze na drzewie zwłok swego towarzysza zbrodni.
Na twarzy jeńca przebijał się zupełny spokój, co można było doskonale zauważyć przy świetle ogniska. Widocznie umiał panować nad sobą i nie zdradzał trwogi, lub może uważał, że nawet w takich warunkach nie stanie mu się nic złego, choćby tylko z tytułu jego niepośledniego stanowiska w społeczeństwie mahometańskiem. Myśl ta niebawem znalazła potwierdzenie w jego odezwaniu się do mnie tonem więcej niż rozkazującym i pełnym groźby:
— Jak długo mam tu leżeć? Proszę mię uwolnić natychmiast!
Na te słowa przystąpił do niego emir i rzekł:
— Zbrakło ci już cierpliwości? przykrzy ci się? No, dobrze! będziesz miał rozrywkę. Może zechcesz łaskawie objawić mi swoje życzenia...
— Nie szydź i nie żartuj, lecz zważ, kim jestem — odparł gniewnie. — Puść mię natychmiast!
— A co zamierzasz uczynić, gdy rozkaz ten wypełnię?
— No, w tym wypadku będę mógł przebaczyć ci karygodne obchodzenie się ze mną.
— A jeżeli nie postąpię wedle twej woli?
— W takim razie zwrócę ci uwagę, że jestem mokkademem świętej Kadiryny, i jedno moje słowo wystarczy, by was wygnieść co do jednego.
— Powtórz to raz jeszcze!
— Effendina! nie szydź z człowieka, który stoi od ciebie wyżej o całe niebo! Setki tysięcy ludzi, należących do świętej Kadiriny, są moimi podwładnymi.
— Ale ja nie należę do tych setek tysięcy.
— A mimoto mogę cię przekonać, o ile niżej stoisz ode mnie.
— Nie fatyguj się, wielki mokkademie, gdyż ja również jestem w możności dowiedzenia prawdziwości twych twierdzeń: po upływie kilku sekund my wszyscy będziemy o wiele niżej od ciebie. Jesteś ciekaw, to proszę!
I kazał obrócić mokkadema na drugi bok, przyczem wyciągnął rękę ku górze. Jeniec, spostrzegłszy wisielca, oniemiał na chwilę, — lecz wnet odzyskał pewność siebie i wybuchnął z całą siłą:
— Kto to? Czy mnie oczy nie mylą? Allah! Toż to... to... to przecie muzabir!
— Muzabir — potwierdził reis eftendina. — Uważał się o tyle wyższym od nas, że musieliśmy go umieścić tak wysoko, aby z tem większą pokorą ugiąć się przed jego wielkością. A że ty jesteś jeszcze wyższy od niego, przygotujemy ci jeszcze wyższe miejsce...
— Jakto? śmiałbyś może... mnie?.. To niemożdiwe!.. Ja... ja...
— Powiesić! — rozkazał emir gromko. — Będziesz powieszony, bo cóż innego z tobą zrobić możemy?
— Niem... niem... ożliwe!...
— No, już nie zamienię niemożliwości na możliwość, bo przyrzekłem święcie muzabirowi, twojemu koledze, że, zanim dzień nastanie, będziesz wisiał na tem samem drzewie, co on.
— To morderstwo! to zbrodnia! Co wam złego uczynił muzabir? Śmierć jego musi być pomszczona! Ja sam pójdę do kedywa, a wówczas biada mordercom! trzykroć biada! Nie spocznę, dopóki nie dokonam zemsty i nie wyduszę was bez miłosierdzia... Śmieliście podnieść bezecne ręce na człowieka, który...
— Milcz, psi synu! — przerwał mu piorunującym głosem emir, który do tej chwili mówił spokojnie. — Śmiesz zarzucać nam bezecność? Toć ty sam jesteś najgorszym ze wszystkich bezecników na świecie. Znane nam są wszystkie twoje przestępstwa i zbrodnie, a mimoto bezczelnie poważasz się mi grozić! Zdaje ci się może, że twoje idyotyczne słowa odurzą mię, jak haszysz? Dosyć tego! Przemawiasz do mnie z takiej wyżyny, że nie pozostaje mi nic innego, jak tylko przyznać ci odpowiednie stanowisko natychmiast, a mianowicie wyżej o dwie gałęzie od muzabira! Potem niech cię święta Kadirina, którą nam się odgrażasz, odetnie od stryczka! Allah jest sprawiedliwy, a kedyw i ja musimy sprawiedliwości przestrzegać; zbrodnia musi być ukaraną!
W kilka minut później pyszałkowaty i zatwardziały zbrodniarz wisiał wysoko, bardzo nawet wysoko.




  1. Pieczeń z mięsa hipopotama.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.