W kraju Mahdiego (May, 1911)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | W kraju Mahdiego | |
Wydawca | Wydawnictwo Ilustrowanego Tygodnika »Przez Lądy i Morza« | |
Data wyd. | 1911 | |
Druk | Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie | |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
W KRAJU
MAHDIEGO
POWIEŚĆ PODRÓŻNICZA
Z ILLUSTRACYAMI
NAPISAŁ
KAROL MAY
NAKŁAD I ADRES WYDAWNICTWA:
»PRZEZ LĄDY I MORZA«
WE LWOWIE: PLAC MARYACKI L. 4 (HOTEL EUROPEJSKI)
W WARSZAWIE: SKŁAD GŁÓWNY W KSIĘGARNI GEBETHNERA
I WOLFFA.
REDAKTOR I WYDAWCA: EDMUND USZYCKI.
Prawo tłómaczenia wszystkich dzieł Karola Maya DRUKARNIA ZYGMUNTA JELENIA W TARNOWIE
|
Zwycięska „El Kahira“ lub „Bauwaabe el bilad esz szark“, t. j. Wrota Wschodu — tak brzmią określenia, któremi Egipcyanin nazywa stolicę swojego kraju. O ile pierwsza nazwa oddawna już nie odpowiada rzeczywistości, o tyle druga zupełnie jest słuszna, Kair bowiem istotnie „wrotami Wschodu“ nazwać można. Najbardziej z miast wschodnich będąc wystawioną na wpływy Zachodu, zwycięska niegdyś „El Kahira“ tak z wiekami osłabła, że dziś naporowi tych wpływów wcale nie może się oprzeć. Z roku na rok Kair staje się miastem coraz bardziej frankońskiem i tam, gdzie dawniej na wysokiem nawet stanowisku Europejczyk mógł doznać pchnięcia nożem za zwrócenie tylko uwagi, że sułtan wchodzi w butach do Aja Sofia, tam dziś każdy może zwiedzić pięćset dwadzieścia i trzy meczety stolicy egipskiej, nie zdejmując obuwia.
Liczne hotele, jak n. p. Shephearda, „Hotel nowy“, „Hotel d’Orient“, „Hotel du Nil“, „Hotel des ambasadeurs“ jakoteż liczne pensyonaty, restauracye i kawiarnie dają obcemu przybyszowi zupełne zaspokojenie potrzeb, do których przyzwyczaił się w ojczyźnie. Ale za to trzeba dobrze, bardzo dobrze zapłacić; zaś kto, jak ja, nie rozporządza dochodami lorda, niech się trzyma jak najdalej od owych zbiorowisk Krezusów europejskich.
Oczywiście łatwiej jest dać taką radę, aniżeli zastosować się do niej, gdyż chcąc uniknąć tych domów, a jednak mieszkać w Kairze, trzeba się ulokować w domu prywatnym i być codzień, ba, nawet co godzina ofiarą oszustwa i zdzierstwa ze strony krajowców, jeśli się nie zna dokładnie miejscowych stosunków i jako tako języka arabskiego. Na uczciwość tłómaczów i służących liczyć nie można. Nawet taki służący, któremuby się mogło powierzyć majątek i być pewnym, że z niego nic nie zginie, przy każdym zakupie oszuka swego pana na kilka para lub piastrów, co, rzecz prosta, z czasem tworzy wcale pokaźną sumę. Z tłómaczami jest jeszcze gorzej. Ilekroć obcy przybysz pójdzie z dragomanem do bazaru, a sam nie zna języka, może być pewny, że dragoman jest w porozumieniu z każdym kupcem i, dopomógłszy mu obedrzeć swego klienta, odbierze potem swój udział w zysku. To też każdy obeznany z krajem ofiarowuje zazwyczaj trzecią część ceny, której od niego za towar żądają. Dla sprawdzenia zasady ogólnie przyjętego tu względem przybyszów zdzierstwa, pewien Francuz, władający językiem arabskim, udając jednak, że go nie rozumie, wziął ze sobą dragomana i udał się z nim po zakupy. Zaledwie weszli do jednego z kupców, już handlarz przed podaniem jeszcze klientowi zwyczajowej filiżanki kawy odezwał się do tłómacza: „No, bracie, trzeba tę świnię chrześcijańską oskrobać; dam mu towar sheffieldzki, a niech płaci za damasceński“. Usłyszawszy to Francuz, oświadczył handlarzowi najpiękniejszą arabszczyzną, że ani świnią nie jest, ani też nic tu nie kupi, i ku wielkiemu zdziwieniu tak kupca, jak i dragomana, wyszedł wzburzony ze sklepu.
Pewien słynny podróżnik pisze: „Dawniej trzeba było samemu starać się tu o wszelkie potrzeby życia i, wszedłszy w rolę kucharki, kupować na rynku ryż, groch, mięso wędzone, drób i inne wiktuały, wyliczone zazwyczaj w podręcznikach podróżniczych. Od kilku lat ten kłopot bierze na siebie dragoman, jakoteż załatwia wiele innych rzeczy. Należy tylko zawrzeć z nim umowę, mocą której obowiązany jest podać to a to na śniadanie, tyle a tyle potraw na obiad i tyle a tyle na kolacyę; oprócz tego zaś ma dostarczyć światła, bielizny, usługi i środków lokomocyi. Umowę taką sporządza się w konsulacie tego kraju, którego się jest obywatelem. Sposób to doskonały, bo zabezpiecza obie strony od wzajemnej krzywdy, a co najważniejsza, chroni od wyzysku nieświadomego przybysza, bo chciwy przewodnik wie dobrze, że jeżeli swych zobowiązań nie spełni, może go zmusić konsul do zwrotu strat z nadwyżką, a nawet materyalnie zrujnować, bo usług jego już nikomu nie zaleci. Otwartych oszustów niema tu prawie wcale, jednak przebiegli Arabowie starają się przy zawieraniu umów zdobyć sobie jak największe korzyści, a jednocześnie zrzucić ze swoich barków na podróżnego jak najwięcej kłopotliwych obowiązków, a czynią to z właściwą swej rasie zręcznością“.
Przyznając przebiegłość tym ludziom, stwierdzam to, com rzekł o nich wyżej. Mojem zdaniem zresztą, na jedno wychodzi, czy się jest okpionym przy zawieraniu umowy, czy też w następstwie. Każdy, mający możność zawrzeć tego rodzaju umowę, jest godzien zazdrości, gdyż możność ta dowodzi, że rozporządza on środkami, z jakich nie każdy podróżny korzystać może. Dobrze jest temu, kto może w podobnych warunkach podróżować.
Zajechałem do hotelu „d’Orient“ i kazałem sobie dać pokój najtańszy, z zamiarem korzystania z niego tylko przez dzisiaj, a następnie wyszedłem na miasto, aby wyszukać sobie mieszkanie prywatne. Hotel leży przy Esbekieh, najpiękniejszym placu w całem mieście. Dawnymi czasy wezbrane wody Nilu zalewały ten plac, będący kotliną, na całej przestrzeni, aż do czasu, gdy Mohamed Ali kazał dla zabezpieczenia od wylewów nilowych otoczyć go kanałem, a brzegi obsadzić drzewami. Później Ismail-Basza przysypał całe to miejsce ziemią tak, iż plac został podniesiony do poziomu miasta. Pewną część tej przestrzeni zabudowano domami, a resztę zamieniono na piękny ogród z kawiarniami, teatrami i grotami. Popołudniu odbywają się tu często koncerty. Wschodnią część placu zdobią gmachy ministeryów spraw zewnętrznych, wewnętrznych i skarbu, a w południowej wznosi się teatr, poświęcony dramatowi i operze. Ogród zajmuje 32 tysiące metrów kwadratowych obszaru. Patrząc na niezliczoną ilość znajdujących się przy tym placu restauracyi, piwiarń, kiosków z likierami i lodami, sal koncertowych wśród mnóstwa zdobnych latarń gazowych, zapomniećby można, że się człowiek znajduje u wrót Wschodu, gdyby nie zieleniejące i kwitnące rośliny strefy południowej. Zwróciłem się na południo-wschód, w stronę Muski. Jest to dawna frankońska dzielnica, w której za panowania Saladyna zamieszkali chrześcijanie, otrzymawszy poraz pierwszy pozwolenie owego władcy na pobyt w Kairze.
Tu znajdują się największe sklepy, należące do Europejczyków; ruch niezwykły i tłok znamionują tę część miasta. Ulica wprawdzie jest dość ciasna i zaduszna, jednak zanim powstały wspaniałe dzielnice Esbekieh, Ismailia i południowy Addin, była ona jedyną szerszą ulicą w Kairze. Tu wszystko ma już polor europejski i zaledwie kilka starych arabskich płaskich dachów, prawdziwie egipski brud i panująca wszędzie woń ruin i spustoszenia przypominają podróżnemu, gdzie się znajduje.
Gdy się jednak zapragnie zobaczyć Wschód, niezafałszowany polorem europejskim, trzeba się udać do jednej z dzielnic arabskich, niezbyt stąd odległych. Przypomniałem sobie dawniejsze wędrówki moje pe Kairze i skręciłem w wązką boczną uliczkę. Łączyła się ona z inną, na którą wszedłszy, ujrzałem zdaleka na glinianym murze nizkiego domu czterowierszowy napis:
— Gel czelebi, gel czelebi, gel czelebi! Arpa suju pek eji, pek eji! Chodź pan! Piwo tu bardzo dobre, bardzo dobre!
Mówił to po turecku, a więc domyślałem się, że jest Osmanlim. Widząc, żem niezbyt skwapliwy na jego wezwania, wyciągnął ku mnie flaszkę, trzymaną w lewej ręce, a prawą jął na mnie kiwać zachęcająco i tak zawzięcie, że trójnóg, służący mu za siedzenie, a podobny do stołka szewskiego, zachwiał się od ruchu tego i ciężkie beczkowate ciało grubasa z wieki łoskotem zwaliło się na ziemię.
— O jarik! o gekim! o babalarim! o tenim! o azalarim! o bukalim! O biada! o nieba! o ojcowie moi! o moje kości! o flaszko! — stękał, nie wypuszczając z ręki flaszki, lecz nie czyniąc też wysiłku w celu powstania.
Przyskoczyłem doń i na razie zdołałem tylko stwierdzić, że tylko rozpaczliwy zwrot do flaszki był uzasadniony; rozbiła się o jeden ze słupów i w ręku grubasa tkwiła zaledwie jej część górna — próźżna szyjka, zawartość zaś cała wylała mu się na twarz i odzienie. Towarzysze grubasa patrzyli na ten wypadek z uśmiechem, ale żaden z nich nie próbował podejść ku nam, ażeby kompanjonowi dopomódz w powstaniu.
— Zarar onlarinwar? Czyś pan się nie zranił? 3 zapytałem, biorąc mu z ręki szyjkę od flaszki i ocierając go chustką.
— Azalarim dżimle kyrnysz! wszystkie kości mam połamane! — odpowiedział, leżąc wciąż na grzbiecie z podniesionemi w górę nogami i rękami.
— Nie przypuszczam jednak — pocieszałem go. — Gdybyś pan miał nawet co uszkodzonego, nie mógłbyś długo pozostawać w tak trudnej pozycyi. Spróbuj pan powstać.
Ująłem go za ręce i usiłowałem podnieść, ciągnąłem z całych sił, ale napróżno. Wtem nadszedł czarny młodzieniec, zapewnie zufraczi[1] z miską w ręku, napełnioną węglami, prawdopodobnie do zapalania fajek. Chłopiec miał minę gotowego na wszelkie figle urwisa. Uchwycił szczypcami rozżarzony węgiel z miski i podsunął Turkowi pod nos tak blizko, że aż wąs mu zaskwirczał. W jednej chwili zerwał się grubas z ziemi i wymierzył czarnemu figlarzowi taki bakszysz poza uszy, że chłopiec upuścił miskę i z wrzaskiem wybiegł na ulicę.
— Sakalin, byjykim gizel! mój wąs, mój piękny wąs! — krzyczał grubas gniewnie, głaszcząc się po uszkodzonej ozdobie twarzy. — Co za śmiałość takiego czarnego bydlaka porywać się na moje wąsy!... Niech go Allah na samem dnie piekła upraży!...
Teraz dopiero mogłem się przypatrzeć dokładnie rozsrożonemu Turkowi. Nie był wysoki, ale tuszę za to miał potężną. Twarz jego nazbyt czerwona, nie dowodziła zdrowia, ale miała w sobie wyraz uczciwości i chociaż oczy iskrzyły się jeszcze gniewem, widać było, że w innych warunkach umiały patrzeć przychylniej. Był w wieku najwyżej lat trzydziestu pięciu. Ubraniem nie różnił się odemnie: miał na sobie szerokie tureckie szalwar[2], kamizelkę i krótki kubaran[3] ze stojącym kołnierzem, chustkę pod kołnierzem od koszuli, na głowie fez, szal na biodrach i był w lekkich trzewikach. Jednakowoż gdy moja odzież miała barwę przeważnie szarą, jego była ciemno-niebieska, ozdobna złotymi galonami i sznurami. Wogóle wyglądał na człowieka, który nie potrzebuje liczyć się zbytnio z zawartością swojej sakiewki.
Obmacawszy się z tyłu i z przodu, od góry i od dołu i przekonawszy się, że nic mu się w tym wypadku nie uszkodziło z wyjątkiem kilku osmalonych włosów w wąsie, wypogodził oblicze i wyciągając do mnie rękę do uścisku, rzekł serdecznie:
— Allaha szike, szagh im! Bu wakyt n’asl idiniz. Dzięki Bogu, zdrów jestem! Co się z panem w ostatnich czasach działo?
— W ostatnich czasach? — zapytałem zdumiony. — Znacie mnie, jak widzę...
— A pan mnie nie?
— Rzeczywiście, nie mogę sobie przypomnieć.
— Wierzę, gdyż nie mówiłeś pan ze mną wówczas. Usiądźmy! Pewnie się pan piwa napijesz. Zapraszałem pana; musisz pan zrobić mi grzeczność i być moim gościem.
Usiadł na pewniejszym stołku, zaś ja naprzeciw niego. Co za przypadek! Zaledwie w Kairze pył strzepałem z obuwia z Dżebel Abu Tartur, gdy oto spotykam człeka, który mię znał i widocznie niezłe miał o mnie wyobrażenie. Wysoce mię zaciekawiło, kim był Turek i gdzie mnie widział.
— la walad, dżib sziszaten! Hej, chłopcze przynieśno dwa nargile! — zawołał poza siebie.
Wezwany murzynek zbliżył się bojaźliwie i postawił nargile, trzymając przytem głowę w takiej odległości, aby jej powtórnie ręka grubasa nie dosięgła. Ale spostrzegłszy, że Turek nie gniewa się na jego widok, nabrał odwagi i śmielej już podał nam węgle. Fajki napełnione były tenibekiem, silnym perskim tytoniem, który możliwy był do palenia tylko z nargilów.
— A tina kizazaten bira! podaj nam dwie flaszki piwa austryackiego — zadysponował udobruchany Turek.
Była to względem mnie wielka uprzejmość: zamiast piwa angielskiego, częstował mię austryackiem. O ile jednak grzeczny był dla mnie o tyle szorstkim okazał się wobec murzyna — zaledwie bowiem chłopak postawił na stole butelki i szklanki, otrzymał tak silnie poprawione wydanie pierwszego kaffu[4], że błyskawicznie wyleciał przez izbę za próg.
— Bu war parczazi, on dostał już swoją porcyę! — rzekł Turek, odkorkowując sobie butelkę dla nalania sobie i mnie piwa.
Pił on widocznie nie poraz pierwszy z mieszkańcem zachodu, gdyż trącił się ze mną całkiem prawidłowo. Było to piwo pilzneńskie, prawdziwe piwo pilzneńskie z browaru mieszczańskiego. Najmilszy wschodzie! Zaczynam się obawiać o ciebie! Jednak pij dalej, zapijaj się piwem; lepsze ono, aniżeli mocny arak, który krew ci zatruwa i nerwy rujnuje, chociaż Mahomet nie zakazał go, tak, jak wina.
Gdy po nasyceniu pragnienia poszły w ruch fajki, zmierzył mię Turek wzrokiem przychylnego poważania, poczem rzekł:
— Pan mnie nie znasz, więc muszę mu powiedzieć moje nazwisko. Nazywam się Murrad Nassyr, a mieszkam w Nif, koło Ismir[5]. Jestem bazirgijam[6] i mam kilka okrętów, Mekten[7] swój mam w Ismir, ale składy moje są w Nif. O efiendi mam ja tam piękne i cenne, bardzo cenne rzeczy, których posiadanie uradowałoby niejednego baszę.
Mówiąc to, przyłożył do ust końce wielkiego wskazującego palca, a cmoknąwszy w nie, zamknął oczy i jął mlaskać językiem z rozkoszą niewymowną, poczem prawił dalej:
— Ale ja jestem nie tylko kupcem, bo i wojownikiem. W podróżach moich muszę nieraz używać broni, i niema człowieka, któryby mógł pochwalić się tem, że mię zwyciężył. Zresztą Świadczy już o tem moje nazwisko.
Wygłosił to z wielką dumą i spojrzał na mnie w oczekiwaniu mojego w tej sprawie zdania.
— Pańskie nazwisko? — zapytałem. — Masz pan na myśli „Murad“, czy „Nassyr“?
— Oczywiście, że Nassyr.
— No, to słowo nie ma nic wspólnego z walecznością, gdyż oznacza nagniotek na nodze, który bywa zwykle tak bolesny, że mając nagniotki, chodzi się z miną wcale nie bohaterską.
— Allah, Allah! — zawołał. — Jakże się pan mylisz okropnie! Ależ słowo to oznacza zwycięzcę!
— Tak, arabskie słowo „Nass“ oznacza zwycięzcę, ale nie tureckie „nassyr“. Po turecku musiałbyś pan nazywać się Galib, Fatih albo Genidżi.
— Effendi, chyba chcesz mię pan obrazić i purpurą okryć moje policzki. Czyż pan, człowiek u nas obcy, masz możność lepiej odemnie zrozumieć imię moje, imię człowieka, którego przodkowie walczyli z chwałą pod najsławniejszymi sułtanami tego kraju?
— Dobrze, w takim razie mylę się — przyznałem uprzejmie. — Wybacz mi pan mą nieświadomość.
— Wybaczam — rzekł z zadowoleniem. — A teraz powiem panu, gdziem pana widział. Było to w Dżezairi[8], gdzie okręt mój stał na kotwicy. Czy znasz pan tam kupca francuskiego Latréaumonta?
— Tak, istotnie znam — potwierdziłem.
— Siedziałeś pan w kawiarni przy ulicy Bab-Azoun. Ja również przyszedłem tam i spostrzegłem, że obecni spoglądali na pana z zaciekawieniem, mówiąc o panu cicho między sobą. Kiedyś pan odszedł, zapytałem o niego i dowiedziałem się, żeś jest owym obcym, który młodego Latréaumonta, porwanego i zawleczonego na Saharę, wyrwał z pośród zgrai jego katów. Zapamiętałem sobie dobrze twarz pańską i teraz oto poznałem pana natychmiast.
— Tak, nie mogę wprawdzie zaprzeczyć, że jestem owym obcym, lecz na to, co uczyniłem, patrzano, zdaje się, przez churdebin[9].
— O, nie, effendi; wiem ja dobrze, że zniszczyłeś całą liczną gum[10]. Nie uszedł panu ani jeden z Imoszarów, ani Tuaregów.
— Nie byłem tam sam jeden.
— Był z panem jakiś Anglik i dwaj służący, oto wszystko. Odwiedziłem potem Latréaumonta, do którego miałem interes, i on mi właśnie opowiedział obszernie całą tę historyę. Effendi, skąd pan obecnie przybywasz?
— Z Bir Haldeh w kraju Uelad Ali.
— A dokąd pan dążysz?
— Do domu.
— Co? Do Europy? Czyżby tam czekano na pana, czy też masz pan tam jakie obowiązkowe zajęcie? Taki pan nie może przecie prowadzić żadnego interesu.
Czekał na moją odpowiedź z wielką, niemaskowaną niczem ciekawością.
— No, interesów nie mam żadnych i nie mogę powiedzieć, aby mię tam oczekiwano niecierpliwie.
— A więc zostań pan tutaj i jedź pan ze mną.
— Dokąd?
— Do Sudanu, do Chartumu.
Co za propozycya! Podróż w tamte strony byłaby spełnieniem moich najgorętszych życzeń, Niestety, nie mogłem dać innej odpowiedzi, jak tylko odmowną.
— Nie mogę; niepodobna mi zostać; muszę wracać do domu.
— Ciekawym dlaczego, skoro nic pana tam nie wzywa?
— To mię pędzi! — rzekłem, uderzając się po kieszeni, a wyciągnąwszy z niej skórzaną sakiewkę, potrząsałem mu nią przed nosem. — Czy mam panu powiedzieć, na jaką chorobę cierpi ten woreczek? To Sill, cajyflanma[11], czyli dolegliwość, którą tylko w kraju można wyleczyć. To znaczy, że pieniędzy starczy mi tylko na jazdę wielbłądem do Suezu, a potem na szybki powrót do domu.
Spodziewałem się oczywiście, że teraz mój rozmówca da pokój całej sprawie, lecz zawiodłem się, Turek bowiem rzekł natychmiast:
— O, panu nie może braknąć pieniędzy. Pójdź pan tylko do banku egipskiego w Muski, do Oppenheima i Ski na ul. Esbekieh, albo do Toda, albo do Rathbone i Ski w ogrodzie Rozetty, a otrzymasz pan tyle, ile zażądasz. Ja znam tych ludzi.
— Ba! Ale oni mnie nie znają!
— Dam panu kiaghat[12].
— Dziękuję, nie pożyczam. Nie jestem taki bogaty, jak pan i nie mogę jechać dalej, aniżeli mi na to osobista kasa moja pozwoli.
— Naprawdę pan nie chce?
— Nie.
— Szkoda, wielka szkoda! — rzekł poważnie, a twarz jego przybrała wyraz szczerego żalu. — Gdyby mi pan towarzyszył, wielkąby mi pan oddał przysługę. Ucieszyłem się, spotkawszy pana i postanowiłem zaraz poprosić go o towarzyszenie mi w podróży, gdybyś pan nic innego nie miał do roboty.
— Jakto? Mógłbym się panu na co przydać?
— Tak.
— A to na co?
— Allah! Pan jeszcze o to pytasz? Udaję się do Chartumu, ażeby zawieźć siostrę do jej niszanly’ego[13]. Ona ma kilka służebnic, a i ja muszę sobie dobrać ludzi, którym mógłbym zaufać. Pomyśl pan: taka długa i niebezpieczna podróż... najpierw Nilem, a potem przez kraj dzikich Arabów... Człowiek taki, jak pan, który porwał się na liczną zgraję krwiożerczych Tuaregów, nie boi się nikogo... Czy masz pan ze sobą broń palną, którą rozporządzałeś wówczas?
— Mam.
— No, to niech się pan namyśli! Podróż nie będzie pana kosztowała ani para; ja postaram się o wszystko. Zapłaty, jak służącemu, nie mogę panu zaofiarować; ale tam zrobimy dobry interes, który nam da pokaźne zyski i podzielimy się nimi stosownie do umowy.
To mię ostatecznie przekonało. Przyznaję, że byłbym najchętniej wyraził natychmiast swoją zgodę, ale się jeszcze wstrzymałem, rzucając pytanie:
— Jakie pan ma tam interesa na myśli?
Mrugnął oczyma, a twarz jego przybrała wyraz tak chytry, jakiegom się u tak prostodusznego człowieka nie spodziewał.
— Nie domyślasz się pan?
— Nie.
— A może sekik?
Spojrzał mi w oczy pytająco a ciekawie. Wyraz sekik znaczy „niewolnicy“. Odpowiedziałem bez namysłu:
— Do tego nie przyłożyłbym nigdy swej ręki. Jestem chrześcijaninem! Zresztą łowy na niewolników zakazane zostały przez kedywa.
Twarz jego przybrała znowu pierwotny wyraz szczerości i rzekł mi otwarcie:
— Zawodowy łowca niewolników nie pyta o zakaz kedywa. Lecz ja nim nie jestem i nie zamierzam się tem zajmować. Inny towar zajął moją uwagę: strusie pióra, guma, kadzidło, liście senesu, rogi bawole i kość słoniowa... oto co mię pociąga. W Chartumie znajdują się wielkie zapasy tego wszystkiego i zamierzam pohi czynić znaczne zakupy. Czyżbyś pan uważał handel takim towarem za grzech, za coś przeciwnego pańskim wierzeniom religijnym?
— Bynajmniej.
— Więc jedź pan ze mną! No, zgoda? — wyciągnął do mnie rękę.
— Czasu niewiele, a my nie znamy się jeszcze — zauważyłem.
— Ja pana znam i powtarzam, że myślałem o takim właśnie człowieku. Daję panu słowo, że nie doznasz pan żadnej straty. Przeciwnie, przywieziesz pan stamtąd do domu sakiewkę pełną, zamiast pustej.
Ten argument był bardzo zachęcający, choć może nie rozstrzygający. Gdyby nie owo chytre spojrzenie, z którem przedtem czekał na moją odpowiedź! Wzbudziło ono we mnie podejrzenie, pomimo dobroduszności Turka. Wydało mi się, że byłby rad, gdybym nie był okazał się przeciwnikiem handlu niewolnikami. Dlatego też odpowiedziałem:
— Sprawa nie taka pilna. Daj mi pan czas do namysłu.
— Bardzo chętnie, effendi. Ale zdaje mi się, że miałeś pan zamiar, w razie niedojścia umowy naszej do skutku, udać się do Suezu. Kiedy mianowicie chciałeś pan tam odjechać?
— Pojutrze lub jeden dzień później.
— W takim razie mamy dość czasu. Czy wolno zapytać, gdzie pan mieszkasz?
— Właściwie wcale jeszcze nie mieszkam. Trochę rzeczy mam w hotelu, a niedawno oto wyszedłem, by znaleźć sobie mieszkanie prywatne.
— I nie znalazłeś pan go jeszcze?
— Nie znalazłem, i wogóle nie widziałem żadnego, gdyż zaraz na początku moich poszukiwań byłeś pan łaskaw zatrzymać mię tutaj.
— To bardzo dobrze! To doskonale! bo mam dla pana mieszkanie; nie wiem tylko, jakie są pańskie wymagania.
— Małe, albo żadne. Potrzeba mi zwykłego pokoju z dywanem, albo zasłanego zwykłymi kocami. Tylko musi być czysty. Jeśli zaś będzie przytem jakiś mały dziedziniec, gdzie możnaby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza, to byłbym więcej niż zadowolony.
— Tak, to istotnie bardzo małe wymagania!
— Kto przywykł w podróżach spać pod gołem niebem, ten łatwo może w mieście ograniczyć swoje potrzeby.
— Ba! Ograniczać się tu niepotrzeba; możesz pan mieszkać, jak basza. Lokal, który chcę panu polecić, jest bardzo ładny; możesz pan mieć trzy pokoje, któreby zadowoliły ministra.
— Dziękuję bardzo! Nie jestem ministrem i nie żyję też na tak wysokiej stopie. Właśnie dlatego, że polecone przez pana mieszkanie jest tak wspaniałe, nie nadaje się dla mnie i nie odpowiada zawartości mojej sakiewki.
— O, nadaje się bardzo, bo nie zapłacisz pan ani piastra.
— Ba! Któż to wynajmuje trzy pokoje, nie żądając zapłaty?
— Kto? Ja, effendi, ja!
— Pan? Posiadasz pan dom w Kairze?
— Nie, własnego domu tu nie mam, ale musiałem sobie wynająć, gdyż ze względu na interesa i przygotowania do podróży, wypadło mi przynajmniej trzy tygodnie zabawić w Kairze. Mam z sobą zresztą harem mojej siostry, nie mogłem przeto zajechać ani do hotelu, ani do prywatnego domu, zamieszkałego przez innych jeszcze ludzi. Ogromnie trudno znależć tutaj odosobnione a wygodne mieszkanie, udało mi się jednak wynająć o dwie ulice stąd odpowiedni budynek. Właściciel tego domu był bardzo bogatym człowiekiem I zostawił w nim całe swoje wspaniałe urządzenie.
— I masz pan trzy zbędne pokoje?
— I więcej nawet, jeśli pan zechcesz. Dom jest wielki i obszerny, a ja sam go zamieszkuję. Szczególne to uczucie mieszkać samemu w takim obszernym gmachu. Dlatego sprawiłbyś mi pan wielką przyjemność, gdybyś się sprowadził do mnie i brał udział w moich ucztach samotnych.
— Hm! Ta propozycya nie wydaje mi się nie do przyjęcia. Czy mogę oglądnąć te pokoje?
— Bardzo chętnie! Jeśli sobie pan życzy, pójdziemy zaraz. Chłopcze, płacić!
Słowa te zawołał poza siebie. Murzynek wetknął głowę przez drzwi i cofnął ją. Obawiał się ponownego obicia i posłał gospodarza. Grubas zapłacił za piwo siedm piastrów, bynajmniej jednak nie okazał niezadowolenia, owszem, jeszcze dla chłopca piastra jednego, jako bakszysz, zostawił. Był widocznie lubownikiem jęczmiennego nektaru, bo kiedyśmy lokal opuszczali, zastrzegł się, że po zwiedzeniu mieszkania powrócimy tu znowu.
Po drodze dowiedziałem się, że cały swój wolny czas przepędza zwykle w tej piwiarni, ponieważ napój jest doskonały, a ruch przed domem bardzo zajmujący. Ulica mianowicie była w tem miejscu bardzo szeroka, a skutkiem tego mógł się na niej rozwinąć iście wschodni, gwarem przepełniony handel. Z piwiarni przedstawiał się widok bardzo zajmujący i ten ruch pstrego tłumu musiał nęcić Murada Nassyra.
Weszliśmy w uliczkę, w której mieszkał. Była ślepa, jak wiele ulic w Kairze. Domy, stojące przy niej, nie wyglądały zbyt zapraszająco, co jednak nie pozwalało sądzić o ich wnętrzu. Na Wschodzie trafiają się budynki, wyglądające z zewnątrz jak ruiny, a będące wewnątrz pałacami. Mieszkaniec Wschodu ukrywa, w przeciwieństwie do mieszkańca Zachodu, wszystko, co odnosi się do jego domowego życia. Może to mieć swoje dobre strony, ale tamuje obywatelską solidarność i społeczny postęp.
Wiele domów nie miało okien, w innych zaś były rozmieszczone bezmyślnie i nieregularnie, a wszystkie opatrzone kratami. Długich rzędów szyb, przepuszczających światło ze dworu, nigdzie na Wschodzie nie znajdziesz. Tamtejsi ludzie nadmiaru światła nie lubią.
Otworzono dopiero po długiej chwili i we drzwiach zjawił się człowiek, na którego widok przeraziłem się niemal. Przerastał mnie prawie o głowę i był niesłychanie szczupły. Pierś jego miała najwyżej półtorej piędzi szerokości, a z każdej jego ręki, licząc na długość, mógłbym zrobić dwie swoje. Takie proporcye miało całe jego ciało i wszystkie członki, długie, nieskończenie długie, lecz zastraszająco cienkie. Nos jego miał przynajmniej cztery cale długości i był tak ostry, że możnaby go użyć jako snycerskiego narzędzia. Twarz miał wygoloną zupełnie, a na głowie turban tak szeroki, jakiego nie widziałem nawet u Kurdów, znanych z tego, że noszą najszersze turbany. Od szyi aż do dołu zwisał mu żupan białej barwy, podobny do koszuli, ale co to była za białość!
— To Selim, zarządca mego domu — rzekł Turek, odsuwając długiego na bok, a mnie popychając przed siebie.
Weszliśmy, a podobny do cienia Selim zasunął drzwi za nami. Znaleźliśmy się w wązkim kurytarzu, nie w środku, lecz po lewej stronie parteru, gdyż brama była umieszczona w tem miejscu. Wszystkie izby leżały więc na prawo od nas. Najpierw zaprowadził nas Nassyr na dziedziniec, którego urządzenie było rzeczywiście kosztowne, choć bardzo zniszczone. Szliśmy po marmurowej posadzce. Na środku dziedzińca znajdował się basen z tego samego materyału, ale bez wody. Kwadratowy dziedziniec zamykały wysokie ściany budynku, podparte długim szeregiem filarów. Poza kolumnadą czerniły się drzwi, wiodące do komnat. Turek wykonał ręką ruch kolisty i rzekł:
— Z dawnej wspaniałości tego budynku dzisiaj pan widzi już tylko resztki. Tu biła przepyszna fontanna, użyczająca ochłody, ale już oddawna nieczynna. Pomyśl pan, ile tutaj pokoi na dole i na górze! Kto ich ma używać?
Mówił po turecku. Dozorca, stojący obok, skłonił się i rzekł po arabsku:
— Słusznie, bardzo słusznie!
Lecz jaki to był ukłon! Nie widziałem i nie zobaczę już nic podobnego, bo i takiego Selima drugiego z pewnością na świecie nie spotkam. Gdy pochylił górną część ciała, uczynił to tak nagle i z taką siłą, że zdawało się, iż musi spaść z podstawy długich nóg. Zdawało mi się, jakoby jakiś dreszcz gwałtowny wstrząsnął wszystkimi jego członkami; wyglądał jak osika, w której gałęzie zadmie nagle silny wicher. W czasie tego ukłonu poruszył się kaftan Selima w osobliwy i nieopisany sposób, mniej więcej tak, jak materya, której ruchem naśladuje się na scenach fale morskie. Zdawało się, że każde żebro, każda kość wypadła ze związku z całością ciała i wyprawia na własny koszt wszelkiego rodzaju skoki i kozły, a kaftan musi iść śladem tych dziwnych ruchów.
— Teraz pokażę panu także ogród — rzekł Turek. — Chodź pan!
Przeszliśmy przez dziedziniec. Za sobą usłyszałem znowu „Słusznie, bardzo słusznie!“, a kiedy się oglądnąłem, zobaczyłem Selima, wykonującego nowy ukłon, tak głęboki, że korpus jego utworzył z nogami kąt ostry o sześćdziesięciu stopniach.
W murze, po drugiej stronie dziedzińca, umieszczone były maleńkie drzwi, wiodące do ogrodu bardzo nawet wielkiego, jeżeli się uwzględni to, że znajdował się w środku miasta. Trzy dalsze boki otoczone były murem wysokości człowieka, poszczerbionym gdzieniegdzie od starości. Trawników jednak ani kwiatów nie było, tylko jedna dzicz wszelakich chwastów i roŚślin jadowitych; był to ogród wschodni w całem tego słowa znaczeniu.
— Pokazuję to panu, ażebyś się zoryentował — rzekł Nassyr. — Teraz zobaczysz pan pokoje.
Wróciliśmy na dziedziniec. Stał tam Selim i oczekiwał nas na tem samem miejscu, a kiedy przechodziliśmy, wykonał tak karkołomny ukłon, żem się przestraszył, czy sobie przypadkiem z bioder zbyt wysmukłej kibici nie wykręcił. Potem ruszył za nami krokiem pełnym godności i otworzył nam pierwsze drzwi parteru, przyczem znowu tak się ukłonił, że nosem dotknął prawie ziemi.
Weszliśmy do przedpokoju, wyłożonego rogożą z liści palmowych. Ściany i powała były bielone. Stąd weszliśmy do drugiej większej komnaty, używanej prawdopodobnie do przyjęć. Dokoła leżały czerwone aksamitne poduszki, a dywan smyrneński pokrywał całą podłogę. Na ścianach znajdowały się sentencye z koranu, malowane złotem na tle niebieskiem. Następny pokój przeznaczony był na sypialnię. Ze środka powały zwisała barwna szklanna lampka. W jednym kącie leżał drogocenny dywan modlitewny, a w drugim stała umywalnia, składająca się, jak później zauważyłem, z prawdziwych chińskich naczyń porcelanowych. Naprzeciwko stało łóżko, wyłożone kilkoma wysokiemi i miękkiemi poduszkami, na których leżały kołdry, okryte jedwabiem.
Dostaliśmy się do małego pokoju, którego urządzenie zdradzało, że był kancelaryą pana domu. Na jednej ścianie wisiał zbiór fajek, we wnęku stały nargile i miedziane naczynia na tytoń, a w niszy znajdowała się szafa z książkami. Tu i ówdzie leżały książki także na półkach. Zauważyłem dwa pisane korany i trochę innych książek nabożnych. Właściciel musiał być bardzo uczonym i wierzącym muzułmaninem.
Następne drzwi wiodły do dalszych komnat, nie otworzyliśmy ich jednak, a Murad Nassyr powiedział:
— Teraz następują pokoje, zamieszkałe przezemnie. Te, które widziałeś pan dotychczas, przeznaczone dla pana. Czy chcesz pan tu zamieszkać?
— Jestem gotów, lecz pod jednym warunkiem.
— Jaki to warunek?
— Wprowadzenie się moje tutaj nie obowiązuje mnie do niczego.
— Zgoda, effendi! Wprowadzi się pan tutaj i będzie moim gościem; zresztą możesz pan postępować wedle swego upodobania. Spodziewam się jednak, że sprawi mi pan tę radość i weźmie udział w mej podróży do Chartumu. Zanim jednak postanowienie pańskie, aby tu zamieszkać, nabierze znaczenia, oznajmię panu coś, co uważam za konieczne. Selimie, przynieś nam fajki!
Marszałek domu stał w ostatnich drzwiach, które był otworzył. Skłonił się znowu w opisany poprzednio sposób, przyczem zatrzęsły się wszystkie jego członki, a ręce zwisły aż do ziemi, i odrzekł:
— Słusznie, bardzo słusznie, ale to nie moja rzecz, lecz murzyna. Ja go tu przyślę.
Ten szczególny kościotrup uważał się za zbyt wysoko postawioną osobę, ażeby się miał zniżyć do tej usługi. Zniknął, a wkrótce potem ukazał się stary murzyn, który zdjął ze ściany dwie fajki, napełnił je tytoniem, zaczerpnąwszy go z naczyń miedzianych, zapalił i podał nam na klęczkach. Następnie oddalił się, by za drzwiami czekać na dalsze rozkazy. Tymczasem usiedliśmy obok siebie na poduszce, aby zacząć rozmowę. Obyczaj Wschodu nie pozwalał mi zapytać się Turka o siostrę, chociaż, jako zawezwany przez niego do wspólnej podróży, musiałem się nią żywo zająć. Kobieta, jadąca ze Smyrny do Chartumu, by tam wyjść zamąż, to wypadek tak rzadki, że musi mieć swe odrębne powody. Dowiedziałem się tylko mimochodem, że ma cztery służące; dwie białe i dwie czarne.
Byłem bardzo ciekaw, co mi Nassyr zamierza powiedzieć. Wywnioskowałem z jego słów, że musiało się to odnosić do mieszkania i wyglądało na coś takiego, co chciał mi oznajmić w dobrej wierze. Czyżby chodziło o coś, co miało mię skłonić do wyrzeczenia się tego mieszkania, pomimo że ani za nie, ani za całe utrzymanie wogóle nie miałem nic zapłacić? Niedługo miałem błąkać się w wątpliwościach, chociaż Turek wschodnim zwyczajem nie powiedział wprost, o co mu chodzi, lecz poprzedził to wstępem.
— Jesteś pan chrześcijaninem — zaczął — a ja znam za mało pańską religię, ażebym mógł wiedzieć, czego ona uczy. Czy wierzysz pan w wieczną szczęśliwość, w potępienie i w to, że dusza żyje dalej po śmierci?
— Naturalnie.
— Czy wiesz pan, dokąd dusza odchodzi i jak wygląda to miejsce, do którego dostaje się zaraz po śmierci?
— Nie. Tylko Bóg może to wiedzieć.
— Czy dusza zmarłego może ukazywać się na ziemi jako widmo? Odpowiedz pan tak, jak panu każe sumienie!
— Jako duch tak, ale jako widzialne widmo nie, napewno nie.
— W takim razie pan się myli. Widma mogą się ukazywać.
— Jeżeli pan w to wierzy, nie będę się z panem spierał, choć nie podzielam tego zdania.
— A jednak wcześniej czy później pan mi słuszność przyzna. Zaraz od jutra zaczniesz pan wierzyć w strachy, gdyż w tym domu! mamy takiego chajala.
— Ponieważ wogóle niema strachów ani upiorów, w które gmin wierzy, przeto i tutaj ich nie zobaczę.
— Zapewniam pana jednak, że mówię prawdę.
— W takim razie ulega pan widocznie złudzeniu Wziąłeś pan za widmo cień, lub coś innego całkiem naturalnego.
— O nie. Cień jest ciemny, a widmo jasne.
— Jakie ma kształty?
— Przybiera najrozmaitsze, to człowieka, to psa, to wielbłąda, to osła...
— Wtedy — wtrąciłem — wybiera postać właściwą. Nie chciałbym uchodzić za osła.
— Nie żartuj, efiendi! Mówię całkiem poważnie. Istotnie trudno mi z panem o tem mówić, bo obawiam się, abyś tego mieszkania nie opuścił.
— O to nie lękaj się pan bynajmniej. Przeciwnie, właśnie to zachęca mię, ażebym się do pańskiego mieszkania sprowadził. Słyszałem tyle razy o strachach, a nie widziałem dotychczas ani jednego. Ponieważ teraz nadarza mi się sposobność, skorzystam z niej z radością. Zostaję zatem w tym domu.
— Effendi, bluźnisz przeciw duchom!
— Ani myślę! Jestem tylko żądny wiedzy i spodziewam się, że otrzymam od upiora wiadomości o świecie duchów, choć niestety nie wierzę, żeby on do nich należał.
— Należy do nich, gdyż ukazuje się i znika, kiedy mu się podoba.
— Czy wyprawia jakie psoty, czy też zachowuje się, jak osoba w wieku statecznym?
— Pan ciągle szydzisz, ale dowiesz się pan czegoś innego. Widmo to przechodzi przez wszystkie drzwi.
— Gdy są zamknięte?
— Nie.
— No, to i ja potrafię, nie będąc widmem.
— Dzwoni ono jakby łańcuchami, szumi i wyje jak wicher, szczeka jak pies, jak szakal i ryczy jak wielbłąd i osioł.
— Takie głosy i ja potrafię naśladować.
— A nagłe znikanie?
— Z pewnością i to potrafię, jeżeli wprzód zobaczę, jak to sam strach urządza. A zatem pan sam to wszystko widziałeś i słyszałeś?
— Tak.
— Kto jeszcze?
— Wszyscy, wszyscy! Moja siostra, jej służące, stróż i murzyn. Wszedł do izby i stał nad ich łóżkiem i nad mojem.
— I nad łóżkiem pańskiej siostry?
— Nie, bo ona kazała służebnicom zabarykadować drzwi do haremu.
— A więc mamy do czynienia z duchem, który nie umie przejść przez drzwi zastawione, tylko przez otwarte. I ja to także potrafię.
— O proszę! Nasze drzwi nie są wprawdzie zamknięte, lecz zaryglowane. W tym domu nie ma zamków, tylko zasuwy.
— Hm! Czy upiór ma stałą godzinę, o której się ukazuje?
— Zapewne! Wiesz pan może, iż godzina duchów zaczyna się o północy.
— Czy przychodzi codziennie?
— Tak i bawi tutaj przez całą godzinę.
— Nie mam mu tego za złe, gdyż jeśli ma do rozporządzenia tylko godzinę, to jako prawdziwy strach chce ją wyzyskać. Czy z nim kto mówił i czy widmo odpowiadało?
— Nie.
— A więc to upiór nierozmowny, lecz istota cicha. Bardzo ją za to poważam, gdyż nie lubię gadatliwości. Czy dawno przywykł do tego domu?
— Już dawno. Ukazywał się także wszystkim poprzednim jego mieszkańcom.
— I właścicielowi?
— Nie, gdyż widmo jest właśnie duchem ostatniego właściciela.
— Aha! Czy udowodniło to jaką legitymacyą, mającą znaczenie?.
— Proszę cię, efiendi, porzuć pan żarty! Jest tak, jak mówię. Od śmierci właściciela, który był majorem w armii wicekróla, nie było mieszkańca tego domu, któryby tu zabawił dłużej nad tydzień. Upiór wszystkich wypędził.
— A jak długo pan tutaj mieszkasz?
— Tydzień, i przyznaję się panu otwarcie, że byłbym się za kilka dni wyprowadził, gdybym był pana nie znalazł, gdyż spodziewam się, że pan ducha wypędzi!
— To bardzo szczere wyznanie i jestem panu za nie wdzięczny. Wdzięczność tę okażę w ten sposób, że odpowiem wszelkim pańskim oczekiwaniom. Mam nadzieję tak przekonywująco z duchem porozmawiać, że już nigdy nie wróci.
— Allah, wallah, Tallah! zawołał przerażony. — Nie bierz się pan do tego. On wróci, choć nie będzie z panem rozmawiał.
— Tak pan sądzi?
— Tak. Sama obecność pana sprawi, że on już nie wróci.
— Sądzisz pan, że boi się mnie tak bardzo?
— To nie, ale... effendi, nie wź mi za złe tego, że powiem otwarcie!
— Nie. Mów pan śmiało.
— Z tamtych książek poznałeś pan, że major był pod koniec życia bardzo pobożnym człowiekiem. Z tego można wnosić na pewne, że i duch jego pobożny. Upiór wierzący zaś i bojący się Allaha i proroka, z pewnością będzie unikał domu, w którym mieszka niewierny, chrześcijanin.
— Aha! — roześmiałem się. — To z pana chytry człowiek. Dlatego to dałeś mi pan bezpłatne mieszkanie?
— Nie tylko dlatego, raczej z tego powodu, że słyszałem wiele o panu i życzę sobie, żebyś mi pan towarzyszył. Zechciej pan wejść w moje położenie! Ten dom jest jedynem odpowiedniem mieszkaniem dla mnie i mojej siostry i jeśli będę musiał opuścić go z powodu widma, to nie znajdę drugiego, odpowiadającego w tym stopniu naszym potrzebom. Dlatego to jesteś mi pan gościem tak miłym, gdyż wiem, że zmarły major nie wejdzie do domu, dopóki się pan w nim znajduje. Siostra jest w śmiertelnym strachu i chce się wynosić, a służba powiedziała mi, że mnie opuści, jeśli tutaj zostanę. Oni wszyscy uspokoją się, kiedy się dowiedzą, że pan jest naszym domownikiem.
— Więc donieś im pan o tem czemprędzej! Cieszy mię to serdecznie, że mahometańskie upiory tak się boją chrześcijan, a jeśli zmarły major jest mądrym strachem, to dziś zaraz zaniecha swoich odwiedzin. Ile płacisz pan za ten dom osławiony?
— Pięćdziesiąt piastrów tygodniowo. Pomyśl pan sobie, jak tanio!
— Czy z powodu widma?
— Tak. Cały Kair wie o tem, że tu straszy, i każdy ten dom omija. Tylko obcym można go jeszcze wynajmować, a i ci mieszkają tylko przez kilka dni, co najwyżej przez miesiąc.
— A kto jest właścicielem obecnie?
— Wdowa po zmarłym, lecz i ona nie mogła wytrzymać i sprowadziła się do swego brata, handlarza dywanami w Muski.
— Hm! Uważam to za bardzo nieodpowiedne ze strony ducha, że obchodzi się tak ze żoną. Skoro jej dom zostawił w spadku, to trudno mu wybaczyć obecne wypędzanie jej z dziedzictwa.
— On go jej nie zapisał, lecz Kadirinie, nabożnemu stowarzyszeniu Seyd Abd el Kader el Djelani. Wdowa ma prawo mieszkać tu aż do śmierci, poczem dom przechodzi na własność stowarzyszenia.
— Ach, taki To nabożna Kadirina nie może używać domu aż do śmierci wdowy i zmarły major chodzi tu, jako upiór? Idź pan do siostry i powiedz pan jej, że duch naprzykrzy się jej co najwyżej raz jeszcze.
— Nabrałeś pan więc mojego przekonania? Przyznajesz mi pan słuszność? Tak, ja zaraz pójdę do niej, aby jej zanieść tę wesołą nowinę. Nietylko to ją jednak zachwyci. Opowiadałem jej raz o panu i gdy jej powiem, że spotkałem się z panem, że pan jest tutaj I może uda się z nami do Chartumu, znikną natychmiast jej obawy przed niebezpieczeństwami podróży. W każdym razie muszę jej donieść o pańskiej obecności, gdyż będziesz pan z nami jadał.
Powstał i odszedł. I tak w pierwszych zaraz g0dzinach pobytu mego w Kairze trafiła mi się doskonała przygoda. Nadzieja bezpłatnej podróży do Chartumu i nadzieja pochwycenia za czuprynę ducha egipskiego majora! I czegóż mogę żądać ponadto?
Co do upiora, to po zbadaniu bliższych okoliczności, przypomniałem sobie podobny wypadek. Pewien bogaty chłop umarł i postanowił w testamencie, że stara krewna będzie mogła aż do śmierci mieszkać w oficynie. Wkrótce po pogrzebie zaczął nieboszczyk straszyć, a szczególnie w oficynie. Staruszka nie wierzyła jednak w strachy, była rozsądniejszą od wdowy po majorze w Kairze, sprowadziła potajemnie kilku silnych ludzi i kazała im czekać na ducha. Pochwycono go, a kiedy zdarto zeń prześcieradło, pokazało się, że to spadkobierca, syn zmarłego, który nierad był temu, że staruszka mieszka w oficynie.
Czyżby podobny wypadek nie mógł się zdarzyć w Egipcie? Byłem sam i przystąpiłem do drzwi, żeby je zbadać. Wszystko można było sobie łatwo wytłómaczyć prócz tego, że duch mógł przechodzić przez drzwi zaryglowane. Moja izba miała troje drzwi; jednemi weszliśmy tutaj, drugie prowadziły do komnat Turka, a trzecie na krużganek, otaczający dziedziniec. Pierwszych nie chciałem otwierać, gdyż murzyn czekał za niemi; rygiel był po mojej stronie w pokoju. Przy drugich drzwiach nie zauważyłem rygla, widocznie musiał być przytwierdzony po drugiej stronie, zauważyłem natomiast w drzwiach trzy obok siebie wywiercone dziury. Trzecie drzwi, wiodące na krużganek, miały rygiel od strony izby. Kiedy je otworzyłem i zbadałem od zewnątrz, znalazłem znowu takie trzy dziury i to właśnie w tem miejscu, gdzie po drugiej stronie znajdował się rygiel. Zasuwy nie były z żelaza, lecz z drzewa. Należy jeszcze zauważyć, że wszystkie izby, położone dokoła dziedzińca, połączone były drzwiami, oprócz tego każda miała jedne drzwi, wiodące na krużganek. Prawdopodobnie strach cienkim, spiczastym, gwoździem, przy pomocy wspomnianych dziur, każde drzwi otwierał. Wystarczyło wsunąć gwóźdź w jeden z otworów, wbić w miękkie drzewo rygla i odsunąć na bok. Nie zwierzyłem się Nassyrowi z tego odkrycia, wolałem zachować je dla siebie.
W kilka chwil później powrócił on i oznajmił mi, że siostra wita mnie z radością, że bardzo mię pragnie zobaczyć, ponieważ jednak nie wypada, aby mnie odwiedziła, a mężczyźnie także nie wolno wejść do haremu, musi czekać cierpliwie, dopóki nie nadarzy się do tego sposobność w podróży. Zapewne muszę być głodny, mówiła, gdyż dopiero przybyłem i zabawiłem krótko w hotelu, więc ona temu zaradzi.
Grubasowi nie przyszło na myśl, że mogę być głodny. Pod tym względem są kobiety na całym świecie rozważniejsze od mężczyzn. Nassyr miał jeszcze coś na sercu, więc wezwałem go, żeby mi to powiedział.
— O, — rzekł — nie chciałbym się panu naprzykrzać; to dotyczy tylko murzynki.
— Co to takiego?
— Ma ona wściekły ból zębów, a pan jesteś lekarzem, jak napewno przypuszczam.
Niemców, podróżujących po wschodzie, uważają tam powszechnie za lekarzy, albo za ogrodników.
— Czy mógłbym ją zobaczyć?
— Czarną służącę? Pewnie!
— No to poślij pan po nią!
Klasnął w ręce, poczem wszedł murzyn i otrzymał rozkaz przyprowadzenia czarnej. Była jeszcze bardzo młoda i nie miała spłaszczonego nosa, ani obrzękłych warg, jak dorośli murzyni. Prawy policzek był silnie spuchnięty. Otworzywszy usta, wskazała pokolei cztery zęby i każdy z nich uważała za bolący. Rozpoznałem natychmiast, że to ból neuralgiczny, bo zęby były zupełnie zdrowe. Obiecałem pomódz jej natychmiast, przybrałem tajemniczą minę, przysunąłem kilkakrotnie palcami po policzkach, ruszając przytem wargami, jak gdybym coś wymawiał, i odesłałem ją z poleceniem nie wychodzenia dziś z izby.
Nie była to szarlatanerya. Ból zęba był tylko symptomatyczny i nie miał nic wspólnego z chorobą, a ja znałem wpływ prostej wiary i ufności. Dotknięcie białego lekarza było dla murzynki skuteczniejsze, niż wszelkie mikstury na ból zębów. Ufność murzynki uwolniła ją od cierpień, a w konsekwencyi ocaliła mi potem życie. Wkrótce potem wszedł stary murzyn i przyniósł na tacy zimną kurę, obłożoną dokoła wielkimi plastrami pieczeni wołowej. Zamiast chleba podano cienkie kromki placka. Widelców nie było, więc wyjąłem nóż a Turek uczynił to samo. Zjadłem kawałek pieczeni, reszta zniknęła za błyszczącymi zębami Nassyra. Następnie wziąłem sobie nogę z kury, lecz usta moje zapomniały o pracy na widok wirtuozostwa, z jakiem mój gospodarz ogołocił szkielet kury z mięsa i wsunął je sobie między szczęki. Zdawało mi się, że on wcale nie żuje. Połykał i połykał, dopóki nic nie zostało. W chwili, kiedy odsunął tacę od siebie, byłem gotów z nogą kurzą i złożyłem kość jej razem z resztą szkieletu.
— Tak, to byłoby skończone — rzekł z zadowoleniem i dodał pocieszająco: — Dziś będzie jeszcze więcej, ale teraz chodźmy do piwiarni. Tam zabawimy się lepiej, aniżeli w tym samotnym domu.
Wolałbym był zostać, by rzucić okiem do książek zmarłego, kiedy jednak wziąłem jedną z nich do ręki, rzekł Nassyr:
— Zostawże pan to! Na co mogą przydać się panu te książki, jako chrześcijaninowi? Nie pomogły nawet majorowi do przejścia przez most Śmierci. Miał on podczas wyprawy do Sennar dopuścić się wielkich okrucieństw, które mu potem ciężyły na sumieniu. Dlatego stał się w ostatnich latach życia bardzo pobożnym i zapisał majątek bractwu. Zostaw pan tu te niepotrzebne książki i chodź pan ze mną napić się piwa; to lepsze od wszelkiej mądrości uczonych.
Musiałem ukorzyć się przed tą filozofią i dzięki pilznerowi, zrobiłem to bez niechęci. Na podwórzu stał Selim i pobiegł, ażeby drzwi nam otworzyć.
— Ten, effendi, jest moim gościem — oznajmił mu jego pan. — On zamieszka u nas i wypędzi ducha.
Selim otworzył usta, zesunął na kark olbrzymi turban, wypatrzył się na mnie bezmyślnie, poczem przypomniał sobie swoją powinność, otworzył drzwi, pochylił korpus ku ziemi i odrzekł:
— Słusznie, bardzo słusznie, ale jak on tego dokona?
Zachował przybraną pozycyę i czekał na odpowiedź.
— Mądrzej zabierze się do tego od ciebie — odpowiedział Nassyr.
Na te słowa wyprostował się chudeusz, jakby pchnięty sprężyną i rzekł tonem obrażonej godności:
— Czy nie nosiłem wieczorem i przez całą noc mojej broni przy sobie?
— To prawda.
— Czy nie odmawiałem ustawicznie Świętej fathy i sury wojennej?
— Wierzę, że odmawiałeś.
— Więc uczyniłem wszystko, co tylko może uczynić wobec ducha wierny i pobożny muzułmanin, nic mi nie można zarzucić. Jestem mądry i waleczny. Zaliczają mnie do bohaterów mojego plemienia i przelałem już tyle krwi, ile wody jest w Nilu. Jestem gotów walczyć ze wszystkimi wrogami na całym świecie, ale czy mogę walczyć z duchem, przez którego kule przechodzą bez szkody dla niego, którego nie może dosięgnąć ani mój nóż, ani pałasz, gdy tymczasem on, jeśliby tylko zechciał, może mi twarz na kark przekręcić.
— Prawdę mówisz. Widma nie można kłuć ani zastrzelić. Jestem z ciebie zupełnie zadowolony!
— Słusznie, bardzo słusznie! — zawołał bohater swego plemienia, zgiąwszy się w pół i zamknąwszy drzwi za nami.
— To szczególny człowiek ten Selim — rzekłem po drodze. — Czy on już długo u pana?
— Nie. Wynająłem go dopiero tutaj.
— A czem był przedtem?
— Był przez dłuższy czas przewodnikiem do piramid, przyczem wdał się w spór z pewnym Anglikiem, co go tak rozłościło, że postanowił w inny sposób zarabiać na życie. Spełnia on u mnie swój urząd z wielką gorliwością i nie mogę się skarżyć na niego.
— Czy ma towarzyszyć panu do Chartumu?
— Tak, wynająłem go na czas tej podróży, gdyż twierdzi, że zna drogę dokładnie.
— W takim razie gratuluję panu! Jeśli jest rzeczywiście takim bohaterem, jak mówi, to obroni pana przed wszelkimi atakami i niebezpieczeństwami, a mnie brać nie potrzeba.
— Tak — potwierdził Turek. — Męstwo i niezwyciężoność ma on zawsze na ustach. Poznasz go pan jeszcze bliżej. Język jego pełen jest uszanowania, a ukłonów, które przez dzień wykonuje, nie można zliczyć. Ostrzegam jednak, że w odwagę jego wątpić nie wolno, bo wobec wątpiących zachowuje się czasem ordynarnie i gotów nawet nie poprzestać na pogróżkach.
— Hm, Hm, ludzie lubiący w ten sposób mówić o swojem męstwie są zazwyczaj tchórzami. Już nieraz przekonałem się o tem.
— Być może! Selim jednak napewne tchórzem nie jest. Opowiedział mi o kilku swoich przygodach, z których wynika, że jest nie tylko nieustraszonym wojownikiem, lecz ma wprawę we władaniu bronią. Anglika, o którym właśnie wspomniałem, tak wypoliczkował, że leżał jak nieżywy.
— Czy pan był świadkiem tego zajścia?
— Nie! Wiem o tem tylko z jego opowiadania.
— Przypuszczam więc coś przeciwnego zupełnie. To Anglik musiał go tak wypoliczkować, że Selimowi zbrzydło zajęcie przeciwnika. Gdyby tak było, jak on mówi, wystarczyłoby jedno słowo konsula, by ciężką karę otrzymał.
Doszliśmy do piwiarni i usiedliśmy znowu przy stole. Ażeby znowu nie znaleźć się na ziemi, Murad Nassyr, zanim usiadł, zbadał wytrzymałość stołka, poczem dopiero kazał sobie podać dwie szklanki piwa. Chłopak przyniósł je razem z dwiema fajkami. Mrugnął przytem na grubasa bez obawy, a tak poufale, że mnie to ubawiło. Ten murzynek był bardzo otwartą głową. Włosy miał gładko ostrzyżone i pomimo młodości był już tatuowany. Miał on między brwiami głębokie wcięcie, od którego jak od punktu środkowego rozchodziły się koliste linie kropek od szczytu głowy i na obie strony czoła. Ten rodzaj tatuowania jest w modzie u wszystkich plemion Murzynów Dinka i to zarówno u kobiet, jak u mężczyzn. Jak się wkrótce dowiedziałem, był ten murzynek w ustawicznej wojnie z grubasem. Ostatni jego atak wymierzony na wąsy nieprzyjaciela przysporzył mu dwa uderzenia w twarz i jednego piastra bakszyszu.
Przed domem rozwijał się osobliwy ruch na szerokiej ulicy.-Z naszego miejsca mogliśmy przypatrywać mu się wygodnie, zwłaszcza, że mieliśmy widok dość daleki na jedną i na drugą stronę gościńca.
Na rogu bocznej uliczki, którą przyszedłem, stało kilku hammarów, czyli chłopców, przewożących ludzi i towary na osłach, a którzy w Kairze pełnią zawód naszych uliczników. Osieł jest na południu całkiem innem zwierzęciem, niż na północy, gdzie uważają go za smutny symbol głupoty. Osieł egipski, to nieznużony, zawsze żwawy sługa swego pana, który wynagradza go za usługi odrobiną paszy i mnóstwem batów i kopnięć. Nawet z najcięższym jeźdźcem na grzbiecie kłusuje osieł godzinami nie nużąc się wcale a często mimo tego ciężaru wyprawia najzabawniejsze podskoki. Za nim pędzi spotniały i sapiący hammar, który bije swe zwierzę, szturka, kopie i obrzuca kamieniami, by jego bieg przyspieszyć. Ci hammarzy to prawdziwi znawcy ludzi. Poznają oni na pierwszy rzut oka, czy mają przed sobą Anglika, Francuza, Włocha, czy też Niemca. Z języków tych narodowości rozumieją po kilka słów i frazesów i mają nawet pewne wiadomości z geografii i historyi tych krajów, jak tego dowodzi sposób polecania kłapouchów. „Tu jest piękny Bismark!“ krzyczy jeden, widząc obcego, którego uważa za Niemca. Mówiąc Bismark, ma oczywiście osła na myśli. „Here is a fine general Grant!“ woła drugi do Jankesa a Anglik słyszy okrzyk zwrócony do siebie, „Here is a good beefsteak, a celebrated Pahnerston!“ Republikański Francuzmusi znowu wysłuchać „Monsieur, voila le plus grand Napoleon, j’ai l’animal, le plus préféable de la France!“
Właśnie usiedli przed nami na środku ulicy dwaj arabscy kuglarze, ażeby zaprodukować swoje sztuki. O kilka kroków od nich zgromadził Muhad’dit[14]) dokoła siebie grono ciekawych, ażeby za dwie lub trzy najdrobniejsze monety opowiedzieć kilka bajek, tysiąc już razy słyszanych. W pobliżu tańczył młody murzynek na szczudłach, i grał przytem na instrumencie podobnym do fletu. Między tłumem przeciska się orszak głęboko osłoniętych kobiet, jadących na osłach. Potem przechodzą przez gościniec wysokie, ciężko objuczone wielbłądy, jeden przywiązany słomianym sznurem do ogona drugiego. Za tą karawaną idą sapiąc hammarzy, tragarze z ciężkiemi pakami i skrzyniami na głowach i, aby nie wypaść z taktu, śpiewają przytłumionym głosem kilka powtarzających się słów.
Wtem rozbrzmiewa głośny okrzyk: „Niech poranek nasz będzie biały!“ To mleczarz zwraca uwagę na swój towar. „Sokiem płynący pocieszyciel spragnionych!“ woła drugi sprzedający melony. „Wyrosła z potu proroka, o woni nad woniami!“ brzmi głos handlarza róż a sprzedający sorbety i wino rodzynkowe ogłasza: „Długość życia, ucieczka śmierci; to czyści krew!“ Naprzeciwko piwiarni stoi mała ośmioletnia może murzynka, zwisającym na szyi koszykiem i woła trwożliwym głosem: „Figi, figi, od moich oczu słodsze!“
Kto postawił tu to biedne dziecko i kto mu przepisał te słowa? W każdym razie jakiś wyrachowany handlarz, gdyż oczy małej z głęboko rozmarzonem spojrzeniem były istotnie słodkie. Było to piękne dziecię, choć czarnej barwy. Jej trwożnie błagalny głos i wyciągnięte rączęta powinny były właściwie każdego przechodnia skłonić do zamiany u niej kilku para na figi. Nie mogłem prawie oczu odwrócić od tej małej, Jej subtelny głos brzmiał lękliwie, a słowa „figi, figi“ wydawały mi się wołaniem o pomoc. Postanowiłem dać jej na odchodnem dobry bakszysz. Zauważyłem, że nietylko mnie pociągało to dziecko. Murzynek-kelner przeszedł w przeciągu godziny trzy razy, ażeby sobie kupić figę. Czy to był tylko łakotniś, czy też czynił to z dziecięcej sympatyi? Kiedy zbliżał się do niej, zaczynały jaśnieć jej oczy a twarz jej przybierała wyraz wybuchającej miłości. Działo się też to zawsze, ilekroć spojrzała na drugą stronę i oko jej spotkało się z jego okiem.
Teraz nie miał żadnego zajęcia, siedział na pół odwrócony od nas w kącie i... płakał, naprawdę płakał. Widziałem, jak osuszał sobie co chwila łzy grzbietem ręki. Czy ten swawolny chłopak umiał być smutnym? Jeśli tak, to nie było to zwykłe dziecięce strapienie, które tu w tem otoczeniu wyciskało mu łzy z oczu.
Wzrok małej odnalazł go w kącie; ujrzawszy go płaczącego, przytknęła natychmiast obie ręce do oczu, Między obojgiem tych dzieci musiał zachodzić jakiś serdeczny stosunek. Nie umiem powiedzieć, jak się to stało i dlaczego tak uczyniłem, dość, że powstałem i podszedłem do chłopca. Widząc mnie przed sobą, wstał i chciał się oddalić, szlochając zcicha. Zatrzymałem go za rękę i zapytałem w tonie budzącym zaufanie.
— Dlaczego płaczesz? Czy możesz mi powiedzieć?
Spojrzał na mnie, obtarł sobie z łez oczy i odpowiedział:
— Płaczę, bo nikt nie kupuje u Diangeh.
— Czy masz na myśli tę małą dziewczynę z figami po drugiej stronie ulicy?
— Tak.
— Przecież ty u niej kupujesz; widziałem to już kilka razy.
Sądził widocznie, że pomawiam go o łakomstwo, gdyż odrzekł żywo i jakby z oburzeniem:
— Ja fig nie zjadłem; oddam je Diangeh, gdy nasz pan odejdzie. Kupowałem tylko, żeby miała pieniądze, gdyż jeśli wieczór nie przyniesie pięciu piastrów, biją ją, nie dają nic jeść, a potem przywiązują zgiętą do słupa. Dzisiaj otrzymałem już cztery jako bakszysz, właściciel piwiarni daje mi dziennie trzy, więc potrzeba mi na dziś jeszcze tylko jednego. Ktoś mi go jeszcze daruje, więc dałem Diangeh dwadzieścia para za figi.
— Komuż ty masz dać tych ośm piastrów?
— Naszemu panu.
— Czy on jest także panem Diangeh?
— Tak; przecież to moja siostra.
— A kto jest waszym panem?
— Bardzo zły człowiek a nazywa się Abd el Barak.
— Czy wynajął was od ojca?
— Nie. Nasz ojciec i matka mieszkają daleko. Kupił nas od człowieka, który napadł na wieś, spalił nasze chaty, a nas z wielu innymi zabrał do niewoli, żeby nas potem sprzedać.
— Więc jesteście niewolnikami, biedacy! Jak się nazywa kraj, w którym mieszkaliście?
— Nie wiem, bo on nie ma nazwy. Rzeka nazywa się. Bahr el Abiad.
— Nie umiałbyś mi powiedzieć, jak nazywa się twój naród?
— Tak, nasi ludzie nazywają siebie Dongiol.
— Nie płacz już dzisiaj; nic wam się nie stanie. Masz tutaj dziesięć piastrów i podziel się nimi z Diangeh. Dostanie jedzenie i nie będzie przywiązana do słupa.
Kiedy włożyłem mu w rękę pieniądze trysnęły mu z Oczu łzy radości. Chciał mówić, podziękować, usta mu drgały, lecz nie wydobył ani słowa ze siebie. Zrobił krok ku drugiej stronie ulicy — widocznie chciał przejść do siostry, żeby dać jej pieniądze, lecz namyślił się i mruknął:
— Nie, teraz nie, dopiero kiedy przejdzie nasz pan.
— Czemu?
— Bo wiedziałby, że nie sprzedała tyle i dostała pieniądze, jako bakszysz. Dary musimy mu oddawać i on ich wcale nie liczy.
— Więc przychodzi tu często, by zobaczyć jakie interesa robi Diangeh?
— Tak, przychodzi raz przed południem, a raz po południu po pieniądze. Ja je przed nim ukrywam i daję mu tylko ośm piastrów, a czasem dam także coś i Diangeh, gdy ma za mało. Resztę zakopuję. Kiedy będę miał już dość, wykupię siebie i Diangeh z niewoli, a potem pójdę z nią nad Bahr el Abiad do Dongiolów.
Była to bardzo poufna wiadomość; uważał mnie za człowieka, któremu można powierzyć tajemnicę i nie obawiać się zdrady z jego strony.
— Ileż już zaoszczędziłeś? — spytałem.
— Już prawie czterdzieści piastrów.
— A jak długo jesteś już u Abd el Baraka?
— O! wiele, wiele tygodni, a dni jeszcze więcej.
— Czy jest już rok?
— Tego nie wiem.
Chłopak nie umiał oznaczyć czasu, dlatego zapytałem go znowu:
— Ile razy widziałeś już wyruszenie pielgrzymów do Mekki?
— Dwa razy.
— Więc już dwa lata jesteś u niego; zapamiętaj to sobie. Nie po raz ostatni mnie widzisz. Ja tu jeszcze często będę pił piwo a może dam ci dobrą radę, albo poproszę twego pana, ażeby was puścił na wolność.
Wróciłem na miejsce odprowadzony wzrokiem pełnym wdzięczności. Czy miałem mu powiedzieć prawdę, że właściwie jest już wolny, gdyż wicekról zniósł niewolnictwo? Nie, gdyż nie umiałby tego wyzyskać. A więc byli rodzeństwem! Wzruszyłem się. Co za miłość i przywiązanie! Wspierał ją, żeby nie musiał widzieć jej cierpień! Nie zapomniał o swoim kraju, narodzie i rodzicach; chciał do nich wrócić i oszczędzał pieniądze w tym celu. Dziwne, na jakim stopniu stawiają tych czarnych, ci co o nich piszą! Czy biały chłopiec w wieku tego murzynka mógłby lepiej czuć, myśleć i postępować? Pewnie że nie! Kto uważa murzyna za niezdolnego do rozwoju, kto mu odmawia lepszych odruchów serca, ten popełnia grzech wielki, nie tylko względem czarnej rasy, lecz względem całej ludzkości.
A ten Abd el Barak, czyli „sługa błogosławieństwa“! Jak ta nazwa nie harmonizowała z jego czynami! Chciałem właśnie zapytać się bliżej o niego, nie uszłoby to jednak ogólnej uwagi. Bądź co bądź postanowiłem silnie zająć się w jakikolwiek sposób temi dziećmi. Ja, obcy, mający pieniądze wystarczające zaledwie na powrót do kraju? W jaki sposób? A jednak, zdaje mi się, że przecież zdołam dla nich coś zrobić. Abd el Barak nie miał prawa uważać tych dzieci za swoją własność i kazać im pracować na swoją korzyść. Musi je wydać, choćbym miał pójść do gubernatora a nawet do ministeryum.
Nie było żadnej wątpliwości co do tego, do jakiego plemienia dzieci należały. Byli to Dongiole, a szczep ten należy do murzynów Dinka, nazywających się także Diangeh. Nazwa ta stała się w Kairze imieniem dziewczęcia. Dinkowie są najpiękniejszymi ludźmi nad górnym Nilem, są smukli i wysocy a twarz ich okazuje więcej łagodności i inteligencyi, aniżeli u innych murzynów. Nic dziwnego, że chłopiec nie był tępy i nie brak mu było współczucia. Gdyby był mógł siedzieć w europejskiej szkole ludowej, nie pozostałby pewnie w tyle za innymi uczniami.
W takiem cichem rozmyślaniu pogrążyłem się na jakiś czas, aż wreszcie Turkowi znudziło się moje milczenie. Zapytał się o powód zadumy, więc opowiedziałem mu, co słyszałem od małego wroga jego wąsów. Patrzył długo przed siebie, nie wypowiadając swojego zdania, aż go sam zapytałem:
— No i cóż pan na to?
— Nie radzę panu mieszać się w tę sprawę. Doznałbyś pan nie tylko wielu trudów i gniewu, ale może i czegoś gorszego.
— Bah! Niewolnictwo zniesione.
— Tak, w księgach i umowach, w rzeczywistości jednak istnieje jeszcze w Turcyi i w Egipcie. Żadne władze nie pytają tu, czy mój murzyn jest moim służącym, czy niewolnikiem.
— A jeśli doniosą o takim wypadku i dostarczą dowodów, władza przecież będzie musiała wkroczyć.
— Tak, ale jak ona wkroczy? Weźmy na przykład gospodarstwo domowe najwyższego człowieka w Egipcie. Czy kedyw ma tylko służących i służące a niema już niewolnikików? Nie odpowiadaj mi pan ogródkami, lecz poprostu tak albo nie.
— Milczałem, bo słowa nie byłem w stanie wyrzec.
— Nie słyszę odpowiedzi, milczenie pańskie starczy mi jednak za odpowiedź. Czy pan sądzi, że od chwili wydania zakazu Sudan nie dostarcza niewolników. A może pan myśli, że władze nie wiedzą o tem, iż rokrocznie tysiące czarnych płyną Nilem do Delty.
Przymyka się na to oczy, gdyż potrzebuje się niewolników. Potrzeba sług, dozorców haremowych, służebnic dla kobiet, a ponieważ niepodobna ich dostać w inny sposób, kupuje się niewolników. Radzę panu nie mieszać się do tej sprawy.
Niestety nie mogłem mu odmówić słuszności, źle mię to jednak dla niego usposobiło. Nie był on wprawdzie chrześcijaninem, lecz mahometaninem i jako taki pewnie nie wrogiem niewolnictwa. Znał on je od młodości jako prawnie istniejącą instytucyę, można go więc było usprawiedliwić. Na nowo byłbym się w zadumie pogrążył, gdyby nowe zjawisko nie zwróciło na się mojej uwagi. Oto na wylocie ulicy ukazał się był człowiek, którego niepodobna było nie zauważyć. Był w sile wieku, o wysokiej i szerokiej postaci. Na pierwszy rzut oka widać było, że musi posiadać wielką siłę fizyczną. Świadczył też o tem krój twarzy, silne rozwinięte szczęki, obrzękłe wargi, wystające kości policzkowe i szerokie kanciaste czoło. Twarz miała połysk ciemno-brązowy co było pewną oznaką, że w żyłach miał krew murzyńską. Miał jednak na nogach zielone pantofle a na głowie zielony turban. Miało to znaczyć, że był potomkiem proroka. Postać jego okrywał lśniąco biały kaftan, w obu rękach trzymał różance a z szyi zwisał na złotym sznurze futerał z hamailem czyli koranem pisanym w Mekce i kupionym podczas pielgrzymki. Wyprostowany wyszedł z bocznej ulicy i przystąpił do piwiarni. Jego postawa, mina i zachowanie się mówiło najwyraźniej: Oto jestem, kto mi dorówna? Wy w proch przedemną!
Człowiek ten wydał mi się w tej chwili wysoce wstrętnym. Miał on twarz, która, żeby się tak wyrazić, prosi się o wypoliczkowanie, na której widok aż ręka świerzbi, chociaż by się tego człowieka poraz pierwszy widziało i tem samem nie doznało od niego żadnej przykrości. Niedomyślałem się nawet w tej chwili, jak usprawiedliwioną była moja instynktowna niechęć, a tem mniej mogłem przypuszczać, że kilkakrotnie zderzymy się i to nader poważnie.
Kiedy przystąpił, podnieśli się z małymi wyjątkami wszyscy obecni i pochylili się nizko, przykładając ręce do serca, ust i czoła. Odpowiedział tylko ledwie dostrzegalnem skinieniem głowy, przeszedł między nimi i zniknął za wspomnianemi już tylnemi drzwiami. Przedtem jednak skinął na małego kelnera. Zauważyłem, że twarz chłopca przybrała wyraz trwogi, kiedy spojrzał na siostrę, stojącą po drugiej stronie; wezwana przyszła siostra do niego z pewnem wahaniem. Widziałem, jak drżała i miała łzy w oczach. Chłopak wziął ją za rękę i wyszedł temi samemi drzwiami.
Byłbyż to Abd el Barak? Z pewnością! Przybył zbadać zarobki dzieci. Jąłem nadsłuchiwać uważnie i wydało mi się, że jestem tam potrzebny. Nie zadałem sobie pytania, czy mam prawo lub poprostu obowiązek wmieszać się do tego w danym razie; było to we mnie jakby prawem natury, któremu nie mogłem się oprzeć.
Wtem doleciał mych uszu jakiś trwożliwy jęk. Zerwałem się i w jednej chwili stanąłem we drzwiach. Za niemi znajdowało się małe podwórko, na którem stał ów człowiek i trzymał w górze Diangeh za włosy. Nie miała odwagi objawić inaczej swojego bolu, jak tylko cichym, tłumionym z trudnością jękiem. Przed nim klęczał chłopak i wołał błagalnie:
— Puść ją, puść ją! Ja za nią zapłacę!
Drab trzymał mimoto dziewczynę za włosy, przyczem pytał jej brata, wykrzywiając twarz w szyderczym uśmiechu:
— A więc masz więcej pieniędzy, aniżeli mówiłęś? Domyślałem się tego! A jeżeli mi...
Zamilkł, gdyż zobaczył mnie szybko wchodzącego i nie puszczając z ręki biednego dziecka, huknął na mnie:
— Kto jesteś? Czego chcesz tutaj?
— Puść dziecko i to w tej chwili! — odpowiedziałem.
Wystawił zęby, jak zwierzę drapieżne, lecz nie zważałem na to, a kiedy nie usłuchał mego żądania, uderzyłem go pięścią w pierś tak, że palce mu się rozwarły i dziewczynka upadła na ziemię; nie śmiała powstać ze strachu. On cofnął się o dwa kroki, skurczył się, zacisnął pięści i chciał się rzucić na mnie.
— Stój! — zawołałem. — Czy wolno potomkowi proroka poważyć się na bijatykę?
To podziałało natychmiast. Wyprostował się nagle i zobaczyłem twarz, ale jaką! Urągała wszelkim opisom. Krew z niej ustąpiła, a pierwotna jej barwa zmieniła się w brudno szarą. W otwartych ustach widać było dwa rzędy długich, żółtych zębów, oczy iskrzyły się, a oddech wydobywał się z gardła z głośnem charczeniem.
— Psie! — syknął na mnie. — Porwałeś się na szeryfa[15]. Czy znasz mnie?
— Nie — odparłem spokojnie, lecz nie spuszczałem zeń oka dla ostrożności.
— Jestem szeryf hadżi Abd el Barak, mokkadem świętej Kadiriny Seyida Abd el Kadera el Dżelani!
Aha! Więc to on był głową tutejszych członków tego świątobliwego stowarzyszenia, które zostało spadkobiercą majora, wałęsającego się teraz nocami, jako upiór. Jeśli taki naczelnik pochodzi od założyciela, nazywa się szejk albo szech, zwykle zaś mokkadem (strażnik). Stojący przede mną mokkadem przypuszczał, że mię zdruzgoce, wymieniając swoje nazwisko, lecz się zupełnie zawiódł. Jako chrześcijanin nie wiele sobie robiłem z mahometańskich godności, a ponadto nie mógł mi ten człowiek zaimponować pod względem moralnym. To też odpowiedziałem mu spokojnie:
— Wierzę, ale czemu nie postępujesz, jak syn proroka i godna głowa tak świątobliwego i słynnego stowarzyszenia?
— Co ty wiesz o mojem życiu i uczynkach? Czy nie widziałeś tam, jak wszyscy pochylili głowy przede mną? Padnij do mych nóg! Uderzyłeś mnie, otóż ja ci powiem, jaką pokutą możesz uzyskać moje przebaczenie!
— Ja nie klękam przed nikim: nie jestem muzułmaninem, lecz chrześcijaninem.
Po tych słowach zdawało się, że chce uróść w dwójnasób.
— Chrześcijanin, giaur, pies parszywy? — ryknął do mnie. — Mimoto poważyłeś się tknąć szeryfa Abd el Baraka. Lepiejby cię była matka udusiła przy porodzie, bo ja cię zakuję w łańcuchy i...
— Cicho! Nie chełp się! — przerwałem mu. — Wszelkie groźby z ust twoich budzą śmiech we mnie. Nie wmawiaj w siebie zbyt wiele! Nie jesteś niczem więcej ode mnie i nie masz żadnej władzy nade mną. Jeśli uczyniłem coś złego, to osądzi mnie mój konsul, ale tu nie zaszedł taki wypadek. Mój konsul nie pyta o to, czyś ty szeryf, hadżi i mokkadem. W obliczu jego prawa nie stoisz wyżej, niż pierwszy lepszy człowiek, co worki dźwiga lub czyści fajki.
— Psie! Psi synu i potomku psiego syna! Ty ośmielasz się mówić w ten sposób do mnie?
Na to przystąpiłem do niego, na odległość kilku cali i upomniałem go:
— Porzuć obelgi! Jeśli jeszcze raz powtórzysz to słowo, to cię tu powalę, a do sądu doniosę, że kupujesz niewolników, których wypożyczasz, jako kelnerów i stawiasz na rogach ulic, jako przekupki. Wtedy dowiedzą się ludzie o życiu człowieka, co katuje biedne dzieci, głodzi i wiąże je w kabłąk, jeśli przyniosą za mało pieniędzy.
Słowa te zatrwożyły go; cofnął się i rzekł:
— Kto ci to powiedział, kto to zdradził? To ten chłopak, ten szakal; nikt inny nie mógł tego uczynić. Biada mu, gdy wróci dziś wieczorem do domu!
— Nic mu nie zrobisz; o to ja się postaram!
— Ty postarasz się o to? Ty będziesz mi dyktował prawa, ty psie chrześcijański, którego oby Allah...
Nie dokończył. Ponieważ powtórzył obelżywe słowo, więc czułem święty obowiązek względem wszystkich chrześcijan, dać mu to, czem zagroziłem. Zamachnąłem się i uderzyłem go pięścią w głowę tak silnie, że runął na wznak bez ruchu. Gospodarz, który stał we drzwiach i zasłyszał ostatnią część naszej rozmowy, przybiegł wielce przerażony i załamując ręce zawołał:
— O Allah, Allah! Ty go zamordowałeś!
— Nie; on tylko ogłuszony i wkrótce przyjdzie do siebie. Zabierz go gdzieś, aby nie było świadków jego upokorzenia.
— Uczynię to, lecz ty, panie, uciekaj natychmiast, bo rozgniewani wierni zadepcą cię na śmierć nogami.
— Nie obawiam się, ale gdy się wszyscy dowiedzą, co się stało, przepadnie sława tej gospody. Oddalę się zatem ze względu na ciebie.
— Uczyń to, uczyń, ale czemprędzej! Nie wracaj koło gości, lecz przez dziedziniec, a potem przez małą bramkę. Tam dostaniesz się do ogrodu zapadłego domu, a potem przez zwaliska na drugą ulicę. Tylko czemprędzej, czemprędzej.
Ujął nieprzytomnego pod ramię i powlókł go, nie zważając już na mnie. Ja natomiast wziąłem chłopca prawą, dziewczynę lewą ręką i rzekłem:
— Chodźcie ze mną! Wasz pan nie będzie was już dręczył.
Na to wyrwał się chłopiec, pobiegł do kąta, w którym wznosiła się kupka ziemi i skorup, rozkopał ją, wyjął ukryte tam pieniądze i był gotów, aby pójść ze mną. Poszedłem drogą wskazaną mi przez gospodarza. Byłbym wolał powrócić do mego tureckiego przyjaciela, lecz lepiej było tego nie czynić. Co byłoby się stało ze mną, gdyby się to wydarzyło przed dwudziestu a nawet dziesięciu laty? Gospodarz zawołałby był wszystkich gości i zlynchowanoby mnie na miejscu. Teraz rozumiał już, że w jego własnym interesie leży, aby takich scen unikać.
Nie dbałem o to, co potem będzie. Postąpiłem, jak chwila nakazywała i moje poczucie sprawiedliwości. Skutki musiałem oczywiście wziąć na siebie, lecz nie obawiałem się ich zbytnio.
Wszedłem do wskazanego ogrodu i ujrzałem przed sobą szczątki zwalonego domu. Przelazłszy przez nie, dostaliśmy się na wązką, mało ożywioną ulicę, równoległą do tej, przy której znajdowała się piwiarnia. Nie trudno mi więc było dostać się do domu Turka.
Przyszedłszy do bramy, zapukałem. Odźwierny otworzył mi. W twarzy jego dostrzegłem zdziwienie, że nie wróciłem z panem, lecz w towarzystwie murzyniąt. Rychło jednak położyłem kres jego ciekawości, pytając:
— Selimie, czy znasz piwiarnię, w której pija zwykle Murad Nassyr?
— Bardzo dobrze, efiendi — odpowiedział.
— Prawdopodobnie siedzi tam jeszcze i nie wie, gdzie ja się znajduję. Idź czemprędzej do niego i powiedz mu, że jestem tutaj. Ale uczyń to tak, żeby nikt tego nie zauważył. Najlepiej będzie, gdy skiniesz na niego zdaleka.
— Słusznie, bardzo słusznie! — rzekł, wykonując ukłon takiem przeginaniem głowy, jakie można widzieć tylko u manekina. Następnie udałem się z Diangeh i jej bratem do przeznaczonych dla mnie pokoi.
Dzieci szły obok mnie w milczeniu i teraz dopiero rozgadały się, zarzucając mnie tysiącem pytań. Nie mogłem im odpowiedzieć na wszystkie, lecz poznałem z pytań, jakie dobre serce i zdrowe pojęcia miały te dzieci. Nie upłynęło jeszcze pół godziny, kiedy drzwi się otwarły i wszedł Murad Nassyr. Na widok niespodziewanych lokatorów spytał zdziwiony:
— Co to ma znaczyć? Te murzynki tutaj? Przyszły tu z panem? Dlaczego poszedłeś pan do domu beze mnie? Wybiegłeś pan tak szybko przez te drzwi i nie wróciłeś. Dlaczego?
— A więc pan nie wiesz, co zaszło za temi drzwiami?
— Nic nie wiem. Słychać było tylko głosy nieco donioślejsze, niż zwykle. Chciałem pobiedz za panem, lecz widząc we drzwiach gospodarza, pomyślałem, że nie pozwoli panu uczynić nic złego. Czekałem więc dopóki Selim nie nadszedł i nie skinął na mnie. Ale teraz dowiem się chyba, co się stało?
— Usiądź pan przy mnie i słuchaj spokojnie!
Opowiedziałem mu przebieg wypadku tak obszernie, jak uważałem za konieczne. Napełniło go to takiem przerażeniem, że popadł w zupełne milczenie i wysłuchał mego opowiadania do końca, nie rzekłszy ani słowa. Za to kiedy skończyłem, wybuchnął tem obfitszemi w słowa skargami. Ponieważ posługiwał się przytem językiem tureckim, nie rozumiały dzieci, co mówił. Przysłuchiwałem mu się spokojnie, zniosłem pełną trwogi nawałę słów i zapytałem na końcu:
— Ależ, panie, czy pan boisz się tak bardzo tego Abd el Baraka? Mojem zdaniem nie może on panu ani trochę zaszkodzić!
— Nie? — spytał zdumiony. — Przełożony takiego bractwa, takiego potężnego związku.
— Co pana obchodzi ten związek. Czy jesteś pan jego członkiem?
— Nie, ale czy nie zauważyłeś pan, z jakim szacunkiem zachowywano się wobec niego? On ma wpływy, które mogą być dla nas bardzo niebezpieczne.
— Uniżoność okazywana mu przez drugich, nic mnie nie obchodzi. Dla mnie najważniejszą rzeczą jest to, jak ja z nim postąpiłem, a nikt chyba nie powie, żeby w tem było wiele dla Abd el Baraka szacunku. Pan mu nic nie uczyniłeś, więc nie masz się czego obawiać. Mnieby to mogło trwożyć, ponieważ jednak nie niepokoję się tem ani trochę, więc pan tembardziej nie masz powodu do obaw.
— Ależ pan jesteś moim gościem, mieszkasz u mnie i dlatego odpowiadam za wszystko, co pan uczynisz.
— Temu łatwo zapobiedz; poszukam sobie innego mieszkania.
Powstałem i udałem, że chcę się oddalić. To sprzeciwiało się jego planom, więc zerwał się równie szybko, pochwycił mnie za rękę i zapytał:
— Pan chyba nie odchodzisz? Zostań pan, zostań!
— Nie mogę, ponieważ pan twierdzisz, że narobię panu nieprzyjemności.
— Ależ nie, przeciwnie! Może mi to przynieść wielki pożytek. Jeśli się nam uda co do murzyniąt zawrzeć umowę, to nie poniosę żadnej szkody.
— Możemy to uczynić. Przyrzekam panu niniejszem wziąć wszystko na siebie. Oświadczam panu równocześnie, że mam nie tylko prawo, lecz obowiązek zająć się niemi. Wobec tego oświadczenia możesz je pan tutaj śmiało zatrzymać. Gdybyś pan z tego powodu miał jakie zatargi z władzą, to powołasz się pan na moje oświadczenie i zwalisz pan tem samem na mnie całą odpowiedzialność.
— Mimoto będę miał wiele kłopotów i nieprzyjemności. Gdy zobaczą, że zabrałeś pan dzieci, zwrócą się przedewszystkiem do mnie, a nie do pana. Może to odwlec moją podróż i przynieść mi szkodę, gdyż mam być w Chartumie w pewien oznaczony dzień.
— Jestem gotów wynagrodzić to panu.
— W jaki sposób?
— Jeśli pan zatrzymasz tu dzieci, przyrzekam panu pojechać z nimi do Chartumu. Jedna przysługa warta drugiej.
Wtedy rozjaśniła mu się twarz i zapytał:
— Czy pan przyrzeka na seryo?
— Najzupełniej.
— W takim razie przystaję i oto moja ręka: przybij pan! Dzieci zostają tutaj, ale pan przyjmujesz odpowiedzialność za wszystko, co z tego może wyniknąć, a potem będzie mi pan towarzyszył do Chartumu.
— Dobrze, zgoda, oto moja ręka. A teraz niech pański Selim idzie do mego hotelu po rzeczy. Dla legitymacyi dam mu kartkę z paru słowami.
— Wydam mu odpowiedni rozkaz i postaram się o wieczerzę, bo już czas na nią.
Krótki w Egipcie zmierzch zapadł tymczasem, a po odejściu Nassyra wszedł Selim z głębokim ukłonem i z prośbą o kartkę. Za nim ukazał się murzyn, by zapalić lampę. Gdy się obaj oddalili, wrócił Nassyr. Był z powodu wieczerzy w haremie i otrzymał tam dla mnie następujące oświadczenie:
— Panie, jesteś wielkim lekarzem. Twój środek pomógł; ból zębów zniknął zupełnie i nie wrócił więcej. Czy umiesz leczyć i inne choroby?
— Umiem. Czy masz jeszcze jakiego pacyenta w domu?
— Niestety! To moja siostra.
— Na co cierpi?
— Na chorobę, o której kobieta ani dziewczyna mówić nie lubi, lecz ty zdobyłeś jej zaufanie i kazała mi powiedzieć ci wszystko otwarcie. Oto od pewnego czasu traci ozdobę głowy.
— Włosy? W takim razie musisz mi odpowiedzieć na kilka pytań, których nie zadaje się zwykle, do których postawienia jednak jako lekarz jestem uprawniony.
— Pytaj śmiało! Ja cię objaśnię.
— Ile lat ma twoja siostra?
Zawahał się z odpowiedzią, ponieważ pytanie takie uchodzi na Wschodzie za niedyskretne, i zapytał:
— Czy ta wiadomość potrzebna panu koniecznie?
— Koniecznie.
— W takim razie powiem ci, że Latafa ma dwudziesty rok.
Na Wschodzie dziewczyna, mająca lat dwadzieścia, uchodzi za starą, mimoto, jak wskazuje imię, musiała posiadać pociągające zalety, gdyż letafa znaczy tyle, co godna miłości. Tem trzeźwiej musiało też brzmieć następne pytanie:
— Czy to rzeczywista łysina?
Mówiąc otwarcie, wygłosiłem te słowa, ażeby zobaczyć, jakie też wrażenie uczynią na Turku. Załamał ręce, zrobił minę, jakby otrzymał policzek i zawołał:
— O Allah, Allah, co za pytanie! Jak nieszczęśliwemi muszą się czuć kobiety Franków, skoro lekarze zmuszają je do takich wyjaśnień.
— Kto chce uzdrowienia, musi być otwarty.
— Więc nie możesz pomódz mojej siostrze, nie wiedząc, ile włosów utraciła?
— Pewnie, że nie.
— Więc muszę ci powiedzieć, że na samym środku głowy znajduje się okrągłe miejsce wielkości talara Maryi Teresy, pozbawione włosów.
— A czy pacyentka przeszła kiedy jaką ciężką, długotrwałą chorobę?
— Nigdy.
— W takim razie zdołam może pomódz, lecz muszę widzieć to łyse miejsce.
— Czy oszalałeś? — zawołał. — Nikt z wyznawców proroka nie śmie widzieć dziewczyny, a ty jesteś do tego chrześcijaninem.
— Ja nie chcę widzieć dziewczyny, ani jej twarzy, lecz muszę widzieć łyse miejsce na głowie.
— To jeszcze gorsze. Kobieta woli pokazać mężczyźnie całą twarz, niźli łysinę na głowie.
— Nie jestem tutaj mężczyzną, lecz lekarzem. Kto chce pomocy, nie może bać się mych oczu.
— No, dobrze! Ręce wolno pokazać, więc ty możesz je zobaczyć.
— To się na nic nie zda. Nie jej ręce są chore, lecz głowa i muszę bezwarunkowo zobaczyć to miejsce. Ponieważ to niemożliwe, przeto nie mogę pacyentce przywrócić ozdoby głowy.
— Panie, to okrucieństwo gwałci nasze obyczaje!
— Przyznaję, lecz muszę obstawać przy swojem żądaniu. Albo siostra twoja zgodzi się na to, albo będzie miała nadal małą łysinę, która rozszerzy się na całą głowę,
— Co za nieszczęście, co za ból! Co tu robić? Gdy narzeczony zobaczy ten brak, odeśle mi siostrę. To być nie może i ona zgodzi się chyba. Pójdę do niej i zapytam.
Zwrócił się ku drzwiom i już je otworzył, gdy naraz odwrócił się i zapytał:
— Czy to się stać musi w każdym razie?
— Bezwarunkowo.
— W takim razie muszę to wziąć na siebie.
Wyszedł. Byłem pewien, że tu chodzi o tak zwaną kolistą łysinę, lecz chciałem rozmyślnie, żeby spełniono moje żądanie. Nassyr musiał się przekonać, że u mnie trudno coś wytargować. Po pewnym czasie powrócił i rzekł:
— Panie, udało mi się! Latafa przystaje na twoje życzenie. Nie mogę cię wprawdzie przyjąć u niej, ani też nie wolno jej przestąpić izby, w której mieszka mężczyzna, lecz spotkacie się w pokoju neutralnym, to jest takim, w którym nikt nie mieszka. Gdy się przysposobi, da nam znać.
Teraz wrócił Selim z hotelu z mojemi rzeczami. Wszedł z wielkim pośpiechem tak, że zapomniał o ukłonie, tylko mi powiedział:
— Panie, zbliża się wielkie nieszczęście. Szukają cię dwaj żołnierze policyjni.
— Mnie? Czy szukają mnie tutaj?
— Tak. Przybyli pod dom równocześnie ze mną.
— Skąd może mnie znać policya. Czy wymienili ci jakie nazwisko?
— Nie, pytali o człowieka, który wszedł tu z dwojgiem czarnych dzieci.
— A zatem mnie mają na myśli. Czy powiedziałeś im, że tutaj jestem?
— Tak.
— Głupcze! — krzyknął nań pan. — Tego nie powinieneś był mówić. To było w najwyższym stopniu głupie z twojej strony.
— Selim zgiął plecy tak, że utworzyły z nogami kąt prosty i rzekł głosem przygnębionym:
— Słusznie, całkiem słusznie!
— Nie karć go pan — mitygowałem Turka. — Widziano mnie w każdym razie i policyanci wiedzą, że się tutaj znajduję. Zaprzeczaniem pogorszyłby pan tylko mą sprawę. Ci dwaj panowie chcą pewnie ze mną mówić.
— Tak, natychmiast! — odrzekł stróż domu.
— To wprowadź ich.
Selim wyszedł, a Murat rzekł głosem wylękłym:
— Ja odchodzę! Muszą być przekonani, że ja o tej sprawie nic nie wiem, że nie mam z nią nic, zupełnie nic wspólnego.
— Nie; lepiej zostań pan tutaj.
— Dlaczego?
— Ażebyś pan usłyszał, jak ja siebie i pana wydobędę z matni. Ani o mnie, ani o panu nikt nie powie, że obawiamy się policyi. Ja postąpiłem zupełnie zgodnie Z prawem, a pan nie śmiesz mnie się zaprzeć, lecz obecnością swoją oświadczysz, że zgadzasz się ze mną.
— Tak pan sądzisz? No, dobrze; być może, że masz pan słuszność, więc zostanę. Ale dzieci musimy ukryć.
— Na co? Przecież nie mam zamiaru zatajać tego, że znajdują się tutaj, więc mogę je pokazać. Usiądź pan spokojnie obok mnie. Ciekawy jestem, w jaki sposób ci policyanci przedstawią sprawę,
Podczas rozmowy wypaliły nam się fajki. Ponieważ murzyna nie było pod ręką, nałożyliśmy je sobie sami i tak w postawie pełnej godności czekaliśmy na wejście urzędników. Byłem pewien, że nie będą budzili zbytnio zaufania i nie zawiodłem się. Byli to Arnauci, uzbrojeni od stóp do głowy. Nie przyszło im nawet na myśl powiedzieć jakieś słowo na powitanie, lub się ukłonić. Przebiegli wzrokiem po izbie, poczem zapytał jeden z nich, podkręcając wąsa i przystępując do mnie na kilka kroków:
— To ci murzyni?
Oczywiście, że nic nie odpowiedziałem, udałem nawet, że go nie widziałem, ani nie słyszałem wcale.
— Czy to ci murzyni? — huknął już do mnie, wskazując na dzieci.
Milczałem w dalszym ciągu. Na to przystąpił bliżej, trącił mnie nogą i spytał gniewnie:
— Czy jesteś ślepy i głuchy, że ani widzisz, ani słyszysz, kto przy tobie stoi?
Na to zerwałem się i krzyknąłem:
— Precz, bezwstydniku! Jak śmiesz obcego effendiego dotykać swoją brudną nogą?
— Pilnuj języka! Nazwałeś mnie bezwstydnikiem! Czy wiesz, kim jestem?
— Sabtieh czyli nizki urzędnik policyjny, z którym jako obcy nie mam nic do gadania. Jeśli sobie ktoś życzy czegoś ode mnie, niechaj zwróci się do mojego konsula, a on przyśle mi swojego kawasa.
— Tak uczynimy, lecz pierwej musimy zbadać tę sprawę.
— Nie mam nic przeciw temu, jeśli się to stanie w sposób właściwy. Wy weszliście tu jak do stajni. Czy nie wiecie, co to jest pozdrowienie?
— Więc sądzisz, że musimy nawet zbrodniarza uprzejmie pozdrawiać? — spytał szyderczo.
— Zbrodniarza! Kogo masz na myśli? Czy może jednego z nas?
— Ciebie!
— Mnie? Czy dowiedziono mi jakiego występku lub zbrodni? Oskarżę was przez konsula przed waszym przełożonym. Żaden kadi, żaden sędzia nie śmie nazwać człowieka zbrodniarzem przed zapadnięciem wyroku. Wy jesteście tylko nizkimi policyantami, a ja wysoce cenionym effendim. Odmówiliście nam nawet zwykłego pozdrowienia. Ja was nauczę uprzejmości, choćbym się miał zwrócić wprost do kedywa. Dopóki nie okażecie większego uszanowania, nie mamy z wami nic do czynienia. Opuśćcie zatem to mieszkanie i wróćcie dopiero wtedy, gdy pojmiecie, co to znaczy kopać Europejczyka.
Otworzyłem drzwi, a oni spojrzeli wzajem na siebie i nie usłuchali wezwania.
— Za drzwi!
Słowa te wypowiedziałem w taki sposób, że Murad Nassyr zerwał się przerażony z miejsca. Policyanci przerazili się również i wysunęli się za drzwi, które za nimi zamknąłem.
— Na miłość Allaha; co panu strzeliło do głowy? — Będzie źle z panem.
— Moje zachowanie się odniesie właśnie jak najlepszy skutek — odpowiedziałem.
— Nie łudź się pan. Na coś takiego nawet ja się nie odważę; ja, poddany padyszacha.
— Masz pan zupełną słuszność, ale na co nie odważy się poddany padyszacha, na to może pozwolić sobie Frank, do którego stosują się nie wasze prawa, lecz prawa jego kraju. Kto przychodzi do mnie, ten mnie musi pozdrowić, w przeciwnym razie przepędzę go, Kto zaś dotknie mnie nogą, temu wymierzam policzek, czego tu zaniechałem ze względu na pana. Usiądźmy sobie spokojnie.
— Spokojnie! — lamentował. — Zdaje mi się, że wkrótce będzie u nas bardzo niespokojnie. Byłeś pan zbyt zuchwały i pożałujesz tego.
— Chyba nie! Nie pierwszy to raz uczę takich ludzi grzeczności. Ja ich znam. Im więcej im pozwalać, tem stają się zarozumialsi, a tracą odwagę, gdy natrafią na odważnego człowieka. Jestem pewien, że...
Wtem okazało się, że sabtiów dobrze osądziłem, gdyż sprawdziło się to właśnie, co zamierzałem powiedzieć. Drzwi otworzyły się powoli, a policyanci weszli, ukłonili się i pozdrowili nas słowem „sallam“. Groźba zwrócenia się w danym razie do kedywa poskutkowała. Zresztą zawdzięczam ten efekt raczej mojemu szczęściu, aniżeli bystrości, jak się to wkrótce miało okazać.
— Sallam! — odpowiedziałem, a Murad Nassyr oddał pozdrowienie tem samem słowem.
— Effendi — rzekł ten, który mówił przedtem — polecono nam dowiedzieć się, gdzie znajdują się murzyni, których zabrałeś z sobą z piwiarni.
— Są, jak widzicie, tu ze mną.
— Więc to oni? — rzekł, wskazując na Djangeh i jej brata.
— Tak, to oni.
— A zatem zabierzemy ich do ich pana, Abd el Baraka, słynnego przełożonego bractwa Świętej Abd el Kader el Dżelani.
— I on wam kazał, abyście mu je przyprowadzili? Czy to wasz przełożony?
— Nie.
— Więc nie macie prawa przyjmować rozkazów od niego.
— Ostrzegamy cię, effendi! Jesteś obcym i nie znasz ustaw naszego kraju.
— Znam je widocznie lepiej od was.
— Ty porwałeś się na Abd el Baraka.
— Zupełnie tak, jak ty na mnie, tylko z tą różnicą, że trąciłeś mnie nogą, chociaż nic nie zrobiłem ci złego, a ja powaliłem Abd el Baraka, ponieważ obraził mnie mimo upomnienia.
— Ale jakie masz prawo do tych dwojga dzieci?
— Takie samo, jak Abd el Barak. Wynająłem je do służby u siebie.
— Ależ to jego służący!
— Już nie, skoro postanowiły zostać u mnie od tej chwili.
— To niemożliwe, gdyż on ich nie oddalił. Tu musi być zachowany termin wymowy.
— Aha! Zaczyna aż tak sprytnie! No, nic mu to nie pomoże. Czy dzieci godziły się do niego na służbę?
— Tego nie wiemy.
— A czy może oddał mu je ich ojciec?
— I tego nie możemy powiedzieć.
— Więc niechaj udowodni, że ma prawo żądać ich ode mnie. Jako służbodawca musi mieć na to dowody. Może posiada pisemną umowę, albo świadków, którzy to wykażą?
— Tego nie potrzeba. Oni mieszkali i służyli u niego, więc należą do niego.
— A teraz służą i mieszkają u mnie, więc należą do mnie.
— My jednak mamy rozkaz zabrać je, w razie potrzeby nawet przemocą i odprowadzić do ich pana.
— Czy otrzymaliście ten rozkaz od przełożonego?
— Nie. Działamy z polecenia Abd el Baraka.
— Niema na mnie żadnego doniesienia?
— Jeszcze nie, lecz Abd el Barak poda je bezwarunkowo, jeśli nie wydasz mu dzieci.
— Ładnie! Zaczekajcie więc, dopóki tego nie uczyni. Potem niech sędzia wyda wyrok, do kogo dzieci należą. A skąd wiecie, że się tutaj znajduję?
— Widziałem cię wchodzącego z dziećmi w tę ulicę. Prowadziłeś je za ręce i to zwróciło moją uwagę. Potem przechodziłem obok piwiarni, kiedy Abd el Barak z niej wychodził. Przywołał mnie do siebie, by mi dać polecenie, a ja dobrałem sobie do wykonania drugiego towarzysza.
— Teraz jest mi już wszystko całkiem jasne i przedłożę ci ważne pytanie. Czy znasz ustawy tego kraju?
— Oczywiście, że je znam.
— Czy niewolnictwo jest dozwolone?
— Nie.
— Czy wiesz, z jakich okolic pochodzą te dzieci?
— Abd el Barak powiedział mi, że pochodzą z Dongiolów.
— To prawda, lecz nie urodziły się tu w Egipcie, tylko w ojczyźnie tego szczepu. Porwano je mniej więcej przed dwu laty, kiedy niewolnictwo było już dawno zakazane, a Abd el Barak je kupił. Nie są to jego służący, lecz on zrobił z nich niewolników i wynajmował je drugim. Cały zarobek chował do kieszeni a dzieci dostawały kije zamiast jedzenia, ilekroć przyniosły mu mniej pieniędzy. Tak sprawa stoi. Jeśli Abd el Barak chce mieć dzieci, to niech rozpocznie ze mną proces i zwróci się do władzy. Nie będzie to zbyt chwalebnem dla przełożonego takiego pobożnego bractwa, gdy mu się udowodni, że trzyma niewolników i że wiąże ich w kabłąk, jeśli mu przyniosą za mały zarobek. Wy natomiast jesteście stróżami prawa i nie powinniście walać sobie rąk tem, że się oddajecie na usługi handlarzowi niewolników. Ja zapomnę o waszem grubijaństwie wobec mnie i przypuszczam, że nadal nie zechcecie zniesławiać się tą sprawą. Dlatego porzucam mój pierwotny zamiar oskarżenia was i dam wam nawet bakszysz, ażeby trud wasz nie był bez nagrody.
Wyjąłem kilka srebrników, które w tej chwili zniknęły w ich kieszeni, przyczem jeden z nich odpowiedział:
— Panie, wypowiedziałeś słowa rozumu i mądrości, a ja doniosę Abd el Barakowi, że mądrze zrobi, jeśli zaniecha zamiaru odbierania ci dzieci. Niechaj Allah da ci wesołe dni i długie życie.
Skrzyżował ręce na piersiach i skłonił się uprzejmie; towarzysz poszedł za jego przykładem, poczem obaj zniknęli.
Turkowi aż fajka zgasła, tak się zdumiał tym obrotem sprawy. Popatrzył na mnie wielkiemi oczyma, potrząsnął głową i rzekł:
— Czy to być może? Jak się zdaje, wygrałeś pan, pomimo swego grubijaństwa!
— Nie pomimo, lecz dlatego właśnie. Bakszysz ukoronował potem wszystko. Powiadam panu, że dla tutejszych urzędników ma daleko większe znaczenie europejski konsul, aniżeli sułtan. Nasi władcy umieją bronić swoich rodaków, a wola padyszacha nie ma tu prawie żadnego znaczenia.
— Ale czy sprawa już skończona, to jeszcze pytanie.
— Nie, jeszcze nie skończona. Abd el Barak nie odważy się zaskarżyć mnie do sądu, ale zechce zemścić się skrycie. Muszę się mieć bardzo na baczności.
— A więc nie wiem, czy panu mogę dać w tem mieszkaniu schronienie.
— Nie możesz pan. Muszę sobie wyszukać jakieś inne miejsce.
— Ale gdzie? W hotelu, czy u konsula?
— W hotelu nie byłbym pewny, a konsulowi nie chcę się naprzykrzać. Jutro miasto opuszczę.
— Miasto, a więc mnie także! Na to nie mogę się zgodzić. Nie spotkalibyśmy się.
— Owszem! Skorzystam z pierwszego statku nilowego albo wsiądę na łódź żaglową, ażeby z dziećmi pojechać w górę rzeki. Gdzieś tam zaczekam na pana a potem, gdy pan nadpłyniesz, wsiądę na pański statek.
— Czy mogę na to liczyć?
— Na pewno; dotrzymam słowa. Niech pański długi Selim pójdzie dziś jeszcze do portu i dowie się, kiedy jaki statek odchodzi. Ja sam nie chcę się dziś pokazywać.
— A dzieci chcesz pan zabrać ze sobą?
— Tak, gdyż spodziewam się, że w Chartumie znajdę sposobność wysłania ich do Dongiolów. Skoro raz zająłem się niemi, nie chcę utknąć na samym początku. Szkody przez to nie poniesiemy; przeciwnie jestem przekonany, że podczas drogi będziemy z nich mieli wierne i czujne sługi.
— Ja też tak sądzę i postaram się o to, żeby im w drodze nie zbywało na niczem. Właściwie jednak i teraz jeszcze jestem tego zdania, że może lepiejby było nie wdawać się w tę sprawę z niemi.
Powiedział to w taki sposób, że wyraźnie było widać, jak poważnie nad tem myślał. On poprostu nie był wrogiem niewolnictwa; i tego zmienić nie byłem w stanie.
Wkrótce potem wszedł murzyn, żeby nam donieść, iż pani na nas czeka. Za drzwiami stała czarna służąca, którą uwolniłem od bólu zębów, poświeciła nam na wązkich schodach i wprowadziła do pokoju całkiem pustego i nieumeblowanego. Tylko na środku leżał mały dywan. Gdy służąca oddała Turkowi lampę i wyszła, ukazała się głęboko zasłonięta postać Letafy, siostry mego gospodarza. Powierzchowność jej nie harmonizowała bynajmniej z miłem imieniem. Ujrzałem białe fałdy szat, z pod których wyglądały na dole dwa małe pantofle. Szła wolno ku środkowi pokoju i nie mówiąc ani słowa, usiadła opodal na dywanie. Potem wysunęła z mnóstwa szat rękę, podniosła ją w górę, gdzie domyślałem się głowy i odchyliła rąbek zasłony.
— Teraz! — skinął na mnie Murat Nassyr. — Czy chcesz się pan temu przypatrzyć?
Zbliżył się do postaci, by mi poświecić, lecz odwrócił się, ażeby oko jego nie padło na plamę w ozdobie głowy siostry. Ja natomiast przypatrzyłem się jej dokładnie. Wśród grubych i gęstych włosów znajdowało się okrągłe całkiem wyłysiałe miejsce, powstałe przez mikroskopijne grzybki.
— Czy potrafisz pan to wyleczyć? — spytał Massyr.
— Spodziewam się. Ozdoba tej głowy ukaże się prawdopodobnie już za kilka tygodni.
— Oby Allah to sprawił! A ja panu podziękuję. Jak się nazywa środek, którego należy użyć?
— Znajdziesz go pan tu w Kairze w każdej aptece. Nazywają go tutaj el Milh el hamid, a za pół piastra wystarczy go na całe leczenie. Rozpuszcza się go we flaszce wody, następnie zwilża się tem codziennie łyse miejsce. Środek ten pomógł już wielu ludziom, lecz nie działa u całkiem łysych.
Słowa te wywołały u kobiety taką radość, że się odezwała:
— Dziękuję panu!
Po tych słowach powstała i wyszła z pokoju w ruchach, których nie możnaby nazwać eleganckimi.
Kiedyśmy zeszli na dół, otrzymał kłaniający się ciągle marszałek domu rozkaz udania się do portu i przyniesienia lekarstwa. Wkrótce potem podano wieczerzę. Składała się ona z ryżu, tworzącego górę wysoką prawie na łokieć i z tacy kebabów czyli kawałków mięsa pieczonych na patykach. Sądzę, że było tej pieczeni przynajmniej sześć funtów, ale przypomniałem sobie, że wschodni Obyczaj nakazuje sługom zjadać to, co zostawią panowie. Wszystko było bardzo smaczne, zapewnie rączkami Telafy przyrządzone. To wzmogło mój głód, zwłaszcza, że poprzednio przypadła mi w udziale tylko noga z kury. Łatwo więc sobie wyobrazić, że nie kazałem się zbytnio prosić i przynaglać. Widelców ani łyżek nie było, jedliśmy więc sposobem wschodnim t. zn. sięgaliśmy rękami do góry ryżowej i ryżowe kule, w palcach utoczone, wkładaliśmy w usta. Słowo „wkładaliśmy“ mogę co prawda odnieść tylko do siebie, gdyż grubas nie wkładał ich tam, lecz wrzucał i, prawie nie gryząc, połykał. Byłem ciekawy, czy kiedy nie chybi celu, przekonałem. się jednak, że był zbyt zręczny i trafiał zawsze do otworu. Do częstego obcierania rąk służyły zamiast serwet napół pootwierane cytryny. Spieszyłem się jak mogłem, lecz nie zdołałem dorównać memu partnerowi. Kiedy ja zaledwie jednę kulę spożyć zdołałem, znikały u niego w tym samym czasie trzy albo cztery. Szczęściem nie jadam dużą, spodziewałem się więc wobec wielkości góry ryżowej, że się nasycę. Właśnie nabrałem znowu pół garści, kiedy poczułem opór. Ciągnę i wyciągam jeden, potem drugi, trzeci i czwarty ciemny włos kobiecy. Musiała mi się twarz przytem przedłużyć, gdyż Nassyr zwrócił na to uwagę i zapytał:
— Co się panu stało? Może sobie pan wargi poparzył?
— Nie. Uczyniłem ważne odkrycie.
Pokazałem mu włosy. Wziął mi je z ręki, przypatrzył się im z przychylnością i rzekł:
— No i cóż? Allah każe rosnąć ryżowi i włosom. Wszystko z jego ręki życie bierze.
— Tak! Ale ryżowi każe rosnąć na pokarm dla ludzi, a włosom dla ozdoby! Przypatrz się pan wielu łysinom. Czy to dziwne, gdy w ryżu znajduje się to, co ma być głowy ozdobą. Czyliż mam zjadać włosy, przeciw których znikaniu zapisałem el nulh el hamid?
— Wallah, Taliah! Nie przypuszczam, żebyś pan zamierzał obrazić głowę mojej siostry. Te włosy nie pochodzą od niej, lecz od Fatmy, najdoskonalszej kucharki z całego sułtanatu.
— Któż to jest ta Fatma?
— Ulubiona sługa mojej siostry. Jest ona mistrzynią w wszelkich potrawach, a smak jej limoniad równa się smakowi rajskiego źródła. W podróży będziesz pan codziennie jadał potrawy przez nią przyrządzone i będziesz miał często sposobność wychwalać jej sztukę.
Biada mi! Jeść codziennie z rąk tej Fatmy, której pierwsza ryżowa potrawa przyprawiła mię odrazu o utratę głodu! Taka przyszłość nie bardzo mi się wydawała ponętna. Oczywiście, że nie tknąłem już tego ryżu i wziąłem się do kebabów, lecz znowu musiałem się spieszyć, gdyż grubas uważał za swoją powinność nie dopuścić do tego, bym sobie żołądek przeładował. Jeśli i pod innymi względami tak dbał o swoje wyłącznie korzyści, to mogłem później gorzko pożałować, że przyrzekłem mu towarzyszyć w podróży. Ażeby murzynięta nie wyszły na tem tak źle, jak ja, rzuciłem im kilka kawałków mięsa i sporządzałem skwapliwie kule z ryżu, które oboje chwytali z wielką zręcznością i równie zręcznie połykali. Wkońcu jednak wypróżniły się tace. Czemu nie mógł dać rady grubas, to pokonały dzieci, które już dawno nie były tak syte, jak dziś. Ich oczy zwracały się ku mnie z wdzięcznością i widziałem, że zdobyłem sobie ich miłość na zawsze. Nie umiały one wprawdzie dobrze po arabsku, lecz zrozumiały tyle z rozmowy mej z policyantem, że się wzbraniałem oddać ich oboje okrutnemu Abd el Barakowi.
Po jedzeniu podniósł Nassyr palec wskazujący, bardzo tajemniczy wyraz nadał swojej twarzy i powiedział:
— Teraz przychodzi najlepsze. Dopóki nie wyjedziemy z Kahiry, będę sobie używał na tym przysmaku, potem będę się go musiał wyrzec zupełnie.
Klasnął w ręce, a murzyn przyniósł cztery flaszki piwa, które grubas kazał postawić bez mojej wiedzy. Tym razem nie dałem się Nassyrowi skrzywdzić, nalewałem sobie szybko filiżankę za filiżanką i byłem z dwiema flaszkami tak prędko gotów, jak Turek.
Zaczął on teraz myśleć nad dzisiejszem ukazaniem, albo raczej nieukazaniem się ducha, gdyż był pewien, że odstraszy go obecność niewiernego. Zapytany przezeń o zdanie, oświadczyłem:
— Ja także myślę, że duch nie przyjdzie, ponieważ się mnie obawia.
— Obawia? Nie! Duch nie doznaje trwogi. On nie przyjdzie, gdyż, jako chrześcijanin, uchodzisz pan za nieczystego.
— W takim razie radzę mu zupełnie poważnie, aby się mną nie kalał, gdyż zanieczyściłbym tak jego pamięć, że imię jego stałoby się pośmiewiskiem wszystkich muzułmanów i odeszłaby go ochota do nocnych wędrówek.
— Pan, zdaje się, rzeczywiście się nie boi.
— Nie. Nie bałem się go już wtedy, kiedym go poraz pierwszy zobaczył.
— Jakto? Czyż go więc pan już widział?
— Tak mi się przynajmniej zdaje. Albo on albo jego starszy strach ukazał mi się już raz w Kahirze.
— Allah! A kiedy?
— O tem potem. I takby mi pan zresztą nie uwierzył.
— Natychmiast uwierzę. Mnie także się ukazywał, czemużby inni nie mogli go także widzieć?
— Inni także, lecz nie ja, który jestem niewiernym. Pan przecież przypuszcza, że będzie się trzymał zdala ode mnie. Ja nie jestem niewiernym i żaden chrześcijanin nie jest giaurem, gdyż nasz bóg jest tym samym bogiem, którego wy nazywacie Allahem. My nawet gorliwiej wierzymy, niż wy, gdyż modlimy się do Iza ben Maryam[16], którego wy czcicie tylko jako proroka, a my jako Syna Bożego. Jeżeli jednak mówimy o strachach, to pod tym względem jestem największym na świecie niedowiarkiem. Czy sypia pan w nocy pociemku?
— Nie; właśnie z powodu stracha przez całą noc świece się u nas palą.
— A on przychodzi mimoto?
— Przychodzi mimoto; przychodzi przez drzwi zaryglowane, błądzi po oświetlonych pokojach i przesuwa się obok nas. To przerażające. Ze dotąd jeszcze nie umknąłem, to może być dla pana dowodem, że imię Nassyr noszę całkiem słusznie.
— Czy i brama jest zaryglowana?
— Oczywiście i to dwoma wielkimi i ciężkimi ryglami, które nie łatwo ruszyć z miejsca.
— A gdzie śpi waleczny stróż Selim, który idzie w zawody z największymi bohaterami całego świata?
— Pod bramą, gdzie codziennie przygotowuje sobie łoże.
— A czy on także widział ducha?
— Widywał go każdego wieczora, a mimoto nie porzucił mojego domu. O, Effendi, Selim istotnie nie jest człowiekiem bojaźliwym. Dziś będziemy mogli spocząć poraz pierwszy, co dotychczas było dla nas niepodobieństwiem. Jestem znużony i potrzebuję snu. Dobranoc!
Podał mi rękę i odszedł do swojego mieszkania. Słyszałem, jak drzwi zaryglował za sobą. Wierzyłem mu Oczywiście, że potrzebuje spokoju. Zarłoki są zwykle zmęczeni po jedzeniu. Byłem jednak pewny, że strach przyjdzie i dziś także i choć może nie z sympatyi do mnie, to jednak właśnie przezemnie.
Mogła być, według naszej rachuby, godzina jedenasta, postanowiłem więc poczynić przygotowania, zresztą bardzo proste. Najpierw musiałem uśpić dzieci. Położyły się w kącie na poduszce, a ja nakryłem je swoim płaszczem, przyniesionym przez Selima z hotelu. Uczyniłem to w ten sposób, że twarze ich były pod płaszczem i że stracha widzieć nie mogły. Potem wyszedłem cicho na podwórze, ażeby nocne światło zobaczyć. Księżyc nie świecił, ale gwiazdy błyszczały tak jasno, że na dziesięć kroków widać było wcale dobrze.
Bramą nie wchodził strach do domu, bo zamknięta była ryglami i Selim tam spoczywał. Byłem pewien, że ten hultaj rozmyślnie wybrał sobie tam legowisko, gdzie się widmo nie pokazywało. Duch przechodził bezwarunkowo przez mur ogrodowy, w którym znajdowały się wspomniane wyłomy. Tam należało czekać na jego przyjście. Mimoto wolałem nie zajmować stanowiska w ogrodzie, gdyż duch był już może za murem, mógł mnie zobaczyć i wyrzec się dzisiejszej wędrówki. Poszedłem więc do sieni, by zobaczyć Selima. Nie było go jeszcze na miejscu, lecz schodził właśnie ze schodów z małą lampką w ręce, która matowe blaski rzucała na otoczenie. Zdumiałem się, kiedym zobaczył, w jaki sposób ten bohater przed duchem się zabezpieczył. Z obu ramion zwisały mu strzelby, przy lewym boku wlókł się potężny pałasz, a długa, biała jego szata przepasana była teraz chustą, z za której wyzierały głownie kilku pistoletów i noży. W lewej ręce niósł lampę, a w prawej potężny kawał drzewa, mającego zastąpić pałkę. Na mój widok drgnął ze strachu tak, że lampa byłaby mu upadła na ziemię, gdybym jej był nie pochwycił i nie przytrzymał.
— Daj mi spokój, daj mi spokój, zły duchu, szatanie! — zawołał, a maczuga wypadła mu z ręki.
— Nie krzyczże tak, Selimie! — odpowiedziałem. — Zdaje mi się, że mnie za ducha bierzesz.
To mówiąc, podniosłem lampę ku swojej twarzy. Kiedy mię poznał, całą piersią odetchnął i rzekł z wielką ulgą:
— Chwała bogu, że to ty jesteś, effendi, bo gdyby to był duch, zabiłbym go na miejscu.
— Prawdopodobnie pałką, którą rzuciłeś.
— Tak. Wypadła mi przy zamachu. Czy mój pan poszedł już spać?
— Tak.
— Wszyscy inni także, a ja chciałem tu właśnie zrobić sobie łoże.
Wziął mi z rąk lampę i poświecił ku bramie. Rozłożył tam na ziemi starą, słomianą rogożę i nakrył ją kocem, w który mógł się tak zawinąć, że pewnie ani duch jego, ani on ducha nie mógłby zobaczyć.
— A gdzie znajduje się murzyn? — spytałem.
— Na górze w przedpokoju kobiet, gdzie zatarasował się razem z niemi. Pan tu ze mną rozmawia a tymczasem lada chwila duch może nadejść.
— Szukałem ciebie. Chciałem się spytać, czy nie masz silnych sznurów lub rzemieni.
— Mam i zaraz przyniosę.
Przyniósł, czego żądałem a potem poradził mi, żebym się spać położył. Powróciłem do mego mieszkania i udałem się najpierw do tylnego pokoju, by się przypatrzyć dzieciom. Zasnęły mocno. Następnie udałem się do przyległej ciemnej izby i otworzyłem drzwi, wiodące na krużganek w dziedzińcu. Tu usiadłem na ziemi i czekałem z wielką niecierpliwością na zjawienie się ducha.
Wyznaję szczerze, iż życzyłem sobie jego przybycia, gdyż chciałem wiedzieć, czy mam słuszność, domyślając się, że to człowiek, a może nawet przełożony bractwa. Jeśliby to był Abd el Barak, którego uważałem za silnego człowieka, to należało być ostrożnym i bardzo zwinnym zarazem. Musiałem zaskoczyć go niespodziewanie. Chciałem czekać na niego w pokoju oświetlonym, by się dowiedzieć, co uczyni, jeśli mnie pozna. Siedziałem tak dość długo, a minuty dłużyły mi się w kwadranse. Zwróciłem oczy w kierunku przejścia przez ogród i nagle usłyszałem w tej stronie szmer, z zacienionego krużganku wynurzyło się coś wązkiego, jaśniejszego od otoczenia i zaczęło się poruszać. Była to szara teraz a więc prawdopodobnie biało ubrana postać. Wyszła z krużganku na otwarty dziedziniec.
Nie była jednak sama, gdyż za nią szła druga a potem trzecia. Byłyżby to aż trzy strachy? W takim razie położenie moje nie byłoby całkiem bezpieczne.
Pierwsza postać zwróciła się na lewo ode mnie, ku pokojom Turka. Zanim odeszła, podniosła w górę rękę na znak dla tamtych dwu, które natychmiast wszczęły hałas, podobny do wycia i świstu wichru, Usta nie mogły tego dokonać; zapewne duchy rozporządzały jakimiś nieznanymi mi instrumentami. To, co ci dwaj teraz robili, było dla mnie rzeczą uboczną; musiałem zwrócić uwagę na pierwszego, który znajdował się w tyle przy drzwiach ostatnich. Prawdopodobnie odsuwał teraz rygiel w sposób, którego się domyślałem, ażeby wejść do pokoju. Stamtąd chciał przejść przez dalsze pokoje Turka, a nakoniec musiał się znaleźć w mojem mieszkaniu. Powinien mnie tam znaleźć w łożu. To też wstałem i poszedłem szybko do oświetlonego pokoju, zaryglowując drzwi za sobą.
Położyłem się na poduszkach i przykryłem się kocem tak, że twarz była wolna. Murzynięta spały jeszcze mocno. Sznury wziąłem pod kołdrę.
Niedługo już czekałem; nadeszła chwila decydująca. Usłyszałem szmer pod drzwiami, wiodącemi do Murada, otworzono je i duch wszedł do środka. Odwrócił się najpierw i przy jasnem świetle ujrzałem w jego ręku jakiś cienki śpiczasty przedmiot, który wetknął we wspomniane dziurki, ażeby zasunąć rygiel z tamtej strony. Musiał być bardzo pewnym siebie, skoro nie uważał za odpowiednie rozejrzeć się najpierw po mojem mieszkaniu. Przymknąłem powieki tak, żeby się wydawało, że śpię twardo, mimoto jednak wszystko dobrze widziałem. Oddechałem przytem spokojnie, starając się, żeby pierś moja podnosiła się lekko, ale widocznie.
Do głębi duszy wstydziłem się za Murada i nawet gniewałem się na niego. Ten duch nie wyglądał wcale jak zwykły upiór. Ubrany był w długi biały burnus z kapturem, nasuniętym ną głowę, a twarz miał przysłoniętą jasną chustą z otworami na oczy. Toż to nie strach, lecz człowiek, z postaci bardzo podobny do Abd el Baraka.
Upuścił róg płaszcza i wrócił do mnie bez szmeru. Pochylił się nademną tak, że chusta, zwisając prostopadle, odsłoniła mi jego dolną szczękę i usta. Prawa ręka. wysunęła się z pod burnusa, a w niej błysnęło ostrze noża. Niebezpieczeństwo śmierci nade mną zawisło i nie mogłem się wahać już ani jednej chwili dłużej. Błędem byłoby, gdybym się podniósł, bo właśnie mógłbym się nadziać na nadstawiony nóż. Stoczyłem się zatem błyskawicznie z poduszki pod jego nogi i podniosłem je tak, że upadł na twarz. Nóż wypadł mu z ręki, a on sam legł głową i piersią na poprzek poduszek. W następnej chwili byłem już na nim, ścisnąłem go lewą ręką za gardło, a prawą zadałem mu kilka uderzeń w tył głowy. Wykonał słaby kurczowy ruch, którym się jednak nie mógł wyswobodzić i leżał przez kilka sekund cicho, co pozwoliło mi owinąć mu sznur dokoła korpusu i rąk. Zaczął wtedy wierzgać nogami, ale bezzwłocznie związałem mu je drugim powrozem, tak, że zupełnie skrępowany znajdował się w mojej mocy. Potem zdarłem chustę i, zgodnie z swojem przewidywaniem, spojrzałem w twarz Abd el Baraka.
W oczach jego iskrzyła się wściekłość, lecz nie rzekł ani słowa. Było mi to bardzo na rękę, bo chciałem, ażeby dzieci spały. Musiałem wyjść, a bojąc się, żeby ich groźbami nie zmusił, by go uwolniły od sznurów, ścisnąłem go za gardło, a kiedy usta otworzył, aby tchu nabrać, wsunąłem mu w nie róg chusty.
Odciągnąwszy go jeszcze dalej od dzieci, ażeby nie mógł zatoczyć się do nich, wyszedłem na krużganek, nie wprost jednak, ale przez nieoświetlony pokój, aby mnie strachy nie dostrzegły. Wziąłem z sobą ciężką rusznicę, żebym w razie potrzeby miał się czem bronić.
Obydwaj hultaje hałasowali jak przedtem. Zobaczyłem, że, chcąc uchodzić za zwierzęta, zaczęli łazić na rękach i nogach. Pochyliwszy się, jak mogłem najniżej, jąłem się ku nim skradać. Ubranie miałem dość ciemne, tak że od otoczenia odróżnić mnie nie mogli. Kiedy do jednego z nich zbliżyłem się na siedm do ośmiu kroków, podbiegłem ku niemu i powaliłem go jednem uderzeniem kolby. Zawył lecz nie podniósł się z ziemi. Drugi, ostrzeżony tym krzykiem, zerwał się na równe nogi. Ujrzawszy mnie, zaczął uciekać. Pospieszyłem za nim wzdłuż próżnego basenu, potknąłem się jednak o kamień, który wypadł z ocembrowania, przyczem strzelba dostała mi się między nogi i z rąk mi wypadła. Zostawiłem ją oczywiście i popędziłem za uciekającym chajalem. Był on niestety lepiej obznajomiony z miejscowością, niż ja, i wyprzedził mnie znacznie, co znagliło mnie do tem większego pośpiechu. Biegł na przełaj przez ogród, po kupach rumowiska i przez zarośla zielska ku murowi, Właśnie wdrapywał się na szczyt muru, chcąc się z ogrodu wydostać, kiedy ku niemu nadbiegłem i jeszcze na czas pochwyciłem go za nogę i ściągnąłem na ziemię. Stało się to tak gwałtownie, że straciłem równowagę i upadłem na ziemię pod niego. Dobył noża i zamierzył się do pchnięcia. Uderzyłem go jednak silnie w przedramię i w ten sposób odparowałem cios. Nóż przeszedł mi między korpusem a ręką, ja zaś, nie tracąc czasu, uderzyłem przeciwnika od dołu pięścią w nos, a drugą ręką usiłowałem przytrzymać jego uzbrojoną pięść. Ból, sprawiony szczutkiem w nos, podwoił jego siły i wyrwał się z rąk moich. Ażeby ujść ponownemu pchnięciu, rzuciłem się w bok, poczem zerwałem się z ziemi. On jednak wolał nie próbować dalszego szczęścia w walce, ucieczka wydała mu się korzystniejszą. Zanim zdołałem przebiec odległość jego od siebie, wydostał się na mur i skoczył na drugą stronę. Usłyszałem, że pobiegł cwałem.
Niechaj sobie ucieka, pomyślałem zadowolony, że uniknąłem jego noża, i wróciłem na podwórze. Tam leżał strach drugi tak, jak padł od uderzenia kolby. Zbadałem jego pas i znaleziony w nim nóż schowałem do kieszeni, poczem udałem się do sieni, gdzie leżał waleczny Selim. Usłyszawszy moje kroki, jął z przerażenia odmawiać znaną modlitwę pielgrzymów do Mekki.
— O Allah, chroń mnie przed trzykroć ukamienowanym dyabłem, broń mnie przed wszelkimi złymi duchami i zamknij otchłań piekieł przed mojemi oczyma.
— Nie skomlij, ale wstawaj czemprędzej! — rozkazałem mu. — To ja jestem!
— Ty jesteś? A któż to taki? — zabrzmiało z pod kołdry, którą się owinął. — Ja wiem, kto jesteś! Przejdź obok mnie, gdyż jestem ulubieńcem proroka i ty nie masz mocy nademną.
— Głupiś! Czyż mnie po głosie nie poznajesz? Jestem obcym effendim, który mieszka u was w gościnie. — Nie kłam, bo nim nie jesteś. Przybrałeś tylko głos jego, by mnie oszukać, ale ręce świętych kalifów wyciągnięte dla mojej obrony, a w raju modlą się za mnie ust tysiące. O Allah, Allah, zmniejsz moje grzechy, żebyś ich nie mógł zobaczyć, i dopomóż mi do pokonania złego ducha, który zapuszcza już w kark mój pazury.
Ten człowiek, który ośmielał się iść w zawody z bohaterami wszechświata, był, jak się pokazało, pierwszej próby mazgajem. Perswazye nic nie pomogły. Nie bojąc się tego, żeby skorzystał ze swego arsenału, odwinąłem go i jęczącego ze strachu wywlokłem na dziedziniec. Dopiero, kiedy mnie poznał przy świetle gwiazd, wyprostował się dumnie i powiedział:
— Edffendi, na co się odważyłeś!
— Na nic!
— Na bardzo wiele! Dziękuj Allahowi, że jeszcze żyjesz! Poznałem cię natychmiast po głosie. Gdybym cię był uważał za ducha, dusza twoja, jako dym, opuściłaby ciało, gdyż jestem straszliwy w gniewie, a okropny w złości!
— Więc nie boisz się stracha?
— Ja i bać się! Jak możesz o to pytać. Poszedłbym w zawody ze wszystkimi duchami i smokami piekieł.
— Bardzo mi to na rękę, gdyż pomożesz mi zanieść ducha do mojej izby.
— Ducha? — zapytał, skurczywszy się we dwoje. — Żartujesz, panie! Kto nosi ducha?
— Ja to potrafię, a i ty także. Tam leży, popatrz! Zaniesiemy go do pokoju.
Poszedł wzrokiem w kierunku mojej wyciągniętej ręki i zobaczył jasno odzianą postać, leżącą na ziemi.
— Pomóż nam, Panie! Daj nam swoje błogosławieństwo! — zawołał, wyciągając odpychająco obie ręce. — Ani rozkaz padyszacha, ani przykazanie, ani ustawa nie zawiedzie mnie tam, gdzie leży ten najwyższy z dyabłów!
— Toż to nie duch, lecz człowiek.
— Ale nazwałeś go strachem.
— Bo udawał widmo, by nam strachu napędzić.
— A więc powiedz mi pierwej, gdzie mieszka jego plemię, jak nazywa się ojciec jego i ojciec ojca jego. Inaczej nie mogę uznać go za człowieka.
— Głupstwa pleciesz Selimie! On jest człowiekiem, Zwyciężyłem go i powaliłem kolbą na ziemię. A tam w mojej izbie leży drugi, którego podobny los spotkał.
— W takim razie jesteś zgubiony. Oni dali się pozornie zwyciężyć, aby tem łatwiej na ciebie wpaść, duszę twoją rozszarpać w kawałki i rozrzucić na cztery strony świata.
— Więc wracaj na swoje łoże i wleź pod kołdrę, ale nie mów mi już nigdy, że jesteś największym bohaterem plemienia.
Zostawiłem Selima, a sam poszedłem do ducha i wziąwszy go na barki, zaniosłem do swego pokoju, gdzie go położyłem na ziemi. Za chwilę nadszedł tchórzliwy Selim i zaglądnął przez na pół przymknięte drzwi. W leżącej na ziemi postaci poznał Abd el Baraka i wsuwając ostrożnie jednę nogę do izby, spytał zdumiony:
— Czy to nie Abd el Barak, przełożony świętej Kadiriny? Jakże się on tu dostał i kto nałożył mu pęta?
— Ja, gdyż, jak widzisz, Abd el Barak jest duchem, który straszył w tym domu. Przyszedł do mnie i chciał mnie pchnąć nożem, musiałem go przeto uczynić nieszkodliwym. Były tu jeszcze dwa inne duchy; tego powaliłem, a drugi uciekł mi przez mur ogrodowy.
Teraz zaczęło się rozjaśniać w głowie największego bohatera szczepu. Wszedł już bez trwogi do mego: mieszkania i stanąwszy przedemną, powiedział:
— Elffendi, nie jesteś wprawdzie prawowiernym muzułmaninem, lecz Allah ma cię widocznie w szczególnej opiece. Inaczej byłbyś teraz trupem i leżałbyś na podwórzu sztywny, jak drzewo, a powalony moją waleczną, niepokonaną ręką.
Wzruszyłem ramionami z uśmiechem, a on mówił dalej:
— Czy może wątpisz? Byłeś na dziedzińcu. Biada ci, gdybym cię był zobaczył i wziął za ducha. Moje ciosy zdruzgotałyby twoje kości, a zmiażdżona dusza byłaby odeszła jak kawałek zmiętego papieru. Sam stwórcaby cię nawet nie poznał i nie znalazłbyś dla siebie miejsca w krainach tamtego życia. Allah cię obronił i dlatego powinieneś porzucić chrześcijaństwo, a przyjąć wiarę prawdziwą, która czyni ze swych wyznawców bohaterów niepokonanych.
— Ażeby zostać takim jak ty bohaterem, nie potrzeba zmieniać wiary. Idź teraz po swego pana! Niechaj zobaczy, jakie to strachy chciały wypędzić go z tego domu.
— Zawołam go, lecz przedtem muszę sam pomówić z tym człowiekiem, który chciał w nas wmówić, że należy do państwa dusz pomarłych.
Zapomniał Selim na chwilę, że Abd el Barak, jako przełożony Kadiriny, posiadał wielką władzę. Samochwalstwo było drugą naturą chudeusza i chciał się niem teraz przy sposobności nasycić. Wyciągnął pięść do Abd el Baraka i zawołał:
— Byłeś już dawno oddany w te ręce. Przejrzałem cię i mogłem cię zdusić, jak gąbkę, gdyby taka była moja wola. Zbyt dumny jednak jestem. Nie byłeś godnym, aby cię moja ręka dotknęła i odstąpiłem cię temu oto effendi, który uporał się z tobą tak szybko, jak gdyby się mojemi rękami posługiwał. Tyleś dla mnie wart, co zdechła ropucha, albo ryba śmierdząca, której woni nie znoszę. Nigdy nie będziesz miał potomstwa, a i o twoich przodkach nikt nie będzie pamiętał. Kiedy umrzesz, dusza twoja będzie straszyła przez całą wieczność. Oto będzie nagroda za twoje czyny, podczas gdy moje zapisane zostaną do księgi bohaterów i żyć będą w pieśniach zwycięzców i zdobywców.
Po tych słowach wyszedł Selim z mojego pokoju z taką wielką pompą, na jakąby się nie zdobył bohater teatralny, znikający za kulisami wśród frenetycznych oklasków publiczności. Abd el Barak odprowadził go wzrokiem, nie wróżącym nic dobrego. Nie wiele jednak na to zwracałem uwagi, gdyż trzeba się było zająć drugim strachem, który znaku życia nie dawał. Czyżbym go zabił? Zaniepokoiłem się trochę. Zbadałem jego czaszkę; była spuchnięta, ale nie rozbita, a serce biło wyraźnie i równo. Czyżby ten człowiek udawał, by przynajmniej na razie uniknąć upokorzenia? Ująłem go za gardło i ścisnąłem. W tej chwili otworzył szeroko oczy i w obawie, żebym go nie zadusił, zawołał chrapliwie:
— Na pomoc, na pomoc, o Boże, na pomoc! Duszę się, umieram!
Odjąłem rękę od jego szyi i zagroziłem:
— Kto udaje umarłego, niech umiera! Trzymaj oczy otwarte, jeśli nie chcesz, żebym ci je zamknął na zawsze! Upiory nie zasługują na miłosierdzie.
Czarne rodzeństwo obudziło się tymczasem. Siedziały dzieciny skurczone w kącie i patrzyły szeroko rozwartemi oczyma na zatrważającą je scenę. Kilka moich słów wystarczyło jednak, by je uspokoić zupełnie.
Teraz dopiero mogłem Abd el Barakowi wyjąć z ust knebel. O ile dotychczas obawiałem się, że może być dla mnie niebezpieczny z powodu sceny w piwiarni, to teraz zniknęły wszelkie powody do obaw. Miałem tego człowieka w ręku i byłem pewien, że nie będzie knuł przeciwko mnie nic złego, przynajmniej otwarcie. O tem, że zyskałem w nim skrytego wroga, nie wątpiłem ani na chwilę. Selim, którego posłałem po Murada Nasyra, ukazał się teraz we drzwiach i oświadczył, że pan jego chce wpierw ze mną pomówić, zanim duchy zobaczy.
— Dobrze, pójdę pomówić z Muradem. Ty zaś, Selimie, zostaniesz tutaj przy więźniach.
— Słusznie, bardzo słusznie! — odpowiedział, kłaniając mi się po raz pierwszy od dnia poprzedniego, gdyż wśród wielkiego rozdrażnienia zapomniał zupełnie o zwykłej uniżoności.
— Spodziewam się, że mogę ci powierzyć tych jeńców? — rzekłem.
— Z całą pewnością, effendi! Zaduszę ich, jeśli choć jedno słowo powiedzą, albo ruch fałszywy uczynią. Możesz być pewnym, że jestem stworzony na dozorcę takich złoczyńców. Jedno spojrzenie mego orlego oka wystarczy, by napełnić ich największą trwogą i niepokojem. Pozwól mi jednak, bym się w broń zaopatrzył.
— Ależ to niepotrzebne, bo leżą skrępowani.
Drugiego ducha związałem także.
— Wiem o tem dobrze, effendi, ale broń podwaja godność człowieka i dodaje powagi jego rozkazom.
Widać było, że się boi zostać sam na sam z tymi dwoma skrępowanymi ludźmi. Zaczekałem chwilę, aż Selim sprowadził cały swój arsenał, poczem udałem się do mieszkania Murada Nassyra, do którego wszedłem po raz pierwszy. Urządzone było wykwintnie i wygodnie. Selim stał pełen oczekiwania i zaczął:
— Co się stało, effendi? Trudno mi uwierzyć w to, co słyszałem. Selim opowiedział mi o swoich bohaterstwach, ale w ten sposób, że większej części nie zrozumiałem.
— Cóż ci on takiego opowiadał?
— Było ośm upiorów; dwa pan schwytał, a jeden panu umknął, on zaś walczył z pięcioma.
— I zwyciężył ich oczywiście!
— Nie. Z pańskiej winy musiał pozwolić im uciec.
— Z mojej? Dlaczego?
— Właśnie w chwili, kiedy był blizkim zwycięstwa i kiedy strachy prosiły go o łaskę, odwołał go pan na dziedziniec, żądając pomocy.
— To romans, który on sam wymyślił. Jego pięć strachów żyje tylko w jego wyobraźni, albo raczej kłamliwości; były tylko trzy, a z nimi miałem tylko ja sam jeden do czynienia.
— I Abd el Barak znajduje się rzeczywiście między nimi?
— Tak.
— To nie do uwierzenia. Ktoby to myślał!
— Niech sobie pan przypomni, że zaraz w pierwszej chwili podejrzywałem Abd el Baraka o udział w tych nocnych wędrówkach.
— Nic sobie nie przypominam.
— Czyż nie powiedziałem panu, że duch będzie się mnie obawiał i że go już widziałem? Miałem na myśli Abd el Baraka. Domyślałem się, że to on ten dom niepokoi, ażeby wypędzić gospodynię, a potem i lokatorów i przyśpieszyć w ten sposób przejście budynku na własność świętego bractwa.
— Więc pan się tego naprawdę domyślał? Mnie nie przyszłoby to nigdy na myśl. To straszne! Ale teraz opowiedz pan, jak się to wszystko odbyło, gdyż słowom Selima nie mogę wierzyć.
— Pewnie, bo jego wyobraźnia jest poprostu fenomenalna.
Opowiedziałem mu, co się stało, jak mogłem najkrócej i najprościej, mimo to nie łatwo mi uwierzył. W głowie mu się nie mogło pomieścić, że taki człowiek, jak Abd el Barak, przyjął na siebie tak nikczemną rolę. Wezwałem go, żeby przekonał się naocznie, a on odparł:
Zanim udam się do tego człowieka, muszę wiedzieć, co uczynimy z nim i z jego pomocnikiem. Zamierzasz pan puścić ich wolno?
— Właściwie powinniśmy donieść o całej sprawie władzy.
— Niech nas Allah broni. Zawiadomienie władzy o tej igraszce strachów, nie byłoby niczem innem, jak narażeniem się całej kadirinie, a tego bądź co bądź muszę uniknąć, nie chcąc się narazić na ogromne straty. Moje stosunki handlowe z Egiptem byłyby wkrótce tak, jak zerwane. I to nie tylko z Egiptem, bo kadirina jest rozgałęziona po całej Afryce północnej i wpływy jej sięgają nawet w głąb Sudanu. I panu nie radzę narażać się tak potężnemu stowarzyszeniu. Jestem pewien, że nie zobaczyłbyś pan już swojego kraju.
— Muszę panu przyznać słuszność, niestety. Sądzę, że wogóle nie należy podawać tej sprawy do wiadomości publicznej, w każdym razie jednak nie możemy puścić tych drabów wolno, gdyż usiłowaliby zemstę na nas wywrzeć. Musimy wprzód przed tą zemstą w jakiś sposób się zabezpieczyć.
— Moglibyśmy wymódz od nich formalne, pisemne oświadczenie.
— Zapewne; pisemne oświadczenie, podpisane przez Abd el Baraka, jakąś wartość mieć będzie. Zrobimy z niego użytek, jeśli bezpośrednio wrogo przeciwko nam wystąpi lub jeśli się dowiemy, że poszczuł przeciwko nam Kadirinę.
— A więc dobrze. Niechże pan tylko oświadczenie ułoży. Papier i wszystko inne jest w domu.
Zamieniwszy na ten temat kilka jeszcze uwag, udaliśmy się do mojej sypialni, gdzie przed pojmanymi stał Selim ze strzelbą na ramieniu i z groźną miną. Wchodząc, usłyszałem go mówiącego:
— A więc nie sądźcie, żebyście mogli zemstę na nim wywrzeć. Zbyt on rozsądny, aby nie poszedł za dobrą radą, którą mu dałem.
— O kim ty mówisz? — zapytałem, gdyż uderzyły mnie te przechwałki. Odnosiły się one pewnie do mnie, do jakiegoś mego postanowienia, które mi miał doradzić. Przybrał minę zakłopotania i zawahał się z odpowiedzią.
— No dalej! — rozkazałem mu. — Czy może mówiłeś o mnie?
Skłonił mnie do postanowienia tego pytania zwrócony na mnie szyderczy wzrok Abd el Baraka.
— Nie, nie o tobie mówiłem — odpowiedział wreszcie. — O Muradzie Nassyrze. Udaje on się pod moją osłoną do Chartumu i nie ma powodu bać się tych ludzi.
— Jesteś papla i powinienbyś raczej ćwiczyć się w milczeniu, aniżeli każdemu opowiadać zmyślone historyjki. Idź do drzwi haremu i powiedz murzynowi, co się stało, ażeby się nasze współlokatorki nie przestraszyły, widząc, że nie śpimy.
Odesłałem go, by nie był świadkiem naszych układów z Abd el Barakiem. Jeśli ten Selim posunął się tak daleko, że mu powiedział, iż jutro opuszczam Kair z murzyniętami, musiałem się z góry przygotować na wszelkiego rodzaju przeszkody i niebezpieczeństwa.
W ciągu ubiegłego dnia miał Selim być w porcie i wyszukać mi statek, dotąd jednak, myśląc ciągle o strachu, nie znalazłem sposobności, aby go zapytać o wynik poszukiwań. Gdy wyszedł, rozwiązałem Abd el Baraka tak, że mógł się ruszać i usiąść, wydobyłem rewolwer i zagroziłem:
— Na razie jesteś jeszcze upiorem, do którego strzelę, jeśli wykona jakikolwiek ruch niedozwolony przeze mnie. Spodziewam się zatem, że zostaniesz w tej samej pozycyi.
Spojrzał na mnie wzrokiem, w którym nie było nic prócz zwierzęcej wściekłości. Potem drgnęły mu grube wargi uśmiechem wyższości i odpowiedział:
— Jeśli masz jakie rozkazy dla potężnego mokkadema świętej Kadiriny, to mów.
— Nie mam prawa rozkazywać ci tak, jak ty mnie, lecz mam zamiar przedłożyć ci kilka propozycyi.
— Słucham!
Skrzyżował dumnie ręce na piersi i przybrał minę i postawę panującego, który nizko stojącemu poddanemu udziela łaskawie posłuchania. Miałem wielką ochotę dać mu pięścią w twarz, by mu przypomnieć, że nie on tu rozkazuje, lecz w danych okolicznościach musiałem zapanować nad oburzeniem. Wogóle dzień ten dał mi sposobność porównania wpływu islamu i chrześcijaństwa. Jaką miłością, łagodnością, pokorą i uprzejmością odznaczają się członkowie chrześcijańskich kongregacyi, a jak pysznie, zajadle i zuchwale zachowywał się ten kierownik muzułmańskiego bractwa! I tacy oni wszyscy, ci nieświadomi muzułmani, których nabożność okazuje się w bezmyślnem odklepywaniu kilku pacierzy. To ludzie zawzięci, nie będący w stanie zrozumieć drugich i patrzący z góry nawet na swoich współwyznawców, jeżeli ci nie są członkami bractwa.
„Słucham“! Brzmiało to tak wyniośle, jak gdyby ten udawacz strachów był duchem samego proroka, który zstąpił na ziemię. Z trudem przezwyciężyłem się, by mu powiedzieć spokojnie:
— Czy ty znasz kutub[17] el Kadirine, które w pisanych zeszytach rozchodzą się wszędzie, gdzie mieszkają członkowie naszego bractwa.
— Znam je — potwierdził.
— Kto je pisze?
— Każdy pisarz może ułożyć taki zeszyt.
— No dobrze. Jestem muallif i chciałbym napisać taki zeszyt.
— Ty? — roześmiał się. — Jesteś giaurem!
— Radzę ci, byś drugi raz tego przezwiska nie powtórzył. Poznałeś już, jaką karą odpowiadam na taką obelgę. Jeśli ja kutub napiszę, to go ludzie będą czytali; już ja się o to postaram! Tytuł będzie brzmiał: Abd el Barak, el dżinni, Abd el Barak strachem, a wszyscy czytelnicy dowiedzą się, jaką nędzną rolę odegrał tu dziś słynny mokkadem pobożnej Kadiriny.
— Spróbuj! — zawołał gwałtownie.
Gniew jego przekonał mnie, że plan miałem dobry. Gdybym mu zagroził policyą i sądem, zapewne mniejby sobie z tej pogróżki robił, aniżeli z takiego zawstydzenia wobec towarzyszów bractwa. Tylko w ten sposób można go było skłonić do ustępstw.
— Nie narażam się przytem na nic — oświadczyłem z zimną krwią. — Zniszczę cię w oczach wszystkich towarzyszy i utracisz tem samem wszelką moc zemsty nademną. Ze względu jednak na zacnych członków bractwa, chciałbym Kadirinie oszczędzić tej hańby, jaką ty na nią ściągnąłeś. Być może, że ustąpię od mego zamiaru, jeśli mi udowodnisz, że żałujesz tego, co się stało i że wyrzekasz się wszelkiej zemsty na nas.
Na wspomnienie żalu drgnął ze złości, lecz zapanował nad gniewem i rzekł stosunkowo spokojnym tonem.
— Na czem ma polegać ten dowód?
— Po pierwsze, oświadczysz, że się wyrzekasz wszelkich praw do tych dzieci murzyńskich.
— Wyrzekam się — odparł natychmiast, machnąwszy wzgardliwie ręką. Groźba moja podziałała więc tak, że ten warunek wydał mu się czemś bardzo drobnem.
— Ażebym był całkiem pewny, dasz mi pisemne pokwitowanie, że kupiłem dzieci od ciebie.
— Otrzymasz je.
— Następnie dasz mi list polecający do wszystkich członków Kadiriny, żeby mi pomocy i obrony udzielali w podróży.
— Napiszę ci go.
Powiedział to tak samo szybko, jak odpowiedzi poprzednie. Zdawało mi się, że dosyć wiele od niego wymagam, trudno mi więc było uwierzyć, że się zupełnie szczerze na wszystko godzi. Patrzył na mnie z boku w sposób potęgujący moje wątpliwości. Wietrzyłem podstęp, nie miałem jednak czasu do rozmyŚlań, więc mówiłem dalej:
— A w końcu sporządzimy krótkie pismo, zawierające opowiadanie tego, co się tu dzisiaj stało. Pismo to musisz podpisać.
Na to wybuchnął ze złością:
— Na życie proroka; tego nie zrobię!
— Nie przysięgaj na Mahometa, gdyż nie dotrzymasz, nie będziesz mógł dotrzymać przysięgi.
— Dotrzymam jej! Na co ci potrzebny mój podpis? Co uczynisz z tem pismem?
— Jeśli nie wystąpisz wobec nas wrogo, nikt go nie zobaczy, lecz gdy zechcesz nam szkodzić, zrobimy z niego użytek.
— Tu w Kahirze są jeszcze inne bractwa. Ich mokkademów zwołam tutaj natychmiast. Ci ludzie zobaczą ciebie i dowiedzą się, w jaki sposób do nas przyszedłeś. Potem dowiedzą się niebawem wszyscy, że twa pobożność polega na udawaniu upiorów.
To był ostatni i najwyższy atut, jakim rozporządzałem, nie chybił też zamierzonego celu. Abd el Barak patrzył chwilę tępo przed siebie, wreszcie zawołał:
— Muszę wstać; nie mogę teraz siedzieć!
Zerwał się i w wielkiem wzburzeniu, zaczął przechadzać się po pokoju. Potem stanął przedemną i zapytał:
— A jeśli uczynię wszystko, czego ode mnie żądacie, czy puścicie nas obu bez przeszkody?
— Tak.
— I to ostatnie pismo pokażecie dopiero wtedy, gdy zauważycie, że chcę wam szkodzić?
— Tak.
— Na moją duszę i na dusze moich przodków, jesteś człowiekiem, którego strzedz się należy.
— Liczysz sobie przodków aż do proroka, bo zawsze nosisz turban zielony, o ile nie udajesz stracha. Gdybyś się wzbraniał przystać na moje żądania, naraziłbyś siebie i wszystkich swoich przodków na nieuchronną hańbę. Strzeż się!
— Dzień twego urodzenia był dla mnie dniem nieszczęścia. Przystanę i spełnię twoje życzenia. Pisz zatem, co masz pisać! ja się pod tem podpiszę!
Abd el Barakowi jakby kamień spadł z serca, uspokoił się i usiadł. Ja uczyniłem to samo a Murad Nassyr przyniósł papier, atrament i pióro trzcinowe. Upłynęło sporo czasu, zanim potomkowi proroka wszystkie pisma przedłożyłem. Podpisał je, nie czytając wcale, poczem wstając z krzesła, rzekł wzdychając głęboko:
— A więc jesteśmy gotowi. Rozwiążcie teraz tego człowieka i puśćcie nas wolno!
Uwolniliśmy drugiego ducha z powrozów i odprowadziliśmy obydwu do bramy, którą Selim otworzył, Zaledwie jednak Abd el Barak znalazł się na ulicy, odwrócił się do nas, złożył mi ukłon i rzekł szyderczo:
— Niech cię Bóg strzeże, niech cię Bóg chroni! Prawdopodobnie zobaczymy się niebawem.
To powiedziawszy, odszedł spiesznie z swym towarzyszem. Powróciłem do mego pokoju, a Nassyr udał się do siostry, która niewątpliwie z wielką ciekawością czekała na jego opowiadanie. Papiery schowałem sam, nie myśląc dawać ich do przechowania Turkowi. Nie ufałem jego rozwadze, a z zachowania się Abd el Baraka, zwłaszcza z ironicznego pożegnania, należało wnosić, że knuł jakieś podejrzane zamiary, wobec których trzeba się było mieć na baczności. Rozmyślania moje przerwało nadejście Selima, który przyszedł, aby się dowiedzieć, czy jeszcze go potrzebuję i czy może się położyć.
— Odpowiedz mi na kilka pytań — rzekłem do niego. — Czy znalazłeś dla mnie okręt, odchodzący dzisiaj z Bułaku w górę Nilu?
— Tak, znalazłem najlepszy i najszybszy i zamówiłem miejsca dla ciebie i murzynów.
— To nie było rozumne. Na co ma ktoś już teraz wiedzieć, czy przyjdę sam, czy nie. Czy powiedziałeś, kto jestem?
— Musiałem powiedzieć, bo kapitan pytał mnie o to.
— Cóż to za statek?
— Dahabijeh, bardzo szybko, jak się zdaje, płynący, gdyż nazwano go „Semek“[18].
— A teraz jeszcze jedno; rzecz główna! Czuwając nad jeńcami, rozmawiałeś z Abd el Barakiem. Czy powiedziałeś mu, że dziś opuszczę miasto „Semekiem“.
— Nie, nie powiedziałem ani słowa.
— Mów prawdę, bo ta wiadomość jest dla mnie niezmiernie ważna. Nie rozgniewam się na ciebie, jeśli się przyznasz, żeś się niepotrzebnie wygadał.
Przyłożył obie ręce do serca i rzekł tonem największej szczerości.
— Effendi, nie obrażaj mej pobożnej duszy, sądząc, że cię okłamuję. Jesteś przyjacielem mego pana, więc służę ci tak wiernie, jak jemu. Urodziłem się, jako syn milczenia, a z ust moich wychodzi tylko mowa miła Allahowi i świętym kalifom. Przysięgam ci, że nie powiedziałem ani słowa.
— Dobrze! — rzekłem, chociaż wątpiłem w jego prawdomówność. — Kiedyż Dahabijeh opuści przystań?
— O godzinie trzeciej, to jest wtedy, kiedy wszyscy prawowierni muzułmani wyruszają w podróż.
— A gdzie ten okręt stoi na kotwicy? Czy jest w pobliżu kawiarnia, z której możnaby go widzieć?
— Niedaleko od portu znajduje się kawiarnia z obszerną werandą, z której widać między innymi okrętami także i ten, o którym mówimy. Jeżeli chcesz, zaprowadzę cię tam natychmiast.
— Dziękuję ci. Na razie nigdzie się nie wybieram. Sądzę, że powiedziałeś prawdę, w każdym razie jednak zastanów się nad tem, że człowiekowi, który raz skłamie, nigdy się na przyszłość nie ufa.
— Słusznie, bardzo słusznie! — przyznał mi, przyczem ukłonił się tak nizko, że brzegiem turbanu prawie ziemi się dotknął, i wyszedł.
Po jakimś czasie przyszedł do mnie Nassyr. Czuł potrzebę pomówienia jeszcze raz o tem, co się stało, przyczem pokazało się, że uważał teraz Abd el Baraka za nieszkodliwego.
— Przekonał się, że nie myślimy żartować — rzekł — podpisał się i z pewnością będzie się starał o to, abyśmy nie potrzebowali zrobić użytku z broni, którą przeciw niemu rozporządzamy.
— Jestem inego zdania. Przypuszczam, że Abd el Barak będzie się starał wydobyć od nas dokumenty, przez siebie podpisane i w danym razie żadnym środkiem nie wzgardzi, przy pomocy którego mógłby swego dopiąć. Czy pana nie uderzył ton, jakim pożegnał się z nami.
— Tak, zauważyłem, że słowa jego były przepełnione złością.
— Raczej szyderstwem. Dziwna mi się wydaje także ta łatwość i szybkość, z jaką się zgodził na podpisanie listu polecającego. Domyślam się w tem wszystkiem zasadzki, którą poznamy może nawet dziś jeszcze, bo Abd el Barak prawdopodobnie wie, że ja dzisiaj odjeżdżam. Jestem pewny, że mu to Selim powiedział. Musimy się przekonać, czy na nasz statek nie wsiądzie także mokkadem.
— Kto ma to zbadać.
— Ja nie, gdyż o mnie chodzi, Selim nie zasługuje na zaufanie, a także i pańskiemu murzynowi nie można tego wywiadu powierzyć.
— Pójdę więc sam i to będzie najlepsze.
— Zapewne. Statek zowie się „Semek“ i widać go, jak zapewniał Selim, z poblizkiej kawiarni. Zadanie pańskie wymaga czujności i dlatego radziłbym panu wypocząć i udać się teraz na spoczynek. Strachów już niema i snu chyba nikt nam nie przerwie.
Pożegnałem Nassyra i sam także udałem się na spoczynek, uśpiwszy wprzód moich pupilów. Tym razem zgasiłem światło. Gdy się zbudziłem było już prawie południe. Selim przyniósł nam Śniadanie i oznajmił, że pan jego wyszedł wcześnie i że przysłał do domu dla mnie rozmaite przedmioty. Kiedy je zobaczyłem, nabrałem przekonania, że jednak Turek nie był takim samolubem, jak mi się przedtem zdawało. Zakupił nietylko żywność, lecz inne rzeczy, mające mi ułatwić Nilową podróż. Chodziło jeszcze przedewszystkiem o koszta podróży. Jeślibym je sam miał pokryć, kasa moja wypróżniłaby się do dna, co w przyszłości mogłoby się dla mnie okazać groźnem. Nassyr nie wrócił w południe do domu i, jak mógł, wytrwał sumiennie na stanowisku.
Pokazał się dopiero o drugiej, kiedy już byłem gotów do drogi. Zakupy Turka tak powiększyły moje pakunki, że musiałem posłać po posługacza. Między podarunkami znalazł się nawet ładny cybuch i haftowany kapciuch z tytoniem. Już na wychodnem oznaczyliśmy Siut, jako miejsce spotkania, w którem się miałem zatrzymać. Obserwując statek, Nassyr nic podejrzanego nie zauważył. Sam nawet był na pokładzie, aby podróż za mnie zapłacić, ale i tam nic osobliwego nie wpadło mu w oko. Obstawał więc przy swojem zdaniu, że moja ostrożność i obawa są zbyteczne. Doświadczyłem jednak już nieraz, że południowiec niełatwo przebacza urazę. Abd el Barak zaś doznał czegoś więcej, aniżeli zwyczajnej przykrości.
Obyczaj wschodni nie pozwalał mi powiedzieć Letafie: „bądź zdrowa“! a włosodajną Fatmę opuszczałem nawet z ochotą. W bramie pożegnałem Selima, dając mu dobrą radę:
— Gdyby w mej nieobecności duch znowu przyszedł, to nie jęcz, tylko bij tęgo! A nie bierz znowu trzech upiorów za ośm. „Największy bohater szczepu“ nie powinien bezwarunkowo widzieć więcej nieprzyjaciół przed sobą, aniżeli ich jest w istocie.
Murad Nassyr odprowadził mnie i dzieci. Posługacz szedł przed nami. Kiedyśmy się dostali na statek, skończyła załoga właśnie modlitwę południową i zabierała się do rozwinięcia wielkiego żagla. Uścisnąłem Nassyrowi rękę, podziękowałem mu za towarzystwo i wskoczyłem razem z czarnymi na pokład. Wkrótce wiatr wydął żagle i Dahabijeh zwróciła dziób ku środkowi rzeki. Po kilku pożegnalnych skinieniach odwróciłem się od brzegu, by się przywitać z reisem[19]. Zbliżywszy się do mnie, ukłonił się bardzo grzecznie i nawet podał mi rękę, poczem zaprowadził mnie sam do mojej kajuty. Kajuta znajdowała się w tylnej części okrętu, a od pokładu dzieliła ją wisząca rogoża słomiana, zastępująca drzwi. Zauważyłem tam coś w rodzaju materaców, a ponieważ w koce zaopatrzył mię Nassyr, mogłem urządzić się wygodnie z moimi małymi, czarnymi towarzyszami podróży. Miejsca było tu dość, choć nie za wiele. Ku mojemu zdziwieniu, zastałem tuzin flaszek, ustawionych wzdłuż ściany. Reis powiedział, że to Turek je przysłał. Bylo to piwo pilzneńskie. Sympatya moja dla grubasa wzmagała się z każdą chwilą.
Właśnie odszedł był reis odemnie a ja przystąpiłem do małej luki w kajucie, by rzucić okiem na ożywioną żaglami rzekę, kiedy usłyszałem za sobą głos:
— Effendi, czy pozwolisz mi przynieść tu swoje rzeczy, które hammal złożył tam na przedzie okrętu?
Odwróciłem się do mówiącego. Stał u wejścia do kajuty w tak uprzejmej, pokornej nawet postawie, że można było odpowiedzieć mu przyjaźnie, a jednak nie zdołałem tego uczynić. Oko jego patrzyło ostro z pod brwi krzaczastych, a kąty wązkich warg opadały ku dołowi, jakby za chwilę miał wybuchnąć śmiechem szyderczym, a nos... Był on mocno spuchnięty i zabarwiony na żółto, czerwono, zielono i niebiesko. Jakim sposobem ten człowiek tak sobie twarz oszpecił? Mimowoli przyszedł mi na myśl duch trzeci, którego nos zetknął się tak silnie z moją pięścią. W duszy mej, skłonnej teraz do nieufności, zbudziło się podejrzenie. Kiedy rozwijano żagle, zanim okręt ruszył, Śpiewali majtkowie: „Ah ia sidi Abd el Kader“. Jest to zwyczajny okrzyk muzułmanów, należących do kadiriny. Czyżby reis tego statku, a z nim cała załoga, byli członkami bractwa? Czyżby Abd el Barak, który od Selima mógł się dowiedzieć, że popłynę na „Dahabijeh“, kazał reisowi wziąć na statek mego trzeciego stracha? Były to dla mnie pytania pierwszorzędnego znaczenia. Nie zdradziwszy myśli moich wyrazem twarzy, zaskoczyłem tego człowieka nagłem pytaniem:
— Jak się nazywasz?
Zapewne spodziewał się, że na swoje zapytanie otrzyma w odpowiedzi słowo zgody: „tak“, usłyszawszy jednak coś innego, zawahał się na chwilę. Dlaczego? Czy miał powód do zatajania swego imienia?
— No, odpowiadaj! — przynagliłem surowo.
— Nazywam się Ben Szorak — odrzekł.
Powiedział to tak, jak gdyby wypuszczał przez usta pierwsze lepsze imię, które przyszło mu na myśl. Nazwisko takie jednak, jak ben Szorak czyli syn Szoraka, bynajmniej mi nie wystarczało. Ten człowiek miał około pięćdziesiąt lat, więc musiał mieć własne imię, za którem pewnie następowało ben Szorak. Nie zastanawiałem się jednak nad tem zbyt długo i pytałem dalej:
— Dlaczego się zgłaszasz do tej roboty?
— Ponieważ obsługuję podróżnych.
— Aha! Czy jesteś Arabem?
— Tak, z plemienia Maazeh.
— Jak długo służysz na tym statku?
— Od roku przeszło.
— Dobrze! Przynieś mi rzeczy! Jeśli będę z ciebie zadowolony, otrzymasz obfity bakszysz.
Zależało mi teraz na tem, aby ten człowiek nie miał czasu zawiadomić drugich o danych mi odpowiedziach. Wyszedłem więc na pokład. Reis stał w tyle obok sternika; przystąpiłem do niego i zadałem mu kilka pytań, odnoszących się do moich praw i obowiązków jako podróżnego. Potem spytałem, czyby nie zechciał przeznaczyć mi kogoś do małych posług. Reis odpowiedział, nie przeczuwając niczego:
— Ten człowiek już przeznaczony. On zaniósł już do kajuty twoje rzeczy i znajduje się w niej jeszcze.
— Jak się nazywa?
— Barik.
— Czy to Beduin?
— Nie. Pochodzi z Minieh.
— Czy wierny i godzien zaufania? Jak długo jest na tym statku?
— Już od czterech miesięcy.
Wiedziałem dość. Ten upiór numer trzeci okłamał mnie i nie był nawet na tyle ostrożny, żeby omówić z załogą personalia. Nie ulegało wątpliwości, że przybył na statek jedynie w tym celu, aby mi w drodze towarzyszyć. Uderzyło mnie to, że bawił jeszcze w kajucie; czego tam szukał? Zbliżyłem się ostrożnie, nie chcąc go spłoszyć przedwcześnie, a potem wszedłem szybko: do środka. Dzieci siedziały i obgryzały kilka daktyli, które im dał, by ich uwagę zaprzątnąć, a sam trzymał rękę w wewnętrznej kieszeni mego haika, chcąc widocznie zbadać jej zawartość. Udałem, że tego nie zauważyłem i dałem mu jakieś drobne polecenie, z którem się musiał oddalić.
Jakże uzasadnione były moje obawy! Teraz zachodziło pytanie, jakie polecenie otrzymał od Abd el Baraka. Może otrzymał rozkaz, aby mię w drodze zamordował? Tej ostateczności nie chciałem jeszcze przypuszczać. Prawdopodobniejsze było to, że miał mi wykraść dokumenty i może teraz właśnie szukał ich w kieszeni haika. Bądź co bądź nie znajdowałem się w położeniu godnem zazdrości i byłoby mi najprzyjemniej, gdybym mógł „Dahabijeh“ bezzwłocznie opuścić. Postanowiłem zmienić okręt przy najbliższej sposobności, co zresztą wielkich trudności nie przedstawiało, statki te bowiem przybijają prawie regularnie co wieczora do jakiejś przystani i zawsze znajdzie się ich tam kilka. Nie sądziłem przytem, żeby niebezpieczeństwo dziś już miało mi zagrażać. Zaniechałem narazie rozmyślań i zabrałem się do urządzenia mego małego pływającego gospodarstwa domowego. Należało przedewszystkiem zabezpieczyć żywność przed szczurami, będącymi prawdziwą plagą tych statków. W czasie tego zajęcia wpadła mi w rękę paczka tytoniu. Otworzyłem ją i znalazłem na wierzchu papier złożony, a na nim napis: „pańskie koszta podróży do Sijut“. Pakiet był dosyć ciężki; kiedy go rozwinąłem, zamigotało przedemną dwadzieścia suwerenów, czyli przeszło pięćset koron. Mój gruby Murad Nassyr był sobie wcale niezłym Turkiem. Mieliśmy wprawdzie bardzo odmienne przekonania religijne, natomiast w kwestyach pieniężnych panowała widocznie między nami wzruszająca harmonia. Zachodziło tylko pytanie, do jakich usług chciał mnie tem zobowiązać. Wciąż jeszcze Nassyra podejrzewałem, że prowadzi takie interesy, na jakie zgodzić będzie mi się trudno. Jego twarz przybierała czasem wyraz taki, jaki można zauważyć tylko u ludzi, dla których każda droga dobra, jeśli prowadzi do celu. Jego zachowanie się wobec mnie było niewątpliwie skutkiem pewnej sympatyi, to przyznać musiałem, równocześnie jednak przypuszczałem, że wiele także dałoby się wyjaśnić jego egoistyczną rachubą. Tego egoizmu jednak nie mogłem mu brać za złe, bo każdy człowiek na świecie jest w mniejszym lub większym stopniu egoistą.
Ażeby żywność przed szczurami zabezpieczyć, zbudowałem z flaszek podstawę, na której położyłem wszystkie zapasy i wartościowe przedmioty. Dopomagały mi w tem moje murzynięta i pokazało się przy tej sposobności, że były to dzieci zręczne i pojętne.
Byłbym sobie oszczędził tej pracy, gdybym był przeczuwał, że pobyt mój na „Dahabieh“ nie przetrwa dnia jednego.
Wiał wiatr północny, jak zwykle w tej porze roku i statek płynął dość szybko, dopóki słońce nie zniknęło na zachodzie i nie odmówiono mogrebu[20]. Potem jednak kazał reis płynąć tylko połową żagli, Dahabieh posuwała się powolniej i zauważyłem, że ster skierowano ku lewemu brzegowi rzeki. Zwróciłem się do reisa i spytałem go o przyczynę tego manewru.
— Zatrzymujemy się w Gizeh — odpowiedział.
— Ale dlaczego? Dopiero rozpoczęliśmy drogę! Z jakiego powodu mamy ją już przerywać? Jeszcze nie ciemno i wkrótce ukażą się gwiazdy, a przy ich świetle moglibyśmy wcale dobrze płynąć do Atar en Nebi, Der el Tin, a nawet do Menil Sziba i do Der Ibn Sufgan.
— Skąd znasz te miejscowości? — spytał zdziwiony. — Kto ci o nich opowiadał?
— Było to w moim interesie, żeby wiedział, iż nie jestem tak niedoświadczony, jak może sądził, więc odpowiedziałem:
— Uważasz mię zapewne za nowicyusza? Nie po raz pierwszy tu jestem i przejeżdżałem już przez katarakty.
— W takim razie musisz wiedzieć, że każdy statek przybija do brzegu z nastaniem zmroku.
— Tak, ale dopiero wtedy, kiedy dalej z powodu ciemności płynąć już nie można. Teraz przecież nie noc i dziś wogóle ciemno nie będzie, bo należy się spodziewać pięknego światła gwiazd, a także woda świeci. Moglibyśmy płynąć przez całą noc.
— Tego żaden ostrożny i doświadczony reis nie uczyni...
— I owszem. Ja sam to już przeżyłem. Żeglowaliśmy często przy blasku księżyca, albo przy świetle gwiazd przez całe noce. jeśli chciałeś zatrzymywać się w Gizeh, to nie trzeba było wogóle zaczynać dzisiaj podróży, zresztą wiesz chyba o tem, że każdy rozumny reis kieruje się życzeniami podróżnych.
— Pod tym względem niema żadnego przepisu. Jestem panem tej Dahabieh i postępuję wyłącznie wedle własnego upodobania.
— W takim razie przygotuj się na to, że twoją niegrzeczność podam do publicznej wiadomości, a potem nie pojedzie z tobą nikt z Franków, którzy są najlepszymi podróżnymi i najlepiej płacą za wszystko!
— Niech nie jeżdżą! Na nic ich nie potrzebuję.
Odwrócił się i odszedł i na tem skończyła się cała sprawa. To wczesne przybicie do lądu w Gizeh musiało mieć swój specyalny powód i było może w związku z planami Abd el Baraka, a zatem i z obecnością trzeciego ducha na statku. Miało stać się coś, czego nie chciano odwlekać i czego miano dokonać w pobliżu Kairu. Ale co to być mogło? Czy zemsta? Czy chcieli uprowadzić murzynów? A może tylko zamierzali wydrzeć mi podpisy Abd el Baraka? Prawdopodobnie słuszne były wszystkie domysły razem, gdyż wszystkie te sprawy były ze sobą w ścisłym związku.
Co się tyczy Gizeh, jest to miejscowość, w której wysiadają ze statków podróżni, chcący oglądnąć piramidy, leżące w odległości ośmiu kilometrów od Kairu. Podczas wylewu wynosi ta odległość dwa razy tyle, gdyż trzeba wtedy ogromne obszary wodne wałami ziemnymi obchodzić. Miejscowość ta posiada żelazny obrotowy most przez Nil. Naprzeciwko wyspy Koda leży ogród haremowy i park selamliku. Oprócz tego, znajdują się tu liczne w gruzy zapadłe bazary i ruiny dawnych willi mameluckich, wreszcie kilka kawiarń, których próg jednak niechętnie przestępuje noga Europejczyka. W Gizeh postanowiłem nocować nie na lądzie, lecz na statku, musiałem się jednak maskować i udawać, że chcę opuścić żaglowiec. To też, gdy Dahabieh przybiła do brzegu, zarzuciłem na siebie haik, wziąłem dzieci murzynów za ręce i udawałem, jakbym miał zamiar wyruszyć. W tej chwili zbliżył się szybko reis i zapytał:
— Z jakimi się pan nosi zamiarami? Czy chcesz wysiąść, effendi, ażeby przespać się w Gizeh?
— Tak.
— Nie znajdziesz tam noclegu.
— Czemu nie? Płacę dobrze, więc przyjmą mnie w każdym domu.
— Ale my odpłyniemy bardzo wcześnie i jeśli zaśpisz, zostaniesz tutaj!
— Tego się nie obawiam, gdyż zawiadomię cię, gdzie będę i będziesz mógł po mnie posłać.
— Posyłać po ciebie nie mogę. Muszę uważać na wiatr poranny i odpłynąć natychmiast, skoro tylko wiać zacznie.
— Wszak przysłanie kogoś do mnie byłoby zwłoką zaledwie kilku minut.
— Nawet tak krótkiego czasu nie mogę marnować.
— Cóż cię teraz tak nagli, skoro przybiłeś tu do brzegu, chociaż mogłeś jechać dalej?
— Jestem reisem i nie mam obowiązku wyłuszczać ci moich powodów. Chcesz iść, to idź, lecz nie każę cię wołać. Jeśli zobaczę, że gwiazdy świecą dość jasno, odpłynę nawet przed północą i trudno ci będzie nas dogonić.
— W takim razie muszę poddać się twojej woli i zostać tutaj. Niech ci Allah wynagrodzi uprzejmość, z jaką obchodzisz się z podróżnymi!
— Powiedziałem to tonem niechęci i pokazałem mu naumyślnie minę niezadowolenia. Na jego twarzy zaznaczył się przelotnie wyraz radości, udałem jednak, że tego nie dostrzegłem. Osiągnąłem cel, wiedziałem mianowicie, czego się mam spodziewać. Zależało mu na tem, abym nie opuszczał statku; zamierzono więc plan, przeciwko mnie zwrócony, wykonać jeszcze dziś w nocy. Było mi to na rękę. Wolałem, żeby się sprawa tu zakończyła, niż żebym miał trwać dłużej w niepewności.
Majtkom pozwolono na to, czego mnie zabroniono; mogli wysiąść na ląd. Przypatrywałem się, jak opuszczali okręt; poszli wszyscy i zostały tylko trzy osoby z załogi: reis, mój słynny służący, z nosem jak karbunkuł, i sternik. Łatwo się domyśleć, dlaczego pozwolono tym ludziom opuścić statek. — Chciano się pozbyć wszystkich niepotrzebnych świadków.
Wkrótce wrócił służący do mnie do kajuty, by zapytać, czy sobie czego nie życzę. Zażądałem wody i lampy, by mieć ciągle ogień do fajki. Przyniósł jedno i drugie i wtedy mimochodem zauważyłem, że czuję się niedobrze i że z tego powodu nie opuszczę kajuty.
Wyjąłem przytem z kieszeni portfel i pokazałem mu, niby nieumyślnie, że znajdują się w nim papiery. Postąpiłem tak, aby całą sprawę przyspieszyć i wziąć na lep tych ludzi. Że miałem słuszność i że w sedno trafiłem, przekonałem się natychmiast, gdyż człowiek ten odpowiedział:
— Dobrze czynisz, effendi. Zostań w kajucie. Powietrze nocne szkodzi tu wielce obcym i niejeden już dostał nieuleczalnego zapalenia oczu, spędziwszy wieczór na dworze. Chroń więc światła oczu twoich! Czy będziesz mnie potrzebował dziś jeszcze?
— Nie. Zjem jeszcze kilka daktyli, wypalę dwie fajki i pójdę na spoczynek.
— W takim razie idę i nie przeszkadzam. Miej noc szczęśliwą.
Złożył mi ukłon głęboki, choć nie tak karkołomny, jaki składał Selim, i oddalił się, zapuściwszy rogóżę, ażeby kajutę zamknąć od pokładu. Zaledwie to uczynił, zgasiłem glinianą lampkę, ażeby nie widziano mnie w ciemności, podniosłem rogóżę i wyjrzałem za nim. Wprawne oczy moje patrzyły bystrzej, aniżeli oczy Arabów. Domyślałem się, że służący zawiadomi zaraz tamtych poczciwców o tem, co powiedziałem.
Na całym pokładzie nie było ani jednego światła. Zastępy gwiazd nie ukazały się jeszcze i tylko kilka ich zwiastunów migotało na niebie, nie mogąc rozjaśnić panujących ciemności. Nie objąłem wzrokiem całego pokładu, wiedziałem jednak, że w pobliżu mojej kajuty leżało kilka obszytych łykowemi rogóżami tobołów z tytoniem, przeznaczonych na południe. Przypełznąłem więc tam na rękach i kolanach, jak mogłem najszybciej. Przypuszczenie moje sprawdziło się, kiedym się bowiem zbliżył, usłyszałem rozmowę. Na prawo stał oparty o toboł jeden człowiek, a drugi stał obok niego. Posunąłem się nieco na lewo i położyłem się po drugiej stronie tobołów. Usłyszałem przytem, jak jeden mówił do drugiego:
— Zaczekaj jeszcze! Nie należy dwa razy mówić o jednej rzeczy, skoro można powiedzieć raz tylko. Reis wkrótce nadejdzie:
— Gdzie on jest?
— Na brzegu. Udał się tam, chcąc przytwierdzić latarnię, aby muzabir[21], który ma przyjść, nie potrzebował się błąkać.
Był to sternik i mój służący kajutowy. A zatem na lądzie wywieszono latarnię na znak dla kuglarza. Na co im ten człowiek potrzebny? Czy on tutejszy, czy też przybył z Kairu? Ciekawym wreszcie, czy sprowadzają go ze względu na mnie, czy też po to, aby zabawiał załogę? Takim ludziom darowują zazwyczaj koszta podróży, jako zapłatę za sztuczki.
Ponieważ leżałem na podłodze, a obramowanie pokładu sięgało prawie do wysokości moich piersi, nie mogłem widzieć brzegu, ani latarni. Natomiast rzekł służący, który stał prosto:
— Teraz się świeci. Wetknął żerdź w ziemię i przymocował do niej latarnię. Zaraz powróci.
Leżałem od strony rzeki, a reis musiał nadejść od strony lądu, więc spodziewałem się, że mnie nie zobaczy. Znajdowałem się w położeniu preryowego myśliwca, podchodzącego Indyan. Pod tym względem miałem dość wprawy i byłem pewien, że dowiem się czegoś ważnego.
Reis wszedł na pokład i przeszedł go na poprzek. Zawołano go cichem „pst!“, a on, widząc ich obu, zapytał:
— No i co robi ten giaur, którego niechaj Allah w wiecznym pogrąży ogniu?
Brzmiało to cokolwiek inaczej, aniżeli uprzejme przywitanie, z jakiem przyjął mnie na wstępie.
— Siedzi w swojej komórce i pali fajkę — odpowiedział duch trzeci.
— Nie ma zamiaru wyjść?
— Nie. Czuje się niezdrów, chce wypalić dwie fajki, a potem zasnąć. Zresztą powiedziałem mu, że dostanie zapalenia oczu, jeżeli wyjdzie.
— To bardzo sprytnie z twojej strony. Bodajby ten pies udusił się swoim tytoniem! Jak śmie taki trup śmierdzący porywać się na naszego mokkadema i kraść mu niewolników. Oby uschnęła ręka, która to uczyniła i oby nigdy nie wyzdrowiała. Czemu mokkadem, którego oby Allah otaczał swoją opieką, nie kazał ci zabić tego niewiernego?
— Tylko dlatego, żeby ciebie nie narażać na niebezpieczeństwo. W Kairze bowiem wiadomo wszystkim, że wsiadł na twoją Dahabieh i gdyby zniknął, pociągniętoby ciebie do odpowiedzialności.
— To prawda, ale mógłbym powiedzieć, że wysiadł po drodze, a przypuszczam, że wszyscy ludzie moi potwierdziliby to zgodnie.
— Masz wśród nich kilku, którym ufać nie można, bo niedługo są jeszcze u ciebie. Dlatego radziłem ci oddalić ich teraz ze statku. Na co mają wiedzieć, że muzabir przyjdzie na okręt.
— Niepotrzebnie go przysyłali. Musiałem przez niego przybijać tu do brzegu i to wpadło w oko chrześcijaninowi. Szczęściem nie domyśla się niczego. Wierny sługa proroka zauważyłby zaraz, że znajduje się w niebezpieczeństwie. Gdybyśmy nie musieli czekać na muzabira, mógłbyś był zamiast niego ukraść papiery i zanieść je mokkademowi.
— Allah Wallah, czego ty odemnie wymagasz! Ten giaur silny jak lew; sam to na sobie poczułem. Pokonał mokkadema, który przecież posiada siłę olbrzyma, potem obalił jego sługę i omal mnie nie pochwycił. Ślad jego pięści ponoszę z miesiąc na twarzy. Za to, że mi w ten sposób zeszpecił ozdobę mojego życia, niech go dyabeł na sto kawałków rozszarpie, a duszę jego spali w najsilniejszym ogniu. Nie znam ja trwogi, a serce moje pełne męstwa, jak serce pantery, ale wyciągać nocą papiery z kieszeni takiego zabójcy, tego dokonać nie potrafię, bo nie mam w tem wprawy. To potrafi muzabir, który umie tysiąc sztuk, a przytem jest najsłynniejszym kieszonkowym złodziejem. On przyjdzie, weźmie papiery i zniknie. Gdy giaur brak ich spostrzeże, niech wtedy robi, co mu się podoba; na Dahabieh już ich nie znajdzie.
— A czy wiesz, że ma je przy sobie?
— Nie ulega to najmniejszej wątpliwości.
— Możesz się mylić. Równie dobrze mógł je wziąć w przechowanie Turek Murad Nassyr.
— Nie; jestem tego samego zdania, co nasz pobożny mokkadem. Giaur jest sprytniejszy, ostrożniejszy i silniejszy od Turka i nie powierzyłby mu takich ważnych rzeczy. Zachował je przy sobie na pewne. Zresztą widziałem teraz, kiedy byłem u niego, torbę z listami i innymi papierami. Te trzy dokumenty muszą się tam napewne znajdować.
— Spodziewam się, ale niełatwo mu je będzie zabrać. jeśli się przytem zbudzi, zupełnie nam się sprawa nie uda.
— Muzabir ma lekką rękę i dokonywał już rzeczy o wiele trudniejszych. Wiesz chyba dobrze, że mokkadem nie pośle człowieka niezręcznego, lecz takiego, któremu sztuka uda się z pewnością.
— Być może, ale zawsze byłoby lepiej zabić niewiernego! W ten sposób nie byłoby najmniejszej wątpliwości, że się sprawa powiedzie.
— Teraz także niema wątpliwości. Mokkadem musi bezwarunkowo mieć jego papiery i musiał dać muzabirowi najdokładniejsze wskazówki. Będzie on miał oczywiście nóż przy sobie; otóż jeśli się chrześcijanin nie zbudzi, zostanie na razie przy życiu, jeśli się jednak zbudzi, wbije mu muzabir nóż w serce.
— Na razie? A więc później przecież zginie.
— Będzie to kara za grzechy, popełnione względem mokkadema.
— Ale kiedy i gdzie?
— To jeszcze nie oznaczone. Jak powiedziałem, oszczędzi się go teraz tylko ze względu na ciebie, gdyż jesteś wiernym członkiem Kadiriny i ulubieńcem Abd el Baraka; ale po takich jego czynach musi nastąpić śmierć. Na dzisiaj daruje mu się życie, lecz zawiśnie ono na cienkim włosku, który się przerwie przy najbliższej sposobności.
— Chyba w Sijut, gdzie wysiądzie i czekać będzie na Turka.
— Tego nie mogę powiedzieć, gdyż należy się kierować okolicznościami, a nie wiemy, czy te będą tam dla nas pomyślne.
— Gdy wam tam zniknie z oczu, umknie niezawodnie.
— O nie. Wiesz przecież, że jeszcze nie jest pewne, dokąd masz mnie z sobą zabrać. Będę otwarty i powiem ci, że mam rozkaz zostać przy giaurze.
— Masz go śledzić?
— Tak. Nie wolno mi oka zeń spuścić. Muszę być względem niego uniżonym i czujnym, żeby nabrał do mnie zaufania. Potem łatwo mi będzie doprowadzić do tego, że mię zatrzyma przy sobie jako sługę.
— Plan ten jest dobry, a ja mu cię polecę gorąco. A więc to ty masz go potem zabić?
— Nie. Mokkadem życzy sobie widzieć śmierć jego, ażeby w ostatniej chwili rzucić nań klątwę wiernego muzułmanina.
— Ależ mokkadem znajduje się w Kahirze!
— Dzisiaj tak, ale wyruszy na południe do Chartumu i dalej.
— W sprawach świętej Kadiriny?
— Tak. Otrzymał on list, aby koniecznie tam jechał. Znajduje się tam nadzwyczajnie pobożny i uczony fakih[22], który wstąpił do Kadiriny i wymyślił wielki plan rozszerzenia islamu po całym świecie. Nazywa on się Szech Mohamed Achmed, czy Achmed Sulejman[23], dobrze już nie pamiętam, plan jego ma mieć tak wielką wagę, że gdy przyjdzie do jego wykonania, wtedy nasza Kadirina zajaśnieje niezmiernym blaskiem. Wobec tego postanowił mokkadem posłuchać wezwania tego człowieka, odwiedzić go i wszystko z nim omówić. Widzisz więc, że Abd el Barak nie zostanie w Kahirze, lecz uda się do Chartunu i tam spotka się z tym psem chrześcijańskim. Może natknie się na niego już wcześniej. Będę się o to starał, gdyż wiem, którym statkiem mokkadem przyjedzie.
— To, co słyszę, ma wielkie znaczenie. Teraz już pojmuję, dlaczego nie należy tego giaura zabić na mojej Dahabieh. Tam na południu nie mają obcy konsulowie tej władzy, co tutaj i nikt tam nie zwraca uwagi na zniknięcie psa niewiernego. Mokkadem przybije pewnie w Sijut do brzegu i wysiądzie. Jeśli potrafisz tak długo trzymać się giaura, to nie trudno ci będzie wydać go w ręce Abd el Baraka. Mam nadzieję, że nie uda mu się ujść zasłużonej zemsty. Ale powiedz, czy wolno ci o tem mówić? Te trzy pisma, które mu mamy zabrać, muszą mieć wielkie znaczenie. Znasz ich treść?
— Nie. Muzabir będzie je znał, gdyż musi przeczytać i zbadać te papiery, czy są prawdziwe. Ich tajemnicy mokkadem mi nie powierzył, ponieważ...
Przerwano mu. Na statek wszedł człowiek, trzymający latarnię, prawdopodobnie muzabir, czyli oczekiwany kuglarz i złodziej kieszonkowy. Zabrał z dołu latarnię na statek. Świecąc nią dokoła, zobaczył trzech ludzi, zbliżył się do nich i pozdrowił ich słowy:
— Massik bilchair![24]
— Ahla wa zahla wa marhaba![25] — odpowiedział reis.
— Marhaba! — powtórzyli obaj pozostali.
Zwykle mówi się tylko samo słowo: Marhaba, co oznacza „witaj“. To, że kapitan użył całej rozwlekłej formuły, było dowodem wielkiego szacunku, jakim otaczał tego największego złodzieja kieszonkowego w Egipcie. Musiałem się przypatrzyć temu kuglarzowi i opryszkowi. Postawił on latarnię na najbliższym tobole tytoniu i światło jej padło jasno na jego twarz i całą postać. Był on w wieku mokkadema, miał tę samą cerę i rysy murzyńskie. Był jednak niższego wzrostu, niż Abd el Barak, ale za to daleko szerszy w plecach. Człowiek ten był conajmniej taki silny, jak jego czcigodny mokkadem, który się nim posługiwał, tylko o wiele zręczniejszy od niego. Miał na sobie długą ciemną koszulę przewiązaną sznurkiem, za którym tkwił nóż. Na nogach miał słomiane sandały. Było to ubranie człowieka ubogiego, ubóstwu jego jednak przeczyły ciężkie złote kolczyki, zwisające z uszu i drogocenne pierścienie z iskrzącymi się kamieniami, które na ciemnych palcach połyskiwały, a których było przynajmniej dziesięć. W głosie jego brzmiała duma i pewność siebie, zwłaszcza kiedy zapytał:
— Czy doniesiono wam o mojem przybyciu?
— Tak, panie, czekaliśmy na ciebie — odrzekł reis.
— Czy ten pies znajduje się tutaj, czy może wysiadł z okrętu?
— Leży w kajucie.
— Ze światłem?
— Tak, lecz może zgasi je przed zaśnięciem. Murzynięta są przy nim.
— Niech sobie gasi lub Świeci, wszystko mi jedno. Dzieło moje wykonam, choćby osłonił się ciemnością grobu lub zapalił tysiąc płomieni. Nie mam ochoty długo czekać i zacznę wkrótce. Ponieważ jednak nie znam jego kajuty, będziecie musieli mi ją opisać, oraz każdy przedmiot, który się w niej znajduje.
Ponieważ mój duch, numer trzeci, był poprzednio u mnie, podjął się więc opisu. Postanowiłem nie słuchać tego, ale oddalić się czemprędzej. Złodziej kieszonkowy spieszył się, a mnie zależało także na tem, ażeby skrócić podniecenie, w jakiem się znajdowałem. Dlatego poczołgałem się natychmiast ku kajucie.
Pierwsza część tej, choć krótkiej drogi, nie była łatwa, gdyż paliła się lampa. Szczęściem reis i muzabir stali tak blizko siebie, że cienie ich zlewały się i tworzyły długi ciemny pas na pokładzie. Tym pasem posuwałem się ku kajucie, tyłem do niej zwrócony, ażeby wszystkich czterech drabów mieć ciągle na oku. W ten sposób. dostałem się szczęśliwie do rogoży, a parę sekund później znalazłem się w kajucie.
Spojrzawszy poraz ostatni, dostrzegłem jeszcze, że kuglarz zgasił latarnię. Gdyby był na tyle ostrożny, żeby uczynił to prędzej, nie byłbym sobie mógł wryć w pamięć jego powierzchowności, coby miało dla mnie, jak się później pokazało, jak najgorsze skutki. Widać, że i najlepszy złodziej kieszonkowy: popełnia błędy.
Najpierw zapaliłem lampę nanowo, co mi przyszło z łatwością, gdyż zaopatrzyłem się obficie w zapałki, które na południu są drogie i nie wszędzie można je dostać. Chciałem, żeby mnie okradziono przy świetle, a nie w ciemności, co byłoby dla mnie niebezpieczniejsze, Następnie wyjąłem z portfelu trzy dokumenty z podpisami, oraz kilka innych ważnych dla mnie papierów, które starannie ukryłem, portfel zaś wsunąłem napowrót do kieszeni, umieszczonej na piersiach pod kamizelką. Służący widział przedtem, że je tam schowałem i można było przypuścić na pewne, że o tem złodzieja uwiadomi. Zapytacie może, dlaczego chciałem dopuścić do tego łotrowstwa? Czy tylko dlatego, żeby zdobyć przeciwko nim dowody? Jeśli mam być szczery, przyznam, że trochę i dlatego, żeby dowieść tym ludziom, że w głowie psa chrześcijańskiego także mózg się znajduje i że nie byłem ani głuchy ani ślepy. Zamiar mój nie był dla mnie bezpieczny. Muzabir mógł z jakiegokolwiek powodu pchnąć mnie nożem, ale zdawało mi się, że mogę swojemu oku i zręczności zaufać. Dzieci dostały jeść już przedtem, ale nie spały jeszcze. Zapowiedziałem im, że przyjdzie tu pewien człowiek i że sięgnie mi do kieszeni. Z góry je jednak uprzedziłem, że nie mają się czego obawiać, oraz poleciłem im, żeby udawały, że śpią. Przyrzekły mi to, i byłem pewien, że dotrzymają przyrzeczenia. Potem położyłem oboje plecami do wejścia.
Ja sam położyłem się na prawym boku tak, że lampa oświetlała twarz moją. Właściwie powinienem był położyć się tak, aby twarz była w cieniu, chciałem jednak, aby łotr zaraz na wstępie nabrał przekonania, że śpię. Odpiąłem guziki bluzy, aby mógł z łatwością wsunąć rękę do kieszeni na piersiach. Ułatwiając mu zadanie, zmniejszałem tem samem niebezpieczeństwo, w którem się znajdowałem. Aby jednak być przygotowanym na wszystko, wsunąłem sobie rewolwer pod kark w ten sposób, że prawą ręką, którą miałem pod głową, mogłem go szybko wyjąć i odwieść kurek. W ten sposób byłem już przygotowany i na razie tylko tego pragnąłem, abym zbyt długo na muzabira czekać nie musiał.
Życzeniu mojemu stało się zadosyć. Oczy miałem przymknięte w ten sposób, że przez rzęsy widziałem rogożę. Poruszyła się całkiem lekko w jednym rogu na dole, poczem cicho podniosła się zwolna do wysokości około sześciu cali. Drab zaglądnął do środka a po chwili chrząknął. Oddychałem spokojnie, jak człowiek śpiący głęboko. Potem zakaszlał nie głośno wprawdzie, w każdym razie tak, że musiałbym się zbudzić, gdybym spał lekko. Nie poruszyłem się i na to. Zdjął mnie strach nie o siebie, lecz o dzieci; jeśliby bowiem które z nich zapomniało w krytycznej chwili o przestrodze, mogłoby być po mnie i po nich, a przynajmniej po ich wolności. Zacząłem przychodzić do przekonania, że brałem sprawę zbyt lekko.
Dzieci, jak się później dowiedziałem, słyszały kaszel, lecz sądziły, że to ja kaszlę. Nie mogły widzieć muzabira, a to, co czynił, działo się zupełnie bez szmeru do tego stopnia, że nic nie słyszały, a kiedy się oddalił, nie wiedziały wcale, że był w kajucie.
Kiedy nabrał. przekonania, że śpię mocno, wszedł, wsunąwszy pod rogożę najpierw głowę, potem ramiona i korpus. W prawej ręce trzymał nóż. Oczu nie spuszczał z mojej twarzy, a oczy te wyglądały, jak u dzikiego zwierza przed śmiertelnym skokiem. Kiedy już całe jego ciało było po tej stronie rogoży, chrząknął raz jeszcze. Nie poruszyłem się, więc szedł całkiem na pewno. Jak dalece był przezorny, świadczy o tem to, że zrzucił z siebie odzież zupełnie i ciemne ciało wysmarował. olejem. Ręce najsilniejszego i najzręczniejszego przeciwnika nie zdołałyby go uchwycić, bo musiałyby się z jego członków ześliznąć!
Teraz przysunął się do mnie, przyłożył mi ostrze noża do piersi a równocześnie położył palce lewej ręki na miejscu, w którem domyślał się portfelu. Poczuł go, podniósł bluzę i wyciągał pożądany przedmiot z kieszeni mojej tak powoli, że zdawało mi się, iż będzie do tego potrzebował całych kwadransów. Wkońcu znalazł się w posiadaniu portfelu. Odjął mi nóż od piersi i obmacał obydwiema rękami swoją zdobycz. Było tam jeszcze dość papieru, więc jakby zadowolenie przemknęło mu po twarzy.
Następnie rozejrzał się po kajucie, ażeby może jeszcze co zabrać. Ponieważ jednak nie obeszłoby się przytem prawdopodobnie bez szelestu, zadowolił się dotychczasową zdobyczą. Odwrót odbył się tak samo powoli i ostrożnie, jak przyjście. Nawet kiedy się znajdował już za rogożą, podniósł ją raz jeszcze, ażeby się upewnić, że spałem rzeczywiście.
Czekałem co najwyżej minutę, poczem zdmuchnąłem lampę, wziąłem rewolwer w rękę i zerwałem się z łóżka. Odchyliwszy nieco rogożę, zobaczyłem trzech łotrów, stojących obok tobołów z tytoniem, a mianowicie reisa, mego kochanego stracha numer trzeci i muzabira. Ten ostatni wdział już długą koszulę i obrócił się do mnie plecyma tak, że twarzy jego widzieć nie mogłem. Musiał właśnie skończyć przeszukiwanie mego portfelu, gdyż machał nim przed twarzami towarzyszy i powiedział im, jak się domyśliłem z jego gniewnych ruchów, że w nim poszukiwanych papierów nie znalazł.
Czwartego z ich grona, mianowicie sternika, nie było między nimi, zdawało mi się jednak, że wiadomość o obecnem miejscu jego pobytu na nic mi nie jest potrzebna, gdyż na razie miałem do czynienia tylko z muzabirem. Tak jednak nie było, jak się zaraz przekonałem. Odsunąwszy całkiem rogożę, wyszedłem na pokład. Wtem zabrzmiał tuż obok mnie okrzyk ostrzegawczy:
— Efendi, effendi!!
To sternik wołał. Był on przy sterze nie wiadomo dlaczego; schodził właśnie wązkimi schodami, wiodącemi obok mojej kajuty i zobaczył mnie. Teraz miałem sposobność przypatrzyć się godnej podziwu przytomności umysłu u złodzieja kieszonkowego. Z okrzyku sternika musiał wywnioskować, że jestem na pokładzie. Musiałem więc zbudzić się a może nawet zauważyć brak portfelu. Teraz miał dwie alternatywy przed sobą: albo zamordować mnie i potem zabrać papiery, albo uciekać. Wolał widocznie zaniechać pierwszej. Prawdopodobnie słyszał od mokkadema, że atak na mnie nie jest bezpieczny. Pozostało więc tylko drugie tj. ucieczka; z powodu jednak ewentualnych wypadków późniejszych musiał unikać pokazania mi swojej twarzy, ażebym go potem nie poznał. Takie musiały być myśli, które w jednej chwili przebiegły mu przez głowę. Każdy inny oglądnąłby się z powodu ostrzegawczego okrzyku, nawet reis i służący spojrzeli wstecz z przestrachem, kuglarz jednak nie odwrócił się wcale. Usłyszałem tylko szybkie, przytłumione, dosłyszalne jednak pytanie:
— Czy to rzeczywiście ten pies?
— Napewno — odpowiedział reis.
— A więc tym razem sprawa się nie powiodła.
— Odrzucił portfel tak, że papiery się rozleciały, pomknął jak wąż na pomost i zniknął w pomrokach wieczoru; gwiazdy zaczęły się wprawdzie rozżarzać i rozpędzać ciemności, lecz nie w tym stopniu, żebym mógł okiem zbiega doścignąć.
Ponieważ się pozbył mego portfelu, który mógł znowu do mnie wrócić, ucieczka jego nie sprawiła mi przykrości. Nie wiem, cobym był zrobił z muzabirem, gdybym go był pochwycił tak, jak zamierzałem. Oddać go mudirowi w Gizeh, policyi? Jakie kłopoty ściągnąłbym wtedy na siebie! A może puścić go wolno, powiedziawszy mu, co myślę? Poszedł sam i w ten sposób uwolnił mię od obowiązku wyrażenia mu mego zdania. Zapytałem więc sternika spokojnie bez cienia gniewu:
— Czemu tak krzyczysz? Czy aż w Kahirze mają słyszeć, że jestem tutaj?
— Przebacz, effendi! — odpowiedział. — Tak się zląkłem o ciebie.
— Czyż tak okropnie wyglądam?
— Nie nie — wyjąkał — ale... ale... sądziłem... myślałem...
— Co myślałeś?
— Myślałem, że śpisz i dlatego się przestraszyłem.
— Zupełnie, jakbym był widmem, które się zjawia niespodzianie.
— Tak, zupełnie tak! — rzekł uradowany, że podpowiedziałem mu jakąś choćby najlichszą odpowiedź.
— Żałuję bardzo — pocieszałem g0. — Spodziewam się jednak, że strach, jakiego ci napędziłem, nie zaszkodzi ci zbytnio. Chodźmy do reisa.
Poszedł ze mną. Podczas tej krótkiej rozmowy nie spuściłem tamtych dwu z oka. Schylili się czemprędzej, by pozbierać moje papiery, włożyli je do portielu, który potem zniknął pod opończą reisa. Ja także coś schowałem, a mianowicie rewolwer, który wydał mi się teraz niepotrzebny, przynajmniej na pierwsze chwile. Złodziej kieszonkowy mógł wrócić w ciemności i rzucić się na mnie. Może tylko w pierwszej chwili dał dziś za wygraną. Polecono mu, aby mi zabrał papiery i muzabir mógł przypuszczać, że jeżeli ich nie miałem w portielu, to prawdopodobnie schowałem je do którejś kieszeni. Skoro chciał mnie pchnąć nożem, gdybym się poruszył podczas kradzieży, nie cofnąłby się był pewnie przed zamordowaniem mnie później, byle tylko dopiąć swego celu. Należało więc uważać, czy przypadkiem nie wróci, a to było możliwe przy dobrem oświetleniu. Musiałem je mieć natychmiast bez długiego gadania. To też zapytałem reisa całkiem uprzejmie:
— Czy masz pochodnie na statku?
— Nie. Na co to pytanie? — odpowiedział tonem zdumienia.
— Ponieważ sądzę, że musisz mieć coś takiego, na wypadek, gdyby kiedyś wypadło oświetlić jasno statek i wodę.
— W takim wypadku stawiamy miskę ze smołą na przedzie i na tyle okrętu.
— Gdzie są te miski?
— Tam na przodzie w komórce.
Wskazał na dziób okrętu, gdzie znajdowała się skrzynia z desek, podobna do szafy. Wziąłem bez ceremonii latarnię, poszedłem tam, otworzyłem szafę i zobaczyłem dwa żelazne naczynia oraz zapas smoły. Napełniłem jedno z nich, zapaliłem od latarni kawałek smoły, którego płomień ogarnął wkrótce inne.
— Zapytaj lepiej, co tamtemu wpadło do głowy — odparłem, wskazując na pomost, po którym właśnie przebiegała postać ludzka ku brzegowi. Kuglarz zamierzał widocznie powrócić. Stał już na desce, łączącej pokład z brzegiem, ale uciekł przed jasnością, którą rozlewał płomień smolny.
— Kto to jest? Kogo masz na myśli? Ja nic nie widzę! — rzekł reis, pomimo że musiał widzieć tę postać tak samo dobrze, jak ja.
— Jeśli nie wiesz istotnie, to ci powiem — zawołałem, zapalając drugą miskę smoły i niosąc ją ku sterowi. W ten sposób oświetliłem pokład w przeciągu dwu minut, czego nie wytargowałbym od reisa nawet w przeciągu godziny. Zszedłem następnie po wązkich schodach na dół i wciągnąłem na pokład pomost, do której to czynności zazwyczaj dwóch ludzi używano.
— Ależ, efiendi, jaki duch w ciebie wstąpił! — zawołał reis. — Na Allaha, nie wiemy, co z tobą począć i co myśleć o tobie!
Stał z obydwoma innymi pod masztem. Poszedłem do niego i odparłem:
— Jaki duch wstąpił we mnie? To tu widocznie są duchy. Właśnie chciał jeden z nich wrócić na statek, ale go ogień smolny przepłoszył. Przecież ten poczciwy sługa kajutowy myślał przedtem, że ja sam jestem widmem. A tymczasem on się teraz w widmo zamienił.
— A ty! — spodziewam się, że temu nie zaprzeczysz.
— O, Allah! Ja mam być widnem! Effendi, dusza cię opuściła. Przyjdź do siebie!
Oparłem się o maszt. Oba płomienie oświetlały brzeg i całe otoczenie statku, a zarazem twarze obu poczciwców, nie wiedzących, czy mają postąpić ze mną grzecznie, czy po grubijańsku. Najmilszem byłoby im to drugie, lecz niespokojne sumienie skłoniło ich do tego, że jeszcze czekali.
— Tak, tak, jesteś widmem! — potwierdziłem poufale, kiwając głową. — Ja do siebie przychodzić nie potrzebuję, ty natomiast musiałeś zapomnieć o sobie samym; wszak jesteś widmem numer trzeci.
Rozkoszny był widok miny, którą przybrał, kiedy cofnąwszy się o dwa kroki, zapytał mnie, jąkając się co chwilę.
— Strachem trzecim...? Nie rozumiem.
— Więc zrobię ci tę przyjemność i przyjdę z pomocą twojej pamięci. Pierwszego ducha związałem w moim pokoju, drugiego powaliłem kolbą na dziedzińcu, a trzeciego Ścigałem do ogrodu, ale mi uciekł. Czy pojmujesz mnie teraz?
— Jeszcze wciąż... nie pojmuję — wyjąknął.
— Nie? A przecież powiedziałeś przed chwilą tym dwu ludziom, którzy stoją przed tobą, że zhańbiłem blask twego istnienia, i że jeszcze z miesiąc ponosisz na twarzy ślady mojej pięści.
Nie odpowiedział, lecz spojrzał na tamtych dwu, którzy spozierali to na niego, to na mnie, to znów na niego i milczeli.
— Za to — mówiłem dalej — życzyłeś mi, żeby szatan rozszarpał moje ciało na tysiąc kawałków, a duszę moją dał na pożarcie najsilniejszym płomieniom piekła.
Zaskoczony patrzył na mnie jak nieprzytomny i ani słowa ze siebie nie wydobył, ale stary reis był zatwardziałym grzesznikiem i był na tyle zuchwały, że mi powiedział:
— Effendi, nie wiem, co cię skłania do mówienia takich srogich słów temu pobożnemu i prawowiernemu człowiekowi. Chcę...
— Polecić mi go, nieprawdaż? — wpadłem mu w słowo. — Przecież mu to nawet przyrzekłeś. Ma on zostać moim służącym i oddać mnie w ręce mokkadema.
Sternik, który, jak się pokazało, był tchórzem pierwszej wody, przeraził się okropnie, usłyszawszy słowa, które z ich ust poprzednio wyszły, wkońcu nie mógł dłużej wytrzymać i zawołał, podniósłszy obie ręce do góry i złożywszy je nad głową.
— Ia Allah, ia faza, ia hiaran — o Boże, co za strach i przerażenie! To człowiek wszechwiedzący! Idę, biegnę, znikam.
Chciał odejść, przytrzymałem go jednak za ramię i zawołałem tonem rozkazującym:
— Zostań! Jeśli słyszałeś, o czem ci dwaj przedtem ze sobą mówili, to możesz także usłyszeć, co ja im powiem.
Poddał się swemu losowi i został. Reis uważał za stosowne nie wiedzieć o niczem, gdyż ofuknął mnie gniewnie:
— Elffendi, ja zwykłem być uprzejmym dla moich podróżnych, jeśli jednak ty...
— Uprzejmym? — przerwałem mu. — Czy to uprzejmie nazywać mnie psem chrześcijańskim, mówić, że mam wprawdzie głowę, ale brak mi rozumu, że mam oczy i uszy, a mimoto jestem ślepy i głuchy? Czy o uprzejmości świadczy to, że uważałeś za wskazane, aby mnie ten drab zamordował?
— Zamordował? — przerwał mi tonem dotkniętej niewinności.
— Nie wystarczyło ci, żeby mi tylko portfel zabrać? — mówiłem dalej.
— Portfel? — powtórzył. — Co mnie obchodzi twój portfel?
— Nic, całkiem nic; to czysta prawda, jednak masz go przy sobie! Oddaj go!
Na te słowa wyprostował się, jak tylko mógł najbardziej, i fuknął na mnie:
— Effendi, jestem muzułmaninem, a ty chrześcijaninem. Czy ty wiesz, co to znaczy w tym kraju? Zresztą ja jestem reisem, a ty moim podróżnym. Czy wiesz, co to znaczy tu na pokładzie.
— Wkońcu — uzupełniłem jego przemowę — jestem człowiekiem uczciwym, a ty jesteś łotrem. Czy wiesz, co z tego wynika? Nie jesteśmy jeszcze w Sudanie, lecz tutaj w Gizeh, gdzie wedle własnych słów twoich konsulowie nasi mają władzę, której się boisz.
Muzabir uszedł i...
— Muzabir? — krzyknął sternik. — On wie o wszystkiem, o wszystkiem, nawet o tem.
— Tak, tak, istotnie wiem o wszystkiem. Reis żartował sobie ze mnie, sądząc, że jestem za głupi, by zauważyć cokolwiek. Powiedział, że prawdziwy wierny zauważyłby natychmiast, że się zbliża niebezpieczeństwo. No i cóż, wy prawdziwi muzułmanie? Kto był mądrzejszy, wy czy ja? Stu drabów w waszym gatunku nagromadzi wprawdzie dość przewrotności i złości, ale nie tyle mądrości i prawdziwego sprytu, co jeden dobry chrześcijanin. Wy pobożni stronnicy świętej Kadiriny, chcecie mnie okraść, zniszczyć i zabić! Ale ja się z was śmieję. Ja wiedziałem, że Muzabir tu przyjdzie; pozwoliłem zabrać sobie pulares, ale przedtem schowałem gdzieindziej dokumenty, podpisami zaopatrzone. Oto są!
Wydobyłem papiery, pokazałem im, a potem schowałem i mówiłem dalej:
— Tam obok tobołów z tytoniem stał złodziej. Nie znalazłszy papierów, rzucił portfeli umknął, kiedy się zbliżyłem. Ty go schowałeś, reisie; jato widziałem. Oddaj go!
— Ja go nie mam! — zgrzytnął.
— Nie? Przypatrzno się nosowi tego stracha! Czy chcesz także mieć taki? Chcesz poznać moją rękę. Dawaj, albo ci go odbiorę!;
Przystąpiłem groźnie do niego a on się cofnął, sięgnął pod suknię i zawołał szyderczo:
— Mam pulares, ale on nie twój, lecz Nilu. O, patrz?
Wyjął portfel i chciał go wrzucić do wody. Byłem na to przygotowany. Jeden szybki skok, jeden chwyt i miałem go w ręku. Stał przez chwilę, jak skamieniały, potem zacisnął pięści i rzucił się na mnie. Podniosłem nogę i kopnąłem go w brzuch tak silnie, że zatoczył się w bok, zachwiał i runął na ziemię.
— Na Allaha, reisie, gwałtu, co za nieszczęście i klęska! — biadał sternik, spiesząc do swego przełożonego, ażeby mu dopomódz przy wstawaniu. Tymczasem miły służący stał, jak żak, i nie mógł się ruszyć.
— Jak ośmieliłeś się podnieść na mnie rękę? — huknąłem gniewnie na kapitana. — Zachciało ci się, postarzały, nędzny żeglarzu, walki z młodym Frankiem. Tylko swemu wiekowi zawdzięczasz to, że nie ukarałem cię inaczej, a złości twej, że nie tknąłem cię ręką, ale nogą kopnąłem. Zaprowadźcie go do tobołów z tytoniem, niech sobie tam usiądzie i dowie się, czego żądam od niego.
Rozkaz ten odnosił się do dwu pozostałych i usłuchali go zaraz. Reis źle się wybrał a kopnięcie przywiodło go do poznania własnej słabości. Prowadzony z prawej i z lewej strony, trzymał obie ręce na brzuchu, i wlókł się, kulejąc, stękając i chwytając powietrze. Usiadł ciężko na najbliższym tobole, jakby na pół żywy. Poszedłem za nim. Tego starca było mi jednak żal. Nie należy człowieka sądzić wedle tego, czem jest, lecz jak do tego doszedł. Reis był całkiem złamany. Czego nie dokazało żadne słowo moje, żaden z przytoczonych dowodów, to udało się mojemu butowi. Ten starzec siedział teraz skurczony i nie miał odwagi spojrzeć mi w oczy. Dlatego miałem dla niego nawet nieco współczucia, kiedy się po chwili odezwałem:
— Pojmiesz chyba, że teraz nie mogę mieć z tobą już nic wspólnego. Nie jadę z tobą dalej.
— Jedź z dyabłem i do piekła! — fuknął na mnie, jak kot.
— Ile zapłacił Murad Nassyr za moją podróż?
— Tylko sto piastrów — odrzekł, domyślając się dalszego ciągu.
— Nie kłam, bo dwieście za mnie, a sto za murzynięta. Powiedział mi to, zanim wszedłem na pokład, a jemu więcej wierzę, niż tobie.
— Sto! — twierdził uparcie.
— Trzysta! Oddasz mi je, gdyż opuszczam twoją Dahabijeh.
— Dał tylko sto. Rozkosz mi sprawisz, kiedy mi się z oczu usuniesz. Zabieraj się czemprędzej! Jechałeś jednak ze mną z Bulaku do Gizeh, a to kosztuje pięćdziesiąt piastrów, oddam ci zatem tylko resztę, to jest pięćdziesiąt.
— Za tę krótką przestrzeń pięćdziesiąt piastrów? Dobrze, dobrze; licz sobie, jak chcesz, nie mam nic przeciwko temu. Nie odejdę jednak stąd, dopóki policya tutejsza nie rozstrzygnie tej sprawy.
— To może trwać kilka tygodni.
— Ja wiem, ale mam czas.
— Ja także!
— A przytem wyjdzie może na jaw, dlaczego nie jadę dalej. Ja będę czekał na wyrok na wolnej stopie, a wy będziecie w więzieniu rozmyślali nad tem, czy należy chrześcijanina uważać za giaura i głupca.
Odszedłem od tej nieszczęsnej grupy i chodziłem po pokładzie od strony Gizeh. Rzuciwszy okiem na brzeg, zauważyłem trzy postacie męskie, oświetlone płomieniami smolnymi. Muzabira przy nich nie było. Otaczała nas cisza wieczorna; ponieważ mówiliśmy głośno, krzykliwie nawet, można nas było z brzegu dosłyszeć. Miejsce, w którem staliśmy na kotwicy, wyglądało dość pusto.
Kiedy stanąłem, by się przypatrzyć tym trzem osobom, przystąpiła jedna z nich bliżej i zapytała:
— Czy to Dahabieh „Es Semek“?
— Tak — odpowiedziałem.
— A ty jesteś podróżnym?
— Tak jest.
— Skąd?
— Jestem Frankiem z Almanii[26].
— Frankiem? — zawołał z widoczną radością, iż ma przed sobą Europejczyka. — Nie bierz mi tego za złe, że cię zapytam, dokąd zmierzasz!
— Do Sijut.
— Tym statkiem? Miej się na baczności!
— Przed kim?
— Przed wszystkimi, w których towarzystwie podróżujesz. Przechodząc tędy, widziałem myszkującego tu człowieka, którego znam bardzo dobrze. Chciał widocznie słyszeć, o czem u was mówiono. Był to muzabir.
— Był tu na statku, żeby mnie okraść, ale mu się to nie udało.
— Dziękuj Allahowi, że tak się stało! Bardzo łatwo mogło być gorzej, znacznie gorzej.
— Czy macie czas?
— Mamy.
— Proszę was na chwilę na statek.
Trąciłem pomost tak, że się zaczepił o brzeg; równocześnie poczułem, że mię ktoś pochwycił z tyłu i pociągnął. Był to reis. Szepnął mi, jakby nie chciał, żeby go dosłyszano z brzegu, głosem stłumionym:
— A tobie co przychodzi do głowy? Kto tu ma prawo ludzi zapraszać, ja, czy ty?
— My obaj.
— Nie, tylko ja. A właśnie tego człowieka, którego poznaję po głosie...
— Utknął i nie miał odwagi mówić dalej, gdyż owi trzej ludzie wchodzili właśnie na pokład. Na ich widok zniknął sternik czemprędzej w jednym z otworów pokładu, a mój służący podążył za nim równie szybko. Reisowi byłoby może także przyjemniej znaleźć się gdzieś w większem oddaleniu, gdyż ludzie ci byli mu bardzo nie na rękę, lecz nie mógł ani zniknąć, ani ich odprawić. Został więc, skrzyżował ręce na piersiach, dotknął prawicą czoła, ust i serca i skłonił się prawie tak nizko, jak marszałek domu mojego Turka. Z tego pozdrowienia można było wnosić napewno, że przybysze, a przynajmniej pierwszy z nich, nie byli ludźmi zwykłymi.
Pierwszy był to mężczyzna w sile wieku, dobrze zbudowany i jak spostrzegłem, elegancko ubrany. Miał on na sobie szerokie białe spodnie, ciemne meszty, złotem wyszywaną bluzę, a na biodrach czerwony jedwabny pas, u którego wisiała krzywa szabla; z za pasa wyzierały złotem i kością słoniową wykładane głownie pistoletów. Z ramion zwisał mu biały jedwabny płaszcz. Turban był z tej samej materyi i tego samego koloru. Twarz jego, której ciemne oczy przyglądały mi się z badawczą życzliwością, okolona była pełną, czarną p | brodą, tak piękną, jaką rzadko kiedy widywałem. Nie spojrzawszy na reisa, pozdrowił mnie:
— Niechaj Allah obdarzy cię dobrym wieczorem!
— Bądź szczęśliwy! — odrzekłem równie krótko, jak uprzejmie.
Towarzysze jego skłonili mi się w milczeniu, na co odpowiedziałem takim samym ukłonem. Następnie zwrócił się przybysz do reisa i zapytał surowo:
— Czy znasz mnie?
— Miałem już kilkakroć szczęście oglądać twoje oblicze — odpowiedział zapytany utartą formułą wschodnią.
— Nie wiem, czy wielkie to było dla ciebie szczęście. Czy niema tutaj jeszcze dwu ludzi?
— Jest sternik i służący dla obcych.
— Nikogo więcej?
— Nie, sijadetak; moi majtkowie poszli do kawiarni.
— No, a czemuż ci dwaj zniknęli? Gdzie się udali? Czy może na dół do szczurów?
Reis nie miał odwagi odpowiedzieć i spuścił głowę.
— A więc tak, tak! Wiem dobrze, czego tam chcą. Zawołaj ich natychmiast, jeśli nie chcesz dostać harapem!
Mówiąc to, wskazał na swego towarzysza, któremu zwisał od pasa wiele obiecujący harap. Ten człowiek umiał rozkazywać. Reis nazwał go „sijadetak“, co znaczy „twoja wspaniałość“, a tego wyrażenia używa się tylko względem osób, którym należy okazać uszanowanie. Stary pospieszył do otworu, ażeby drabów przywołać. Wkrótce ukazali się obaj zbiegowie i usiedli w przygnębieniu. Tymczasem obcy skinął na mnie, żebym szedł za nim. Poszedł ku sterowi, gdzie leżał dywan, wskazał nań i powiedział:
— Usiądź obok mnie, gdyż zdaje mi się, że będziemy musieli odbyć naradę i przyjmij odemnie europejskie cygaro.
Usiadłem po jego prawym boku, a trzeci nasz towarzysz po lewym. Był on podobnie ubrany, tylko skromniej i także miał szablę przy boku. Posiadacz harapa stanął kilka kroków za nami. Na skinienie pana wydobył z za pasa etui z cygarami, otwarł je i podał. Władca wyjął dwa cygara i jedno z nich mnie podał, a drugie sam zapalił. Pierwszy towarzysz nie otrzymał żadnego, a drugi musiał nam usłużyć ogniem. Mogło to być cygaro wartości dziesięciu centów, trudno się jednak domyśleć, ile ten Egipcyanin istotnie za nie zapłacił. Ponieważ przypatrywał mi się badawczo, nadałem twarzy wyraz zadowolenia i puszczałem dym z najrozkoszniejszą miną w ten sposób, że mieszał się z dymem stojącej obok nas miski ze smołą. Cieszyło go to widocznie, że palę z zadowoleniem, gdyż zapytał mnie tonem chłopca, który darował drugiemu kawałek migdała w cukrze:
— Nieprawdaż, że smakuje?
— Znakomite! — oświadczyłem.
— Powiadają, że Koran zabrania cygar. I cóż ty na to?
— Nie mógł ich zabronić, gdyż w czasach, w których powstał, cygar jeszcze nie znano.
Egipcyanin spojrzał na mnie zdziwiony, a potem rzekł:
— Allah! To całkiem słuszne! Niechno mi z tem teraz kto przyjdzie! Mówią jednak niektórzy tłómacze Koranu, że i tytoń zakazany.
Zachowanie się jego uprawniało mię do pewnej swobody, odpowiedziałem mu przeto odpowiednim tonem:
— Nie pozwalaj w siebie wmawiać byle czego! Kiedy w Ameryce ujrzano poraz pierwszy ludzi palących, upłynęło ośmsetsiedmdziesiąt lat od Hedżiry.
— Co ty mówisz? Skąd takie wiadomości, i to nawet z datami i znasz nawet Hedżirę? Wy Frankowie wiecie wszystko; widziałem takich, którzy znali koran i wszystkie objaśnienia znacznie lepiej ode mnie. Allah jest wielki a wy mądrzy. Czy widywałeś kiedy cesarzy?
— Często.
— Allah! Jakżeś szczęśliwy. Więc jesteś pewnie oficerem?
— Nie. Nie biorę udziału w bitwach, ale za to zużywam jak najwięcej atramentu i psuję po kilkaset stalówek rocznie.
— A zatem domyślam się! Jesteś uczonym a może nawet muzannifem[27], i przybyłeś tu, aby o nas książkę napisać?
— Zgadłeś! — potwierdziłem.
— To pięknie, to dobrze, to mnie cieszy niezmiernie, Ja także chciałem napisać książkę.
— O czem?
— O niewolnictwie.
— To temat wielce zajmujący. Mam nadzieję, że wykonasz ten dobry zamiar.
— Napewno! Brak mi tylko jednej rzeczy, tylko jednej: tytułu. Bo słuchaj! Tytuł, to głowa książki, a jeśli głowa do niczego, to głupie i całe ciało. Ale skąd mam wziąć mądry tytuł? Ty jesteś zawodowcem i może mi dasz jaką radę.
— Są pisarze, piszący bardzo dobre książki, a nie znajdują dla nich dobrych tytułów; inni znowu mają głowy pełne doskonałych tytułów, a nie sklecą ani jednej rozumnej stronicy.
— Być może. No, a co myślisz o mnie?
— Mamy u nas przysłowie: „Mów, jak cię matka nauczyła“! Czy to rozumiesz?
— Tak; należy mówić szczerze i poprostu.
— Otóż ja tak myślę i piszę.
— Jaki poradziłbyś mi tytuł?
— Na przykład: „Zaraza niewolnictwa w Sudanie“, albo „Targ niewolników a ludzkość“.
Kogoś innego stropiłaby może moja odpowiedź, on jednak uderzył się rękami po kolanach i zawołał uradowany:
— Mam, mam! Aż dwa tytuły naraz i to te same, które i ja także uważałem za najlepsze a tylko formy odpowiedniej dla nich znaleźć nie mogłem. Teraz brakuje tylko przedmowy.
— A czy nie brak ci także wstępu?
— Zapewne, gdyż nie można zaczynać zaraz po przedmowie. A potem samo niewolnictwo. Poradź mi, co mam o niem napisać i jak?
— A wreszcie zakończenie! — zauważyłem z wielką powagą.
— Oczywiście. Zakończenie, to główna rzecz; jeśli ono nie dobre, to książka wygląda tak, jak koń bez ogona. A wkońcu kiedy będę już gotów, kto ją wydrukuje? Nie mógłbyś mi wskazać wydawcy?
Teraz nie jeszcze, gdybyśmy o tem obszerniej pomówili, to może wpadłoby mi coś właściwego do głowy.
Szczególna rzecz! Niedawno temu byłem w niebezpieczeństwie śmierci, a teraz siedziałem na tem Samem miejscu i bawiłem się arcykomiczną rozmową. Kiedy ten człowiek wszedł na statek i zdruzgotał formalnie reisa, wydał mi się baszą o największej liczbie buńczuków, a teraz dowiedziałem się, że chce pisać książkę, do której brak mu ni mniej, ni więcej, tylko wszystkiego. Jego zachowanie się wobec reisa kazało mi oczekiwać katastrofy, a teraz gawędził ze mną, jak gdyby na statku wcale reisa nie było. I skąd temu muzułmaninowi przyszło do głowy, zajmować się kwestyą niewolnictwa? Powiedziałem ostatnie słowa dla żartu tylko, lecz podchwycił je natychmiast i zawołał:
— Któż ci powiedział, że nie będziemy o tem mówili? Ty dążysz do Sijut i ja także.
— A to co innego! — odrzekłem.
— Pojedziemy razem; nie zostaniesz przecież na tej Dahabieh.
— Istotnie nie mam zamiaru tu zostać, lecz reis nie chce mi zwrócić pieniędzy. Zapłaciłem mu już drogę aż do Sijut.
— Żądałeś zwrotu pieniędzy? Dlaczego? Z jakiego powodu chciałeś ten statek opuścić?
— Hm! Wzgląd na siebie samego nie pozwala mi o tem mówić.
— Czemu?
— Bo byłbym zmuszony zabawić dłużej tutaj w Gizeh, a nie mam czasu.
— Ale wzgląd na mnie nakazuje ci to powiedzieć. Ostrzegałem cię przed tą Dahabieh, nie wiedząc jeszcze, że zamierzasz statek opuścić. Byłem tak niegrzeczny, że ci pytania zadawałem, nie powiedziawszy wprzód, kim jestem. Muszę to naprawić i uzupełnić. A może już sam odgadłeś?
Spojrzał na mnie bokiem z tak dobrotliwem szelmostwem, iż przeczułem, że go rychło polubię. Nie był to zagorzały muzułmanin; posiadał żywe usposobienie, energię i dużo poczciwości. Nie był to leniwy, tępy mieszkaniec Wschodu, który nicość swoją uważa za wszystko i zgoła nic o świecie wiedzieć nie pragnie. Ogarnęło mię teraz żywe pragnienie odbyć podróż z nim razem.
— Jesteś oficerem — odpowiedziałem.
— Hm! — mruknął z uśmiechem. — Właściwie nie, a jednak nieźle odgadłeś. Nazywam się Achmed Abd el Inzaf.
To znaczy: Achmed, sługa sprawiedliwości. Czy on zawsze nosił to miano, czy też otrzymał je dzięki obecnemu zawodowi? Powiedziałem mu swoje nazwisko, a on mi oświadczył:
— Jestem także reisem i ty powinieneś przesiąść się na mój statek.
Nie mogłem nie spojrzeć nań z niedowierzaniem. Ten człowiek miałby być kapitanem jakiejś tam Dahabieh, przewożącej z górnego Nilu kauczuk i liście Senesu? Chyba nie.
— Nie wierzysz? — zapytał. — W takim razie powiem ci, że noszę tytuł reis effendina[28], który tylko mnie jednemu przysługuje.
— Kapitan wicekróla? W tem jest coś szczególnego!
— Zapewne. To coś związane jest bardzo ściśle z książką, którą mam zamiar napisać. Ja ci to wytłómaczę. Handel niewolnikami jest zabroniony, a mimoto uprawia się go wciąż jeszcze. Nie domyślisz się, ile ludzi ginie rocznie z tego powodu.
— Czy ja to wiem, zaraz ci wyjaśnię. Mówmy tylko o Egipcie, gdzie handel niewolnikami zniesiono. Z nad górnego Nilu przewozi się 40.000 niewolników przez Morze Czerwone. Z tego idzie 16.000 do innych okolic, a 24.000 do Egiptu. Do tego należy dodać 46.000 ludzi, których się przewozi Nilem i drogami lądowemi do Nubii i do Egiptu. Kraj ten otrzymuje zatem przez cztery porty i czternastu drogami lądowemi rocznie 70.000 niewolników. Do tego należy dodać, że na jednego niewolnika przypada przynajmniej czterech zabitych podczas obławy, lub ginących podczas transportu. Z tego rachunku wynika, że krainy Sudanu tracą dla samego Egiptu rokrocznie po 350.000 ludzi. Czy mam ci mówić także o niewolnictwie w innych krajach?
Spojrzał na mnie szeroko rozwartemi oczyma i nic nie odpowiedział.
— Czy mam ci powiedzieć, że haremy w Konstantynopolu roją się od dziesięcio do czternastoletnich Czerkiesek, za które dziś płaci się po dwadzieścia talarów, a przedtem były ośm razy droższe? Ile tam musi być murzynów i murzynek? A jednak ambasady wysokiej Porty zapewniają nas, że handel niewolnikami już nie istnieje.
— A zatem ty, effendi, wiesz o tem wszystkiem, wiesz nawet znacznie lepiej i dokładniej ode mnie! — przyznał. — Wy, Europejczycy, wiecie rzeczywiście wszystko, wszystko.
— No, wiemy przynajmniej, że się policzy za mało, jeśli się przyjmie, że kraje sudańskie tracą rokrocznie przeszło milion ludzi w obławach na niewolników. Takie liczby musisz w swojej książce uwzględnić.
— Podam je; na Allaha, podam! Nie zapomnij tych liczb, gdyż podyktujesz mi je przy sposobności. Ale sam przerwałem sobie przedtem, mówiąc, że handel niewolnikami trwa w dalszym ciągu. Mnóstwo okrętów płynie z niewolnikami w dół Nilu. Posiadamy policyjne okręty, mające śledzić ten handel, lecz kapitanowie są nieuczciwi. Te psy łączą się z łowcami niewolników. Potrzeba więc sprawiedliwego i uczciwego człowieka, któryby gorliwie nad tą sprawą czuwał i ja nim jestem. Nazywam się Abd el Inzaf, sługa sprawiedliwości, zrozurmiałeś? Jestem zaś reisem effendina czyli kapitanem naszego pana. Od niedawna nim jestem, mimoto jednak już wszystkie łotry mnie znają, gdyż nie przepuszczę żadnemu, choćby mi ofiarował, nie wiem ile pieniędzy. Okręt mój nazywa się Esz Szahin[29]. Pędzi szybko, jak sokół i napada, jak sokół. Żadna Dahabieh, żaden sandał, żaden noker nie zdołają przed nim umknąć. Czy chcesz go widzieć?
— Jestem nawet bardzo ciekawy.
— Stoi niedaleko stąd, przy brzegu. Musiałem dziś wylądować w Gizeh, gdyż pragnąłem pomówić z Mudirem. Gdy nadszedł wieczór, poszedłem brzegiem, bo takie przechadzki często dobry połów mi dają. I dziś także gruba ryba wpadnie mi w ręce.
— Któż taki?
— Ta właśnie Dahabieh.
— Czyż być może? Ależ ona dopiero dzisiaj wypłynęła z Bulaku.
— Tak, niewolników nie wiezie, ale ja już od dawna śledzę ją i jej reisa. Wnętrze tego okrętu urządzone tak, jak tego potrzeby handlu niewolnikami wymagają. Już ja ten statek znam. Przecież nie byłeś jeszcze pod pokładem!
— Pod pokładem nie byłem, ale dlaczego reis tak się przeraził mojem przybyciem? Dlaczego sternik zniknął natychmiast w otworze? Chyba tylko dlatego, żeby tam na dole coś zmienić, albo ukryć. Zobaczysz wkrótce, że się nie mylę. Ale smoła się kończy. Niech reis znowu miski napełni; jeśli się nie pospieszy, dostanie harapem.
Rozkaz ten zwrócony był do drugiego towarzysza; odszedł on zaraz, by go wykonać.
Co za spotkanie! Mój nowy znajomy był więc, żeby się tak wyrazić, oficerem marynarki i polował na handlarzy niewolników. Ogromnie rad byłem z tej znajomości, obiecywała mi ona wiele, a nawet bardzo wiele.
Stary reis przywlókł smołę, nie śmiejąc podnieść wzroku. Gdy odszedł, nawiązał reis effendina przerwaną rozmowę:
— No, teraz wiesz już, kim jestem i jaki mój zawód. Czy sądzisz jeszcze ciągle, że należy przede mną zatajać, dlaczego chciałeś opuścić tę Dahabieh?
— Może właśnie dopiero teraz. Zatrzymanoby mnie tutaj, a ja muszę jechać do Sijut, by tam czekać na przyjaciela.
— W takim razie przyrzekam ci, że podróż twoja nie dozna zwłoki. Udaję się nad górny Nil do Chartumu i jeszcze dalej, więc przybiję w Sijut do brzegu. Odpływam stąd pojutrze; otóż pójdziesz do mnie na statek, oczywiście jako mój gość, gdyż dla zarobku podróżnych nie przewożę. Dobrze?
Kiedym się jakiś czas wahał, podał mi rękę i zawołał:
— Zgódźże się, bardzo cię o to proszę! Nie ja tobie, lecz ty mnie wyrządzisz przysługę.
— A zatem dobrze i oto moja ręka! Jadę z tobą do Sijut.
— Bardzo chętnie zabrałbym cię dalej z sobą, ale skoro masz czekać na przyjaciela, to musisz oczywiście danego mu przyrzeczenia dotrzymać. A teraz opowiadaj, co się tu stało!
— To nie wystarczy; muszę opowiedzieć więcej opowiedzieć i to, co przedtem zaszło, ty jednak nie będziesz miał czasu wysłuchać mnie do końca.
— Ja mam dziś dość czasu, gdyż muszę czekać, dopóki nie nadejdą majtkowie. Ciekawym, dlaczego ten drab wysłał wszystkich swoich ludzi ze statku!
— Tylko z mego powodu.
— Tak? Rzeczywiście? To podwaja moją ciekawość. A zatem od początku! Nie krępuj się! Mój sąsiad, to sternik ze „Sokoła”, a tamten z harapem, to mój ulubieniec, prawa ręka; zrobią wszystko, co każę. Już niejeden handlarz i właściciel niewolników poczuł na swoim grzbiecie tę moją szybką, chętną i dość silną rękę i w ten sposób poznał moje hasło: „Biada temu, kto krzywdę wyrządza“.
Nie opierałem się dłużej i zacząłem opowiadanie od chwili, kiedy mię Turek zawołał do kawiarni. Zajmującym był wyraz twarzy reisa effendiny, zdradzający, że z każdą chwilą rosła jego uwaga i coraz większe było jego zaciekawienie. Nie przerwał mi ani słowem, ani jednym okrzykiem; kiedy jednak doszedłem w opowiadaniu do chwili, w której podsłuchałem reisa i kiedy powiedziałem mu, co mówili i postanowili, położył mi rękę na ramieniu i przeprosił:
— Wybacz na chwilę! — a zwróciwszy się do „prawej ręki“ dodał: Spiesz na naszego „Sokoła“ i sprowadź dziesięciu ludzi, by obsadzić Dahabieh! Ja zmuszę tę zgraję, by pamiętała o dziewięćdziesięciu-dziewięciu wzniosłych własnościach Allaha. A teraz, proszę dalej, effendi!
— To ty nie jesteś członkiem świętej kadiriny? — spytałem.
— Nie, wogóle nie jestem członkiem żadnego bractwa. Mahomet był prorokiem i Jan był prorokiem. Allah jest miłością i sprawiedliwością, Allah jest i twoim Bogiem. My ludzie jesteśmy wszyscy dziećmi Boga, mamy się nawzajem miłować i być wobec siebie sprawiedliwymi. Cenię wiarę, w której na świat przyszedłem, ale nie poniżam drugiego; nie chcę nawracać i nie pozwolę siebie nawracać. Oczy moje mogą widzieć tylko rzeczy ziemskie, a dopiero po śmierci ujrzą rzeczy niebieskie. Dlaczego miałbym spierać się O to, kto Boga wielbi prawdziwie? Jesteśmy jedną wielką rodziną i mamy jednego ojca. Każde dziecię ma swoje odrębne dary i właściwości, więc na swój sposób rozmawia z ojcem. Podaj mi rękę, effendi! Ty jesteś chrześcijaninem a ja muzułmaninem, ale jesteśmy braćmi i jesteśmy posłuszni ojcu, ponieważ go kochamy!
Wyciągnął do mnie rękę, którą serdecznie uścisnąłem. Czyż miałem mu powiedzieć, że jako chrześcijanin nie mogę się z nim zgodzić? Milcząc, nie zmieniałem się w muzułmanina, a pozwalając mu mówić, dałem mu sposobność mówienia tak, jak mówi prawdziwy chrześcijanin. Wyrzekając się zachłanności Islamu, przestawał być mahometaninem. Uczynił przez to wielki krok ku chrześcijaństwu, a niewczesną repliką mogłem go tylko skłonić do cofnięcia tego niezwykłego kroku. Wiedziałem zresztą, że misyonarzem jest nietylko ten, co naucza słowami, ale i ten, co czynami drugim przykład daje. Czyn działa często potężniej, aniżeli słowo; czasem i milczenie jest czynem, choćby tylko takim, który zapobiega zgorszeniu.
Opowiadałem dalej; kiedy dobiegłem do końca, wrócił „ulubieniec“ i „prawa ręka“. Poustawiał on dziesięciu uzbrojonych ludzi w rozmaitych miejscach pokładu, gdzie pousiadali; ukryli się za wyższym pokładem, ażeby ich z brzegu nie można było zobaczyć.
Następnie zbliżył się do nas i oznajmił:
— Emirze, statek obsadzony, ale kiedyśmy nadchodzili, stał tam pod drzewem człowiek, który się ostro wpatrywał w Dahabieh. Wydało mi się to podejrzanem i kazałem go pochwycić, zdołał jednak dość wcześnie umknąć. Jeśli Allah obdarzył mnie dobrymi oczyma, to mógłbym przysiądz, że to ten sam człowiek, którego widzieliśmy przedtem, zanim weszliśmy na okręt.
— A więc złodziej kieszonkowy? Jaka szkoda, że nam umknął! Teraz wie, w czyjem ręku znajduje się Dahabieh i już tu chyba nie przyjdzie. Jutro jednak będę w Kahirze i każę go pochwycić.
— Jeśli go znajdziesz! — wtrąciłem.
— O, ja go znajdę. Zaalarmuję całą policyę, a kędy się ten łotrzyk włóczy, o tem tam wiedzą dokładnie. A więc, effendi, już skończyłeś. Wiem, co się stało, lecz wiem jeszcze coś innego, a mianowicie, że jesteś człowiekiem, któregobym pragnął mieć na „Sokole“. Czy chcesz być moim porucznikiem?
— Niestety, to niemożebne.
— Ja wiem, dlaczego. Porucznik to nic, ale przecież nie mogę ci wprost zaproponować, żebyś dowodził moim „Sokołem“, ani też tego nie wypada mi mówić, że chciałbym być twoim podwładnym!
— Jedno i drugie chyba niepotrzebne; przypuszczam bowiem, że musisz już mieć porucznika.
— Oczywiście, że mam, ale zapytam cię przynajmniej, czy nie miałbyś ochoty towarzyszyć mi w drodze na górny Nil.
— Ochotę miałbym, lecz mi nie wolno.
— Z powodu tego Turka? Dałeś mu słowo? Musisz mu go dotrzymać, bo murzynów przyjął u siebie. Jak on się nazywa?
— Murad Nassyr.
— A skąd pochodzi?
— Z Nifu obok Ismiru.
Popatrzył w milczeniu na dół; ponieważ mina jego nie bardzo mi się podobała, więc zapytałem:
— Czy go może znasz?
— Zdaje mi się, że słyszałem już kiedyś to nazwisko.
— Wymawiano je pochlebnie, czy nie?
— Nie! Nie mogę sobie przypomnieć dokładnie, ale zdaje mi się, że nie bardzo dodatni sąd o nim słyszałem. Może sobie o nim zresztą cośkolwiek wyraźniejszego przypomnę. Mamy czas, bo razem pojedziemy. Dajmy więc temu spokój, a zajmijmy się teraźniejszością. Gdyby sprawa twoja poszła drogą przepisaną, musiałbyś mimo wpływu konsula spędzić tutaj kilka tygodni. Ponieważ jednak przyrzekłem ci, że tego unikniesz, nadam sprawie taki obrót, jaki uważam za najlepszy. Ciebie nie potrzeba nam wcale; wystarczy przyznanie się tych łotrów i kilku świadków, którzy to usłyszą i potem w sądzie powtórzą. Świadków mam, to moi ludzie.
— A więc sprawcy zostaną ukarani?
— Oczywiście! „Biada temu, kto krzywdzi innych!“
— I Barakowi, mokkademowi?
— Hm! Właśnie dlatego, że ten Abd el Barak jest mokkademem kadiriny, trudno będzie dobrać się do niego, gdyż nikt, nawet najpotężniejszy, nie zechce powaśnić się z tak potężnem bractwem. Znajdę jednak środki i drogi, by się do niego dostać z moją „prawą ręką*. Teraz zejdźmy na pokład, przesłucham tych trzech drabów.
Zeszliśmy po wspomnianych wązkich schodach, przyczem „prawa ręka“ i „ulubieniec“ wyjął karbacz z zapasa. Ten zacny sługa znał widocznie mocne i słabe strony swego energicznego pana, jako inkwizytora. Kiedyśmy się zbliżyli do masztu, pod którym siedzieli delikwenci, powstali wszyscy trzej ze swych miejsc. Postawa ich bynajmniej nie zdradzała pewności siebie a twarze ich wyglądały nędznie już teraz. Emir, którego tak odtąd będę nazywał, ponieważ jego „ulubieniec“ dał mu przedtem ten tytuł, podniósł rękę, a na ten znak natychmiast przyszło owych dziesięciu ludzi i otoczyło nas dokoła. Sędzia śledczy zwrócił się natychmiast do służącego:
— Jak się nazywasz?
— Barik — odrzekł zapytany.
— A zatem prawie tak, jak twój miły mokkadem! Skąd pochodzisz?
— Z Minieh.
— A przecież powiedziałeś temu effendiemu, że jesteś Beni Maazeh imieniem Ben Szorak! Jak śmiałeś okłamywać człowieka, który w każdym końcu włosa ma więcej rozsądku, aniżeli ty miałeś i mieć będziesz razem z twoimi przodkami i potomkami. Radzę ci mówić prawdę, gdyż nie jestem taki cierpliwy, jak ten eifendi. Czy udawałeś wczoraj ducha?
— Nie.
— Dobrze! Przypomnij sobie! My ci w tem pomożemy.
Na jedno jego skinienie położyli czterej ludzie kłamcę na ziemi i przytrzymali go a „ulubieniec“ zaczął wybijać takt w taki sposób, że ten uczuciowy człowiek krzyknął za piątem uderzeniem:
— Dość, już się przyznam!
— Tak przypuszczałem! A więc byłeś jednym ze strachów?
— Byłem — odrzekł zapytany, leżąc jeszcze na ziemi.
— Kto byli tamci dwaj?
— Mokkadem i jego sługa, będący zarazem jego pisarzem.
— Jak często udawaliście strachy.
— Ciągle od śmierci właściciela domu.
— Z tobą jesteśmy już gotowi. Podnieś się i stań pod masztem.
— Czterej ludzie puścili go a „ulubieniec“ przeciągnął go jeszcze raz po plecach tak, że delikwent zerwał się z podłogi jak tylko mógł najszybciej. Emir spojrzał na reisa i rzekł:
— Znasz mnie i wiesz dobrze, jak ciebie lubię i jaką mam władzę nad tobą. Odpowiadaj dokładnie i rzetelnie, bo jak nie, to dostaniesz baty.
Tego chyba nigdy nie obiecywano starcowi, więc wybuchnął z gniewem:
— Emirze, ja jestem wiernym muzułmaninem, a nie niewolnikiem lub sługą, lecz dowódzcą na tej Dahabieh.
„Ulubieniec“ wiedział już, co czynić w takich wypadkach; nie zapytawszy nawet wzrokiem, przeciągnął starca w poczuciu swego majestatu tak silnie dwa razy po grzbiecie, że go już cała ochota do oporu odeszła.
— Tak! — zaaprobował emir, zadowolony z urzędowej gorliwości podwładnego. — Czy ktoś niewolnikiem, sługą, dowódzcą, muzułmaninem, czy poganinem, to wszystko jedno wobec Allaha, mnie i mego bata. Kto się sprzeciwia lub kłamie, musi nim dostać po grzbiecie. Od kiedy ten Birik z Minieh służy na twoim statku?
— Od dziś — odpowiedział z tłumioną złością.
— Kto go sprowadził?
— Mokkadem.
— Jakie obowiązki miał pełnić ten pachołek?
— Miał służyć temu obcemu effendiemu.
— Miał temu panu podchlebiać, aby go przyjął na służbę, a potem miał go wydać mokkademowi czyli śmierci?
— O tem nic nie wiem.
— Więc zapomniałeś, otóż wyrządzimy ci przysługę i dopomożemy pamięci.
Powalono reisa na ziemię, dostał on znowu batem ale tylko trzy razy, poczem przyznał się do tego, o co go pytano.
— Widzisz, jak szybko bat brak pamięci usuwa — rzekł emir. — Skóra hipopotama otwiera za pierwszem uderzeniem mięso cielesne i zatwardziałość serca. Masz leżeć tak dalej i odpowiadać. Czy wiedziałeś, że portfel ma być skradziony?
— No tak... wiedziałem — przyznał się z wahaniem.
— I przyłożyłeś ręki do tego?
— Nie... tak, oj tak! — krzyknął przeraźliwie, poczuwszy harap.
— Czy wiedziałeś, że effendi miał być zamordowany?
Przyznanie się nastąpiło dopiero po drugiem uderzeniu.
— Czy radziłeś tamtemu drabowi, aby go zabił dziś zaraz?
Reis milczał. Nie chciał powiedzieć tak, a bał się środka przymusowego, zwanego przez Turków „kyz“ a przez Arabów „karbacz“. Ale działalność „ulubieńca“ doprowadziła go rychło do tego, że się przyznał.
— Mógłbym pytać dalej, — rzekł emir — ale budzisz wstręt we mnie. Jesteś tchórzliwym psem, który ma odwagę popełnić grzech, a niema odwagi do niego się przyznać. Dusisz się w swojem własnem błocie. Oprzyjcie go o maszt! A teraz do sternika!
Człowiek ten drżał na sam widok tego, co się działo. Gdy usłyszał, że do niego mają się teraz zwrócić z okropnem pytaniem, padł na kolana i zaczął wrzeszczeć:
— O Allah, o nieba! Tylko nie bić! Ja zeznam wszystko, wszystko.
— Emirze! — poprosiłem reisa effendninę, — miejcie litość dla niego. On nie taki zły i musiał słuchać reisa. Podczas mego podsłuchiwania nie powiedział ani słowa, gdy potem zarzucałem im przewrotność, przyznał prawdę mym słowem. Dostał się w złe towarzystwo i to jest cała jego wina.
— Ten pan ma słuszność, effendi; on ma słuszność. Allah będzie mu błogosławił za te słowa! — lamentował tchórzliwie.
— Dobrze, chcę wierzyć — rzekł emir — i postawię ci tylko jedno pytanie. Czy przyznajesz, że to wszystko prawda, co wam opowiedział effendi?
— Tak jest, to wszystko prawda!
— Więc powstań! Będziemy mieli litość nad tobą. Ale spodziewam się, że potem na inne pytanie odpowiesz równie otwarcie.
— Jakie pytanie? Powiem wszystko.
— Dowiesz się o tem. Nie powinieneś dłużej przestawać z tymi zatwardziałymi grzesznikami. Usiądź obok kajuty, ale nie ruszaj się z miejsca.
Zrozumiałem zamiar emira. Chciał on sternika trzymać zdala od reisa, aby go namowami lub groźbami nie skłonili do odmówienia spodziewanego jeszcze zeznania. Teraz kazał reis efiendina wyszukać trzy lampy i zeszedł z muhamelem[30] i „ulubieńcem“ do wspomnianego już otworu.
Widziałem, że reis zacisnął wargi, ale nie tyle z bolu, jaki mu sprawiły baty, ile raczej z obawy przed odkryciem, którego należało się spodziewać. Nie mogłem wprost już patrzeć na tego człowieka. Zbrodniarz młodociany z pewnością wzbudzi w nas litość, lecz jeśli człowiek stary, jedną nogą już w grobie stojący, grzeszy z samego upodobania w złem, nie zasługuje na nasze współczucie. Chrześcijanin osądzi go może łagodniej, obywatel jednak i psycholog musi o nim wypowiedzieć sąd ostry. Poszedłem na tył okrętu do sternika. Wyciągnął on do mnie rękę i powiedział:
— Effendi, dziękuję ci, że przemawiałeś za mną. Jestem krewnym reisa i nie mogłem odejść od niego. Nie chciałem ci wyrządzić nic złego i dlatego milczałem na wszystko.
— Lecz musisz uznać, że milczenie twoje było grzechem a nawet zbrodnią.
— Effendi, moje słowo żadnegoby skutku nie odniosło. Czyż miałem reisa zdradzić dla ciebie?
— Oczywiście, a wtedy nie byłoby tak źle z wami, bo emir nie byłby wszedł na Dahabieh; zwabiliśmy go dopiero naszą głośną rozmową. Gdyby nie to, nie byłby odkrył, że ten żaglowiec służy do przewozu niewolników.
— Prze... wo... zu... niewolników! — wyjąknął z przerażeniem. — Kto... kto... tak... twierdzi?
— Emir, a on jest znawcą.
— O nieszczęście, o zamęcie w mej głowie! Allah, Allah, Allah! Ciało moje chwieje się, kości dygocą, a dusza drży. Pochłania mnie morze strapienia, a wiry strachu pchają mnie w otchłań rozpaczy. Jakaż dusza ulituje się nademną, jaka ręka wyciągnie się, by mnie ocalić?
— Milcz i nie krzycz tak, bo na nas zwrócą uwagę. Czy przyznajesz, że ta Dahabieh pośredniczy w handlu niewolnikami?
— Effendi, ona ich tylko przewozi.
— Masz już prawie sześćdziesiąt lat. Czy masz rodzinę?
— Mam w Gubatar syna oraz kilku wnuków i wnuczek, u których znajduje się moja żona.
— To w pobliżu wolnych Beduinów Uelad-Ali, których znam dobrze. Uciekaj do nich i siedź tam, dopóki ta sprawa nie pójdzie w zapomnienie. Czy masz pieniądze?
— Mam tylko kilka piastrów, a i te są w przechowaniu u reisa.
Dałem mu trochę pieniędzy, jakie miałem przy sobie i powiedziałem:
— Zauważyłem, że małe czółno przymocowane jest z tyłu do steru. Spuść się po linie, na której wisi i uciekaj!
— Chętnie, o jak chętnie! Za rok pójdzie wszystko w zapomnienie, a potem będę mógł pokazać się znowu. Ale jak się tam dostanę do steru? Zobaczą mnie!
— Nie, bo idę tam teraz i tak zajmę tych ludzi, że zwrócą na mnie całą uwagę. Uważaj zatem. Skoro tylko zobaczysz że nikt nie patrzy w tę stronę, wbiegniesz na schody.
— Tak, tak, effendi! Jakie dzięki...
— Nie gadaj nic, raczej działaj. Niechaj Allah osłania twą ucieczkę i nie pozwoli ci zejść znów na bezdroża.
— Nigdy już nie popełnię nic złego, effendi. Nikt z muzułmanów nie byłby się ulitował nademną, a ty, który jesteś chrześcijaninem...
Nie słyszałem nic więcej, gdyż odszedłem od niego ku masztowi i tam zacząłem wypytywać hadżi emira o „Sokoła“. Byli tak zachwyceni zaletami tego statku, że zaczęli mówić do mnie wszyscy naraz. Kiedy zaś oznajmiłem im, że pojadę z nimi, stłoczyli się dokoła mnie tak, że sternik miał sposobność do ucieczki. Widziałem go śpieszącego po schodach i znikającego poza dymem, wychodzącym z miski smolnej. Gdyby mi był kto w owej chwili powiedział, że wkrótce sternika spotkam i to nie u Beduinów w Uelad-Ali, lecz w Sudanie, nie byłbym chyba uwierzył.
Teraz powrócił emir z obydwoma towarzyszami. Obawiałem się już, że najpierw będzie szukał sternika i przedwcześnie odkryje jego ucieczkę, ale na szczęście przyszedł prosto do nas i zwrócił się do reisa:
— Najpierw załatwię jeszcze jedną sprawę uboczną. lle ten emir zapłacił za przewóz?
— Sto piastrów — twierdził stary, zuchwały grzesznik jeszcze teraz.
— A jednak effendi mówi o trzystu, z czego wynika, że ty podajesz o dwieście mniej. Jeden z was chce mnie oszukać, ale w tym wypadku ja jemu wierzę, nie tobie. Wolę przypuścić, że emir omylił się o dwieście. To wynosiłoby pięćset, które mu wypłacisz natychmiast.
— To oszustwo, najoczywistsze oszustwo! — krzyknął starzec, lecz poczuł natychmiast bicz „ulubieńca“ na grzbiecie, co skłoniło go do oświadczenia, że zgadza się na wypłatę.
— Dobrze! Gdzie masz pieniądze? — zapytał emir.
Reis zawahał się z odpowiedzią, lecz podniesiony harap zmusił go do wyznania, że kasę ukrył w dolnej części okrętu.
— A zatem sprowadzisz nas na dół — rzekł nieubłagany inkwizytor. — Dokąd zmierza twoja Dahabieh?
— Tylko do Chartumu.
— Nie dalej? To kłamstwo. Dajesz mi tę odpowiedź, ażebym nie zgadł, jakiego to rodzaju handel chcesz tam uprawiać. Jakie zabrałeś towary?
— Takie, jakich tam poszukują, mianowicie materye na ubrania, narzędzia, tanie ozdoby dla murzynów i tym podobne rzeczy; chcę to zamienić na produkta krajowe.
— To brzmi wcale niewinnie, ale ja ci wcale nie wierzę. Skrzynie i toboły, które widziałem na dole, wyglądają tak, że należy się w nich domyślać całkiem innych rzeczy. Każę je zatem otworzyć i biada ci, jeśli cię złapię na oszustwie.
— Emirze, ja chodzę drogami prawa — zapewnił starzec — a więc możesz sobie śmiało oszczędzić trudu otwierania.
— Rzeczywiście? Przypuszczam jednak, że handlujesz deskami, słupami i innem drzewem, gdyż widziałem na dole mnóstwo tego materyału. Powiedz mi, jakie jest jego przeznaczenie?
— Wszystko przeznaczone na sprzedaż. Na południu niema drzewa ciętego i dlatego ludzie zamożni, którzy go potrzebują do budowy, płacą za nie bardzo dobrze.
— Komu innemu mógłbyś to mówić, ale nie mnie. Dlaczego w takim razie te podpory, słupy i deski tak są obrobione, że można z nich zbudować jeszcze dwa niższe pokłady?
— To przypadek, emirze!
— Gdybyś był wiernym synem proroka, wiedziałbyś, że przypadek nie istnieje. Czy handlujesz może także żelaznymi łańcuchami? Widziałem ich całe stosy na dole. Te deski i łańcuchy zdradzają twoje właściwe zatrudnienie; twoje krętactwa nie przydadzą się na nic. Że handlujesz niewolnikami, udowodni ci to twój własny sternik swemi zeznaniami. Sprowadź mi go tutaj! On się tak boi harapa, że zaraz powie prawdę.
Na te słowa zwróciły się oczy wszystkich ku miejscu, gdzie się znajdował sternik, ale go tam już nie było. Zaczęto go szukać i szukano oczywiście napróżno. Reis effendina wziął całą sprawę o wiele lżej, aniżeli przypuszczałem. Już po krótkim czasie rozkazał jednemu ze swoich ludzi:
— Nie trudźcie się! Widzę, że uciekł. Nie uważaliście i udało mu się niespostrzeżenie przekraść na brzeg po pomoście. Powinienbym was właściwie za to ukarać, ponieważ jednak nie był to taki zatwardziały łotr, jak ten reis, więc niech ucieka a wam przebaczam. Teraz zejdźmy znów na dół, aby odebrać pieniądze za podróż.
Poprosił mnie, żebym szedł za nim. Dwóch jego ludzi pochwyciło reisa, aby go zaprowadzić do otworu, reszta została na górze. Przybywszy na dół, zoryentowaliśmy się łatwo przy pomocy światła. Wnętrze Dahabieh tworzyło wielką przestrzeń, od której odcięta była z przodu i z tyłu mała komórka. Tu zobaczyłem zaledwie dwadzieścia skrzyń i tobołów. Było to uderzające, ponieważ te okręty nie opuszczają Kairu, zanim nie nabiorą pełnego ładunku. W tylnej niezamkniętej komórce stała skrzynia z narzędziami. Leżały tam łańcuchy rozmaitej długości, grubości i konstrukcyj, wszystkie bez wyjątku przeznaczone na niewolników. W wielkim przedziale piętrzyły się wysokie składy desek i belek. Oprócz tego spostrzegłem trzy poziome, leżące jeden nad drugim, szeregi podpór, przyśrubowanych mocno do żeber statku. Były to widocznie podpory niższych pokładów, które w razie potrzeby budowano ze znajdujących się tu desek i belek. Te dolne pokłady przeznaczone były oczywiście dla murzynów. Oddalenie bocznych podpór od siebie wskazywało na to, że te pokłady nie były wyższe nad cztery stopy, że więc biedni czarni nie mogli podczas transportu stać, a nawet siedzieć z biedą tylko mogli. Zresztą reis przyznał później, że tylko wyjątkowo wolno im było siadać, przeważnie zaś przykuwano ich w pozycyi leżącej. Ponieważ mię to żywo zajęło, wybadałem go później i dowiedziałem się bliższych szczegółów o podziale tych dolnych pokładów i sposobie umieszczania tam czarnych. Sciany z desek na przedzie i tyle okrętu odcinały zaokrąglenia statku tak, że każdy taki pokład, przeznaczony dla niewolników, miał kształt regularnego prostokąta, w którym umieszczano czarnych w następujący sposób:
Każdy dolny pokład dzielił się na części, w których, jak to kreski na planie wskazują, mieściło się po pięćdziesięciu czarnych, którzy leżąc zwróceni byli do siebie nogami. W środku tych przedziałów, jak to wskazuje na rysunku litera O, znajdował się otwór, przez który łączyły się schodami dolne pokłady z górnymi. Jeśli się weźmie pod uwagę bardzo małą wysokość tych przedziałów, brak wszelkiej wentylacyi, skwar egipski, nędzne pożywienie i złe, a nawet okrutne obchodzenie się reisów z niewolnikami, to nietrudno sobie wyobrazić, jak straszne było położenie tych czterystu pięćdziesięciu czarnych, pomieszczonych na Dahabieh.
Reisa zaprowadzono do przedniej komórki, która była zamknięta. Kiedy ją otworzono, ujrzeliśmy znaczną liczbę harapów, zawieszonych na ścianie, mnóstwo flaszek „raki“, przeznaczonych oczywiście dla reisa, oraz skrzynię blaszaną, u której wisiały dwie kłódki. Reis miał klucze do niej przy sobie. Gdy ją otworzył, pokazało się, że zawierała kilka tysięcy talarów Maryi Teresy. Emir sięgnął ręką bez ceremonii i odliczył pewną sumę, którą mi potem podał, mówiąc:
— Oto masz, effendi, twoich pięćset piastrów.
— Ależ to o wiele więcej, aniżelim zapłacił! — odrzekłem, i bynajmniej nie miałem zamiaru tej kwoty sobie przywłaszczyć. — Talar znaczy tu...
— Milcz! — przerwał mi. — Ja to lepiej rozumiem od ciebie. Ten reis, handlujący niewolnikami, ma pieniądze przeznaczone na zakupna w Sudanie, gdzie talar ma wartość dziesięciu piastrów. Dlatego właśnie liczę wedle tamtego kursu i daję ci pięćdziesiąt talarów, czyli pięćset piastrów.
— Ależ moja opłata nie wynosiła pięciuset piastrów, lecz...
— Cicho! — przerwał mi znowu. — Wiem bardzo dobrze, co czynię. Biada temu, kto krzywdzi innych! Oto zasada, w myśl której zawsze postępuję.
Musiałem milczeć i przystać na jego sposób liczenia. Twierdzenie jego co do wartości talarów Maryi Teresy było całkiem fałszywe, gdyż przeciwnie pieniądz ten ma w Sudanie wyższą wartość, aniżeli w Kairze. Powinienbym dostać właściwie znacznie mniej nawet w tym wypadku, gdyby Murad Nassyr zapłacił był za mnie pięćset piastrów. Kiedy pieniądze wsunąłem do kieszeni, złożył stary reis ręce jak do modlitwy, podniósł oczy w górę i westchnął:
— O Allah! Losy, które zsyłasz na swoich wiernych, są czasem ciężkie, bardzo ciężkie, ale ty mi je wynagrodzisz kiedyś wiecznemi rozkoszami raju.
— Harapami będą cię tam ćwiczyli, tylko że plagi będą nieco silniejsze, niż te, któreś dziś odemnie otrzymał — huknął emir na niego. — Będziesz cierpiał, jak jeż przenicowany, któremu kolce wbijają się we własne ciało. Kto porywa ludzi i handluje niewolnikami, tego po Śmierci czeka tylko piekło.
— Nie pojmuję, co ty mówisz emirze! Ani przez myśl mi nie przeszło, aby się tym zakazanym handlem zajmować. Kroczę drogą sprawiedliwych, a ścieżki moje są ścieżkami cnotliwych.
— Milcz psie! — zgromił go reis effendina. — Jeśli nic pojąć nie jesteś w stanie, to się postaram, żebyś przynajmniej coś odczuł, a mianowicie mój bat. Wielką zaiste jest przewrotność twoja, ale jeszcze większa bezczelność. Czy sądzisz, że jestem ślepy? Ja, reis effendina, widząc urządzenie okrętu, poznam chyba, do jakiego użytku jest przeznaczony! Chodź, udowodnię ci, że wszystko odgaduję i rozumiem.
Powlókł go do głównego przedziału i dał takie dokładne wytłómaczenie konstrukcyi urządzenia i jego celu, jak gdyby okręt według jego własnego planu zbudowano. Reszty dokonała ponowna groźba, że dostanie harapem. Reis musiał złożyć wyczerpujące zeznania, poczem Abd el Inzaf zarządził konfiskatę statku i całej jego zawartości a tem samem i kasy starego reisa, którego następnie w opróżnionej komórce zamknięto. Strata pięknych talarów Maryi Teresy dotknęła go niezawodnie bardziej, aniżeli los, który go czekał.
Wyszliśmy na pokład, a za nami przyniesiono skrzynię. Przybywszy na górę, rozkazał emir zamknąć także trzeciego ducha. Chwilę później przybyli majtkowie na statek. Nie domyślając się, co tutaj zaszło, zdumieli się nie mało widząc, że Dahabieh przeszła w obce i to tak groźne ręce. Emir przesłuchiwał każdego z osobna, przyczem pokazało się, że wszyscy wiedzieli, a w każdym razie domyślali się, jakie jest przeznaczenie okrętu. W ciągu śledztwa reis effendina groził im kilkakrotnie bastonadą; wreszcie, kiedy wszystkie potrzebne zeznania z nich wydobyto, kazał ich sprowadzić do wnętrza statku i zamknąć. Przy wszystkich wejściach postawiono straż.
Teraz wezwał mnie, bym się udał razem z moimi pupilami i z nim na „Sokoła“. Rzeczy moje miano później stąd zabrać. Sokół, „Esz Szahin“, stał na kotwicy nieco wyżej. Ponieważ było dość ciemno, nie mogłem widzieć dokładnie jego kształtu, zauważyłem tylko przy świetle latarni, stojącej na pokładzie, że był bardzo długi i wązki, oraz, że miał dwa maszty z całkiem odrębnem urządzeniem lin i żagli. W tyle znajdowały się dwie kajuty: jedna na pokładzie, druga o kilka schodów niżej. Tę niższą przeznaczono dla mnie i dla dzieci. Zaopatrzona była w okna i jak na trzy osoby, wcale obszerna. Urządzenie jej było wprawdzie wschodnie, lecz znajdowały się tam także takie przedmioty, które pozwalały i mieszkańcowi zachodu mieszkać w niej dość wygodnie.
Emir wysłał jeszcze czterech ludzi do pilnowania Dahabieh, dwóch innych zaś poszło po moje rzeczy. Kiedy go zapytałem, ilu ludzi wynosi załoga „Sokoła”, odpowiedział, że składa się z czterdziestu zdolnych do boju mężczyzn. Wszyscy z nich znali doskonale Sudan i mieli, jak mię zapewniał emir, ogromną wprawę w wyławianiu handlarzy niewolników.
Ponieważ nie miałem już nic do roboty, położyłem się spać. Poduszki były godne baszy, to też spałem aż do białego dnia, nie zbudziwszy się ani razu. Kiedy rano wyszedłem na pokład, powitał mnie porucznik bardzo uprzejmie i zapytał o rozkazy. Zawiadomił mnie przytem, że ma rozkaz spełniać moje życzenia tak samo, jak gdyby pochodziły od komendanta. Zamówiłem kawę dla siebie i dla dzieci i zapytałem o emira. Nie było go, gdyż znajdował się w drodze do Kairu, by tam wydać w ręce władzy reisa i całą załogę. Zamierzał równocześnie wyśledzić kuglarza. Z uprzejmości tylko nie zbudził mnie przed odjazdem.
Następnie wyniesiono dla mnie i dla dzieci poduszki na tylny pokład, skąd mogliśmy objąć okiem całą szerokość rzeki. Przedewszystkiem zajął moją uwagę statek, na którym się znajdowałem. Linie jego były ostre, lecz zgrabne a jedno spojrzenie na maszty, liny i zwinięte teraz żagle, dowodziło, że to statek doskonały.
Siedzieliśmy jeszcze przy kawie i przy ciepłem pieczywie, które przyrządził dla nas okrętowy kucharz, gdy naraz dostrzegliśmy sandał, przysuwający się zwolna środkiem rzeki. Chciał nas minąć. Na dzióbie przeczytałem nazwę „Abu’l adżal[31]. Posłałem mego czarnego chłopca do kajuty po lunetę. Uczyniłem to nie przeczuwając niczego, zaraz się jednak przekonałem, że był to krok bardzo dobry. Kiedy bowiem spojrzałem na sandał, znajdujący się na tej samej wysokości, zauważyłem wśród innych ludzi człowieka, który z natężeniem wpatrywał się w naszą stronę. Poznałem natychmiast muzabira, którego emir chciał schwytać. Łotr umknął oczywiście pierwszym statkiem, płynącym w górę rzeki.
Żegluga na Nilu! Ileż treści w tych słowach! Kahira, „Wrota wschodu“ już za plecami, dąży się na południe, Na południe! Niech ci się nie zdaje, czytelniku, że wyraz Sudan pochodzi od pierwiastka sud, znajdującego się w wielu europejskich językach na oznaczenie południa. Sudan to spaczona liczba mnoga od przymiotnika „aswad“, czarny. Beled es Sudan znaczy dosłownie kraj czarnych. Południe nazywa się po turecku i po arabsku kyble albo dżenub.
Na południe! To tyle co podróż w krainy nieznane, tajemnicze. Nawet dla człowieka, który kilkakrotnie całą kulę ziemską objechał, południe będzie zawsze krainą mroków, w której każdego dnia można odkryć coś nowego.
Z Kairu do Sijut dziś można się dostać koleją, ale podróż taka nie jest bardzo ponętna. Lokomotywa świszcząca nad Nilem, ciemna i brzydka chmura dymu, wlokąca się za pociągiem, znieważają przepyszną atmosferę świętej rzeki. A jak się jeździ koleją egipską? W swoim czasie zdarzyło się na europejskiej kolei, że chociaż pociąg miał stać na stacyi tylko dwie minuty, urzędnicy wysiedli, aby się napić wina; maszynista uczynił oczywiście to samo. Wtem przyszła podróżnym ochota zagrać sobie partyjkę w poblizkiej kręgielni. Gdy ją skończono, zagrano drugą, poczem wszyscy powsiadali powoli do przedziałów i pociąg potoczył się dalej. Jeśli to mogło się stać w Europie, czegóż się można spodziewać nad Nilem?
Wolę pokład okrętowy, aniżeli ciasny przedział wagonu. Tu siedzi się na rogoży albo na poduszce z fajką w ręku, mając wonną kawę przed sobą. Rzeka szeroka przeszło dwa tysiące stóp, rozlewa się przed oczyma, jak jezioro prawie bezbrzeżne. Widok taki podnieca wyobraźnię, która się przenosi na południe, aby je sobie zaludnić olbrzymimi obrazami ze świata roślinnego i zwierzęcego. Wiatr północny wydyma żagle, majtkowie siedzą tu i ówdzie i śpią, lub patrzą bezmyślnie przed siebie, albo wreszcie zabijają czas dziecinną zabawą. Oczy podróżnego zaczynają się nużyć; nie śpi jednak, tylko zaczyna marzyć i marzy, dopóki nie zabrzmi okrzyk: „Do modlitwy wierni!“ Na to hasło klękają wszyscy, pochylają się wedle Kiblah i wołają: „Świadczę, że niema żadnego Boga, prócz Boga; świadczę, że Mahomet jest wysłańcem Boga!“ Następnie znowu śpią, dopóki reis nie wyda komendy, albo spotkany statek lub tratwa nie zwróci ich uwagi na siebie.
Tratwy te o tyle są interesujące dla obcych, że nie składają się z pni, belek i t. p., lecz z dzbanów na wodę. Egipcyanin nie pije innej wody, jak tylko z Nilu, i czerpie ją porowatymi dzbanami. Nieczystość osadza się na ich dnie, a przez pory wydobywa się wilgoć, która parując, ochładza wodę znajdującą się wewnątrz, do temperatury niższej, niż rzeczna. Woda ta ma smak bardzo przyjemny i kto raz się do niej przyzwyczai, woli ją, aniżeli źródlaną z oaz. Dzbany wspomniane wyrabiają w Ballas na lewym brzegu Nilu i dlatego nazwano ballasi. Ze sznurów plecie się długie prostokątne sieci, w których oka wstawia się dzbany. Ponieważ naczynia te są próżne, unoszą się razem z siecią na wodzie. Na taki pokład kładą drugą podobną warstwę i tratwa jest już gotowa.
Urodzajność Egiptu zależy od wylewów Nilu, który wzbiera w pewnych porach roku i równie regularnie opada. Im większy wylew, tem lepsze zbiory. Ażeby wodę doprowadzić jak najdalej, pokopano kanały. Na ich nasypach, jakoteż na wysokich brzegach rzeki, umieszczone są sakkiasy, czyli przyrządy do czerpania wody, przy pomocy których właściciele parceli nawadniają swoje pola. Są to ogromne koła, zaopatrzone na obwodzie w naczynia, które podczas obrotu chwytają na dole wodę, a górą wylewają ją do rowów. Tymi rowami następnie rozprowadzają wodę w najdalsze nawet okolice. Sakkiasy swoje wprowadza Egipcyanin w ruch przy pomocy wielbłądów, osłów, wołów, a nawet ludzi, a monotonne skrzypienie tych kół słychać daleko. Często można także zobaczyć nad kanałem biedaka, który za małe wynagrodzenie czerpie wodę rękami. Nie stać go na to, żeby sobie kupił sakkias i zapłacił od niej podatek. Trzeba bowiem wiedzieć, że w Egipcie wszystko jest opodatkowane, nawet drzewo, jeśli może urodzić choćby kilka owoców. Zdarzało się, że mieszkańcy całych osad, wytrzebiali swoje lasy palmowe, byle tylko uniknąć podatków. Zamożny ukrywa swoje bogactwa, i nawet ubraniem nie zdradza swoich dostatków, biedak nie ma z czego żyć wystawniej, dlatego to ludzka dekoracya krain nadnilowych przedstawia się ubogo, co pozostaje w jaskrawej sprzeczności z nadzwyczajną urodzajnością tej ziemi.
Zbliżaliśmy się do Sijut, czyli do mojego tymczasowego celu podróży. Jeszcze całe dwa dni stał „Esz Szahin“ na kotwicy w Gizeh, zanim ruszyliśmy z miejsca. Tak długo zatrzymały tam emira obowiązki. Śledztwo jego w sprawach muzabira, było oczywiście daremne a kiedy po powrocie dowiedział się, że kuglarz pojechał na „Abu’ladżalu“ w górę rzeki, udobruchała go jedynie nadzieja, że szybki „Sokół“ wkrótce dopędzi ów statek.
Przybijaliśmy do wszystkich portów, ażeby się dowiedzieć o sandale, lecz napróżno, bo omijał brzegi. Spodziewaliśmy się zobaczyć go w Sijut i dowiedzieć się czegoś bliższego o muzabirze. Jeszcze daleką drogę mieliśmy przed sobą i, mimo to Sijut widzieliśmy, jak na dłoni. Miejscowość ta nazywa się po koptyjsku Saud i jest starożytną Lykonpolis (Wilcze miasto). Leży w pewnem oddaleniu od brzegu, w okolicy bardzo urodzajnej i uroczej. Licząc przeszło trzydzieści tysięcy mieszkańców, jest Sijut siedzibą baszy i koptyjskiego biskupa. Handel tego miasta sięga aż do wnętrza Afryki, jest to bowiem główna stacya nubijskich i wschodnio sudańskich karawan. Mimo swej starożytności miasto to nie posiada żadnych monumentów, jeśli się odliczy dawną Nekropolię i położone w zachodnich górach libijskich groby z mumiami wilka, którego tu dawniej czczono. W pobliżu niedalekiej wsi Moabdah znajduje się rzadko zwiedzana grota z mumiami krokodyli.
Zapuściliśmy kotwicę pod wsią El Hamra, która jest portem Sijutu. Emir, jako reis effendina, nie miał do załatwienia w porcie żadnych policyjnych formalności i mógł zaraz wysiąść ze mną na ląd. Szukaliśmy sandału, lecz go tutaj nie było. Od kapitana portowego dowiedzieliśmy się, że widziano ten statek, jak płynął koło portu, nie zatrzymując się wcale. Musieliśmy więc przypuścić, że i muzabira w Sijut niema. Achmed Abd el Inzaf, który pałał żądzą dostania w ręce tego człowieka, postanowił odpłynąć natychmiast, ażeby sandała doścignąć. Zresztą i tak nie moglibyśmy się tutaj długo zatrzymywać, gdyż reisa wzywały obowiązki do Chartumu. Jeszcze w ostatnim dniu swego pobytu w Kairze dowiedział się przez swego agenta, że w górze rzeki przygotowuje się coś takiego, co mu może dostarczyć niezwykłego połowu. Co to było, tego nie mogłem się dowiedzieć pomimo zwykłej jego otwartości i zaufania, którem mnie darzył. Zauważyłem, że studyował moje właściwości i cieszyłem się ogromnie jego żądzą wiedzy. Musiałem mu odpowiadać na tysiące pytań. Był to zarówno fizycznie, jak i duchowo, bogato wyposażony człowiek i pojmował wszystko bardzo łatwo. Najłatwiej jednakowoż zrozumiał, że jego wiadomości są bardzo skąpe, oczywiście w stosunku do wiedzy Europejczyka. Chcąc więc jego wiedzę choć w części wzbogacić, odpowiadałem na każde jego pytanie szczegółowo i stąd poszło, że mnie zaczął uważać za chodzącą mądrość i za wszechwiedzę, czem niestety nie jestem. Pomimo całego tego poważania i uczuć przyjaznych, jakie żywił dla mnie, zachowywał się jednak wobec mnie z rezerwą, właściwą mieszkańcom Wschodu, a odpowiadającą, jak sądził, jego wysokiej randze. Jako reis effendina, uważał siebie za wyższego ode mnie dlatego, że nie posiadałem rangi wojskowej, ani jakiejkolwiek innej. Nic też dziwnego, że mu wielką przyjemność sprawiała moja skromność w obcowaniu. Odpłacał mi to przychylnością i zaufaniem, które tylko wtedy zmieniało się w coś przeciwnego, kiedy zacząłem go wypytywać o Chartum i o prawdziwy cel jego podróży. Nie mogłem jednak brać mu tego za złe, gdyż wchodziły tu może w grę tajemnice urzędowe. Mimoto zdawało mi się, że milczenie zachowywał nie tyle z obowiązku, ile z pobudek osobistych. Nie bardzo mi to było przyjemnie, chociaż nie dawałem tego po sobie poznać.
Ponieważ chciałem dotrzymać słowa swemu grubemu przyjacielowi Muradowi Nassyrowi i czekać na niego w Sijut, musiałem rozstać się z emirem. Murzynięta zostały pod jego opieką na statku, ponieważ jemu łatwiej było zawieść je z powrotem do ojczyzny. Dla mnie byłoby to może, a nawet prawdopodobnie wcale niemożliwem. Kiedy się z niemi żegnałem, przyczepiły się do mnie i nie chciały zostać na statku. Łzy ich osuszyłem jedynie przyrzeczeniem, że wkrótce podążę za niemi. Dwaj majtkowie wzięli moje rzeczy, a emir odprowadził mnie do miasta. Kiedy go zapytałem, gdzieby się najlepiej było umieścić, odpowiedział mi:
— Gdzieżby, jeśli nie u baszy? Taki człowiek, jak ty, może mieszkać tylko u najwyższego dostojnika.
— A czy sądzisz, że przyjmie mnie chętnie?
— Oczywiście, zwłaszcza, kiedy cię sam do niego przyprowadzę i jemu polecę. Przyjmie cię, jak dobrego znajomego i przyjaciela.
Wyjaśnienie emira uspokoiło mię nieco, mimota jednak wolałbym był zamieszkać w domu prywatnym, gdzie za utrzymanie mogłem zapłacić.
Droga z portu do miasta prowadzi po wysokiej grobli. Po obu jej stronach roztaczała się bujna zieloność. Grobla ożywiona była ludźmi, idącymi z portu lub ku portowi. Przez bramę saraceńską, tworzącą zarazem główne wejście do miasta, dostaliśmy się na dziedziniec pałacu baszy. Ściany były wszędzie bielone, a okna pozasłaniane. Wzdłuż murów ciągnęły się długie ławy, na których paląc fajki i pijąc kawę, siedziały długobrode postacie. Można je było uważać za członków straży. Nikt z nich nie zwrócił na nas uwagi.
Widać było, że emir znajdował się tu nie poraz pierwszy. Przystąpił do drzwi, kazał majtkom zaczekać i wszedł ze mną, Wewnątrz stał na straży żołnierz, którego zapytał o marszałka domu. Oparł on karabin o ścianę i odszedł. Po pewnym czasie powrócił, wyciągnął dłoń do emira i rzekł:
— Mogę was zaprowadzić, jeśli mi dasz dobry bakszysz.
Reis effendina wymierzył mu tęgi policzek i odpowiedział:
— Masz twój bakszysz, a teraz spiesz się, jeśli nie chcesz otrzymać bastonady!
Skarcony przypatrzył się lepiej emirowi i zrozumiał, że nie ma do czynienia ze zwyczajnym człowiekiem; policzek był najlepszym tego dowodem. To też pocierając sobie twarz, poszedł skwapliwie naprzód.
Dostaliśmy się na dziedziniec wewnętrzny, z którego liczne wejścia prowadziły do środka pałacu. W jednem z nich stał gruby, niezgrabny murzyn, odziany w jedwabne szaty i patrzący na nas posępnym wzrokiem. Skoro jednak spojrzenie jego padło na emira, zmienił się wyraz jego twarzy, murzyn ugiął szerokie plecy, skrzyżował ręce na piersiach i zawołał:
— Gdybym się był spodziewał Waszej Wysokości, byłbym wyszedł naprzeciw.
Gburowatość wzbudza uszanowanie. Reis effendina wiedział o tem widocznie, więc odpowiedział mu szorstko:
— Tego nie potrzeba. Ale jak możesz polecać strażnikowi, żeby ode mnie żądał bakszyszu?
— Czyżby on się na coś podobnego odważył? — zapytał czarny z przestrachem. — Panie, ja nie nakazałem mu tego. Allah mi świadkiem!
— Milcz! Ja wiem, że rozkazujesz tym ludziom żądać napiwków, a potem dzielisz się z nimi.
— Powiadomiono cię fałszywie. Na dowód, że mówię prawdę, każę dać bastonadę temu zbrodniarzowi.
— Obejdzie się, gdyż sam g0 już ukarałem, a jeśli chcesz się z nim podzielić, to każ mu, ażeby ci oddał to, co otrzymał ode mnie. Oznajmij mnie baszy, panu swojemu.
— Wybacz, że nie mogę tego uczynić, gdyż wysoki władca pojechał z wielkim orszakiem do oazy Dachel.
— Kiedy powraca?
— Może upłynąć z tydzień, zanim oczy służby doznają szczęścia oglądania jego oblicza.
Uważałem tego czarnego za jakiegoś uprzywilejowanego sługę z powodu jedwabnego ubrania, jakie na sobie nosił, lecz poznałem omyłkę, słysząc słowa, które emir do niego wyrzekł:
— Więc wydam ci rozkazy, które dałby ci on, jako swemu dozorcy domu. Ten pan jest bardzo uczonym i dostojnym effendim z Frankistanu i chce przez kilka dni zabawić w Sijut. Miałem zamiar polecić go baszy, jako gościa; ponieważ jednak baszy niema w domu, polecam ci starać się o niego tak, jak gdyby był krewnym twego pana.
Ten murzyn piastował więc niemały urząd marszałka domu. Zmierzył mnie niezbyt przychylnem spojrzeniem i odrzekł emirowi:
— Stanie się wedle twej woli, o panie! Wyznaczę temu cudzoziemcowi pokój odpowiedni dla jego rangi. Wejdźcie bliżej i pozwólcie się uraczyć kawą i fajką.
— Nie mam czasu zasiadać, gdyż muszę czemprędzej ruszać w dalszą drogę; zostanę tylko tak długo, dopóki się nie przekonam, że effendi otrzymał godne siebie mieszkanie. Zaprowadź nas więc do mieszkania, które dla niego przeznaczasz, ale się spiesz.
Nie bardzo mi się to podobało, że emir w taki sposób postępował ze sługą baszy, gdyż należało się spodziewać, że ja potem poniosę skutki tego postępowania. Czarny zmarszczył brwi, lecz skłonił się uprzejmie i zawezwał nas, ażebyśmy za nim poszli.
Zaprowadził nas do wielkiej komnaty o niebie skich ścianach, ozdobionych złocistymi napisami z koranu, i oznajmił nam, że to będzie moje mieszkanie. Emir okazał zadowolenie; zapowiedział jednak, że przy sposobności dowie się dokładnie, czy i ja również byłem zadowolony. Na razie kazał mu postarać się o przyniesienie moich rzeczy. Marszałek oddalił się a wkrótce ukazał się inny czarny, który odebrał moje rzeczy od majtków. Za nim ukazał się trzeci z kawą i fajką i usiadł przede mną, ażeby być na moje usługi. W każdym lepszym domu na Wschodzie znajduje się o każdym czasie gorąca woda do kawy. Ta szybka usługa wydała się emirowi dostateczną gwarancyą, że będą całkiem posłuszni jego poleceniom. Dał mi adres, przy pomocy którego mogłem się w Chartumie dowiedzieć o jego mieszkaniu, podał mi rękę i powiedział:
— A teraz niech cię Allah ma w swojej opiece. Jesteś tu w dobrem miejscu i możesz wchodzić lub wychodzić, kiedy ci się spodoba. Gdyby kiedy nie chciano spełnić twoich życzeń, powołaj się na mnie, i bądź szorstkim. Niech cię Allah błogosławi i sprowadzi do mnie szczęśliwie.
Wyznam, że, kiedy odszedł, nie czułem się tu zbyt swojko. Przeczuwałem, że wkrótce będę musiał zasto sować środki, podane przez niego, chociaż bynajmniej.
mnie nie nęciły. Musiałem uważać siebie za nieproszonego gościa, sposób bowiem, w jaki wprowadził mnie tu emir, nie mógł chyba wzbudzić dla mnie przychylności! Postanowiłem więc na wypadek, gdyby się zachowywano względem mnie niegrzecznie, opuścić pałac natychmiast i poszukać sobie innego mieszkania.
Siedziałem z godzinę na poduszce, paląc fajkę; sądziłem, że ktoś przyjdzie zapytać się, czy sobie czego nie życzę, nikt się jednak nie zjawił. Dopiero po długim czasie wszedł marszałek domu a służący, który tak długo siedział przede mną, nie rzekłszy ani słowa, oddalił się z pełną uszanowania szybkością. Czarny nie usiadł, jak tego wymagały przepisy grzeczności, lecz stanął, powlókł po mnie nienawistnem okiem i powiedział:
— A więc reis effendina jest twoim przyjacielem? Kto go słyszy, myślałby, że to sam kedyw. Jak dawno $o znasz?
— Od niedawna — odrzekłem z gotowością i zgodnie z prawdą.
— I sprowadza cię tutaj do pałacu baszy? Pochodzisz z Frankistanu. Czy jesteś muzułmaninem?
— Nie, jestem chrześcijaninem.
— Allah, Allah! jesteś chrześcijaninem a ja dałem ci ten pokój, na którego ścianach błyszczą złote napisy z koranu! Jakiż grzech popełniłem! Będziesz musiał natychmiast opuścić to miejsce i pójść ze mną do innego pokoju, gdzie obecność twoja nie będzie obrażała świętości naszej wiary.
— Tak, ja opuszczę ten pokój, lecz nie po to, by przejść do innego. Ty sam hańbisz islam, gdyż wiara twoja nakazuje czcić gościa, tymczasem postępujesz wbrew temu nakazowi. Przyślę służącego po swoje rzeczy, a za kawę i tytoń weź sobie ten bakszysz!
Odłożyłem fajkę i powstałem, dałem mu, jak na tamtejsze stosunki, obiity napiwek i wyszedłem z izby bez żadnej z jego strony przeszkody. Kiedy się znalazłem na dziedzińcu, usłyszałem lamenty. Z lewej strony otworzono drzwi i dwaj służący wynieśli młodzieńca, któremu krew płynęła z rany na czole. Za nimi szło jeszcze kilka osób, a wśród nich zasłonięta kobieta, która krzyczała na cały głos, żeby zawołano lekarza. Kiedy ta grupa przechodziła obok mnie, zapytałem, co się stało. Sześćdziesięcioletni może, dobrze ubrany człowiek odpowiedział:
— Koń go rzucił na mur, skutkiem czego ucieka mu teraz życie. Prędzej, prędzej, biegnijcie po haggama[33]! Może jest jeszcze jakiś ratunek.
W ogólnem zamieszaniu nikt jednak nie pomyślał o wykonaniu tego rozkazu. Starzec chciał biedz za tymi, co nieśli rannego, ale ująłem go za rękę i rzekłem:
— Może nie potrzeba posyłać po haggama. Ja sam zbadam rannego.
Na to pochwycił mnie starzec za obie ręce i spytał prędko:
— Więc ty jesteś chirurgiem? Chodźże, chodź prędzej! Jeśli mi ocalisz syna, to ci zapłacę dziesięć razy tyle, ile zażądasz.
Pociągnął mnie za sobą na prawo ku drzwiom, za któremi już zniknęli ci, co nieśli rannego. Był to jego ojciec. Drzwi prowadziły do komnaty, przeznaczonej na przyjęcia. Stąd zaprowadził mnie starzec do bocznej izby, gdzie rannego złożono na tapczanie. Kobieta uklękła z płaczem obok niego, lecz ojciec podniósł ją oznajmiając:
— Tu jest chirurg. Uspokój się żono; puść go do syna. Może Allah będzie nam miłościw i umykające życie przywróci uciesze i podporze naszej starości.
Płacząca kobieta była matką rannego.
— Może Allah je wróci — powtórzyli służący, składając ręce.
Ukląkłem obok rannego i zbadałem jego ranę. Nie była niebezpieczną i jeśli innych uszkodzeń nie było, to cała historya nie była warta takiego lamentu. Stracił przytomność. Miałem przy sobie flaszeczkę amoniaku, jako jedynego środka przeciw ukąszeniom owadów na południu, otworzyłem ją i przysunąłem mu do nosa. Chłopak poruszył się, kichnął i otworzył oczy. W tej chwili objęła go matka za głowę i zapłakała głośno z radości, ojciec zaś złożył ręce i zawołał:
— Dzięki Allahowi! Śmierć umknęła a życie powraca.
— Wraca, wraca. Allah, Allah! — wołali drudzy,
Wezwałem starca, ażeby zabrał żonę, ponieważ mi przeszkadza i wtedy zbadałem dokładnie ranę. Czaszka była nienaruszona, tylko w głowie huczało mu potężnie. Zażądałem materyi do obwiązania rany; przyniesiono mi ją natychmiast. Wymywszy niewielką ranę, obwiązałem czoło chustą i oświadczyłem, że choremu nie trzeba nic prócz spoczynku i że jutro będzie mu zupełnie dobrze. Radość rodziców była ogromna, gdyż ranę uważali za niebezpieczną, a omdlenie nawet za śmierć.
— Jak mam ci to wynagrodzić, effendi? — zawołał starzec. — Gdyby nie ty, dusza mojego dziecka nie powróciłaby do ciała.
— Mylisz się. Syn twój byłby się zbudził o pięć minut później i oto wszystko.!
— Nie, nie! Ja ciebie nie znam, gdyż nigdy cię nie widziałem. Musisz tu mieszkać niedługo. Powiedz mi, w którym domu mamy cię szukać, gdyby się stan syna pogorszył?
— Dopiero dziś tu przybyłem i nie wiem, gdzie będę mieszkał. Zresztą mam zamiar tylko kilka dni tu zabawić.
— Więc zostań u nas, effendi! Bądź naszym gościem; mamy dla ciebie dość miejsca.
— Nie mogę przyjąć tego zaproszenia, bo nie wiecie kim i czem jestem. Jestem mianowicie chrześcijaninem.
— Chrześcijaninem, chrześcijaninem! — rzekł starzec, przypatrując mi się z pełną szacunku ciekawością.
— Chrześcijaninem! — powtórzyli drudzy.
— Tak, chrześcijaninem — potwierdziłem. — Teraz chyba nie powtórzysz zaproszenia.
— Czemu nie? Czy nie jesteś zbawcą mego syna?
— Nie, ja nim nie jestem. Syn twój byłby pewnie i bezemnie przyszedł do siebie.
— Na pewno nie! Słyszałem, że lekarze chrześcijan są wielkimi czarownikami, przed którymi śmierć musi często uciekać.
— Nie są oni wcale czarownikami, tylko ludźmi bardzo uczonymi i rozumniejszymi, niż wasi lekarze.
— Mówisz w ten sposób po to tylko, ażeby prawdy nie powiedzieć. Flaszeczka z życiem, którą miałeś w ręku, ocaliła mego syna. Umiesz życie zakląć w szklannem naczyniu, a potem dawać je umarłym. Nie! Nie! Nie sprzeciwiaj się temu. Wiem ja już dobrze, co o tem wszystkiem myśleć, lecz nie ponawiam mego zaproszenia.
— Oczywiście. Chrześcijanin nie może być gościem dla was miłym.
— Nie mów tak, panie! Ja nie pogardzam chrześcijaninem, ponieważ wierzy w Boga, a więc nie jest poganinem. Przyjąłbym go w każdej chwili, a ty jesteś zbawcą mego syna. Ale my jesteśmy zanadto nikczemni, ażebym miał powtórzyć mą prośbę. Jeśli nie masz jeszcze mieszkania, pozwól a pomówię z marszałkiem dworu, który ci pod niebytność baszy najpiękniejszy pokój w pałacu wyznaczy. On także chory, a jeśli go wyleczysz, będzie ci nieskończenie wdzięczny.
— Co mu brakuje?
— Ma popsuty żołądek. Zjada tyle, co pięciu lub sześciu ludzi i dlatego cierpi bez przerwy.
— W takim razie nie potrzebuje mojej rady ani mojej pomocy. Do wyzdrowienia wystarczy mu ograniczyć się nieco w jedzeniu. Zresztą nie zależy mu wcale na tem, abym go badał i leczył. Właśnie wyrzucił mnie z tego domu.
— Ciebie? To niemożebne!
— To nie tylko możebne, lecz prawdziwe. Nie użyczył mi należnej gościny, chociaż przyprowadził mię tutaj reis effiendina, Achmed Abd el Inzaf.
— Ach, on! Marszałek go nienawidzi, bo reis efiendina obchodzi się z nim zawsze po grubijańsku. Gdyby polecenie pochodziło od kogoś innego, nie byłby tak źle z tobą postąpił. Skoro jednak obraził cię tak ciężko, nie mogę iść do niego. Jestem ci winien wielką wdzięczność i nie chciałbym cię puścić. Wybacz mi moją śmiałość, lecz proszę cię, oglądnij moje mieszkanie, a jeśli ci się spodoba, to sprawisz mi największą radość i zaszczyt, gdy w niem, jako gość mój, zostaniesz.
Powiedział to takim tonem, że odczułem, iż odmówienie jego prośbie byłoby dlań największą obelgą. Żona jego podniosła ku mnie złożone ręce, a syn powiedział:
— Zostań tu, panie! Głowa boli mnie bardzo, a ty pomożesz mi, gdyby się pogorszyło.
— No to dobrze; zostanę — odrzekłem. — Ten marszałek wyda wam rzeczy moje, które leżą jeszcze u niego. Spodziewam się jednak, że wam gość nie sprawi kłopotu.
— Kłopotu? O nie! — uspokoił mnie. — Ja nie jestem ubogi; jestem emir achor[34] baszy i mogę ci dać to samo, co otrzymałbyś był od marszałka. Pozwól, a pokażę ci teraz mieszkanie, wy zaś spieszcie do marszałka i przynieście rzeczy effendiego!
Rozkaz ten odnosił się do służących, którzy też oddalili się, by go wykonać. Koniuszy zaprowadził mnie przez kilka pokoi do pięknej narożnej komnaty, skąd jedne drzwi wiodły na dziedziniec, przez który wszedłem. Stary ucieszył się bardzo tem, że pokój mi się podobał, poczem przeprosił i oddalił się na kilka chwil, ażeby zająć się synem.
I tak znalazłem przecież mieszkanie w pałacu i to u człowieka stokroć sympatyczniejszego od bezkształtnego marszałka. Gdybym był poprzednie mieszkanie trochę wcześniej lub później opuścił, nie byłbym spotkał rannego i byłbym musiał wyszukać sobie mieszkanie w mieście.
Gospodarz wrócił niebawem. Przyniósł mi fajkę i chcąc mię uczcić, sam ją zapalił. Potem przyszli służący i przynieśli obie strzelby, oraz resztę mojej własności. Jeden z nich oznajmił mi:
— Efendi, musieliśmy marszałkowi powiedzieć, gdzie się znajdujesz. Skoro usłyszał, że jesteś słynnym lekarzem, posiadającym flaszeczkę życia, żal mu się zrobiło, że był wobec ciebie niegrzecznym i prosi cię, żebyś go przyjął u siebie. Jest on bardzo chory a lekarze nasi przepowiedzieli mu, że pęknie, więc marszałek uznaje, że Allah zesłał ciebie, jako jedynego, który mu może pomódz.
— Dobrze; powiedzcie mu, że może przyjść.
Nie myślałem pamiętać o niegrzeczności czarnego grubasa i nie odmówiłem mu teraz przyjęcia. Co więcej, wyobraziłem sobie, że okropna jego choroba dostarczy nam materyału do bynajmniej nie tragicznej rozmowy. Nie kazał też czekać długo na siebie. Poczułem prawie litość na widok miny przygnębienia, z którą się zbliżył.
— Effendi, przebacz! — błagał. — Gdybym był przeczuł, że jesteś takim...
— Nie mów dalej! — przerwałem mu. — Nie mam ci nic do przebaczenia. Reis effendina nie był odpowiednio uprzejmym i on to błąd popełnił.
— Jesteś bardzo łaskawy! Czy mogę usiąść obok ciebie?
— Proszę cię nawet.
Usiadł naprzeciwko mnie i koniuszego i w tej pozycyi olbrzymie rozmiary jego ciała uwydatniły się jeszcze lepiej. Był on o wiele grubszy od mego tureckiego przyjaciela, Murada Nassyra. Oddechał charcząc niemal, policzki wyglądały jak napełnione torby, a cała twarz była tak obficie nakrwiona — widać to było pomimo czarnej barwy skóry, — że należało spodziewać się, iż apopleksya położy kres jego życiu, jeśli przedtem jeszcze nie umrze na zaburzenia w trawieniu. Kiedy spostrzegł, że mu się przypatruję uważnie, rzekł z westchnieniem:
— Mylisz się, effendi. Nie jestem tak zdrów, jak sądzisz. Tłustych uważają zwykle za zdrowych.
— Ja nie. Lekarze Frankistanu wiedzą niestety dobrze, że ludzie otyli są bliżsi grobu, niż chudzi.
— Niech mnie Allah ochroni! Powiedz mi prędzej, jak długo mam jeszcze żyć?
— Kiedy jadłeś dziś poraz ostatni?
— Dzisiaj rano.
— A kiedy znowu jeść będziesz?
— W południe za pół godziny.
— A co jadłeś dziś rano?
— Bardzo mało; tylko kurę i połowę czombra baraniego.
— A co masz jeść na obiad?
— Także bardzo mało; drugą połowę czombra i pieczoną kurę z kupką prażonego ryżu, nie większą od turbana. Do tego potem jeszcze tylko rybę na cztery dłonie długą i gotowane mleko.
— W takim razie obawiam się, że nie doczekasz dzisiejszego wieczoru.
— O nieba! Czy ty mówisz prawdę, effendi?
— Tak, mówię zupełnie poważnie. Gdybym ja zjadł tylko czwartą część tego, co wymieniłeś, obawiałbym się, że pęknę.
— Tak, ty! Ale jest różnica, między twoim brzuchem a moim. Do mego wejdzie sześć razy więcej, aniżeli do twego.
— O nie! Sądzisz może, iż brzuchy to puste beczki? Sprowadziłeś jedzeniem nie tylko grubość, lecz i chorobę. Słyszę, że cierpisz na żołądek.
— Dobrze ci powiedziano. Boleści tych znieść niepodobna.
— Czy możesz mi je opisać? Gdzie boli?
— Tu — odpowiedział, przykładając rękę do brzucha w okolicy żołądka.
— Jaki to ból? Zapewne cię kłuje?
— Nie. Ból polega właśnie na tem, że nic nie czuję, jak gdybym nie miał nic w brzuchu.
— Ach, tak, rozumiem! Kiedy cię te boleści nachodzą? Regularnie, czy nie?
— Bardzo regularnie, zawsze na krótko przed obiadem tak, że muszę jeść natychmiast.
Z trudem tylko zdołałem śmiech stłumić i rzekłem z miną bardzo poważną:
— To rzeczywiście bardzo, bardzo niedobra choroba!
— Czy śmiertelna? — zapytał z trwogą.
— Bezwarunkowo, jeśli się nie zaradzi.
— Powiedz mi prędko, czy zdołasz mi pomódz? Wynagrodzę cię złotem.
— Wyleczę cię zadarmo. Kiedy się zna nazwę choroby i odpowiedni środek, bardzo łatwo zaradzić.
— Jak się nazywa moja choroba?
— Francuzi nazywają ją faim, anglicy zaś hunger lub appetite, a tutejsza nazwa niepotrzebna ci wcale.
— Nie chcę jej znać, jeśli tylko zdołasz mi wymienić odpowiedni Środek.
— Znam go.
— To powiedz, ale prędzej. Jestem marszałkiem dworu baszy i mam podostatkiem pieniędzy.
— A ja ci powtarzam, że nie przyjmę zapłaty. Mimoto chcąc wyzdrowieć, musisz sięgnąć do kiesy. CO radzili ci tutejsi lekarze.
— Nakazali mi post. Powiadają, że mam słaby żołądek.
— Głupcy! Właśnie przeciwnie, bo masz żołądek silny. My lekarze nazywamy tę słabość żołądkiem nosorożczym lub hipopotamim i dlatego nie wolno ci cierpieć głodu, owszem musisz jeść i to dużo.
Na twarzy jego odbił się zachwyt, klasnął tłustemi rękoma w szerokie kolana i zawołał:
— Mam jeść, wolno mi jeść, nawet każą mi jeść! O Mahomecie, o wy wszyscy kalifowie. To mi to lekarstwo, przeciw któremu nie może mieć nic ani serce, ani też rozum.
— To dla ciebie jedyne lekarstwo, należy go tylko używać w sposób właściwy.
— W jaki sposób?
— Skoro uczujesz wielką próżnię w żołądku skłonisz się siedm razy w kierunku Mekki, a potem będziesz jadł tyle i dopóty, dopóki nie zniknie uczucie próżni.
— A co? Co mam jeść?
— Wszystko, co ci smakuje. Gdy uczujesz polepszenie powstaniesz i skłonisz się dziewięć razy w stronę Mekki i to tak nizko, żebyś głową dotknął się ziemi,
— A czy zdołam tego dokonać?
— Musisz!
— A jeśli nie potrafię?
— Musisz potrafić, bo inaczej nic ci nie pomoże ten środek, jaki zalecam. Weź ręce do pomocy, a gdy się zeprzesz na ziemię, to i głowę dociągniesz. Spróbuj to zaraz!
Podniósł się posłusznie i spróbował. Był to widok cudowny, kiedy stał na rękach i na nogach i starał się głową dotknąć dywanu. Jeszcze dziwniejsze było to, że w czasie tej gimnastyki zachował najzupełniejszą po ponownie, co mu się już tym razem udało.
— Pójdzie, pójdzie! — zawołał z radością. — Ale będę to musiał robić skrycie, bo, gdyby mię ktoś podpatrzył, straciłbym sławę mojej godności. Cóż więcej czynić mi zalecasz?
— Być dobrym z wdzięczności.
— Wobec kogo?
— Po drodze tutaj widziałem tylu chorych na oczy; były to dzieci przeważnie. Oślepli z zapalenia, oczy im opuchły i w dodatku spokoju im nie dają muchy, których setki cisną się do ropą przepełnionych oczodołów.
— Tak — potwierdził. — Są setki takich dzieci. Siedzą one przy drogach, by przechodniów prosić o wsparcie.
— Jesteś bogaty, a prorok nakazuje dawać jałmużnę. jeśli chcesz przy pomocy mojej recepty wyzdrowieć, każ przyjść pięćdziesięciu takim biednym dzieciom do siebie i daruj każdemu z nich po piastrze. Co trzy miesiące powtórzysz to samo.
— Effendi, uczynię to, gdyż jestem pewien, że twój środek jest doskonały. Jesteś wielkim lekarzem a sława twoja zabrzmi we wszystkich krajach nad Nilem i daleko w głąb sąsiednich obszarów. Właśnie odczuwam pustkę w żołądku. Czy mogę pójść jeść?
— Tak, spiesz się, lecz nie zapomnij o pokłonach a potem o ślepych dzieciach.
— Zaraz po jedzeniu rozdzielę sam pomiędzy nie pieniądze. Mam nadzieję, że mię zaszczycisz swojemi odwiedzinami i przekonasz się osobiście, jak mi twoje rady pomogły. Jesteś chrześcijaninem a mimoto życzę ci, żeby rajskie wrota stały dla ciebie otworem za to, że nie jesteś okrutnym i nie chcesz leczyć głodem chorego żołądka.
Podał mi rękę i odszedł. Koniuszy przez cały czas przysłuchiwał się naszej rozmowie poważnie i milcząco. Teraz dopiero zadrgał mu lekki uśmiech na ustach, poczem starzec powiedział:
— Efendi, ty jesteś nie tylko mądrym lekarzem, lecz także wesołym i bardzo dobrym człowiekiem.
— Jakto dobrym?
— Bo zajmujesz się ślepymi.
— A dlaczego wesołym?
— Czyż mówiłeś naprawdę poważnie?
— Co?
— Że mu... hm! Wybacz! Czyż jestem w stanie wzrokiem moim przeniknąć twe wiadomości i środki? Mekka jest miastem świętem, więc potrzeba pewnie tych siedmiu i dziewięciu pokłonów. Ja wiem, że lekarz, darzący życiem z flaszeczki, zna skutek pokłonu w-stronę Mekki. Inny nie byłby ocalił mi syna. O gdybyś mógł uwolnić mnie od jednej jeszcze troski, jaka mi cięży na duszy!
— Masz jeszcze jakąś troskę? Czy wolno mi wiedzieć jaką? My Frankowie umiemy w bardzo wielu wypadkach poradzić zupełnie skutecznie.
— Tak, ale nie w tym wypadku. Tu poradziłby tylko Beduin, i to taki, który ma odwagę narazić życie. Wprawdzie i Frankowie posiadają konie, ale nie są jeźdźcami.
— Idzie zatem o jazdą konną, o konia?
— Tak, o konia gorszego od szatana. Muszę ci mianowicie powiedzieć, że nasz basza ma z tamtej strony Mekki brata, który darował mu prawdziwego ogiera z Bakarry, szpaka. Czy słyszałeś już kiedy o koniach Bakarrów?
— Tak, mają mieć najwięcej ognia z pomiędzy wszystkich koni arabskich.
— A czy wiesz o tem, że niema złośliwszego konia nad szpaka?
— Wiem, że koniarze tak mówią, mimo to jednak jestem zdania, że dobremu jeźdźcowi musi każdy koń być posłuszny, czy on takiej barwy, czy owakiej.
— Nie mów tego effendi! Jesteś znakomitym lekarzem, ale nie możesz być jeźdźcem, po pierwsze jako uczony, a po drugie jako Europejczyk. Jestem koniuszym i pokonałem dotąd każdego konia. Byłem u wszystkich plemion nadnilowych, ażeby jeździć konno w zawody i nikt mnie nie zwyciężył. Ale ten szpak zrzucił mnie, zaledwie z narażeniem życia własnego zdołałem go dosiąść. Do chwili powrotu mojego pana musi być zwierzę przynajmniej na tyle oswojone, ażeby je basza mógł dosiąść. Tak nam nakazał. Tymczasem, chcąc tego konia osiodłać, trzeba go wprzód związać, a kiedy się go potem dosiędzie, bije nogami i kąsze tak wściekłe, że nie podobna się zbliżyć. Potłukł mi już haniebnie kilku parobków, a przed chwilą widziałeś, jak dogodził memu synowi.
— Koń go zrzucił, więc syn twój siedział na siodle. Jak się wydostał, skoro mówisz, że tego szpaka niepodobna dosiąść?
— Związano go sznurami tak, że leżał na ziemi, potem włożono siodło, a kiedy mój syn na nie wsiadł, usunięto sznury czemprędzej. Parobcy, którzy przytem byli zajęci, musieli uciec w tej chwili, a równie szybko wyleciał syn mój z siodła i uderzył sobą o ścianę.
— Gdzie się ten koń znajduje?
— Tam na dziedzińcu stajennym. Nikt nie ma odwagi dotknąć go teraz. Czekamy, dopóki sam nie powróci do stajni.
— Czy wolno mu się przypatrzyć?
— Tak, lecz musisz mi przyrzec, że będziesz trzymał się zdala.
— Przyrzekam.
— To chodź! Zobaczysz konia, jakiego nie było w twojej ojczyźnie i nigdy nie będzie.
Koniuszy zaprowadził mnie przez boczną izbę na zamknięty kurytarz, drzwiami połączony z obszernym dziedzińcem. Kiedy odsunął rygiel i odchylił lekko i ostrożnie drzwi, mogłem objąć okiem podwórze. Posypane było piaskiem a liczne ślady kopyt świadczyły, że tu ujeżdżano konie, lub pozwalano im swobodnie uganiać. Teraz był tylko jeden, mianowicie wspomniany szpak. Stał w cieniu muru, o który ocierał się z rozkoszą. Serce zabiło mi żywiej na ten widok; był to prawdziwej i pełnej krwi arab. Krótka, zgrabna ale silna, żylasta i elastyczna budowa ciała, mała głowa z dużemi, ognistemi oczyma, cienkie a mocne nogi, smukła, idąca w górę szyja, wysoko osadzony i przepysznie trzymany ogon, szerokie czerwonawe nozdrza i lekka grzywa z owymi dwoma splotami, które Arabowie uważają za cechę najlepszych tylko koni, wszystko to przedstawiało dla znawcy widok rozkoszny i budziło ochotę wskoczenia na siodło i popędzenia na niezmierzoną pustynię.
Ogier miał na sobie siodło, nie ocierał się jednak w ten sposób, jakby chciał z siebie je zrzucić, był więc przyzwyczajony do chodzenia pod siodłem. Postawa jego była taka spokojna i łagodna, że trudno było wierzyć słowom koniuszego.
— No? — zapytał gospodarz. — Jakże ci się podoba? Nie jesteś wprawdzie znawcą, ale przyznasz, że nie widziałeś jeszcze takiego zwierzęcia.
— To radżi pak[35], — odrzekłem krótko.
Nie spodziewał się tego wyrażenia, gdyż spojrzał na mnie zdziwiony i powiedział:
— Co ty możesz wiedzieć o pochodzeniu ras końskich! Słyszałeś pewnie to słowo i zapamiętałeś je sobie. Powiadam ci, że oczy moje jeszcze takiego konia nie oglądały.
— Widziałem już nawet piękniejsze. Zresztą jestem zdania, że ten koń to zwierzę bardzo łagodne.
— Mylisz się najzupełniej. Przypatrz się tylko, jaki ogień ma w oczach! Jest on teraz wprawdzie spokojny, gdyż mu się zdaje, że jest sam i że nikt na niego nie zważa, kiedy jednak wyjdę na dziedziniec, zobaczysz, jak się mylisz.
Otworzył drzwi zupełnie i wyszedł. Ogier dostrzegł go natychmiast, stanął dęba, przygalopował i odwrócił się tyłem, by kopnąć koniuszego. I byłby go niezawodnie uderzył, gdyby starzec nie cofnął się szybko w głąb kurytarza i drzwi za sobą nie zamknął.
— Widzisz tego szatana? — rzekł. — Każdy inny koń biegałby płochliwie po dziedzińcu a ten syn piekieł leci wprost na mnie, żeby mnie kopnąć.
— To dowód krwi prawdziwej. Taki koń ma rozum i pamięć. Widocznie dokuczyliście mu kilka razy i dlatego zrobił się uparty i złośliwy. Zdarza się przecież, że prosta szkapa pociągowa zabije zębami i kopytami pana, który się z nią źle obchodzi. Takiemu szlachetnemu rumakowi, jak ten szpak, wystarczy drobnostka, ażeby go nieubłaganie rozgniewać. Obchodziliście się z nim fałszywie, z gruntu fałszywie.
Spojrzenie, rzucone teraz na mnie przez koniuszego, było naprawdę nieocenione. Tak patrzy zapewne profesor na czwartoklasistę, który jego wywodom spróbuje przeciwstawić swoje poglądy na prawa obiegu komet. Po chwili wybuchnął niepohamowanym śmiechem.
— Obchodziliśmy się fałszywie? A jak twojem zdaniem należy obchodzić się z końmi?
— Jak z przyjaciółmi a nie jak z niewolnikami jeźdźców. Koń to zwierzę najszlachetniejsze, ma więcej charakteru, niż pies lub słoń. Rumak, który pozwala, aby nim poniewierano, nic nie wart w moich oczach, bo wyrzekł się swego szlachectwa i stał się pospolitą bez czci kreaturą. Szlachetny koń poświęca się, by ocalić jeźdźca, choćby widział, że idzie na śmierć nieuchronną. Znosi głód i pragnienie razem z panem, cieszy się z nim razem i martwi i możnaby niemal wierzyć, że do ludzkich uczuć jest zdolny. Koń czuwa za człowieka, a kiedy zwietrzy niebezpieczeństwo, zawiadamia go o niem. Odmawiaj szlachetnemu koniowi surę do ucha, zachęcaj go słowem jego „znaku“ a popędzi z tobą, jak wicher i nie zatrzyma się, dopóki trupem nie padnie.
— Effendi, skąd ty wiesz coś o „znaku“ i o wieczornem odmawianiu sury do ucha końskiego? To są tajemnice, których właściciel nie zdradzi nawet pierworodnemu synowi.
— Wiem o tem. Posiadałem prawdziwego ogiera Szammarów, mającego swoją „tajemnicę“ i swoją surę, którą odmawiałem mu codziennie przed udaniem się na spoczynek. Było to zwierzę tak cenne, że nie oddałbym go za trzy takie szpaki.
— Jak? Ty miałbyś posiadać ogiera Szammarów?
— Tak. Byłem wówczas u Haddedihnów. Zakończmy krótko! Obawiasz się ściągnąć na siebie gniew baszy i sądziłeś, że nie zdołam uwolnić cię od tej troski. Jesteś zdania, że Frank nie może jeździć konno ani znać się na koniach. Dowiodę ci, że jest przeciwnie. Dosiędę tego konia i na nim pojadę. Chcesz się założyć?
— Na Allaha, co ci strzeliło do głowy! Skręciłbyś kark na pewno.
— Już ty się o to nie bój! Z przyjemnością dowiodę, że postępowaliście źle z tem szlachetnem zwierzęciem. Zawołaj syna i parobków, żeby się nauczyli, jak się z koniem należy obchodzić.
Uważał mnie za laika, narażającego się lekkomyślnie na niebezpieczeństwo, którego rozmiarów nie umie wcale ocenić. Starał się więc wszelkiemi siłami odwieść mnie od mego zamiaru. Nareszcie przystał. Chciałem mu dowieść, że Beduin nie przewyższa w niczem Europejczyka. Udałem się do mego pokoju, ażeby się zaopatrzyć w biały haik, który mi był potrzebny, a on zgromadził tymczasem ludzi. Zebrali się w izbie, przylegającej do nizkiego stajennego budynku, skąd łatwo można się było dostać na płaski dach domostwa. Zeszło się wielu ciekawych, a na końcu przytoczył się z trudem także gruby marszałek i zawołał bez tchu:
— Effendi, do czego się ty bierzesz! Słyszę, że chcesz wsiąść na grzbiet tego dyabła wcielonego. Gdybym ja z niego spadł, możebym wyszedł z życiem, bo kości moje obłożone miękkiemi poduszkami ciała. Jeśli jednak ciebie zrzuci na ziemię, rozlecą się twoje kości, jak gromada szczurów, pomiędzy które kot wskoczy,
— Nie troszcz się o mnie! Czy już jadłeś?
— Tak.
— A czujesz jeszcze boleści?
— Nie.
— Więc wyłaź na dach i popatrz się, jak szybko zmieni się złość dyabelska w przychylność! Ten koń nigdy nie siedział w stajni i to, że go tutaj zamknięto, pobudziło go do wściekłości. Dziwi go także odzież tych ludzi, gdyż w ojczyźnie nosił na sobie tylko jeźdźców, owiniętych haikiem. To także należało wziąć pod rozwagę.
Zamiast te błędy naprawić miłością, obchodziliście się z nim surowo. Powiedzcie, jak się ten szpak nazywa?
— On nie ma jeszcze „tajemnicy“ ani nazwy, gdyż miał być darowany. Jedno i drugie ma mu dopiero dać basza.
— Szkoda, bardzoby mi się przydało znać jego nazwę teraz. Beduin nazywa zwykle konia wedle maści i woła na niego głosem bardzo przeraźliwym. Jestem pewien, że ten siwek posłucha mnie, jeśli w ten sposób zawołam na niego. Wejdźcie więc na dach, abyście byli bezpieczni. Pójdę na dziedziniec najpierw tak, jak stoję, a potem w haiku i zobaczycie różnicę.
Wszyscy poszli za mojem wezwaniem. Kiedy usiedli obok siebie z podwiniętemi nogami, otworzyłem drzwi i stanąłem na dziedzińcu. Zaledwie mnie ogier dostrzegł, przybiegł z parskaniem, a ja musiałem rejterować do wnętrza przed jego kopytami. Zatrzymał się przed drzwiami i dopiero po długim czasie oddalił się uspokojony. Teraz wdziałem na siebie haik i wciągnąłem na głowę kapuzę. Miejsce, w którem się znajdowałem, było komórką, wiodącą do stajni i zawierało różne stajenne przybory. W kącie zobaczyłem naczynie z owym najlichszym gatunkiem daktyli, zwanych bla Halef, a służących do karmienia koni. Kilka ich garści włożyłem do kieszeni.
Ogier stał teraz w najodleglejszym punkcie dziedzińca z głową odwróconą ode mnie. Otworzyłem drzwi tak cicho, że tego nie słyszał, a oczy wszystkich siedzących zwróciły się z oczekiwaniem na mnie i na konia.
— la zan azrak[36]! — krzyknąłem tak przeraźliwie, jak tylko mogłem.
Zwierzę odwróciło głowę i teraz musiało się okazać, czy moje przypuszczenia były słuszne, czy nie. Jeślibym się przeliczył, znalazłbym się w niemałem niebezpieczeństwie. Koń stropił się, stanął z podniesioną głową i patrzał ku mnie. Rozwarł nozdrza, zaczął kręcić małemi uszyma i powiewał ogonem. Była to pierwsza niespodzianka. Teraz jednak trzeba było odwagi większej. Oddaliłem się od drzwi, wziąłem w rękę kilka daktyli, wyciągnąłem ją przed siebie i podszedłem ku koniowi. Z dachu zabrzmiały głosy przestrogi i strachu.
— lza zan azrak! — zawołałem ponownie, idąc powoli dalej, z oczyma zwróconemi silnie lecz przyjaźnie na ogiera.
Zarżał z cicha, odwrócił się całkiem i przybiegł do mnie, tańcząc pięknym łukiem. Tuż przede mną zatrzymał się, wrywszy przednie kopyta w ziemię i jął mnie badać szeroko rozwartemi oczyma i nozdrzami.
— Szpaku, mój kochany, mój dobry, masz i jedz! — wezwałem go łagodnym, pieszczotliwym głosem i zbliżyłem się do niego zupełnie. Posługiwałem się Oczywiście językiem arabskim, ponieważ znał te dźwięki. Koń obwąchał dłoń, a potem rękę aż do ramienia, poczem wziął jeden daktyl, drugi, trzeci i tak dalej aż do końca. A zatem zwyciężyłem.
Wyjąłem z kieszeni garść drugą, podałem mu daktyle lewą ręką a prawą zacząłem głaskać rumaka po pięknej szyi. Potem nachyliłem mu głowę i zacząłem mu szeptać w ucho tę surę, która właśnie przyszła mi na myśl. Arab, czyniąc to co wieczora ze swym ulubionym koniem, powtarza mu zawsze tę samą Surę. Gdy ją odmówi, zasypiają obydwaj, i koń i jeździec. Zwierzę tak się do tego szeptania przyzwyczaja, że później nabywcy lub wogóle właściciela, który chciałby tego zaniechać, nie uzna swoim panem i tylko z niechęcią będzie mu posłuszne.
Koń stropił się znowu. Czy trafiłem na jego zwykłą surę, nie wiem; zapewne nie, było to zresztą dość obojętne. Zasadniczy punkt tkwił w samej czynności i w szepcie. Zwierzę odezwało się cichym głosem, jakby rżeniem, zwróconem do swego wnętrza, poczem pod niosło głowę i zarżało tak donośnie, że omal nie skoczyłem w bok z nagłego przestrachu. Tymczasem koń zaczął pocierać głową o moje plecy i wargami dotykał mej twarzy, jakgdyby mię całował. Położyłem mu obie ręce na szyję, przycisnąłem głowę jego do siebie i przyłożyłem usta do ucha, by szeptać dalej. Był to znak, wzywający konia na spoczynek, a poskutkował tak wspaniale, że już po kilku wierszach położył się siwek na ziemi, a ja rozciągnąłem mu się między nogami, i głowę na jego brzuchu, jak na poduszce, położyłem. Z dachu odezwały się głośne okrzyki podziwu.
Leżeliśmy tak przez pewien czas, poczem zerwałem się nagle i zawołałem:
— Dir balak ’l a’ adi, uważaj, nieprzyjaciele!
W jednej chwili stanął koń przy mnie, a ja wsiadłem na siodło bez najmniejszego oporu z jego strony. Z pół godziny jeździłem szkołą arabską i znalazłem u zwierzęcia tyle zrozumienia i wrażliwości na najlżejszy nacisk, że mogłem sądzić, że rozumie mnie zupełnie i że wola nas obu jest jedną wolą. Zsiadłszy z niego, nagrodziłem go głaskaniem i resztą daktyli. Potem zaprowadziłem go do przeznaczonego mu oddziału w stajni i skłoniłem go łagodnemi słowy do tego, że położył się tam dobrowolnie. Gdy odchodziłem, powiódł za mną oczyma i zarżał zcicha.
Kiedy powróciłem na dziedziniec, spytali mnie widzowie, czy mogliby bezpiecznie zejść do mnie. Odpowiedziałem, że mogą to uczynić bez obawy. Mimoto szli ze strachu przed koniem bardzo niepewnie, a kiedy poprosiłem ich, ażeby poszli ze mną do stajni, towarzyszyli mi, kryjąc się za mojemi plecyma. Ogier, zobaczywszy ich, zerwał się i zaczął wszystkiemi czterema nogami uderzać dokoła siebie. Przystąpiłem do niego i doprowadziłem go głaskaniem i namową do tego, że uspokoił się, a nawet pozwolił im się dotykać. Uważał mnie za swego pana i znosił, choć niechętnie, ich obecność.
Radziłem wypuścić ogiera znów na dziedziniec. Gdy go przyprowadzono, objechałem na nim kilka razy dokoła, poczem zsiadłem i wezwałem koniuszego, by zajął moje miejsce na siodle. Zawahał się, gdyż wydało mu się to niebezpiecznem, po dłuższej jednak namowie zgodził się wreszcie na moją propozycyę. Koń opierał się trochę, stanął kilka razy dęba, lecz pieszczotliwą namową dał się skłonić do posłuszeństwa tak, że jeździec kilka razy przecwałował dokoła dziedzińca. Kiedy zsiadł z konia, zostawiono szpaka na wolnem powietrzu, a my, to znaczy koniuszy, marszałek i ja, udaliśmy się do jadalni, ażeby spożyć już zastawiony obiad.
Ponieważ żonom i córkom nie wolno jeść razem z mężczyznami, a jedyny syn gospodarza oddalił się, narzekając na ból głowy, więc właściwie podano jedzenie tylko dla mnie i dla koniuszego. Marszałek zjadł obiad już przedtem i usiadł na boku w pewnem od nas oddaleniu. Wtem wniesiono istną górę tłustego piławu z rodzynkami, a nadto wielką tacę, na której leżało całe pieczone jagnię. Zapach pieczeni był tak miły i zapraszający, że marszałek chrząknął zcicha. Gdy to nie odniosło pożądanego skutku, zaczął kaszleć i to tak znacząco, że koniuszy okazałby się chyba zupełnym barbarzyńcą, gdyby był tego nie zrozumiał. Zapytał go więc, czy chce jeść także.
— Nie — odrzekł grubas, ocierając sobie ręką usta. — Ja już jadłem.
Na tem byłoby się może skończyło. Bawił mię jednak widok tego łakomstwa, odkroiłem przeto kawał nogi pieczonego jagnięcia i włożywszy w usta pierwszy kęs, przybrałem minę tak rozanieloną, że grubas nie mógł już dłużej wytrzymać. Odmówił wprawdzie, kiedy go koniuszy poprzednio do stołu zapraszał, znalazł jednak sposób naprawienia poprzedniego błędu. Zwrócił się mianowicie do mnie, mówiąc:
— Effendi, żołądek znów zaczyna mnie boleć. Znowu ta straszna próżnia.
— Więc musisz jeść.
— A zatem daruj, że się oddalę!
— Nie, na to on nie pozwoli — wtrącił koniuszy. — Zato pozwoli ci jeść z nami,
— Jeśli tak, to przy was usiądę. Jadłem już w domu, więc teraz tylko trochę skosztuję.
Użył słowa arabskiego „dah“, znaczącego tyle, co kosztować, próbować, przyznam jednak, że byłem ciekawy tego kosztowania. Przeniósłszy swoją poduszkę i usiadłszy przy nas, oderwał, nie używając noża, drugą nogę jagnięcia i chciał ją już włożyć do ust, kiedy naraz zatrzymałem jego rękę i rzekłem:
— Wstrzymaj się! Czy chcesz umrzeć?
— Umrzeć? Nie, tego Allah nie dopuści! Dlaczego mnie o to pytasz?
— Przed jedzeniem masz siedm razy skłonić się w stronę Mekki. Rozumiesz?
— Ależ ja nie chcę jeść, tylko trochę skosztować!
— To wszystko jedno, czy jesz dużo, czy mało. Co lekarz przepisał, to należy ściśle wykonywać.
— Masz słuszność, effendi. Idzie tu o moje życie, więc będę i muszę być posłuszny.
Powstał, zwrócił się w stronę Mekki i, trzymając w ręku kapiącą od tłuszczu nogę jagnięcia, wykonał siedm głębokich pokłonów. Potem usiadł i zaczął kosztować, jeśli to jednak miało być kosztowaniem, chciałbym widzieć, jak wygląda w takim razie jedzenie.
Poszło mi tu tak samo, jak z moim grubym przyjacielem Muradem Nassyrem w Kairze. Zanim spożyłem połowę jednej nogi, druga już znikła. jedliśmy dalej olbrzymie kawały pieczeni, które kucharka po mistrzowsku oddzieliła od kości. Ale podczas kiedy ja zostawiałem w piławie tylko małe wgłębienia, wyrywał z niego marszałek całe złomy górskie. Białe, lśniące kawały ryżu i olbrzymie zręby mięsa znikały w jego potężnych szczękach. Nie mogłem jeść dalej, gdyż przypatrywanie się i podziwianie zajęło mnie zupełnie. Koniuszy znał swoich ludzi, więc nie zważał na marszałka, starając się tylko iść za jego przykładem. To też Czimborasso ryżowy był coraz niższy, a jagnię chudło coraz bardziej, aż wkońcu zostały tylko kości. Ostatecznie wytarł sobie wielki żarłok ręce o spodnie i rzekł, odetchnąwszy głęboko:
— Moje boleści znikły. Chwała i dzięki prorokowi!
— Więc nie odczuwasz już próżni w żołądku?
— Nie; wszak jadłem w domu.
— W takim razie nasz koniuszy będzie ci bardzo wdzięczny, jeśli będziesz w domu kosztował, a jadł tutaj. Czy jednak rzeczywiście jesteś już gotów?
— Tak. A może jest coś jeszcze?
— Do jedzenia nic, gdyż nasyciliśmy się zupełnie, ale gdzie twoich dziewięć pokłonów?
— Ratunku, kalifowie! Byłbym prawie zapomniał. Czemu jednak, effendi, kazałeś mi przed jedzeniem wykonywać siedm zwykłych pokłonów, po jedzeniu zaś aż dziewięć i to takich głębokich?
— Ponieważ jest to przepis kalifa Hiszama i w jego pałacu wykonywano te pokłony przed i po jedzeniu.
— W takim razie niechaj mi ten święty Hiszam dopomaga, ażebym nie stracił równowagi i nie padł na nos!
Wstał ciężko z ziemi, stanął twarzą ku wschodowi, gdzie leży Mekka i starał się wszelkiemi siłami wykonać okrutny przepis. Dokonał tego, sapiąc i stękając głośno, tylko dzięki temu, że ściągany w dół ciężarem ciała klękał za każdym razem na oba kolana. Były to wysiłki i ruchy nie dające się opisać i chociaż wstrzymywałem się od głośnego śmiechu, łzy spływały mi po twarzy, naturalnie nie łzy boleści i smutku. Było to dla niego karą za to, że powiedział mi w oczy, iż jako chrześcijanin zanieczyszczam mu pokój pełen napisów z koranu. Prawdę jednak mówiąc, więcej grała tu rolę wrodzona mi skłonność do żartów, aniżeli mściwość.
Grubas poczuł z powodu wysiłku ogromne znużenie i oświadczył, że musi iść spać do domu. Można się było jednak spodziewać, że sen wprawi jego chory żołądek ponownie w stan bolesnej próżni, poczem musi nastąpić obfita wieczerza. Może po jakimś czasie wyczytamy w „Wad el Nil“ (gazecie arabskiej), że doprowadził baszę do ubóstwa swojem obżarstwem, a do bankructwa spaniem. My dwaj siedzieliśmy jeszcze przez chwilę, ażeby porozmawiać trochę o wspaniałym szpaku. Koniuszy był uszczęśliwiony, że udało mi się doprowadzić go do posłuszeństwa. Teraz miałem już nadzieję, że koń zniesie i innych prócz mnie na siodle. Koniuszy przyznał mi także, że chrześcijanin i Europejczyk może być lepszym znawcą koni, niż Egipcyanin i zuwagą przyjmował moje wskazówki co do obchodzenia się z ogierem. Ponieważ widział mnie w strzemionach tylko na ciasnym dziedzińcu, a ja dałem mu poznać, że przewyższam go nie tylko umiejętnością obchodzenia się z koniem, ale także szybkością jazdy, o czem jednak powątpiewał, zaproponował mi, ażebyśmy nazajutrz przed południem wyjechali na pustynię. Zgodziłem się na to chętnie. Przecież to musiała być prawdziwa przyjemność pędzić na takim koniu nie przez piasek, lecz raczej ponad piaskiem, dorównywując szybkością pospiesznemu pociągowi.
Pierwsza połowa popołudnia minęła, a drugą zamierzałem spędzić samotnie na przechadzce po mieście. To też nie zaprosiłem koniuszego, który byłby mi pewnie chętnie towarzyszył. Przeznaczone mi jednak było pewne spotkanie, o którem nawet nie śniłem.
Wyszedłszy z dziedzińca, zwróciłem się nie ku portowi, lecz ku miastu i doszedłem do bielonego grobowca jakiegoś szejka. Obok grobowca był most, wiodący przez kanał. Właśnie miałem nań wstąpić, kiedy stanąłem zaskoczony niespodziewanym widokiem. Oto ujrzałem bardzo długą i bardzo cienką, biało odzianą postać, z olbrzymim turbanem na głowie, o bardzo charakterystycznym, kręcącym się i chwiejnym chodzie. Czy dobrze widziałem, czy też uległem złudzeniu? Był to także marszałek, ale nie ten nieforemny marszałek baszy, lecz chudy i cienki, jak tyka, dozorca domu mego tureckiego przyjaciela z Kairu. I on spostrzegł mnie także i stanął.
— Selimie, czy to ty rzeczywiście? — zawołałem.
— Słusznie, bardzo słusznie! — odpowiedział swoim chrapliwym głosem, oddając mi zdaleka jeden ze swych karkołomnych pokłonów. — A czy to prawda, effendi, że to ty jesteś? W takim razie dzięki Allahowi, gdyż właśnie szukam ciebie.
— Ty mnie szukasz? Sądziłem, że jesteś u Murada Nassyra w Kairze. Jakieś ważne powody musiały was skłonić do opuszczenia miasta wcześniej, aniżeli było ułożone.
— Więc sądzisz, że Murad Nassyr znajduje się tu ze mną w Sijut.
— Oczywiście!
— Mylisz się. Ja sam przybyłem, ażeby ciebie odszukać.
— Naco? Ale zaczekaj! Tu na moście nie możemy rozmawiać o tych sprawach. Chodźmy do jakiej kawiarni; to będzie najlepsze.
— Tak, to najlepsze — potwierdził, kłaniając mi się, poczem obrócił się, by mi towarzyszyć do miasta. Weszliśmy do pierwszej napotkanej piwiarni i, znalazłszy jakiś cichy kącik, kazaliśmy sobie podać limoniady. Następnie zapytałem:
— A więc, dlaczego przybyłeś sam, ażeby mnie tu odszukać?
— Bo mój pan mi tak kazał — brzmiała niezbyt inteligentna odpowiedź.
— Cóż go do tego skłoniło?
— Nie chce, żebyś tu był sam.
— Aha! Czy Murad Nassyr sądzi, że potrzebuję obrońcy?
— Nie, ale w każdym razie będzie lepiej, jeśli będę przy tobie. Byłem najsłynniejszym wojownikiem mojego szczepu i, jak wiesz, idę o lepsze z bohaterami całego świata...
— Tylko nie z upiorami — przerwałem.
— Nie żartuj, effendi! Przeciw duchom nie można walczyć strzelbą, ani nożem, tam pomagają tylko modlitwy.
— Ależ to nie były duchy.
— Czysty przypadek! Przecież mogły to być rzeczywiście dusze zmarłych, których nie można zastrzelić, bo już nie żyją. Spełniłem mój obowiązek, leżąc pod bramą na czatach. Przyślij mi żywych nieprzyjaciół, choćby pięćdziesięciu, stu, nawet tysiąc! Zobaczysz, jak po bohatersku z nimi postąpię! Moja odwaga podobna jest do wichru pustynnego, który wszystko obala, a przed męstwem mojem drżą nawet skały. Kiedy w walce podniosę głos mój i rękę, uciekają nawet najdzielniejsi, a moim dzielnym strzałom nie oprze się największy Śmiałek. Dlatego to przysyła mnie Murad Nassyr do ciebie, ażebyś żył bezpiecznie pod tarczą mojej opieki.
— Sądzę jednak, że musi być jeszcze inny powód.
— W takim razie mylisz się. Wiem tylko, że mam cię bronić, więcej nie wiem o niczem.
Widziałem, że ten stary, tchórzliwy, lecz mimoto dobroduszny zabijaka mówił prawdę. Równocześnie jednak byłem pewien, że nie tylko ten jeden powód skłonił Murada Nassyra do tego, że mi tu swego „słusznie, bardzo słusznie“ przysłał! Co to być mogło? Rozmyślałem nad tem długo i szeroko i znalazłem tylko jednę odpowiedź, która mogła być trafna: Turek mi nie dowierzał. Czy sądził może, że ucieknę, gdy zapłacił za mnie koszta podróży i dał mi nadto niewielką kwotę pieniędzy? Byłoby to nieufnością, do której nie dałem najmniejszego powodu. A może obawiał się, ażebym, bawiąc w Sijut sam, nie popsuł mu czegoś w jego handlowych zamiarach? W takim razie powinien był tylko szczerze wobec mnie postąpić i powiedzieć mi o jakich planach myślał. Jeśli jedno z dwojga, albo i jedno i drugie było prawdą, to Selim nie był chyba człowiekiem zdolnym do powstrzymania mnie od wykonania jakiegokolwiek zamiaru lub czynu, który uważałbym za dobry, słuszny i wskazany. Słowem, nie widziałem już szczerości na twarzy mego grubego Turka i, kiedy patrzyłem na niego z oddalenia, zaczynała się chwiać moja ufność. Wydał mi się bardziej wyrachowanym i samolubnym, aniżeli przedtem i zbudziło się we mnie przekonanie, że wobec niego powinienem być ostrożniejszym. Przypomniałem sobie przytem reisa effendinę, który pod każdym względem wydawał mi się najzupełniej otwartym. Dlaczego op tak zamknął się w sobie i zamilkł, kiedym mu wspomniał imię Murad Nassyra? Musiało to mieć jakąś przyczynę, jakiś powód, nie tylko na tej okoliczności polegający, że emirowi wydało się, iż już raz słyszał imię tego Turka. Za kilka dni należało spodziewać się jego przybycia, miałem więc nadzieję, że wyjaśnią mi się jego stosunki handlowe i plany. Do tego czasu musiałem się jednak pogodzić z opieką „bohatera“ Selima. Zapewne nudził się podczas moich rozmyślań, gdyż przerwał milczenie pytaniem:
— Czemu tak nagle zamilkłeś? Czyś niezadowolony, że przyjechałem?
— Wszystko mi jedno, czy jesteś tu, czy w Kahirze — odrzekłem. — Obawiam się tylko, że będziesz nudził się w Sijut, gdzie nie masz żadnego zajęcia.
— Żadnego zajęcia? Nudzić się? Nie sądź tak! Wszak mam być twym obrońcą, a to da mi dość zajęcia. Ani na krok nie wolno mi ciebie odstąpić, tak kazał mi mój pan Murad Nassyr.
— Ach! Więc i mieszkać chcesz ze mną?
— Naturalnie! Gdzie zamieszkałeś?
— W pałacu baszy. Nie wiem tylko, czy cię tam zechcą dość chętnie przyjąć.
— Czy wątpisz o tem? Prawda, ty jesteś niestety niewiernym i nie wiesz, że islam nakazuje swoim wyznawcom, jak największą gościnność. Oprócz tego jestem największym bohaterem mojego szczepu, słynnym człowiekiem, którego nawet sam wicekról przyjąłby chętnie w swym domu. Powiem memu gospodarzowi i przyjacielowi, że muszę ich opuścić i sprowadzić się do pałacu.
— Ach! Masz przyjaciela ze sobą?
— Tak, poznałem go na okręcie, a on wysiadł tu, ażeby razem ze mną zamieszkać.
— Czem on jest?
— Handlarzem mającym poczynić tu zakupy. Zostań tu chwilkę! Pójdę zaraz do niego, by go o tem zawiadomić.
— Zaczekaj z tem jeszcze, dopóki nie dowiemy się w pałacu, czy cię tam przyjmą.
— O to nie trzeba się dowiadywać, gdyż niema żadnej wątpliwości, że mię przyjmą z otwartemi rękami.
— Być może, ale mimoto chcę się upewnić. Sądzę, że nic nie będziesz miał przeciw temu, że udamy się najpierw do pałacu.
— Słusznie, bardzo słusznie! Idę za tobą. Ruszajmy.
Nie było mi to wcale przyjemnem prosić, ażeby go w domu baszy przyjęto, lecz musiałem pogodzić się z tą myślą, wiedząc, iż ten „największy bohater swojego szczepu”, nie odstąpi mnie ani na chwilę. Zapłaciłem więc należną kwotę i ruszyliśmy ku pałacowi.
Przybywszy tam, zobaczyłem grubego marszałka w tych drzwiach, w których przyjął mnie i reisa effendinę. Skłonił mi się bardzo nizko i rzucił pytające spojrzenie na mego towarzysza. Gdy wymieniłem jego imię i powiedziałem, że życzy sobie zamieszkać przy mnie, odrzekł szybko i bardzo uprzejmie:
— Effendi, zostaw go u mnie. Nie poznałem się na tobie i dlatego poszedłeś do koniuszego. Poznaję teraz, że obecność twoja jest zaszczytem dla naszego domu, więc proszę cię, pozwól mi błąd mój naprawić.
Propozycya ta była mi bardzo na rękę, i dlatego chętnie z niej skorzystałem. Mieszkając u czarnego grubasa, nie mógł Selim naprzykrzać mi się tak bardzo. On także zgodził się na to i rzekł:
— Widzisz, że miałem słuszność, effendi! Moje zalety podziwiają wszędzie i, gdzie się zjawię, zastaję otwarte drzwi domów i namiotów. Zanim jednak wejdę do tego błogosławionego domu, muszę się na krótki czas oddalić, ażeby się pożegnać z gospodarzem i towarzyszem. Niebawem ujrzycie znowu moje oblicze. Niechaj Allah przedłuży dni wasze i pozwoli wam cieszyć się jeszcze długo moją obecnością.
Poszedł. Co miałem czynić? Zostać w domu i czekać na niego? Chciałem przejść się po mieście i postanowiłem pójść zaraz. Właśnie wychodziłem z dziedzińca, kiedy się zjawił koniuszy i zapytał mię, czy może mi towarzyszyć. Zgodziłem się chętnie, a czarny grubas, usłyszawszy to, oświadczył, że gdyby się do nas nie przyłączył, ściągnąłby na siebie gniew Allaha i wszystkich kalifów. Poprosił mnie więc o kilka chwil zwłoki, dopóki nie postara się o to, żeby Selima dobrze w naszej nieobecności przyjęto. Koniuszy oddalił się także na kilka minut, by się przygotować do drogi. Po chwili ukazali się obydwaj, odświętnie ubrani. Marszałek przyprowadził dwu biegaczy i dwu murzynów. Pierwsi mieli iść przodem z białemi laskami i torować nam drogę w razie potrzeby, a czarni mieli zamykać orszak i nieść na pokaz drogocenne fajki i kapciuchy.
Dowiedziałem się później, że marszałek chciał wydać rozkaz, ażeby z tyłu za nami służba prowadziła trzy konie, co miało być dla tłumów dowodem, że idziemy piechotą nie z ubóstwa lub braku koni, wzgląd jednak na mnie, nie posiadającego konia, odwiódł go od tego zamiaru.
Tak przechodziliśmy powoli i majestatycznie ulicami miasta, zbudowanego przeważnie z ciemnego iłowego kamienia. Co mam o niem powiedzieć? Sijut, to nie Kahira. Wszystko tu takie, jak tam, tylko w mniejszych rozmiarach i z pewnemi zmianami terenu. I życie na ulicy podobne. Spotykaliśmy handlarzy wody, owoców, chleba, chłopców z osłami, posługaczy, Turków, Koptów i Fellahów, zupełnie tak, jak tam. Miasta wschodnie są do siebie nadzwyczaj podobne. W bazarach był ścisk wielki, ale nasi biegacze trącali i bili laskami tak silnie dokoła siebie, że mieliśmy zawsze wolną drogę. Uszanowanie, z jakiem witano wszędzie czarnego marszałka, było dowodem, że piastował ważne i wpływowe stanowisko. Krótka i powolna przechadzka, tak go znużyła, że stękał za każdym krokiem. W końcu oświadczył, że z głodu i znużenia nie może iść dalej i musi bezwarunkowo wstąpić do sufry.
Sufra jest to właściwie stół do uczt, a grubas użył tego wyrazu na oznaczenie restauracyi. Nie słyszałem jeszcze o takiej restauracyi, więc byłem ciekawy, do jakiego zaprowadzi nas lokalu. Dał służącym, idącym na przedzie, rozkaz, a oni skręcili w boczną uliczkę i stanęli, jak szyldwachy, po obu stronach bramy jednego z domów. Weszliśmy najpierw na mały, otwarty dziedziniec, na którym leżało kilka szeregów poduszek. Tam siedzieli już goście. Każdy z nich miał przed sobą glinianą miskę, do której sięgał obiema rękami. Czystości nie wymagano tu widocznie, bo brud uderzał na pierwszy rzut oka. Oprócz tego panował tu taki odór starej oliwy, że gdybym nawet był głodny, straciłbym od razu apetyt.
Marszałek potoczył się w próżny kąt i usiadł tam na poduszce. Ponieważ koniuszy poszedł za jego przykładem, uczyniłem to samo. Jeden z brudnych dozorców przyszedł nas spytać o rozkazy, a czarny grubas odpowiedział, milcząc w ten sposób, że podniósł w górę trzy palce.
— Dla mnie nie trzeba! — rzekł koniuszy. — Ja nie jem.
Teraz wiedziałem już, co mają znaczyć trzy palce, oznaczały mianowicie trzy porcye. Oświadczyłem więc czemprędzej, że ja także nic jeść nie będę.
— Mimoto trzy! — rozkazał grubas, podnosząc trzy palce.
Niebawem przyniesiono to, czego żądał; miało to zielonawo brunatną barwę i wyglądało jak namuł. Przypatrzyłem się tej potrawie z uwagą, wciągnąłem w nozdrza przejmujący zapach, ale napróżno; nie mogłem zgadnąć, co to było.
— Zrób mi tę przyjemność i spróbuj! — wezwał mnie marszałek, przysuwając mi jedną z trzech misek.
— Dziękuję ci! Ciało moje nie potrzebuje teraz pokarmu. Niech tobie służy!
— Zapewniam cię, że wszyscy chętnie tę potrawę spożywają, bo jest ona źródłem rozkoszy. Mąka soczewiczna gotowana w oliwie. To czyni duszę zdolną do najczystszych uczuć i wzmacnia serce na wszelkie cierpienia świata.
Wymawiając te słowa, sięgnął tłustą, czarną ręką do miski, utoczył kulę i przysunął mi ją do ust z zachętą.
— Masz, spróbuj!
— Zatrzymaj ją sobie! — odrzekłem, usuwając jego rękę. — Niechaj się oczyszczają twoje uczucia i wzmacnia serce!
Wsunął kulę do ust i rzekł zadąsany:
— Wy chrześcijanie nie wiecie jednak nigdy, co czynicie. Przecież Ezaw sprzedał swoje pierworodztwo za misę soczewicy na oliwie. Ale ty o tem nic nie wiesz.
— Oho! Tę historyę z soczewicą opowiada nasza biblia. Mahomet odpisał ją tylko stamtąd, ale w naszem Piśmie świętem niema nic o tem, żeby soczewica była gotowana na oliwie.
— Niema tego rzeczywiście? W takim razie prorok był bardzo rozumny, że napisał to dla nas. Więc ty znasz także koran? Tak, ty jesteś człowiekiem uczonym. Ty znasz wszelakie sposoby leczenia żołądka, ale nie wiesz, co dobre.
Wsuwał w usta jednę garść tego przysmaku po drugiej i wypróżnił w ten sposób pierwszy, potem drugi, a w końcu trzeci talerz. Wyczyścił je następnie, jak źle wychowane dziecko, palcem wskazującym, który oblizał. Podczas tego zajęcia brał także żywy udział w rozmowie mojej z koniuszym, który, jak się okazało, był żądnym wiedzy człowiekiem. Ponieważ udało mi się poskromić konia, przypisywał mi wszystkie inne zdolności i zadawał mi jedno pytanie po drugiem, a ja musiałem mu na nie odpowiadać.
Powracając do domu, ujrzeliśmy sprowadzone umyślnie ślepe dzieci, siedzące pod bramą. Widok ich był zarówno wzruszający, jak wstrętny. Oślepłe oczy puchną, tworząc jątrzące się półkule, na których wiodą swój żywot muchy i inne owady. Choroba to zaraźliwa i przechodząca z oka na oko, z osobnika na osobnik. Dzieci otrzymały pieniądze, poczem je wyprowadzono. Mały żart, na który pozwoliłem sobie względem grubasa, nie obciążył mi bynajmniej sumienia. Miał on takie dochody, że mógł śmiało wydać tę małą kwotę na pożałowania godnych ślepców.
Wkrótce potem zmierzch zapadł i zaczęło się szybko ściemniać. Zaproszono mię na wieczerzę, którą koniuszy ze mną spożył. Spytał mnie wprawdzie, czy ma wezwać także mego towarzysza, oświadczyłem mu jednak, że Selima nie można właściwie nazywać w ten sposób, gdyż jest on tylko sługą mego przyjaciela. Nie zależało mi na tem, żeby tego długiego człowieka mieć nieustannie przy sobie, a koniuszy nie miał także ochoty widzieć u siebie tak podrzędnej osoby.
Po wieczerzy zaprosił mnie mój gospodarz na partyę szachów. Poustawialiśmy właśnie figury, kiedy na dworze powstał niezwykły hałas. Kilka głosów krzyczało równocześnie, lecz słów nie można było zrozumieć. Sądząc, że zaszedł jaki nieszczęśliwy wypadek, wybiegliśmy na dziedziniec przed stajnię. Stało tu kilku parobków, oraz innych ludzi, którzy patrzyli w niebo i wołali:
— Zaćmienie księżyca, zaćmienie księżyca!
Tak było rzeczywiście, księżyc zaciemniał się. Nie wiedziałem o tem, że należy spodziewać się zaćmienia. Była pełnia, a szary cień ziemi zakrywał powoli tarczę naszego trabanta. Należało wnosić, że zaćmienie nie będzie zupełne. Mimo to zaszedł cień tak daleko, że tylko wązki sierp księżyca pozostał odsłonięty. Zjawisko to przejęło wszystkich mieszkańców pałacu nieopisanym strachem. Najpierw wypadł, sapiąc, gruby marszałek, a za nim Selim.
— Effendi, — zawołał pierwszy, zobaczywszy mię, — czy widzisz, że księżyc znika? Powiedz mi, co to oznacza?
— To oznacza, że ziemia stoi między słońcem, a księżycem i rzuca cień swój na niego. To jest powodem zaćmienia.
— Między słońcem a księżycem? Rzuca cień swój? Czy widziałeś go już kiedy?
— Widziałem go już nieraz, a w tej chwili widzę go znowu.
— Effendi, jesteś żródłem mądrości i studnią wiedzy, lecz o słońcu, księżycu i gwiazdach nie wolno ci mówić. O nich nic nie wiesz. Czyż nie słyszałeś, że to szatan osłania księżyc?
— Tak sądzisz? A na cóżby on to czynił?
— Ażeby nam zapowiedzieć nieszczęście. To wróżba nieszczęścia dla całego świata, a szczególnie dla mnie.
— Dla ciebie? A cóż ty masz wspólnego z tem zaćmieniem?
— Wiele, bardzo wiele! Czy widzisz ten amulet u mnie na szyi? Noszę go dla ochrony przed zaćmieniem księżyca.
— Zaćmienie księżyca, to całkiem naturalne zjawisko. A gdyby nawet groziło jakiemś niebezpieczeństwem, to amulet zapewnie nie ochroniłby cię przed niem.
— Mówisz tak, bo jesteś chrześcijaninem, a nie muzułmaninem. Co chrześcijanin może wiedzieć o księżycu? Jaki jest znak chrześcijaństwa? Czyż nie krzyż?
— Rzeczywiście.
— A znakiem islamu jest półksiężyc. Musimy więc o księżycu więcej wiedzieć, niż wy, to jasne. A może mi tego nie przyznajesz?
Ten argument był z jego stanowiska słuszny, musiałem go więc pobić tą samą bronią i dlatego odpowiedziałem:
— Nie, nie przyznaję ci tego wcale. Czy waszym znakiem jest nów, czy pełnia księżyca?
— Tylko półksiężyc.
— Więc mów, jeśli chcesz, o pierwszej i ostatniej kwadrze, ale nie o nowiu i pełni, a dziś jest pełnia. No, cóż ty na to?
Stropił się, spojrzał na mnie z otwartemi ustami, a potem odrzekł:
— Effendi, w tem nie mogę ci się oczywiście sprzeciwić. Nowiu nie widziałem wogóle.
— Więc nie twierdź, że rozumiesz się na księżycu. Kto nawet jeszcze nowiu nie widział, ten nie może sądu wydawać o zaćmieniu księżyca. Zresztą nawet półksiężyc nie jest prawdziwym pierwotnym znakiem islamu.
— A cóż?
— Szabla, krzywa szabla Mahometa. Kiedy wasz prorok w miesiącu ramadham, drugiego roku Hedżry, wydał Mekkańczykom pierwszą wielką bitwę, nasadził swoją szablę na żerdź i kazał ją nieść na czele, jako sztandar. Poprowadziła ich ona do zwycięstwa i odtąd uważano ją za sztandar wojenny. W późniejszej walce odbito rękojeść szabli i zostało tylko krzywe żelazo, przedstawiające kształt księżyca. To skłoniło Kalifa Osmana do przyjęcia półksiężyca za symbol całego państwa islamu.
— Allah, Allah! Effendi, ty znasz wszystkie głębie historyi i wszystkie tajniki religii! — zawołał.
— Oraz wszystkie szerokości, wysokości i głębokości księżyca, — dodałem. — Jest on 380.000 kilometrów oddalony od ziemi, jego średnica wynosi 3.480 kilometrów, jest więc pięćdziesiąt razy mniejszy od ziemi a najwyższa góra na nim ma 7.200 mtr.
Na to zamilkli wszyscy stojący dokoła. Ponieważ w Egipcie, jak wogóle w całej Turcyi liczy się na metry, więc ludzie ci zrozumieli wymiary, lecz nie wierzyli, żeby je wogóle można było podać. Spojrzenia ich zwróciły się z księżyca na mnie, dał się słyszeć pomruk ogólny, poczem grubas zawołał:
— Niech Allah pozwoli ci długo żyć i oświeci twój rozum. Powiedz mi, zaklinam cię na życie, na ojca twego i na brody wszystkich przodków twoich, czyli mówisz na seryo?
— Wcale nie żartuję.
Potrząsnął głową i spojrzał na mnie z powątpiewaniem. Co miałem uczynić. Do zrozumienia moich wywodów brak im było najpotrzebniejszych wiadomości, więc zarówno czarnego jak i drugich nie byłem w stanie przekonać. Zaczęli więc odmawiać dla usunięcia złych skutków zaćmienia mnóstwo zdań z koranu i lamentowali przytem tak długo, dopóki ono nie przeszło. Nawet i potem nie okazywali wesołości, sądzili bowiem, że skutki zaćmienia okażą się dopiero teraz. Długi Selim zwrócił się do mnie, sądząc, że zawezwę go, aby mnie do domu odprowadził, powiedziałem mu jednak, że pójdę teraz spać, więc udał się z grubasem do jego mieszkania.
Nazajutrz, po śniadaniu przyprowadzono konie. Umówiona przejażdżka odbyła się w większem towarzystwie, aniżelim się spodziewał. Marszałek nie omieszkał przyłączyć się do nas, a Selim twierdził, że musi także jechać z nami, gdyż jest moim obrońcą i musi mnie chronić przed upadkiem z konia. Zapewniałem go wprawdzie, że obawy jego są zbyteczne, lecz odpowiedział:
— Effendi, jestem największym bohaterem i jeźdźcem mojego szczepu, ty zaś jesteś Frankiem i nie widziałem cię jeszcze nigdy na koniu. Jeśli kark skręcisz, ja będę za to odpowiadał, dlatego nie odstąpię cię i nie spuszczę z oka.
— Czyż jesteś rzeczywiście tak doskonałym jeźdźcem.
— Nikt mi jeszcze w jeździe konnej nie dorównał — odpowiedział z głębokim ukłonem.
— Więc spodziewam się, że słowa dotrzymasz. Gdybyś opuścił mnie choćby na chwilę, poskarżę twojemu panu, że jesteś lichym obrońcą, na którego liczyć nie można.
— Uczyń to, uczyń! Moja moc i troskliwość unosić się będą nad tobą nawet wtedy, gdyby cię porwał razem z koniem wicher pustyni. Jechałbym na wyścigi ze złymi duchami chamsinu.
Powiedział to z taką pewnością siebie, jak gdyby już kiedy ścigał się ze wszystkimi wichrami pustyni, a ja cieszyłem się z góry na zawstydzenie, które go czekało.
Było nas zatem sześciu: marszałek, koniuszy, Selim, ja i dwaj parobcy, którzy nam towarzyszyli. Jechaliśmy powoli przez miasto na wzgórza ku grobom skalnym. Przybywszy na te wzgórza, odgraniczające dolinę Nilu od pustyni libijskiej, ujrzeliśmy rozległą, piaszczystą równinę, różowiącą się przed nami w promieniach słońca. Zjeżdżaliśmy z góry powoli i dopiero kiedy znaleźliśmy się już na dole, rzekł koniuszy:
— Teraz cwałem, effendi! Mamy dość miejsca na pustyni:
Scisnął konia ostrogami i popędził. Muszę Selimowi wystawić świadectwo, że dotychczas dotrzymał słowa i nie odstąpił od mego boku. W jego wzroku i twarzy malował się wyraz dumnego zadowolenia; zdawało mu się, że jeździ o wiele lepiej ode mnie. Miało to swoją przyczynę. Oto koń mój, wydostawszy się na gościniec, chciał zaraz ze mną pędzić, ściągnąłem mu jednak cugle tak ostro i tak silnie ścisnąłem go kolanami, że musiał poskromić swoją niecierpliwość.
Usiłowania tego nikt nie zauważył, a ponadto siedziałem na siodle za przykładem myśliwców preryowych, w ten sposób, że nogi miałem podane w tył, a korpus cały pochylony naprzód. Nie przedstawia ta pozycya zbyt pięknego widoku, ale jest wygodna dla jeźdźca, a przenosząc ciężar ku przodowi ciała końskiego, zapewnia koniowi znacznie większą swobodę ruchów. Reszta towarzyszy siedziała po arabsku dumnie i prosto z wyjątkiem marszałka. Zdawało się więc wszystkim, że są lepszymi jeźdźcami ode mnie. Selim jeździł nieźle i miał niezłego konia, więc nic dziwnego, że na mnie trochę z góry spoglądał. Kiedy zaczęliśmy cwałować, chciał mój ogier rozwinąć całą swą rączość, powstrzymałem go jednak i z tego powodu zostałem z Selimem w tyle. Obydwaj parobcy mieli jechać wprawdzie za nami, zniecierpliwili się jednak dość prędko, minęli nas i popędzili naprzód.
— Prędzej, prędzej, effendi! — zawołał Selim do mnie. — Musimy ich doścignąć, bo nas wyśmieją.
— To niemożebne, bo spadnę — odpowiedziałem.
— Allah, Allah! Jak możesz mówić coś podobnego? Zawstydzasz mnie najokropniej. Ci ludzie mogą pomyśleć, że nie umiem jeździć konno, a przecież jestem najśmielszym jeźdźcem ze wszystkich plemion pustyni. Niestety muszę zostać przy tobie, lecz za to przynajmniej widzisz, że bez mojej opieki zeszedłbyś tutaj na marne.
— Tak. Muszę to przyznać niestety.
— Słusznie, bardzo słusznie! Powiedz to memu panu, kiedy tutaj przybędzie! To świadectwo dowiedzie mu ponownie, że jestem człowiekiem, którego niepodobna zastąpić. Ale jedźże prędzej, prędzej. Nie bój się, nie pozwolę ci upaść i pochwycę cię, gdy tylko stracisz równowagę.
By go jeszcze bardziej utwierdzić w mniemaniu, że jestem zupełnie lichym jeźdźcem, przybrałem najgłupszą pozycyę, zsuwałem się to na jedną, to na drugą stronę i udawałem wogóle, że tylko z największym wysiłkiem utrzymuję się na siodle. Selim wydawał rozmaite okrzyki, które skrycie sprawiały mi przyjemność, i wyrzekał ustawicznie na to, że zostawaliśmy coraz bardziej w tyle. Tamci wyprzedzili nas istotnie, a odległość zwiększała się z każdą sekundą. Tylko gruby marszałek nie mógł im nadążyć i znajdował się między nimi a nami. Widziałem już niejednego niezręcznego jeźdźca, lecz takiej figury na koniu dotąd jeszcze oczy moje nie oglądały. Po pierwsze jeździł źle, a powtóre cała jego bezkształtna postać nie była stworzona do siodła. Odpowiednio do swego ciężaru wyszukał sobie również bardzo ciężkiego konia, którego wysiłki, ażeby reszcie koni dotrzymać kroku, pobudzały mię do śmiechu. Na grzbiecie tego zwierzęcia siedziało czarne monstrum z odstającemi nogami i skurczonym korpusem. Koń podrzucał potężnie, wprawiając jeźdźca w ruch, zwany przez dobrze jeżdżących gauchów południowo-amerykańskich „el mollini llarse A la silla* t. zn. wiercić się na siodle. Murzyn starał się siedzieć w siodle jak najmocniej i zmusić konia do szybszego biegu, ale napróżno. Był to widok istotnie śmieszny.
Koniuszy i parobcy wyprzedzili nas tak bardzo, że wreszcie postanowili się zatrzymać i na nas zaczekać.
Grubas dojechał do nich nieco wcześniej, niż my. On sam stękał i koń jego sapał, jakby już całe godziny gnali przez pustynię.
— Cóż to, effendi? — spytał koniuszy. — Zostałeś w tyle?
— Nie umie jeździć konno — odpowiedział Selim za mnie,
— Ależ umie dobrze. Widzieliśmy wczoraj, że poskromił naszego szpaka.
— Udało mu się to, dzięki daktylom, któremi konia nakarmił. Przynęcić konia do siebie umie, to prawda, ale jeździć nie. Gdybym się nim nie był zaopiekował, byłby z dziesięć razy kark skręcił i nogi połamał. To okropne, jeśli się musi takiemu jeźdźcowi towarzyszyć.
— Bardzo słusznie — wtrąciłem. — Ale dlatego, że to takie okropne, nie zdołasz już dłużej prawdopodobnie w mojem towarzystwie wytrzymać.
— Co ty mówisz! — zawołał. — Czyż nie wytrzymałem przy tobie? A może to ty dla mnie zostałeś w tyle? Jeśli tak, to zrób mi tę łaskę i jedź trochę prędzej!
— O nie doścignąłbyś mnie.
— O Allah! Nie było dotychczas jeźdźca, któregobym nie doścignął. Założymy się?
— Dobrze, a o co?
— Ty masz złotówki z Angli; widziałem je u ciebie. Nazywają się funtami a mają wartość przeszło stu piastrów. Czy postawisz przeciwko mnie taką złotówkę?
— A czy ty masz je także? — spytałem.
— Nie, ale mam dość piastrów, by postawić to samo. No zgoda?
— Tak. Wyjmuj pieniądze! Sto piastrów i funt angielski. Oddamy to koniuszemu, a kto zwycięży, ten dostanie od niego wszystko. Czy zgadzasz się na to?
— Zgadzam się, zupełnie się zgadzam! — rzekł, krząkając z zadowoleniem. Za kika chwil będzie blask twych pieniędy w mojej kieszeni. Jestem szybki, nie pokonany i nikt mnie nie doścignie, a ty już najmniej.
Koniuszy dostał pieniądze i zaczęliśmy jazdę. Z początku wstrzymywałem mego szpaka, ażeby Selim przez pewien czas mógł trzymać się mego boku.
— Widzisz, że wygram? — spytał z tryumiem.
— Zaraz zobaczysz coś przeciwnego. Bądź zdrów Selimie; za dwie minuty stracisz mię z oczu zupełnie.
Teraz puściłem ogierowi cugle, czego on z upragnieniem oczekiwał. Zarżał głośno, zerwał się w górę wszystkiemi czterema nogami i popędził tak, że niezbyt dobry jedździec dostałby pewnie zawrotu głowy. Nie chciałem użyć ostróg, bo dla tego szlachetnego zwierzęcia byłaby to zbyt szorstka podnieta. Szepnąłem mu tylko do ucha kilka słów zachęcających i koń zrozumiał mnie znakomicie. Towarzysze ruszyli za mną z krzykiem, lecz głosy ich słabły szybko, gdyż pustynia znikała formalnie pod kopytami mojego szpaka. Kiedy w minutę potem popatrzyłem za siebie, ujrzałem jeźdźców wielkości dzieci, kołyszących się na koniach z biegunami. Po upływie drugiej minuty wyglądali już tylko, jak małe kropki a następnie zniknęli całkiem. Teraz mogłem się już zatrzymać, wolałem jednak w pełni użyć rozkoszy jechania na takim koniu i pędziłem dalej. Zwierzę cieszyło się tak samo, jak ja. Rżało głośno od czasu do czasu z radości, a kiedy głaskałem je po szyi, wydawało głęboki głos piersiowy, którego nie jestem w stanie opisać, chociaż go znam tak dobrze. Jest to głos zachwytu. Tak jechałem ze trzy kwandranse w głąb pustyni, która wynurzała się przedemną ustawicznie na nowo, a za mną znowu niknęła i zatoczyłem na prawo wielki łuk. Należało się spodziewać, że wszyscy podążą za moim śladem i chciałem ich wystrychnąć na dudków. W pół godziny potem zrobiło się z łuku koło i wpadłem na własny trop. Poznałem po śladach kopyt, że moi towarzysze już tędy przejechali i podążyłem za nimi. Wkrótce też dostrzegłem ich przed sobą, a oni sądzili niewątpliwie, że znajdują się daleko za mną. Im bardziej się do nich zbliżałem, tem dokładniej widziałem, że starali się rozwinąć szybkość jak największą. Mimoto trzymali się razem, gdyż lepsi jeźdźcy wstrzymywali konie, by nie wyprzedzać drugich. Ponieważ całą swoją uwagę zwrócili przed siebie, nie spostrzegli mnie, dopóki nie zbliżyłem się do nich na odległość dwudziestu długości konia i nie zawołałem:
— A wy dokąd?
Usłyszawszy mój głos, spojrzeli poza siebie i zdumieli się niemało, widząc mnie za sobą. Zanim zdołali osadzić konie na miejscu, byłem pomiędzy nimi. Gruby marszałek pocił się, jak szyba w zimie i sapał jak maszyna parowa.
— Skąd przybywasz effendi, — spytał z miną tak głupią, że musiałem się roześmiać.
— Stąd — odrzekłem wskazując za siebie. — Czynię tak samo jak słońce; zapadam na zachodzie a wynurzam się na wschodzie.
— Jak to zrozumieć? Jechalibyśmy tak twoim śladem, aż na koniec świata.
— Tak daleko chyba nie, bo mój ślad byłby was odprowadził napowrót. Ale teraz widzisz co to za biegun z tego ogiera Bakarrów. Dziwię się, że koniuszy był na tyle nieostrożny, że mi na nim jeździć pozwolił.
— To ma być nieostrożność? Przeciwnie! Przez to, że go ujeździsz, uczynisz go chętnym także do noszenia mnie i baszy. k
— Całkiem słusznie, ale gdybym go tak był ukradł?
— Ukradł! — zawołał blednąc ze strachu.
— Tak, ukradł. Przypuśćmy tylko, żebym nie wrócił, cóżbyś był uczynił? Zdołałbyś mnie doścignąć?
— Nie, nie! Allah, Allah! W jakiemże znajdowałem się niebezpieczeństwie.
— Nie byłeś wcale w niebezpieczeństwie, bo ja nie jestem złodziejem. Wiedz jednak, że ten ogier warta sto tysięcy piastrów a to mogłoby w pewnych okolicznościach skusić do popełnienia kradzieży nawet rzetelnego człowieka.
— Masz słuszność, tak masz słuszność, effendi! O Allah, o święci kalifowie, cóżby się ze mną było stało, gdybyś był ukradł konia. Nie zdołałbym za niego zapłacić, a basza, którego życie niech wiecznie jaśnieje, kazałby mnie na śmierć zaćwiczyć, już zostanę przy tobie.
— Nie dokazałbyś tego, gdybym chciał zemścić się za twoją nieufność. Ale jakże tam z naszym zakładem. Któż wygrał?
— Oczywiście ty.
— No to daj mi wygrane pieniądze. Niechaj ten Selim, który nazwał siebie najśmielszym jeźdźcem pustyni, powie teraz jeszcze raz, że nie umiem jeździć konno i że bez jego opieki musiałbym kark skręcić.
Kiedy schowałem do kieszeni pieniądze, które mi koniuszy wręczył, długi Selim przybrał minę, jak gdyby spotkało go największe w świecie nieszczęście i powiedział:
— Effendi jesteś rzeką dobroci i źródłem miłosierdzia. Ty zaświadczysz o mnie, że nie mogę opiekować się tobą, jeśli niema cię przy mnie i że jestem biednym sługą, oraz pożałowania godnym niewolnikiem pana mojego Murada Nassyra.
— Sądzę, że jesteś jego i moim opiekunem.
— O nie! — zaprzeczył czemprędzej. — Jestem najuboższym człowiekiem z pomiędzy synów wszystkich szczepów i osad. Jestem jako powietrze, którego nikt nie widzi i jako zeschłe ziarnko ryżu w pustyni. Jestem najczystsze nic a jeśliby Allah zaświecił w mojej kieszeni nie znalezionoby tam nic prócz pojęcia ubóstwa. Jeden piaster to dla mnie majątek, a jego utrata skraca mi życie i osłania duszę grozą beznadziejności.
Wiedziałem zaraz po pierwszych jego słowach do czego to zmierzało, lecz udałem, że go nie rozumiem i odrzekłem:
— W takim razie dam ci dobrą radę, dzięki której zbierzesz sobie wielkie bogactwa. Zakładaj się tak często, jak tylko możesz a szczególniej z jeźdźcami.
Ponieważ jesteś najśmielszym jeźdźcem swojego szczepu i nawet z chamsinem idziesz w zawody, z łatwością wygrasz każdy zakład i w krótkim czasie zostaniesz bardzo bogatym człowiekiem.
— Effendi, nie żartuj! — prosił płaczliwie. — Nie przypuszczałem, żeby dusza twoja mogła nabiegać taką złośliwością. jestem najlepszym jeźdźcem pustyni, to prawda, ale właśnie nie mam szczęścia w zakładach. Mojem przeznaczeniem, mojem kismet jest to, że zawsze przegrywam.
— W takim razie nie zakładaj się nigdy!
— Ja też nigdy nie zakładam się chętnie, ale czasem, trudno mi się wymówić. Podobnie było także tym razem. Tylko uprzejmość, poważanie i miłość, jakie dla ciebie żywię, skłoniło mnie do postawienia stu piastrów przeciwko twojemu funtowi. Nie chciałem cię obrazić, i owszem, chciałem ci okazać moje poświęcenie. Czyż będziesz teraz mniej wielkodusznym ode mnie? Czy chcesz żyć krwią ubóstwa i spożywać nędzę ubogiego? Kto pochłonie piastra żebraka, tego w piekle palą dwa razy mocniej, niż innych winowajców. Pamiętaj o tem!
— No, możesz łatwo odzyskać swoje pieniądze, jeśli się przyznasz zgodnie z prawdą, że nie jesteś stworzony na mojego obrońcę.
Był to warunek ciężki; nie chciał się ośmieszyć, a nie miał też ochoty wyrzec się pieniędzy, których zresztą nie miałem zamiaru przy sobie zatrzymać. Dlatego najpierw zapytał:
— Jeśli nie możesz mi postawić innego warunku, to przyznaję, że nie potrzebujesz mojej opieki.
— To wykręt! Musisz się przyznać, że nie jesteś człowiekiem, który mógłby się mną opiekować.
— Effendi, jesteś srogi, ale ja będę uprzejmy i spełnię twoje życzenie. Nie mogę opiekować się tobą. Czy jesteś zadowolony?
— Tak. Masz tu swoich sto piastrów i przypuszczam, że nie przyjdzie ci już nigdy ochota zakładać się ze mną.
Schował szybko pieniądze i w tej chwili przybrał inną minę, mianowicie jedną ze swoich min protekcyjnych i odpowiedział:
— O jazdę konną może już nie, zwłaszcza w tych okolicznościach, jeżeli jednak jesteś sprawiedliwy, musisz przyznać, że właściwości mojej osoby posiadają władzę nad sercami wiernych i niewiernych.
Był niepoprawny, gniewać się na niego było jednak trudno. Blaga tego człowieka nikomu nie przynosiła szkody, a była z całą jego istotą w tak ścisłym związku, że bez niej byłby może nieznośny.
Powróciliśmy do miasta, lecz nie tą samą drogą, którą wyjechaliśmy z domu, gdyż koniuszy chciał mi pokazać Tell es sirr[37], o którym twierdził, że tam znajduje się wejście do piekła.
Góry libijskie ciągnęły się długiem, ale nizkiem pasmem w poprzek linii naszego wzroku. W pewnem oddaleniu od tego łańcucha stało na równinie okrągłe wzgórze, podobne do kupy piasku. To był „Wzgórek tajemnicy“.
— Jakżeż zbadano tajemnicę, że tu znajdują się wrota piekieł? — zapytałem koniuszego.
— Nie wiem. Dowiedziałem się o tem od drugich, którzy znowu słyszeli od innych.
— Czy znana jest nazwa Tell es sirr?
— Nie wszystkim, gdyż nikt nie lubi mówić o tem miejscu. Kto o niem cośkolwiek zasłyszał mija je zdaleka. Ale ty jesteś synem wiedzy, ocaliłeś mego syna przy pomocy życiodajnego płynu i chętnie patrzysz na wszystko godne widzenia, więc zwróciłem twoją uwagę na to miejsce pustyni.
— Dziękuję ci i bezzwłocznie pojadę na szczyt tego wzgórka.
— Nie czyń tego, effendi! Jeśli szejtan[38] znajduje się właśnie w pobliżu, wysunie z ziemi pazur i wciągnie cię do piekła. Już niejeden śmiałek tam zniknął i ludzkie oko nie widziało go potem.
— Być może, ale w takim razie nie uczynił tego szatan; widocznie są tam jaskinie, do których ci ludzie powpadali.
— Nigdy tam żadnej jaskini nie widziano.
— Naturalnie, bo przysypuje je piasek pustynny. Wiatr wieje z zachodu na wschód. i pędzi nieustannie piasek w tym kierunku. W ten sposób wypełniają się szybko zagłębienia w ziemi.
— Wyjaśniasz mi to wedle twojej wiary, my jednak jesteśmy wyznawcami proroka i unikamy paszczy piekielnej. Jeśli chcesz rzeczywiście wydostać się na wzgórek, to musisz wyrzec się naszego towarzystwa. Zostaniemy na dole i zaczekamy na ciebie.
Przed nami wznosił się Tell es sirr, mały stożek piaskowy o wysokości najwyżej pięćdziesięciu łokci. Zsiedliśmy z koni i zabrałem się do wchodzenia na górę. Nie sprawiało mi to wielkiej trudności, gdyż nie był stromy, tylko piasek był taki miałki i sypki, że wchodzenie sprawiało wrażenie brodzenia w mące. By poznać to wzgórze ze wszystkich stron, nie wchodziłem po linii prostej, lecz ślimacznicą; nie odkryłem jednak nic godnego uwagi. Przybywszy na szczyt stałem w czystem piasku; dokoła mnie nie było wogóle nic, jak tylko piasek. Któż odgadnie, w jaki sposób powstała głupia wieść, jakoby tu znajdowało się wejście do piekieł. W okolicy Sijut znajdowały się grobowce, więc może i w pobliżu tego wzgórka były jakie doły grobowe. Ktoś załamał się, wpadł do wnętrza i w tej chwili wiadomość o wypadku połączono z tajemnem działaniem piekieł. Pod sobą widziałem towarzyszy, stojących nieopodal stóp wzgórka. Mój długi Selim zapomniał już widocznie o porażce otrzymanej odemnie, gdyż dosiadł konia i jął wykonywać rozmaite skoki i zwroty. Za jego przykładem poszedł także gruby marszałek, który wdrapał się na swego ciężkiego szłapaka, chcąc te same sztuki pokazać. Jak się dowiedziałem później, powstał między nimi spór, który z nich jest lepszym jeźdźcem. Domyśliłem się tego zaraz i stanąłem, by się przypatrzyć, jak tego grubas dokona.
Puścił konia stępa kilka kroków, poczem chciał go zmusić, żeby przednie nogi podniósł w górę, a na zadnich obrócił się wkoło. Koń był jednak na to za ciężki i nie miał ochoty do tak zbytecznego wysiłku. Jął się więc bronić, wyrzucać kopytami, bić niemi o ziemię i... zapadł się nagle tylnemi nogami. Rzucił się jeszcze raz, wykonał potężny skok i stanął dęba, a wtedy grubas stracił równowagę, spadł w tył i zniknął mi z Oczu, zapadłszy się w ziemię bez śladu.
Tyle zdołałem zobaczyć z mego odległego stanowiska. Pozostali ryknęli ze strachu, jak lwy i czemprędzej oddalili się z niebezpiecznego miejsca. Zbiegłem ze wzgórka już nie ślimacznicą, lecz w prostej linii, a kiedy dostałem się na dół, zawołał do mnie koniuszy:
— Widzisz, że miałem słuszność, effendi! Tu jest wejście do piekła i ono to pochłonęło marszałka. Wczorajsze zaćmienie było groźbą tego nieszczęścia.
— Słusznie, bardzo słusznie! — potwierdził Selim. — Marszałek runął do piekła i będzie się tam piekł po wszystkie wieki.
— Nie mów głupstw — zawołałem. — Nie ulega wątpliwości, że w tem miejscu znajduje się pod ziemią wydrążenie, którego powała zapadła się teraz pod ciężarem skaczącego konia. Najważniejsze teraz dla nas pytanie, czy to wydrążenie jest głębokie, czy płytkie. Jeśli to szyb, wiodący w dół pionowo, w takim razie niema dla marszałka ratunku, jeżeli jednak sztolnia pozioma, to wydobędziemy go z pewnością.
— To nie sztolnia, lecz szyb, dziura, wiodąca wprost do ognia piekielnego — twierdził koniuszy. — Marszałek przepadł. Nie ujrzymy już ani jego ciała, ani ducha.
— Duch jego nie ukazał ci się chyba nigdy. Chodźcie do otworu! Musimy go zbadać.
— Niech mnie Allah broni! Jestem wierzącym synem proroka i za żadne skarby świata nie zbliżę się do wejścia do piekieł!
— Słusznie, bardzo słusznie! — potwierdził Selim chrapliwym głosem. — Niech mnie Allah broni przed dyabłem o dziewięćdziesięciu ogonach i przed piekłem, którego płomieniom nie oprze się skóra nawet pobożnego człowieka!
— Milcz! — rzekłem gniewnie. — Mówicie o wejściu do piekieł i o ogniu piekielnym. Czy widzieliście kiedy ogień bez dymu? Gdyby tu było piekło musiałoby się dymić z otworu. Czyż tego nie pojmujesz Selimie?
Na ten argument nie znalazł odpowiedzi, a jeszcze bardziej się zakłopotał, kiedy dodałem:
— Udajesz największego bohatera pustyni, a boisz się małego otworu w ziemi. Wstydź się. Gdyby się tu piekło rzeczywiście otwarło, widzielibyśmy nietylko dym, ale nadto czulibyśmy straszliwe gorąco. Ponieważ zaś nie można zauważyć ani jednego, ani drugiego, przeto nie tylko ośmieszacie się swym niepotrzebnym strachem, ale co więcej, narażacie marszałka na śmierć. Prawdopodobnie będziemy go mogli wydobyć, jeżeli się raźno do roboty weźmiemy, jeżeli jednak będziemy zwlekali, spadnie wina jego śmierci na nasze sumienie. Nie bądźcie więc tchórzami i chodźcie za mną!
Mówiąc to, zbliżyłem się do miejsca wypadku, a także oni, zawstydzeni, nabrali nieco odwagi i szli za mną. Zatrzymałem się w dwułokciowej odległości od brzegu otworu i pochyliłem się naprzód, by spojrzeć w głąb piaszczystego lejka. Chcąc go zbadać dokładniej, postąpiłem naprzód jeszcze o jeden krok, kiedy nagle grunt mi się pod nogami obsunął tak, że zaledwie miałem czas odskoczyć wstecz. Piasek, na którym stałem, wpadł w głąb otworu.
Towarzysze moi zrejterowali czemprędzej, a Selim zawołał do mnie:
— Wracaj, wracaj, effendi! Nie wiele brakowało, a i ciebie byłoby piekło porwało. To naprawdę piekło a może ten jego oddział, w którym dusze niewiernych drżeć muszą na wiecznym mrozie. Tam niema dymu. Odmówmy świętą fathę, a potem wracajmy do domu, aby wielbić Allaha za to, że i my nie zapadliśmy się pod ziemię.
Poszli do koni, wyprzedziłem ich jednak, wydobyłem rewolwer i zagroziłem:
— Na waszego proroka i na wszystkich kalifów przysięgam, że zastrzelę tego, który wsiądzie na konia. Nie żartujcie i posłuchajcie mię chwilę!
Groźba moja przestraszyła ich tak samo, jak myśl o piekle; cofnęli się, a koniuszy odrzekł:
— Effendi, czy chcesz zostać mordercą tego, który cię gości u siebie? Dziwi mię to bardzo, zresztą posłucham, co powiesz.
Te długie rokowania i wahania mogły się fatalnie odbić na nieszczęśliwym murzynie, sam jeden jednak nie mogłem się wziąć do akcyi ratunkowej. Potrzebowałem ich do pomocy i musiałem ich za wszelką cenę do współdziałania nakłonić.
— Zdejmijcie z koni cugle i wszystkie rzemienie — zawołałem. — Gdy je razem pospinamy i powiążemy będziemy mieli to, czego mi potrzeba.
Zabrali się natychmiast do pracy, nie przedstawiającej żadnego niebezpieczeństwa i niebawem powstał z rzemieni dostatecznie długi pas, którego jednym końcem przewiązałem siebie, a drugi mieli oni trzymać, asekurując mię na wypadek, gdyby się ziemia podemną zapadła. Zbliżyliśmy się znowu do otworu. Pomocnicy moi stanęli we wskazanem oddaleniu, ja zaś położyłem się na ziemi i poczołgałem się w podobny sposób, jak się to czyni przy ratowaniu kogoś, kto się załamał na lodzie. lm bardziej zbliżałem się do otworu, tem ostrożniej posuwałem się naprzód, a towarzysze puszczali rzemień przez ręce w ten sposób, że był wciąż naprężony. Głowa moja była jeszcze na stopę oddalona od brzegu, kiedy przeciwległa krawędź obsunęła się i wpadła w głąb otworu. Wydawało mi się, że słyszę dochodzące z głębi charczenie, czy też chrząkanie. Posunąłem się więc jeszcze trochę naprzód i spojrzałem na dół. To, co ujrzałem, zaskoczyło mnie niespodzianie.
Jama miała mniej więcej cztery łokcie głębokości. Dolne jej ściany były zbudowane z czarnych cegieł nilowych, górne zaś z piasku. Zauważyłem też, że jama ku dołowi znacznie się rozszerzała. Ciemne dolne ściany podobne były do wnętrza wielkiego czworobocznego komina, zamkniętego od góry sklepieniem, nad którym z biegiem czasu osiadła gruba warstwa piasku. Zwietrzałe ceglane sklepienie rozluźniło się teraz pod jego naciskiem i poddało się uderzeniom kopyt ciężkiego konia i zapadło się do środka. Na dnie jamy zobaczyłem korpus grubasa, zasypanego piaskiem aż po pas; ręce miał złożone, a oczy zamknięte. Nie zabił się, gdyż z grubych ust jego wydobywały się owe stękające westchnienia. Teraz chodziło przedewszystkiem o to, jak daleko w głąb prowadził szyb z czarnych cegieł. Leżałem w każdym razie nad budowlą staroegipską, nad którą z biegiem stuleci nagromadziło się tyle piasku, że zniknęła pod nim zupełnie. Pagórek, na którym byłem poprzednio, musiał być także częścią i to może istotną, tej budowli. Trudno mi było odgadnąć, jaka była prawdziwa głębokość szybu. Mogła być przecież nawet bardzo wielka, a jeżeliby tak było istotnie, to piasek, w którym grubas utkwił, widocznie wstrzymał się na jakiejś zaporze; gdyby ta opadła, musiałby marszałek runąć w otchłań. W każdym razie ratunek jego nie był rzeczą bezpieczną. Ponieważ stękał, a jednak się nie poruszał, przypuszczałem, że jest ranny, i nieprzytomny. Głośno na niego zawołałem i usłyszałem w odpowiedzi tylko głuche stęknięcie. Powtórzyłem wołanie i wtedy odpowiedział mi cichym złamanym głosem:
— Tu jestem, Asraelu!
Uważał mnie zatem za anioła śmierci.
— Kapu kiahaja! — ryknąłem na dół. — Otwórzże oczy i rozejrzyj się dokoła.
— Nie mogę — odpowiedział teraz wyraźniej, — bo jestem umarły.
— I umarli otworzą oczy po zmartwychwstaniu. Spróbuj tylko!
Otworzył oczy, spojrzał przed siebie i zobaczył czarną ścianę muru.
— Popatrz w górę! — rozkazałem mu..
Usłuchał, podniósł głowę i mnie w górze zobaczył.
— To ty, effendi? — zapytał głosem osłabłym. — A zatem jestem w piekle! O Allah, Allah, Allah!
— Dlaczego w piekle?
— Bo chrześcijanin nie może wnijść do nieba, tylko do piekła. Ponieważ ty jesteś przy mnie, więc jesteśmy w piekle.
Trudno było walczyć z urojeniami marszałka, które tak utrudniały i opóźniały jego ratunek. Na szczęście przyszło mi na myśl, że jeżeli o głodzie mu wspomnę, zdołam go może do zupełnej przytomności przywrócić. Rzekłem więc bez namysłu:
— Tak, jesteśmy w piekle, lecz wpadłeś tylko w małą piekielną jamę. Gdy cię wydobędziemy, pojedziemy do Sijut i spożyjemy obiad, bo jestem bardzo głodny.
— Ja także — odrzekł zelektryzowany. Twarz jego przybrała całkiem inny wyraz, oczy rozwarły mu się szerzej, niż przedtem, a spojrzenie, które teraz rzucił w moją stronę, było badawcze i jasne.
— A więc się spieszmy! — mówiłem dalej. — Nie jesteś ranny?
— Nie, skoro nie umarłem.
— Nie ośmieszaj się! Żyjesz. Gdzie masz nogi? Stoisz w piasku, czy siedzisz?
Od położenia nóg zależało bardzo wiele. Jeśli siedział, to szyb był płytki, jeśli zaś stał pionowo, to tkwił w piasku ponad otchłanią.
— Siedzę na podłodze ceglanej — odpowiedział ku mojej radości.
Wiadomość ta dodała mi otuchy. Grubas siedział na poziomym kurytarzu podziemnym, a prostopadła i czworokątna dziura, którą wpadł do środka, służyła prawdopodobnie do wentylacyi.
— Wstawaj! — rozkazałem mu. — Przyjdzie ci to z łatwością, gdyż piasek nie przysypał cię głęboko.
Był posłuszny, nie poszło mu to jednak tak łatwo, jakem się spodziewał. Przeszkadzała mu ciasnota i ciężar ciała. Po kilku wysiłkach zdołał wkońcu powstać i wtedy mogłem spuszczoną na dół ręką dotknąć jego głowy. Zauważyłem przytem, że moja piaskowa podstawa jest dość silna, a zesunęła się tylko jej część rozluźniona. Grubas westchnął głęboko i zawołał:
— O Allah, o nieba, o Mahomecie, więc nie umarłem naprawdę? Żyję, pojadę do domu i zjem jagnię! Effendi! Widzę tylko ciebie; gdzie tamci?
— Stoją za mną i zobaczysz ich wkrótce. Czy umiesz piąć się po sznurze?
— Nie. Czyż masz mnie za kota?
— Więc zejdę na dół, żeby cię podnieść.
— A jakże ciebie potem wydobędziemy?
— Wyspinam się po rzemieniu. Zaczekaj tylko chwilę.
Weszliśmy teraz w najtrudniejsze stadyum przedsięwzięcia. Trzeba było wydobyć na górę tego ciężkiego człowieka, a nie wystarczało ciągnąć, bo pasek mógł się poddać i zasypać nas potem. Musiałem go podnieść, ale jak tu tego dokonać, skoro zaledwie mogłem się poruszać? Jeden tylko znalazłem sposób wykonania tego zamiaru. Kazałem grubasowi, za którym stałem, rozstawić nogi tak szeroko, jak tylko mógł, a kiedy to polecenie wykonał, osunąłem się zwolna, by między niemi na piasku usiąść. Podłożyłem moje barki pod niego i podczas kiedy tamci ciągnęli, podnosiłem się w tem samem tempie, opierając się rękami i łokciami o ścianę. Była to ciężka i niezbyt przyjemna część pracy. Stojący na górze ludzie byli w ustawicznej trwodze, aby się ziemia pod nimi nie zapadła. Trwoga ta paraliżowała ich wysiłki i z tego powodu miałem do pokonania największą część ciężaru tego olbrzymiego cielska. Kiedy się wkońcu wyprostowałem zupełnie, wynurzył się z otworu korpus jego o tyle, że wystarczyło już tylko jedno silne szarpnięcie, aby murzyn znalazł się między nimi. Szarpnęli też tak silnie, że przewrócił kilka kozłów, aż legł spokojnie i zaczął stękać. Stało się to na moje polecenie, gdyż przy powolnem przeciąganiu tego bezkształtnego kolosa przez otwór lochu, byłbym narażony na zasypanie. Po kilku chwilach spuszczono mi rzemienie, po których wywindowałem się na górę, nie troszcząc się o to, czy ściany i krawędzie jamy załamią się pod moim ciężarem, czy nie. Wydostałem się na świat w chwili, kiedy właśnie przyszedł grubas do siebie po gwałtownem szarpnięciu. Usiadł na piasku, obmacał brzuch i nogi, by się przekonać, czy jakich uszkodzeń nie doznał, a kiedy upewnił się o całości swego korpusu, ukląkł, zwrócił się twarzą do Mekki i odmówił świętą fathę, pierwszą surę koranu. Potem dopiero podniósł się całkiem, przystąpił do mnie, ujął mnie za ręce i powiedział:
— Effendi, byłem już w piekle i znów widzę niebo; nie żyłem już i znowu ożyłem. Tobie mam to do zawdzięczenia.
— Effendi, czy zauważyłeś, jak silnie trzymałem rzemienie, kiedy na nich wisiałeś? — wtrącił nagle Selim. Tamci chcieli już puścić i byłbyś runął w głąb, aby już nigdy stamtąd nie wrócić, gdyby nie moje poświęcenie. Mnie to zawdzięczasz, że światło dzienne oglądasz. Jesteś więc chyba przekonany, że jestem silnym opiekunem i potężnym obrońcą!
— Jestem przekonany! — odrzekłem i odwróciłem się od niego z uśmiechem.
Dosiedliśmy koni i pojechaliśmy do miasta. Marszałek prosił nas, żebyśmy milczeli o tem, co się stało. Obawiał się, że cześć jego ucierpiałaby na tem, gdyby szczegóły o przygodzie dostały się do wiadomości publicznej. Z obiadu byliśmy zadowoleni. Koniuszy i ja musieliśmy go spożyć u marszałka i muszę przyznać, że podano nam tyle, że trzydzieści osób mogło się najeść do syta. Szczerość jednak każe mi wyznać, że wszystkie zalety owej uczty ograniczały się wyłącznie do obfitości potraw.
Bawił mnie przytem widok Selima. U Murada Nassyra nie było mu wolno siadać przy stole, a tutaj był gościem, któremu usługiwano. Oblicze jego błyszczało rozkoszą i tłuszczem baranim, a on sam rozpływał się w grzecznościach. Opowiadał swoje przygody i wyliczał nam na palcach swoje zalety. Słowem znajdował się w swoim żywiole i bawił nas dzięki temu tak wspaniale, że zasiedzieliśmy się aż do wieczora. Grubas zjadł przez ten czas tyle, że tylko z trudem mógł wykonać przepisane przeze mnie pokłony.
Zabalzamowane krokodyle? Tak jest! Dawni Egipcyanie balzamowali nie tylko zwłoki ludzi, ale także krokodyli, byków, wilków, ibisów, sokołów, nietoperzy i niektórych ryb. Wierzyli oni w pośmiertny ich żywot i starali się zachować ciała, aby dusze, które z nich wyszły, znalazły je po swoim na ziemię powrocie. Ażeby trupy zakonserwować, napełniano jamę brzuszną, piersiową i mózgową masą złożoną przeważnie z pewnego gatunku asfaltu, zwanego „mumiya“. Stąd to pochodzi, że te niezniszczalne zwłoki nazywają się mumiami.
Każdą poszczególną część ciała owijano z osobna płótnem, a potem całe ciało krępowano mnóstwem lnianych bandaży. Zależnie od tego, do jakiej kasty nieboszczyk należał, umieszczano jego ciało w drewnianej, niekiedy nawet podwójnej trumnie albo też układano w kamiennym sarkofagu. Biednych nie chowano w trumnach tylko zakopywano ich w piasku.
Jest kilka rodzajów mumii. Najstarsze znaleziono w Memfis; są one czarne i tak zeschnięte, że rozpadają się łatwo. Mumie tebańskie mają żółtą, matowopołyskującą barwę, a paznokcie ich zabarwione są zapomocą hennahu, który jest do dnia dzisiejszego ulubionym kosmetykiem kobiet wschodnich. Mumia króla Merenre, który panował przed przeszło czterema tysiącami lat, jest najstarszą ze wszystkich znanych. Wiele mumii ma na sobie pierścienie i inne ozdoby, a niekiedy można przy nich znaleźć próbki owoców i zboża.
Cmentarzyska staroegipskie uległy niestety w ciągu ostatnich kilkuset lat w znacznej części zniszczeniu, dzięki pożałowania godnej gospodarce, jaką na nich rozwinęli Arabowie, a także przeróżni powołani i niepowołani badacze europejscy. Już w nowszych czasach sprawili Arabowie wielkie zamieszanie w stosunkach rodzinnych dawnych zabalzamowanych królów i książąt egipskich, wydobywając mumie z trumien i układając je stosami. Już w wiekach średnich handlowano mumiami i, kto chciał, mógł otwierać groby i zabierać nieboszczyków na swoją własność. Dopiero Mehemed Ali położył kres tej gospodarce, wydając rozporządzenie, że dawne cmentarze są własnością rządu i tylko rząd może mumie spieniężać. Szacherki mimoto nie ustały zupełnie i do dnia dzisiejszego wielu Arabów ciągnie zyski z tego zakazanego handlu. Beduini i Fellatanowie włamują się do mauzoleów i rozbijają mumiom czaszki, aby z nich wydobyć kawałek złotej blachy, w które nieboszczyków zaopatrywano, aby mieli czem zapłacić za przewóz przez rzekę umarłych.
W naszych czasach nawet medycyna znalazła pretekst, aby się dobrać do mumii. Dawni alchemicy szukali w nich kamienia mądrości i setki mumii w tym celu zniszczyli. Po nich przyszli fabrykanci eliksirów, zajmujący się przyrządzaniem soków życiowych. Przypisywali oni mianowicie mumiom i pociętym na kawałki resztkom trupów tajemnicze siły lecznicze i głosili, że zapomocą krwi byczej, popiołu ze spalonego trupa, soku euforbii i pyłu z mumii można człowiekowi w sztuczny sposób przywrócić zdrowie i młodość.
Niemieckie i austryackie drogerye sprowadzały mumie przez Livorno i Tryest. Około roku siedmdziesiątego kosztował wiedeński cetnar mumii pięćdziesiąt guldenów. Ponieważ przemycanie tego towaru połączone jest teraz nawet z niebezpieczeństwem życia, podniosła się cena mumii do czterystu, a nawet pięciuset guldenów. Trwały popyt na mumie sprawił, że dziś istnieją już fabryki fałszywych staroegipskich nieboszczyków. Na szczęście poznano się już na wartości leczniczej mumii i zapotrzebowanie ich ograniczyło się w naszych czasach do kilku okolic alpejskich, gdzie „mum“ służy jako lekarstwo przeciw niektórym chorobom zwierzęcym.
Nazajutrz już o wschodzie słońca byłem do wycieczki gotów. Koniuszy i Selim postanowili mi towarzyszyć, a także i gruby marszałek byłby się chętnie do nas przyłączył, gdyby złowróżbne zaćmienie, którego skutków wczoraj doświadczył, nie odwiodło go od tego zamiaru. Tym razem pozostał w domu, gdzie pod osłoną amuletu czuł się dość pewnym.
Dwaj służący zaprowadzili nas nad rzekę, gdzie łódź niewielka stała na kotwicy. Znajdowało się w niej kilka poduszek oraz dostateczna ilość woskowych pochodni. W zapałki zaopatrzyliśmy się obficie. Zabraliśmy na wszelki wypadek powrozy i sznury.
Poranek był cudownie piękny. Wonna nilowa mgła rozchodziła się zwolna, zanim jednak zrzedła zupełnie, zmieniły ją słoneczne promienie w przeźroczystą, złotem tkaną zasłonę. Błękitna rusałka Nilowa owija nią swoje gibkie ciało.
Odbiliśmy od brzegu i wypłynęliśmy na środek rzeki. Fala niosła nas w dół, minęliśmy Mankabat, potem leżący na lewym brzegu Monzalud, wkońcu przybyliśmy do brzegu w Moabdah. Po ostatniem wylewie stała woda dość jeszcze wysoko, po wystającym z niej jednak wale dostaliśmy się suchą nogą do wsi. Leży ona w odległości około pół godziny drogi od Dżebel Abu Fedah, czyli łańcucha gór, obfitujących w jaskinie, służące niegdyś Egipcyanom za cmentarzyska dla świętych krokodyli.
We wsi zapytaliśmy o przewodnika, gdyż bez niego, nie można było się zoryentować w plątaninie jaskiniowych krużganków. Podróżny, któryby tutaj zaufał własnej zdolności oryentacyjnej, naraziłby się na zabłądzenie i nędzną śmierć z uduszenia lub głodu. Sprowadzono nam bardzo rychło człowieka, który oświadczył, że oprowadzi nas po jaskini i że zwiedzenie jej zabierze nam co najwyżej dwie godziny czasu. Kiedy zapytałem go, ile za to żąda, odpowiedział:
— Jest was pięciu, a od osoby należy mi się czterdzieści piastrów, dostanę więc razem piastrów dwieścię.
Za dwie godziny? Z takiem wygórowanem żądaniem nie spotkałem się jeszcze nigdy, chociaż wiem z doświadczenia, że w Egipcie trzeba zawsze przynajmniej do połowy redukować to, czego żądają.
— Pięknie! — odrzekłem. — Słyszałem już, ile żądasz, a teraz dowiesz się, ile ci dam. Do jaskini idzie nas tylko trzech, a ponieważ płacę po dziesięć piastrów od osoby, dam ci przeto razem trzydzieści piastrów. Jeśli będę z ciebie zadowolony, otrzymasz na końcu dziesięć piastrów bakszyszu.
Kwota ta równała się mniej więcej ośmiu markom, a była dla egipskiego nicponia za dwie godziny bynajmniej nietrudnego zajęcia, chyba dostateczną zapłatą. On jednak udał obrażonego i zawołał:
— Panie, jak możesz proponować mi coś takiego? Ta grota jest niezdrowa i ja poświęcam życie, oprowadzając obcych. Jeśli zaś pójdziecie sami, na pewne nie będziecie już oglądali światła dziennego.
— Zabaczymy je, chociaż się wyrzekniemy twego towarzystwa, bo znajdziemy sobie innego przewodnika.
— Nie znajdziecie, bo ja jestem tutaj jedynym przewodnikiem.
— Nie kłam! Każdy mieszkaniec Moabdah był w tej grocie i może nas poprowadzić. Zaraz ci to udowodnię.
Kazałem parobkom sprowadzić innych ludzi, których żądania nie byłyby tak wygórowane. Kiedy jednak zaledwie kilka kroków odeszli, zawołał na nich, żeby się wrócili i zaczął się ze mną targować, żądając stopięćdziesiąt piastrów, potem sto, potem ośmdziesiąt i t. d. aż mu wreszcie powtórzyłem to, co mówiłem przedtem.
— Dam ci trzydzieści piastrów, a potem jeszcze dziesięć, jako bakszysz, lecz i to tylko wtedy, jeśli będziemy z ciebie zadowoleni.
— A więc muszę się zgodzić, niech ci jednak Allah za to zapłaci, że mnożysz troski biedaka. Gdybym był takim panem, jak ty, dałbym przewodnikowi nie trzydzieści piastrów, ale dziesięć razy tyle.
— Ponieważ nim jednak nie jesteś, więc pozwolisz, abym sam pomyślał o zapłacie i jej wysokości.
— Panie, masz twarde serce, a mowa twoja brzmi tak, jakby kto dwa kamienie tłukł o siebie. Chodźcie, poprowadzę was.
Poszedł naprzód a my za nim. Szliśmy przez niewielką wieś i dostaliśmy się wkrótce do stóp stromego wzgórza, za którem ciągnie się pustynia aż do Morza Czerwonego. Tam leżało cmentarzysko z kopulastym grobowcem fakira. Przy jego stopniach klęczał jakiś człowiek na modlitewnym dywanie. Rysy jego twarzy były dziwnie szlachetne, a śnieżysta broda, sięgająca mu aż do pasa, budziła uczucie uszanowania.
Przewodnik stanął, by się pokłonić głęboko temu patryarsze i skrzyżowawszy ręce na piersiach, powiedział:
— Niech cię Allah błogosławi i zsyła ci łaskę i życie, o Mukkadasie[39]. Niech droga twoja prowadzi do raju!
Starzec podniósł się, przystąpił do nas powoli, rzucił na nas badawcze spojrzenie i odrzekł witającemu:
— Dziękuję ci, mój synu. Niech i twoja droga prowadzi do wieczystego mieszkania proroka! Idziesz do jaskini?
— Tak. Mam ją pokazać tym cudzoziemcom.
— Pokaż im, niech poznają, jak znikome wszystko to, co ziemskie. Można wprawdzie ciało utrwalić na lat tysiące, wcześniej jednak, czy później musi się ono rozpaść, ażeby ziemia stała się ziemią, a proch prochem. Tylko sam Allah jest wieczny, a duchowi ludzkiemu pozwolił jedynie brać udział w swej nieskończoności.
— Cóż to za twarz! Co to za rysy i oczy! Jakie myśli mieszkają pod tem czołem! Chciałbym je zgłębić, a potem spojrzeć w twoją przyszłość. A może ty nie wierzysz, że Allah pozwala niekiedy śmiertelnikowi widzieć jasno przyszłość?
Na pytanie to, do mnie zwrócone, odrzekłem:
— Bóg jeden wie, co się w przyszłości stanie.
— Tak, ale może on także wypadki przyszłe odsłonić przed oczyma którego ze swoich wiernych. Nie mogę się oprzeć pociągającemu wyrazowi twej twarzy; wpływa na mnie w podobny sposób, jak słońce na słonecznik. Podaj mi rękę! Zobaczymy, czy w liniach jej odnajdę potwierdzenie tego, co czytam w twarzy.
A zatem miałem przed sobą chiromantę. Trudno uwierzyć w taki humbug, jak chiromancya, a jednak ten czcigodny patryarcha nie wyglądał bynajmniej na oszusta i szarlatana. Co miałem czynić? Czy zmartwić go albo nawet obrazić odmową? Uprzedził moje postanowienie i chwyciwszy mnie za rękę, zbliżył mą dłoń do oczu. Rzucił okiem na linie i po chwili powiedział:
— Ta ręka potwierdza wszystko, co twarz powiedziała. Przyszłość twoja leży przede mną otworem, jako dom, do którego wchodzę, by się przypatrzyć komnatom. Czy wątpisz jeszcze?
— Tak.
— W takim razie opowiem ci kilka wypadków przeszłości i nieco z teraźniejszości, ażebyś potem nie wątpił w to, co ci odkryję z przyszłości. Nosisz szaty wiernego i mówisz językiem muzułmanów, nie jesteś jednak wyznawcą proroka, lecz chrześcijaninem.
Skinąłem twierdząco głową a on mówił dalej:
— Widzę statek z wielu żaglami. Reis jego jest mieczem sprawiedliwości, a ty jesteś jego przyjacielem. Wy uszczęśliwicie wielu ludzi i zyskacie sławę na ziemi. Czy znasz takiego reisa?
— Tak, — odrzekłem, mając na myśli reisa effendinę.
— Powiedziałem ci prawdę i mógłbym teraz pokazać ci przyszłość, ponieważ jednak wątpiłeś, będę milczał i powiem tylko niektóre rzeczy, bo to uchroni cię od wielkiego nieszczęścia a może nawet od śmierci. Oko mej duszy dostrzega syna zemsty, który godzi na twoje życie. Był on już kilka razy blizko ciebie, lecz Allah cię obronił. Jeśli ci miłe życie, radzę ci, abyś dalej nie jechał. Teraz pełnia; zostań do najbliższej zmiany księżyca tutaj, gdzie jesteś! Oto, co ci chciałem powiedzieć. Wierz mi lub nie; mnie to ani zasmuci ani ucieszy, ale tobie przyniesie błogosławieństwo albo nieszczęście, zależnie od tego, jak postąpisz. Niech cię Allah prowadzi!
Odwrócił się, poszedł za swój dywan i ukląkł na nim, by znów pogrążyć się w modlitwie. Nie żądał wynagrodzenia a jego zachowanie się wskazywało, że nicby odemnie nie przyjął. To też nie przeszkadzałem mu w modlitwie i poszedłem z towarzyszami za przewodnikiem, który prowadził nas dalej.
Osobliwe spotkanie. Wiedział, że jestem chrześcijaninem, a jego wzmianka o emirze była również prawdziwa. Ostrzegł mię wreszcie przed „Synem zemsty“, co mogło się odnosić do muzabira. Słowem, wszystko co mówił, zgadzało się z prawdą, i muszę przyznać, że chociaż nie jestem skłonny do wiary w rzetelność podobnych jasnowidzeń, starzec ten sprawił na mnie niezwykłe wrażenie. Podczas dalszej drogi wypytywałem się przewodnika o bliższe szczegóły, odnoszące się do fakira, a on mi odpowiedział:
— To święty, który rzeczywiście umie patrzyć w przyszłość. Wędruje on z miejsca na miejsce i kaznodziejstwo jest jego pracą, a modlitwa pożywieniem. Ciało jego mieszka na ziemi, lecz duch należy już do tamtego świata.
Słowa przewodnika miały akcent szczerości a także starzec nie wydawał mi się oszustem. Cóż miałem myśleć o całej tej sprawie? Postanowiłem odłożyć ją na razie ad acta i zabrać się do niej przy najbliższej sposobności. Teraz musiałem całą uwagę poświęcić jaskini krokodylej i drodze wiodącej do niej.
Droga ta nie była wcale wygodna. Pięła się ona na płaskowzgórze pokryte, połyskującymi zdaleka, przeźroczystymi romboidami, załamującymi kilkakrotnie promienie słoneczne. Tu i ówdzie zasłany był teren olbrzymiemi kulami kamiennemi, leżącemi obok siebie i na sobie. Cała okolica wyglądała dzięki temu, jak pobojowisko, na którem starły się z sobą siły gigantów uzbrojonych w olbrzymie armaty.
Na tem płaskowzgórzu wznosił się pagórek, w którym zauważyłem wielki, zdala widoczny otwór. Wyschłe resztki mumii, armaty i kości leżały dokoła i to mię naprowadziło na domysł, że się znajdujemy u wejścia do słynnej jaskini. Przewodnik potwierdził to moje przypuszczenie; byliśmy zatem na miejscu. Koniuszy postarał się o trzy ubrania, złożone z płóciennej bluzy i spodni. Szat, które mieliśmy teraz na sobie, nie mogliśmy zatrzymać, gdyż w grocie musiałyby uledz zupełnemu zniszczeniu.
Przewodnik wszedł do pionowego lochu, głębokiego około na dwa metry, a następnie pomógł zejść mnie, koniuszemu i Selimowi. Parobcy, którzy pozostali przed wejściem, spuścili nam na sznurze płócienne ubranie i resztę potrzebnych rzeczy. Gięsty mrok nas otoczył,
Selim, „największy bohater wszystkich płemion“, zamilkł nagle na widok ciasnego otworu. Po drodze rozmawiał głośno z parobkami i opowiadał im, że zwiedził przeszło sto jaskiń, w których leżeli umarli. Kiedy ten gadatliwy człowiek przestał opowiadać i stał przy mnie spokojnie, zdawało mi się, że słyszę jego westchnienia.
Zapaliliśmy pochodnie, w które nas zaopatrzono u wejścia do jaskini. W ich świetle zauważyliśmy, że wydrążenie było na dole większe, niż na górze, a w stronie północnej kończyło się długim, ciasnym otworem, stanowiącym przejście w głąb podziemia. Przewodnik poszedł naprzód. Selim radził mi iść za przewodnikiem, sam zaś chciał zamykać ten pochód. Nie dowierzałem jednak długiemu Urianowi. Bardzo łatwo mógł ze strachu zostać daleko w tyle za nami, a gdyby potem nie znalazł drogi z powrotem, naraziłby się na niebezpieczeństwo. Musiał więc wleźć do dziury przedemną, ja zaś szedłem za nim.
Czołgaliśmy się na rękach i nogach przez wązki kurytarz. Powietrze, które nas otoczyło, było duszne i tak cuchnące, że nos i płuca wciągały je z odrazą. Doznałem trwogi i przygnębienia, nad którem tylko z trudem zapanowałem. Im dalej posuwaliśmy się, tem powietrze było gęstrze i nieznośniejsze.
— Allah il Allah! — doleciało mnie z tyłu westchnienie koniuszego. — Wczoraj uważaliśmy Tell es Sirr za wejście do piekła; jakżeż ono było przyjemne wobec dzisiejszego! Jest to chyba wejście do najgłębszego piekła piekieł. Po co tutaj leźć, skoro na dworze mamy jasny dzień i orzeźwiające powietrze?
Po kilkudziesięciu krokach weszliśmy w sztolnię jeszcze niższą. Nie mogliśmy się już posuwać naprzód na rękach i nogach, ale musieliśmy się czołgać na brzuchu. W czasie tej przeprawy dał się słyszeć jęczący głos Selima:
— To okropne, od tego włosy powstają mi na głowie; już nie wytrzymam dłużej!
Coś mu na to przewodnik odpowiedział, słów jego jednak nie zrozumiałem, gdyż zamiast nich tylko dudnienie głuche do uszu moich doszło. Dosłyszałem natomiast gniewną replikę Selima:
— Ty mi nie rozkazuj! Płacą ci, więc masz milczeć i słuchać! Ja się nie boję, pójdę nawet z dyabłem w zawody, ale ten zaduch działa na mój nos zabójczo; gdyby się zaś te czarne ściany zapadły, zmiażdżyłyby mię, jak miażdży rybę paszcza krokodyla. Ja już dalej nie idę i wracam. Życie milsze mi jest od śmierci, a zapach cybucha więcej cenię, aniżeli tę woń piekielną. Wracam, puszczajcie mnie!
Zawołał to takim głosem, jak gdyby się już na dobre dusił. Próbowałem go uspokoić, lecz daremnie; ryczał formalnie z wściekłości i trwogi. Nie pozostało nam nic innego, jak spełnić jego wolę. Ponieważ jednak przejście było ciasne i obok nas prześlizgnąć się nie mógł, musieliśmy się z koniuszym cofnąć do groty na początku kurytarza. Przewodnikowi poleciliśmy, żeby się z miejsca nie ruszał i na nas zaczekał. Ponieważ musieliśmy się czołgać wstecz, utrudniało nam to drogę w dwójnasób. Kiedyśmy wreszcie wydostali się na wolniejsze miejsce, gdzie Selim mógł zaczerpnąć lepszego, choć nie całkiem czystego powietrza, zawołał z głębokiem westchnieniem:
— Dzięki Allahowi! Jeszcze kilka minut, a byłbym się udusił i stałbym się podobnym do mumii krokodyla. Nie, nie, żadna siła nie byłaby mię w stanie zmusić, abym poszedł dalej, choćby krok jeden.
— Czy to jest odwaga, o której tak wiele przed tem mówiłeś? — zapytałem.
— Nie mów o odwadze, effendi! — fuknął na mnie. — Postaw mnie przed prawdziwym nieprzyjacielem a dokażę cudów waleczności, lecz nie żądaj jednak odemnie, abym bez koniecznej przyczyny napawał smrodem swoje powonienie, które tak bardzo zapach umiłowało. Czyż człowiek na to otrzymał czułość nosa, ażeby ją przy pierwszej lepszej sposobności na szwank narażał? Mów, co chcesz, ja tu zostanę!
— Selim ma słuszność — potwierdził koniuszy. — Głowa mię boli, przytem doznaję uczucia, jak gdybym miał pięć albo sześć głów, oczy mię bolą od dymu pochodni a płuca mam już skrępowane. Co mnie obchodzą krokodyle umarłych! Jeśli pozwolisz, zaczekam tutaj z Selimem, dopóki nie wrócisz.
— Więc i ty chcesz mnie opuścić?
— Opuścić? Nie! Wszak zostaniemy w jaskini. Uszedłszy taki kawałek drogi, zaspokoiłem swoją ciekawość i nie mam ochoty wnikać w dalsze jej tajemnice.
— A więc zostańcie tutaj; pójdę sam.
Zastałem przewodnika na tem samem miejscu, gdzieśmy go zostawili. Gdy się dowiedział, że już tylko ze mną pójdzie dalej, ucieszył się bardzo, gdyż jeden podróżnik sprawiał mu mniej trudu i zachodów, aniżeli trzej. Z umówionej kwoty nic oczywiście przez to nie tracił.
Czołgaliśmy się dalej. Chodnik zwężał się coraz to bardziej a podłoga jego pokryta była kryształkami krzemienia, które przecinały ubranie i kaleczyły ręce. Po jakimś czasie natrafiliśmy na szczelinę tak wązką, że zdołaliśmy się z trudnością tylko przez nią przecisnąć, aby się dostać do szerokiej i wysoko sklepionej komnaty. Była ona pełna głazów, między którymi znajdowały się szczeliny i rozpadliny, opadające pionowo w głąb. Jeden krok fałszywy, a możnaby tutaj przepaść bez ratunku. Na powale i ścianach wisiały nietoperze, jeden tuż obok drugiego. Przestraszone światłem pochodni, zaczęły latać po całej grocie i koło naszych głów, nie dotykając nas jednak wcale. Było ich takie mnóstwo, że lot ich ogłuszał nas formalnie, jak szum wezbranej rzeki.
Przeszedłszy ponad niebezpiecznemi szczelinami, dostaliśmy się znowu w wązki kurytarz, obwieszony również nietoperzami. Wydzieliny ich pokrywały obiicie podłogę, po której leźliśmy na raczkach, a cuchnący zaduch był tutaj tak przenikliwy, że już niewiele brakowało, bym przewodnika wezwał do powrotu. llość nietoperzy zwiększała się coraz bardziej, a kurytarz stale się zwężał. Nie mogąc nas ominąć, uderzały o nasze głowy i twarze i wpadały w płomienie pochodni, gasząc je co chwila. Trzeba więc było zapalać je na nowo; zalewie jednak błysnął płomień zapałki, gasił go przelatujący nietoperz. Mimo to dążyliśmy coraz dalej i dalej, aż znowu dostaliśmy się do groty na tyle wysokiej, żeśmy się mogli wyprostować. Były i tu głębokie w ziemi szczeliny, rozgałęziające się w rozmaitych kierunkach. Dotychczas widziałem tylko pył i odłamki mumii, tu zaś zobaczyłem po raz pierwszy zupełnie cało zachowane zwłoki. Był to trup krokodyla długości około ośmiu łokci.
Przeszliśmy przez niego i weszliśmy znowu w otwór, który był wylotem chodnika, wiodącego do obszernej sali. Tu znalazłem to, czego szukałem. Mumie nie były w całości zachowane, były to przeważnie same ułamki, którymi możnaby zapełnić kilka wagonów kolejowych. Widziałem i całe ciała, ale bez rąk i nóg, połowy korpusów, całe i porozbijane członki nietylko krokodyli, lecz także i innych zwierząt a nawet ludzi. Nie ulega wątpliwości, że tutaj właśnie odbywano formalne targi na ten towar.
Przeszukałem te szczątki, lecz nie znalazłem nic wartościowego; nie robiłem też żadnych zakupów, bo taka mumia byłaby mi w podróży prawdziwą zawadą. Zresztą grzebanie w tych resztkach nie było rzeczą przyjemną z powodu całych chmur pyłu mumiowego, które się tutaj unosiły, okropnego gorąca i nieznośnego zaduchu.
Ściany tej sali. podobnie jak wszystkich innych, były pokryte jakąś czarną lepką powłoką, z pod której prześwietlała tu i ówdzie połyskliwa skała krzemienia. Powłoka ta powstaje ze smoły mumiowej, nietężejącej nigdy z powodu gorąca i ona to rozsiewa ową woń przejmującą.
Kiedym grzebał w gruzach, przypatrywał mi się z boku przewodnik. Zapytałem go, czy to już wszystko, co można w grocie zobaczyć. Odpowiedział twierdząco.
— To być nie może — odrzekłem. W komorach i grotach, których mi nie pokazałeś, jest mumii daleko więcej, niż tutaj. Chociaż jaskini tej nie zbadano jeszcze dokładnie, obliczono, że znajduje się tutaj kilkaset tysięcy mumii.
— Powiadomiono cię fałszywie.
— O nie! Byli to ludzie, których sprawozdaniom można zaufać. Mumie ludzkie były uporządkowane wedle trumien, które leżały w krzyż jedna na drugiej. O mumiach krokodyli zaś wiem, że były między niemi nawet dziesięciometrowe. Mniejsze, wynoszące po pół metra i mniej, leżały w tobołkach, liczących po dwadzieścia lub piętnaście sztuk; powiązane były gałęziami: lub liśćmi palmowymi. W podobne toboły składano także jaja krokodyle, węże najrozmaitszej wielkości, żaby, jaszczurki, jaskółki i różne inne ptaki. Muszą tu być wielkie sale, od góry aż do dołu zapchane mumiami tak, że ledwie można znaleźć przejście między niemi. Gdzież są te sale i gdzie to ogromne mnóstwo trupów?
Na to przystąpił do mnie, położył mi rękę na ramieniu i zapytał:
— Chcesz kupić mumię?
— Nie.
— Po cóż więc wchodzisz do tej jaskini?
— Z czysto ludzkiej ciekawości.
— Pytasz więc o wszystko, chociaż ofiarowałeś mi tylko trzydzieści piastrów i żądasz za to odsłonięcia wszystkich tajemnic. Co cię obchodzi ta jaskinia i mumie, mające się tu jeszcze, twojem zdaniem, znajdować. Jesteś Frankiem i nie masz powodu mnie zdradzić, więc nie gniewam się za twoją oszczędność, a nawet coś ci powiem. Mnie nie potrzeba twoich trzydziestu piastrów, gdyż jestem bogatszy, niż sądzisz. Święty fakir rozmawiał z tobą przyjaźnie i pozwolił ci spojrzeć w przyszłość, czego dla nikogo nigdy nie czynił. Musisz więc być człowiekiem, którego Allah miłuje i dlatego będziesz miał pamiątkę z jaskini. Zaczekaj tu małą chwilę, wrócę niebawem,
Zniknął z pochodnią w jakimś otworze, a mnie zostawił samego. Pochodnia wypaliła mi się do końca, więc zapaliłem nową. Usiadłem na jakiejś mumii, pozbawionej głowy i nóg i rozmaite myśli zajęły mię w tej chwili samotności. Sam jeden żyjący wśród tylu, odłamów trupów, głęboko we wnętrzu ziemi! Kim był ten człowiek, na którego ciele teraz siedziałem? On żył kiedyś, kochał, miał nadzieje i cierpiał. Może stał kiedyś przy boku faraona... teraz po czterech tysiącach lat służył Europejczykowi za stołek.
Czas płynął wolno, minuta po minucie, a przewodnik nie wracał. Czyżby mnie oszukał, udając przychylnego? Czy chciał się może w ten sposób zemścić na mnie za moją oszczędność i zostawił mnie tutaj, ażebym, nie znając drogi, nędznie zginął? Ktoś inny byłby w tym wypadku może zwątpił o sobie, ja jednak miałem jeszcze całą pochodnię i spodziewałem się, że w wydzielinach nietoperzy odnajdę ślady moich nóg i przy ich pomocy zdołam się wydostać na wolne powietrze. Ta myśl mnie uspokoiła. Nieufność moja nie była uzasadniona, gdyż wkrótce dziura, w której przewodnik zniknął, zajaśniała światłem i ukazał się przewodnik, trzymając w jednej ręce pochodnię, a w drugiej małą paczkę, owiniętą w najdelikatniejszą tkaninę mumiową. Wsunął mi ją w rękę i rzekł:
— Oto pamiątka, którą ci przyniosłem. To tylko mała część mumii, lecz przypomni ci mnie tak samo, jak gdybym cię całym trupem obdarzył.
— A więc ty mi tego nie sprzedajesz, tylko dajesz bezpłatnie? — spytałem.
— Tak, robię ci z tego podarunek.
— Czy wolno mi wiedzieć, dlaczego? Bo chyba nie tylko dlatego, że święty fakir rozmawiał ze mną uprzejmie.
— Nie. Powód leży w tem, żeś mi się spodobał. Słyszałem po drodze, co mówili o tobie dwaj parobcy, idący za mną. To, co usłyszałem, przekonało mnie, że świadomie nie dałeś mi tyle, ile żądałem, bo się znasz na tych sprawach. Weź sobie śmiało tę pamiątkę do domu; ja nie wyrządzam sobie tem żadnej szkody. Ażebyś wiedział, co to jest, dodałem do tego zawiniątka kartkę z wyjaśnieniami, gdyż hieroglify, odnoszące się do tej mumii, zostały już odczytane.
— Przyjmuję, nie patrząc, co ta paczka zawiera i dziękuję ci szczerze. Udaję się do Chartumu i spodziewam się, że cię odwiedzę, jadąc z powrotem. Może wówczas łatwiej mi będzie dać ci jaki dowód wdzięczności.
— Wdzięczność twoja na nic mi niepotrzebna, w każdym razie jednak powitam cię mile. Ale teraz wracajmy! Grotę już mniej więcej poznałeś, więcej ci nie potrzeba. Powiem ci tylko tyle, że w tej okolicy znajdują się skarby w mumiach takie, o których rząd, zabraniający kopać, niema pojęcia. Chodź za mną. Droga z powrotem będzie krótsza, niż była w tym kierunku.
Teraz przekonałem się dopiero naprawdę, jak powikłane były kurytarze w jaskini; dostaliśmy się bowiem do wyjścia w czasie trzy razy krótszym, niż ten, który zużyliśmy, aby przez szeregi ciasnych sztolni dostać się do sali ostatniej. Do wnętrza prowadził nas przewodnik w ten sposób, że omijaliśmy komory, których nie może zobaczyć człowiek niewtajemniczony. Koniuszy siedział z Selimem w jamie wchodowej. Nie wyszli na powietrze dlatego, żeby się parobcy nie dowiedzieli, że stchórzyli i jaskini nie widzieli. Prosili mię bowiem, abym milczał i nic nikomu o tem nie mówił, zwłaszcza parobkom.
Wydostaliśmy się na górę i mogę rzec, że nigdy jeszcze nie wydało mi się światło dzienne tak jasnem i zachwycającem, ani powietrze tak czystem i orzeźwiającem, jak teraz, kiedy wyszedłem z ciemnych i ciasnych kurytarzy, cuchnących smołą mumiową. Poszliśmy do wsi. Świętego fakira nie było już w tem miejscu, w którem ze mną rozmawiał. Spotkaliśmy go nad rzeką, jak siedział pogrążony w rozmyślaniach w pobliżu naszej łodzi. Zdawało się, że nie zauważył nas wcale. Przewodnik odprowadził nas aż tutaj, a kiedy chciałem mu zapłacić umówioną kwotę, wyciągnął przed siebie obie ręce i powiedział:
— Czy chcesz obrazić moją duszę i serce zasmucić? Każdy piaster, otrzymany od ciebie, musiałby zmniejszyć moją dla ciebie przyjaźń. Zatrzymaj sobie pieniądze i wspominaj o mnie tak chętnie, jak ja będę o tobie wspominał, a kiedy wrócisz z południa, nie zapomnij mnie odwiedzić. Widok twego oblicza będzie dla mnie wielką radością.
Podał mi rękę i odszedł. To nieprzyjęcie zapłaty wydało się moim towarzyszom czemś tak nadzwyczajnem, że koniuszy nie mógł się wstrzymać i zauważył:
— Allah czyni cuda! Ten człowiek żądał najpierw dziesięć razy więcej, niż mu się należało, a teraz nie chce nic przyjąć. Co za powód może mieć do takiej czci względem nas, że nie śmie zmniejszyć zawartości naszych kiesek?
— Jaki ma powód do tej czci? — zapytał Selim. — Nie wiesz tego?
— Nie wiem i nawet wydaje mi się to dziwnem.
— Powiem ci zatem. Wtargnęliśmy do wnętrza ziemi z taką odwagą, jak nikt przed nami. Zbadaliśmy cuchnące wnętrze groty, nie ulękliśmy się ogromnych trudów tej przeprawy i wróciliśmy, zyskawszy w jego oczach sławę niezwykłej odwagi. Oto, czem zdobyliśmy podziw przewodnika; przekonał się, jak dzielnymi i odważnymi synami proroka jesteśmy i nie śmie żądać od nas zapłaty, gdyż byłoby to z jego strony grzechem nie do darowania.
Z tą przemową zwrócił się do parobków, którzy mieli sławę jego roznieść w Sijut. Był to istotnie nieoceniony blagier. Koniuszy nie wiedział, jak ma postąpić wobec tej bezczelności i milczał, ja zaś nie uważałem za stosowne wyrywać się z jakąkolwiek uwagą.
Kiedyśmy siedli do łodzi i chcjeli odbić od brzegu, podniósł się fakir z ziemi, zbliżył się do nas i zwrócił się do mnie z pytaniem:
— Effendi, zdaje mi się, że zamierzacie płynąć w górę rzeki.?
— Tak, płyniemy w górę do Sijut.
— To pozwólcie, że wsiądę także i popłynę z wami.
Wszedł i usiadł naprzeciw mnie, nie czekając na zaproszenie. Nie bardzo mnie to ździwiło, gdyż fakir jest człowiekiem, który wyrzeka się wszelkiej światowej tandety, by żyć tylko dla Boga. To też uważają go za ubogiego i w dodatku za Świętego, i żaden dobry mahometanin niczego mu nie odmówi. Było więc rzeczą jasną, dlaczego nie czekał odpowiedzi na swoją prośbę. Przyjąłem go zresztą na łódź chętnie, gdyż wrażenie, jakie na mnie wywarł, było korzystne. Obecność jego nie przeszkadzała mi też wcale. Usiadł, pochylił korpus naprzód, patrzył nieustannie w ziemię i przepuszczał kulki różańca przez palce, ruszając przytem wargami. Zatopił się znów cały w Allahu.
Rozmowy nie wszczynałem. Czułem jeszcze w piersiach powiętrze jaskini, a posępne obrazy, które widziałem, tkwiły w moim mózgu i nastrajały mnie do milczenia. Wydobyłem z kieszeni dar przewodnika i odwinąłem osłonę. Cóż się pokazało? Ręka, prawa ręka kobieca, odcięta jak nożem tuż za przegubem. Była mała i delikatnej budowy, jak ręka dwunastoletniej dziewczynki, ale uwzględniając tutejsze stosunki, doszedłem do przekonania, że właścicielka jej musiała mieć lat przynajmniej siedmnaście. Barwę miała ciemnocytrynową z lekkim połyskiem bronzu. Pałce były lekko pozginane, jak u ręki, która podaje coś albo odbiera. Dłoń i grzbiet ręki miały dobrze zachowane złocenia. Pierwsze przedstawiało Skarabeusza, świętego chrząszcza Egipcyan, symbol słońca i stworzenia świata. Na drugiem wyobrażony był Święty wąż, Urdus. Ponieważ tylko królowie i członkowie rodzin królewskich mogli się tym znakiem posługiwać, przypuszczałem, że to ręka księżniczki, a może nawet córki faraona.
Opakowanie zawierało małą kartkę, napisaną w arabskim języku: „To jest prawa ręka Duat nefret, córki Amenemheta III“. Jeśli te słowa zawierały prawdę, otrzymałem cenny upominek, gdyż ten Amenemhet III. był najsłynniejszym władcą z dwunastej dynastyi faraonów. A więc ręka, którą teraz posiadałem, miała być ręką córki słynnego władcy! Żył on mniej więcej dwa tysiące lat przed przyjściem Chrystusa na świat, a zatem tą ręka dziewczęca zastygła około cztery tysiące lat temu. A jednak jak cudownie się zachowała! Miała ona całą pełnię form młodocianych, a zabarwienie paznokci henną było jak gdyby świeże zupełnie. Gdyby nie miała twardości mumii, możnaby pomyśleć, że odjęto ją dopiero przed chwilą młodej dziewczynie z plemienia Fellah.
Chciałem rękę zawinąć napowrót, kiedy stary fakir sięgnął po nią, by się jej z blizka przypatrzyć. Podczas kiedy oko jego na niej spoczywało, kiwał nieustannie głową, a potem oddał mi ją i rzekł:
— To ręka z haremu jakiegoś dostojnego pana. Czem ona mogła darzyć: miłością, czy nienawiścią? A co mogła otrzymywać: szczęście, czy nieszczęście? Teraz już nic nie daje i niczego nie bierze. Zabierzesz ją do siebie, by ją przechować, lecz ona przecież w proch się rozleci, bo wszystko, wszystko musi przeminąć i tylko Allah zostanie takim, jakim jest. Czy poszukujesz tu takich szczątków?
— Nie. Ale ich widok wielce mnie zajmuje.
— Cóż widziałeś w jaskini? Trupy krokodyli i wężów, oraz kilka szczątków ciał ludzkich. To nic. Ja znam grobowce, w których leżą zwłoki królów i królowych obok siebie, a nikt z Europejczyków ich nie znajdzie.
— Czy prócz ciebie nikt ich już nie zna?
— Nie. Odkrył je przodek moich przodków, a wiadomość o tem przechodziła z pokolenia w pokolenie. Jam jest ostatni z mojego rodu i kiedy odejdę do Allaha, nie będzie już nikogo, znającego tajemnicę.
— Nikomu jej nie wyjawisz?
— Nie. Gdyby się ktoś o tem dowiedział, przyszliby Europejczycy i ograbiliby trumny z ich cennej zawartości, gdyż oprócz zwłok znajdują się w nich rozmaite złote przedmioty, których pożądają Frankowie. Jest tam wiele, bardzo wiele trumien, znacznie więcej, niż dwieście, a na każdej z nich wymalowana figura z chustą na głowie i z sierpem lub krzywym nożem w ręku.
Były to szczegóły niezmiernie interesujące. Do insygniów królów staroegipskich należał chopesz, to jest miecz w kształcie sierpa, który zarówno, jak pastorał i harap, był szczególnym atrybutem władcy. Czyżby trumny, o których mówił starzec, zawierały zwłoki królewskie? Faraonowie, o ile mi wiadomo, przystrajali swe głowy chustkami, wiązanemi w charakterystyczny, ściśle określony sposób.
— To królowie i królowe, książęta i księżniczki leżą tam pochowani — rzekł. — A na ścianach są figury i znaki, które Frankowie nazywają hieroglifami. Można tam całymi dniami wysiadywać, patrzyć i czytać, a mimoto wszystkiego się nie zbada.
Ten człowiek powiedział to tak obojętnie! A jednak chodziło tu o grobowce królewskie, pomniki i hieroglify pierwszorzędnej wartości. On jeden znał tajemnicę i nie chciał jej zdradzić, a jednak jaką korzyść przyniosłoby nauce takie odkrycie. Starałem się wszelkiemi siłami prowadzić dalej rozmowę na ten sam temat, w nadziei, że może mi się uda skłonić go do jakich bliższych wyjaśnień. Wywijał mi się, lecz chwytałem go na nowo i tak się ta rozmowa ciągnęła jakiś czas. Musiał zauważyć, jak żywo zająłem się tą sprawą; przerwał rozmowę, zadumał się, przypatrywał mi się przez chwilę, jakby chciał zbadać moje wnętrze, poczem zbliżył swoją głowę do mojej i zapytał po cichu:
— Czy mówisz prawdę, twierdząc, że nie szukasz starożytności?
— Tak.
— A jednak wypytujesz mi się tak pilnie o wszystko.
— To tylko z żądzy wiedzy. Dałbym za to wiele, bardzo wiele, gdybym mógł raz zobaczyć te trumny.
— I jakiż miałbyś z tego pożytek?
— Zaraz ci to wyjaśnię. Lubiłem zwiedzać obce kraje, aby się uczyć języków ludów, które w nich mieszkają. Mówię także językami narodów już nieistniejących. Mam nawet w domu kilka dzieł o mowie i piśmie tych, którzy leżą w grobowcach, jako mumie. Zadałem sobie wiele trudu, by zrozumieć treść tych książek i nie wiem, czy mi się to udało. Gdybym mógł zobaczyć twoje trumny z mumiami, przekonałbym się naocznie, czy nauczyłem się czego, czy nie. W pierwszym wypadku uradowałbym się bardzo.
Musiałem się wyrażać w ten sposób, gdyż inaczej nie byłby mnie zrozumiał. Pokiwał swą starczą głową w jedną i w drugą stronę, zdawało się przez chwilę, że walczy z sobą, wkońcu szepnął znowu tak cicho, że tylko ja mogłem go zrozumieć:
— Effendi, patrzyłem w twoją przeszłość i przyszłość, znam cię i wiem, że można ci zaniać, i dlatego ułatwię ci tę radość, do której tak bardzo tęsknisz, pod warunkiem jednak, że aż do mojej śmierci nie powierzysz nikomu tajemnicy.
— A potem będę mógł to uczynić?
— Potem — tak, ale nie rychłej. Jesteś chrześcijaninem, lecz wiem, że Allah ciebie miłuje. Dlatego bądź dziedzicem tego, co ja taiłem i nosiłem w sobie, a po mojej śmierci, możesz zrobić z tą tajemnicą, co ci się podoba. Pozostawiam ci pod tym względem najzupełniejszą swobodę.
— A kiedy spełnisz moje życzenie?
— Jutro, gdyż dziś nie mam czasu. Mam odmówić modły ofiarne. Na kilka minut przyjdę jednak do ciebie, by ci potrzebnych wiadomości udzielić. Gdzie cię mam szukać?
— W pałacu baszy. Jestem gościem koniuszego, który w tej chwili siedzi obok ciebie na ławce. Mogę liczyć na pewno, że przyjdziesz?
— Przyjdę. Nie mówmy już teraz o tem!
Zapadł znowu w poprzednie zamyślenie, a ja poszedłem za jego przykładem. Myślałem nad przyczyną okazanego mi zaufania. Nie miałem w sobie nic takiego, coby go mogło skłonić do wyjawienia mi tajemnicy, żadnej też nie mogło mu to przynieść korzyści. Długo mozoliłem się nad rozwiązaniem zagadki, aż wkońcu zrodziło się w mojej duszy podejrzenie, że ten starzec żywi jakieś niedobre dla mnie zamiary. Ale dlaczego? Wszakże mu nic złego nie wyrządziłem. Odrzuciłem tę myśl czemprędzej; zachowywał się przecież względem mnie tak przychylnie, a czcigodne jego oblicze nie miało ani jednego rysu, pozwalającego domyślać się podstępu i chytrości.
Kiedyśmy wylądowali na przedmieściu w Sijut, rzucił na pożegnanie słów kilka i zaraz zniknął między ogrodami. Podążyliśmy ku pałacowi, gdzie na nas czekano z obiadem. Byłbym chętnie przeszedł się jeszcze po mieście, musiałem jednak zostać w domu i czekać na fakira. Przyszedł wkrótce po modlitwie popołudniowej, która według naszego sposobu liczenia przypada na godzinę trzecią. Przyjąłem go w moim pokoju, gdzie stosunkowo największą mogliśmy mieć swobodę. Wstrzymał mię, kiedym chciał zawołać na służącego, aby mu podał fajkę i kawę i zaraz mi powód swej wstrzemięźliwości wyjaśnił:
— Każdemu wiernemu wolno palić, gdyż Allah jest wyrozumiały na ludzkie słabości, ale człowiek głęboko wierzący, wstrzymuje się od tytoniu. Woda Nilowa najzupełniej zaspokaja moje pragnienie, nie rozumiem więc, dlaczego miałbym pić kawę. Odżywiam się postem i modlitwą. Czy są i pośród chrześcijan tacy ludzie?
— Tak, mieliśmy i mamy wielu pobożnych mężów, którzy się wyrzekli uciech i rozkoszy świata, aby Bogu wyłącznie się oddać.
— Chwała im, gdyż im bardziej oddala się dusza od ziemi, tem bardziej zbliża się do nieba. Ale nie przyszedłem tu, aby rozważać razem z tobą rzeczy niebieskie, ale żeby pomówić o grobach królewskich. Czy cię jeszcze nie odeszła ochota, aby te groby zobaczyć?
— Zupełnie nie. Nie mam powodu wyrzekać się tego pragnienia.
— Więc przygotuj się jutro na godzinę jedenastą przed południem. Czekam na ciebie przed bramą.
— Dokąd pojedziemy?
— Mamy tylko godzinę drogi pieszo.
— To tak blizko, a mimoto jesteś jedynym, który zna te grobowce?
— Tak, jedynym, a właściwości tego miejsca są takie, iż nikomu nie przyjdzie nawet na myśl, żeby się tam mogły dawne grobowce znajdować.
— Powiedzże mi jeszcze, jak się mam do tej drogi przygotować.
— Weź z sobą tylko sznur i pochodnię, jakich używałeś dziś w grocie Moabdah.
— Tylko jednę?
— Tak, jedna wystarczy, nie mam jednak nic przeciw temu, abyś wziął ich więcej.
— Jaki długi ma być ten sznur?
— Taki, żeby trzej mężczyźni, wchodzący po kolei do głębi, mogli się do niego przywiązać. To zabezpieczenie jest konieczne, ażeby jeden w razie upadku mógł być zatrzymany przez drugich.
— Trzej? Więc bierzesz jeszcze kogoś ze sobą?
— Nie. Nie ja, lecz ty to uczynisz. Przyda ci się służący.
— Sądziłem, że tylko mnie jednemu powierzysz tę tajemnicę.
— Potrzeba nam pomocy osoby trzeciej i dlatego, chcąc ci dotrzymać przyrzeczenia, wyjawię ją jeszcze jednemu człowiekowi prócz ciebie. Każę mu przysiądz, że słowa jednego nikomu o tem nie powie. Ty przecież masz służącego?
— Nie mam.
— Uważałem tego długiego człowieka, który był z tobą w Moabdah, za twego służącego.
— To służący mojego przyjaciela, nie mój.
— To tak samo, jakby był twoim. Nie mógłbyś go teraz zawołać? Chcę z nim pomówić.
Posłałem po Selima, który też wkrótce przyszedł. Fakir zmierzył go badawczym wzrokiem i zapytał:
— Jakie twoje imię?
— Co? Nie znasz mnie jeszcze? — brzmiała dumna odpowiedź. — Nazwisko moje znają we wszystkich wsiach i namiotach, a długość jego równa się całemu Nilowi. Kto całego mojego imienia nie chce wymawiać, coby mu dużo czasu zabrało, ten nazywa mnie krótko Selimem.
— Dobrze! A zatem powiedzże mi Selimie, czy jesteś odważny?
— Odważny? Jak lew albo raczej, jak dziesięć lwów, jak sto, jak tysiąc lwów. Jestem najmężniejszym wojownikiem mojego szczepu i pójdę w zawody z bohaterami całego świata.
— Mimoto jednak wystawię cię na próbę.
— Uczyń to. Jeszcze nie urodził się człowiek, którego męstwo można z mojem porównać.
— Byłeś w jaskini Moabdah, więc się podobnych podziemi nie obawiasz,
— Wcale nie. Nie bałbym się nawet piekła razem ze wszystkimi dyabłami.
— Bardzo mi to na rękę, bo zwiedzisz z nami drugą taką jaskinę.
— Więc chodź prędzej i pokaż mi ją! Jestem gotów dotrzeć aż do jej krańców.
— Cierpliwości! Pójdziemy tam dopiero jutro, nikomu jednak słowa nie wolno ci o tem powiedzieć. Czy możesz mi przysiądz, że będziesz milczał?
— Oczywiście!
— W takim razie ten effendi powie ci resztę. Jestem już gotów i muszę odejść. Jutro o czasie oznaczonym będę stał przed bramą. Tymczasem milczenie! Jeśli was zapytają, dokąd iść chcecie, powiedzcie, że chcecie miasto oglądnąć.
— Ja nic nie powiem — rzekł Selim. — Jestem najdostojniejszym mężem mojego szczepu i nikomu nie pozwalam się nagabywać. Idę, by chronić mego effendiego. Nigdzie on się bezemnie obejść nie może, pójdę z nim zatem i do tej drugiej jaskini. ldź więc i bądź dobrej myśli. Na mnie możesz liczyć zupełnie.
Przy tych słowach wykonał taki majestatyczny ruch ręką, jak król, żegnający biednego, nizko postawionego poddanego. Gdy fakir odszedł, zwrócił się Selim do mnie:
— Posiadanie przyjaciela, godnego zaufania, jest największą pociechą w biedzie i najsłodszem ukojeniem dla słabego. Jestem twoim przyjacielem i poświęcę się za ciebie, ażeby cię uchronić od niebezpieczeństw, których źródło w przeszłości, i od nieprzyjemności dni przyszłych. Pod mą opieką żyć możesz spokojnie, pod mą osłoną znajdziesz spokój ze strony wszystkich nieprzyjaciół ciała i duszy. Gdy wyciągnę rękę nad tobą, nic ci nie zrobią ludy całego świata, a dopóki spoczywa na tobie oko mojej miłości, świecić ci będzie tysiąc słońc i miliony gwiazd dobrobytu. Jestem obrońcą wszystkich obrońców i bronionych. Władza moja jest jako...
— Jako nic, zupełne nic — przerwałem mu. — Milcz już raz i daj pokój tym kłamstwom! Czyż nie czujesz, że się ośmieszasz?
— Ośmieszam? — rzekł z oburzeniem. — Effendi, tego nie spodziewałem się po tobie. Lekceważysz moją życzliwość i rozbijasz zgodność serc naszych. Przywiązałem się do ciebie wszystkiemi czynnościami mego ziemskiego bytu i poję cię zaletami wielkości, użyczonemi mi przez Allaha. Ty, zamiast mi być wdzięcznym, mówisz o kłamstwach i o śmieszności! To mię zasmuca aż do kości i burzy równowagę całej mojej opłakanej i biednej istoty.
Kiedy to mówił, łzy stanęły mu w oczach. Czyżby ten szczególny człowiek kochał mnie rzeczywiście tak silnie? Czy samochwalstwo stało się tak dalece jego drugą naturą, że się go już nie mógł pozbyć, ani pojąć, że prawił głupstwa? Przypomniałem mu więc po przyjacielsku dzień wczorajszy:
— Czyż nie pamiętasz, co było wczoraj? Przypomnij sobie, co mi wyznałeś, kiedy ci oddawałem twoich sto piastrów?
— No i cóż ci wyznałem? Nie wiem o niczem — odrzekł tonem prawdy i najgłębszego przekonania.
— Wyznałeś mi, że nie potrafisz być moim obrońcą,
— Panie, nie martw mnie znowu! Powiedziałem to, bo chciałem ci być posłusznym i jestem ubogim człowiekiem, którego kieska ginie z wycieńczenia, jak jaskółka, kiedy much w powietrzu znaleźć nie może. Tylko dlatego przeszły takie słowa przez otwór ust moich. W duszy jednak musiałeś przyznać, że tylko z największym trudem zdołałem powtórzyć twoje własne słowa, jestem bowiem rzeczywiście człowiekiem, który postanowił sobie bronić cię wiernie od wszelakich niebezpieczeństw. Zapytaj mego przyjaciela! On ci poświadczy, że otaczam cię miłością ojcowską i ciągle myślę o tobie.
— Jakiego przyjaciela?
— Tego, z którym tutaj przybyłem i z którym mieszkałem u ogrodnika, zanim ciebie spotkałem. Wyrządziłem mu wielką przykrość tem, że go opuściłem, by przenieść się do ciebie, gdyż wysiadł w Sijut jedynie z miłości ku mnie. Musieliśmy czółnem dostać się na brzeg, gdyż statek nie zatrzymuje się tutaj. I on także pragnął ciebie zobaczyć, gdyż opowiedziałem mu o tobie wiele pochlebnych rzeczy.
— A dlaczegóż dotąd u mnie się nie pokazał?
— Bo nie śmiał ci się naprzykrzać. Ty jesteś dostojnym i uczonym panem, a on tylko biednym handlarzem. Ale mimoto ucieszyłaby cię i zabawiła jego obecność, gdyż ma tak zręczną rękę i umie takie mnóstwo sztuczek, że mógłby napewno pójść w zawody z najlepszym muzabirem.
Te słowa ranie uderzyły. Zapytałem o statek, którym przyjechali obydwaj i dowiedziałem się ku memu zdziwieniu, że to ten sam, na którego pokładzie widziałem Kuglarza. Kazałem sobie tę osobę dokładnie opisać i otrzymałem odpowiedzi, które mię najzupełniej przekonały, że kuglarz, mój niedoszły zabójca, i przyjaciel Selima to jedna i ta sama osoba.
A więc ten człowiek znajdował się tu w Sijut. Wobec tego należało mi się mieć na baczności, nie można było bowiem wątpić, że nie spuści mnie z oczu i wszystkiego spróbuje, by przecież wkońcu wykonać nieudały zamach.
— A więc ty rozmawiałeś o mnie z tym handlarzem? — spytałem. — Czy dowiadywał się o moich stosunkach i o celu podróży?
— Tak i to bardzo dokładnie.
— I powiedziałeś mu, że w Sijut czekam na Murada Nassyra?
— Oczywiście! Czemu nie miałbym powiedzieć?
— Powinieneś był milczeć, gdyż on wiedział o tem już przedtem.
— Nie, effendi. On wogóle nic o tobie nie wiedział.
— Na pokładzie tej Dahabieh, którą płynąłem, słyszał, że mam zamiar wylądować w Sijut. Tylko dlatego ci nie powiedział, że mnie zna, gdyż miałeś być tem okiem, przy pomocy którego chciał mnie obserwować.
— Mylisz się. Gdyby tak było, niewątpliwieby mnie o tem powiadomił, bo to człowiek bardzo szczery i miły. Jestem największym znawcą ludzi, jakiego szczep mój wydał, i w sądzie o ludziach nigdy się nie mylę.
— W tym jednak wypadku nietylko się zawiodłeś, ale poprostu sromotnie cię oszukano. Opowiedziałem ci, w jaki sposób na Dahabieh godzono na moje życie; otóż ten szczery i miły przyjaciel jest właśnie owym kuglarzem, który zabrał mi portfel.
— Allah ’l Allah! — zawołał przerażony. — To nie może być!
— A jednak jest to szczera prawda. On przyjechał do Sijut, by czekać tutaj na mnie. Przypadek sprowadził was razem, on zaś wyzyskał tę okoliczność, ażeby przy twojej pomocy z oczu mnie nie stracić, podczas gdy on sam był dla mnie niewidzialny. Powiedziałeś mu oczywiście, że spotkałeś się ze mną i że mieszkam tu u koniuszego.
— Tak, lecz on prosił mnie, żebym tobie nic o tem nie mówił.
— O bardzo wierzę! Czy później, mianowicie od chwili, kiedy zamieszkałeś u marszałka, spotykałeś się z tym miłym przyjacielem?
— Spotkałem się z nim wczoraj na godzinę przed nocną modlitwą. Powiedział mi, że będzie stał na moście, na którym cię tutaj pierwszy raz zobaczyłem, więc poszedłem do niego.
— Co on chciał wiedzieć?
— Pytał, co ty dziś robisz.,a ja powiedziałem mu o zamiarze zwiedzenia grobów w Moabdah.
— Hm! A co jeszcze?
— Nic więcej. Przechodziło tamtędy wielu ludzi, wśród których mogłeś się przypadkiem znajdować; dlatego rozmawiał ze mną tylko krótką chwilę.
— Widzisz zatem, że mnie unika i boi mnie się widocznie. Jaki ty byłeś nierozważny. Gdyby to był człowiek uczciwy, z pewnością nie uciekałby przede mną. Dziwię się, że to w tobie żadnego podejrzenia nie wzbudziło. Kiedy się z nim znowu spotkasz?
— Mam do niego przyjść do domu ogrodnika dopiero wtedy, kiedy usłyszę, że chcesz stąd odjechać. To mam mu donieść.
— Niemądrze postąpiłeś, wcale niemądrze, ale błąd da się może naprawić.
— Effendi, nie łaj mnie! Cały świat wie, że jestem najmędrszym synem mojego szczepu, wszechwiedzy jednak nie możesz odemnie wymagać. Jakżeż mogłem przypuszczać, że to ten kuglarz. Zresztą nie widziałeś go jeszcze, znasz go tylko z mojego opisu i kto wie, czy się nie mylisz. Nakreśliłem ci wprawdzie mistrzowski obraz jego osoby, być może jednak, że ty fałszywie wyobraziłeś sobie różne jego szczegóły i dlatego obstaję przy swojem zdaniu, że przyjaciel mój jest naprawdę przyjacielem, a nie wymienionym przez ciebie muzabirem.
— Wkrótce się o prawdzie przekonasz. Ten człowiek będzie szukał sposobności, aby się skrycie do mnie dostać, jeśli zaś jej nie znajdzie, to podąży za mną i właśnie dlatego musisz go natychmiast zawiadomić o terminie mego odjazdu. On prędzej czy później zamach na mnie powtórzy, a rozsądek mi nakazuje, aby go w tem uprzedzić. Pójdziemy do niego bezzwłocznie.
— To nie może być, effendi, bo zgniewałby się na mnie napewno.
— A cóż ciebie gniew jego obchodzi?
— O bardzo wiele. W gniewie jest on podobny do lwa. Przekonałem się o tem. Kiedy mu opowiedziałem, że pomogłeś mi schwytać trzy strachy.
— Ja tobie?
— Zapewne.
— Przypomnij sobie lepiej. Kiedy pochwyciłem oba widma, a trzecie umknęło, leżałeś jeszcze pod grubym kocem w sieni.
— Effendi, nie przekręcaj wypadków. Mam pamięć niezwykle bystrą, nikt z mojego szczepu takiej nie posiada, więc wiem bardzo dobrze, co się stało. Opowiedziałem memu przyjacielowi, że kiedy pokonałem i skrępowałem najstarszego stracha w twojej sypialni, poznałem w nim mokkadema świętej Kadiriny. Na to wpadł mój przyjaciel w taką złość, że pochwycił pistolet i chciał mnie zastrzelić. Musiałem mu przyrzec, że nigdy nie będę opowiadał o tem bohaterstwie. Taki on w gniewie straszny. Jeśli przyjdę z tobą do niego, domyśli się, że mówiłem ci o nim, a ponieważ zakazał mi to surowo, obawiam się, że mnie na miejscu zastrzeli.
— Nie lękaj się o to, gdyż nie pozwolę zastrzelić mego obrońcy.
— To ładnie z twojej strony, bo dowodzi, że jesteś człowiekiem wdzięcznym. Mimoto, nie mogę dopuścić, abyś poległ od kuli, dla mnie przeznaczonej.
— Ja się nie boję, ale zdaje mi się, że ciebie strach ogarnia.
— Mnie, effendi? Dusza twoja pogrążona w błędzie po uszy. Więc sądzisz, że ja, największy z bohaterów świata, mógłbym się czego lękać?
— No dobrze, więc nie traćmy słów dalej! Kto się boi, zostanie, kto ma odwagę, pójdzie. Ja się nie boję, więc idę. A ty...
Na to wyprostował się jeszcze bardziej, uderzył się pięścią w pierś i zawołał:
— A ja? Oczywiście, że idę. Stanę przed tobą by cię mojem ciałem zasłonić i nie ustąpię choćby mój przyjaciel tysiącami kul ciało moje przestrzelił i na sito zamienił!
A zatem mi się powiodło. Poszliśmy. On kroczył na swoich długich nogach tak szybko, że musiałem hamować jego skwapliwość. lm bliżej jednak byliśmy celu, tem bardziej zwalniał kroku, a kiedy weszliśmy w uliczkę, przy której mieszkał ogrodnik, tak bardzo zmalały kroki Selima, że dziecko mogłoby go z łatwością wyprzedzić.
— Effendi — rzekł chytrze — teraz dzień jeszcze. Czy nie lepiej zaczekać, dopóki się nie ściemni? W ciemności i przyjaciel mój nie będzie tak celnie mierzył.
— Wcale nie będzie mierzył. Nie jesteśmy na pustyni lecz w mieście, w stolicy górnego Epiptu. Nikt tu tak łatwo nie odważy się strzelić do drugiego. Zresztą wszystko mi jedno, co on uczyni, bo ty przecież dasz się za mnie podziurawić.
Zatrzymał się i odrzekł prędko:
— Tak, uczynię to z całego serca, ale jeszcze nie dzisiaj, jeszcze nie dzisiaj. Jeżeli ktoś idzie na śmierć, « powinien iść z rozwagą i z namysłem.
— To znaczy, że należy dać się podziurawić z rozkoszą i przyjemnością. O Selimie, Selimie, jakżeż się zawiodłem na tobie! Nazywasz siebie bohaterem a nie chcesz zginąć od szybkiej kuli, i wolisz zwolna więdnąć i zamierać jak chore ziele, które potem zgnije. Czy to jest bohaterstwo?
— Nie żartuj! Ja biorę tę sprawę bardzo poważnie. Nie boję się kuli, chcę być zastrzelonym bezwarunkowo, lecz nie wtedy, kiedy to nieprzyjacielowi na rękę. Czyż nie byłaby szkoda, gdyby memu bohaterstwu tak przedwcześnie i bez potrzeby kres położono? Idź, a ja pójdę za tobą i z szaloną odwagą będę wstępował w ślady stóp twoich; nie pokażę ci pleców. Zbierz wszystkie zmysły i myśli, bo w najbliższym domu mieszka ogrodnik i mój przyjaciel!
Ten „dom“ był to raczej nizki, wązki, zbudowany z namułu nilowego barak bez okien. Ściany jego były popękane a drzwi wisiały krzywo na skórzanych zawiasach. Nie były zaryglowane, więc odepchnąłem je i wszedłem w ciasny, ciemny kurytarz, gdzie otoczyły mnie najróżnorodniejsze, nie bardzo przyjemne wonie. Z tego kurytarza wychodziło się na małe podwórko otoczone ze wszystkich stron kupami namułu: były to ludzkie mieszkania, choć zasługiwały zaledwie na nazwę chlewów.
W samym środku ogródka siedzieli na kupie gruzów czterej mężczyźni, trzej starsi, a jeden młodszy, w którym poznałem kuglarza. Na mój widok zerwał się i zniknął w przeciwległym otworze mającym przedstawiać drzwi. Chciałem pobiedz za nim w tej chwili, lecz trzej starsi powstali i zastąpili mi drogę.
— Kto jesteś i czego chcesz tutaj? — spytał mnie jeden z nich, prawdopodobnie pan domu.
— Kto jestem, to powie ci mój towarzysz, którego znasz, bo mieszkał u ciebie — odrzekłem i odwróciłem się, by wskazać na Selima. „Największego bohatera świata“ nie było jednak przy mnie; wolał nie wchodzić za mną, czego w mrokach kurytarza nie zauważyłem. Rzekłem więc w dalszym ciągu: — Jestem znajomym Selima, który aż do onegdaj był twoim gościem. On tam stoi przed drzwiami; zawołaj go do wnętrza, a ja tymczasem pomówię z kuglarzem.
— Tutaj niema kuglarza!
— O i owszem! Siedział właśnie z wami — oddalił się szybko na mój widok, ażeby mnie jako swemu najleszemu przyjacielowi przygotować uroczyste przyjęcie. Puść mnie do niego, ażebym się nasycił widokiem jego oblicza.
Odsunąłem starca i wszedłem szybko do otworu. Nie uważałem tego za niebezpieczne a wynik potwierdził moje zdanie, gdyż kiedy się tam wsunąłem, kuglarza już nie było. Znajdowałem się w izbie tak wielkiej, że głową dotykałem niemal powały. Miała ona długość i szerokość podwórka. Naprzeciwko otworu, którym wszedłem, znajdował się drugi, przez który łotr się oddalił. Wyszedłem tamtędy i stanąłem w ogrodzie ogrodnika. Nie było w nim ani drzewa ani krzaku. Ośm małych grządek zasadzonych wyłącznie cebulą i czosnkiem zajmowało całą długość i szerokość ogrodu. Dochód z niego mógł właścicielowi chyba bardzo opłakany byt zapewnić. Nie było tu ani jednego kącika, w którym kuglarz mógłby się ukryć. Kiedy zbadałem ziemię, zobaczyłem ślady stóp jego na rozpulchnionym gruncie ogródka. Widocznie przebiegł tamtędy, ażeby przez nizki mur dostać się do sąsiedniego ogrodu. Nie myślałem ścigać go dalej. Nie miałem zamiaru go chwytać, chciałem go tylko przekonać, że wiem o jego obecności i udowodnić mu, że się go nie boję. Chciałem mu wreszcie napędzić strachu i zmusić go w ten sposób do opuszczenia Sijutu.
Wróciłem na podwórze i zastałem tam Selima i gospodarza. Starzec mówił coś z gniewem do mojego „obrońcy“, on zaś stał w ciemnej sieni, nie miał odwagi wejść na podwórze i rzucał trwożne spojrzenia w stronę, w której zniknąłem w pościgu za kuglarzem. Widząc mnie, wracającego cało, nabrał z miejsca odwagi. Opuścił swoje osłonięte stanowisko, wyszedł na podwórze i zawołał z tryumfiem:
— Oto jest mój efiendi! Wiedziałem, że posłucha moich wskazówek. Prawda effendi, że widziałeś kuglarza.
— Tak, — odrzekłem. — Teraz wierzysz, że to on?
— Oczywiście! Właśnie powiedział mi mój gospodarz, że gość jego jest kuglarzem a nie handlarzem.“ Czynił mi wyrzuty, że go przed tobą zdradziłem, sam jednak jesteś Świadkiem, że od początku twierdziłem, że to jest muzabir. Jestem najchytrzejszym człowiekiem mojego szczepu i mam oczy, przenikające skały i góry. Nikt mnie oszukać nie zdoła i umiem ludzi rozróżniać. Gdzie ten złoczyńca. który cię chce zamordować?
— Zniknął.
— A zatem uciekł! Ujrzawszy ciebie przeczuł zaraz, że ja także nadejdę i popędził z rozpaczy. Dlaczego pozwoliłeś mu umknąć? Gdybym mógł był przypuszczać, że się tak źle spiszesz, sam byłbym za nim pognał, a ciebie byłbym zostawił na dworze. Mnieby się on z pewnością nie wyśliznął, bo sam mój widok powaliłby go na ziemię.
Drugi i trzeci starzec cofnęli się w kąt, nie chcąc się mieszać do tej całej sprawy. Tylko gospodarz stał obok nas, słuchał z zuchwałą miną wywodów pyszałka i rzekł:
— Co ty tu gadasz? Czy mam pytać się ciebie, kogo mi wolno w domu przyjmować?
— To nie — odpowiedziałem za Selima, — lecz to wielka różnica, czy przyjmujesz pod swój dach uczciwego człowieka, czy też mordercę. W tym drugim wypadku grozi ci wielkie niebezpieczeństwo.
— Zachowaj te uwagi dla siebie, ja ich nie potrzebuję. Wtargnąłeś bez pozwolenia na mój dziedziniec i jeśli się w tej chwili nie oddalisz, wyrzucę cię za drzwi. Psów chrześcijańskich nie znoszę w swoim domu!
Ze względu na jego wiek byłbym to może przyjął spokojnie, lecz ton, którym mówił, był tak bezczelny, że postanowiłem nie oszczędzić mu nauczki, choćby dlatego, aby kuglarz nie sądził, że się jego towarzyszów przestraszyłem. To też odpowiedziałem:
— Z tobą nie mam nic do czynienia. Powinieneś jednak wiedzieć, że kto przyjmuje u siebie lokatora, musi się także pogodzić z tem, że do niego goście będą przychodzili. Pomyliłeś się zaś grubo sądząc, że wolno ci miotać mi w twarz obelgi. Ponieważ szukam u ciebie kuglarza, a on uciekł, więc ty mi za niego odpowiesz. Przedewszystkiem chcę wiedzieć, jak długo jeszcze będzie u ciebie mieszkał?
— To cię nic nie obchodzi, jeśli nie pójdziesz natychmiast, to cię wyrzucę. Nie znoszę u siebie brudu i nieczystości chrześcijanina. Należę do świętej Kadiriny a widok twój równa się u mnie widokowi gnijącego trupa, którego się zdaleka obchodzi. Zabieraj się natychmiast, precz mi z oczu.
Chwycił mnie oburącz za piersi, chcąc mię z podwórza wyrzucić!
— Puść! — zawołałem. — Jeśli chrześcijanin napełnia cię taką odrazą, dlaczego mnie dotykasz? Precz z rękami, bo pokażę ci zaraz, jak mało obawiam się twej świętej Kadiriny!
Już na początku całego zajścia cofnął się Selim w tył i myśląc o ucieczce zapomniał całkiem, że miał być moim obrońcą. Gospodarz nie zważał na moją groźbę, popychał mnie i szarpał, nie mógł jednak ani na cal ruszyć mnie z miejsca. Wreszcie zawołał:
— Za drzwi! Zmiażdżę cię, jeśli się natychmiast nie wyniesiesz.
Groźbę swą przyozdobił całym szeregiem obelżywych przezwisk, w które tak bardzo język arabski obfituje. Tego płazem puścić nie mogłem i w interesie wszystkich chrześcijan i cudzoziemców musiałem mu dać nauczkę. Pochwyciłem go więc z prawej i lewej strony za biodra i szarpnąłem tak silnie, że musiał mnie puścić, potem podniosłem go w górę i rzuciłem na ową kupę rumowiska, na której siedział w chwili kiedy tu wszedłem, Teraz legł tam bez ruchu, jak nieżywy. Na ten widok wszedł Selim szybko i zawołał głosem tryumfującym:
— Brawo, effendi! Pokazałeś, że jesteś silny i udowodniłeś temu zuchwalcowi, że mu szpiku w kościach brak. Niech się ośmieli jeszcze raz powstać przeciwko tobie, to wtedy ze mną będzie miał do czynienia!
Nie zważałem na krzykacza i przystąpiłem do starca, by zobaczyć, czy przypadkiem nie potłukł się niebezpiecznie. Kiedy potrąciłem go nogą, otworzył oczy, usiadł powoli i zaczął jęczeć:
— O Allah, Allah! Czemu nie każesz zapaść się niebiosom, skoro chrześcijanin porywa się na najlepszego z twych wiernych. Dusza moja rozluźniona, a ciało trzęsie się ze złości wobec gwałtu, który mnie spotkał.
— Twoja dusza rozluźni się jeszcze bardziej, tak bardzo, że wyjdzie z ciała, jeśli poważysz się, choćby jedno jeszcze słowo wymówić, któreby mnie dotykało — odpowiedziałem. — Pytam ci się po raz ostatni, jak długo jeszcze ten kuglarz ma pozostać u ciebie. Dawaj odpowiedź, bo gwałtem ją sobie wezmę.
Odwaga opuściła go całkiem i stęknął:
— Idź, idź; proszę cię o to bardzo. Członki mam połamane a krew zatrzymała się w żyłach. Nie chcę o tobie nic wiedzieć.
— Pójdę, ale dopiero wtedy, gdy mi dasz żądaną odpowiedź. Dałeś u siebie przytułek mordercy, człowiekowi godzącemu na moje życie. Kiedy przybyłem, by zwrócić ci na to uwagę, chcesz mnie wyrzucić, zamiast, żebyś mi podziękował za to, że cię po przyjacielsku ostrzegam. Zelżyłeś mię i rękę na mnie podniosłeś, czem dałeś dowód, że jesteś jego wspólnikiem. Jeśli to doniosę do władzy, zamkną cię i skosztujesz bastonady. Okażę się jednak łaskawym i oszczędzę cię, jeśli mi dasz odpowiedź, której żądam.
— Panie, — odrzekł — jeśli wszyscy chrześcijanie są tacy skorzy do gwałtu, jak ty, to państwo Islamu musi upaść. Kuglarz chciał zabawić u mnie aż do twego odjazdu.
— Ty wiesz, że on godzi na moje życie?
Nie odpowiedział nic, milczenie jego więc musiałem uważać za odpowiedź potwierdzającą.
— Czy muzabir ma zamiar mię ścigać, skoro stąd odjadę?
— Tak.
— Na którym statku?
— To jeszcze nieoznaczone. Jest on wybitnym członkiem Kadiriny i każdy reis będzie na jego usługi.
— To mi wystarcza. Gdy wróci, powiedz mu, że jeśli natychmiast nie opuści Sijut, zawiadomię władzę i każę go zaaresztować! Jeśli nie usłucha tego wezwania, przyniesie to szkodę i tobie, bo będziesz wplątany w śledztwo. Powiadam ci otwarcie, że każę pilnować twego domu i ciebie. Pamiętaj o tem, że nasi konsulowie lepiej umieją nas obronić, aniżeli was wasze władze! Niech Allah wzmocni twój słaby rozum i dozwoli ci pojąć, od czego twoje osobiste dobro zależy.
Odwróciłem się i wyszedłem z Selimem z lepianki ogrodnika. Kiedyśmy wyszli na ulicę, rzekł:
— Effendi, muszę ci wystawić dwa świadectwa, jedno złe, a drugie dobre. Złe za to, że pozwoliłeś ujść kuglarzowi, a dobre za to, że dość dzielnie postąpiłeś sobie z gospodarzem. Moja obecność dodała ci odwagi i dzięki temu rzuciłeś go w proch a druzgocące spojrzenie oka mego powstrzymywało go od oporu. Nie pozwól upaść swemu męstwu a wtedy zdobędziesz sobie moje uznanie, a może nawet pochwałę!
— Dobrze, lecz najśmielszy z bohaterów nie odważył się wejść do domu, a gdy posłałem po niego, został we drzwiach, ażeby w razie niebezpieczeństwa uciec czemprędzej.
— Uciec? Cofnij natychmiast to słowo! Nie uciekałem nigdy jeszcze i nie uczynię tego i słowo „ucieczka“ jest mi zupełnie obce. Allah dał mi zaraz przy urodzeniu taką zajadłość, że muszę z całych sił powstrzymywać się od zabicia pięciu lub dziesięciu ludzi na dzień.
— Czemuż jednak tak niepotrzebnie panujesz nad sobą wtedy, kiedy należałoby być odważnym? Selimie! Zaiste jesteś odważny tylko wtedy, kiedy ci żadne niebezpieczeństwo nie grozi.
— Nie mów w ten sposób effendi! Jesteś jeszcze za młody, by ocenić trafnie każde położenie życiowe i warunki chwili. Ja natomiast zawsze szybko oryentuję się w teraźniejszości i patrzę w przyszłość, i ilekroć powściągam swoją waleczność, zapewne nie czynię tego bez koniecznej przyczyny. Szkoda, wielka szkoda, że słabość twoja pozwoliła ujść kuglarzowi.
Ponieważ szliśmy szybko, sprzeczka nasza trwała przez całą drogę. Rozstaliśmy się dopiero na dziedzińcu pałacu; on udał się do marszałka, ja zaś do mego mieszkania, skąd wkrótce wywołano mnie do wieczerzy, w której wziął udział także syn koniuszego.
Zdjął już chustkę z głowy, gdyż niewielka szrama zaczynała się goić, ku ogromnej radości całej rodziny.
Po wieczerzy przyszedł marszałek z Selimem, prócz tego zaproszono także kilku znajomych, chcących poznać obcego effendiego. Musiałem im odpowiadać na setki i tysiące pytań, a ponieważ odpowiedzi moje zyskały mi najzupełniejsze ich uznanie, ogłoszono mnie wkońcu, pomimo mego oporu, najmędrszym i najuczeńszym człowiekiem na świecie. Na większość ich pytań odpowiedziałby każdy zdolniejszy uczeń z łatwością, nie zasłużyłem więc bynajmniej na te zaszczyty. Kiedyśmy się pożegnali, podał mi Selim rękę i widocznie zazdroszcząc mi powodzenia, rzekł tak, aby go wszyscy słyszeli:
— Effendi byłeś w dość wielu krajach i nazbierałeś sporo pięknych doświadczeń i wiadomości. Jeśli kiedyś będę miał czas, to powiem ci, które kraje i ludy korzystały z blasku mej obecności. Znam wszystkie wsie i miasta na ziemi i chętnie uzupełnię twoje wiadomości mojemi, ażebyś kiedyś, wróciwszy do swego domu, wywarł na swoich wrażenie człowieka, którego wiadomości nie mają braków zbyt wielkich. Niechaj Allah użyczy ci dobrej nocy!
Rzekłszy te słowa, odszedł z miną człowieka, który drugiemu wyświadczył nadzwyczajną a niezasłużoną łaskę. Wszyscy wyszli za nim, uśmiechając się pobłażliwie; wiedzieli bowiem na równi ze mną, co o tem wszystkiem sądzić.
Po wysiłkach dnia tego spałem tak dobrze, że zbudziłem się późno. Byłbym może spał jeszcze dłużej, gdyby mnie nie zbudziła głośna rozmowa jakichś ludzi, stojących na dziedzińcu tuż pod zakratowanym oknem mojego pokoju. Byli mocno podnieceni przedmiotem rozmowy i wskutek tego nie dość ostrożni: mówili mianowicie o mnie. W gwarze tym dosłyszałem głos koniuszego:
— Powiadam ci, że niema pytania, na które nie potrafiłby odpowiedzieć. W głowie jego łączy się ogół wszystkich gałęzi wiedzy. Ale to jeszcze nie wszystko; on jest, jak się zdaje, wielkim wojownikiem.
— Rzeczywiście? — spytał inny głos także mi znany, choć na razie nie umiałbym powiedzieć, kim był mówiący.
— Tak, rzeczywiście. On sam wprawdzie bynajmniej tego o sobie nie twierdzi, wiele jednak wskazówek zdaje się moje przypuszczenie potwierdzać.
Z kolei nastąpiło opowiadanie o wczorajszej przygodzie, którą koniuszy chciał dowieść, że jestem człowiekiem nieustraszonym i nie tracę przytomności umysłu i zimnej krwi. Opowiadał wreszcie o tem, co w ostatnich czasach przeżyłem w Kairze i w Gizeh, a nakoniec zauważył:
— Nie dowiedziałem się o tem od niego samego; opowiadał to długi Selim. Udawał on wprawdzie, że to on był bohaterem tych wypadków, lecz wszyscy wiemy, że on lubi się chełpić, a jest właściwie tchórzem. Nie Selimowi, tylko effendiemu należy się w tym wypadku chwała, a teraz przyznasz chyba, że to człowiek, który nie boi się nikogo.
— Wierzę. Wszak zwiedził ze mną jaskinię, podczas kiedy tamci zostali w tyle.
Teraz wyjaśniło mi się oczywiście, kim był mówiący; był to nasz przewodnik w Moabdah, ten sam, który mię ręką mumii obdarzył. Czego on chciał tu w Sijut? Czyżby mnie szukał? Odpowiedź na to pytanie miałem otrzymać zaraz, gdyż koniuszy powiedział: — Teraz śpi jeszcze. Czy mam go zbudzić?
— Nie. Nie przystoi przerywać spoczynku takiego męża. Zaczekam więc, dopóki nie wstanie i potem przedłożę mu moją prośbę. Mój brat przepadł gdzieś w Chartumie i jestem przekonany, że tylko on jeden zdoła mi go odszukać.
— Zasięgałeś już jakich wiadomości o swoim bracie?
— Tak. Wysłałem tam bardzo doświadczonego człowieka, ale napróżno.
— Czy ten człowiek znał tamtejsze stosunki?
— Bardzo dokładnie.
— A mimoto nic nie osiągnął? Jakżeż może się to udać temu obcemu człowiekowi?
— Czy wątpisz? Przed chwilą dopiero przedstawiałeś mi go jako człowieka, który więcej potrafi, aniżeli stu innych.
— Tak powiedziałem i jestem głęboko przekonany, że się nie mylę, ale on tu przecież obcy.
— Sam powiedziałeś, że był już kilka razy w Egipcie.
— Tak, ale mimoto jest tutaj obcym. Czy ci się zdaje, że, jeśli Frank był tutaj trzy lub cztery razy, może stosunki znać tak dokładnie, jak ktoś urodzony w Egipcie?
— Jestem zdania, że może je znać dokładnie. Każdy z tych uczonych chrześcijan ma mnóstwo książek o obcych krajach i narodach, oprócz tego mają oni wielkie księgozbiory, należące wprawdzie do państwa, z których jednak każdy może korzystać. Zanim taki obcy wyruszy w daleki kraj, czyta o nim wszystkie książki i przez to poznaje go lepiej, aniżeli krajowiec.
— Skąd ty wiesz o tem?
— Spotykałem się z wielu takimi Frankami w Kahirze, a potem jako przewodnik w Moabdah, i od nich samych to słyszałem. Oni mówią językiem naszego kraju i mają mapy tak dokładne, że często lepiej znają drogi, niż my. Do tego należy dodać, że uczą się znacznie więcej i od nas są mądrzejsi. Nic dziwnego zatem, że dają sobie radę w każdem położeniu i nie zdają się tak, jak my, na Allaha. Jeśli zaś zważysz, że ten effendi jest jednym z najuczeńszych i najznakomitszych, to przyznasz słuszność memu twierdzeniu, że mogę się od niego spodziewać skutecznej pomocy.
— Hm! Mówisz przekonywująco i dowodom twoim nie mogę się oprzeć. Pomów z nim! Pójdę zobaczyć, czy już wstał.
Zajęło mnie to, co słyszałem, a sąd ich, tak bardzo dla mnie pochlebny, mógłby mię nawet wzbić w dumę. Uważano mnie za najznakomitszego i najuczeńszego Franka i miałem odszukać zaginionego, którego znawcy kraju szukali daremnie. Niestety, ogromnie przeceniali moje zdolności, w każdym razie jednak zaciekawiło mię to, co mi miał powiedzieć przewodnik. Za przychylność, jaką mi okazał, chętniebym się mu przysłużył, byle tylko w tym wypadku głowa moja i ręce zadaniu podołały.
Wkrótce otworzyły się cicho drzwi do mego pokoju i do środka zajrzał koniuszy. Spostrzegłszy, że już nie spałem, pozdrowił mnie uprzejmie:
— Niech Allah da ci dzień dobry, effendi! Jaki był twój spoczynek?
— Wypocząłem znakomicie, a mam nadzieję, że i ty również.
— Przyślę ci dwie kawy i dwie fajki.
— Dlaczego dwie?
— Bo masz gościa. Na dworze stoi Ben Wazak z Moabdah, ten sam, z którym zwiedzałeś jaskinię, i pragnie z tobą pomówić.
— Wprowadź go tutaj!
Cofnął głowę, lecz wetknął ją znowu i rzekł z wielką powagą:
— Niemało zdziwi cię powód, który go do ciebie sprowadza.
— A może niebardzo zdziwi.
— O i owszem. To sprawa, w której masz mu dopomóc.
— Nie będzie mnie prosił napróżno.
— Gdybyś wiedział, czego od ciebie zażąda, możebyś go wcale nie przyjął, bo to sprawa trudna.
— Nie bój się o to. Człowiek jest wprawdzie bardzo słabem stworzeniem, ale z pomocą bożą udają mu się rzeczy najtrudniejsze. Jeśli Allah zechce, odnajdę przewodnikowi brata.
— Allah ’l Allah! A więc ty już wiesz o tem?
— Brat przewodnika zniknął w Chartumie i pomimo gorliwych poszukiwań nie znaleziono go dotąd. Teraz przyjdzie Ben Wazak do mnie i poprosi, żebym mu w tej sprawie dopomógł.
Koniuszy nie mógł opanować swego zdziwienia i wszedłszy do środka, by mnie lepiej zobaczyć, zawołał, załamując ręce:
— Ty już wiesz o tem? Effendi, jesteś rzeczywiście najmędrszym z mędrców. Przed twojem okiem nic się nie ukryje. Schylam się w pokorze przed twoim duchem i jeżeli mi każesz, natychmiast przywołam przewodnika.
Skłonił mi się tak nizko, jak to Selim zwykł czynić, i wyszedł. Nie pomyślał nad tem, że rozmawiał z Ben Wazakiem tuż pod mojem oknem i to tak głośno, że rozmowę musiałem słyszeć, a teraz nie dał mi czasu, żebym mu istotę mego jasnowidzenia mógł wyjaśnić. Wkrótce usłyszałem przez otwarte okno głos jego:
— O Ben Wazaku! Widocznie Allah cię miłuje, kiedy kroki twoje skierował w miejsce właściwe. Dobrze osądziłeś tego effendiego, on nie tylko mądry, lecz oczy jego spostrzegają to, co dla drugich ciemne i niezgłębione.
— Bo jego rozum bystrzejszy, niż nasz.
— O nie; nie to. On wie nawet takie rzeczy, do których zwykłym rozumem dojść niepodobna. On wie, że przychodzisz prosić go o to, żeby ci brata w Chartumie odszukał.
— W takim razie musiałby być wszechwiedzącym, a takim nie jest nikt, oprócz Allaha.
— O tym jednak człowieku możnaby myśleć, że istotnie jest wszechwiedzącym. Wie wszystko, wszystko. Ma on nawet zamkniętego we flaszce ducha, który życie daje i może martwych ożywiać. Chodź, zaprowadzę cię do drzwi jego mieszkania, spodziewam się jednak, że zdobędziesz się wobec niego na cześć, jaka mu się należy i jakiej żądać może!
Usłyszałem odgłos oddalających się kroków, poczem gospodarz oznajmił mi przybysza i cofnął się zaraz po jego wejściu. Ben Wazak skrzyżował ręce na piersiach, skłonił się nizko, zostawił pantofle przy drzwiach, a potem zbliżył się i wyrzekł powitalne słowa:
— Niech będzie błogosławion twój ranek jako wschód słońca, effendi!
— A twój jako trawa, gdy w nocy rosą się nakarmi — odpowiedziałem. — Usiądź po prawej stronie, gdyż jesteś mi gościem bardzo mile widzianym.
— O pozwól mi raczej usiąść naprzeciw siebie! Jestem człowiekiem zbyt nikczemnym, ażebym mógł siedzieć po twej prawej stronie, a przytem chciałbym mieć całe twe oblicze przed sobą.
— Jak chcesz. Możesz tak się zachować, jak gdyby pokój ten był twojem własnem mieszkaniem.
Usiadł więc naprzeciwko mnie i nastąpiła chwila milczenia. Zwyczaj bowiem nakazuje, aby ten, kto przychodzi z prośbą, milczał przez jakiś czas, zanim swą prośbę przedłoży. Służący przyniósł kawę i fajki. Pokrzepiliśmy się, nie mówiąc nic do siebie, i wypaliliśmy fajki, a kiedy je napełniono i zapalono ponownie, Ben Wazak tak się odezwał:
— Effendi, ramię twoje silne, a wzrok twój przenika to, co ukryte. Więcej zdołasz dokonać, niż inni ludzie i dlatego przychodzę do ciebie, by ulżyć sercu memu i przedłożyć ci największe życzenie duszy mojej.
— Jeśli tylko zdołam ci się przysłużyć, uczynię to bardzo chętnie, gdyż przychylność twoja rozświeciła mi dzień wczorajszy.
— Możesz, jeśli tylko zechcesz, a przysługę wynagrodzę ci wedle sił moich.
— Nie mów o wynagrodzeniu! Przyjaciele muszą sobie pomagać, nie pytając o piastry. Czemu wczoraj jeszcze nie przedłożyłeś mi swego życzenia?
— Zdawało mi się, że nie przystoi, abym ci się naprzykrzał. Kiedy jednak odszedłeś, przyszło mi na myśl, że może wolno mi będzie pomówić z tobą o mojem utrapieniu.
— Dusza moja stoi dla ciebie otworem. Mów tak, jak gdybyś był u brata albo u najwierniejszego i najlepszego przyjaciela.
— Wiesz już, co mam ci powiedzieć.
— Wiem. Zdradziło mi twą tajemnicę tamto zakratowane okno. Jestem człowiekiem, jak każdy inny, i tylko Bóg jest wszechwiedzący, jak to sam zupełnie słusznie zauważyłeś. Kiedy się zbudziłem, usłyszałem twoją rozmowę z koniuszym. Widzisz, że nie mam tych zalet, które on mi przypisał.
— Ty posiadasz przedewszystkiem rzadką zaletę skromności. Istotnie nikt nie może tego wiedzieć, co Allah, ale są ludzie święci i czarodzieje, którym Allah wiele takich rzeczy odsłania, jakie dla innych na zawsze pozostaną zakryte. Gdybyś nie był otwarcie powiedział mi o tem oknie, byłbym uważał cię za takiego świętego. Mogłeś z tego skorzystać. Wyrzekając się jednak nimbu świętości, dajesz mi dowód, że jesteś człowiekiem uczciwym, którego mogę obdarzyć zaufaniem. Wierz mi, że to znaczy więcej, niż gdybym cię uznał za czarodzieja. Czy posłuchasz teraz mej prośby?
— Z przyjemnością.
— Wiesz już zatem, że chodzi tu o mojego brata. Wysłałem go do Chartumu, a on nie wrócił w oznaczonym czasie. Dopytywałem się o niego pilnie, ale wszelki ślad po nim zaginął. Użyłem nawet pomocy pewnego bardzo doświadczonego i pobożnego człowieka, ale upłynęło kilka miesięcy na tem szukaniu i rezultatu nie było żadnego. Pozostaje tylko przypuszczenie, że poszukiwany umarł w drodze, lub uległ jakiemu nieszczęśliwemu przypadkowi.
— A teraz sądzisz, że powinienem w dalszym ciągu prowadzić te poszukiwania?
— Pytaniem tem uprzedzasz prośbę moją, effendi. Dowiedziałem się od parobków, którzy byli przy grocie, a potem od ciebie samego, że chcesz się udać do Chartumu. ja wiem, że wy, Europejczycy, jesteście o wiele rozumniejsi, sprytniejsi i bystrzejsi od nas, a ponieważ ty jesteś najmądrzejszym i najmężniejszym z Franków, których widziałem, więc przyszło mi na myśl udać się do ciebie z tą prośbą. Ja wiem, że to śmiałość i natręctwo z mej strony, ale wiem, że masz serce dobre i sądziłem, że mi to natręctwo moje wybaczysz. Może znajdziesz w Chartumie czas, by się nieco utrudzić i uwolnić mię od zmartwienia. Jeśli się tego zadania nie podejmiesz, nie będę miał żalu do ciebie, jeśli jednak zlitujesz się nademną, będę ci wdzięczny do końca życia i zaopatrzę cię we wszystko, czego ci tylko potrzeba.
— Powiem ci krótko, że jestem gotów spełnić twoje życzenie, oczywiście o tyle, o ile mi na to okoliczności pozwolą.
— Effendi, dziękuję ci — zawołał, chwytając mnie za obie ręce. — Pragnąłem twojej pomocy, ale nie miałem nadziei, że mi tę łaskę wyświadczysz. Zdejmujesz mi z duszy wielki, bardzo wielki ciężar.
— Tylko się nie oddaj, proszę cię, zbyt daleko idącym nadziejom, bo za skutek mych usiłowań ręczyć ci nie mogę. Zawód byłby potem przykrzejszy. Czy znasz drogę, którą brat obrał, wracając z Chartumu do domu?
— Nie.
— A zatem nie wiesz, czy pojechał na dół Nilem, czy też drogą karawanową.
— Nie wiem; nie mogliśmy tego z góry umówić, gdyż postanowienie podobne zależało od wielu okoliczności, nie dających się z góry przewidzieć.
— Droga Nilem jest stosunkowo pewna, zaś droga karawanowa przez pustynię Korosko i Bajuda naraża na wiele niebezpieczeństw. Czem był twój brat?
— Przewodnikiem, jak ja.
— Niczem więcej?
Wstrzymał się na chwilę z odpowiedzią, wreszcie rzekł:
— Czy mogę ci zaufać nawet wtedy, kiedy chodzi o coś zakazanego?
— Hm! Trudno mi z góry dać ci na to odpowiedź.
— Mam na myśli przemycanie mumii.
— Zapewniam cię, że ta sprawa nic mię nie obchodzi, gdyż nie jestem urzędnikiem policyjnym kedywa.
— Otóż powiem ci, że brat był przemytnikiem mumii.
— A więc tem samem, czem ty teraz jesteś.
— Elfendi — uśmiechnął się — nie pytaj. Jestem człowiekiem uczciwym i nie oszukałem jeszcze nikogo. Jeśli mam jaki wielki błąd na sumieniu, to chyba ten, że co do mumii nie zgadzam się z kedywem.
— Czy kontrabanda taka połączona jest z niebezpieczeństwami?
— Z niemałemi, gdyż źle z człowiekiem, którego na przemycaniu mumii pochwycą.
— A zatem ludzie, którzy się tem zajmują, muszą być bardzo odważni i ostrożni.
— Pewnie. Tchórzem i nierozważnym przemytnik być nie może.
— A twój brat posiadał te właściwości?
— W wysokim stopniu.
— W takim razie sądzę, że się niemi w swojej podróży posługiwał. Musiał obrać tę drogę, którą uważał za najbezpieczniejszą, jeśli go już przedtem w Chartumie nie spotkało nieszczęście.
— W Chartumie? Effendi, skąd ci to na myśl przyszło?
— Jest to zupełnie naturalne, gdyż w takich razach należy uwzględnić wszelkie możliwości. Dopiero, gdy zdam sobie sprawę ze wszystkich możliwych okoliczności, będę mógł uważać jeden lub drugi wypadek za bardziej prawdopodobny.
— Powiedz mi zatem, jakie wiadomości są ci potrzebne. Powiem ci wszystko bardzo chętnie.
— Jak się twój brat nazywa?
— Hafid Sichar.
— W jakim celu posłałeś go do Chartumu?
— Po pieniądze, które mam u mojego wspólnika kupca Barjada el Amin.
— Jakie to były pieniądze? Czy może udział w zyskach?
— Nie. Ja mu je pożyczyłem.
— Czy to człowiek uczciwy? Sądząc z imienia, nie należałoby o tem wątpić; Barjad znaczy po arabsku uczciwy.
— Istotnie jest on bardzo uczciwy.
— Jak wielką sumę mu pożyczyłeś?
Zawahał się znów z odpowiedzią i zapytał:
— Czy ty musisz to wiedzieć?
— Tak.
— Dlaczego?
— Ażeby sobie wyrobić jasny obraz wchodzących tu w grę stosunków. Zresztą przyrzekłeś opowiedzieć mi wszystko. Jeśli spodziewasz się jakiegoś skutku moich wysiłków, to musisz być otwarty. Czy suma była wysoka?
— Tak. Powiedziałem ci już wczoraj, że nie jestem taki ubogi, na jakiego wyglądam. Tutejsze stosunki zmuszają właściciela do ukrywania swojego mienia. Pożyczyłem Barjadowi el Amin stopięćdziesiąt tysięcy piastrów.
Suma ta równała się czterdziestu tysiącom franków, a więc była jak na egipskie stosunki, bardzo wysoka. Zapytałem więc nieco zdziwiony:
— Tyle pieniędzy pożyczyłeś tak daleko, aż do Chartumu? Widocznie bardzo ufasz owemu kupcowi. Odkąd datuje się wasza znajomość?
— Od sześciu lat.
— A kiedy mu dałeś pieniądze?
— Przed pięciu laty.
— A zatem w chwili, kiedy mu pieniądze powierzałeś, znałeś go dopiero od roku. Czy to nie było nierozwagą z twej strony?
— Nie, gdyż polecił mi go człowiek, którego każde słowo jest tak święte, jak Święte są zdania koranu.
— Kto to był?
— Święty fakir, który wczoraj pojechał z wami do Sijut.
— Hm! Nie jestem muzułmaninem i nie wiem, czy wasi fakirzy, zasługują na takie zaufanie. Poznałem ich kilku i ci wydali mi się wielkimi hultajami.
— Są tacy; masz słuszność, lecz uczciwość i pobożność, czynią niewątpliwie tego jednego godnym zaufania.
— A więc ten człowiek radził ci pożyczyć kupcowi tę wysoką sumę. Była ona przez pięć lat w jego interesie, — dlaczego zażądałeś jej zwrotu? Czy przestałeś mu ufać?
— Nie. Ja nie zażądałem zwrotu pieniędzy, tylko on doniósł mi przez posłańca, że ich już nie potrzebuje. Dlatego wysłałem po nie brata.
— A on nie wrócił! Czy masz pewność, że brat twój wogóle dotarł do Chartumu??
— Tak. Barjad el Amin wypłacił mu pieniądze i on zniknął potem.
— Hm! Otrzymał pieniądze, a potem zniknął! No, no!
Spojrzałem w zamyśleniu przed siebie. Przewodnik czekał chwilę, a potem spytał:
— Dlaczego milczysz. Spoważniałeś bardzo. Nad czem rozmyślasz?
— Nad obowiązkami gościnności.
— Czy to ma jaki związek ze zniknięciem mego brata?
— Bardzo ścisły. Pożyczyłeś kupcowi taką wysoką sumę, więc musi ci być za to bardzo wdzięczny i zapewne jesteście bardzo serdecznymi przyjaciółmi.
— Oczywiście.
— A zatem Barjad el Amin przyjął brata gościnnie i dał mu u siebie mieszkanie.
— Tak jest.
— Czy zniknął nagle, czy odjechał?
— Odjechał, by do domu nie wrócić.
— Którym statkiem?
— Tego nie wiem.
— A może obrał drogę karawanową przez pustynię?
— I tego nie wiem.
— Ta okoliczność wydaje mi się podejrzaną, wielce podejrzaną. W miastach zachodnich nie liczy człowiek nigdy na gościnność drugich; idzie się do gospody i płaci za wszystko, co się otrzymuje. Tutaj u was inaczej, a im dalej w głąb kraju, tem większe znaczenie ma prawo gościnności. Wiem, że w Chartumie jest zwyczaj, że gospodarz zawsze odjeżdżającego gościa odprowadza przez jakąś część drogi i to tem dalej, im bliższa łączyła ich obu znajomość. Ten kupiec Barjad el Amin zawdzięczał ci bardzo wiele, pożyczyłeś mu mianowicie tyle pieniędzy, że w ciągu pięciu lat z pewnością się wzbogacił i mógł wreszcie o spłacie długu pomyśleć. Twój brat przybywa do niego, je, pije, mieszka u niego i miałby odjechać tak nagle, że Barjad el Amin nie wie, kiedy nastąpił odjazd? Cóż ty na to, kochany Ben Wazaku?
Stropił się, spojrzał mi w twarz szeroko otwartemi oczami i dopiero po chwili odpowiedział:
— Effendi, miałem słuszność, twierdząc, że wy Frankowie jesteście od nas znacznie rozumniejsi.
— Nie myślę temu przeczyć.
. — Kupiec przyjął brata bardzo uroczyście, a gościnność nakazywała mu pożegnać go równie uroczyście i odprowadzić część drogi. Nie pomyślałem nad tem.
— Ponieważ Barjad nie umie nic powiedzieć o takiem pożegnaniu gościa, więc nie może mieć za złe, jeżeli go podejrzewam. Albo to łotr i wie jaki los spotkał twojego brata, albo lekceważył sobie obowiązki gościnności i ponosi przez to pośrednio winę nieszczęścia, które w każdym razie stać się musiało.
— Allah, Allah! Ktoby to myślał. Effendi, twoje słowa łamią mi serce. Więc mam niedowierzać, gdy zaufanie moje było tak wielkie i bezwarunkowe?
— Zbrodnia, czy zaniedbanie obowiązku, to wszystko jedno; kupiec ponosi winę. Czy człowiek, którego potem posłałeś do Chartumu, jest taki godny zaufania, jakby w tym wypadku należało sobie życzyć?
— Tak, to człowiek najgodniejszy zaufania ze wszystkich, to święty fakir.
— Aha! A więc ten sam, który skłonił cię do pożyczenia kupcowi pieniędzy?
— Ten sam!
— Hm! Hm!
— Mruczysz znowu. To mi nic dobrego nie wróży. Czy może mu niedowierzasz?
— Przedstawiłeś mi go tak pochlebnie, że doprawdy nie mam odwagi rzucić na niego jakiegokolwiek podejrzenia. Ale komuś, kto żyje zatopiony bez przerwy w Allahu, nie powierzałbym tak ważnej sprawy ziemskiej. Kto tak, jak on, spędza większą część życia na modlitwie, ten pewnie nie posiada zmysłu niezbędnego do tropienia i ścigania zbrodni po jej splątanych i ukrytych drożynach.
— Nie miałem kogo posłać, rzekł pokornie.
— A czy sam pójść nie mogłeś?
— Ze względu na dzieci musiałem tej podróży zaniechać.
— Uważasz ją zatem za niebezpieczną?
— Nie mogę tego powiedzieć; wstrzymały mię moje zawodowe obowiązki. Straciłem stopięćdziesiąt piastrów i muszę teraz odrobić tę stratę, muszę pracować i zbierać, a przytem troszczyć się nietylko o moje dzieci, ale i o brata. Boję się, że gdybym poszedł, zginąłbym tak samo, jak on.
Powiedział to takim tonem, jak gdyby wątpił w moją bystrość; więc odrzekłem:
— Masz zupełną słuszność. Jeśli w tym wypadku spełniono zbrodnię, to i ciebie niezawodnie sprzątniętoby ze świata, gdybyś przybył do Chartumu, ażeby szukać winowajcy. W ten sposób osierociliby złoczyńcy dwie rodziny zamiast jednej.
— To prawda, effendi; ja tak samo myślałem.
— Czy nie pomyślałeś przytem jeszcze o czem innem?
— Naprzykład o czem?
— O tem, że jeżeli ty przyjdziesz, to ciebie sprzątną, a jeśli ja, to mnie ten los spotka, a to przecież znacznie korzystniejsze dla ciebie.
— Effendi, Allah świadkiem, że mi to na myśl nie przyszło.
— Wierzę ci. Bądź co bądź jednak zaprzeczyć się nie da, że jeśli spełniono zbrodnię, to sprawcy będą się starali śledztwo wszystkimi sposobami utrudnić i z pewnością nie będą się wahali popełnić nawet morderstwa.
— Muszę ci przyznać słuszność, ale z drugiej strony nie wątpię, że poszukiwania tobie się łatwiej mogą udać, niż mnie. Przedewszystkiem mnie tam znają dobrze i złoczyńcy będą wiedzieli o każdym moim kroku. Ty natomiast jesteś obcym i nikt nie przypuści, że mię znasz. Możesz więc robić poszukiwania potajemnie i osiągniesz rezultaty o wiele wcześniej, aniżeli ja.
— Masz zupełną słuszność. Oświadczam ci raz jeszcze, że zajmę się tą sprawą. Oczywiście trzeba nad tem wszystkiem zastanowić się dokładniej. Jakże kupiec przyjął świętego fakira?
— Tak, jak musiał go przyjąć ze względu na jego świętość; obchodzono się z nim, jak z jakim słynnym szejkiem lub emirem.,
— Czy fakir zapytał się o twojego brata wprost czy potajemnie.
— Całkiem otwarcie.
— Źle zrobił, bo powinien był udawać, że nic nie wie o pobycie twego brata w Chartumie.
— Ten święty człowiek nie umie udawać i raczej dałby się zabić, niżby miał kłamstwem splamić swoje usta.
— W takim razie nie nadawał się do takiej misyi. Twierdzono, o ile mi się zdaje, że twój brat pieniądze odebrał!
— Tak jest; Barjad el Amin pokazywał kwit fakirowi, przezemnie podpisany i moją pieczęcią opatrzony, a wręczony mu przez brata natychmiast po otrzymaniu pieniędzy.
— A czy nie przypuszczasz, że to pokwitowanie przemocą bratu wydarto? Dlaczego ci Barjad wprost tych pieniędzy nie przysłał, ale żądał, abyś po nie osobiście przyjechał?
— To zupełnie zrozumiałe. Kto wie, czy taka przesyłka doszłaby w całości na miejsce przeznaczenia i na takie ryzyko Barjad el Amin narażać się nie mógł.
— Mimoto, cała ta sprawa wydaje mi się niejasną. Powiedziałeś, że otwarte poszukiwania są niebezpieczne, a przecież ten fakir poszukiwał, a żadnej szkody mu to nie przyniosło.
— Uniknął niebezpieczeństwa, bo wszyscy wiedzą, że to człowiek święty.
— Zapominasz o tem, że zbrodniarz nie pyta się o świętość i pobożność człowieka, który mu stoi na drodze. Nie chcę podejrzewać fakira, a jednak zdaje mi się, że on tu nie jest bez winy. Jeżeli zaś przypuścimy, że on rzeczywiście niewinien, to wyszedł cało nie dzięki swojej świętości, ale dlatego, że się go ci ludzie nie bali. Zapewne nie posiada rozsądku, wystarczającego do odkrycia tej zbrodni.
— Więc sądzisz, że tu istotnie zbrodni dokonano?
— Jestem tego pewny.
— Kogóż więc uważasz za sprawcę? Czy może Barjada el Amina?
— Tak jest.
— Czy fakir wie, że się zajmujesz sprzedażą i przemycaniem mumii?
— Tak.
— Czy on wie o tem, że ten handel wzbroniony?
— Nie umiem ci na to pytanie odpowiedzieć. Ile razy z fakirem o tem mówiłem, twierdził zawsze, że w Koranie takiego zakazu niema.
— A on się tym handlem zajmuje?
— Nie wiem.
— A może ten pobożny człowiek zna grobowce z mumiami i tylko nie mówi o tem nikomu?
— Być może. On wędruje po całej dolinie Nilu, a tam są jeszcze gdzieniegdzie sklepienia i jaskinie grobowe, których ludzkie oko nie widziało.
— Słyszałem raz, że w pobliżu Sijut, znajdują się bogate groby królewskie.
— W takim razie ten, kto je odkrył, musiał zachować tajemnicę dla siebie, bo chyba mnie pierwszemu powiedzianoby o tem. Czy sądzisz, że fakir zna taką tajemnicę?
— Domyślam się tego.
— Być może! Pomówię z nim o tem przy pierwszej sposobności.
— Dobrze! Nie zdradź się jednak, że ze mną o tem mówiłeś, a także i to zachowaj w tajemnicy, że twego brata będę poszukiwał.
— Dziwi mię to, że tak fakirowi nie dowierzasz.
Miał słuszność, jakkolwiek nie było to określone podejrzenie, lecz jakieś nieokreślone przeczucie. Mimoto odświadczyłem przewodnikowi, że uważam fakira za człowieka, który się może stać dla mnie niebezpiecznym.
— Niebezpiecznym? Taki święty człowiek, któremu kiedyś postawią Marabut?[40]
— Tak. Sam powiadasz, że chodzi ciągle z miejsca na miejsce, a więc może przedemną przybyć do Chartumu, gdyż ja muszę jeszcze zaczekać tu na mego towarzysza. Coby było, gdyby tak przyszedł do kupca i powiedział mu, że przybędzie do niego pewien Frank, żeby odszukać miejsce pobytu twojego brata. Teraz chyba rozumiesz, że najlepiejby było, gdyby fakir o niczem nie wiedział, i dlatego żądam od ciebie, ażebyś wobec niego zupełne zachował milczenie. Jeśli mi tego nie przyrzekniesz, nie chcę mieć z tą sprawą nic więcej do czynienia.
— Effendi, co tobie wpadło do głowy? — zawołał przerażony. — Uczynię wszystko, co mi każesz, i zaniecham wszystkiego, czego zakażesz. Pozatem zgodnie z przyrzeczeniem zaopatrzę cię we wszystko, co w drodze może ci być potrzebne.
— Nie wiele od ciebie potrzebuję. W każdym razie jednak musisz mi dać list do brata, który mu oddam, gdy go odnajdę. W liście zamieścisz koniecznie tę wiadomość, że na twoje polecenie robiłem za nim poszukiwania. Podpis i pieczęć oczywiście potrzebne.
— Jeśli pozwolisz napiszę list zaraz. Sygnet mam przy sobie, resztę dostanę tutaj z łatwością.
— Klasnąłem w dłonie i przyszedł służący, który postarał się o papier, pióro, atrament i lak. Za kwadrans list był napisany i Ben Wazak podał mi go, mówiąc:
— Oto masz, czego żądałeś, effendi! Muszę jednak wyjść na chwilę, aby ci przynieść jeszcze coŚ, co ci się przydać może. Czy spotkam cię tu za godzinę?
— Tak, do tego czasu nie wyjdę z domu.
Pożegnał mię, a kiedy wrócił po upływie umówionego czasu, przyniósł mi drugi list z adresem do Chartumu.
— Oddaj go, skoro tylko na miejsce przybędziesz! — rzekł. — A nie zapomnij! Człowiek, do którego ten list napisany, wiele ci może pomóc.
— Czemże on jest? Bo na adresie widzę tylko jego nazwisko.!
— To wystarczy. Adresata każde dziecko ci wskaże. Kiedy masz zamiar odjechać?
— Skoro tylko przybędzie mój towarzysz.
— W takim razie może zobaczymy się jeszcze przedtem. Jeśli ty będziesz chciał jakich wiadomości, znajdziesz mnie w Moabdah, a jeśli zaś ja będę chciał rozmówić się z tobą, przyjdę do ciebie. W każdym razie spodziewam się, że cię później u siebie zobaczę, a będziesz zawsze mile w moim domu widziany, bez względu na to, czy mi brata odszukasz, czy nie. Niech cię Allah błogosławi i prowadzi ścieżkami szczęścia. Pomyśl czasem o mnie i bądź pewny, że ja nieustannie myśleć będę o tobie, nawet w modlitwie, choć jestem innej wiary, niż ty.
Pożegnałem go i na tem się nasza rozmowa skończyła. A więc znowu coś nowego i awanturniczego. Poszukiwać zaginionego, którego święty fakir nie mógł odnaleźć. O tym ostatnim myślałem wiele. Wprawdzie nie przypisywałem mu stanowczo łotrowstwa, nie mogłem się jednak oprzeć nieokreślonemu przeczuciu, że fakir w całej tej sprawie inną zupełnie grał rolę, aniżeli ta, jaką mu chciał przyznać przewodnik.
Szczęściem, umówiłem się ze starcem, że pójdę do grobów królewskich. Przy tej sposobności mogłem go wybadać. Nie mógł wiedzieć, że Ben Wazak był u mnie i że mówił ze mną o swoim bracie, to też było rzeczą prawdopodobną, że wpadnie w zastawioną na siebie pułapkę, jeśli moje przeczucia nie były fałszywe. Przerwałem te rozmyślania, kiedy mię zawołano do śniadania. Zaspokoiłem głód dostatecznie i oświadczyłem gospodarzowi, że na obiad do domu nie przyjdę.
— Dlaczego? — spytał. — Gdzie idziesz?
— Zwiedzać grobowce.
— O Allah! Czy to możebne? Nie dość ci wczorajszego smrodu w jaskini?
— Tym razem nie chodzi o mumie krokodyli.
— A o jakież? Czy chcesz widzieć zabalsamowane ciała wilków, leżące tam w górach?
— Może — odpowiedziałem, gdyż przyrzekłszy milczenie, nie mogłem mówić prawdy. — Tylko Selima z sobą zabieram.
— Niechaj Allah będzie pochwalony! Więc Selim pójdzie z tobą? To pewny znak, że sprawa nie jest ani niebezpieczna, ani groźna. Czy ci potrzeba pochodni? Mam kilka w domu.
— Potrzeba mi pochodni, zapałek i długiego mocnego powroza.
Kiedy przyniesiono żądane przedmioty, wybrałem sześć pochodni woskowych, które postanowiłem z sobą zabrać, chociaż fakir powiedział, że i jedna wystarczy. Miał on na godzinę przed południem przyjść przed bramę pałacu, ale już o pół godziny wcześniej przyprowadzono do mnie wyrostka, który mi powiedział, że Święty człowiek czeka na nas za miastem.
— Czemu sam po nas nie przyszedł? — zapytałem.
— O tej porze rozmawia on z Allahem i nie wolno mu opuścić miejsca modlitwy — brzmiała odpowiedź.
Poszedłem po Selima. Paląc i gawędząc, siedzieli obaj z marszałkiem na dywanie. Wchodząc już, usłyszałem Selima mówiącego:
— Nie wolno mi go opuścić; powierzono mi go, więc jestem jego obrońcą.
Ten hultaj musiał znowu o mnie opowiadać! To przypuszczenie potwierdził natychmiast czarny grubas, który przyjął mnie słowami:
— Co ja słyszę, effendi! Ty znowu szukasz przygód? Zostań lepiej w domu. Wiem całkiem pewnie, że stanie się nieszczęście.
— Czy Selim powiedział ci, dokąd dążymy? — pytałem, chcąc się przekonać, czy nie wypaplał tajemnicy.
— Nie. Powiedział mi tylko, że musiał złożyć wielką przysięgę milczenia i to właśnie napełnia mnie o was obawą.
— Nie bój się; nic nam się nie stanie.
— Tak mówisz, bo nie wierzysz przepowiedniom księżyca. Zostań z nami, proszę cię bardzo!
— A ja cię także bardzo proszę, żebyś na mnie nie nalegał. Dałem słowo, że przyjdę i muszę go dotrzymać.
— Więc zostaw tu przynajmniej Selima.
— Co, ja mam zostać? — zawołał blagier, zrywając się z miejsca. — Ja, obrońca i opiekun tego effendiego, miałbym go puścić samego? Nie mogę nie spełnić mego obowiązku i pójdę z nim wszędzie przez wszystkie niebezpieczeństwa nieba i ziemi. Będę za niego walczył ze wszystkimi smokami, wężami i niedźwiadkami, jestem gotów rozdzierać lwy i pantery, byle tylko...
— Na razie masz zamknąć usta — przerwałem mu. — O smokach, lwach i panterach niema mowy i dlatego zostawiam strzelbę tutaj, a tylko nóż z sobą zabierzesz.
— Ależ wiemy, dokąd pójdziemy, effendi! Kto wie, czy nie znajdziemy się na pustyni, a tam lwy i...
— Głupstwo! Tobie lew nic nie zrobi, bo masz oczy dobre i ledwie go dostrzeżesz, zaczniesz zmykać tak szybko, że cię nie zdoła doścignąć.
— Panie, jakież złe mniemanie masz o najwierniejszym ze swoich przyjaciół. Jam jest Selim, twój opiekun; stanąłbym do walki za ciebie nawet wtedy, gdyby ludzie i dzikie zwierzęta z całej ziemi rzuciły się na nas. Zapoznajesz mnie i dlatego proszę Allaha, żeby naprawdę zesłał na nas wielkie niebezpieczeństwo. Dowiódłbym ci wtedy, że w twojej obronie gotów jestem pójść nawet na śmierć.
Zabrał nóż, trzy pochodnie i powróz i ruszyliśmy w drogę. Chłopak czekał na dworze i poprowadził nas tą samą drogą, którą jechaliśmy konno onegdaj. Kiedy minęliśmy ożywione ulice i zaczęliśmy się piąć w górę, zauważyłem ubogo odzianego człowieka, siedzącego w piasku i ścinającego sierpem skąpe źdźbła trawy. Kiedyśmy się zbliżyli, powstał i wtedy poznałem w nim ogrodnika, u którego szukaliśmy kuglarza. Wcale go to spotkanie nie zdziwiło, owszem miałem wrażenie, że właśnie na nas czeka. Kiedyśmy obok niego przechodzili, zawołał, uśmiechając się do mnie szydersko:
— Dalej, idź drogą niewiernych i zdechnij na ścieżce przeklętych. Niech cię Allah potępi, psie jeden!
Potem odwrócił się i popędził cwałem, oglądając się kilkakrotnie, czy go nie ścigam. Jego obelgi były zuchwałą, bezwstydną zemstą za wczoraj; tak przynajmniej teraz myślałem, choć później zrozumiałem, że w jego słowach kryło się jeszcze coś więcej.
Kiedyśmy się na szczyt wzgórza wdrapali, wskazał chłopak na odległy otwór w skale i rzekł:
— Tam, przy tym dawnym grobowcu stoi święty i czeka na was pogrążony w modlitwie.
To powiedziawszy, chciał się oddalić. Miałem zamiar dać mu mały bakszysz, lecz on splunął przede mnie i rzekł z gestem odrazy:
— Nie chcę twojego piastra. Nie będę się plamił pieniądzmi niewiernego. Idź do piekła!
Uciekł pędem. Coś takiego nie przytrafiło mi się jeszcze. Na Wschodzie starzy i młodzi polują formalnie na bakszysz, a chłopcy biją się o niego do krwi, tymczasem ten chłopak odtrącił dar i odważył się zarzucić mię nawet obelgami. Puściłem go oczywiście wolno i poszedłem z Selimem do otworu, gdzie stał fakir z twarzą, zwróconą ku Mekce, gestykulując rękoma w modlitwie.
Kiedy zbliżyliśmy się do niego, zobaczyłem, że poruszał wargami, jak człowiek, odmawiający pacierze, a na twarzy jego malował się wyraz najczystszego religijnego zachwycenia. Nie, ta twarz kłamać nie mogła. Człowiek, stojący tak blizko grobu, żadną miarą nie mógł być przyjacielem zbrodniarzy!
Usłyszał, że nadchodzimy i zwrócił się do nas. Twarz jego przybrała wyraz łagodnej powagi; skłonił się, podał mi rękę i rzekł:
— Witam cię, effendi! Niechaj Allah prowadzi kroki twoje do radości i szczęścia! Dotrzymałeś słowa, więc i ja także dotrzymam przyrzeczenia. Zobaczysz królów dawnych Egipcyan, ich synów, żony, córki i innych krewnych.
— Dlaczego sam po nas nie przyszedłeś, chociaż mi to przyrzekłeś? — spytałem.
— Allah mnie wezwał, a ja musiałem się stawić. Stałem na ziemi, a patrzyłem w niebo i widziałem promieniejące oczy zbawionych i skrzydła hufców anielskich. Nie mogłem odejść, musiałem zostać i wysłuchać głosu proroka, ażeby go rozszerzyć wśród narodów wiernych i niewiernych.
— Niewiernych? Więc jesteś kaznodzieją, który szerzy islam wśród pogan?
— Tak, ja zwracam stopy wszystkich ludzi ku świętemu miastu Mekce, a ich na koran, księgę życia, a dusze ich zwracam ku drodze, wiodącej do wieczności. I teraz musiałem być posłusznym wezwaniu proroka i nie wolna mi było odejść. Dlatego posłałem wam chłopaka, który miał was do mnie sprowadzić.
— Złego pomocnika sobie wybrałeś. Zelżył mnie, ponieważ jestem innej wiary niż on.
— Przebacz mu, bo to mały chłopak, który jeszcze nie umie nad swoim gniewem panować. Jestem gotów; chodźmy!
Chciał iść przodem, może dlatego, by uniknąć rozmowy, ponieważ jednak koniecznie chciałem się z nim rozmówić, trzymałem się jego boku. Selim szedł za nami. Uderzyło mnie to, że szedł tą samą drogą, którą jechaliśmy onegdaj. Szliśmy tak obok siebie już dobrą chwilę. Ponieważ nie przestawał milczeć, zacząłem:
— Cieszę się, że jesteś kaznodzieją...
Chciałem mówić dalej, lecz wtrącił:
— W takim razie jesteś niedobrym chrześcijaninem.
— Dlaczego?
— Przecież i wy macie także kaznodziei, których zadaniem nawracanie pogan.
— I owszem.
— Jak ich nazywacie?
— Misyonarzami.
— Tak, znana mi już ta nazwa. Misyonarze to nasi najgorsi wrogowie i dlatego dobry chrześcijanin mie powinien się cieszyć, jeśli na swej drodze spotka kaznodzieję islamu. Czy znasz także koran, oprócz waszej świętej księgi?
— Tak.
— Która ma słuszność, nasza, czy wasza księga?
— Biblia.
W takim razie widok waica[41] musi cię przepełniać odrazą.
— Jeśli powiedziałem, że się cieszę, widząc w tobie kaznodzieję, to radość ta pochodziła stąd, że spodziewałem się usłyszeć od ciebie coś o owych krajach pogańskich, w których prawiłeś kazania.
— Coby ci z tego przyszło?
— Dowiedziałbym się, czy zapatrywania moje na te kraje i narody są fałszywe, czy słuszne. Czy wolno spytać, w których krajach już byłeś?
— Byłem we wszystkich osadach nad białym i niebieskim Nilem, byłem także w Kordofanie i dalej aż poza Dar-fur.
— Zazdroszczę ci tego, co widziałeś. Prawda, że osada nad Nilem nazywa się seriba?
Pytałem jak uczeń, ale plan miałem zupełnie wyraźny. Chciałem, ażeby mnie uważał za mniej doświadczonego i wiedzącego, niż było w istocie, i żeby się przez to tem łatwiej dał wciągnąć w rozmowę o przedmiocie leżącym mi na sercu.
— Nie — odpowiedział na moje ostatnie pytanie. — Kto tak cię pouczył, widocznie sam nie wiele umiał. Chrześcijanie nie wszyscy są tacy mądrzy, za jakich ich się powszechnie uważa.
— Ale słowo seriba istnieje?
— Tak. Ale seriba nie jest ani miasto, ani wieś, lecz obronne miejsce, w którem mieszkają ludzie, polujący na niewolników.
— Jakto? Więc są jeszcze tacy, którzy zajmują się podobnymi łowami?
— Muzułmanin inaczej na te rzeczy patrzy, niż wy, chrześcijanie. Czy znasz arabski wyraz na oznaczenie niewolnika?
— Tak jest. Naszemu wyrazowi: „niewolnik“ odpowiada arabskie słowo abd.
— Bardzo dobrze! Pamiętaj jednak, że Abd znaczy także sługa, poseł, uczeń, a te znaczenia dowodzą, że niewolnicy nasi są sługami i uczniami, a nie męczennikami.
— Rozumiem, mimoto jednak uważam za okrucieństwo wydzieranie ich ojczyźnie i rodzinom.
— Mylisz się, bo niewolnikom lepiej u nas, aniżeli u siebie, we własnej ojczyźnie.
— Aby jednak schwytać jednego niewolnika, trzeba zabić przeciętnie trzech innych ludzi.
— Czy to taka wielka szkoda, że umiera poganin? Jeśli spodoba się Allahowi, urodzi on się poraz wtóry jako syn muzułmanina, a potem, jeśli będzie żył wedle przykazań koranu, może nawet wejść do raju Mahometa. Musisz sobie obławy na niewolników i niewolnictwo wyobrazić inaczej, aniżeli je wam przedstawiono. Byłem kapłanem kilku serib, znam więc całą tę sprawę lepiej, niż wy. Byłem nawet w seribie Abu el Mota[42] i tam nabrałem przekonania, że czarni nie są ludźmi, lecz dwunożnemi zwierzętami.
— Byłeś u Abu el Mota? Znam to nazwisko dobrze i słyszałem o nim wiele, bardzo wiele. Zamieszkiwał on seribę el timsah[43], jeśli się nie mylę.
— Tak jest. Byłem u niego w tej seribie. Był on najsłynniejszym łowcą niewolników, ale żyje jeszcze słynniejszy.
Starzec wyglądał teraz całkiem inaczej. Łagodna powaga zniknęła z jego twarzy, a miejsce jej zajął ziemski, bardzo ziemski zapał. Dostrzegłem to, rzuciwszy na niego krótkie ukośne spojrzenie.
— Jak się nazywa? — spytałem.
— Ibn Asl[44].
— To bardzo pobożne imię.
— Nie.
— W takim razie muszę chyba bardzo źle znać język tego kraju. Asl, odwieczny początek jest określeniem Boga, Ibn Asl znaczy zatem mniej więcej tyle, co syn początku, syn Boga.
— W tym razie nie. Ten człowiek nazywa się Ibn Asl, jako syn Ojca, który nazywa się Abd Asl[45].
Powiedział to z dumą, która na razie była dla mnie niezrozumiała. Odpowiedziałem mu tak obojętnie, jak tylko mogłem:
— A więc ojciec jego nazywa się Abd Asi. Czy znasz tego człowieka?
— Znam go, a nawet bardzo dobrze! — potwierdził szczególnie znaczącym tonem.
— Czy znasz może i Syna, samego łowcę niewolników?
— I jego znam!
A jednak jestem zdania, że imię jego nie nadaje się dla łowcy niewolników. Abu el Mot, ojciec śmierci, to brzmi już całkiem inaczej.
— Powiem ci, że ten Ibn Asl nosi jeszcze inne miano, zdobyte czynami. Nazywają go także ed Dżazur[46]. A to imię nie nadaje się dla łowcy niewolników?
— O tak! To miano brzmi lepiej, aniżeli właściwe. Skąd on pochodzi?
— Tego ci już nie powiem.
— Nie mógł przecież odrazu być łowcą niewolników. Czem był przedtem?
— Kupcem w Chartumie.
— Aha, w Chartumie.
— Tak. Był on pomocnikiem handlarza nazwiskiem Barjad el A...
Wstrzymał się nagle dzięki mojej nieostrożności. Chciał powiedzieć Barjad el Amin, a właśnie u tego kupca zniknął brat mego przewodnika w Moabdah. Usłyszawszy to imię, podniosłem mimowoli schyloną dotychczas głowę i spojrzałem na mówiącego z takiem zdziwieniem, że musiało go to uderzyć. Toteż zapytał:
— Znasz może tego człowieka?
Zaprzeczyłem, on jednak spojrzał mi bystro w twarz i powiedział:
— Czy mówisz prawdę?
— Nie byłem jeszcze nigdy w Chartumie.
— Ale się tam wybierasz.
— Tak.
— Do Barjada el Amin?
— Jakże mogę wybierać się do człowieka, którego nie znam?
— Kiedy wymówiłem jego imię, zauważyłem na twojej twarzy prawie przestrach. Jest mi to bardzo podejrzane. Ty nie jesteś względem mnie tak rzetelny, jak ja względem ciebie.
— Nie rozumiem cię wcale. Jestem tu zupełnie obcy, a ty twierdzisz, że znam imiona, których nawet krajowiec nie słyszał.
— To być może. Czy wiesz, kto jest Ben Wazak?
— Przewodnik w Moabdah, w którego towarzystwie zwiedzałem jaskinię krokodyli.
— (Czy rozmawialiście ze sobą?
— Naturalnie! Rozmawialiśmy o jaskini i mumiach, które się w niej znajdują. — Czy mówiliście także o Chartumie?
— Nie.
— A o bracie, którego tam wysłał?
— Czy Ben Wazak ma brata? Gdzie on się teraz znajduje?
— Więc rzeczywiście nic nie wiesz? No to ci powiem, że ten Ibn Asl el Dżazur spłatał najlepszego figla bratu Ben Wazaka.
— Zaciekawiasz mnie bardzo. Jaki to mógł być figiel? — spytałem, starając się ze wszystkich sił o zachowanie spokoju, gdyż spodziewałem się, że za chwilę spadnie zasłona tajemnicy. Oczekiwania moje jednak doznały zawodu, fakir bowiem odpowiedział po krótkim namyśle:
— To ciebie nic nie obchodzi, zresztą wam, Frankom, takich rzeczy nie należy mówić.
— Co do mnie, chętnie słucham opowiadań o takich figlach!
— Wierzę; któżby nie słuchał chętnie czegoś podobnego? Mimoto nie powiem ci nic.
— Dlaczego? Czy sądzisz może, że puszczę opowieść dalej?
Zatrzymał się, wybuchnął szczególnym śmiechem, położył mi rękę na ramieniu i rzekł:
— Zdradzisz? Ty? Nie, tego się nie obawiam. Wiem napewno, całkiem napewno, że tybyś tego nie zdradził.
Fakir przedstawił mi się w tej chwili jako całkiem inny człowiek, ale jaki? Był on dla mnie teraz zagadką. Czy jego śmiech był przepojony szyderstwem, czy pychą? Była to pogarda, czy groźba? Wydał mi się teraz drapieżnikiem, który igra ze swoim łupem. W jednej chwili zmienił wyraz swojej twarzy; spojrzał mi przychylnie w oczy i mówił dalej:
— Jako chrześcijanin potępiasz handel niewolnikami i uważasz tych, którzy go prowadzą, za ludzi złych, dlatego przerwijmy lepiej tę rozmowę. Właśnie zbaczamy z dotychczasowego kierunku. Chodź na lewo.
Dotychczas szliśmy prosto w pustynię, a teraz skręciliśmy ku południowi. Po kwadransie drogi zobaczyłem wzgórek, pod którym załamał się wczoraj marszałek. Szliśmy prosto ku niemu. Próbowałem zacząć nanowo rozmowę, lecz otrzymywałem odpowiedzi krótkie, albo nie otrzymywałem żadnych. Fakir szedł teraz tak szybko, że musiałem stawiać duże kroki, ażeby mu nadążyć. Było mi to na rękę, gdyż dzięki jego pospiechowi, zostałem nieco w tyle i miałem sposobność szepnąć Selimowi:
— Nie mów nic, że byliśmy już tutaj!
— Czemu, effendi?
— O tem potem. Teraz milcz.
Dlaczego dałem służącemu ten rozkaz? Oto dlatego, że ostatnie słowa fakira zbudziły we mnie podejrzenie, że jego nabożna twarz to kłamstwo. Nie wiele mię to wprawdzie obchodziło, że i ten fakir jest obłudnikiem, jak wszyscy ci, których dotąd poznałem, wnioskowałem jednak, że właśnie dlatego może on być także niebezpiecznym człowiekiem. Trudno mi było przypuścić, żeby właśnie względem mnie knuł jakieś złe zamiary. Za co? Zresztą, gdyby nawet tak było, to przy zachowaniu pewnej ostrożności stać mnie było na zwycięskie z tym człowiekiem zapasy. Oprócz nas nie było w pobliżu nikogo, a miałem za pasem nóż i rewolwery.
Zbliżyliśmy się do wzgórka z tej strony, którą się ja na szczyt wdrapywałem, po przeciwnej zaś stronie była dziura, z której musieliśmy wyciągać grubasa. Gdyśmy stanęli u stóp pagórka, zatrzymał się fakir i powiedział:
— Jesteśmy na miejscu. Właśnie tu pod naszemi stopami znajdują się kurytarze, przepełnione zwłokami królewskiemi.
— Tu? — zapytałem. — Tu przecież niema skał, skądby się więc wzięły grobowce?
— Któż ci mówił o skalnych grobowcach. Te, o których mówię, są to wysokie, szerokie murowane korytarze podziemne i do nich teraz zejdziemy.
Wchodziłem na wzgórek ślimacznicą, widziałem go więc ze wszystkich stron, nie zauważyłem jednak nic, co wskazywałoby, że tu jest jakie wejście do wnętrza. Dlatego też zapytałem:
— A gdzie jest wejście?
— Na górze w pobliżu szczytu.
— Czy je widać?
— Nie. Sądzisz, że tak źle umiem ukrywać moją tajemnicę, że nie zasłoniłbym otworu? Chodźcie ze mną prosto w górę.
Chciał już wchodzić na wzgórek, ale go zatrzymałem. Od pewnego już czasu zauważyłem, że na naszej drodze ciągnął się pas na trzy stopy szeroki, jakby ktoś płaszcz lub haik ciągnął po piasku, ażeby zatrzeć ślady. Pas ten prowadził aż na szczyt pagórka.
— Czy nie widzisz, że ktoś musiał tu być przed nami? — spytałem.
— Z czego to wnosisz?
— Ktoś wlókł szatę za sobą, ażeby zatrzeć ślady swoich stóp. Bardzo mię to zastanawia.
— Mnie nie — uśmiechnął się. — Więc nie domyślasz się kto to mógł być?
— Może ty?
— Tak, to ja byłem, a przyszedłem tu, ażeby się przekonać, czy wszystko jest w porządku. Nie było mnie tu parę miesięcy, więc mógł ktoś podczas mojej nieobecności odkryć tajemnicę.
— No dobrze — ale zdaje mi się, że tędy nie jeden człowiek przechodził, ale kilku.
— Allah! Czyjeż oko zdoła to stwierdzić dowodnie?
— Moje. Przebywałem dość długo w krajach zamieszkanych, przez dzikich i wiem z doświadczenia, że nieraz życie zawisło od tego, czy się umiało wywnioskować z takich śladów zatartych, jak te, ilu nieprzyjaciół ma się przed sobą.
— O nieprzyjaciołach niema tu mowy. Przyszedłem tu i odszedłem, dlatego są ślady podwójne i dlatego wydaje, się jakby tu więcej ludzi było. Czy sądzisz, że mam ochotę wtajemniczać. jeszcze kogoś w tę sprawę?
To wyjaśnienie uspokoiłoby w pewnych warunkach najostrożniejszego i najpodejrzliwszegć człowieka, więc i ja uspokoiłem się nieco i ruszyliśmy dalej. Kiedy byliśmy już prawie na szczycie, zatrzymał się stary, rozglądnął się dokoła i rzekł:
— Jak daleko okiem sięgnąć, nie widać nikogo. Nikt na nas nie patrzy, możemy więc śmiało wejść do podziemia.
Tak, nie było widać nikogo; byliśmy zupełnie sami i dzięki temu zniknęły resztki mojej nieufności. Zresztą cóżby mi ten człowiek mógł zrobić, nawet gdyby myślał o jakim podstępie. Co najwyżej mógł nas gdzieś zamknąć, a i temu łatwo było zapobiec. Należało go tylko przy wchodzeniu puszczać zawsze przodem, a przy wychodzeniu trzymać w tyle. Selim był widocznie także dobrej myśli, gdyż nie powiedział, ani nie uczynił nic takiego, coby świadczyło o braku odwagi. Starzec usiadł na piasku i zaczął grzebać rękoma, odrzucając go na prawo i na lewo. Nie wiele trudu kosztowała go ta praca, ponieważ piasek był czysty i lekki. Odrzuciwszy w ten sposób warstwę piasku, grubą na trzy stopy, odsłonił kamienną płytę, którą też wkrótce odgrzebaliśmy z pomocą Selima zupełnie. Była na cztery stopy wysoka, a na trzy szeroka. Odjęliśmy ją i zobaczyliśmy przed sobą korytarz, murowany z czarnych nilowych cegieł, a taki wysoki i szeroki, że nawet otyły człowiek mógł się w nim swobodnie poruszać. Fakir zbadał jeszcze raz widnokrąg, a nie znalazłszy nigdzie żadnej żywej istoty, rzekł:
— Rzeczywiście jesteśmy zupełnie sami, nikt na nas nie zważa, więc możemy wchodzić. Kto wejdzie pierwszy?
— Oczywiście ty, bo jesteś przewodnikiem — odpowiedziałem.
Był posłuszny mojemu żądaniu, poszedł naprzód, ja ruszyłem za nim, a Selim powoli za mną. Kiedyśmy się znaleźli w głębokości jakich czterech łokci, poczułem, że się korytarz rozszerza. Fakir kazał zapalić pochodnię. Uczyniłem to i przy jej świetle zobaczyłem, że znajdujemy się w małej komnacie, mogącej pomieścić do siedmiu osób. Była tak wysoka, że mogliśmy stać prosto. Ściany składały się z takich samych iłowych cegieł, jak sztolnia wchodowa. Powietrze było dobre, a zapachu mumii ani śladu. Musiało to ucieszyć Selima, bo rzekł z humorem:
— Tutaj możnaby mieszkać, effendi. Tu powietrze całkiem inne, niż w tej przykrej jaskini w Moabdah. Tam był zaduch tak wielki, że potrzeba było całej siły charakteru, ażeby zbadać wszystkie korytarze i wytrzymać do ostatniej chwili.
— Więc podoba ci się tutaj!
— Nadzwyczajnie! Nie każdy wprawdzie ma na tyle odwagi, aby się wciskać w ciemną otchłań ziemi, ale czego nikt nie potrafi, tego ja dokażę. Gdyby zażądano ode mnie, wszedłbym nawet w otchłań piekielną.
— Nie bój się. Takiego żądania nikt ci nie postawi, i tylko tej drobnostki od ciebie wymagam, ażebyś nie stracił odwagi, którą teraz posiadasz.
— Stracić odwagę? Effendi, czy pragniesz ciągle i ciągle przyćmiewać blask mojej chwały? Co to za dziura tu w podłodze?
Rzeczywiście w kącie komnaty znajdował się otwór, prowadzący, jak się zdawało, prostopadle w głąb ziemi, a był tak szeroki, że dorosły człowiek mógł tam wejść wygodnie.
— To szyb, którym musimy schodzić — oświadczył fakir.
— Szyb! — mruknął Selim już o wiele skromniej. — Czy są tam schody?
— Nie.
— Gdzież te mumie miały za życia rozum? Jakieżby dobrodziejstwo nam wyświadczyły, gdyby tu kazały wygodne schody wymurować. Ale drabina będzie?
— Także nie.
— Więc mam zaryzykować moje członki i powykręcać, albo nawet połamać sobie ręce i nogi?
— To napewno nie — odrzekłem. — Musi tam być przecież jakie urządzenie, zapomocą którego będzie można zleźć na dół.
— Jest — oświadczył fakir. — Po obu stronach szybu znajdują się dziury, w które wstawia się nogi. To daje także silne oparcie dla rąk. W ten sposób można się dostać na dół, jak po zwykłych schodach albo drabinie.
— Jaki ten szyb głęboki?
— W głębokości dwudziestu stóp natrafimy na dwie sztolnie boczne, ale próżne i bardzo małe, a znowu trzydzieści stóp niżej znajdziemy się już w głównym korytarzu. Nie bójcie się; schodzenie i wychodzenie przy pomocy tych dziur jest zupełnie wygodne.
— A jakie tam powietrze?
— Prawie takie dobre, jak tu na górze. Muszą tam być otwory powietrzne, których jednak dotychczas nie odszukałem. Może twoje bystre oczy zdołają je odkryć.
Powiedział to głosem zwyczajnym, ale później zrozumiałem, że była w jego słowach ironia.
— Czy otworom do schodzenia można zaufać? — pytałem dalej. — Szyb jest zbudowany z cegieł nilowych, które kruszą się łatwo, możnaby więc stracić oparcie i spaść w głąb.
— To niemożebne. Cegły są mocne, a zresztą mamy linę ze sobą, którą się razem zwiążemy. Kto idzie naprzód?
— Ja nie — odrzekł Selim czemprędzej.
Jeżeli, na wypadek zamierzonej zdrady, nie miałem się dać wywieść fakirowi w pole, to musiał on iść przodem. Powiedziałem mu zatem, że musi nam przewodniczyć, a on zgodził się na to bardzo chętnie. To także uspokoiło moją względem niego nieufność. Fakir poszedł więc przodem, potem szedł Selim, a ja, jako najsilniejszy, na końcu. Gdyby się który z nich zesunął, miałem go zatrzymać na linie. Jeden jej koniec przewiązał sobie fakir pod ramionami, w środku umocowałem Selima, a drugi koniec owinąłem sobie dokoła bioder i zawiązałem na węzeł.
Trudno było używać rąk i nóg przy schodzeniu i trzymać równocześnie płonącą pochodnię. Fakir znał szyb, więc światła nie potrzebował, Selimowi nie można go było powierzyć, a przytem ręce miał zajęte, spierając się niemi z całej siły o murowany zrąb ściany. Pochodnię więc musiałem nieść ja sam.
Ukląkłem nad otworem i sięgnąłem ręką, by zbadać otwory w ścianach. Były dość wielkie i takie twarde, że nie było obawy, aby się pod naszym naciskiem kruszyły. Fakir zniknął wkrótce w otworze, a za nim ruszył Selim, odmawiając szeptem modlitwy.
— Świadczę, że niema Boga oprócz Boga, świadczę, że Mahomet jest wysłannikiem Boga!
Wkońcu wszedłem i ja, pomagając sobie nogami i prawą ręką, bo w lewej trzymałem pochodnię. Pierwsze kroki w dół były bardzo powolne, wkrótce jednak przyzwyczailiśmy się do położenia i odległości otworów i dalej szliśmy już prędzej. Nie mówiliśmy nic.
Liczyłem kroki. Rzeczywiście po dwudziestu otworach spostrzegłem przed sobą i za sobą poziomą sztolnię, którą wkrótce minąłem. Przechodząc, poświeciłem do jednej z nich, lecz światło było zbyt słabe, ażeby przeniknąć ciemności. Mieliśmy przed sobą jeszcze trzydzieści stopni, które miały nas doprowadzić do głównego korytarza. Kiedyśmy sztolnię minęli, zabrzmiał z góry śmiech, który się w wązkim chodniku okropnem echem odbił. Zdawało mi się, że to śmiech całej zgrai szatanów. Potem usłyszałem słowa:
— Tak sprowadza się psa chrześcijańskiego do wiecznego milczenia. Zgiń tam z głodu i z pragnienia, a potem obudź się w piekle!
Spojrzałem w górę i zobaczyłem dwie twarze, oświetlone blaskiem lampki tak jasno, że mogłem je poznać. Był to stary fakir i muzabir. Nie tracąc przytomności umysłu ani na chwilę, zrozumiałem odrazu, o co chodzi. Mieliśmy tu zostać zamknięci i zginąć nędznie. Należało działać szybko; musieliśmy czemprędzej wydostać się z powrotem w górę.
— Selimie, prędzej w górę — zawołałem — prędzej! prędzej!
Oczywiście i sam zacząłem piąć się w górę, ale byłem związany z Selimem, a on mojego wołania nie usłuchał.
— Znasz mnie? — zawołał kuglarz z góry. — Chciałeś mnie schwytać, a teraz sam wpadłeś w moje ręce i nikt nie wybawi ciebie, ani Selima.
— Nikt — dodał czcigodny starzec. — Zacząłeś mi już niedowierzać, widziałem to, lecz byłeś na tyle głupi, iż poszedłeś za mną. Należę do świętej Kadiriny i ażeby się pomścić, czekałem na ciebie w Moabdab. Teraz giń, jak pies, giaurze! Niech dusza twoja będzie potępiona na wieki wieków.
Nie odpowiedziałem im na to nic, gdyż każde słowo byłoby daremne. Ocalenie leżało w czynach, nie w słowach. Stojąc nogami w otworach i trzymając pochodnię w lewej ręce, dobyłem noża i przeciąłem sznur, aby się w ten sposób od Selima uwolnić. Widziałem dobrze, gdzie znajdowali się obaj nieprzyjaciele. Leżeli w owych sztolniach poprzecznych jeden z jednej, drugi z drugiej strony i trzymali głowy nad otworem, w którym się znajdowałem. Trzeba ich było odpędzić, ale cała trudność przeprawy jasno mi się w oczach zarysowała. Wystarczyłoby tylko, żeby mnie uderzyli w głowę, gdy się wynurzę, a już byłoby po mnie. Ażeby temu zapobiec, musiałem ich pospędzać. Włożyłem więc nóż za pas, a wyjąłem rewolwer.
Niestety miałem pochodnię, więc mogli dokładnie widzieć co robię. Zobaczyli u mnie broń i gdy zwróciłem ją w górę, zniknęły obie twarze i usłyszałem tylko głos muzabira:
— Strzelaj psie! Zobaczymy, czy trafisz.
Nademną zrobiło się zupełnie ciemno i usłyszałem łoskot, jak gdyby ciężkie kamienie uderzały o siebie. Wziąwszy w zęby głownię rewolweru, tak że prawą rękę miałem znów wolną, wydostałem się jednym ruchem na miejsce, na którem obydwaj poprzednio leżeli, musiałem się jednak zatrzymać, nie mogąc iść dalej, bo płytą kamienną zamknęli zupełnie otwór. Byliśmy schwytani.
Wsparłem się głową o płytę, ażeby zbadać jej ciężar i nie mogłem jej podnieść. Strzeliłem do niej dwa razy, ale napróżno!
Ponieważ postać moja wypełniała całą szerokość szybu, nie mógł Selim widzieć, co się stało. Słyszał wprawdzie głosy, ale słów nie zrozumiał. Teraz zapytał:
— Effendi, z kim ty tam w górze rozmawiasz? Dlaczego strzelasz? Czy się co stało?
— Tak, stało się niestety. Jesteśmy zamknięci.
— Przez kogo?
— Przez tego starego świętego fakira.
— Jakżeż on mógł nas zamknąć? Przecież znajduje się podemną!
— Mylisz się. Teraz jest on już nad nami.
— To niemożebne. Byłbym go przecież chyba zauważył, gdyby się koło mnie usiłował przecisnąć, aby w tyle zostać.
— A jednak widocznie nie zauważyłeś tego. Odczepił się od powroza i wśliznął się skrycie w boczną sztolnię, by nas obok siebie przepuścić. Teraz zamknął szyb kamieniami i nie możemy się wydostać.
— Allah, l’allah! A więc to prawda? — spytał głosem pełnym przerażenia.
— Tak, smutna prawda. Spróbowałem właśnie podnieść te kamienie, ale za ciężkie.
— Ja ci pomogę; idę!
— Zostań tam. Na nic mi się tu twoja pomoc nie przyda, bo na dwie osoby tutaj za ciasno.
— To spróbuj jeszcze raz, effendi! Jesteś silny, o wiele silniejszy odemnie. Może uda ci się podnieść kamienie i usunąć przeszkodę.
— Dobrze, spróbuję jeszcze raz, ale jeśli się uda, to kamienie wpadną do szybu i głowy nam rozbiją. W każdym razie przysuń się bliżej, stój mocno i trzymaj się dobrze, ażeby cię nadół ze sobą nie porwały.
Podniosłem się jeszcze wyżej, ażeby zamiast głową podnieść płytę plecami. Usłyszałem nad sobą głuche odgłosy i łoskot, z którego wywnioskowałem, że zbrodniarze wciąż jeszcze obciążają płytę kamieniami. Musieli w tym celu sprowadzić do bocznych sztolni znaczny zapas tego materyału.
Przyłożyłem zgięte plecy do płyty i spróbowałem ją podnieść, ale napróżno. Kiedy wkońcu zebrałem wszystkie siły, poczułem, że cegły iłowe, na których stałem zaczęły poddawać się silniejszemu naciskowi i kruszyć. Tej drogi ocalenia trzeba się było wyrzec.
— Idzie? — spytał Selim trwożliwie.
— Nie. Cegły się kruszą i grozi nam niebezpieczeństwo, że runiemy w głąb szybu.
— O Allah, o łaskawy, o miłosierny! Jesteśmy zgubieni. Zginiemy w tej jaskini, a nikt nie będzie wiedział, gdzie zgniją ciała nasze i gdzie nasze kości zwietrzeją. O ja nieszczęśliwy, czemuż nie zostałem w domu marszałka!
— Nie lamentuj! Nie mamy jeszcze powodu do rozpaczy.
— Tak sądzisz? — spytał pospiesznie. — Czy jest wyjście z tej biedy?
— Spodziewam się, że jest.
— Gdzie?
— Na dole. Tutaj górą nie przejdziemy. Musimy zejść na samo dno szybu.
— W takim razie zabrniemy jeszcze głębiej w nieszczęście! Za wszelką cenę musimy tędy drogi szukać!
— To na nic. Przeszkody nie jestem w stanie usunąć, a gdyby mi się to nawet udało, to łotry, zabiją nas, skoro tylko głowy z otworu wychylimy.
— Co za niebezpieczeństwo, co za położenie okropne! Członki mi się trzęsą, a dusza drży ze strachu!
— Nie wyj i zapanuj nad sobą, bo trzeba nam skupić wszystkie siły ciała i ducha, jeżeli chcemy ocaleć. Podaj mi przecięty powróz, bym cię mógł znowu do siebie przywiązać!
Znalazł koniec i podał mi go bezwłocznie. Kiedy wiązałem węzeł, rzekł:
— Nie mogę pojąć, jak mógł ten stary tak szybko znaleźć się nad nami? Był przecież do mnie przywiązany.
— Widocznie odwiązał się po drodze i wśliznął się niepostrzeżenie do bocznej sztolni, gdzie muzabir na niego już czekał. Nie traćmy jednak czasu i schodźmy ostrożnie w dół.
— Ciekawym, jak daleko w głąb iść musimy?
— Fakir mówił o trzydziestu stopach; nie wiem oczywiście, czy to prawda. W każdym razie kiedyś musi się ten szyb skończyć.
Zaczęło się schodzenie. Selim liczył głośno otwory, a kiedy doszliśmy do trzydziestu, zawołał:
— Effendi, czuję pod sobą stały grunt.
— A więc zbadaj ostrożnie, czy cię uniesie.
— Trzyma, nie poddaje się, jest silny.
— Miał słuszność. Kiedy stanąłem obok niego, poświeciłem pochodnią dokoła. Znajdowaliśmy się w małej komnacie, podobnej do tej, do której szyb w górze uchodził. Grunt był z cegieł iłowych lecz pod nogami zauważyłem gładką płytę kamienną. Zeszliśmy nieco na bok, aby je podnieść, a kiedyśmy je dźwignęli, ukazał się otwór szybu wiodącego dalej w głąb.
— Popatrz, — rzekłem — taka sama płyta była tam w górze w bocznych sztolniach. Ukryto ją, a potem, kiedy przeszliśmy, położono ją nad szybem i obciążono kamieniami.
— Niestety, pojmuję to teraz dokładnie — skarżył się długi. — Teraz nam już nic nie pomoże. Jesteśmy zgubieni i światła dziennego nie będziemy już oglądali. A życie takie piękne. Ktoby przypuścił, że skończy się tak rychło i w taki sposób haniebny!
Usiadł i zaczął płakać głośno i gorzko, ja tymczasem zabrałem się do przeszukania komnaty. Przedewszystkiem zauważyłem z zadowoleniem, że powietrze jest dość znośne. Pochodnia nie paliła się wprawdzie całkiem jasno, ale zawsze tak, że wszystko wyraźnie widziałem. O gazach duszących nie było mowy, rozlegała się tylko woń wilgoci. Ściany, z czarnych cegieł nilowych zbudowane, trzymały się jeszcze mocno, tylko w jednem miejscu usunęły się nieco. Ukląkłem i jąłem badać otoczenie, aby się przekonać, czy w tym staroegipskim lochu możemy się poruszać bezpiecznie. Rezultaty badań uspokoiły mię na jakiś czas. Selim płakał wciąż jeszcze, lecz już nie tak głośno, jak przedtem. Nagle zdało mi się, że coś do mnie powiedział, ale jakoś dziwnie głucho i głosem nie swoim. Co mu się stało? Odwróciłem się do niego i widziałem, że siedział z korpusem pochylonym naprzód, z twarzą ukrytą w dłoniach, ale milczał.
— Czy to ty teraz westchnąłeś, Selimie — zapytałem.
— Ja? Westchnąłem? Kiedy?
— Właśnie w tej chwili.
— To ci się zdawało.
— Nie; słyszałem twój głos całkiem wyraźnie.
Umilkłem, gdyż głuchy dźwięk zabrzmiał ponownie.
— Słyszysz? — zapytałem zdziwiony.
— Tak, effendi, teraz także słyszałem, całkiem wyraźnie słyszałem.
— Może to głos sypiącego się piasku? A jednak nie, dźwięk piasku brzmi trochę inaczej. Słyszałem go na pustyni wśród cichych nocy, kiedy śpiewał i jęczał podnoszony wiatrem. jest to dźwięk metaliczny, jak gdyby krasnoludki trącały się malutkimi puharkami. Ten głos był całkiem inny.
Kiedy przestałem mówić, dał się znów słyszeć, i teraz wiedziałem już, skąd pochodził.
— Selimie! ten głos pochodzi z głębi szybu! — zawołałem.
— Słusznie, bardzo słusznie! — przyznał, zrywając się z przerażeniem i uciekając do kąta.
— Czego się lękasz? — zapytałem. — W pobliżu są ludzie.
— Ludzie? Tu niema ludzi! To duchy piekielne, łaknące dusz naszych.
— Milcz tchórzu!
— Ja tchórz? Effendi, jestem najsilniejszym z silnych i największym bohaterem mojego szczepu, ale na walkę z piekłem, nie odważy się nawet najśmielszy ze śmiałych. Sprowadziłeś mnie na brzeg potępienia; a jeśli on się zapadnie, runiemy w otchłań, z której niema wyjścia na wieki. O Allah! Allah!
— A więc zostań tu i lamentuj; ja ginąć z tobą nie myślę.
— Sądzisz, że jest jaki środek ratunku? — spytał nagle. — jeżeli tak, ja ci pomoc oiiaruję, effendi.
— Przedewszystkiem porzuć skargi i zejdź ze mną dalej na dół, bo tam jest jakiś człowiek, któremu musimy pospieszyć z pomocą.
— Głosy, które słyszeliśmy przed chwilą, to były jęki potępieńców piekielnych.
— Głupcze! Ten cziowiek może już blizki śmierci i zginie, jeśli będziemy zwlekali. Ja schodzę na dół, a ty rób, co ci się podoba.
Odwiązałem się od niego, owinąłem powróz dokoła bioder i wsunąłem się w otwór.
— Elfendi, ty naprawdę dałej iść zamierzasz? — zawołał. — A co będzie ze mną?
— Zostań sobie na górze!
— Sam? W takiem okropnym miejscu? Nie, ja tutaj zostać nie mogę. ldę za tobą.
Rzeczywiście pospieszył za mną. Zeszliśmy ze czterdzieści stóp niżej, poczem zatrzymałem się, nadsłuchując. Niedaleko pod sobą usłyszałem wyraźnie głos ludzki:
— Ratunku! Ratunku! Zejdźcie tu do mnie!
— Idę — odpowiedziałem. — Zaraz będę przy tobie!
Zsunąłem się jeszcze niżej i wkrótce stanąłem znowu na pewnym gruncie. Poświeciłem dokoła i ujrzałem się w murowanej komnacie, w której niegdyś była woda. Prawdopodobnie była to odwieczna studnia. Pod ścianą siedziała postać, która teraz podniosła ręce i zawołała:
— Miejcie litość! Puście mnie znów na górę! Ja was nie zdradzę. Wszak wam to już przyrzekłem.
— Nie bój się — odrzekłem. — Nie przyszliśmy po to, aby cię dręczyć.
— Nie. Więc nie jesteście ludźmi Abd el Baraka, który mnie kazał zabić?
— Nie. Abd el Barak jest raczej moim najzawziętszym wrogiem, którego sprzymierzeńcy zamknęli nas w tej studni.
— Allah! Więc wy także skazani jesteście na śmierć i nie możecie mi przynieść ocalenia?
— Nie trać ufności! Chcą nas tu wprawdzie zabić głodem i pragnieniem, spodziewam się jednak, że unicestwię ten zamiar i że razem z nami zobaczysz światło dzienne. Jak długo znajdujesz się już w tem miejscu?
— Cztery dni.
— Zapewne giniesz z pragnienia.
— Nie, panie. Pragnienia nie odczuwam, bo tu wilgotno, a mur ocieka wodą, ale głodny jestem. Już cztery dni nic w ustach nie miałem, a teraz jestem tak osłabiony, że się już podnieść nie mogę.
Muszę wspomnieć, że w wolnych godzinach wychodziłem na dziedziniec, by ogiera całkiem oswoić, Za każdym razem niosłem mu pełną kieszeń daktyli. Dziś także napełniłem kieszeń, ale nie miałem sposobności wyjść na dziedziniec. Te właśnie daktyle teraz się przydały. Wyjąłem je z kieszeni i dałem biedakowi. Na ten widok powiedział Selim:
— I ja mam także zapasy. Marszałek dał mi kebab[47], bo sądził, że będę głodny. Masz i jedz!
Daktyle i mięso wystarczyły do nasycenia głodnego. Był to młodzieniec zaledwie dwudziestu lat wieku, nie miał arabskich rysów twarzy, a wywarł na mnie niezwykle dodatnie wrażenie. Ubrany był w niebieskie płócienne spodnie i bluzę, ściągniętą pasem skórzanym, a na głowie miał nieunikniony fez. Jadł, nic nie mówiąc, a kiedy skończył, powstał i rzekł:
— Dzięki Allahowi! Jadło mnie posiliło, choć mi w krew jeszcze nie przeszło. Kto wy jesteście? Powiedzcie mi wasze imiona, ażebym wam mógł podziękować.
Na to odpowiedział Selim czemprędzej:
— Imię moje takie słynne i długie, że nie zdołałbyś go wymówić, gdybym ci całe powiedział. Zapamiętaj sobie więc tylko tyle, że nazywam się Selim i jestem największym bohaterem swojego szczepu, a zarazem obrońcą tego effendiego.
— Te wyjaśnienia zbyteczne — przerwałem mu. — Kto my jesteśmy, o tem dowie się jeszcze ten młodzieniec. Potrzebniejsze to, żebyśmy wiedzieli, kim on jest i jak się tu dostał.
— Nazywam się Ben Nil — odpowiedział.
Słowa te znaczą tyle, co syn Nilu, więc zapytałem:
— Urodziłeś się zatem na brzegu rzeki?
— Nie na brzegu, lecz na samym Nilu. Matka moja znajdowała się na statku w chwili, kiedy światło dzienne ujrzałem.
— Ojciec Nilu to pewnie dziad twój. Musi więc być żeglarzem.
— To najlepszy sternik nilowy,
— Jak dostałeś się tutaj?
— kazano mi zabić pewnego człowieka i nie chciałem tego uczynić. Za karę sprowadzono mnie tu, gdzie mam zginąć marnie.
— To bardzo pięknie z twej strony, że nie chciałeś brać udziału w zbrodni. Kto tego od ciebie żądał?
— Było ich trzech, ale boję się zdradzić, bo dwaj z nich są potężnymi ludźmi.
— Domyślam się, że między nimi jest Abd el Barak.
— Masz uczciwe oblicze, więc ci zaufam. Istotnie jednym z nich był Abd el Barak, drugim słynny fakir a trzecim kuglarz.
— Ci dwaj ostatni właśnie zwabili nas tutaj.
— Więc jesteśmy towarzyszami niedoli. Powiem wam wszystko, choć wam zapewne obojętne, kogo miałem zabić.
— Owszem, będzie mi to bardzo na rękę, gdy dowiem się czegoś bliższego o zamiarach moich wrogów. Kogóż to miałeś zabić?
— Cudzoziemca i chrześcijanina, uczonego effendiego, który wykroczył przeciwko świętej Kadirinie.
— Czy należysz do Kadiriny?
— Jestem z jej sług najniższym.
— A mimoto nie posłuchałeś!
— Jestem człowiekiem uczciwym i wiem, że bliźnich zabijać nie wolno. Tylko na wypadek wojny, krwawej zemsty albo ciężkiej obelgi zabiłbym przeciwnika. Pozatem wyświadczył ten cudzoziemiec wielką przysługę mojemu dziadkowi.
— Czy wolno wiedzieć, jaka to przysługa?
— Tak. Dziadek był sternikiem okrętu handlarza niewolników i miał być za to ukarany, a ten chrześcijanin pozwolił mu umknąć potajemnie. Żadną miarą nie mogłem się zdobyć na to, aby zgładzić ze świata dobroczyńcę mojego dziadka. ą
— Postąpiłeś słusznie i spodziewam się, że ci się za to odwdzięczę.
— Ty, panie?
— Tak, ja, gdyż właśnie jestem owym: cudzoziemcem, którego miałeś zamordować.
— Czy mówisz prawdę Effendi?
— Najzupełniejszą prawdę. Zapytaj mego towarzysza, zresztą mogę ci to udowodnić także w inny sposób.
— To byłby kismet, którym cieszyłbym się, jak jeszcze nigdy w życiu.
— Imienia twego dziadka nie słyszałem i dowiedziałem się o niem dopiero od ciebie. Był on sternikiem okrętu, dążącego do Sijut. Zaledwie jednak opuściliśmy port w Bulak, przybił w Gizech do brzegu.
— Tak, to prawda.
— Miałem jechać tym statkiem. Wieczorem przyszedł na pokład kuglarz, żeby mnie okraść, a potem miałem być zamordowany.
— I to prawda. Słyszałem to od mego dziadka. Czy wiesz, jak nazywał się statek?
— Oczywiście. Była to Dahabia „es Semek“, ryba.
— Mówisz prawdę effendi. A więc to ty tak dobrotliwie postąpiłeś z moim dziadkiem. Panie, dziękuję ci, dziękuję ci!
Ujął mnie za rękę i przycisnął ją do piersi.
— Skądże ty jednak masz o mnie wiadomości? — pytałem. — Mógł ci to wszystko opowiedzieć jedynie dziadek a on przecież miał się udać do Gubator do syna, a ty jesteś tu w Sijut.
— Dziadek mój nie mówił ci prawdy; on się do Gubator bynajmniej nie wybierał. Postąpiłeś z nim wprawdzie dobrotliwie, lecz jesteś chrześcijaninem. Wiedz, że i ja należałem także do załogi Dahabii, ale podczas poprzedniej jazdy w dół zachorowałem i zatrzymałem się w drodze. Dziadek powiedział ci wprawdzie, że zmierza do Gubator, ale władze mogły się łatwo dowiedzieć, że ma tam rodzinę i byłyby go odszukały bez trudu. Wolał więc wyruszyć w górę rzeki, gdzie ja na niego czekałem. Spotkał się ze mną i opowiedział, co się stało. Szczęściem znalazł natychmiast miejsce na statku płynącym do Chartumu. Zatrzymał się więc przy mnie dzień jeden, polecił mi udać się do Gubator i oznajmić tam, jakie go spotkało nieszczęście.
— Czemu z nim nie pojechałeś, tylko zostałeś tutaj?
— Chciałem tak zrobić, lecz spotkałem Abd el Baraka, mokkadema świętej Kadiriny...
— Gdzie się z nim spotkałeś? — zapytałem.
— Tu na ulicy.
— Czy wiesz, gdzie on mieszka?
— Nie. Kazał mi przyjść za miasto. Kiedy się tam zjawiłem, zastałem razem z nim fakira i kuglarza i wszyscy trzej żądali odemnie, bym ciebie zabił.
— Przecież ty mnie nie znałeś!
— O, wiedziano bardzo dobrze, że przybędziesz statkiem reisa efiendiny i miano mi cię pokazać.
— Nie zgodziłeś się więc na morderstwo. Jak to przyjęto?
— Zwiedli mnie; udali, że mój opór przyjmują obojętnie, a potem wezwali mnie, abym z fakirem i kuglarzem poszedł do grobu Marabuta.
— Abd el Barak z wami nie poszedł?
— Nie. Musiał odjechać.
— Dokąd?
— Tego nie mogłem się dowiedzieć. Słyszałem tylko kilka tajemnych słów, z których wnoszę, że zamierza, któregoś z handlarzy niewolnikami ostrzec przed reisem eifendiną.
— Więc sądzisz, że go już niema w Sijut?
— Nie zdaje mi się, aby to było prawdopodobne.
— Hm! Wmówiono więc w ciebie, że tu jest grobowiec Marabuta?
— Tak. Dlaczegóż miałbym nie wierzyć? Fakir, który mi to powiedział, jest przecież człowiekiem świętym.
— Tak, tak, — świętym, który kłamie i morduje. Zbyt jesteś łatwowierny.
— Nie dziw się effendi! Przecież i ciebie zdołał on tu zwabić.
— Masz słuszność! Nie byłem ostrożniejszym od ciebie i zasłużyłem na te same zarzuty. Czy w tem miejscu nigdy przedtem nie byłeś?
— Nigdy.
— A więc żadnych wyjaśnień nie możesz mi udzielić?
— Najmniejszych, effendi.
— To źle. Nie wiesz przypadkiem, czy jest stąd jakie wyjście?
— Niema żadnego. Szukałem i nie znalazłem go nigdzie.
— Po ciemku oczywiście trudno było chyba jakieś wyjście odszukać!
— Tak, widziałem jednak przy świetle, zaraz kiedy mię tu wprowadzono dwa boczne kurytarze...
— Znam te sztolnie — wtrąciłem — lecz prowadzą niedaleko.
— Może prowadzą na zewnątrz i przysypane są piaskiem; ja nie wiem. Bądź co bądź w jednej z nich byłem. Leżała tam gruba płyta kamienna, wiele luźnych kamieni i kilka glinianych kaganków, napełnionych oliwą, Kilka z nich zapalono a ja wziąłem ze sobą jeden i poszedłem przodem. Zaledwie zeszedłem kilka stopni w dół, oświadczono mi, że muszę tu umrzeć, bo mógłbym zdradzić tajemnicę, że obcy effendi ma być zabity.
— Biedaku! A więc cierpiałeś za mnie?
— To prawda, że cierpiałem, effendi. Sądziłem początkowo, że ze mnie żartują, kiedy jednak studnię zamknięto płytą i pokryto kamieniami, poznałem, że to nie żarty. Wołałem, prosiłem, błagałem, ale napróżno. Przekonałem się, że górnem wyjściem nie zdołam się na świat boży wydostać i zszedłem niżej. Zbadałem cały szyb i tę komórkę studzienną i nigdzie nie znalazłem wyjścia. Potem zgasła mi lampa a skorupy leżą tam w kącie. Wreszcie i ja zacząłem gasnąć. W tych kilku dniach wspiąłem się w ciemności ze sto razy w górę i zszedłem na dół. Zdaje mi się, że byłem blizki obłędu. Ryczałem, szalałem jak furyat, aż mi sił brakło i położyłem się tutaj.
— Skąd wiesz, że jesteś tu już cztery dni?
— Mam zegarek; o ten! Stary majtek darował mi go w Aleksandryi.
Wydobył z kieszeni w spodniach stary wielki, jak słonecznik zegarek, pokazał mi go i powiedział:
— Z tysiąc razy dotykałem wskazówek i już śmierć szumiała mi w uszach, kiedy was usłyszałem nad sobą. Chciałem się wdrapać na górę, aby się do was zbliżyć, ale już byłem za słaby. Czy może słyszeliście moje wołanie?
— Tak, słyszeliśmy. Nie mów już więcej, bo jesteś zbyt osłabiony. Usiądź i spocznij, ja tymczasem rozpocznę poszukiwania.
— Nic nie znajdziesz — oświadczył i usiadł.
— I ja jestem pewien, że na tym poziomie poszukiwania daremne. Znajdujemy się daleko poniżej podstawy wzgórka, więc stąd chyba niema kurytarza na zewnątrz. Wyjście jednak musimy znaleźć, choćbyśmy je mieli własnemi rękoma wykopać.
— Żeby czegoś podobnego dokonać, trzebaby pracować całe tygodnie a tymczasem z głodu pomrzemy.
— Co do mnie, wcale się jeszcze na drugi świat nie wybieram, przeciwnie, mam przekonanie, że wkrótce zobaczymy światło dzienne.
— O, effendi, żeby to była prawda! — lamentował Selim. — Nerwy moje stargane, nadzieja już umarła. Musimy tu zginąć. Czemu Allah właśnie mnie taki kismet przepisał?
— Dlaczego jęczysz? — spytał Ben Nil. — Nazwałeś się przedtem największym bohaterem swojego szczepu. Jeśli nim jesteś istotnie, to szczep ten składa się chyba z samych kobiet.
— Nie obrażaj mnie! Przyznałeś się sam przecież, że jak wół ryczałeś ze strachu.
— Tak, ale wtedy, byłem sam a teraz jest nas trzech.
Selim zawrzał gniewem i chciał mu coś odpowiedzieć, kazałem mu jednak milczeć, gdyż zacząłem badać mury, pukając po ścianach, ażeby odkryć poza niemi jakie puste miejsce. Poszukiwania te zadowalającego rezultatu nie dały. Powietrze psuło się z każdą chwilą i już choćby z tego powodu należało wydrapać się wyżej. Miałem nadzieję zresztą, że na górnych poziomach łatwiej zdołam znaleźć ukrytą drogę.
— Ale jak ja się stąd wydostanę? — spytał Ben Nil. — Jestem taki słaby, że nie zdołam wydostać się na górę.
Obwiązałem go powrozem, którego drugi koniec przewiązał sobie Selim przez pierś. „Obrońca“ mój musiał iść pierwszy, ja zaś wziąłem Ben Nila na barki i powoli podnosiłem go w górę. Przy pomocy Selima zdołałem go bez wielkiego wysiłku wynieść do poprzedniej komnaty. Jakie szczęście, że byliśmy zaopatrzeni w pochodnie. Druga wypaliła się wprawdzie niemal do końca, lecz mieliśmy jeszcze cztery. Przybywszy do wspomnianej komnaty, upatrzyłem odpowiednie miejsce i zacząłem natychmiast wybierać ziemię rękami, w której to robocie także Selim gorliwy wziął udział. Ben Nil trzymał pochodnię. Dziwnym trafem dobre miejsce wybrałem, bo już po kilkunastu minutach pracy dogrzebaliśmy się do jakiegoś nowego kurytarza. Selim nie posiadał się z radości i pełen zdumienia pytał:
— Effendi, skąd ty wiedziałeś, że w tem miejscu kopać należy?
— Nie wiedziałem, ale odgadłem. Powietrze tu takie znośne, że odrazu przyszło mi na myśl, że ta komora musi być połączona ze światem zewnętrznym. Ponieważ zaś w tem miejscu nie było muru, tylko ściana piaskowa, nie trudno było chyba rozstrzygnąć, gdzie nam robotę rozpocząć należy.
Kopaliśmy dalej wytrwale, zresztą Selima już do gorliwości zachęcać nie potrzebowałem, bo z każdą chwilą rosły jego siły i bohaterski animusz. Ben Nil przyświecał nam pochodnią, modląc się do Allaha i od czasu do czasu odgrażał się złoczyńcom.
— A więc sądzisz, że się ocalimy?
— Jeszcze ani chwili o tem nie wątpiłem. Na zewnątrz musimy się wydostać w każdym razie, jeśli nie tu, to gdzieindziej. Ten fakir nie jest człowiekiem zdolnym do zatrzymania nas tutaj. On nie ma pojęcia, jakimi środkami rozporządza człowiek myślący i energiczny. Kop dalej!
— Jeśli się stąd wydostaniemy, — mówił — biada tym, którzy nas tu zamknęli podstępem.
— Zmiażdżę tego fakira! — zgrzytnął Selim, rzucając poza siebie garść piasku. — Żebyśmy tylko stąd wyszli!
— Wyjdziemy — odrzekłem. — Zdaje mi się nawet, że wiem, w którem miejscu wydostaniemy się na wolne powietrze. Posuwamy się mianowicie ku południowi, a więc w tę stronę, w której się marszałek do lochu zapadł. Nie wątpię, że na tę właśnie dziurę natrafimy, jeśli tylko kurytarz nie zboczy z prostej linii.
W ciągu godziny przedostaliśmy się przez część przewodu podziemnego, nawpół piaskiem zasypaną; dalej mieliśmy drogę otwartą, w której już swobodniej mogliśmy się poruszać. Kazałem Selimowi zostać przy Ben Nilu, a sam poszedłem naprzód, aby drogę zbadać w całości. Kurytarz ten był długi na jakie pięćdziesiąt kroków. Wreszcie skończył się, a raczej był zasypany tym samym miałkim piaskiem, jaki nam z początku przejście tamował. Namyślałem się właśnie, czy mam się zabrać do roboty i tę przeszkodę usunąć, czy też zawiadomić najpierw Selima i Ben Nila, kiedy usłyszałem za sobą głos pierwszego:
— Dzięki Allahowi, że mam cię znowu!
— Po coś tu przyszedł?
— Bo nie mogłem już dłużej wytrzymać w ciemności.
— Boisz się?
— Wiesz dobrze, effendi, że się niczego nie lękam, ale ten mały Ben Nil, bał się bardzo.
— I dlatego, że się bał, zostawiłeś go samego. Masz szczególny sposób okazywania odwagi. Trzymaj pochodnię, ja będę kopał.
Piasek ustępował bardzo łatwo, zresztą nie było go wiele, bo już po upływie kilku minut poczułem płynące ku mnie świeże powietrze, a chwilę później oblało mnie światło dzienne. Znalazłem się w piaskowej jamie, w tej samej, z której wyciągaliśmy grubasa. Moje obliczenie, a raczej domysł nie był fałszywy.
Zacząłem pełnemi piersiami wciągać w siebie powietrze, kiedy przecisnął się do mnie Selim i zawołał z tryumfem:
— Allah ’l Allah! Chwała niebu i wszystkim świętym kalifom...
— Milcz już i daj spokój kalifom, ośle! — huknąłem nań stłumionym głosem. — Czy chcesz nas zdradzić?
— Zdradzić? — spytał z tak głupią miną, jakiej dotychczas nie widziałem.
— Pewnie, że zdradzić!
— Przed kim?
— Przed tymi, którzy nas tu zamknęli?
— Ależ oni właśnie powinni się dowiedzieć, że jesteśmy wolni.
— Byle tylko nie dowiedzieli się przedwcześnie. Jeśli jeszcze są tutaj, może się nam uda ich schwytać, jeśli jednak usłyszą twoje głupie wołania, uciekną, i potem będziemy ich szukali, jak wiatru na pustyni.
— Masz słuszność, effendi. Schwytajmy ich, ja to uczynię i już się więcej z moich rąk nie wymkną. Ukarzę ich i zmiażdżę.
— Milcz! Ja wyjdę na zwiady, ty tymczasem wróć się do kurytarza i przyprowadzisz Ben Nila.
— Ja? — spytał przerażony. — To nie może być.
— Jesteś tchórzem, jakich mało na świecie. Jeśli cię tutaj zostawię, kto wie, czy nie popsujesz wszystkiego, a do kurytarza wrócić nie chcesz. Czego się boisz?
— Wcale się nie boję!
— No to idź.
— Wolę jednak zostać tutaj.
Tego głupca niepodobna było istotnie zawrócić do kurytarza, musiałem więc pójść sam, ale odchodząc, nakazałem mu ostro, aby się zachowywał spokojnie i bezzwłocznie cofnął do kurytarza, gdyby przypadkiem ludzkie kroki posłyszał. Ben Nila zastałem siedzącego w tem samem miejscu, w którem go zostawiłem.
— Jaką wieść przynosisz, effendi? — spytał.
— Najlepszą. Jesteśmy wolni. Za chwilę wydostaniemy się na powierzchnię ziemi.
Młodzieniec, słysząc te słowa, padł na kolana i odmówił głośno modlitwę dziękczynną. Potem wyciągnął do mnie obie dłonie i powiedział:
— Panie, tej chwili nie zapomnę ci nigdy. Jeśli znajdę sposobność, aby ci się wywdzięczyć, a nie uczynię tego, niech mnie się Allah wyprze i niech mnie do niebios nie wpuści. Gdzie twój towarzysz Selim?
— Stoi już w świetle dziennem.
— Wiesz effendi! Selim się bał, jak stara baba i nie mógł tu dłużej wytrzymać. Czy mam iść z tobą?
— Oczywiście! Przyszedłem po ciebie. Pytanie tylko, czy ci sił starczy. Kurytarz dosyć długi a taki wązki i nizki, że nie będę ci mógł pomagać.
— Mnie już nie potrzeba pomocy. Daktyle i kebab posiliły mię a pewność ocalenia podwoi moje siły. Idź naprzód, ja za tobą!
Pokazało się, że dobra wieść rzeczywiście przywróciła siły Ben Nilowi. Wkrótce zobaczyliśmy światło dzienne, Selima jednak w jamie nie było. Stał już gdzieś ponad otworem i wołał głośno:
— O psy, psie syny i psie wnuki. Uciekajcie tchórze, uciekajcie, bo rozgnieciemy was pomiędzy palcami. Jam jest pierwszy wojownik i największy bohater świata. Uciekajcie, bo będziecie zgubieni.
Przywołałem go na brzeg jamy. Miałeś przecież być cicho i nie wychylać się z ukrycia! — huknąłem na niego gniewnie. — Czego wrzeszczysz?
— Muszę przecież tym psim synom powiedzieć, co o nich myślę? — odrzekł.
— Jakim psim synom?
— Fakirowi i kuglarzowi. O, tam biegną do domu co sił im starczy.
— W jaki sposób wydostałeś się z jamy.
— Przy pomocy rąk i nóg. Czy nie dosyć długie?
— Nawet zanadto, ale wolałbym, żebyś był został na dole.
— Nie wytrzymałem, effendi! Przypomniałem SO0bie tych łotrów i opanowała mnie taka wściekłość, że nie mogłem jej opanować. Duch męstwa mną zawładnął i chciałem czemprędzej spotkać się z łotrami. Właśnie stanąłem na górze, kiedy obu ujrzałem.
— Skąd nadchodzili?
— Z góry. Ryknąłem na nich wściekle, oni tak się przelękli, że nogi ich nabrały szybkości nóg gazelich. Jeszcze teraz widać ich biegnących.
— Przytrzymaj powróz. Muszę ich w każdym razie zobaczyć.
Rzuciłem mu koniec powroza i wywindowałem się na brzeg jamy. Istotnie biegli tak szybko i byli już tak daleko, że nie możnaby ich było doścignąć. Ten Selim znów wszystko popsuł. To też huknąłem na niego z gniewem:
— Tyś temu winien, ty stary niepoprawny gaduło! Gdybyś był ust nie otwierał, byliby wpadli w nasze ręce, a tak, dzięki tobie, uszli.
— Nie bój się. Schwytamy ich, skoro tylko przybędziemy do Sijut. Nikt mi się jeszcze nie wymknął, kogo schwytać chciałem.
— A czemu tych nie schwytałeś?
— Bo... bo... nie chciałem — wyjąkał.
— Aha! Nie chciałeś?
— Tak. Przecież nie mogłem was tu samych zostawić, a te draby pędziły tak szybko, że chcąc ich schwytać, musiałbym się od was na dłuższy czas oddalić.
— Gdzież byli, kiedy ich spostrzegłeś?
— Schodzili z pagórka. Na mój widok stanęli zdumieni; ja ryknąłem na nich z gniewem, a oni uciekli pełni trwogi.
— Jeden zając zląkł się drugiego.
— Drugiego? Czy wątpisz w moją odwagę?
— Zaiste. Bałeś się dziury i dlatego z niej wylazłeś, a potem na ich widok ryknąłeś ze strachu. Że uciekli, to najcenniejsze w tem wszystkiem. Gdyby mieli więcej rozwagi, źle byłoby z tobą i z nami. Z tobą uporaliby się rychło, a potem, gdybym ja przyszedł, to stojąc w jamie, nie wskórałbym nic przeciwko nim stojącym na górze:
Zobaczyłbyś, czyby ze mną poszło im tak łatwo. Bardzo żałuję, że walczyć ze mną nie chcieli. Zmełbym ich w rękach na mąkę. Zresztą jestem pewny, że nam i tak nie ujdą. Doniesiemy o nich policyi...
— A policya wysłucha nas i założy ręce.
— To przedłóż sprawę swojemu konsulowi. Przecież tu jest.
Chłopak owinął sobie sznur pod pachą i niebawem znalazł się przy nas. Teraz już nie wątpił o swojem ocaleniu, padł więc znowu na kolana, by dzięki Allahowi złożyć. Słońce paliło silnie, a mimoto wydawała nam się powietrze balzamicznie ożywczem. Zostawiłem Ben Nila na dole, a sam poszedłem z Selimem. Wejście było otwarte, a ślady niepozacierane.
— Widzisz, Selimie! Te ślady dowodzą, że ich spłoszyłeś. Stali tutaj na straży i bylibyśmy ich pochwycili napewno, gdybyś tak głośno nie krzyczał i swoich kalifów pozostawił w spokoju!
— Effendi, jestem wiernym muzułmaninem i mam obowiązek dziękować Allahowi za wszystko dobre.
— Tak, ale dziękować po cichu, a nie ryczeć, jak bawół. Allah widzi i słyszy nawet myśli, Mahometa możesz sobie darować, a kalifom będzie także lepiej, jeśli ich zostawisz w spokoju. Zejdźmy do szybu!
— Effendi, nie igraj z piekłem! Raz uszedłeś, ale drugim razem nie wypuściłoby cię ze swoich objęć.
— Nie bądź głupcem! Czy tam w studni widziałeś choćby jednego dyabła?
— Więcej niż jednego. Widziałem wszystkich dyabłów i płomienie piekielne.
— Więc zostań tutaj; ty i tak przeszkadzasz mi więcej, aniżeli pomagasz.
Chciał mnie zatrzymać, nie zwracałem już jednak na niego uwagi, zapaliłem pochodnię i zszedłem w szyb. Bez trudu dostałem się do bocznych sztolni. Były otwarte, lecz szyb był zamknięty kamienną płytą, obciążoną teraz ogromną masą czarnych cegieł mułowych. Nie dziwiło mię wcale, żem tego ciężaru nie zdołał podźwignąć. Zbadałem boczne sztolnie; nie były długie i widocznie miały za zadanie doprowadzać powietrze do szybu. W jednej z nich stały lampki, o których Ben Nil wspominał. Rozdeptałem je i wróciłem na świat.
Kiedy zeszliśmy na dół do Ben Nila, wstał z ziemi i powiedział:
— Effendi, ślubowałem właśnie Allahowi nie spocząć, dopóki nie zemszczę się na Abd el Baraku, kuglarzu i fakirze. Czy tobie religia mścić się pozwala?
— Nie. Zemsta należy do Boga, ale każdy czyn zły powinien być ukarany i dlatego każdy człowiek ma obowiązek dołożyć starań, aby zbrodniarza uczynić nieszkodliwym.
— Więc chcesz, ażeby ci trzej należytą karę otrzymali?
— W każdym razie nie ja będę ich sędzią. Nie wniosę też do sądu skargi przeciw nim, wiem bowiem, że zaszkodziłoby to raczej sprawie, aniżeli pomogło. Nie wątpię zresztą, że sami funkcyonaryusze sądowi ostrzegliby tych drabów.
— A zatem cóż chcesz uczynić?
— Będę ich śledził, a jeśli który z nich dostanie się w moje ręce, zaskarżę go i nie spocznę, dopóki nie zostanie ukarany.
— Zanim go ty zaskarżysz, zginie od noża mojego. Najgorszy z nich wszystkich to ten obłudnik Abd Asi, gdyż wszyscy uważają go za najpobożniejszego człowieka, a to tymczasem dyabeł w ludzkiej postaci.
— Abd Asl? — zapytałem zdumiony. — Czy to może nazwisko świętego fakira?
— Oczywiście.
— A czy znasz imię Ibn Asl?
Zapytany spojrzał na mnie badawczo, a potem spytał:
— Pytasz mnie, bo przypominasz sobie Dahabieh, na której jako majtek służyłem.
— Mylisz się. Najzupełniej mi obojętne, czy na tym, czy na innym statku służyłeś.
— Więc powiem ci, że bardzo dobrze znam imię Ibn Asl.
— Czy ten człowiek spokrewniony z Abd Aslem?
— Ibn Asl to jego syn, którego nazywają zwykle El Dżazur, śmiały.
— Dziękuję ci, bo ta wiadomość otwarła mi ostatecznie wrota tajemnicy, której rozwiązanie było bardzo trudne. Czy byłeś kiedy w Chartumie?
— Już nieraz.
— Znasz tam kupca nazwiskiem Barjada el Amin?
— Nawet bardzo dobrze.
— Co to za człowiek?
— Uważają go powszechnie za uczciwego i zdaje mi się, że on na to zupełnie zasługuje.
— Bardzo się z tego cieszę.
— Czy może wybierasz się do Chartumu?
— Tak.
— Effendi! Jeśli ci potrzeba służącego, weź mnie ze. sobą! jestem ubogi, ale nic nie będziesz mi płacił. Dasz mi jeść tylko.
— Dobrze, podobasz mi się i biorę cię ze sobą. Ponieważ jesteś żeglarzem, uda mi się może dobrą zapewnić ci służbę.
— Serdecznie ci dziękuję, effendi. Kiedy odjeżdżasz?
— Nie wiem jeszcze, bo czekam w Sijut na towarzysza.
— A co będzie, jeśli on już dzisiaj nadjedzie? Dziś jeszcze nie mógłbym z tobą jechać, gdyż przedtem muszę jedną ważną sprawę załatwić.
— Masz czas, bo i ja muszę przed wyjazdem do Chartumu udać się do Moabdah, gdzie mam nadzieję spotkać fakira Abd Asla.
— | ja dlatego zostaję, aby się z nim rozprawić. Muszę się na nim zemścić.
— Zostaw to mnie!
— Nie, effendi! Mamy równe prawa, a kto z nas dwu. przyjdzie pierwszy, temu drugi ustąpi.
— Jakże się zemścisz, kiedy nawet noża przy sobie nie masz.
— Fakir mi go odebrał pod pozorem, że do grobowców nie wolno wnosić broni. Spodziewam się jednak, że gdy zostanę twoim służącym, pożyczysz mi noża.
Młodzieniec ten wywarł na mnie nadzwyczaj korzystne wrażenie. Mówił skromnie ale stanowczo a wyraz jego twarzy zdradzał niezwykle wysoki stopień rzetelności. Znał zresztą dokładnie całą okolicę Nilu i mógł mi w czasie podróży oddać nieocenione przysługi.
Wyjaśniło mi się teraz wiele rzeczy, poprzednio dla mnie nie zupełnie zrozumiałych. Chłopak, który przyszedł był po mnie i stary ogrodnik, którego spotkałem za miastem, musieli wiedzieć, co się ze mną stać miało. Nie ulega wątpliwości, że obaj byli członkami świętej Kadiriny. Fakir powiedział mi imię swoje i syna. Powiedział mi, że Ibn Asl jest najsłynniejszym łowcą niewolników i że on Ben Wazakowi z Moabdah urządził złośliwego figla. Tych wiadomości mógł mi udzielić tylko w napadzie pychy, pewnym będąc, że się już z rąk jego nie wywinę i słowa jednego z jego opowiadania nie będę mógł nikomu powtórzyć.
Ruszyliśmy ku miastu. Ze względu na Ben Nila szliśmy powoli i dopiero po upływie godziny dotarliśmy do pierwszych domów miasta. Tam zapytałem Ben Nila, czy umie obchodzić się z bronią.
— Tak — odpowiedział.
— A jak tam z twoją odwagą?
— Wystaw mnie na próbę, effendi!
— Zobaczymy, jak się popiszesz! — rzekł Selim. — Niejeden sądzi, że ma odwagę a to nie prawda. Patrz natomiast na mnie. Jestem bohaterem bohaterów i najśmielszym ze śmiałych.
— Twoje bohaterstwo poznałem dzisiaj dokładnie — powiedział Ben Nil ironicznie.
— Nieprawda? Zszedłem w otchłanie piekieł, ażeby ciebie wybawić, a kto wie, czy bez mojej pomocy effendi zdołałby wyjście odszukać; wszak pamiętasz, jak umiejętnie przyświecałem mu przy robocie.
— Czy do tej czynności potrzeba tak wielkiej odwagi?
— No nie. Wspominam o tem tylko dlatego, ażeby dowieść, że obok śmiałości i męstwa mam także inne zalety niezbędnie potrzebne temu, kto chce jeńca z więzów wyzwolić. Zostałeś sługą effendiego, a ponieważ jestem jego obrońcą, będę więc także i twoim i spodziewam się, że będziesz mi tak samo posłuszny, jak jemu.
Słyszałem całą rozmowę i uważałem za stosowne sprostować nieco wywody długonogiego tchórza.
— Selim nie jest wcale moim obrońcą. To służący towarzysza, na którego czekam. Otóż i wszystko.
— Panie! Znowu chcesz poniżyć mą godność! — zawołał Selim. — Nazywasz mnie sługą! Jestem marszałkiem domu, przyjacielem i powiernikiem Murada Nassyra.
— W takim razie Ben Nil jest w tym samym.
stopniu moim przyjacielem i powiernikiem. Jest ci więc zupełnie równy i nie ma wcale obowiązku wypełniać twoje rozkazy.
— Ależ on nie jest najsłynniejszym bohaterem swojego szczepu,
— Tego twierdzić nie możesz, ponieważ go nie znasz. Łatwo być może, że jego sława jest większa i bardziej uzasadniona, aniżeli twoja. Mówisz tyle o swoim szczepie a nie powiedziałeś mi dotąd, skąd naprawdę pochodzisz.
— Nie jeszcze? A więc słuchaj i zdumiewaj się! Jestem synem szczepu najdostojniejszego ze wszystkich, jakie na ziemi żyją. Mam na myśli szczep Beni Fessara.
— Tam w górze w Kordofanie?
— Tak jest, stamtąd pochodzę.
— Dlaczegoż szczep swój opuściłeś?
— Bo nie prowadził już wojen. Taki bohater jak ja, chce walczyć i na krew patrzeć, a ponieważ w ojczyźnie mojej nastał już pokój trwały, odszedłem.
— A gdzież walczyłeś?
— Wszędzie. Przeszedłem wszystkie kraje kuli ziemskiej i walczyłem ze wszystkiemi dzikiemi zwierzętami i ludźmi. A teraz niech ten Ben Nil powie, do którego szczepu należy!
— Jestem Beduinem Uelad-Ali — odrzekł zapytany.
— A z kim walczyłeś?
— Jeszcze z nikim.
— W takim razie jesteś wobec mnie, jak tchnienie wiatru wobec potężnej skały na pustyni i możesz bez sromu w pyle przedemną uklęknąć. Jeżeli jednak okażesz się godnym mojej łaski, będę wspaniałomyślny i na bohatera cię wyprowadzę.
— A ja — wtrąciłem śmiejąc się — dostarczę mu broni.
Przechodziliśmy właśnie przez bazar rusznikarski. Wstąpiłem z nimi do sklepu i kupiłem Ben Nilowi nóż, dwa pistolety i strzelbę. Rozpływał się z wdzięczności, przewiesił flintę przez ramię, wsunął za pas nóż i pistolety i szedł obok Selima dumny, jak król. Chciałem mu jeszcze kupić ubranie, oczywiście tanie, ale na to był czas do jutra. I moje także było zniszczone bardzo, gdyż wiele ucierpiało podczas przeprawy w podziemiu. Oba te zakupna odłożyłem na dzień następny.
Kiedyśmy do pałacu wrócili, zaprowadziłem Ben Nila do koniuszego i poprosiłem, aby go przyjął w gościnę. Gdy w krótkich słowach opowiedziałem, co się stało, przyniesiono czemprędzej taką masę potraw, że więcej niż dwadzieścia osób mogłoby się tem posilić. Zwłaszcza Ben Nil okazywał po pięciodniowym przymusowym głodzie niezwykłą sprawność swych szczęk ale i ja także na brak apetytu nie potrzebowałem się skarżyć. W czasie tej uczty przybył marszałek i już wchodząc zawołał:
— Effendi, czy pojmujesz nareszcie, co znaczy zaćmienie księżyca? Nazajutrz po niem ja znalazłem się w niebezpieczeństwie a dzisiaj wasze życie na cienkim włosku wisiało.
— Zapominasz, że twoje niebezpieczeństwo wielką nam korzyść przyniosło — odparłem. — Gdyby nie ono, kto wie, czy dotąd nie siedzielibyśmy jeszcze w studni.
— To być może. W każdym razie jednak jestem zdania, że złoczyńcy muszą być ukarani.
— Ja także.
— Słyszałem, że zamierzasz udać się do Moabdah, by pochwycić fakira i dlatego wydałem rozkaz, aby żołnierze przygotowali i obsadzili łódź. Ja sam pojadę chwytać tego mordercę.
— Zaprotestowałem przeciwko temu całkiem stanowczo.
— Dlaczego nie chcesz, abym ja sam tą sprawą się zajął? Przecież jesteś naszym gościem, wszyscy ciebie lubimy i mamy obowiązek dbać o twoje bezpieczeństwo. Pozatem cała ta sprawa obchodzi baszę, ponieważ zaś go niema, więc ja jako jego marszałek chcę go zastąpić.
— Radzę ci, abyś się na ten trud nie narażał.
— To nie trud, lecz przyjemność. Kiedy zwiedzałeś jaskinię, nie chciałem ci towarzyszyć, teraz jednak, kiedy idzie o schwytanie zbrodniarza, nie mogę was puścić samych.
— Bardzo ci za tę przychylność dziękuję, zostań jednak w domu, bo wolę jechać sam.
— Na nic się moje tłumaczenia nie zdały. Marszałek uroił sobie, że towarzyszyć mi musi, gdyż w przeciwnym razie gniew Allaha na siebieby ściągnął. Cóż miałem robić? Wybraliśmy się razem.
— Przy brzegu rzeki na kotwicy stały dwa czółna, jedno przygotowane przez koniuszego, a drugie przez marszałka. Do pierwszego wsiadł mój gospodarz, ja i Ben Nil oraz parobcy jako wioślarze, do drugiego wsiadł marszałek z Selimem. Wiosłować mieli żołnierze, ale jacy to byli żołnierze! Kiedy po przybyciu do Sijut reis effendina zaprowadził mnie do pałacu, zobaczyłem na pierwszym dziedzińcu siedzących wielu starych ludzi. Byli skąpo odziani, zajmowali się wyplataniem koszów, szyciem i innemi wcale nie żołnierskiemi pracami. Teraz jednak przekonałem się naocznie, że byli to żołnierze baszy. Wsiadło ich dwunastu. Byli teraz w pełnem uzbrojeniu, lecz broń ich była stara i prawie nie do użycia a ludzie sami wyglądali raczej na podupadłych mieszkańców domu ubogich, niż na walecznych synów Marsa, którzy czuwać mieli nad swego pana bezpieczeństwem. Niebawem jednak przekonałem się, że byli to ludzie ogromnie silni fizycznie. Kiedy łodzie wypłynęły na środek rzeki i podniesiono żagle, zabrali się ci staruszkowie tak dzielnie do wioseł, że łódź ich mknęła jak ryba, podczas gdy nasza daleko pozostawała w tyle.
— Czekajcie! — zawołałem. — Musimy trzymać się razem.
— Przecież zjedziemy się w Moabdah — odrzekł grubas i swoim ludziom dał znak, ażeby, jeśli można, jeszcze bardziej wytężyli swe siły.
Zbudziło się we mnie podejrzenie, że murzyn czynił to w wyraźnie określonym celu. Ja, chrześcijanin, chciałem schwytać fakira, którego powszechnie uważano za człowieka świętego. Kto wie, czy marszałkowi nie zdawało się, że jako muzułmanin, żadną miarą nie powinien do tego dopuścić i czy nie dlatego właśnie się wybrał do Moabdah, aby fakira przedemną ostrzec. Kazałem parobkom wytężyć siły, ażebyśmy zanadto w tyle nie zostali; ja sam wziąłem wiosło do ręki, ale napróżno. Odłożyłem je więc i kiedy minęliśmy Mankabat, wziąłem do rąk lunetę, ażeby przypatrzyć się wzgórzom, położonym po prawej stronie Nilu. Nie spuszczałem też z oka także łodzi marszałka.
Kiedy zobaczyłem skały Moabdah, zobaczyłem na wyskoku ponad wsią człowieka, siedzącego i przypatrującego się Nilowi, oraz naszym dwu łodziom. Mógłbym przysiąc, że to był kuglarz. Właśnie zwróciło się pierwsze czółno do brzegu, kiedy człowiek ów powstał i pędem pobiegł do wsi, gdzie zniknął między domami.
Żołnierze wysiedli i pomaszerowali w stronę osady. Zanim jeszcze do niej dojść zdołali, zobaczyłem owego człowieka z drugim jeszcze po drugiej stronie wsi. Zmierzali w górę i zniknęli w parowie. W trzy minuty później i my przybiliśmy także do brzegu. Zdawało mi się, że ten drugi człowiek był koniecznie fakirem. To też, kiedy wyskoczyłem na brzeg, zwróciłem się wprost w kierunku parowu. Ben Nil poszedł za mną z własnej ochoty. Koniuszy usiłował mnie wstrzymać, ostrzegając, ażebym nie szedł fałszywą drogą, nie otrzymawszy jednak odemnie żadnej odpowiedzi, zwrócił się z parobkami ku wsi.
— Effendi, droga twoja jest dobra — rzekł Ben Nil. — Może dopędzimy fakira i muzabira.
— Czy ich poznałeś?
— Tak. Oczy moje są prawie tak bystre, jak twoje szkła.
— Czy znasz tę okolicę?
— Nie tak dobrze, jakbym sobie życzył. Staliśmy tu kilkakrotnie na kotwicy, ale tam na góry nie wychodziłem niestety.
Po upływie kwadransa weszliśmy do parowu. Drogi nigdzie nie było, a teren był uciążliwy. Parów był bardzo wązki i wił się w krótkich zakrętach pomiędzy stromemi ścianami wzgórza. Po pewnym czasie rozdwoił się i wtedy wypadało już z dalszego pościgu zrezygnować, tembardziej, że wszelkie ślady stóp znikły mi z oczu. Ben Nil jednak nalegał, byśmy szli dalej. Ustąpiłem i na los szczęścia skręciliśmy w prawo. Po pięciu minutach parów się skończył. Zawróciliśmy więc i poszliśmy w lewo, ale ta droga opisywała łuk i dzieliła się także. Poszliśmy znowu w lewo i stanęliśmy przed skalną ścianą, na którą nie było wejścia. Poszliśmy więc na prawo; droga wznosiła się stromo i zaprowadziła nas wkońcu na płaszczyznę skalną, opadającą z trzech stron prawie prostopadle i wtedy przekonaliśmy się ostatecznie, że nas wystrychnięto na dudków i radzi nie radzi musieliśmy wracać.
— Tylko Allah jest wszechwiedzący! — gniewał się Ben Nil. — Nie mogę pojąć, gdzie te łotry umknęły. Jakby się w ziemię zapadli.
— Dla mnie zniknięcie ich bynajmniej nie jest zagadką. Musieli się ukryć w jednej z jaskiń, których tutaj jest pełno. Trudno, trzeba nam wracać. Któż wie zresztą, czyśmy się nie pomylili. Może to był kto inny, nie fakir z muzabirem.
— To oni byli, effendi. Oko moje nie zawodzi mnie nigdy, ale teraz przyznaję, że szukanie byłoby daremne, zwłaszcza że wkrótce zapadnie mrok.
Miał słuszność. Słońce zachodziło już za libijskiemi wzgórzami i wkrótce musiała noc zapaść. Trzeba było dać spokój poszukiwaniu i wracać do wsi.
Towarzyszy naszych zastaliśmy siedzących na ziemi i palących fajki. Opodal stali mieszkańcy osady i gawędzili przyjaźnie z żołnierzami.
— Czy szukaliście we wsi fakira? — spytałem marszałka.
— Nie, — odpowiedział.
— Czemu nie?
— Czekaliśmy twego przybycia. Czemu nie poszedłeś z nami?.
— Czy ci ludzie z Moabdah, którzy tu stoją, wiedzą, w jakim celu przybyliśmy tutaj? — spytałem, nie odpowiadając na jego pytanie.
— Wcale z tego tajemnicy nie myślałem robić.
— Jeżeli tak, to płyńmy Śmiało z powrotem do Sijut, gdyż szukanie nasze, dzięki twej gadatliwości, żadnego skutku przynieśćby już nie mogło.
— Inszallah, stanie się jak Allah zechce! Jesteś naszym gościem i jeżeli sobie życzysz, możemy wracać.
Korosko! Miejscowość słynna, znana daleko i szeroko, a jednak jakaż nędzna! Tę wieś nubijską otaczają góry skaliste, których nagie zbocza, niby reflektory blaszane, wchłaniają w siebie gorące promienie słońca i odrzucają je w dolinę. Europejczykowi trudno w tym skwarze wytrzymać. Nil porzuca tu, licząc w górę rzeki, swój pierwotny kierunek i przewija się potężnym łukiem przez skalistą okolicę, zwaną Batu el Adżar, Brzuch kamieni. W tym łuku znajduje się kilka szypotów i katarakt, które żeglugę niezmiernie utrudniają. Statki trzeba wyładowywać i ciągnąć na linach przez bezpieczniejsze nieco cieśniny, potem znowu obładowywać, co wymaga wiele trudu i czasu. Podróżni też skracają sobie zazwyczaj drogę, przecinając ten wielki łuk szlakiem pustynnym, mniej więcej 400 kilometrów długim, a prowadzącym przez Atmur. Tak nazywają nubijską pustynię, położoną między Korosko a Berberem. Korosko jest początkową stacyą pustynnego szlaku. Tam porządkują podróżni swoje pakunki i przeładowują je na wielbłądy. Tam odpoczywają i załatwiają ostatnie swoje zakupy. Tem się tłumaczy, że choć to osada nędzna, z piętnastu najwyżej chat złożona, ma jednak znaczenie duże. Jest tu jeden kan, w którym od biedy przenocować można. Jest meczet z minaretem jak gołębnik, jest nawet poczta, jedyny budynek, zaopatrzony drzwiami do zamykania. Na samym brzegu Nilu stoi kilka bud, pokrytych rogożami i starem konopnem płótnem; to kantory i sklepy arabskich handlarzy, którzy produkty Sudanu wymieniają tu na europejskie towary.
Wspomniana droga pustynna kończy się pod Abu Hammed nad Nilem. Niegdyś zapomniano o niej zupełnie i dopiero Mehemed Ali polecił małemu wodzowi Ababdejów odnaleźć ją znowu, a wódz rozwiązał to trudne zadanie bez kompasu i innych instrumentów. W nagrodę za to zamianowany został on i jego potomkowie szechami tego pustynnego pasa. Syn jego, Hammed Kalifa, bawił się już w absolutnego władcę pustyni i karawan. Od każdego wielbłąda pobierał niewielkie cło, a za to ręczył za bezpieczeństwo życia i mienia podróżnych. Wskutek tej gwarancyi jeżdżono przez Atmur śmielej, aniżeli przez inne pustynne szlaki, chociaż i tu zdarzały się rozboje.
Mój gruby Turek, Murad Nassyr, przybył wreszcie do Sijut i zabrał mnie, Ben Nila i Selima na statek. Kiedy mu opowiedziałem o wszystkiem, co nam się w ostatnich dniach zdarzyło, nie chciał zrazu wierzyć, żeby nienawiść Abd el Baraka doszła do takich granic. Nie ukrywał jednak radości, że wyszedłem cało ze wszystkich tych niebezpieczeństw. Mniej był zadowolony ze znajomości mojej z reisem effendiną i odnośną wiadomość przyjął z widoczną niechęcią.
Droga z Sijut do Korosko nie była nudna, owszem, przyniosła mi dosyć dużo spostrzeżeń i wiadomości. Całemi godzinami wysiadywałem z Muradem Nassyrem pod dachem namiotu, a kiedy był w dobrym humorze, musiałem mu opowiadać o tem, co przeżyłem. Z ogromnem zainteresowaniem słuchał wszystkich szczegółów i wogóle zauważyłem, że chciał moją przeszłość poznać jak najdokładniej. Nieraz widziałem, że z uwagą wodził za mną wzrokiem, jakgdyby mi chciał jakich ważnych wiadomości udzielić, milczał jednak i nie byłem w stanie odgadnąć, jakie zamiary względem mnie żywi.
Jego siostrę widywałem codziennie, oczywiście głęboko zawoalowaną. Czarne niewolnice nie zasłaniały twarzy, białe jednak przestrzegały tego przepisu etykiety dosyć starannie, choć nie tak ściśle, jak ich pani. Pewnego razu wiatr podwiał zasłonę Fatmy, kucharki i ulubionej służebnicy Nassyra i wtedy zobaczyłem poraz pierwszy twarz tej, której włosy znalazłem jednego razu w piławie. Było to oblicze o rysach zupełnie pospolitych. Tem chętniej przeto byłbym zobaczył twarz samej pani, o której z góry przypuszczałem, że musi być cudowna.
Nieraz spotykaliśmy się na pokładzie statku, pozdrawiałem ją grzecznie i otrzymywałem od niej kilka słów odpowiedzi. Pozwalała sobie na taką względem mnie swobodę, chcąc mi okazać swą wdzięczność za to, że dzięki lekom, jakich jej dostarczyłem, ozdoba głowy zaczęła jej już odrastać. Głos jej był to łagodny, czysty i głęboki alt, bardzo pięknie brzmiący.
O interesach swoich Murad Nassyr nic ze mną mówić nie chciał. Zachowywał pod tym względem najzupełniejszą rezerwę i chciał widocznie mnie wpierw poznać dokładniej.
Przybywszy do Korosko, opuściliśmy statek. Reis miał go przeprowadzić przez katarakty, a my mieliśmy odbyć szybszą podróż lądową. Było nas razem dziewięć osób, mianowicie Murad Nassyr, jego siostra, ja, cztery służące, Ben Nil i Selim. Ponieważ sandał płynął natychmiast dalej, sprowadziliśmy się na kilka dni do tamtejszego kanu, gdzie kobiety zamieszkały oczywiście zupełnie osobno.
Czas płynął nam powoli i nudno, radzi nie radzi musieliśmy jednak siedzieć na miejscu, czekając na przybycie wielbłądów. Dla zabicia czasu polowałem na dzikie gołębie, których tutaj, w palmowych ogrodach, żyły całe stada, albo siadałem w mule nilowym i łowiłem ryby. Wieczorami siadywaliśmy razem, paląc fajki i zażywając chłodu.
Trzeciego dnia podczas: takiej wieczornej siesty opowiedziałem Muradowi kilka ustępów z historyi 8 5
PSPOP TZN biblijnej, które go żywo zajęły. Wkońcu jednak przerwał moje opowiadanie i zapytał:
— Czemu nie wolno wam mieć kilku żon?
— To bardzo proste. Ponieważ Bóg dał Adamowi tylko jednę.
— Czy wolno wam się żenić z pogankami lub mahometankami?
— Nie.
— O Allah! Wam wszystko zakazane! My nie pytamy naszych kobiet w co wierzą, bo kobieta nie ma duszy. Gdybyś jednak pokochał mahometankę, pojąłbyś ją za żonę?
— Być może, w każdym razie musiałaby zostać chrześcijanką.
— Bądź pewny, że żadna mahometanka nie zgodziłaby się na taki warunek, owszem, zażądałaby, żebyś ty sam został muzułmaninem.
— Na tobym się znowu ja nie zgodził.
— A gdyby była bardzo piękna?
— I wówczas nie.
— A gdyby prócz piękności miała duży posag?
— I toby nic nie pomogło.
— Ależ ty jesteś ubogi.
— Mylisz się. Od nikogo nic nie potrzebuję i dlatego czuję się bardzo bogatym.
Patrzył jakiś czas przed siebie, potem przypatrzył mi się uważnie i mówił dalej:
— Powiedziałem ci już przedtem, że cię raz dawniej widziałem i wiele o tobie słyszałem. Uważam cię za człowieka niezwykłego i bardzobym cię chciał do siebie przywiązać. Pozwól, że ci coś pokażę.
Wyjął z kieszeni portiel, otworzył go i pokazał mi jego zawartość. Była tam cała paczka wysokich angielskich banknotów.
— Czy wiesz, jaką wartość przedstawiają te papiery?
— To majątek.
— A mimoto jest to tylko mała część tego, co posiadam. I jeszcze coś ci pokażę, ale o tem, co teraz zobaczysz, nikomu słowa jednego nie powiedz. Chodź?
Czułem, że nadeszła chwila decydująca. Było widoczne, że mię chciał pozyskać, ale w jakim celu, tego na razie odgadnąć nie mogłem. Udaliśmy się przez dziedziniec do pokojów zamieszkałych przez siostrę Murada i jej służebnice. Zapukał, a kiedy mu służąca otworzyła, powiedział kilka słów cichych i wpuszczono nas do środka. Tam wskazał mi na jedne drzwi i rzek?:
— Wejdź, a ja tutaj na ciebie zaczekam.
Odsunąłem rogożową zasłonę i wszedłem. To co ujrzałem, wprawiło mnie w niemałe zdumienie. Na kilku ułożonych na sobie dywanach leżała młoda dziewczyna, lat może siedmnastu. Na poduszce ozdobnej oparła rękę, a na niej złożyła głowę. Miała na sobie szerokie, sięgające aż do kostek, spodnie kobiece, nagie stopy tkwiły w aksamitnych pantofelkach. Górną część ciała okrywał rodzaj bluzki z czerwonej i bogato złotem haftowanej materyi. Prócz tego spływało z jej raj! mion wierzchnie okrycie, uszyte z lekkiej, przeźroczystej tkaniny. Włosy, w których iskrzyły się perły i złote monety, splecione były w długie warkocze. Brwi i rzęsy miała poczernione, a paznokcie zaróżowione henną.
Ale twarz... ta twarz! Ilekroć mówi się o wschodniej piękności, wyobrażamy sobie zawsze istotę wspaniałą swoim posępnym wyrazem twarzy, o rysach Kleopatry, Judyty, Szefaki, a tu...? Twarzyczka mała i jakby zgnieciona, czoło wązkie na dwa palce, nosek jak suszona śliwka, z tą tylko różnicą, że nie czarny, małe, wązkie usta, uszka jak u myszki, a oczka takie małe, takie wesołe i takie chytre, jak u wiewiórki. I to wszystko we wschodnim stroju. Patrzyła na mnie z niezasłoniętą twarzą, napoły zawstydzona, a napoły wyczekująca i nie rzekła ani słowa.
Mówiąc otwarcie, osłupiałem prawie. Takiej niespodzianki nie mogłem oczekiwać i dlatego zapytałem niezbyt mądrze:
— Kto ty jesteś?
— Kumra — odpowiedziała.
Ta turecka nazwa znaczy tyle, co nasza turkawka. Wypowiedziała to imię głębokim altem.
— Siostra Murada Nassyra?
— Tak, effendi.
— Czy wiedziałaś, że przyjdę?
— Brat mi powiedział.
— Czy może jesteś chora? Trzeba ci może jakiego lekarstwa?
— Nie. Przywróciłeś blask mojej głowie i już żadnych nie odczuwam braków.
— Więc powiedz mi, dlaczego chciałaś mnie widzieć?
— Chciałam? To brat sobie życzył, ażebym cię u siebie przyjęła.
— No więc przypatrz mi się dokładnie jak tylko możesz.
Stanąłem blizko niej i okręciłem się szybko trzy razy dokoła. Po jej twarzyczce przemknął wesoły uśmiech i powiedziała:
— O, effendi, przecież ja cię już tyle razy widziałam! Właściwie ty miałeś mnie zobaczyć, nie ja ciebie.
— Tak? A w jakim celu?
— Mój brat ci powie.
— Więc mogę spytać, czy obecna audyencya skończona?
— Tak, już skończona. Murad czeka na ciebie.
Ukłoniłem się na sposób wschodni i wyszedłem. Przed drzwiami stał Turek, wziął mnie za rękę i zaprowadził mnie znowu do swojej izby. Usiedliśmy jak przedtem obok siebie, zapaliliśmy fajki, poczem z ust jego wypadł pytajnik: s
— No?.
— Cóż takiego? — zapytałem, gdyż nic lepszego nie przyszło mi do głowy.
— Czy widziałeś ją w całej piękności i wdzięku.
Przyszła mi na myśl myszka i odpowiedziałem niestety wbrew przekonaniu:
— Cudowna!
— Nieprawdaż, że wspaniała?
— Jak jutrzenka.
— Prawdziwy promień słońca. Jeszcze żadne niepowołane oko nie widziało jej twarzy. Oprócz narzeczonego, któremu ją wiozę, jesteś jedynym człowiekiem, który takiej łaski dostąpił.
— Dlaczegóż to ja właśnie?
— Ponieważ Kumra ma siostrę młodszą o rok, ale posiadającą te same rysy, taki sam piękny nosek, iskrzące Oczy, wszystko zupełnie takie same. Czy ty słyszysz, co mówię?
Musiał zauważyć, że wpadłem w zadumę, albo że mi się twarz wydłużyła.
— Słyszę — odrzekłem.
— I rozumiesz?
— Dobroć twoja jest dziś tak nieskończenie wielka, że nie mogę jej pojąć ani zrozumieć.
— To mi się nie podoba, bo mi się jeszcze nigdy nie zdarzyło powiedzieć coś takiego, czegobyś nie mógł zrozumieć.
— To nie mów nic. Nie sprawiaj sobie przykrości!
— Sam się powinieneś domyśleć, co ci chcę powiedzieć, jeśli jednak nie potrafisz, słuchaj. Zamierzam przywiązać cię do siebie. Czy wiesz, że siostry moje bogate?
— Wiem, że Allah był przychylniejszy dla ciebie, aniżeli dla mnie. Ja nie mam sióstr bogatych.
— Nie potrzebujesz, bo będziesz miał bardzo bogatą żonę.
— Nie wiem, czy niebo będzie dla mnie tak szczodre. Nie myślałem zresztą jeszcze nigdy o tem, żeby się żenić.
— Nie potrzebujesz szukać żony, bo ją ode mnie dostaniesz.
— Zatrzymaj ją, zatrzymaj ją. Moja szczera przyjaźń dla ciebie nie pozwala na to, abym cię obdzierał.
— Nie obdzierasz mnie, gdyż nie chcę ci odstąpić żadnej z moich żon, ale daję ci młodszą siostrę.
Biada mi! A to dostałem się w kleszcze! Czułem niemal, jak zaciągał je coraz silniej. Jak się uwolnić? Postępował wbrew wszelkim wschodnim zwyczajom i tradycyom. Wszystko jedno, czy to było z przyjaźni, czy z egoizmu. Odmowa z mojej strony była ogromną obelgą i zyskałaby mi w Muradzie śmiertelnego wroga. Skąd on wpadł na ten pomysł nieszczęsny. Czemuż swych sióstr razem ze wszystkiemi służebnicami sułtanowi na urodziny nie podarował? Teraz nie spuszczał mnie z oka, lecz patrzył mi w twarz nieustannie, by odgadnąć me myśli, wreszcie zapytał:
— Cóż ty o tem myślisz?
— Mojem zdaniem nie należy żartować z tak poważnych rzeczy.
— Z czegóż wnosisz, że ja żartuję? Mówię z tobą zupełnie seryo.
— Muradzie! Zapominasz, że jestem chrześcijaninem.
— Owszem wiem o tem dobrze; a że pomimoto z taką propozycyą występuję, to tym większym powinno być dla ciebie dowodem, że cię bardzo wysoko cenię. Ożenisz się z moją siostrą i nawet zmiany wiary od ciebie nie żądam.
— Ale ona musiałaby chrzest przyjąć,
— I to niepotrzebne. Przywołam kadego, ty powiesz do niej w jego obecności „bu benum“, on podpisze i będzie już po ślubie.
— Jako chrześcijanin nie mogę się na taki ślub zgodzić. Tylko ta może uchodzić za moją żonę, z którą kapłan ślubem mię połączy.
Już sądziłem, że mu się wymknąłem, kiedy powiedział:
— Więc niech ci z nią ślub dadzą.
— To niemożebne, gdyż twoja siostra nie jest chrześcijanką.
Pochylił głowę, podumał posępnie i potrząsnął głową z niechęcią. Byłem pewien, że cofnie teraz swoją propozycyę, ale przeliczyłem się najzupełniej. Turek podniósł nagle głowę, klasnął w ręce, jak gdyby pod wpływem nagłego postanowienia i zawołał:
— No to dobrze; niech zostanie chrześcijanką! Kobiety nie mają duszy, nie wejdą ani do nieba, ani do piekła, więc obojętne, czy wierzą w waszego Boga, czy Allaha, Chrystusa, czy Mahometa.
Ten poczciwiec czynił wszystko nie tylko nad swoje, lecz i nad moje siły. Nie żądałem niczego, a on skłaniał się do najcięższych ustępstw. Cóż miałem robić? Chętniebym był stąd uciekł, ale ponieważ to było niemożebne, trzeba było szukać innych środków ratunku. Już otworzyłem usta do wymówki, kiedy Murad zawołał:
— A więc powiedz mi szczerze, czy ci się Kumra podobała?
— Czy sądzisz, że mógłby ktoś twierdzić przeciwnie?
— Nie, bo ona jest koroną uroku i wzorem ziemskiej piękności. Pokazałem ci ją, by ci dać pojęcie o młodszej siostrze. Tamta spodoba ci się przynajmniej w tym stopniu, a ponieważ widzisz, że pod każdym względem robię ci ustępstwa, dasz teraz pewnie z radością swoje przyzwolenie. Oto moja ręka!
Wyciągnął do mnie rękę, ja jednak ociągałem się i odrzekłem:
— Nie tak nagle. Nad wielu rzeczami trzeba się jeszcze namyśleć.
— Nad czemże jeszcze? Zgodziłem się przecież na wszystkie twoje warunki.
— To prawda, ale nie pomówiliśmy jeszcze o wszystkiem. Czy twoje siostry mają ojca i matkę?
— Nie. Jestem jedynym ich panem i władcą i moim rozkazom muszą być posłuszne.
— W takim razie każ, aby tej, o której mówisz, udzielano nauki religii chrześcijańskiej. Po ukończonej nauce musi złożyć egzamin. Jeśli go nie zda, nie może być moją żoną. Z ostateczną decyzyą musimy się więc zatrzymać aż do wyniku egzaminu.
Na to zerwał się z gniewem, zaczął wymachiwać cybuchem i zawołał:
— W takim razie niechaj dyabeł będzie chrześcijaninem; ja nim nigdy nie będę. Jeśli wam tak trudno wejść w związki małżeńskie, o ile trudniej do nieba waszego się dostać. Ja jednak mój plan i tak przeprowadzę. Moja siostra to rozumna dziewczyna, rozumniejsza niemal odemnie. Szybko nauczy się waszej wiary i jestem pewny, że egzamin zda bardzo dobrze. Nie wątpię o tem ani chwilę i dlatego będę cię odtąd uważał za szwagra i wtajemniczę cię we wszystkie moje interesa.
Miały się zatem rozpocząć zwierzenia, których się naprawdę bałem. Minęły dalekie grzmoty, zato miał teraz spaść piorun. Przeczuwałem, co mi zaproponuje, wiedziałem z góry, co ja mu na to odpowiem i nie wątpiłem, że ta odpowiedź stanowczo mię z nim poróżni. Nie mogłem płynąć dalej pod fałszywą flagą. Musiałem się przyznać do barwy, nie wiele sobie jednak z tego robiłem, gdyż zerwanie z Muradem Nassyrem musiało i tak nastąpić prędzej czy później.
Usiadł znowu, szukał widocznie odpowiedniego wstępu, wreszcie zapytał:
— Czy wiesz, jakie przedsiębiorstwo przynosi największe zyski?
— Tak, Przedsiębiorstwo attara[48].
— O, ja znam inne, które opłaca się o wiele prędzej i lepiej. Aptekarz musi swoje towary kupować i płacić za nie nieraz dość znaczne sumy, w tem zaś przedsiębiorstwie, które ja mam na myśli, ma się towar za darmo.
— Czy masz na myśli kradzież albo rabunek?
— Używasz słów zbyt nieoględnych.
— Nie zdaje mi się. Zresztą przyznaję, że wymieniłem najgorsze przedsiębiorstwo, jakie sobie tylko mogę wyobrazić, gdyż nawet złodziej nie zdobywa swego towaru za darmo, przeciwnie, płaci za niego drożej, aniżeli on wart.
— Czemże?
— Spokojem sumienia i utratą wiecznej szczęśliwości, a to cenniejsze, niż tysiąc worów złota.
— Mówisz, jak chrześcijanin, ja zaś myślę i czuję, jak muzułmanin. Nie mówię też o prostym rabunku i kradzieży.
— Ja wiem. Masz na myśli handel niewolnikami.
— Tak jest.
— Czy pamiętasz, coś mi o tym handlu powiedział jeszcze w Kahirze?
— Pamiętam.
— Powiedziałeś, że murzynów łowić nie masz zamiaru. Teraz jednak widocznie zamiary swoje zmieniłeś?
— Myślę teraz zupełnie tak samo, jak wówczas, pozwól jednak, że do tego, co powiedziałem, kilka słów dodam. Nie mam wcale zamiaru polować na murzynów, ale chcę ich kupować.
— To jeszcze gorsze. Czy wiesz, dlaczego ten, co rzecz skradzioną u siebie przechowuje, otrzymuje większą karę, aniżeli złodziej? Oto dlatego, że on złodzieja do kradzieży kusi. Tak samo i w tym wypadku. Gdyby nie było handlarzy niewolników, nie byłoby łowców.
— Zapominasz zupełnie, że niewolnictwo jest instytucyą uświęconą odwiecznym zwyczajem. Już nasi praojcowie mieli niewolników, a my, muzułmanie, zachowujący wiarę i zwyczaje przodków, także bez nich obejść się nie możemy.
— Możnaby się o to sprzeczać, ja jednak w spory o to z tobą wchodzić nie będę. Potępiam łowy niewolników i oto wszystko.
— Potępiaj! Nie mam nic przeciwko temu i od ciebie też nie żądam, ażebyś na nich polował, Jeśli ci moją propozycyę przedłożę, innem okiem będziesz patrzył na całą sprawę.
— Napewno nie.
— Więc posłuchaj tylko. Znam cię z czasów dawniejszych jako śmiałego i przedsiębiorczego człowieka. To, co przeżyłeś i zdziałałeś w ostatnich tygodniach, jest dla mnie dowodem, że panujesz nad każdem niebezpieczeństwem i znajdujesz wyjście nawet z najgorszych położeń. Dlatego już teraz zwierzę ci się z tem, co ci z czasem miałem: powiedzieć. Powiem krótko. Znam słynnego łowcę niewolników, który...
— Czy masz może na myśli Ibn Asla ed Dżazur? — przerwałem mu.,
— Kogo mam na myśli, powiem ci dopiero wtedy, kiedy się zgodzisz na moją propozycyę. Otóż temu człowiekowi daję za żonę moją najstarszą siostrę i to będzie dla mnie najlepszą rękojmią jego uczciwości.
— Czy on się o nią starał?
— Tak. Odnośną ugodę jużem z nim zawarł. Ja założę kilka stacyj w pobliżu Chartumu, oczywiście potajemnie, gdyż niewolnictwo teraz zakazane. Tymczasem mąż mojej siostry zajmie się łowami i zdobycz swą będzie przechowywał w niedostępnych zatokach i wyspach Nilu. Ty zaś będziesz stamtąd niewolników sprowadzał, a otrzymasz za to moją młodszą siostrę za żonę i trzecią część ogólnego zysku. Prócz tego oczywiście siostry moje duży posag dostaną.
Spodziewałem się podobnej propozycyi, nie myślałem jednak, że mi ją Murad tak bez żadnych obsłonek przedłoży. Zdrętwiałem i patrzyłem na Turka, słowa nie mogąc wymówić.
— Prawda, żeś się nie spodziewał takiej korzystnej propozycyi — uśmiechnął się. — Nie wątpię, że ją przyjmiesz, chybaby ci Allah rozum odebrał. W każdym razie jednak dam ci czas do namysłu do jutra, gdyż...
— Nie potrzebuję czasu do namysłu — przerwałem. — Mogę ci dać odpowiedź zaraz w tej chwili.
— Więc mów!
— Zaczekaj jeszcze! Więc trzech nas ma przystąpić do spółki, łowca niewolników, ty i ja?
— Tak jest.
— Ty urządzisz ukryte składy, w których będzie się przechowywało towar do sprzedaży okolicznościowej i do dalszego transportu. Bardzo to sprytnie pomyślałeś, bo w razie jakiego śledztwa łatwo ci będzie zwalić winę na kogoś drugiego. Łowca także nic nie ryzykuje, gdyż podczas napadu na wsie murzyńskie trzyma się zawsze zdala tak, że zraniony ani zabity być nie może. Między was dwu mam ja wejść. Mam niewolników zabierać z serib i przywozić do ciebie. W ciągu takiej przeprawy mam się mieć na baczności, nie tylko przed krajowcami, którzy są wrogo usposobieni dla handlarzy niewolników, ale przedewszystkiem będę się musiał strzec żołnierzy rządowych, którzy formalne obławy będą na mnie urządzali.
— To wszystko prawda, lecz dlatego właśnie wybór mój padł na ciebie. Ty jesteś stworzony na to, abyś wszystkim niebezpieczeństwom w oczy zaglądnął.
— Bardzo mi to pochlebia, że moją odwagę tak wysoko cenisz, szkoda tylko, że na takiem właśnie polu chcesz ją wypróbować. Niewolnictwo jest hańbą współczesnej ludzkości, a łowy na niewolników zbrodnią, wołającą o pomstę do nieba. Nawet małego grzechu nie popełniłbym świadomie za wielkie pieniądze, a już w żadnym razie nie obciążałbym sumienia taką hańbą i takiemi morderstwami. Niezmiernie się dziwię, że miałeś odwagę z taką propozycyą wystąpić wobec mnie, chrześcijanina.
Na twarzy Murada odmalowało się zdumienie i niesmak.
— Czy to jest odpowiedź, którą mi dać chciałeś?
— Tak jest.
— Zważ na zyski!
— Wolę spokojne sumienie, niż największe skarby.
— A moja siostra?
— Daj ją, komu chcesz.
— Czy nią może pogardzasz?
— Nie. Ofiarowałeś mi jej rękę, przyczem zachowałeś się wbrew waszym przykazaniom i najświętszym zwyczajom. Bardzo mi to pochlebia, niestety, nie zasłużyłem na to, aby ten wzór piękności i obraz wdzięku posiadać. Bynajmniej nie chcę ciebie obrazić, ale pojmij, że muszę postępować wedle przykazań mojej religii. Rozejdźmy się w pokoju.
Powiedziawszy te słowa, wstałem z miejsca, a Murad Nassyr podniósł się także, odrzucił cybuch z gniewem i zawołał:
— W pokoju? Jakto być może? Jeśli teraz się rozstaniemy, będziemy wrogami zajadłymi wrogami na całe życie.
— Wcale tej konieczności nie widzę.
— Ależ to jasne, jak dzień! Opowiadałeś mi, co się stało w ostatnich dniach. Jesteś przyjacielem reisa effendiny i masz do niego jechać do Chartumu. Potem znajdziesz łowcę niewolników Ibn Asla i...
— Aha, więc przyznajesz, że to z nim wszedłeś w styczność.
— Nie przyznaję niczego i niczego nie dowiesz się ode mnie. Chciałem ci tylko dowieść, że nie możesz być przyjacielem moich wrogów, nie będąc równocześnie moim wrogiem. I tak już dowiedziałeś się ode mnie za wiele i jeśli się rozstaniemy, możesz być dla mnie bardziej niebezpieczny, niż ktokolwiek drugi. Namyśl się jeszcze raz, czy trwasz przy swojem postanowieniu.
— Nie potrzebuję namysłu.
— A więc postanowienia nie zmienisz?
— Nie.
— Dobrze, rozstańmy się zatem. Bardzo żałuję, żem cię tylu dobrodziejstwami obsypał.
Z twarzy Nassyra zniknęła teraz dobroduszna, uczciwa otwartość, a na jej miejscu wystąpiła mina groźnej nienawiści. Nie ulegało wątpliwości, że odtąd będzie moim nieubłaganym wrogiem.
— Obsypałeś mię dobrodziejstwami? — zapytałem spokojnie. — Jadłem i spałem u ciebie, bo prosiłeś mnie o to tak natarczywie, że odmowa byłaby niegrzecznością.
— Zapłaciłem ci drogę i dałem ci nadto pieniądze na wszystkie inne potrzeby.
Jego nizka natura handlarza niewolników okazała się teraz w pełni. Ktoś inny powiedziałby mu zapewne bez ogródek, co o nim myśli, ale ja tego nie uczyniłem. Wyjąłem sakiewkę, odliczyłem pieniądze otrzymane od niego i odszedłem. Kiedy już byłem we drzwiach, zawołał:
— Zatrzymaj się jeszcze! Więc rzeczywiście nie chcesz do...?
Poszedłem dalej, nie zważając na jego słowa. Na to ryknął za mną:
— A zatem zabieraj się stąd, psie, i miej się przedemną na baczności!
Chodziłem już z godzinę, kiedy doleciały mnie zdala osobliwe dźwięki, jakby wiatr pustynny grał na harfie eolskiej. Dźwięki zbliżały się i stawały się coraz wyraźniejsze. Rozróżniłem kobiece głosy i dźwięk strun. Ukazał się jeździec na wielbłądzie, którego włócznia migotała w świetle księżycowem. Ujrzawszy mnie, zboczył daleko. Za nim dążyło dwanaście wielbłądów z tachtirwanami[49], z których wydobywały się głosy śpiewających, rozmawiających i śmiejących się kobiet. Konwój zamykało kilku uzbrojonych mężczyzn. Jak cienie przemknęły obok mnie wysokonogie wielbłądy.
Był to transport młodych niewolnic, które potajemnie sprowadzono do Egiptu. Po drodze zmusza się biedaczki do śmiechu, śpiewu i żartów, ażeby przypadkiem upadek ducha nie odbił się ujemnie na ich zewnętrznym wyglądzie i aby przez to nie straciły na wartości. Orszak ten przybywał pewnie z Abu Hammed, nie zatrzymał się jednak w Korosko, aby uwagi na siebie nie ściągnąć.
Wróciłem do kanu i udałem się na spoczynek, o śnie jednak mowy być nie mogło. Wprawiała mię w niepokój nie utrata przyjaźni Nassyra, ani też obawa przed jego zemstą; inne były tego przyczyny.
Przedewszystkiem zajmował mnie jego prawdopodobny stosunek do łowcy niewolników Ibn Asla. Chciałem się dowiedzieć o miejscu pobytu tego łotra, a w tym celu wystarczało nie spuszczać z oka Murada Nassyra. Poróżniwszy się z Turkiem, chciałem tem gorliwiej działać na rzecz przewodnika w Moabdah, ażeby, jeśli się tylko da, odnaleźć jego zaginionego brata.
Wstałem wcześnie, usiadłem przed drzwiami kanu i kazałem handżiemu przynieść sobie kawę. Przypatrując się zbudzonemu światu zwierzęcemu, zobaczyłem jeźdźca. Był jeszcze tak daleko, że zaledwie można go było rozpoznać, lecz musiał jechać na doskonałem zwierzęciu, gdyż zbliżał się z nadzwyczajną szybkością i rósł mi w oczach. Poznałem go, kiedy był jeszcze daleko. Był to porucznik okrętowy reisa effendiny.
Powstałem oczywiście, by go przywitać. Zobaczył mnie, zwrócił ku mnie wielbłąda, kazał mu uklęknąć i zeskoczył z siodła.
— Co tu robisz w Korosko? — zapytałem. — Sądziłem, że emir w Chartumie.
— Był tam istotnie. Gdzie się teraz znajduje, powiem ci, ale muszę się wprzód rozmówić z szechem el beled[50].
— Możesz to uczynić choćby i zaraz. Już wstał; widziałem go przed chwilą, klęczącego przed chatą i odmawiającego modlitwę poranną.
Pokazałem mu chatę, a porucznik bezzwłocznie poszedł we wskazanym kierunku. Wielbłąd jego klęczał w mojem pobliżu. Było to wspaniałe, bardzo drogie zwierzę, maści koloru mysiego, a posiadało wszystkie cechy doskonałego wierzchowca. Skąd on ma takiego wielbłąda? Osobniki tej rasy przebywają w jednym dniu bez zatrzymania się nawet sto kilometrów. W dodatku było to zwierzę znakomicie wytresowane, gdyż kiedy je pogłaskałem, spojrzało na mnie przychylnie swemi wielkiemi oczyma, a nie uniosło się zwykłą złośliwością wielbłądów, które obcych kąszą, kopią, a nawet opluwają. Byłem jeszcze zajęty zwierzęciem, kiedy Selim ukazał się we wrotach, a ujrzawszy mnie, przystąpił zaraz i powiedział:
— Effendi, słyszałem bardzo, bardzo złe rzeczy i dlatego miałbym wielką prośbę do ciebie. Czy mi ją spełnisz?
— Cóż takiego?
— Czy prawda, że poróżniłeś się z Muradem Nassyrem?
— Kto ci to powiedział?
— On sam dał mi to do poznania, gdyż mi surowo mówić z tobą zabronił.
— I dlatego przychodzisz zaraz jako jego wierny marszałek do mnie i przekraczasz dany ci zakaz.
— Tak, czynię to, gdyż wiesz, że ciebie więcej miłuję, niż jego.
— Jakąż masz do mnie prośbę?
— Nie chcę być już dłużej u Murada Nassyra.
— Dlaczego? Czy ci u niego nie dobrze? Czy jesteś z niego niezadowolony?
— Dobrze mi i jestem zadowolony, ale od wyjazdu z Sijut mówi bez przerwy o rzeczach, które mi się nie podobają.
— O jakich rzeczach?
— Jestem jeszcze w jego służbie, więc nie wiem, czy mogę zdradzić.
— Czy masz może na myśli handel niewolnikami?
— Słusznie, bardzo słusznie! A więc i ty już wiesz, że Murad jest handlarzem niewolników?
— Pewnie, że wiem.
— Więc nie jestem zdrajcą, kiedy o tem z tobą rozmawiam. Murad żąda odemnie, żebym pozostał w jego służbie. Jeśli to uczynię a pochwycą nas, może być ze mną źle.
— A zatem znowu się boisz?
— Bać się? Nie. Wiesz, że jestem największym bohaterem pustyni i pragnę przy odpowiedniej sposobności zginąć śmiercią bohaterską, nie chciałbym jednak, aby mię powieszono jako handlarza niewolników.
— Masz zupełną słuszność.
— Jeżeli i ty jesteś tego zdania, opuszczam natychmiast służbę; cóż jednak pocznę z sobą? Gdybym cię tak nie miłował, decyzya byłaby łatwa, ale ja, effendi, nie chciałbym się z tobą rozstać. Jeżeli pozwolisz, to pewną kwestyę przedłożę twojej rozwadze.
— Mów dalej!
— Wszyscy wiedzą, że jesteś rozumnym człowiekiem; znasz wszystkie gałęzie wiedzy i przenikasz głębie wszystkich tajemnic, ale masz przecież błąd jeden.
— Jaki?
— Brak ci służącego, jakim ja jestem. Darzonoby cię szacunkiem dziesięć razy większym, niż dotychczas, gdyby wiedziano, że stoję u twego boku.
— Chciałbyś więc zostać u mnie?
— Tak, effendi.
— To niemożebne, gdyż niepodoba mi się twoja nieustanna waleczność. Może mię ona łatwo uwikłać w jaką krwawą sprawę.
— Już ty się o to nie bój, effendi! Jeśli w mojej przelewającej się odwadze rozpoczynam z kim walkę, to sam ją kończę; pod tym względem znasz mnie dostatecznie. Ciebie na żadne niebezpieczeństwo z pewnością nie narażę, natomiast gdybyś wbrew moim najgłębszym pragnieniom znalazł się w jakimś kłopocie, możesz być pewny, że całej mej bohaterskiej energii użyję, aby ciebie ocalić. Pozatem będę ci zawsze we wszystkiem posłuszny. No i cóż powiesz na moją propozycyę?
— Namyślę się jeszcze.
— Effendi, to sprawa zupełnie jasna i niema się nad czem namyślać. Cenniejszego sługi nademnie z pewnością nigdy nie znajdziesz.
— Być może, ale już mam służącego.
— Ben Nila? Jakież usługi może ci oddać ten młodzieniec? Jakież on bitwy wygrał, jakie odniósł zwycięstwa?
— On jeszcze młody i łatwo może stać się większym bohaterem od ciebie.
— Daruj, effendi, ale ja w to nie wierzę. Żeby się czegoś nauczyć, przedewszystkiem trzeba umieć słuchać, on tymczasem żadnej nauki odemnie przyjąć nie chciał i sprzeciwiał mi się we wszystkiem.
— Jako człowiek doświadczony i rozsądny powinieneś być wyrozumiały. Byłoby mi bardzo przyjemnie, gdybyś się nim szczerze i po ojcowsku zajął.
— Twoje życzenie z największą przyjemnością gotów jestem spełnić. Będę znosił cierpliwie jego słabości a głupstwa przebaczę ze spokojem i wyrozumiałością.
— Idź więc do niego i powiedz mu, że chcesz u mnie zostać. Zrobię tak, jak mi Ben Nil poradzi.
— Jakto? Taki słynny effendi chce się kierować wolą służącego?:
— Kierować nie, ale chcę w tym wypadku jego życzenie uwzględnić, bo gdybym cię przyjął do służby, wy dwaj przedewszystkiem musielibyście z sobą obcować.
— Zdaje mi się, że moje towarzystwo Ben Nil powinien uważać za zaszczyt. Jeżeli sobie jednak życzysz, abym z nim na ten temat pomówił, pójdę do niego, a potem doniosę ci, że jest uszczęśliwiony moją propozycyą.
Poszedł, a ja chętnie byłbym podsłuchał tę rozmowę. Między nimi obydwoma rozwinął się oryginalny stosunek. Polubili się wzajem, a mimoto awanturowali się od rana do nocy. Poza swymi błędami miał Selim wcale dużo zalet i we wszystkich zleceniach, gdzie nie potrzeba było odwagi, okazywał się sługą godnym zaufania. Chorobliwą manię uchodzenia za bohatera można mu było wybaczyć. Ben Nil zajął mnie bardzo. Był to młodzieniec poważny i cichy, a pomimo młodych lat miał takie zapatrywania, jakichby się nie powstydził niejeden stary. Bystrość jego zasługiwała na podziw, a energia, którą dotychczas mógł co prawda tylko w zwykłych sprawach okazać, pozwalała spodziewać się, że w razie potrzeby stać go będzie na bardzo wiele odwagi.
Ilekroć ci dwaj ludzie zderzyli się z sobą, patrzyliśmy jak na jakieś wesołe widowisko, a sceny podobne wprowadzały pożądaną odmianę w niemiłą często monotonię podróży. Z tego właśnie powodu byłem gotów zatrzymać Selima przy sobie. Wiedziałem, że będzie to dość kosztowna przyjemność, ale ostatecznie środki pieniężne, potrzebne na jej pokrycie, jakoś może zdobyć potrafię.
Przerwałem rozmyślania, gdyż zobaczyłem porucznika, wychodzącego z chaty. Szech wyszedł także i popędził ku rzece. Porucznik zbliżył się do mnie, wyjął cybuch z torby przytroczonej do siodła na wielbłądzie, nałożył fajkę i usiadł przy mnie, a ja podałem mu ogień.
— Masz doskonałego wielbłąda — zacząłem. — Zapewne to rozkosz nielada przelatywać pustynię na grzbiecie takiego zwierzęcia.
— Poznasz tę rozkosz — odrzekł, — gdyż ten wielbłąd właśnie dla ciebie przeznaczony.
— Rzeczywiście? Skąd przyszło emirowi na myśl, aby mi wielbłąda posyłać.
— Przysyła ci nietylko wielbłąda, ale zarazem i prośbę, którą ci mam przedłożyć. Czy gotów jesteś jej wysłuchać?
— I owszem.
— Byłeś już nieraz w pustyni i umiesz odczytywać tropy ludzi i zwierząt. Polecił mi więc, abym ci się zapytał, czy...
Utknął w środku zdania, bo oto w pobliżu bud składowych ukazało się kilku Beduinów z wielbłądami. Pochodzili zapewne z niedalekiej okolicy i chcieli może siebie i zwierzęta wynająć. Murad Nassyr zobaczył ich z podwórza i wyszedł, ażeby z nimi pomówić. Ponieważ siedzieliśmy właśnie w bramie tuż pod murem, nie zauważył nas, więc minął i skinął na swoich ludzi, żeby szli za nim. Zaledwie porucznik rzucił nań okiem, zamilkł i jął mu się przypatrywać posępnie badawczym wzrokiem.
W tej chwili odwrócił się gruby Turek i nas zobaczył. Porucznik podniósł się, stanął w samym środku wejścia, aby Nassyrowi zastąpić drogę i rzekł:
— Zdaje mi się, żeśmy się już kiedyś widzieli.
— Ja ciebie? Nigdy! — odrzekł Turek dumnie, rzucając na porucznika wzgardliwe spojrzenie, przyczem widać było, że mówił prawdę.
— Być może, że ty mnie nie zauważyłeś, ale ja ciebie widziałem.
— To mi obojętne. Mnie wielu ludzi widziało. Zresztą nie miałem i nie mam z tobą nic do czynienia. Puszczaj mnie!
— Zaczekaj jeszcze chwileczkę. Chciałbym z tobą pomówić. jak się nazywasz?
— Zapytaj się o to, kogo chcesz; ja nie mam obowiązku ani ochoty odpowiadać na twoje pytania.
— Mylisz się! Czy wiesz, kto to jest reis effendina?
Twarz Turka drgnęła, a spojrzenie na mówiącego, który miał na sobie zwykły strój Nubijczyka, było teraz całkiem inne, niż przedtem.
— Wiem bardzo dobrze, kim on jest, bo to wie każdy — odpowiedział znacznie uprzejmiej.
— W takim razie wiesz zapewne i to, że reis effendina wyposażony jest wielu pełnomocnictwami, które mu nadają niekiedy większą władzę, aniżeli ma mudir.
— I to wiem także.
— Jestem porucznikiem emira i powiem ci, że twarz twoja zajmuje mnie bardzo. Teraz mi już chyba odpowiesz?
— Udowodnij mi wpierw, że jesteś rzeczywiście tym, za kogo się podajesz.
— Jeżeli koniecznie chcesz, zastosuję się do twojego życzenia i pójdziemy razem do szecha el beled, ale tam rozmówimy się urzędowo, gdy tymczasem tu rozmawiałbym z tobą uprzejmie.
— Jestem tak samo, jak ty, przyjacielem uprzejmości, możesz mi więc stawiać pytania, jakie chcesz.
Turek miał widocznie powód do obawy przed urzędowem przesłuchaniem. Porucznik rzekł z uśmiechem
— Ponawiam pytanie, jak się nazywasz?
— Nazywam się Murad Nassyr.
— Skąd jesteś?
— Z Nif koło Ismir.
— Czem jesteś?
— Bazirgijan.
— Kupiec i handlarz! Czem handlujesz?
— Czem się tylko da. Teraz udaję się do Chartumu po sennę, gumę i kość słoniową.
— Czy nie kupowałeś i nie sprzedawałeś jakiego innego towaru?
— Owszem.
— Tak, ale ja mam na myśli towar żywy, niewolników.
— Taki handel przez myśl mi nigdy nie przeszedł. Jestem posłusznym poddanym sułtana i nie czynię niczego przeciwko jego prawom i rozkazom kedywa.
— Jeśli tak, to dobrze. Czy znasz może miejscowość Kauleh, leżącą nad Bahr el Abiad?
— Nie.
— To szczególne. Taki handlarz jak ty, miałby nie znać tej miejscowości? To wydaje mi się podejrzane. Nie dawniej jak przed rokiem wieziono Nilem niewolników z Karanak do Kauleh; miano ich sprowadzić do Messalamie. Statek wpadł jednak w nasze ręce i handlarzom odebraliśmy nieszczęśliwych niewolników. Przywódca, który nam umknął, był tak podobny do ciebie, jak jedna kropla wody do drugiej. Pytałem jednego z pojmanych o twoje imię, a on podał je, lecz brzmiało całkiem inaczej, niż obecne.
— To dowodzi przecież, że nie jestem tym, za kogo mnie uważasz.
— To może także dowodzić, że nosisz rozmaite nazwiska. Widziałem wówczas twarz twoją i dotąd nie zapomniałem, jak wygląda.
— Panie, ja jestem uczciwym handlarzem! Może to poświadczyć także ten effendi, obok którego siedzisz. Zapytaj go, on zna mnie dobrze i nawet ze mną chce jechać do Chartumu.
Ze strony Murada było to zuchwalstwo.
— Czy to prawda? Znasz go? — zapytał mię porucznik.
— Znam go pod tem nazwiskiem, jakie ci podał.
— Czy mówił z tobą o łowach na niewolników?
— Tak jest; wczoraj wieczorem.
— Co powiedział?
— Chciał mi dać siostrę za żonę, jeślilbym zechciał dopomóc mu w handlu niewolnikami.
— Opowiedz to obszernie, effendi!
Usłuchałem wezwania, gdyż nie widziałem powodu, dla którego miałbym milczeć na korzyść Turka, lub nawet kłamać. Murad zacisnął zęby i patrzył na mnie wzrokiem, mówiącym wyraźnie, że przy sposobności zemści się na mnie krwawo.
— No i cóż ty na to? — zapytał go porucznik, kiedy skończyłem.
— Miałem bardzo słuszny powód, aby mu to powiedzieć. Ten effendi, który nic nie umie i grosza w kieszeni nie ma, chciał mnie zmusić, żebym go z sobą zabrał jako towarzysza podróży. Z Sijut aż tu kosztował mnie mnóstwo pieniędzy i żeby się go pozbyć, udałem przed nim, że jestem handlarzem niewolników. I ten środek istotnie pomógł, bo zląkł się i rozstał się ze mną.
— Przedtem twierdziłeś, że on chce z tobą jechać do Chartumu.
— Powiedziałem to chyba przez nieuwagę. Widocznie o czem innem wtedy myślałem.
— Jesteś mi bardzo podejrzany. Czy możesz udowodnić mi, że jesteś rzeczywiście Muradem Nassyrem z Nif?
— Tak, mam przy sobie dwa paszporty, jeden sułtana, a drugi kedywa.
— Pokaż mi je?
— W takim razie bądź łaskaw pofatygować się do moich komnat.
Porucznik wszedł z nim do kanu, a kiedy po jakimś czasie powrócił, oznajmił mi z niechęcią:
— Qba paszporty w najpiękniejszym porządku; jedzie z siostrą do Chartumu. Zbadałem jego rzeczy i nic mu nie mogę zarzucić, choć pewien jestem, że to ten sam handlarz niewolników, którego przed rokiem widziałem.
— A ja mógłbym przysiąc, że współudział w handlu proponował mi zupełnie seryo.
— I ja jestem tego samego zdania, mimo to jednak muszę go puścić wolno, co prawda tylko na dzisiaj. Będziemy już nad nim czuwali. A teraz mówmy dalej o tem, o czem rozmawialiśmy przedtem.
— Nie tutaj; przeszkadzają nam zanadto. Każ swego hedżina sprowadzić do kanu, a my chodźmy nad rzekę, gdzie będziemy sami i nikt nas nie podsłucha.
Zgodził się na moją propozycyę, oddał wielbłąda chandżemu a my ruszyliśmy nad wodę. Ujrzałem łódź z jednym wioślarzem, płynącą szybko w górę rzeki.
— To mój człowiek, wysłany przez szecha el beled na mój rozkaz do Derr — rzekł porucznik.
— Czy mogę zapytać, po co go wysyłacie?
— Owszem — a nawet musisz to wiedzieć koniecznie. Z Derr pójdzie drugi posłaniec do Abu Simbel, stamtąd trzeci do Wadi Halfa, potem czwarty do Semmeh i tak dalej, aż zaalarmuje się całą dolinę Nilu.
— W takim razie musiało się stać coś nadzwyczajnego.
— Coś okropnego. Kiedy rabusie napadają na czarnych, aby ich na niewolników zamienić, od biedy można tego jeszcze nie widzieć, bo to rzecz zwyczajna, kiedy jednak wloką do niewoli Arabów i prawowiernych muzułmanów, to jest to grzechem przeciw koranowi, wołającym o pomstę do nieba.
— Gdzie się na coś takiego odważono?
— Czy słyszałeś o studni Bir es Serir, położonej na zachód od Es Safih?
— Słyszałem. Znajduje się na południowy wschód od Dżebel Modjaf, a należy, o ile się nie mylę, do szczepu z pokolenia Fessara.
— Widzę, że znasz tutejsze stosunki wybornie. Otóż oddział Fessarów, pojących swoje trzody w tej studni, obchodził jakąś uroczystość. Wszyscy mężczyźni udali się do Dżebel Modjaf, by tam urządzić wspaniałą „fantazyę“, kobiety zaś zostały w domu. Kiedy mężczyźni nazajutrz powrócili, zastali w swych namiotach trupy dzieci i kilka starych kobiet, zaś młode niewiasty uprowadzono a trzody rabusie rozproszyli.
— To straszne! Dziewczęta i kobiety Fessarów słyną z piękności. Czy żadnych śladów nie znaleziono?
— Nie. Nad ranem zerwała się burza i wszelkie tropy na pustyni zawiała.
— Kiedy tę zbrodnię spełniono?
— Przed dwudziestu dniami. Wiesz, jaka to wielka odległość i nie zdziwisz się, że otrzymaliśmy wiadomość dopiero przed trzema dniami. Jak sądzisz, dokąd się sprawcy zwrócili?
— Ani na zachód, ani na południe, bo tam nie mogliby sprzedać porwanych. Sądzę, że mogli się zwrócić jedynie ku morzu Czerwonemu, bo stamtąd najłatwiej wysłać niewolników do Egiptu albo do Turcyi.
— Tego samego zdania jest także reis effendina. Handlarze mogli jednak wiele dróg obrać!
— Tylko dwie.
— Które?
— W pobliżu Wadi Melk przez pustynię Bajuda i okolicę Berberu a stamtąd jak najkrótszą drogą do Suakin. Druga droga prowadziłaby przez Wadi Melk i Wadi el Gab do Dongoli i wpoprzek pustyni nubijskiej do Kas Kauaj nad morzem Czerwonem.
Porucznik rzucił na mnie spojrzenie pełne zdumienia i powiedział:
— Effendi, reis effendina widocznie zna ciebie dobrze, on także podobnie myślał i powiedział, że będziesz tego samego zdania, co on.
— Bardzo mnie to cieszy, jakąż jednak wspólność może mieć moje zdanie z tą sprawą.
— Bardzo wielką. Obie te drogi należy zagrodzić, ale w zupełnej tajemnicy, aby czujności rabusiów nie zbudzić, Reis effendina popłynie więc z Chartumu w okolicę Berberu, ażeby im zagrodzić drogę do Suakin, mnie natomiast wysłał z drugą częścią załogi tutaj, bym tej drogi pilnował.
— A gdzież są twoi ludzie?
— Zostawiłem ich na pustyni, ażeby ich nikt nie widział. Dla nas dwu zarekwirował reis prawdziwe hedżiny, abyśmy mogli przejeżdżać wielkie przestrzenie.
Załoga nasza zaopatrzona jest w zwyczajne ale wcale dobre wielbłądy.
— A cóż mi po tym hedżinie?
— Nie odgadujesz? Reis effendina sądzi, że twoja rada mogłaby mi się przydać, a ponieważ z niejaką pewnością przypuszczał, że będziesz teraz w Korosko, kazał mi tu przyjechać i prosić cię o przyłączenie się do nas. Czy spełnisz tę prośbę?
Byłem w szczególnem położeniu. Miałem kłopoty z powodu kosztów podróży i nie mogłem wracać do Kairu. Od emira mogłem spodziewać się pomocy i przyrzekłem wogóle odwiedzić go w Chartumie. Nie mogłem też odmówić prośbie, którą przysłał mi przez porucznika. Zresztą musiałem także z powodu obietnicy, danej przewodnikowi z Moabdah, udać się do Chartumu. Wkońcu pomyślałem, że zaufanie, okazane mi przez reisa effendinę, jest dla mnie wielkim zaszczytem. To też odrzekłem:
— Jakże mógłbym tej prośbie odmówić? Twój pan wyświadczył mi tyle grzeczności, że z przyjemnością skorzystam ze sposobności, aby mu się przysłużyć.
— Effendi, dziękuję ci bardzo. Muszę ci powiedzieć, iż reis effendina spodziewał się napewno twojej zgody, ponieważ jednak zadanie, które mamy rozwiązać, jest bardzo niebezpieczne, sądziłem, że mu odmówisz. Raduję się jednak z całej duszy, że jego nadziei nie zawiodłem. To, co mamy wykonać, połączone jest z wielkiemi trudnościami, skoro jednak wiem, że wesprze mnie twoja rada, jestem pewien, że przynajmniej większych błędów uniknę.
— Możesz liczyć nietylko na moje rady, ale i czynny współudział. Czy masz osobne instrukcye, o których nie mówiłeś jeszcze dotychczas?
— Nie. Nakazano mi zabierać każdego spotkanego po drodze łowcę lub handlarza niewolników i prowadzić go razem z łupem do emira. Oczywiście w pierwszej linii mam zwrócić uwagę na uprowadzone żony i córki Beni Fessarów i mam, jak ci to oznajmiam otwarcie, we wszystkiem polegać na twojej radzie.
— To ostatnie bynajmniej pożądane nie jest, bo bądź co bądź mogą zajść łatwo różnice zapatrywań, które sprawę utrudnią.
— Możesz śmiało liczyć na to, że zgodnie z rozkazem reisa effendiny, poddam się twojej woli. Emir polecił mi zaraz po wyjaśnieniu stosunków oddać ci te oto kartkę.
Wyjął mały złożony kawałek papieru, rozwinął go i podał. Przeczytałem te pełne treści wyrazy:
— Ty jesteś pierwszym, on drugim.
Był to niezwykły dowód zaufania, tem większy, że reis powyższym mandatem znaczną część swojej władzy w moje ręce złożył.
— Czy jesteś teraz spokojny? — spytał porucznik.
— Tak — odrzekłem. — Jestem nietylko spokojny, lecz mam przekonanie, że spotkamy rabusiów, jeżeli tylko obrali jedną z obu wspomnianych dróg.
— Czy to nie jest zbyt śmiałe twierdzenie, effendi?
— Nie, gdyż wiem bardzo dobrze, co mówię.
— Ależ rozważ, jaka pustynia wielka! Stąd do Bir Murat mamy cztery dni drogi, a studnia ta nie leży w samym środku. Gdybyśmy mogli nawet obsadzić tę ogromną przestrzeń, mieliby rozbójnicy wiele luk, któremi mogliby się przemknąć; zwłaszcza nocą.
— Tak, ale trzeba się liczyć z właściwościami pustyni, którą mają przebyć. Od Nilu aż do morza Czerwonego, jako celu, dzieli ich dwadzieścia dni drogi wielbłądami. Na taką długą drogę nie mogą być zaopatrzeni w wodę i muszą wyszukiwać studni, przy których się z nimi spotkamy.
— Nie licz na to tak bardzo! Czy o tem nie wiesz, że są studnie tajemne.
— Tak. Na Saharze nie jeden raz piłem z nich wodę.
Spojrzał na mnie, potrząsnął głową i rzekł:
— Słyszałem wprawdzie, że Frankowie są w wielu rzeczach o wiele rozumniejsi od nas, lecz mieszkańcy pustyni niewątpliwie lepiej znają swój kraj, niż mieszkaniec zachodu, który się tam znajdzie po raz pierwszy w życiu.
— Zaczekaj! Nie dam ci teraz żadnych wyjaśnień; wypadki ci udowodnią, że mam istotnie słuszność.
— Rozciekawiasz mię bardzo, ale zobaczymy. Na razie pozostaje mi jeszcze zapytać się ciebie, czy ze mną napewno pojedziesz?
— Z całą pewnością.
— W takim razie mam ci jeszcze coś dać od emira. Allah tak zrządził, że człowiek nie może żyć bez pieniędzy. Nawet w pustyni mogą się przydać. Emir polecił mi więc oddać ci tę kasę, którą możesz rozporządzać wedle swojego uznania. Przedewszystkiem masz sobie tutaj kupić, czego ci tylko potrzeba.
Podał mi skórzaną sakiewkę, napełnioną egipskimi talarami (sijal mosri) i egipskiemi półfuntowemi złotówkami. Suma wynosiła około tysiąc franków. To mogło wystarczyć aż nadto na kilka tygodni, zwłaszcza, że dowiedziałem się, iż żołnierze zaopatrzeni są we wszystko, czego mogą potrzebować. Bez wahania pieniądze przyjąłem, przyczem jednak zauważyłem:
— Na razie nie mam żadnych potrzeb i zużyję pieniądze dla was w razie potrzeby a potem przedłożę emirowi rachunek. Kiedy wyruszamy?
— Kiedy ci się podoba. Chciałbym tylko przedtem napoić wielbłąda. Od dwu dni nie dostał wody.
— Nie dostanie jeszcze przez dwa dni a kto wie, czy nawet nie dłużej.
— Czemu, effendi?
— Bo chcę odkryć tajemne studnie na pustyni.
Rzucił na mnie spojrzenie, po którem poznałem, że mojej odpowiedzi nie pojął i rzekł, potrząsając znów głową:
— Nie rozumię cię, effendi! By się ukrywać, musimy unikać studni, więc nasze wielbłądy muszą znosić pragnienie. Tu znajdujemy się nad brzegiem Nilu, więc powinienbyś skorzystać ze sposobności i obficie swoje zwierzę napoić.
— A ja tymczasem ani kropli dać mu nie myślę.
— Czy to nie okrucieństwo? Czy religia chrześcijańska nie nakazuje wam dbać o zwierzęta?
— Nasza religia jest o wiele przychylniejsza dla zwierząt niż wasza, ale lepiej, żeby jeden wielbłąd znosił pragnienie, jeżeli przez to wielu ludzi można od cierpień uchronić. Skoro tylko się dowiem, jakie plany ma Murad Nassyr, wyruszymy w drogę. Jakże jednak dostaniemy się do twoich ludzi we dwójkę, kiedy mamy tylko jednego wielbłąda?
— Owszem są dwa, ale tego drugiego zostawiłem poza osadą ze spętanemi nogami. Nie chciałem, aby poznano, że przybyłem po ciebie.
— Postąpiłeś bardzo rozsądnie. Gdzieżeś go zostawił?
— Niedaleko stąd nad brzegiem Nilu. Za pół godziny zaszedłbyś tam piechotą.
— To wsiadaj i jedź, napój swego wielbłąda, ale mojemu pić nie pozwól. Ja tam nadejdę.
— Nie znajdziesz mnie!
— Nie obawiaj się, znajdę.
— Ależ ty nie znasz okolicy!
— Nie potrzeba mi tego, bo mam przewodnika, który mnie do ciebie zaprowadzi.
— Któż to być może?
— Twój trop.
— Czy rzeczywiście umiesz tak dobrze odczytywać ślady?
— One dla mnie takie wyraźne jak dla ciebie pismo koranu.
— W takim razie jadę, boję się jednak, czy sobie zbytnio nie ufasz.
Wrócił na miejsce, na którem leżał przeznaczony dla mnie hedżin, dosiadł go i odjechał. Czekałem jeszcze przez chwilę. Wtem nadeszli Arabi, poprzednio już przez Murada przyzwani i poszli do rzeki, by napoić zwierzęta. Widocznie ich Turek wynajął, aby natychmiast wyruszyć, co im oczywiście miłe być nie mogło, gdyż beduini zwykle każdą podróż zaczynają dopiero po południu. Poszedłem zwolna do kanu. W bramie stał Turek, musiałem więc przejść tuż obok niego. Zaczął mnie lżyć:
— Ty psie, ty zdrajco! Teraz zostaniesz tutaj a szatan głodu pożre cię kawałkami. Jeżeli zaś Śmierci głodowej unikniesz, bądź pewny, że ci przy pierwszym spotkaniu głowę roztrzaskam.
Nie zważając na te słowa, poszedłem na dziedziniec. Przechodząc koło drzwi, które prowadziły do komnat Kumry, usłyszałem jej głęboki głos stłumiony aż do szeptu.
— Effendi, zatrzymaj się chwilę, lecz nie oglądaj się na mnie!
— Czego sobie życzysz — zapytałem, odwróciwszy się do niej plecyma i udając, że jestem pogrążony w obserwacyi kanu.
— Zatrzymałam cię, aby z tobą raz jeszcze jeden pomówić. Brat opowiedział mi, że gardzisz moją siostrą.
— Nie gardzę nią, lecz jako chrześcijanin jestem wrogiem wszystkich handlarzy niewolnikami i właśnie z tego powodu muszę się rozstać z Muradem.
— Bardzo mię to smuci! Przywróciłeś mi ozdobę głowy a chciałabym ci się za to odwdzięczyć, tymczasem nie wiem, czy będzie to teraz możebne. Ale w każdym razie bądź pewny, że nigdy o tobie nie zapomnę.
— Ja także z rozkoszą będę ciebie wspominał, ty kwiecie szczęścia i wzorze ziemskiej piękności.
— Bądź zdrów, effendi, nie gniewam się na ciebie.
Poszedłem do mego pokoju, gdzie siedział Selim z Ben Nilem i sprzeczali się jak zwykle na temat bohaterstwa. Przyszło mi na myśl, że zapomniałem zwrócić na nich uwagę porucznika i nie wiedziałem teraz, co z nimi zrobić. Mimo to jednak oświadczyłem Selimowi ku jego ogromnej uciesze, że go do służby przyjmuję i zacząłem się zastanawiać, jak ja się z nimi w dalszą podróż zabiorę.
Na szczęście przypomniałem sobie szecha el beled. Porucznik był u niego i z tego wywnioskowałem, że zna jego i reisa effendinę. Poszedłem bezzwłocznie do niego i po wstępnych pozdrowieniach przedłożyłem mu moją prośbę.
— Panie, jesteś przyjacielem emira i jestem na twoje usługi — odrzekł szech. — Czy chcesz wielbłądów wierzchowych, czy jucznych?
— Wierzchowych, ale muszą być dobre i szybkonogie.
— Czy można za nie zapłacić?
— Ceny za dwa wierzchowe wielbłądy nie mam oczywiście przy sobie.
— Więc można je tylko pożyczyć?
— I to trudno, musiałbym zabrać z sobą właściciela, a ten byłby mi w drodze tylko przeszkodą.
— Nie bój się effendi! Tak źle nie będzie! Ceny wynajmu teraz płacić nie potrzebujesz. Oddacie wielbłądy szechowi Ababdeh w Abu Hammed, on mi je przyszłe, a jeśli kiedy później emir będzie w Korosko, z nim samym rachunek załatwię.
— A zatem zgoda, postaraj mi się tylko jak najrychlej o dobre wielbłądy wierzchowe, bo te, które tu widzę, zbyt ciężkie i powolne, zresztą i tak wynajął je pewnie Turek, który tu ze mną przybył.
Szech zrobił chytrą minę i odrzekł:
— Jesteś wprawdzie Frankiem, lecz wiesz może, kto potężniejszy od najpotężniejszego księcia?
— Myślisz prawdopodobnie o otwartej ręce?
— Tak, ręka otwarta wszystko może.
Wydobyłem kilka egipskich talarów, a kiedy mu je podałem, pochwycił szybko, schował je i powiedział:
— Effendi, jesteś najmędrszym z mędrców, a dobroć twoja równa się miłosierdziu. Bądź pewnym, że cię obsłużę, tak jak samego reisa Effendinę, szybko i dobrze. Niech ci się nie zdaje, że przewoźnicy tutejsi posiadają te tylko wielbłądy, które przed sobą widzimy; mają i lepsze ale tych nie pokazują odrazu, aby od podróżnych jak najwyższe ceny wyłudzić. Jeżeli jednak każdemu z właścicieli dasz po talarze bakszyszu, dostaniesz wkrótce dwa wielbłądy takie szybkie, jak ten, na którym przyjechał porucznik.
— Chętnie ten bakszysz zapłacę.
— A więc zatrzymaj się chwilkę, a ja tymczasem z tymi ludźmi pomówię.
Powróciłem do kanu, gdzie Turek zajmował się opakowywaniem wielbłądów. Na jednym z nich umieszczono tachtirwan, przeznaczony dla siostry Murada, dwa inne niosły żywność i wory napełnione wodą, na dwu dalszych przywiązano po dwa kosze, do których weszły służące, szóstego dosiadł Turek, a siódmego przewodnik, do którego należały wielbłądy. Chwilę później dał się słyszeć okrzyk: „la szech Abd-el-kaader“, hasło do wyruszenia. Mały orszak począł się ruszać powoli, a Turek, zanim przejechał przez bramę, odwrócił się jeszcze do mnie i zawołał:
— OOdmówiłeś mi Selima, ty najbrudniejszy z nieczystych. Zapamiętaj sobie, co ci już powiedziałem, że przy najbliższem spotkaniu śmierć cię z mojej ręki nie minie.
I tym razem nic mu jeszcze nie odpowiedziałem, gdyż nie wątpiłem, że wkrótce lepszą znajdę do tego sposobność. Po upływie kwadransa przyszedł szech el beled z dwoma ludźmi, a każdy z nich prowadził za uzdę wierzchowego wielbłąda. Nie były to wierzchowce zwyczajne, więc zafrasowała mię myśl, że emir będzie musiał za nie zapłacić bardzo wysoką cenę. Powiedziałem szechowi, co myślę, odpowiedź jego jednak zupełnie mię uspokoiła.
— Nie martw się, effendi! Nie my oznaczamy wysokość ceny najmu, lecz reis effendina. jest on wysłannikiem wicekróla i mógłby właściwie nawet nic nie zapłacić. Ty mi tylko poświadczysz, że otrzymałeś od nas wiebłądy.
Dałem pisemne poświadczenie i dwa talary napiwku. Potem pożegnałem się z szechem i z owymi ludźmi. Selim i Ben Nil wsiedli, ja podałem im moje rzeczy, poczem zapłaciwszy chandżemu należytość za mieszkanie, której Turek uiścić nie myślał, opuściłem z dumą pieszo Korosko. Czy w Europie pożyczyłby kto obcemu takie wielbłądy?
Ponieważ wiedziałem, w jakim kierunku odjechał porucznik, łatwo mi było odnaleźć ślady jego wielbłąda. Podążyliśmy za tymi śladami. Z początku oddaliliśmy się nieco od Nilu, wnet jednak skręciliśmy pod kątem ku jego brzegom. Ponieważ szedłem dobrym krokiem, dostaliśmy się nad brzeg w przeciągu jakich dwudziestu minut. Porucznik siedział w krzakach, których soczyste końce obrywał jego wielbłąd, podczas gdy mój leżał ze spętanemi nogami zdala od wody, ku której zwracał tęsknie rozwarte nozdrza. Żal mi było zwierzęcia, musiało jednak cierpieć teraz koniecznie ze względu na nasze późniejsze korzyści. Porucznik był zaskoczony przybyciem nieznanych mu ludzi. Ponieważ znał z opowiadania moje ostatnie wypadki, więc się odrazu domyslił, kim są ci dwaj moi towarzysze.
— Musiałem długo czekać na ciebie, — rzekł — myślałem już, że moich śladów nie odnalazłeś. Ten młodzieniec — to zapewne Ben Nil, o którym mi opowiadałeś?
— Tak.
— A ten drugi, to pewnie Selim, bohater nad bohaterami?
— Zgadłeś — rzekł wymieniony, nie pozwalając mi odpowiedzieć. — Kiedy mnie poznasz, ogarnie cię zdumienie.
— Zdumienie ogarnia mię już teraz, gdy odpowiadasz, nie pytany. Czy ci ludzie chcą jechać z nami?
Z ostatniemi słowy zwrócił się znów do mnie. Objaśniłem mu sprawę dokładnie. Kiedy skończyłem, rzekł:
]]
Wkrótce wory były pełne wody i wszystko gotowe do drogi, więc ruszyliśmy dalej. Wielbłąda mego trudno było odciągnąć od brzegu, kiedyśmy jednak mieli Nil już za sobą, był całkiem posłuszny, co dowodziło, że był zwierzęciem lepszem i szlachetniejszem od tamtych trzech.
Skręciliśmy najpierw na drogę, wiodącą ku południowemu wschodowi, a potem zwróciliśmy się wprost na południe. Jechaliśmy chorem, to jest łożyskiem rzecznem, którem woda płynie tylko w porze deszczowej. Okolica była dzika i pusta, po bokach wznosiły się tylko nagie skały, a nasze wielbłądy stąpały po ostrem, nieurodzajnem kamienisku.
Pierwsza część szlaku pustynnego wiedzie przez teren górzysty, właściwa pustynia piaszczysta zaczyna się dopiero w trzecim dniu drogi; nazywa się ona Bahr bela mah, to znaczy: morze bez wody. Z nazwą tą spotykałem się dosyć często na Saharze i po drugiej stronie morza Czerwonego, a posługują się nią Arabowie, Beduini, Berberyjczycy i Tuaregowie.
Zwierzęta nasze szły dzielnie pomimo złej drogi. Kłus wielbłąda jest bardzo wydatny, a na dłuższą metę nie dorówna mu nawet prawdziwy biegun arabski. To też po upływie dwu godzin zobaczyliśmy przed sobą ciągnącą zwolna karawanę Murada Nassyra. Kiedy mię zobaczył, zdziwił się mocno, ja zaś przejeżdżając mimo, zawołałem do niego:
— Znowu masz przyjemność widzieć się ze mną, możesz mnie teraz zdruzgotać!
Odpowiedział przekleństwem. Selim zatrzymał się przy nim i powiedział:
— Nie osiągniesz swego celu, lecz zginiesz w pustyni, gdyż nie jestem już twoim obrońcą.
— ldź do dyabła! — huknął nań jego pan dawny.
— Może cię tam zastanę, kiedy mię nieszczęście tam wtrąci.
Kiedyśmy zniknęli Turkowi z oczu, skręciliśmy z drogi na prawo, aby trafić na ludzi, których tam porucznik zostawił. Nie był on bywalcem w pustyni, więc mógł się pomylić co do kierunku, ale bardzo różnorodne kształty skał dostarczyły mu tak wyraźnych wskazówek, że trudno było zabłądzić. Kiedy z nim rozmowę na ten temat zacząłem, rzekł:
— W tych stronach zabłądzić chyba nie można. Niema tu wprawdzie właściwej drogi, ani ścieżki, lecz zapamiętałem sobie kształty wzgórz, obok których przejeżdżałem, nie mogę się zatem pomylić. Zupełnie co innego na równinie piaszczystej — tam się zoryentować nie umiem.
— Jakże więc trafiłeś do Korosko? Musieliście przecież przechodzić przez pustynię piaszczystą.
— Czyż nie powiedziałem ci, że emir dał nam doskonałego przewodnika? Ten człowiek jest kapralem, walczył nieraz w Sudanie i zna doskonale pustynię. On nas prowadził, a teraz został przy żołnierzach, określiwszy mi dokładnie drogę do Korosko. Przekonasz się, że to bardzo przydatny człowiek.
Po jakimś czasie dostaliśmy się znowu do suchego choru; tu mieli żołnierze czekać na powrót porucznika. Zastaliśmy ich, ale nie wszystkich. Było ich tylko dziesięciu i wielbłądów przy nich nie było. Dowiedzieliśmy się, że stary kapral skorzystał z nieobecności komendanta i pojechał szybko nad Nil napoić wielbłądy i wory świeżą wodą napełnić. To własnowolne zachowanie się przejęło porucznika obawą. Usiłowałem go uspokoić, lecz on rzekł z gniewem:
— Nie broń go, effendi! Nie jesteśmy zwykłymi podróżnymi, lecz żołnierzami, dlatego wśród nas musi panować surowa karność. Ten onbaszi[51] nie miał prawa opuszczać stanowiska bez mego pozwolenia.
— Bez wątpienia, bądź co bądź ma on dobre zamiary.
— Może, ale przy dobrych zamiarach nie jedno głupstwo można popełnić. Nikt nas przecież widzieć nie powinien, a tymczasem ten człowiek jedzie w trzydzieści ludzi i przeszło czterdzieści wielbłądów w okolicę, gdzie go bezwarunkowo muszą zauważyć.
— W takim razie przedstawiłeś mi go fałszywie.
— Jakto?
— Nazwałeś go człowiekiem pożytecznym, a teraz ty uważasz go widocznie za podwładnego, któremu ufać nie można.
— Tak surowego sądu o nim wydawać nie myślę, w każdym razie jednak powinien był mnie zapytać, co ma czynić. Bardzo łatwo może się spotkać z ludźmi, którzy jego i naszą obecność zdradzą przed rabusiami.
— Powiadasz, że zna pustynię; więc chyba obierze drogę bezpieczną, na której nikogo zobaczyć nie zdoła.
— Mimoto może nastąpić takie spotkanie, bo Nil jeszcze zbyt blizko.
— Jeśli pojedzie stąd prosto, natrafi na rzekę między Toszkeh a Tabil i nikt go prawdopodobnie nie dostrzeże. Jeśli zaś on sam przypadkiem kogoś na drodze zobaczy, to go chyba, jako człowiek doświadczony, zręcznie ominie. Czekajmy spokojnie jego powrotu.
— Więc sądzisz, że nie powinniśmy go szukać?
— Naturalnie, gdyż przez to nie osiągniemy nic, chyba tylko zwiększymy możliwość spotkania się z ludźmi.
Rozłożyliśmy się obok pakunków na ziemi. Żołnierze trzymali się w pełnem uszanowania oddaleniu. Ze spojrzeń, rzucanych na mnie, widać było, że się cieszą z mego przybycia. Znali mnie ze statku i uważali widocznie za człowieka, którego obecność mogła im się na coś przydać. Skromny Ben Nil usiadł przy nich. Selim miał wielką ochotę zbliżyć się do nas, porucznik jednak spojrzał nań w ten sposób, że bohater odwrócił się i poszedł do żołnierzy. Zmierzył ich z góry i powiedział:
— A zatem jesteście asaker[52] reisa effendiny, którego zamierzamy uszczęśliwić naszą pomocą? Spodziewam się, że będę z was zadowolony. Czy mnie znacie?
— Nie — odrzekł jeden z nich, który podobnie, jak i inni ze zdumieniem przypatrywał się Selimowi, nie wiedząc, jak się ma wobec niego zachować.
— Jesteście zatem zupełnie obcymi w tym kraju, gdzie każde dziecko opowiada o moich czynach bohaterskich. Moje słynne nazwisko jest takie długie, że go nie zdołacie spamiętać i dlatego pozwolę wam nazywać mię krótko Selimem. Jestem największym wojownikiem wszystkich ludów i plemion wschodu, a przygody moje opowiadają wszędzie i opisują w tysiącach książek. Potężne ramię moje jest osłoną, w której cieniu możecie żyć bezpiecznie i spokojnie przez najdłuższe lata.
Mówiąc to, rozciągnął nad nimi obie ręce i przybrał postawę człowieka, który światem wstrząsnąć jest w stanie. Żołnierze nie wiedzieli, co mają o nim myśleć i co mu na to wszystko odpowiedzieć i milcząc, spoglądali na mnie. Kiedy zobaczyli mój uśmiech, a Ben Nil wzruszył ramionami, wymawiając słowa arabskie: „tim el Kebir“, które znaczą tyle, co nasz „samochwalca“, zoryentowali się natychmiast. Wówczas jeden z nich, młody jeszcze chłopak, który, jak się potem dowiedziałem, był żartownisiem, powstał, skłonił się Selimowi głęboko i rzekł tonem pełnym szacunku i namaszczenia:
— Jesteśmy, o Selimie nad Selimy, uszczęśliwieni twą obecnością i olśnieni promieniami twej sławy. Jesteś, jak słyszymy, zbiorem wszelkich wzniosłych zalet i mamy nadzieję, że nam będziesz świecił stale swoim przykładem.
— Będę napewne — rzekł Selim, nie mając pojęcia, że wpada w pułapkę. — Jestem gotów każdej chwili dopomóc wam do zdobycia sławy.
Przeciwnik chciał mu odpowiedzieć, lecz uwagę jego pochłonął daleki horyzont, na którym ukazał się teraz długi szereg jeźdźców na wielbłądach. Był to onhaszi w otoczeniu żołnierzy. Wielbłądy były napojone tak obficie, że formalnie zgrubiały, wyglądały jednak zdrowo i silnie. Było to dla nas bardzo korzystne, tem więcej, że stary zabrał także wszystkie wory i napełnił je wodą. Dzięki temu troska o wodę odpadła na kilka dni. Poprosiłem więc porucznika, żeby przebaczył kapralowi tę wcale nieszkodliwą dla nas samowolę. Gdy stary usłyszał moje słowa, wyciągnął do mnie rękę z podziękowaniem i rzekł:
— Effendi, dobroć twoja ulgę memu sercu przynosi. Nikt nas nie widział, a jeżeli wielbłądy spragnione, trudno przy ich pomocy czegośkolwiek dokonać. Jesteś pierwszym władcą i znajdziesz we mnie posłusznego i wiernego sługę.
Teraz nadszedł czas zbadania pakunków. Amunicyi i żywności było podostatkiem. Każdy miał czarkę, a oprócz tego widziałem kilka misek i żelazny kocioł do gotowania. Emir posunął się tak daleko w swojej troskliwości, że kazał dla mnie i dla porucznika zabrać w drogę namiot. Ciężki pakunek zawierał łańcuchy i kajdanki na ręce dla naszych ewentualnych jeńców.
Ponieważ ludzie byli głodni, a ja nie chciałem tracić czasu, pożywili się tylko suszonymi daktylami. Należało naradzić się nad planem, który też omówiłem z porucznikiem i z onbaszim. Prości żołnierze nie mieli oczywiście głosu. Przekonałem się, że moi doradcy zupełnie się dotąd nie zastanawiali nad sposobami rozwiązania zadania.
A łatwe ono nie było. Mieliśmy pilnować przestrzeni, przynajmniej trzystu kilometrów, a przestrzeń ta była pustynią, w której znajdowała się tylko jedna jedyna studnia. Dostarcza ona w porze suchej wcale dobrej wody. Jest to wspomniana już Bir[53] Murat. Innych studzien nie było, ale właśnie ta okoliczność była mi na rękę.
Jeśli ci, których szukaliśmy, chcieli rzeczywiście przejść przez nubijską pustynię, bezwarunkowo Bir Murat ominąć nie mogli. Ponieważ zaś drogi od Nilu do owej studni nie można przebyć wcześniej, jak w ciągu dni ośmiu, a żaden wielbłąd przez tyle dni pragnienia znieść nie może, należało przypuszczać, że rabusie znali tajemne studnie, obok których musieli przechodzić. Wypadało nam więc pilnować przedewszystkiem Bir Murat, a nadto odkryć owe ukryte studnie i także przy nich czaty rozłożyć. Pierwsza część zadania była stosunkowo łatwa, druga za to nadzwyczajnie trudna. Tę drugą na siebie wziąć postanowiłem.
Towarzysze przyznali moim wywodom słuszność, onbaszi jednak zauważył, że jeżeli na tej pustyni studnie ukryte istotnie się znajdują, to w każdym razie odnaleźć ich nie zdołamy.
— Zostaw to mnie — rzekłem. — Jeżeli tylko w pobliżu studni droga nam wypadnie, nie ominę jej napewne.
— A po czemże ją poznasz?
— Wiem, jak się takie źródła urządza. Kopie się w piasku tak głęboko, dopóki się nie natrafi na wodę, nad dołem kładzie się kilka kawałków drzewa, na nich rozciąga się skórę, rogożę lub koc. Potem przysypuje się to wszystko piaskiem i zrównuje z otoczeniem, aby to miejsce nie było dla oka widoczne.
— W takim razie i ty go znaleźć nie zdołasz.
— Ja nie, ale mój wielbłąd.
— Czy wielbłąd ma bystrzejsze oczy od ciebie?
— Nie, ale czulsze nerwy powonienia. Spragniony wielbłąd wierzchowy jest bardzo czuły na wilgoć wody nawet ukrytej. Pędzi on zdaleka do takiego miejsca, a gdy dopadnie, zaraz zaczyna kopać piasek nogami. Właśnie z tego powodu pić mojemu wierzchowcowi nie dałem.
— Allah jest wielki; on użycza każdemu stworzeniu osobnego daru. A zatem chcesz szukać bijar es sirr? Czy sam się na te poszukiwania wybierasz?
— Nie.
— Kto ci ma towarzyszyć?
— Jeszcze dokładnie nie wiem. Przedtem chciałbym ci się zapytać, czy można się zdać na ciebie i na twoją znajomość terenu.
— Zapytaj porucznika, czy nie prowadziłem go wyśmienicie. Znam tę pustynię tak dobrze, jak tutejszy przewodnik karawanowy.
— Czy znasz i pustynię Bajuda po drugiej stronie Nilu?
— Także.
— A czy znasz jej widjany?[54]
— Wszystkie. Wymienię ci wadi Mokattem, Uszer, Ammer, Abu Runi, Laban i Argu.
— A wielkie wadi na zachodzie pustyni?
— Masz na myśli wadi Melk?
— Tak. Przypuszczam, że rozbójnicy, jeśli ruszą drogą północną, tego właśnie wadi będą się trzymali. W pobliżu Abu Guzi dochodzi ono do Nilu. Czy sądzisz, że ci ludzie przejdą przez Nil tamtędy?
— Bezwarunkowo nie, gdyż Abu Guzi leży naprzeciwko Starej Dongoli, a tam okolica zbyt ożywiona i przez to niezbyt dla nich bezpieczna.
— A więc w którą stronę mogliby się zwrócić?
— Dalej na północ, wzdłuż Wadi el Gab, może aż do Tura i Moszo, gdzie trudno spotkać człowieka, a wyspa Argo ułatwia przeprawę na drugą stronę Nilu. Czy ci się to wydaje niemożliwe?
— Całkiem to samo, co teraz powiedziałeś, podałem porucznikowi poprzednio jako moje zapatrywanie. Obstaję przy niem, a rzuciłem ci pytanie tylko dla próby.
Z uśmiechem wielkiej pewności siebie i zadowolenia zapytał mnie znowu:
— I cóż, czy zdałem egzamin?
— Doskonale. Widzę, że tamte strony znasz. Główna rzecz jednak w tem, czy i tę okolicę, przez którą teraz właściwie mamy przechodzić, znasz równie dobrze.
— I owszem. Z Korosko przechodzi się przez Ugab, Abu Rakib, Meriszę, Bir Murat, Bir Abza, Tabun i Abu Szurwut do Abu Hammed nad Nilem.
— Bardzo dobrze. Powiedz mi jeszcze, czy znasz dokładnie położenie miejscowości Bir Murad?
— Tak jest, effendi. Byłem tam już nieraz.
— Jak długo musiałbyś iść stąd do Bir Murad?
— Trzy dni tylko, gdyż wielbłądy nasze są napojone.
— A odważyłbyś się zaprowadzić żołnierzy bezemnie i bez porucznika w pobliże studni?
— Czemu nie?
— Dobrze, więc posłuchaj, jaki jest mój plan: Porucznik jedzie ze mną szukać studzien i na zwiady, a ty zaprowadzisz żołnierzy nad Bir Murat, lecz nie do samej studni, aby cię przypadkiem kto nie zauważył.
— Czy mam tam na was czekać?
— Tak, ale niewiadomo, jak długo.
— A jakie nam zajęcie na ten czas wyznaczasz?
— Żadnego. Nie pójdziecie do studni i będziecie unikali wszelkiego z ludźmi spotkania.
— Ale gdybyśmy przypadkiem zobaczyli zbliżających się rozbójników, to oczywiście musimy ich zaatakować?
— Nie.
— Dlaczego nie? Effendi, uważaj, abyś nie popełnił błędu! Gdybyśmy nie skorzystali z tej sposobności, uszliby nam z pewnością.
— Nie bój się o to. Jeżeli ich spotkacie, macie ich puścić przed siebie tak, żeby was nie spostrzegli.
— Nie rozumiem tego, ale i tak ci będę posłuszny. Jakże jednak oznaczysz miejsce, w którem mamy na ciebie czekać?
— Zaraz się dowiesz. Sam powiadasz, że rozbójnicy przeprawią się przez Nil prawdopodobnie między Tura i Moszo. W jakim kierunku od Bir Murat leżą te miejscowości?
— Wprost na południowy zachód.
— Musisz zatem ustawić się dokładnie na południowy zachód od Bir Murat, a mianowicie o pół dnia drogi od tej studni. Wypadnie to miejsce mniej więcej naprzeciw Dżebel Mundar.
— Widzę, effendi, że znasz te strony tak dokładnie, jak ja. Bardzo dobrze mi określiłeś, gdzie się mam zatrzymać i jestem pewien, że mnie tam znajdziesz. Zachodzi tylko pytanie, czy porucznik, jako najbliższy przełożony, powierzy mi żołnierzy.
Porucznik milczał dotychczas. Poznał on, że onbaszi miał tu większe doświadczenie od niego samego. Może się cieszył skrycie, że odpowiedzialność przeszła na mnie i nie chciał powiedzieć nic takiego, coby mogło nasze stanowiska zamienić. Teraz zagadnięty wprost, odpowiedział:
— Nie mam nic przeciwko temu, co effendi postanowił. On jest pierwszym, ja drugim, co on uczyni, to wszystko dobre. Ale dokąd my pojedziemy? Przecież niepodobna wiedzieć, gdzie leżą ukryte studnie.
— Przy pewnym namyśle można odgadnąć przynajmniej w przybliżeniu okolicę, w której się takie źródło znajduje. Przypuszczamy, że rozbójnicy przeprawią się przez Nil obok wyspy Argo, a potem skierują się koło Bir Murat. Na tej drodze muszą mieć jakieś studnie.
— A znasz tę drogę?
— Z pomocą bożą może nie zabłądzimy. Ponieważ łowcy niewolników przyjdą z zachodu, pojedziemy na zachód od drogi karawanowej i równolegle do niej wprost na południe. Gdyby nawet przejechali, to w ten sposób musimy się natknąć przynajmniej na ich Ślady. Jeśli zaś na nie nie natrafimy, będzie to dla nas dowodem, że jeszcze nie przejechali i wtedy każdej chwili możemy się ich spodziewać. Przedewszystkiem muszę wydać rozkaz, żeby onbaszi nie przedsięwziął z żołnierzami nic, dopóki nie przyjdziemy do niego.
Takie były zarysy mego planu. Pozostały do omówienia już tylko rzeczy uboczne. Pogodziliśmy się i pod tym względem i onbaszi otrzymał bardzo dokładne: wskazówki. Selima i Ben Nila postanowiłem zabrać z sobą.
Było nas zatem czterech. Każdy wziął wór z wodą i żywność potrzebną i ruszyliśmy na wielbłądach wprost na południe. Żołnierze mieli początkowo zachować ten sam kierunek, później jednak mieli skręcić bardziej na lewo ku wschodowi, by iść równolegle do drogi karawanowej.
Z Korosko do Bir Murat liczą cztery dni drogi, chciałem jednak koniecznie przebyć tę przestrzeń w czasie o połowę krótszym. Było to wprawdzie przedsięwzięcie trudne, lecz wielbłądy nasze, a zwłaszcza mój, podołały mu w zupełności.
Nie było rzeczą przyjemną jechać tylko we dnie. Zwyczajne karawany wyruszają zwykle przed wschodem słońca i pochód trwa do godziny jedenastej. Potem spoczywają podczas największego skwaru do godziny drugiej, aby następnie iść znowu aż do wieczora. Po zachodzie słońca odpoczywają znowu godzinę dla wieczerzy, poczem przy świetle gwiazd lub księżyca idą dalej aż do północy. My jednak, chcąc odnaleźć ślady łowców niewolników, które musiały się ciągnąć napoprzek naszej drogi z zachodu na wschód, musieliśmy z konieczności podróżować w dzień.
Okolica była zrazu górzysta. Karawana z ciężarami dostaje się na morze piasku dopiero w trzecim dniu drogi. Okolica, która się ukazała oczom naszym, była beznadziejnie pustą; nigdzie drzewa, ni krzaku, nawet najmniejszego źdźbła trawy. W to pustkowie wnosił oprócz nas życie li tylko sęp lub kruk, który wysoko nad naszemi głowami szybował. Są to jedyne ptaki pustyni nubijskiej. Żyją padliną i nigdy nie porywają się na żywe stworzenia, to też można widzieć po drodze sceny przejmujące bolem do głębi.
Kiedy mianowicie wielbłąd juczny upadnie ze znużenia i nie można go ani dobremi słowami, ani użyciem środków gwałtownych zachęcić do dalszego wysiłku, zostawia się go na pustyni, rozdzieliwszy jego ładunek pomiędzy inne wielbłądy. Zwierzę żyje, lecz nie ma siły podnieść się z ziemi. Leży więc tak przez całe dnie, poruszy jedną nogą, to drugą, podniesie głowę od czasu do czasu, a dokoła niego siedzą sępy i kruki i czekają, dopóki zwolna nie zginie, by go potem rozszarpać. Mieszkaniec pustyni przechodzi nieczule obok takich biednych zwierząt, tylko wielbłądy jego, widząc swój przyszły los, ryczą płaczliwie. ilekroć podobnego kalekę na pustyni spotkałem, skracałem zawsze kulą jego cierpienia. Kruki i sępy obgryzają mięso do samych kości, a szkielety, bielejąc w słońcu, wskazują drogę, którą karawana iść musi. Czasem widać obok drogi kilka kamieni położonych jeden na drugim. To miejsca, w których pochowano człowieka zmarłego na pustyni.
Na naszej drodze nie spotkaliśmy ani jednego takiego znaku śmierci, ponieważ posuwaliśmy się naprzód nie szlakiem karawanowym, ale dziką pustynią. W kierunku pomylić się nie mogłem, a nawet kompas był mi zbyteczny. Rzut oka na zegarek i na stan słońca wystarczał najzupełniej. W nocy oryentują się podróżni według gwiazd, zwłaszcza południowego krzyża, ponieważ jednak ten gwiazdozbiór wcześnie zachodzi, zdarza się, że i najlepszy przewodnik zabłądzi.
O zachodzie słońca byliśmy opodal wioski Serah, położonej nad Nilem. Zatrzymaliśmy się tutaj, aby nieco wypocząć. Jechaliśmy tak szybko, żeśmy przebyli dwa razy tyle drogi, jaką wielbłąd przeciętnie przebywa.
Wieczerza nasza składała się z daktyli i wody. Musieliśmy się tem zadowolić, gdyż na naszej samotnej drodze nie było gnoju wielbłądziego i nie mieliśmy materyału na rozpalenie ogniska.
Moi trzej towarzysze nie byli przyzwyczajeni do takiej pospiesznej i nużącej podróży, ani wogóle do jazdy na wielbłądach, więc czuli bardzo zmęczenie. Porucznik był za dumny, by się przyznać do tego, Ben Nil także siedział cicho, tylko Selim głośno lamentował.
O świcie ruszyliśmy w dalszą drogę. Gór było coraz to mniej, a skały ustąpiły miejsca piaskowi, którego płaszczyzna rozciągała się przed nami jak bezbrzeżne, nieruchome żółte morze. Popędzałem mego wielbłąda, towarzysze nadążali za mną, choć czuli jeszcze w członkach wczorajszy wysiłek.
Słońce wznosiło się na bezchmurnem niebie coraz to wyżej i wyżej i słało na dół promienie, które wzmagały skwar atmosfery. Około południa zdawało nam się, że oddechamy ogniem. Porucznik milczał, Ben Nil także tak samo, za to tem głośniej biadał Selim. Chciał się zatrzymywać co chwilę, aby się na ziemi położyć. Wybijałem mu to z głowy, ale napróżno. Chcąc podrażnić jego ambicyę, rzekłem:
— Sądziłem, że należysz do dzielnego plemienia Fessara, ale to, zdaje się, nie jest prawdą.
— Jestem prawdziwym Fessarem.
— Przecież Fessarowie, to nasłynniejsi jeźdźcy na wielbłądach.
— I to słuszne — odrzekł z dumą. — ja jestem największym bohaterem ich szczepu,
— W takim razie przestań już narzekać. Toż ty lamentujesz, jak małe dziecko. Czy to godne bohatera?
— Nie, lecz w tej chwili nie jestem bohaterem, tylko rozbitym i wycieńczonym człowiekiem, którego żrą promienie słońca. Muszę bezwarunkowo zsiąść i wypocząć.
— Teraz, kiedy zwłoka jednej chwili może nam plan zniweczyć? Zważ, że mamy ocalić porwane żony i córki Fessarów, a więc twego plemienia.
— Co mnie obchodzą kobiety i córki całego świata, jeśli dla nich mam zginąć.
— Nie jesteś dobrym czlowiekiem, Selimie. Ażeby drugim coś podobnego wyświadczyć, trzeba nieraz ponieść ofiarę a tu idzie o wolność i szczęście bardzo wielu osób.
— Nie chcę o nich nic słyszeć.
— Więc jesteś poprostu gałganem.
— Słusznie, bardzo słusznie, ale życie moje jest mi milsze, niż życie stu innych ludzi. Jestem bohaterem, walecznym i odważnym wojownikiem, nie boję się nawet dyabła i strachów, jak ci tego wspaniale dowiodłem, ale piec się na słońcu, tego już za wiele, tegoby nie wytrzymał żaden bohater świata. Zatrzymuję się i zsiadam.
— To zsiadaj, nie mam nic przeciwko temu — odpowiedziałem rozgniewany.
— Dziękuję ci, effendi. Wiedziałem, że postąpisz rozsądnie. Odpoczniemy zatem tutaj!
— Odpoczniemy? Chyba ty sam. My jedziemy dalej.
— Jedziecie dalej? — zapytał z obawą. — Więc mam sam tutaj pozostać?
— Oczywiście, bo przecież czasu nie mamy wiele i ja nie zsiądę, dopóki do dzisiejszego celu podróży nie dotrę. Kto z was nie chce, niech tu zostanie i niech go sępy pożrą. Jeśli kobiety Fessarów, twoje krewne, nic cię nie obchodzą, to i ja nie mam z tobą nic do czynienia.
Popędziłem dalej wzburzony, nie oglądając się na Selima. On jednak zrozumiał, że byłby zgubiony, gdyby tu został i pojechał za nami.
Jeszcze przed południem dotarliśmy do wzgórza Abu Rakib, a popołudniu przybyliśmy do wadi Merisza. Przez cały ten czas miałem grunt nieustannie na oku, ażeby znaleźć jakie ślady, ale nic nie dostrzegłem.
I tak jechaliśmy dalej i dalej. Wszystkie cztery wielbłądy wyrzucały nogi bez znużenia; były to rzeczywiście doskonałe zwierzęta. Żeby tylko wszyscy trzej jeźdźcy byli również wytrwali! O Selimie nie było nawet mowy, bo był to lichy człowiek pod każdym względem. Tamci dwaj mieli wyrobione stałe charaktery, lecz nie byli przyzwyczajeni do pustyni i musieli się bardzo wysilać. Nie mówili ani słowa i jechali za mną, bo jechać musieli.
Nie powiem, żeby ta jazda była dla mnie lekką. I ja odczuwałem ogromną spiekotę, a twarz i ręce miałem tak poparzone, że mi w kilku miejscach skóra z nich zlazła. Kiedy jednak człowiek raz uznał jakąś konieczność, powinien wytężyć wszystkie siły, ażeby jej zadość uczynić.
Pod wieczór wynurzył się przed nami łańcuch pagórków, ciągnący się w poprzek naszego kierunku. Nie pomyliłem się, sądząc, że to szereg wzgórz, biegnący od Dar Sukkot w poprzek pustyni nubijskiej. Do niego to należą skały, wśród których leży Bir Murat. Należało teraz więcej, niż dotąd, mieć się na baczności. Rozglądałem się wciąż za śladami, a równocześnie przypatrywałem się wzgórkom, by z ich kształtów i położenia wywnioskować, w której stronie może znajdować się studnia.
Nagle zatrzymał się mój wielbłąd i jął wciągać powietrze nozdrzami, poczem zwrócił się w prawo i popędził, co mu sił starczyło. Poczuł on wodę, więc puściłem mu uzdę jak najwolniej, aby mu nie przeszkadzać.
Reszta wielbłądów pomknęła z tą samą szybkością, aż piasek wzlatywał chimurami po jednej i drugiej stronie. Wjechaliśmy pomiędzy dwa pagórki, połączone w dali trzecim tak, że tworzyły z trzech stron zamkniętą kotlinę. Po kilkudziesięciu krokach mój wielbłąd zatrzymał się i chciał kopać przedniemi nogami. Zeskoczyłem z siodła, nie kazawszy mu przedtem uklęknąć, pochwyciłem go za głowę i wstecz szarpnąłem. Bronił się, rzucał, ryczał, kopał i kąsał, ale napróżno; musiał się cofnąć, poczem nałożyłem mu pęta tak ciasno, że nie mógł się ruszyć z miejsca. Wściekły z powodu mojego oporu, rzucił się na ziemię i legł na niej bez ruchu, jak nieżywy. Tę samą biedę miałem z trzema innemi zwierzętami, chociaż wczoraj napiły się do syta.
Towarzysze moi ożywili się naraz. Widzieli, że jazda na dziś skończona, a to wróciło im siły i ochotę do życia.
— Effendi, miałeś rzeczywiście słuszność — rzekł porucznik pełen radości. — Sądząc po zachowaniu się wielbłądów, musi tu być woda.
— Jest; mógłbym na to przysiąc.
— A nie mylisz się?
— Czyż nie widzisz tych delikatnych śladów gnoju wielbłądziego? Były tu wielbłądy, a zatem i ludzie, a gdzie zdala od dróg karawanowych są ślady ludzkie, tam musi znajdować się woda. Kopmy! Zresztą, gdybym się tu znalazł nawet sam, bez wielbłąda, poznałbym, że w tej kotlinie woda być musi, bo ukształtowanie terenu wyraźnie na to wskazuje.
Uklękliśmy, ażeby piasek uprzątnąć; nie był on zbity, to też praca ośmiu silnych rąk postępowała raźno. W głębokości trzech stóp było już wilgotno, potem natrafiliśmy na skórę, a raczej kilka skór gazelich, razem zeszytych. Kiedyśmy je usunęli, ujrzeliśmy o łokieć głębiej czystą wodę. Kilka patyków, położonych nad otworem, podtrzymywało skórzane nakrycie.
— Chwała i dzięki Allahowi! — zawołał Selim. — jest świeża woda. Napijmy się po skwarze dziennym, abyśmy sił nabrali!
— Stać! — zawołałem, — najpierw napije się ten, kto tę wodę odkrył.
— Ty ją znalazłeś!.
— Nie ja, tylko mój wielbłąd; on cierpiał pragnienie przez cztery dni i musi otrzymać nagrodę.
— Ależ człowiekowi należy się przecież pierwszeństwo przed zwierzęciem!
— Nie zawsze; tu właśnie zachodzi wypadek odwrotny. Mój wielbłąd napije się teraz przede mną.
— Wy, chrześcijanie, jesteście dziwnymi ludźmi i prawdziwi muzułmanie muszą z tego powodu cierpieć. Więc chcesz może, abyśmy pili wodę zaśmierdziałą z worów, a wielbłądowi pozwolisz wypić świeżą ze studni?
Owszem, on wypije tę, którą mamy w worach, ta świeża zaś będzie stanowiła nasz zapas na dalszą drogę. Jak widzę, zdołamy teraz napełnić tylko dwa wory i zanim się znów nagromadzi znaczniejsza ilość, upłynie doba.
— A w jaki sposób napoisz swego wielbłąda, skoro ta studnia za wązka, a nie mamy żadnego naczynia?
— Napije się z tej skóry, której rogi podtrzymacie tak, aby w środku powstało zagłębienie.
Wszyscy trzej chwycili skórę w określony sposób, a ja wlałem w nią zawartość dwóch naszych worów. Potem zdjąłem pęta z wielbłąda, który się zerwał i wypił z wielką chciwością wszystko do ostatniej kropli. Wypróżnione wory napełniliśmy wodą świeżą, poczem nakryliśmy studnię i orzeźwieni usiedliśmy w cieniu skały.
Tymczasem słońce dosięgło widnokręgu, a wszyscy trzej Mahometanie uklękli, by odmówić wieczorną modlitwę. Należy wspomnieć, że i po drodze nie zapominali o przepisanych modlitwach, ale zawsze w oznaczonych porach zsiadali z wielbłądów, klękali i modlili się do Allaha. Spożyliśmy wieczerzę, złożoną z daktyli i suszonego mięsa, posililiśmy nasze wierzchowce prosem murzyńskiem i udaliśmy się na spoczynek. Oni trzej położyli się nad źródłem, ja zaś wszedłem na zachodnie wzgórze, aby mieć na oku okolicę i tam wybrałem sobie legowisko. Trzeba było czuwać, gdyż wcale nie było wykluczone, że łowcy niewolników zjawią się tutaj w nocy. Wkrótce usłyszałem chrapanie towarzyszy, a wreszcie i ja zmrużyłem powieki bez najmniejszej obawy, gdyż wiedziałem, że sen mam tak lekki, iż głośniejszy bieg wielbłąda zbudziłby mnie z pewnością.
Kiedy się przebudziłem, już dniało; wschód zaczął się zabarwiać, więc zbudziłem towarzyszy, żeby odmówili fagr. Słowo to oznacza zorzę poranną i dlatego tak samo się nazywa modlitwa, przeznaczona na porę, kiedy słońce wschodzi. Wstali, oddali Bogu pokłony, następnie zaglądnęliśmy do wody. Przez noc uzbierało się jej tyle, że można było napełnić znowu dwa wory, a wodę wczorajszą mogły wypić wielbłądy. Zjedliśmy zupę, przyrządzoną z mąki durrhy na zimnej wodzie. Najbiedniejszy żebrak europejski nie wziąłby do ust tego specyału, tu jednak na pustyni musieliśmy się nim zadowolić.
Towarzysze moi byli widocznie przekonani, że tu nad studnią chcę pochwycić łowców niewolników, gdyż porucznik zapytał mnie podczas śniadania:
— Effendi, twoje obliczenie było rzeczywiście słuszne. Jestem pewien, że ta studnia leży na drodze z Bir Murat do wyspy Argo. Jeśli rozbójnicy przejdą tam rzeczywiście przez Nil, muszą nam tu wpaść w ręce. Zaczekamy tu na nich spokojnie i wygodnie, a gdy nadejdą, to...
— Czy sądzisz rzeczywiście, że tak wygodnie będziemy na nich czekali?
— Tak.
— Jeśli nadejdą, to prawdopodobnie w znacznej liczbie, a nas jest czterech. Ja się wprawdzie nie boję, ale i tak walki z nimi podjąćbyśmy nie mogli i musielibyśmy się cofnąć, zanimby nas zauważyli.
— Dokąd?
— Do naszych żołnierzy, którzy dzisiaj wieczorem przybędą do Dżebel Mundar. Mamy tam pół dnia drogi. Zresztą nie będziemy dziś jeszcze łączyć się z żołnierzami; nie jesteśmy jeszcze u celu.
— Jeszcze nie? Dokądże dążysz?
— Na południe. Dotychczas nie natknęliśmy się na żadne ślady, więc nie jest wykluczone, że rozbójnicy weszli w pustynię dalej na południe. Trzeba wszystko zbadać, co tylko można, bo przecież byłoby to grzechem nie do darowania, gdybyśmy się naprzykład dowiedzieli, że kiedy siedzieliśmy tutaj spokojnie, oni przeszli do Dżebel Daraweb i Bir Abza! Musimy więc natychmiast ruszać dalej!
— Allah! Przyznam ci się, że nie wytrzymam już takiej jazdy.
— Ja także nie! — zawołał Selim. — Ja już dalej nie jadę.
Ben Nil milczał. I on nie czuł się lepiej, aniżeli tamci dwaj, mimo to jednak był gotów mnie posłuchać. Żal mi było zacnego chłopca, gdyż czekała nas jazda znacznie uciążliwsza od wczorajszej. Tamci dwaj byliby mi w drodze tylko przeszkodą. Po namyśle jednak postanowiłem ich wszystkich zostawić na posterunku przy studni i jechać dalej bez ich towarzystwa.
Kiedy im to oznajmiłem, zgodzili się, tylko zaniepokojony, wierny Ben Nil zapytał:
— Effendi, czy nie byłoby lepiej, gdybym z tobą pojechał? Mógłbyś wpaść w niebezpieczeństwo, w którem jeśli taka wola Allaha, mógłbym ci oddać jaką usługę.
— Jeśli Allah zechce, to i bez twej pomocy uniknę niebezpieczeństwa. Trzeba, abyście jeden dzień wypoczęli zupełnie i dlatego wszyscy trzej tu zostaniecie, zwłaszcza, że jestem pewien, że łowcy niewolników tędy właśnie przejdą. I ja chętnie zostałbym razem z wami, lecz ostrożność nakazuje mi wziąć pod rozwagę jeszcze inne możliwości.
— A cóż będzie, jeśli ci się jakie nieszczęście przytrafi? Nie będziemy ci mogli dopomóc, nadto nie będziemy wiedzieli, co sami mamy czynić.
— Jeśli jutro w południe nie będzie mnie jeszcze tutaj, to...
— Na tak długo chcesz jechać?
— Nie wiem jeszcze, jak daleko pojadę, w każdym razie jeślilbym do tego czasu nie wrócił, pospieszycie do żołnierzy i podążycie na południe, gdzie natkniecie się na trop rozbójników. Ja nie wrócę tylko w takim razie, gdy się spotkam z tymi ludźmi, no i gdy mię spotka przytem jakie nieszczęście.
— Niech Allah do tego nie dopuści! Zaczynam się lękać o ciebie efiendi. Wolę ci towarzyszyć.
— Nie bój się! Jestem pewien, że mi się nic złego nie stanie, a twoje ramię potrzebniejsze raczej tutaj, niż przy mnie. Musicie tylko baczną zwracać na wszystko uwagę. Tu nad studnią macie cień i nie mam nic przeciw temu, żebyście tu spoczywali. Jeden z was jednak musi być zawsze na wzgórzu, na którem spałem, ażeby wypatrywać na południowy zachód. Jeśli zobaczycie zbliżających się rabusiów, wskoczycie czemprędzej na wielbłądy i pospieszycie do żołnierzy. Macie się potem cofnąć i łotrów wolno przepuścić.
— W takim razie uciekną.
— Nie chcę, żebyście ich atakowali bezemnie. Oni pojadą w każdym razie do Bir Murat, a tam pochwycimy ich, po moim powrocie.
— A jeśli tam zabawią krótko?
— To ruszymy za nimi. My prędzej pojedziemy, aniżeli transport niewolników, więc ich w każdym razie doścignąć zdołamy. A zatem, jeśli was jutro w południe tutaj nie znajdę, będę was szukał przy żołnierzach.
Podnosili wprawdzie różne wątpliwości, jednak zgodzono się wkońcu na wszystkie moje postanowienia. Ponieważ wielbłąd mój miał się dzisiaj podwójnie wysilić, otrzymał podwójną porcyę prosa murzyńskiego i kilka garści daktyli. Przymocowawszy wór z wodą za siodłem, nakazałem pozostającym jeszcze raz, żeby uważali na wszystko i wsiadłem na mojego hedżina. Była godzina ósma rano, kiedy odjechałem od studni.
Ruszyłem znowu, jak poprzednich dni, wprost na południe. Niebawem zniknął północny łańcuch gór i dokoła mnie rozlegało się tylko bar bela mah, morze bez wody. Jeśli pustkowie przygnębia podróżnego nawet wtedy, kiedy drogę odbywa w towarzystwie drugich, to w wyższym jeszcze stopniu przygnębiająco wpływa na samotnego, który czuje się małym, bezsilnym i nędznym robakiem, wobec natury potężnej i groźnej, zwłaszcza tą swoją jednostajnością i niepłodnością. Doznawałem niekiedy wrażenia, jakby się pustynia wznosiła, a niebo zniżało i że nie długo będę zmiażdżony wraz z mym wielbłądem. Ponieważ wokoło najmniejszego znaku życia nie było widać, chciałem to życie słyszeć przynajmniej i zacząłem gwizdać, jak bojaźliwi chłopcy, kiedy się boją w ciemności. A jednak dokoła mnie było tak jasno.
Mój wielbłąd nastawił uszy i zdwoił szybkość. Wrażenie, jakie wywiera gwizd na wielbłądy, jest istotnie zdumiewające. Nawet najbardziej znużony i ciężko objuczony dromedar nabiera nowych sił, kiedy głos piszczałki posłyszy i zadowolony stara się biec jak najszybciej.
W ciągu obu ostatnich dni musiałem się liczyć z siłami towarzyszy, teraz jednak wzgląd ten już odpadł. Chciałem się przekonać, jaką szybkość rozwinie mój szary szybkonóg, więc popędzałem go coraz bardziej pieszczotami, namową i gwizdem. Najlepszy arabski biegun nie byłby mu w stanie nadążyć. Jechałem tak przeszło godzinę a zwierzę ani nie było spocone, ani parskaniem nie okazało, że mu brak oddechu. Widocznie radowało się ono tym biegiem, gdyż kiedy je po jakimś czasie usiłowałem wstrzymać, najsilniejsze dopiero ściągnięcie uzdy pomogło.
Mijała godzina za godziną. Czasem przejeżdżałem przez chor, gdzie stał samotny, bezlistny krzak sidr, rodzaj mimozy, smutna resztka skąpej roślinności, rozwijającej się w takim parowie podczas pory deszczowej. Przyszło południe, potem już i wieczór się zbliżał i nigdzie na żadne ślady wielbłądów nie natrafiłem. Przypuszczałem, że się znajduję już na szerokości wioski Tinareh, położonej nad Nilem. Zatrzymałem się. Jeśli rabusie obrali drogę północną, nie miałem poco jechać dalej na południe. Zsiadłem więc z wielbłąda, ażeby nieco wypoczął. Dałem mu kilka czarek wody z worka i garść daktyli.
Gdy słońce zaszło, wskoczyłem znowu na siodło, ażeby zawrócić. Co to była za jazda! Na dole pustka i śmierć i tylko w górze błyszczało życie; tam na niebie świeciły gwiazdy, opowiadając płomiennemi słowy o Tym, który wiecznie był, jest i będzie, a który człowieka, jak kochający ojciec, prowadzi nawet przez groźne pustynie. Tych myśli, jakie się na pustyni budzą w duszy podróżnika na widok gwiaździstego nieba, niktby chyba opisać nie zdołał.
Powrót oczywiście nie odbywał się tak szybko, jak jazda dzienna. Musiałem uważać, by z mojej drogi nie zboczyć, co zresztą nie było bardzo trudne, bo gwiazdy świeciły dość jasno, a poprzedni ślad był wcale jeszcze wyraźny. Na moim wielbłądzie i teraz znużenia widać nie było, ja zaś, by mu okazać wdzięczność za jego wysiłki, gwizdałem mu rozmaite znane mi melodye, przerywając je tylko wtedy, kiedy mnie już wargi bolały.
Kiedy pierwszy brzask dzienny zamajaczył na wschodzie, byłem wprawdzie fizycznie znużony, lecz duchowo tak rzeźki, jak wczoraj, kiedy wyruszyłem z nad studni. Oznaczyłem południe jako termin powrotu, więc nie potrzebowałem się spieszyć. To też pozwoliłem wielbłądowi kroczyć powoli i cieszyłem się dokładnością, z którą jechałem w nocy swoim własnym tropem.
Mogło być około dziewiątej rano, kiedy zobaczyłem przed sobą łańcuch pagórków. Wkrótce rozpoznałem też trzy wzgórza, za którymi leżała ukryta studnia. Co się tam mogło dziać? Mimowoli popędziłem wielbłąda, zaraz jednak zatrzymałem go tak silnie, że odrazu stanął. Coś się tam stało, to pewne. Oto ujrzałem po lewej stronie szeroki trop, który niknął za trzema wzgórzami, a potem wysunął się znowu na prawo i szedł dalej ku północnemu wschodowi. Szerokość tropu wskazywała na to, że jeźdźców musiało być kilku.
Ruszyłem znowu naprzód, położyłem strzelbę na poprzek siodła a w rękę wziąłem rewolwer. Objechawszy lewy pagórek, zsiadłem z wielbłąda i zacząłem skradać się ostrożnie do miejsca, gdzie między dwa pagórki można było rzucić okiem na studnię. Zauważyłem odrazu, że była zasypana a powierzchnia zrównana z otoczeniem. Nikogo przy niej nie było.
Powróciłem do studni i spostrzegłem u stóp lewego wzgórza kupę piasku, której tam przedtem nie było. Miała ona ze cztery łokcie długości, dwa szerokości, a jeden wysokości, prawie tak jak grób. Piasek był luźny i zacząłem go rozkopywać, przyczem zauważyłem tuż obok ślady krwi. A więc krew tu płynęła! Grzebałem z nerwową szybkością i wkrótce dotknąłem się jednej bosej nogi, a potem drugiej. Chwyciłem za obie, zacząłem ciągnąć i wkońcu trupa wydobyłem z piasku.
Dzięki Bogu, nie był to ani porucznik, ani Ben Nil, ani Selim. Był to jakiś nieznany mi, brodaty, ogorzały od słońca człowiek, z twarzą na pół arabską a na pół murzyńską. Zdjęto zeń szaty, bo był nagi a w piersi miał szeroką ranę od pchnięcia. Nóż trafił w serce.
Kim był ten człowiek i kto go przebił? Chciałem czem prędzej popędzić w dalszą drogę, ale po namyśle postanowiłem się wprzód dokładnie na miejscu rozeznać.
Doszedłem do wniosku, że moi towarzysze stoczyli bój z owymi pięciu jeźdźcami, jednego z nich położyli trupem, wkońcu jednak ulegli przemocy i dostali się do niewoli.
Należało pospieszyć im na ratunek, mimoto jednak nie ruszyłem za nimi natychmiast, lecz wszedłem najpierw na wzgórek, na którym nocy poprzedniej spałem, i jąłem się rozglądać. Z tego stanowiska mogłem zauważyć coś, co z dołu uszło mojemu oku.
Oto mniej więcej o tysiąc kroków od trzech pagórków, między którymi znajdowała się studnia, leżało samotne wzgórze. W połowie drogi do niego zobaczyłem człowieka zbliżającego się powoli z wahaniem i strachem. Był to mężczyzna bardzo długi, bardzo chudy, miał na sobie biały haik i olbrzymi turban tej samej barwy. Poznałem w nim mego blagiera i samochwalcę.
— Selimie, Selimie, to ja! — zawołałem do niego. Chodź prędzej, nie bój się!
— Tamalin, tamalin, ketir, słusznie, bardzo słusznie! — ryknął mi w odpowiedzi i puścił w taki ruch swoje nogi, że w pół minuty znalazł się już przy mnie.
— Chwała i dzięki Allahowi, że jesteś, effendi! — powitał mnie. — Teraz już wszystko dobrze, gdyż mam nadzieję, że pomożesz mi ocalić porucznika i Ben Nila. Gdybyś się jednak obawiał, to sam to wezmę na siebie.
— Nie chełp się! Pewnie znowu stchórzyłeś, kiedy tamci walczyli, w przeciwnym wypadku tutajby cię chyba teraz nie było.
— O effendi, dlaczego zapoznajesz stale moją odwagę? Postąpiłem z rozwagą, którą powinienbyś pochwalić. Zachowałem siebie, by móc ocalić przyjaciół.
— Lepiejby było, gdybyś ich był zaraz ocalił! — Gdzież oni?
— Tam.
Wskazał w kierunku tropu.
To objaśnienie nie wiele mi powiedziało.
— Z kim odjechali?
— Nie wiem.
— Przecież musisz wiedzieć, kto byli ci mężczyźni, którzy na was napadli. Musieliście mówić z nimi!
— Nie było mnie przytem, effendi.
— A gdzież byłeś?
— Tam za wzgórzem.
Wskazał miejsce, skąd właśnie nadszedł.
— Aha więc uciekłeś?
— Nie. Zająłem tylko stanowisko nadające się lepiej do obrony. Niestety tamci dwaj nie byli na tyle rozumni, ażeby póść za moim przykładem.
— Już rozumiem teraz. Twoje wymówki i upiększania nie znaczą u mnie nic. Czyż nie widzieliście tych pięciu nadchodzących?
— Nie.
— Więc nie staliście na straży?
— Owszem, nawet ja sam byłem wtedy na czatach.
— I nie widziałeś tych ludzi?
— Effendi, nie mogłem ich widzieć, była to bowiem pora modlitwy porannej, klęczałem więc na górze z twarzą zwróconą na wschód, ku Mekce. Ponieważ zaś tych pięciu nadeszło od zachodu, więc chyba trudno było ich widzieć.
— Nie kłam! Ślady wskazują, że napad nastąpił po modlitwie porannej. Gdybyś był klęczał tam na górze, widzianoby cię zdaleka i nie byłbyś uszedł nieprzyjaciołom.
— To co mówię jest prawdą, effendi. Byłem bardzo pogrążony w modlitwie.
— We śnie raczej! Ty spałeś! Przyznaj się!
Ton moich słów nie był jak sobie łatwo wyobrazić zbyt przychylny, toteż Selim spojrzał z zakłopotaniem przed siebie i odpowiedział:
— Czy ci się nigdy nie przytrafiło effendi, zasnąć wśród modlitwy? Im głębsze nabożeństwo, tem bliższy sen.
— Ażeby czasu nie tracić, przyjmuję to, co mówisz, jako zupełne przyznanie się do winy. Zasnąłeś na posterunku, a kiedy się zbudziłeś, co zobaczyłeś?
— Nie widziałem nic, lecz słyszałem przy studni podniesione i groźne głosy. Poszedłem śmiało i zuchwale aż na krawędź wzgórza, ażeby spojrzeć na dół. Ale cóż zobaczyłem!
— No, co?
— To było okropne! Porucznik leżał na ziemi i bronił się przeciwko dwom ludziom, trzej inni pochwycili tymczasem Ben Nila. Chłopiec wbił jednemu z napastników nóż w serce, tak, że ten padł martwy, lecz dwaj pozostali powalili go na ziemię.
— A cóż ty wtedy zrobiłeś?
— To, co powinienem był zrobić, effendi. Moja namiętność do wszystkiego, co śmiałe i zuchwałe pchała mnie wprawdzie naprzód, ale poznałem, że było już zapóźno rzucić się na przeciwników. Uciekłem się więc do mojego rozsądku i powiedziałem sobie, że moje wmięszanie się w tę sprawę nie przyniosłoby towarzyszom pożytku, ale raczej szkodę. Postanowiłem więc siebie oszczędzić, ażeby potem móc pospieszyć towarzyszom z tem pewniejszą pomocą. Zresztą musiał i tu także ktoś zostać, ażeby ciebie o wszystkiem zawiadomić, a tylko ja mogłem to zrobić. Czy miałem słuszność, effendi?
— Czy miałeś słuszność? Nie wiem. To jedno prawda, że twoje myśli były nadzwyczaj chłodne i rozważne. Opowiadaj dalej!
— Nie zauważono mnie. Popędziłem więc drugą stroną wzgórza na dół. Ty wiesz, jak umiem biec, gdy idzie o obronę moich towarzyszy.
— Tak, okazałeś to już nieraz.
— Udałem się więc na ten wzgórek, z którego widziałeś mnie schodzącego.
— Nieudałeś się, lecz pędziłeś tam, jak ścigany szakal.
— Oczywiście, że szedłem szybko, jak tylko było można, gdyż chodziło o ocalenie przyjaciół. Ukryłem się tam po drugiej stronie wzgórza, gdzie nie mogli mnie zauważyć. Potem widziałem tych łotrów, odjeżdżających z obydwoma jeńcami.
— Czy byli skrępowani?
— Prawdopodobnie, ale widzieć tego nie mogłem, gdyż oddalenie wynosiło przeszło tysiąc kroków. Zauważyłem tylko, że gromadka składała się z sześciu jeźdźców i dwu luźnych wielbłądów. Potem czekałem oczywiście na ciebie. Nareszcie zobaczyłem jeźdźca, który zsiadłszy z wielbłąda, zbliżał się ostrożnie do studni. Nie mogłem rozpoznać rysów jego twarzy, lecz odzież i postawa kazały się domyśleć, że to ty jesteś.
Zszedłem i zobaczyłem cię na wzgórku i wkrótce twoje wołanie doszło do moich uszu. Teraz wiesz wszystko i możesz mi wystawić świadectwo, że postąpiłem, jak bohater i mężczyzna.
Powiedział to z taką pewnością siebie, że już dłużej oburzenia mojego wstrzymać nie byłem w stanie, iz gniewem zawołałem:
— Jesteś największym tchórzem i głupcem, jakiego kiedykolwiek widziałem!
W porównaniu z przerażającemi wprost obelgami, jakiemi się Arabowie posługują, epitety użyte przezemnie były jeszcze dość delikatne. Mimoto zawołał Selim zdumiony:
— Jak ty mnie nazywasz? Czy na to zasłużyłem? Spodziewałem się pochwał i uznania, a tymczasem.....
— Uznania? — przerwałem mu. — Uznaję tylko, że jesteś nicpoń, który na ustach ma słowa wielkie a lęka się myszy. Gdybyś był postąpił już nie jak mężczyzna, ale przynajmniej jak średnio odważny chłopak, siedzieliby teraz porucznik i Ben Nil nad studnią, jako zwycięzcy. Wtedy wolnoby ci było mówić o odwadze i waleczności!
— Effendi, ja ciebie nie rozumiem.
— No to ci powiem wyraźniej. Nie czuwałeś, aleś spał i z twej właśnie winy tamci dwaj znaleźli się w niebezpieczeństwie, bo przekonani, że czuwasz, usnęli także. Niewątpliwie na śpiących rabusie napadli, gdyż w przeciwnym razie i jeden i drugi byliby broni palnej użyli. Ben Nil, prawie chłopak jeszcze, przebił jednego a ty co uczyniłeś? Znajdowałeś się w miejscu panującem nad doliną i miałeś przy sobie broń, bo masz ją dotychczas. Gdybyś był strzelił do tych drabów, przebieg walki byłby całkiem inny. Ale ty, zamiast to uczynić, uciekłeś tchórzliwie, a ich pozostawiłeś ich własnemu losowi i chełpisz się teraz swoim chłodnym rozsądkiem. Gdyby nie to, że lituję się nad twoją nieskończoną głupotą, należycie bym cię teraz ukarał. Czy wiesz, na co ty sobie zasłużyłeś? Co ja mam właściwie z tobą zrobić? Powiedz mi!
Stał w postawie złamanej, jak oskarżony uczeń, spuścił oczy i nie miał odwagi odpowiedzieć.
— No, mówże! Mam słuszność, czy nie?
— Tamalin, tamalin ketir, masz zupełną słuszność, effendi! — wyrwało mu się z westchnieniem.
Przyznanie się jego brzmiało tak osobliwie, że gniew opuścił mnie odrazu. Co on temu winien, że ma takie zajęcze serce. A jego samochwalstwo? Ogólne doświadczenie poucza, że najwięksi tchórze są w słowach największymi bohaterami. Dlatego też mówiłem dalej łagodniej:
— Nareszcie powiedziałeś raz prawdę i mam nadzieję, że będzie to początkiem prawdziwej poprawy.
— O elfendi, ja nie jestem taki zły, jak sądzisz.
— Teraz nie mówmy o tem. Złem jest przedewszystkiem położenie, w którem znajduje się Ben Nil i porucznik. Musimy im natychmiast z pomocą pospieszyć.
— Oczywista, oczywista, to rozumie się samo przez się, ale jak?
— Jak dawno odjechali?
— Trochę więcej, jak przed godziną.
— Jakie wielbłądy mieli nieprzyjaciele? Juczne?
— Nie, mieli lekkie wielbłądy wierzchowe.
— Jeżeli tak, to czasu do stracenia nie mamy, muszę odjeżdżać zaraz.
— Ty? A ja co zrobię?
— Za karę powinienbym cię właściwie napędzić, jeszcze ci jednak tym razem daruję i pozwolę ci udać się ze mną.
— Przecież ja nie mam wielbłąda, bo mi go te łotry zabrały.
— Z tego wnoszę, że rozum ich niewielki. Po tem, że były trzy hedżiny osiodłane, powinni byli poznać, że jeszcze i trzeci jeździec gdzieś się ukrywa i powinni cię byli szukać. Oczywiście ucieszyłeś się, że tego zaniechali.
— O nie. Byłbym z nimi walćzył do ostatniej kropli krwi i...
— Milcz. Wiesz już dawno, co myślę o twojej odwadze. To też cieszę się bardzo, że nie mogę cię zabrać ze sobą, bo znowubyś wszystko zepsuł. Ja za tymi ludźmi pojadę, a ty nadejdziesz piechotą.
— To niemożebne, effendi! W jakiż sposób zdołam ciebie doścignąć?
— Nic łatwiejszego. Ci zbóje odjechali przed godziną, za dwie godziny ich dogonię i zaczekam potem na ciebie.
— Więc razem będziemy z nimi walczyli?
— Nie bądźże taki głupi! Zanim ty nadejdziesz, ja się z nimi już z pewnością rozprawię. Chcąc dotrzeć do tego miejsca, w którem ja ich doścignę, będziesz musiał iść szybko przez pięć godzin. Nie mam ani czasu, ani ochoty czekać na ciebie zbyt długo, zresztą nie wątpię, że będziesz się spieszył. Chwaliłeś się szybkością i wytrwałością swoich nóg, pokaż więc teraz, że na tę pochwałę zasługują.
Kiedy, wypowiedziawszy te słowa, wsiadałem na wielbłąda, odezwał się Selim płaczliwie:
— Więc odjeżdżasz rzeczywiście bezemnie? Jak możesz zostawiać mnie samego w pustyni?
— Ja się wprawdzie nie boję, ale może lepiej będzie, jeżeli siądę za tobą i razem z tobą pojadę?
— Dobrze — odrzekłem złośliwie — ale zapowiadam ci z góry, że wjadę w sam środek nieprzyjaciół i nie cofnę się przed ranami, a choćby i śmiercią, byle tylko towarzyszy ocalić. Wrogowie będą się bronili.
Selim namyślił się chwilkę i rzekł:
— I ja nie lękam się ani ran ani śmierci, ale wobec tego, że wielbłąd, dźwigając mnie i ciebie, nie będzie mógł biec dosyć prędko i nieprzyjaciele gotowi ci umknąć, jedź już sam, byle prędzej, ja zaś za tobą nadejdę, jak będę mógł najrychlej.
— Dobrze! — roześmiałem się. — Jesteś rzeczywiście niepoprawny. Trzymaj przynajmniej broń w pogotowiu, bo tu są lwy i pantery.
Wsiadłem na siodło i odjeżdżając, usłyszałem, jak: krzyczał za mną:
— Lwy i pantery! Allah kehrim, Boże bądź mi miłościw! Ja się bynajmniej nie lękam, ale ze zwierzętami, które nocą na żer wychodzą, w ciągu dnia nie powinno się walczyć. Effendi, zabierz mnie, zabierz!
Spojrzałem za siebie i zobaczyłem go, biegnącego za mną tak szybko, że haik powiewał jak chorągiew. Oczywiście nie zważałem na jego wołanie i przynaglałem wielbłąda do pośpiechu, ażeby jak najrychlej przebyć przestrzeń, dzielącą mnie od ściganych.
Wielbłąd biegł z tą samą szybkością, co wczoraj, a krok jego był przytem tak lekki i pewny, że kołysałem się łagodnie jak w karle i nie odczuwałem wcale nierówności terenu, choć było ich podostatkiem. Znajdowałem się między wzgórzami Dar Sukkot. Okolica była naprzemian piaszczysta lub pagórkowata, a im dalej jechałem, stawała się coraz bardziej skalistą. Tropy były na szczęście tak wyraźne, że nawet tam, gdzie kończył się piasek, nie straciłem ich z oczu.
Upłynęło półtorej godziny. Przejeżdżałem właśnie między dwoma pagórkami, kiedy zobaczyłem rabusiów na rozległej piaszczystej równinie. Wyjąłem z torby lunetę i zwróciłem ją w kierunku tej grupy. Dwie osoby jechały na przedzie, a dwie, prowadzące luźne wielbłądy, w tyle. W środku znajdowali się pojmani.
Rzuciłem okiem na rewolwery, które za pasem moim tkwiły i wziąłem strzelbę do ręki. Szybko zbliżałem się do ściganych. Kiedym był od nich oddalony o jakie ośmset kroków, jeden z jadących na przedzie odwrócił się przypadkiem i widocznie powiedział towarzyszom, że jakiś jeździec do nich się zbliża, gdyż oglądnęli się wszyscy. Byłem sam jeden, więc nie mieli powodu zbyt się mnie obawiać. Zatrzymali się, czekając, aż się przybliżę, ale jako ludzie ostrożni pochwycili za strzelby.
Były to długie flinty beduińskie, niebezpieczne li tylko z blizka. Jeńcy byli skrępowani i z ich strony nie mogłem spodziewać się pomocy. Musiałem więc zdać się tylko na siebie. Kiedy zatrzymałem wielbłąda, odległość między nami wynosiła około trzysta kroków. Tak daleko ich flinty nie niosły, ja przeciwnie byłem pewny, że moje kule dolecą do nich i nie chybią celu. Dzięki temu miałem nad nimi przewagę. Teraz zależało wszystko od zachowania się jeńców. Jeśliby zdradzili słowem lub znakiem, że mnie znają i że przybywam im na ratunek, znacznieby moje zadanie utrudnili.
Jeden z rabusiów skinął na mnie, bym się zbliżył, a ja odpowiedziałem mu tem samem skinieniem. Powiedział potem do towarzyszy kilka słów, podjechał bliżej i zatrzymał się w odległości może stu kroków.
— Kto ty jesteś? — zapytał.
— Sajih[55] z Kahiry — odpowiedziałem.
— Czy od nas czego potrzebujesz?
— Tak. Mam do ciebie prośbę i jeśli ją spełnisz, spełnię i ja także twoje życzenie.
— Nie mam żadnego!
— Zdaje mi się, że je będziesz miał wkrótce. Chodź bliżej!
— Nie, chodź ty do mnie!
Chcąc mój cel osiągnąć, musiałem usłuchać tego wezwania i zsiadłszy z wielbłąda, poszedłem zwolna ku niemu. Reguły pustyni nakazywały mu uczynić to samo. Zsiadł więc także i z godnością począł się ku mnie zbliżać. Kiedyśmy się zrównali, spojrzał mi bystro w twarz, podał mi rękę i powiedział:
— Sallam aalejkum! Bądź moim przyjacielem.
— Aalejk sallam! Będę twoim przyjacielem, jeśli ty moim zostaniesz. Wiesz już, kto jestem i skąd przybywam. Czy mogę dowiedzieć się teraz, do którego szczepu należysz i gdzie jest kres twojej podróży?
Nóż i głownie dwu pistoletów wyzierały mu z za pasa. Oparł się na flincie, jak ktoś pewny siebie zupełnie i odpowiedział:
— My jesteśmy także podróżnymi i przybywamy z Dar Sukkot.
— Serce twoje jest studnią łaskawości, a uprzejmość twoja przynosi ulgę mej duszy.
Mówiąc te słowa usiadłem, ale tak, abym miał przeciwników na oku. Poszedł za moim przykładem i usiadł także, zwrócony plecami do jeńców. Słowa moje zdziwiły go. Nie wiedział, co miałem na myśli, więc rzekł:
— Nie rozumię twoich słów. Dlaczego mówisz o łaskawości?
— Ponieważ nie chcesz zdradzić przede mną swojej wysokiej godności i poniżasz się, jak Harun al Raszyd, który niegdyś w stroju żebraka przechodził ulicami Bagdadu.
— Mylisz się, nie jestem sułtanem, ani emirem.
— Tak, ale zapewne wysokim urzędnikiem wicekróla, któremu niechaj Allah pięćset lat żyć dozwoli.
— Skąd twoje przypuszczenie?
— Widzę jeńców u ciebie i wnoszę stąd, że jesteś menur el insaf[56]. Cóż to za zbrodniarze ci ludzie, którzy ci w ręce wpadli?
— Nie jestem wcale menurem, mimoto jednak te psy, których związałem, nie zobaczą Kahiry, lecz umrą wkrótce, ponieważ zamordowali jednego z moich towarzyszy. To złodzieje i rozbójnicy. Zresztą cóż cię oni obchodzą. Powiedz mi raczej, jakie jest twoje życzenie?
— Z największą przyjemnością, bo właśnie po to przybyłem, aby ci je przedłożyć.
— Mnie? A skądże wiedziałeś, gdzie mnie masz szukać.
— Powiedziały mi to twoje ślady.
— Gdzie się na nie natknąłeś?
— Przy mojem obozowisku, przez które przejechaliście w czasie mojej nieobecności.
— Mylisz się znowu; nie przejeżdżaliśmy nigdzie przez obozowisko.
— I owszem.
— Gdzież ono było?
— Znajdowało się obok ukrytej studni, którą otworzyliśmy, a ty ją znowu zamknąłeś.
Teraz zaczęło mu być nieswojo. Zaczął przesuwać nóż i pistolety, ściągnął brwi i rzekł:
— Więc ty tam byłeś? Ja ciebie wcale nie widziałem.
— Wyjechałem na pustynię, aby wyćwiczyć mojego wielbłąda w rączości. Kiedy wróciłem, nie było już moich służących. Zamiast nich zastałem grób ze zwłokami obcego.
— Czy otworzyłeś go?
— Musiałem go otworzyć, chcąc zobaczyć, czy ten zmarły nie jest moim służącym. Ujrzawszy obce oblicze, dosiadłem wielbłąda i pojechałem waszym śladem, ażeby powiedzieć ci moje życzenie, a potem wypełnić twoje.
— A więc powiedz, czem ci się mogę przysłużyć?
— Oddaj mi moich służących.
Twarz nie drgnęła mu nawet. Nie rozjaśniła się, ani też nie sposępniała, kiedy zapytał:
— A jakie ma być moje życzenie?
— Żebym pozwolił ci jechać bez przeszkody.
Roześmiał się szyderczo, spojrzał na mnie z niesłychanem lekceważeniem i zapytał:
— A jeżeli nie spełnię twego życzenia, co uczynisz?
— W takim razie i ja nie spełnię twojego.
— Chcesz nas tu może zatrzymać?
— To byłoby zbyteczne, gdyż cię już przecież zatrzymałem.
— Ale bez skutku. Odejdę, kiedy mi się spodoba.
— W każdym razie daleko nie dojdziesz.
— Szaleńcze! Ty jesteś sam, nas jest czterech, a tak mówisz, jakbyś miał stu przeciwko nam.
— Bo też w istocie znaczę wobec was tyle, co stu wobec czterech.
— Jesteś waryat! — huknął na mnie. — Gdybyś wiedział, kto jesteśmy, czołgałbyś się w prochu przed nami.
— Nazwałeś się podróżnym, a ja także nim jestem. Bądź jednak, czem ci się tylko podoba, ale teraz jako podróżni jesteśmy sobie równi. Czy jestem waryat, czy mam zdrowe zmysły, o tem przekonasz się wkrótce.
— Zbytnio swej broni ufasz. Jest to wprawdzie strzelba europejska, ale w twoim ręku nie ma ona wartości.
— Mylisz się znowu. Umiem doskonale obchodzić się z bronią, jestem Europejczykiem.
— A więc chrześcijaninem! Niech cię Allah potępi! Jak ty giaurze śmiesz zatrzymywać mnie tutaj i dawać mi przepisy?
— Życzysz mi, żeby mnie Allah potępił, a ja ci życzę uprzejmie, żeby cię chronił. Uważaj jednak, bo jeśli powiesz jeszcze jedną obelgę, to kres dni twoich nastąpi natychmiast.
— Ty mi grozisz, ty...
Zatrzymał się, pochwycił ręką pistolet, gdyż ja wydobyłem rewolwer.
— Precz z ręką! — krzyknąłem na niego. — Jeśli broń twoja poruszy się tylko lekko, będziesz trupem. Przeceniasz sam siebie, bo jestem rzeczywiście wobec was jak stu wobec jednego.
Zobaczył rewolwer zwrócony groźnie do siebie, więc cofnął rękę, ażeby jednak coś odpowiedzieć, rzekł:
— Nie chwal się! Wystarczy, żebym zawołał moich ludzi i będziesz zgubiony.
— Spróbuj. Po pierwszem słowie, dosłyszalnem stąd o dwadzieścia kroków, dostaniesz kulą w serce.
— To zdrada, haniebna zdrada! — rzekł wściekły, lecz ostrożnie przytłumionym głosem.
— Jakto? — Przyszedłem do ciebie, ponieważ dałeś mi znak usiadłem, gdyż musiałem pójść za twoim przykładem. Taki jest zwyczaj pustyni. Według niego jesteśmy obydwaj wolni i możemy się rozejść i żadnemu z nas nie wolno drugiego zatrzymywać. Czy chcesz znieważyć świętość tego zwyczaju.
— Tak zdrożnych zamiarów nie miałem. Chciałem z tobą pomówić uprzejmie i wszelka myśl o podstępie była odemnie daleko; kiedy jednak zacząłeś mnie lżyć i chciałeś swych ludzi przywołać, sam złamałeś obyczaj pustyni i dałeś mi tem samem zupełną swobodę postępowania.
— Więc puść mnie!
— Pierwej z tobą pomówię.
— Nie chcę nic słyszeć!
— No to idź!
— A ty tymczasem strzelisz do mnie, kiedy odchodząc, odwrócę się do ciebie plecami.
— Nie obawiaj się tego, bo jestem chrześcijaninem, a nie skrytobójcą. Ale powiadam ci, że mi moich służących masz zwrócić, bo w przeciwnym razie z miejsca ci się ruszyć nie dozwolę.
— W jaki sposób zmusisz mię do ich wydania? Jeżeli zobaczę jeden krok nieprzyjacielski z twojej strony, każę ich zabić.
— Czyń, co ci się podoba!
— Słowa twoje brzmią, jak słowa władcy, ale nas nie powstrzymają ani chwili.
— W takim razie kule moje zatrzymają was dłużej, aniżeli przypuszczasz. Kto z was opuści miejsce, na którem stoi, pierwej, zanim mi służących zwrócicie, grób swój tu znajdzie.
— Ty sam za kilka chwil będziesz trupem.
Odszedł powoli, wsiadł na wielbłąda i pojechał do swoich. Wierzył widocznie w uczciwość mojego słowa, gdyż nie odwrócił się ani razu, choć mogłem łatwo wpakować mu kulę w serce.
Nie byłem bardzo dumny z przebiegu naszej rozmowy, bo bądź co bądź położenie pojmanych było teraz jeszcze gorsze, niż przedtem. Teraz już tylko kule mogły tę sprawę rozstrzygnąć. Przerażała mię myśl, że może zajść konieczność zabicia kilku ludzi, postanowiłem więc strzelać tylko w razie ostatecznym, to jest gdybym moich towarzyszy w inny sposób nie zdołał z niewoli uwolnić.
Mój interlokutor dojechał do swoich ludzi i wtedy dopiero w tył się oglądnął. Nie zobaczył mnie, gdyż już byłem ukryty za wysoką na łokieć i takąż szeroką falą piasku, którą pospiesznie usypałem, by mi w razie potrzeby służyła za zasłonę. W ciasnem wgłębieniu leżała lufa strzelby tak, że przy mierzeniu głowy nie było widać. Ażeby szybko nabijać, położyłem sobie kilka naboi pod ręką.
Obcy rozmawiał przez chwilę ze swoimi ludźmi, poczem obił się o moje uszy głośny szyderczy śmiech na cztery głosy. Uważali groźby moje za pusty dźwięk i sądząc po swoich strzelbach, nie przypuszczali, że moja aż tam do nich doniesie. Wymierzyłem do tego, z którym przed kilku minutami rozmawiałem, w ostatniej chwili jednak przyszło mi na myśl, że ludzie ci bądź co bądź oszczędzali jeńców, choć przecież mogli ich zabić. Myśl ta skłoniła mię do łagodności, postanowiłem jednak wystrzelać im wielbłądy. Łatwo mi przytem było nie zranić naszych, gdyż dwa z nich niosły porucznika i Ben Nila, a trzeciego prowadzono luźnie za uzdę. Obcy siedzieli na swoich.
Ruszyli z miejsca, potrząsnęli ku mnie pięściami i roześmiali się znowu. Zachowali opisany już porządek marszu. Na czele jechał ten, z którym rozmawiałem, zapewne dowódca, obok niego jeden z towarzyszy a za jeńcami jechali dwaj inni zbrojni. Zmierzyłem i wypaliłem do wielbłąda dowódcy, który też runął na ziemię, gniotąc jeźdźca pod sobą. Drugi strzał ugodził z tym samym skutkiem zwierzę jego sąsiada. Głośne okrzyki i przekleństwa doleciały aż do mnie. Chwilowe zamięszanie dało mi aż nadto czasu do ponownego nabicia strzelby. Oba następne strzały położyły trupem wielbłądy jadących z tyłu. Został już teraz tylko jeden ich wierzchowiec i trzy nasze hedżiny. Teraz już hultaje nabrali respektu i w zachowywaniu się ich nie było nic wyzywającego. Gdyby mogli byli szukać ukrycia za jeńcami, byliby bezpieczni przed moimi strzałami, ale tej osłony już na szczęście nie było, bo hedżiny przerażone krzykiem i strzelaniną, popędziły na pustynię ze skrępowanymi jeńcami. Obcy wygramolili się z pod wielbłądów, spojrzeli ku mnie bezradnie, a potem zamienili słów kilka, przyczem poznałem po gestach, że chcieli uciec. Zerwałem się, zmierzyłem do nich ze strzelby i zawołałem:
— Stać, bo strzelam.
Przekonali się już dostatecznie, że z kulami mojemi niema żartów i usłuchali wezwania.
— Odrzućcie flinty! Kto swoją zatrzyma w ręku, będzie zastrzelony! — mówiłem dalej.
I ten rozkaz wykonano, ja zaś ruszyłem ku nim, ze strzelbą przyłożoną do ramienia. Mogłem ich już wolno puścić, chciałem jednak, żeby mnie wprzód za poprzednie obelgi przeprosili. Przybywszy do nich, odłożyłem zawadzającą mi strzelbę, a wziąłem w rękę a rewolwer, ażeby wciąż trzymać ich w szachu. Wszyscy czterej patrzyli przed siebie ponuro, słowa jednego nie mówiąc; najposępniejszą była twarz dowódcy.
— Dwa razy wyśmialiście się ze mnie — powiedziałem. — Czy uczynicie to jeszcze po raz trzeci?
Odpowiedzi nie było.
— Czy pojmujesz teraz, że byłem wobec was jak stu wobec jednego? Pojmałem was, nie zraniwszy nawet nikogo, a wy zapomnieliście całkiem o obronie. No, jak myślicie, co ja z wami uczynię, wy dzielni jeźdźcy bez wielbłądów.
Zaden z nich nie odpowiedział; wszyscy patrzyli przed siebie z wściekłością.
— Przypatrzcie się tej małej broni! — mówiłem dalej. — Jest w niej sześć kul a to dla was aż nadto. Puszczę was jednak wolno, gdyż takich nędznych stworzeń wcale się obawiać nie potrzebuję, przedtem jednak wymagam bezwarunkowego posłuszeństwa. Broń wasza zostanie tutaj, ażebyście nikomu szkodzić nią nie mogli. Sam ją wam odbiorę. Ręce do góry! Jeśli nie, strzelam.
Z wyjątkiem dowódcy, wszyscy trzej poszli zaraz za moim rozkazem, on jednak sięgnął ręką za pas i zawołał:
— Na proroka, tego za wiele! Nie powiesz, żeby...
Nie skończył zdania; chwycił pistolet, lecz w tejże chwili dostał kulą w rękę.
— Ręce w górę! — huknąłem nań groźnie.
Słyszałem zgrzyt jego zębów, lecz był posłuszny. Trzymając w prawej broń gotową do strzału, wydobyłem im wszystko z za pasów, rzucając noże i pistolety za siebie.
— A teraz jeszcze jedno. Życzyłeś mi potępienia i nazwałeś mnie giaurem; teraz żądam, żebyś poprosił mnie o przebaczenie i powiedział „samih’ni*, przebacz mi. Jeżeli nie usłuchasz, kulą w łeb dostaniesz.
Zwróciłem wylot lufy ku niemu. Zaczął się krztusić, przełykać ślinę, słowo przeproszenia nie chciało wyjść mu z gardła, wreszcie jednak przemógł się i przeprosił; z jego twarzy wyczytałem, że go to niezmiernie wiele kosztowało.
— No jesteśmy gotowi, ale posłuchajcie jeszcze na koniec mej rady i nigdy nie lekceważcie na przyszłość europejczyka a zwłaszcza chrześcijanina, bo w każdym razie ma nad wami przewagę. Jeśli kiedy popadniecie w jakie z nim spory, liczcie zawsze bardziej na jego dobroć, aniżeli na swoją siłę i dzielność. Chciałem się z wami uprzejmie porozumieć, wy jednak odpowiedzieliście mi szyderstwem, i teraz zbieracie plon swojego zuchwalstwa. Nie chcę badać dokładnie, czem wy jesteście, ale w każdym razie radzę wam, abyście mnie unikali i nie występowali względem mnie nieprzyjaźnie, bo w razie ponownego spotkania, całobyście z moich rąk już nie wyszli. Teraz możecie iść, gdzie wam się podoba, byle prędzej.
Odwrócili się w milczeniu i pospiesznie odeszli. Wystrzelałem ich pistolety i strzelby, ażeby podczas transportu zapobiec jakiemu nieszczęściu i przy tej sposobności przekonałem się, że mieli naboje sporządzone z gwoździ i ołowianych siekańców. Byli to zatem strzelcy bardzo niebezpieczni i pozbawieni wszelkich uczuć ludzkich. Wielbłąd mój klęczał jeszcze spokojnie na tem samem miejscu, na którem z niego zsiadłem. Zaniosłem tam zabraną broń, związałem ją sznurem i zdobycz tę przymocowałem do siodła. Potem dosiadłem wielbłąda i popędziłem przed siebie, aby odszukać porucznika i Ben Nila. Nie wątpiłem, że wkrótce na nich natrafię, zwłaszcza, że ślady były wyraźne. Nie pomyliłem się, bo już po pięciu minutach jazdy, zobaczyłem w dali jeźdźców, stojących cicho obok wielbłądów, które się na ziemi pokładły.
Radość porucznika i Ben Nila była ogromna, a pierwszy z wymienionych zawołał:
— Chwała Allahowi, że przybywasz. Od chwili kiedy nas skrępowano aż dotąd, tyleśmy strachu przeżyli, jak jeszcze nigdy. Wyobraź sobie, jakeśmy się niepokoili o ciebie, wiedząc zwłaszcza, że i nasz los zależy od twego zwycięstwa.
— A więc pocieszcie się, bo wszystko poszło dobrze — odrzekłem. — Ale teraz na końcu przychodzi mi na myśl, że o czemś ważnem zapomniałem. Zanim was rozkrępuję, muszę wiedzieć, gdzie są pieniądze, które wam pewnie odebrano.
— Wszystko znajduje się na wielbłądzie Selima, klęczącym tam na ziemi. Strzelby wiszą na kuli u siodła, a reszta jest w torbie. Napastnicy chcieli się natychmiast łupem swoim podzielić, ale się pogodzić nie mogli i podział odłożyli na później.
— To dobrze, cieszy mnie, że nie postradaliście niczego. Przeciwnie mamy nawet łupy, mianowicie broń, jednego luźnego wielbłąda a niewątpliwie i przy nieżywych zwierzętach także się coś znajdzie. Spodziewam się, że te łotry, widząc, że się oddaliłem, wrócą po swoje rzeczy. Trzeba się zatem spieszyć, aby ich jeszcze uprzedzić, Uwolniłem ich szybko z więzów, dałem jednemu i drugiemu broń w rękę i razem wróciliśmy na „plac boju.“
Nie ujechaliśmy jeszcze połowy drogi, kiedy ujrzeliśmy daleko przed sobą cztery szybko poruszające się punkty. Byli to łowcy niewolników, którzy, jak się spodziewałem, chcieli powrócić. Gdy nas zauważyli, zawrócili i popędzili czemprędzej w kierunku północnowschodnim, z czego wywnioskowałem, że dążyli da Bir Murat.
Przybywszy do zabitych przezemnie wielbłądów, zauważyłem, że jeden z nich żył jeszcze, więc położyłem kres jego męce wystrzałem rewolwerowym w oko. Przeszukaliśmy torby przy siodłach. Było tam wiele rzeczy, które wprawdzie dla mnie wartości nie przedstawiały żadnej, naszym żołnierzom mogły się jednak przydać. Bardzo cenną zdobycz znalazłem jednak przy wielbłądzie dowódcy. Były to mianowicie mapy Sudanu, na których położenie setek miejscowości, drogi karawanowe i tajemne szlaki handlarzy niewolników narysowane były z niezwykłą starannością. Tę część łupu uważałem za swój wyłączny udział i mapy zatrzymałem przy sobie. Resztę zdobyczy kazałem włożyć na grzbiet zdobytego wielbłąda i postanowiłem rozdzielić później równo pomiędzy wszystkich.
Musieliśmy teraz zaczekać na Selima i mieliśmy czas pomówić o tem, co się stało. Dowiedziałem się, że ten gałgan winien całemu nieszczęściu, gdyż, stojąc na czatach, usnął, podczas gdy i tamci dwaj, znużeni nocnem czuwaniem, snem się krzepili. Napadnięci z nienacka i gwałtownie zbudzeni bronili się zawzięcie, lecz tylko Ben Nilowi udało się dobyć noża i przebić nim przeciwnika. To podnieciło w najwyższym stopniu wściekłość łowców niewolników a jeden z nich domagał się nawet, aby mordercę zabić na miejscu. Drudzy jednak, a zwłaszcza dowódca byli zdania, że zemstę należy odłożyć na porę stosowniejszą. Jeńców więc skrępowano, a zagrzebawszy trupa i napoiwszy wielbłądy, przykryto studnię, poczem w dalszą wyruszono drogę.
— Jak obchodzono się z wami? — zapytałem.
— Ani źle, ani dobrze — odrzekł porucznik. — Nic do nas nie mówili, a całe ich zachowanie się robiło wrażenie, jakbyśmy dla nich nie istnieli wcale.
— Ale sami z sobą musieli chyba rozmawiać?
— Bardzo nie wiele, a i to o rzeczach całkiem zwyczajnych.
— Czy z ich rozmowy można było wywnioskować, kim i czem są, skąd przybywają i dokąd dążą?
— Nie. Nie nazywali się nawet po imieniu.
— Poznaję z tego, że byli bardzo ostrożni, i że im zależało na tem, aby nikt nic o nich nie wiedział. Czyż nie pytali was, w jaki sposób dostaliście się do studni?
— Pytali się, ale żadnej odpowiedzi od nas nie otrzymali ani na to pytanie, ani na żadne inne. O tobie i o Selimie zgoła nic nie wiedzą. Woleliśmy milczeć, aniżeli ściągnąć na siebie twoją naganę.
— Postąpiliście rozumnie, bądź co bądź jednak byłoby mi bardzo na rękę, gdybym wiedział, czy znali ukrytą studnię, czy też tylko przypadkiem znaleźli się w tej okolicy.
— Znali ją i bardzo ich to złościło, żeśmy im tak mało wody zostawili.
— W takim razie wiem, za co mam ich uważać. Zdradziło ich to, że tę studnię znali, teraz już nie wątpię, że trafiliśmy na poszukiwanych przez nas łowców niewolników.
— To niemożliwe, effendi, bo przecież w ich orszaku żadnych jeńców nie było.
— Istotnie, ale to była tylko straż przednia; tych pięciu ludzi miało się starać o kwatery, o wodę i wogóle mieli czuwać nad bezpieczeństwem transportu.
— Jeśli tak, to wielki błąd popełniłeś, pozwalając im umknąć. Trzeba ich było zatrzymać i dokładnie wybadać. Przecież ich relacye bardzoby nam się teraz przydały.
— Jestem innego zdania. W takich ważnych chwilach zwykłem postępować z rozwagą i obliczać skutki tego, co czynię. Gdyby mi przyszło na myśl wypytywać ich, nie byłbym się niczego dowiedział. Powiedzieliby mi wszystko, tylko nie prawdę. A ponieważ nie mógłbym dowieść im kłamstwa natychmiast, więc lepiej się stało, że ich wolno puściłem. Teraz przynajmniej nie będą się chełpili, że mnie w pole wywiedli.
— No tak, ale ich teraz niema, a my ani jotę nie jesteśmy mędrsi, niż przedtem.
— Właśnie dlatego, że ich niema, będziemy niebawem wiedzieli wszystko, bo sami mi powiedzą to, coby teraz przedemną zataili.
— Co ty mówisz? Kiedy ci powiedzą i gdzie? Jak ich do tego zmusisz?
— Puściłem ich wolno, by ich potem nad Bir Murat podsłuchać. Za trzy godziny będę koło studni, oni zaś, nie mając wielbłądów, przybędą tam dopiero wieczorem, i dzięki temu dość dużo czasu mi pozostanie na wyszukanie sobie kryjówki, z której będę mógł całą ich rozmowę podsłuchać.
— Effendi, musieliby chyba być ślepi i głusi, gdyby cię nie widzieli i nie słyszeli.
— Zostaw to już mnie i o skutek się nie obawiaj.
— Jeżeli cię jednak spostrzegą, będziesz zgubiony. Kto wie zresztą, czy tam dziś jaka karawana nie obozuje, a ostrzegam cię, że ludzie tutejsi nie są wrogami niewolnictwa i na wezwanie łowców z pewnością przeciwko tobie się zwrócą.
— Wiem o tem i jestem nawet pewien, że spotkam tam nieprzebłaganego wroga mojego, Murada Nassyra, który będzie na moje życie nastawał.
— Tem więcej przeto powinieneś się mieć na baczności i radzę ci, abyś nie szedł sam, ale wziął z sobą mnie i kilku żosrierzy.
— Ja jednak twojej rady posłuchać nie mogę, bo własnym siłom w tym wypadku najzupełniej ufam, a zresztą obecność żołnierzy miałaby tylko ten skutek, że i ich i mnie tem prędzejby zauważono. W każdym razie jednak zaprowadzimy ich na jakieś zasłonięte stanowisko w pobliżu studni, skąd przedsięwezmę moją wieczorną wycieczkę.
Porucznik patrzył przed siebie, potrząsając głową. Plan mój wydawał mu się widocznie niebezpiecznym i niepotrzebnym, bo rzekł po chwili:
— Mów co chcesz, jestem jednak pewien, że nie potrzebowałbyś się narażać na to niebezpieczeństwo, gdybyś był tych drabów wziął na spytki na miejscu.
— A cóżbyś był zrobił, gdyby ci dali odpowiedzi zupełnie inne, aniżelibyś się spodziewał i gdyby ci w dodatku udowodnili, że to, co mówią, jest prawdą?
— Nie wiem, ale i to przypuścić trudno, że wówczas, kiedy będziesz ich podsłuchiwał, będą mówili o tem, co tybyś usłyszeć pragnął?
— W każdym razie będę czuwał tak długo, aż i o tem rozmawiać zaczną. Zresztą wypadki dzisiejsze dały im się we znaki w tym stopniu, że jeżeli o czem, to chyba o nich najwyżej będą mówili i ciekawych rzeczy wnet się dużo dowiem.
— Nie mam prawa ci rozkazywać, ale czuję, że na jedno jeszcze powinienem ci zwrócić uwagę. Szukałeś ukrytej studni, bo sądziłeś, że spotkasz tam łowców niewolników. Znalazłeś ją, więc chyba może lepiejby było, gdybyśmy już tutaj zostali. Po co mamy prowadzić żołnierzy naszych do Bir Murat, skoro sam wiesz najlepiej, że ci, których szukamy, muszą tę miejscowość omijać? Obawiam się, że jeżeli przy swoim planie będziesz się upierał, oni nam ujdą.
— Owszem, wpadną nam w ręce.
— No dobrze, ale przecież sam powiedziałeś, że tych czterech, którzy na nas napadli, uważasz za przednią straż łowców, i że w ślad za nimi cała karawana dąży. Przyjdą oni do ukrytej studni i tam moglibyśmy ich łatwo pochwycić. Tymczasem teraz zabierasz nas stąd i prowadzisz tam, gdzie ich z pewnością nie zobaczymy.
Wątpliwości jego wydawały mi się zupełnie naturalne, a przytem były dla mnie dowodem, że się na całą sprawę zapatruje poważnie. Zmusiłem się więc do cierpliwości i odrzekłem spokojnie:
— Rozważania twoje zwracają się tylko naprzód, a nie na prawo ani na lewo. Na Selima zdać się nie możemy, jest nas więc tylko trzech. A z wielu głów będzie się składała eskorta niewolnic? Cóżby się stało, gdyby nadeszli tak rychło, że nie mielibyśmy czasu na sprowadzenie żołnierzy? Czy bylibyśmy w stanie porwać się na nich i wziąć ich do niewoli, co właśnie jest naszem zadaniem? Chyba nie! Nie wątpię ani na chwilę, że przyjdą do ukrytej studni, ale skoro nie znajdą dla siebie wody podostatkiem, opuszczą ją corychlej i prawdopodobnie poślą kilku jeźdźców do Bir Murat, by stamtąd wodę sprowadzić. Przy ukrytej studni nie możemy na nich czekać.
— W takim razie nie było powodu jej szukać.
— Posuwasz się za daleko. Chciałem tam wpaść na ślad łowców niewolników i cel mój osiągnąłem w zupełności. Mając go raz, nie stracę go już z oczu. Możemy wybierać między dwiema drogami. Albo przepuścimy rozbójników obok siebie i podążymy za nimi, by na nich wpaść w chwili odpowiedniej, albo wyprzedzimy ich, ażeby sobie znaleźć teren, nadający się do walki i tam na nich zaczekamy. To drugie uważam nawet za lepsze.
— Musielibyśmy znać kierunek ich drogi.
— Dowiem się o tem wieczorem.
— A jeśli się nic nie dowiesz?
— W takim razie powrócimy do twojego planu.
— Jabym wogóle dał spokój tej niepotrzebnej wędrówce do Bir Murat. Dlaczegoś się ty tak uwziął na to podsłuchiwanie?
— Ponieważ wiem z doświadczenia, jakie przynosi korzyści. Nie jest wykluczone, że usłyszę nawet więcej, niż sam chcę się dowiedzieć. Proszę cię, nie sprzeciwiaj się dłużej, gdyż zarzuty twoje nie odniosą skutku.
Zresztą musimy przerwać rozmowę, gdyż widzę tam jakiegoś biegnącego człowieka. Może to Selim.
Oto wynurzył się teraz na zachodnim horyzoncie biały punkt, który się do nas zbliżał. Wkrótce rozpoznaliśmy piechura, biegnącego tak pospiesznie, że jego burnus powiewał za nim jak chorągiew. Był to istotnie Selim, ucieszony, że nas doścignął i że mi się udało jeńców z więzów uwolnić. Ruszyliśmy w drogę.
Przeciwnicy nasi obrali kierunek północno wschodni i popędzili wprost do Bir Murat. Ponieważ zależało nam na tem, aby nie wiedzieli, że i my spieszymy do tego samego celu, trzymaliśmy się bardziej kierunku wschodniego i dopiero kiedyśmy nabrali pewności, żeśmy ich już znacznie wyprzedzili, ruszyliśmy wprost ku Dżebel Murat.
Była to właśnie pora modlitwy popołudniowej kiedyśmy do stóp wzgórza przybyli. Bez trudu odszukaliśmy onbaszę, pomimo, że starannie żołnierzy swoich ukrył.
Spoczęliśmy przez pewien czas, a potem rozdzieliliśmy łupy. Ja zatrzymałem mapy, zresztą do podziału się nie mieszałem, wyraziwszy tylko to jedno życzenie, aby Selim nie dostał nic. Była to kara za brak czujności i tchórzliwość, którą okazał. Żal mi trochę było tego starego gałgana, ale nauczka podobna mogła mu się przydać. W godzinę po modlitwie wsiedliśmy na wielbłądy, tym razem oczywiście w towarzystwie żołnierzy i ruszyliśmy ku Bir Murat.
Studnia leży w małej dolinie, otoczonej stromemi ścianami skalnemi. Składa się ona z sześciu otworów, wykopanych w gliniastym gruncie, a głębokich mniej więcej na trzy metry. Woda w niej nie jest zbyt czysta i ma smak rozczynu soli angielskiej, Kilku Beduinów rozbiło w tem miejscu swoje-namioty, by z polecenia szecha pilnować studni. Wyglądają oni nędznie i są wychudli jak szkielety, a to właśnie dzięki tej wodzie, której muszą używać.
Droga z Bir Murat na południe wiedzie uciążliwym parowem godzinami całemi poprzez skały i kamienie. Słońce już zachodziło, kiedyśmy do tego parowu dotarli, Miejsc na kryjówkę było aż nadto, mimoto jednak wiedziałem, że odpowiednią placówkę trudno mi będzie znaleźć, bo jej zaletą główną musiało być przecież to, abym z niej mógł rozmowę łotrów podsłuchać.
Wierny Ben Nil prosił mnie, by mi mógł towarzyszyć, lecz nie mogłem mu na to pozwolić. Byłbym go wziął z sobą chętnie, gdyż był nie tylko odważny, ale i roztropny, a czworo oczu i uszu zawsze lepiej widzi i słyszy, aniżeli dwoje, ale teren był zbyt uciążliwy, a on nie miał wprawy w podchodzeniu. Jeden fałszywy krok mógł nas przecież zdradzić.
Upłynęło pół godziny, zanim z krawędzi parowu zeszedłem na jej dno. Gwiazdy nie świeciły jeszcze, więc schodzenie można było nazwać wprost karkołomnem. Posuwałem się naprzód powoli, badając często niepewne miejsca rękoma, zanim nogę na głazie postawiłem. Wreszcie światełko jakieś, majaczące w dali, powiedziało mi, że byłem już blizko celu.
Ciemne, szare ubranie, które na sobie miałem, było swą barwą tak zbliżone do otaczających mię skał, że z odległości kilku kroków z pewnością niktby mnie nie dojrzał. Jasny haik zostawiłem w obozie. Do zakrycia twarzy służyła mi kaffia, czyli chustka, O powierzchni mniej więcej jednego metra kwadratowego. Składa się ją na krzyż i przymocowuje się do tarbusza (fezu) w ten sposób, żeby jeden koniec osłaniał twarz, a drugi tył głowy i szyję. Biedacy noszą wełniane lub półwełniane kaffie, bogaci używają jedwabnych, za które w Kairze płaci się po piętnaście franków i więcej. Chustki te, wyrabiane przeważnie w Cuk i w Bejrucie, są dość ozdobne i mają zwykle niebieski lub czerwony deseń na tle złocistem lub białem. Moja kaffia była jednak ciemna. Uzbrojony byłem w nóż i rewolwery.
Światło, które przed sobą zobaczyłem, pochodziło od ognia podtrzymywanego suszonym gnojem wielbłądzim, jedynym materyałem opałowym pustyni. Ponieważ tego materyału nigdy niema wiele, przeto podróżni z oszczędnościowych względów rozpalają ogniska małe i zaledwie tlące. I to, które przed sobą widziałem, świeciło bardzo słabo, co mi było oczywiście na rękę, gdyż jasny płomień mógł mnie łatwo zdradzić.
Owinąłem sobie głowę kaffią w ten sposób, że oprócz oczu cała twarz była zakryta, położyłem się na ziemi i w tej pozycyi posuwałem się naprzód.
Ciasno dotąd stojące ściany skalne, zaczęły się rozstępować i zobaczyłem przed sobą po prawej ręce jeszcze dwa tlejące ogniska. Dokąd miałem się zwrócić? Z tych trzech ognisk należało wywnioskować, że obozują tutaj trzy gromadki ludzi. Nie mogli to być jeszcze łowcy, których chciałem podsłuchać, w każdym razie jednak przybycia ich należało spodziewać się niebawem. Gdzie rozłożą się obozem? Byłem pewny, że wyszukają sobie jakieś miejsce nieopodal od wody, gdyż po pieszej wędrówce przez pustynię, musieli być bardzo spragnieni. Bądź co bądź chciałem wiedzieć, kogo mam przed sobą na razie. Na obecność Murada Nassyra mogłem liczyć z pewnością.
Zwróciłem się najpierw na lewo, skąd dolatywał do moich uszu cichy dźwięk rababy czyli skrzypiec o jednej strunie. Wkrótce dosłyszałem także brzęczenie kamandży czyli skrzypieć dwustrunnych z łupą z orzecha kokosowego jako pudłem, a nakoniec świst cammary i szabbabi, czyli piszczałki i fletu najpospolitszej konstrukcyi.
Tego, co grano, nie można wedle naszych pojęć nazwać muzyką. Nie było w tem ani taktu ani melodyi ani harmonii. Wszyscy czterej artyści ciągnęli smyczkami albo dęli w instrumenty, jak się któremu podobało, i ten bezładny hałas był dla tych ludzi koncertem. Dyssonanse raziły moje ucho, ale były mi bardzo na rękę, bo przygłuszały szmer, jaki bądź co bądź wywoływałem, czołgając się po kamienistym pokładzie.
Gdy się zbliżyłem, ujrzałem bezkształtne masy leżące na ziemi; były to wielbłądy, a w koło nich bagaże podróżnych. Koło ogniska siedziało ze dwanaście osób. Czterej mężczyźni grali, dwaj byli zajęci przygotowaniem papki mącznej na wieczerzę, reszta przypatrywała się i przysłuchiwała z widoczną przyjemnością.
Ci ludzie byli mi obcy zupełnie i żadnego zajęcia we mnie nie budzili, zwróciłem się przeto na prawo, gdzie wkrótce zobaczyłem kilka namiotów. Było to, jak się przekonałem, obozowisko Beduinów z plemienia Ababde, którym powierzono pilnowanie studni. I tu nie miałem czego szukać, więc poczołgałem się na kolanach i końcach palców w stronę trzeciego światełka. Majaczyło ono przed namiotem, obok którego stał drugi, Dwie kobiece postacie siedziały nad ogniskiem i przyrządzały wieczerzę. Kiedy jedna z nich, pochyliła się, aby gasnący już ogień rozdmuchać i jaśniejszy blask twarz jej oŚwiecił, poznałem Fatmę, ulubioną kucharkę Nassyra, której włosy znalazłem w piławie. Oba namioty należały zatem do mego wrogiego przyjaciela Murada Nassyra. Jeden przeznaczony był dla siostry i jej służby, drugi był niezawodnie przez niego samego zajęty. Kiedy się do namiotu zbliżyłem, zobaczyłem Turka, siedzącego przed wejściem w towarzystwie poganiaczy, wynajętych w Korosko.
I tu nie miałem czego szukać, gdyż to, o czem Murad mówił z przewodnikami, było mi obojętne. Więc teraz dokąd? Wydało mi się rzeczą najbardziej odpowiednią, pójść w pobliże studni, która leżała nieopodal od drugiego ogniska. Właśnie ruszałem z miejsca, kiedy usłyszałem za sobą tętent zbliżającego się wielbłąda.
Jeździec musiał tę miejscowość znać bardzo dobrze, gdyż pomimo ciemności jechał wcale szybko. W każdym razie zdążał także do studni. Nie mogłem już nawet marzyć o tem, aby go wyprzedzić i ukryć się w jej pobliżu, a ponieważ był już za mną niedaleko, musiałem usunąć się na bok. Zaledwie parę kroków zrobiłem, kiedy przybysz zawołał:
— Hej strażniku! Gdzie światło?
Głos ten wydał mi się znajony, nie mogłem sobie jednak przypomnieć, gdzie go słyszałem i kiedy. Wiedząc, że człowieka tego przyjmą ze światłem, musiałem się schować czemprędzej. Zakradłem się więc za namiot grubego Turka; nie czułem się tam bezpiecznym i postanowiłem zaszyć się w gęste poblizkie zarośla. Na moje nieszczęście były to kolczaste mimozy. Ich igły przebijały mi odzież, chustkę na twarzy i kłuły w obnarzone ręce, w dodatku uważałem za rzecz możliwą, że pod krzakami natrafię na niedźwiadki, a może nawet i na assaleje czyli najjadowitsze węże pustyni. Ich ukąszenie byłoby dla mnie w obecnych warunkach bezwarunkowo śmiertelne.
Bądź co bądź, byłem teraz dobrze ukryty i mogłem zobaczyć wszystko, co się dziać będzie. Na zawołanie przybysza zjawili się wkrótce dozorcy z pochodniami z włókien palmowych, które przy ognisku zapalono. Światło ich zatoczyło szeroki krąg, ale do krzaka, pod którym się ukryłem, na szczęście nie doszło. Jeździec zsiadł z wielbłąda, a dozorcy skrzyżowali ręce na piersiach i skłonili się głęboko. Musiał to być człowiek bardzo dostojny albo pobożny. Tylko to mię uderzyło silnie, że nie miał przewodnika ani towarzysza, i sam jechał nocą przez pustynię. Kiedy go Murad Nassyr zobaczył, zerwał się natychmiast i zawołał:
— Abd Asi! Na Allaha, czy to być może? Ani mi przez myśl nie przeszło, że cię tu spotkam.
Na ten okrzyk odwrócił się przybyły i wtedy mogłem mu się dokładnie przypatrzyć. Rzeczywiście, był to Abd Asl, „święty fakir.“ W pierwszej chwili chciałem wybiec z ukrycia, aby z nim wszystkie rachunki załatwić, musiałem sobie jednak na razie jeszcze tej przyjemności odmówić.
— El Ukkazi! — odpowiedział fakir głosem pełnym zdumienia. — Czy moje oczy dobrze widzą? Tyś tu, przy Bir Murat? Allah cię tu sprowadził, gdyż właśnie chciałem się z tobą spotkać.
Przystąpił do Murada Nassyra i podał mu rękę, a ten potrząsnął nią i odrzekł:
— Istotnie Allah zrządził to spotkanie, a dusza moja cieszy się widokiem twego oblicza. Ty jesteś sam a ja mam ze sobą służbę, bądź moim gościem i usiądź przy mnie.
Fakir przyjął zaproszenie, kazał dozorcom zdjąć siodło z wielbłąda i dać mu wody, a potem usiadł obok Turka. Zauważyłem teraz przy świetle pochodni, że jego wielbłąd był jeszcze cenniejszem zwierzęciem, aniżeli mój hedżin. Skąd ten ubogi fakir, przyszedł do posiadania tak cennego wielbłąda? Na to pytanie odpowiedzi znaleźć nie umiałem, jeszcze bardziej jednak zdziwiło mnię to, że nie nazwał Turka Muradem Nassyrem, lecz El Ukkazim. Ukkazi znaczy tyle co kula, a używają tego słowa także w znaczeniu przezwiska kulas. Skąd Turek miał tę nazwę? Był przecież zdrów zupełnie, a jego chód był pomimo otyłości, lekki i równy.
Poszedł sam do namiotu, by fakirowi przynieść cybuch. Ten święty człowiek powiedział mi niedawno w Sijut, że nigdy nie pali, a teraz przyjął fajkę i zaczął dymić tak, jakby był zapalonym palaczem. Teraz nie gniewałem się już na kolczaste zarosla, bo leżałem od studni najdalej o pięć kroków i spodziewałem się usłyszeć wiele zajmujących rzeczy.
Rozmawiający zamienili najpierw zwyczajne towarzyskie frazesy, potem zjedli wieczerzę, podczas której poganiacze wielbłądów stali skromnie na boku. Kiedy wieczerzę spożyto, rozglądnął się fakir badawczo dokoła i rzekł:
— To, co mam ci powiedzieć, chcę, żeby zostało przy tobie. Czy tutaj rozmowy naszej nikt nie podsłucha?
— W namiocie sąsiednim, mieszka córka mojego ojca; przy niej moglibyśmy wprawdzie mówić o wszystkiem, ze względu jednak na niewolnice, które jej towarzyszą, a które mogłyby może cośkolwiek dosłyszeć, chodźmy lepiej do mojego namiotu.
Udali się do namiotu, poza którym leżałem. Wewnątrz było zupełnie ciemno. Kiedy dozorcy studni również i swoje pochodnie zgasili, wysunąłem się ostrożnie z krzaków i, zbliżywszy się do namiotu, jąłem nadsłuchiwać. Rozmawiali jednak półgłosem, a płótno nie dopuszczało do moich uszu słów ich wyraźnie. Ponieważ ich rozmowę chciałem słyszeć koniecznie, spróbowałem podnieść ścianę namiotu pomiędzy dwoma kołkami, co mi się też udało w tym stopniu, że mogłem głowę wsunąć do środka.
Ani jednego, ani drugiego w ciemności nie widziałem, po głosie jednak poznałem, że siedzieli tuż obok mnie i mógłbym ich wyciągniętą ręką dosięgnąć. Szkoda, że nie słyszałem początku rozmowy, gdyż ja sam byłem jej przedmiotem. Dowiedziałem się o tem zaraz z pierwszych słów fakira:
— W takim razie muszę cię przestrzec przed człowiekiem, utrzymującym przyjacielskie stosunki z reisem effendiną i dąży teraz do niego do Chartumu, by z nim razem łowić handlarzy niewolników.
— Ciekawym, czy masz na myśli tego samego giaura, co i ja? — zawołał Murad Nassyr. — Ja także znam takiego, przed którym chciałbym cię przestrzec.
— Cóż to za jeden?
— Giaur z Europy. Pewnie ten sam, o którym właśnie mówić z tobą chciałem. Gdzie go poznałeś? Osobiście zetknąłem się z nim w Kahirze, lecz już dawniej widziałem go w Dżezair[57]. Wiem, że i ty miałeś z nim do czynienia, bo on sam mi to opowiedział.
— Gdzieżeś się z nim ostatni raz widział?
— W Sijut. Czekał tam na mnie, bo miał mi towarzyszyć w podróży do Chartumu i dalej wzdłuż Bahr el Abiad. To człowiek mądry i odważny, a dla nas byłby tak nieocenionym, że, aby go do siebie przywiązać, nie wahałem się ofiarować mu za żonę młodszą córkę mojego ojca.
— Allah kehrim! Jak mogłeś to uczynić! Teraz jest twoim przyjacielem i szwagrem i nie mogę się na nim zemścić!
— Niczem on dla mnie nie jest, a raczej jest moim najgorszym nieprzyjacielem. Czy uwierzysz, że on moją propozycyę odrzucił?
— Co mówisz? Wszak to obelga, którą tylko krwią zmyć można.
— Wiem o tem, to też potrzykroć biada mu, jeżeli wpadnie mi w ręce. Przedewszystkiem jednak muszę ci dokładnie i obszernie opowiedzieć, jak i dlaczego przyciągnąłem go do mego boku.
Teraz opowiedział Nassyr fakirowi wszystko, co się stało, aż do poróżnienia się naszego w Korosko. Fakir słuchał zrazu cierpliwie, wkońcu jednak zerwał się z gniewem i zawołał:
— Głowa twoja była chora! Jak mogłeś mu przyrzekać siostrę i bogactwo! Jedno, ani drugie nie zupełnie do ciebie należy, bo syn mój ma udział w tem wszystkiem. Dając mu starszą córkę twego ojca za żonę, jak mogłeś równocześnie przyrzekać rękę młodszej temu parszywemu giaurowi, któremu oby Allah zginąć z pragnienia rozkazał. Jak może taki pies mieć za żonę siostrę kobiety, należącej do mojego syna!
— Zapominasz, że ten giaur, to człowiek bardzo niezwykły.
— Co mnie jego zalety obchodzą, skoro to giaur!
— Postawiłem mu też za warunek, przejście na islam.
— Na to jednak ten szakal pewnoby się nigdy nie zgodził. Szedłem jego śladem od Gizeh, a on tego ani nie przeczuwał. Kadirina oddała go w ręce mnie i kuglarzowi. Twój Selim, który niema mózgu w głowie był naszym sprzymierzeńcem. Ten człowiek, miał już w Moabdah zginąć, ale ponieważ znajdował się z nim koniuszy baszy, musiałem czekać na inną lepszą sposobność. Selim dowiedział się zadużo, i jego więc także należało usunąć. To też zwabiłem obu do dawnej studni i byłem pewien tak samo, jak kuglarz, że jej już nie opuszczą. Ale widocznie szatan z nimi w przymierzu i pokazał im nieznane nam wyjście. Uszli, a ja musiałem uciekać czemprędzej, ażeby ujść ich zemsty, zwłaszcza że konsulowie tych psów cudzoziemskich są potężniejsi, aniżeli sam Kedyw. Dopiero w jakiś czas po tym wypadku, odważyłem się wyjść z ukrycia i wtedy dowiedziałem się, że giaur i Selim popłynęli sandałem „Et Tar“ w górę Nilu.
— To był mój statek, ja go nająłem.
— Nie wiedziałem o tem. Wogóle nie miałem pojęcia, że znajdujesz się już znowu w Egipcie. Wszak miałeś córkę swej matki przywieźć znacznie później.
— A ja nie przypuszczałem dotychczas, że ty należysz do Kadiriny. To też cieszyłem się, że temu giaurowi udało się uwolnić mnie od strachów.
— Istotnie, uwolnił cię, ale tem samem wdarł się w nasze tajemnice. Z jego przyczyny skonfiskowano naszą Dahabię. Jedno i drugie powinien przypłacić życiem, ale nam na nieszczęście umknął, Jeśli rozgłosi o tem, co się stało, możemy przygotować się na rzeczy bardzo niedobre. Za wszelką sumę musimy go usunąć. Nie spocznę, dopóki tego giaura własnemi rękami nie zaduszę.
— Ja mu tem samem zagroziłem, lecz on się ze mnie wyśmiał.
— Niech się śmieje do czasu, my go i tak dostaniemy; albo mnie, albo kuglarzowi wpadnie on w ręce niebawem. Muzabir ściga go Nilem, ja zaś kazałem dać sobie najszybszego wierzchowego wielbłąda, ażeby jechać do Abu Hammed. Tam zaczekam, aż mi go kuglarz w ręce napędzi.
— Mylisz się, bo przecież na moim sandale go niema. Obraził mnie i jesteśmy Śmiertelnymi wrogami; czy sądzisz, że wobec tego pozwoliłbym mu używać mego statku?
Twarz fakira musiała przybrać wyraz największego rozczarowania; nie widziałem jej, ale za to słyszałem, jak pełen głębokiego smutku zapytał:
— Jakto? Więc on nie na sandale? Więc znajdujemy się jeszcze na tropie fałszywym?
— Tak jest; tym razem znowu wam umknął. Masz słuszność, że ten giaur jest w przymierzu z szatanem.
— A nie wiesz przypadkiem, dokąd się udał?
— Nie wiem, i nawet odgadnąć mi to trudno. Uważam jednak za prawdopodobne, że będzie w Abu Hammed przed wami, jeśli wogóle zamierzał tam się udać. Zresztą, kto wie, czy z Korosko nie wyruszył do Korti, ażeby stamtąd przez pustynię Bajuda udać się wprost do Chartumu.
— Z czegóż to wnosisz? Byłeś może obecnym przy jego odjeździe?
— Nie. Odjechałem wcześniej, niż on, lecz doścignął mnie wkrótce, i właśnie tego nie mogę sobie wytłumaczyć. Siedział z porucznikiem reisa effendiny przed bramą kanu i.....
— Z kim? — przerwał mu fakir. — Reis effendina wysłał do Korosko porucznika?
— Tak. Porucznik przesłuchiwał mnie i twierdził że mnie zna. Miał słuszność, ale się tego wyparłem. Nie mogłem tam pozostać ani chwilki dłużej, wynająłem pierwsze lepsze wielbłądy i wyruszyłem w dalszą drogę. Wkrótce potem doścignął mnie na pustyni giaur i porucznik. Jechali na wspaniałych wielbłądach a mieli przy sobie Selima i Ben Nila.
— Ben Nila? Alłah, Allah! Znałem takiego człowieka, ale on już nie żyje.
— Majtek z Gubator?
— Tak, ale skąd przyszło ci na myśl wymienić tę miejscowość?
— Bo mówię właśnie o człowieku, którego za zmarłego uważasz. Zwabiłeś go, jak mi sam opowiadał do studni, ale ten obcy niewierny uwolnił go i zabrał ze sobą.
— To niemożebne! — rzekł fakir prawie z płaczem.
— A jednak tak jest istotnie. Ben Nil jest teraz sługą giaura.
— Allah kehrim! Tego za wiele. A więc wszyscy trzej, którzy mieli umrzeć, są teraz razem. A przecięż zachowaliśmy wszelkie środki ostrożności. Więc jeszcze jeden wróg nam przybywa. Mam w ręku władzę zgubienia ich wszystkich i przysięgam na proroka, oraz na brodę jego, że to uczynię. Będę ich ścigał, choćby do Bahr el Ghazal. Poszukam syna i jeśli sam ich nie znajdę, oddam ich w jego ręce. Może przecież wiesz, gdziebym ich teraz mógł spotkać?
— Nie mam pojęcia. Jechali przez krótką przestrzeń drogą karawanową, a potem jak wskazywały ślady, zjechali na prawo.
— W takim razie muszę spieszyć do Abu Hammed. Jeśli ich tam niema, to roześlę ludzi do Berber, Korti i do Debbe. W jednej z tych miejscowości w każdym razie przynajmniej na jakiś ślad ich natrafię.
— Żałuję bardzo, że ci tak spieszno, bo ucieszyłem się twoim widokiem i miałem nadzieję, że będziemy dalej razem jechali.
— To niemożebne! Ty masz harem ze sobą i możesz jechać powoli, a mnię się istotnie spieszy. Kiedy oni odjechali z Korosko?
— W poniedziałek rano.
— A dzisiaj czwartek. Powiedziałeś, że mieli dobre wierzchowe wielbłądy, więc są daleko, a ja muszę tę przestrzeń bezwarunkowo prędzej przejechać, niż oni.
Mówił coś jeszcze, ale słów jego dosłyszeć nie mogłem, bo znowu rozległ się tętent, a ktoś zawołał głosem donośnym: )
— Hej dozorcy studni! Zaświećcie pochodnię, bo potrzeba nam wody.
Wyciągnąłem głowę z namiotu i ukryłem się znowu w zaroślach. Gwiazdy świeciły jaśniej, niż przedtem, a blask ich wystarczył mi, abym rozróżnił, że to nie przyjechał jeden jeździec, lecz cały oddział. Kazali wielbłądom uklęknąć i zsiedli z nich w ciemności. Zapalono pochodnię a przy jej świetle naliczyłem siedmiu ludzi, przybyłych na pięciu zwierzętach. Ten stosunek liczebny jeźdźców do wielbłądów, bardzo mię z początku zdziwił, lecz wyjaśniło mi się wszystko, kiedy w przybyłych rozpoznałem owych czterech łowców niewolników, których puściłem wolno.
Trzej inni, byli to ludzie wysłani przez główną siłę łowców, ażeby na pięciu wielbłądach sprowadzić wodę z Bir Murat, i ci właśnie spotkali po drodze swoich nieszczęśliwych towarzyszy. Okazało się teraz dowodnie, że moje przypuszczenia były prawdziwe. Jeźdźcy spotkani na pustyni, byli istotnie przednią strażą zbójeckiej karawany, która teraz wpaść nam w ręce musiała.
Cieszyłem się tą nadzieją, a równocześnie tem mniej byłem zadowolony z mego obecnego położenia, bo chciałem koniecznie podsłuchać rozmowę łowców niewolników, a tymczasem leżałem za namiotem i z miejsca się ruszyć nie mogłem. Obawiałem się, że nie zatrzymają się długo i że nie znajdę sposobności zbliżenia się do nich. Na moje szczęście stosunki ułożyły się wkrótce korzystniej, znacznie nawet korzystniej, aniżeli mogłem przypuszczać.
Oto Murad Nassyr wyszedł z fakirem z namiotu, a zobaczywszy przybyłych, zawołał pełem zdziwienia:
— Allah, Allah! Znowu cud! Oto mamy znów przyjaciela, którego nie mogliśmy się tu spodziewać, Malafie, zbliż się, napij się z naszej czary i wypal z nami fajkę powitania.
Malaf zwrócił się do nich. Był to dowódca owych ludzi, którym odebrałem jeńców.
— El Ukkazi i Abd Asl, ojciec naszego władcy! zawołał zdumiony. — Niechaj Allah śle wam łaskę i szczęście na każdym kroku! Pozwólcie, aby was sługa wasz powitał!
Przystąpił do nich i skłonił się głęboko.
— Czy jesteś tutaj przypadkiem? spytał się fakir.
— Nie. Bierzemy wodę dla karawan er requiq[58].
— Każ więc swoim ludziom napełnić wory, a ty tymczasem przyjdź do nas do namiotu. Chciałbym cię o syna zapytać.
Słysząc to, ucieszyłem się bardziej, niż gdyby mi kto tysiąc franków darował, gdyż byłem pewien, że dowiem się nie tylko o tem, co chciałem wiedzieć pierwotnie, lecz także wiele innych ważnych rzeczy.
Pochodnia płonęła więc dalej, dopóki worów nie napełniono. Z początku obawiałem się, aby mnie przy jej świetle nie zauważono, zaraz jednak stwierdziłem z wielkiem zadowoleniem, że krzak jest dość gęsty i szeroki, by zakryć mnie całkowicie. Nie namyślając się więc długo, wsunąłem głowę pod płócienną ścianę, a wkrótce potem wszedł do namiotu Malaf, wydawszy wprzód swoim ludziom odpowiednie wskazówki. Chociaż rogoża zasłaniała wejście, to jednak przez szparę między nią a odrzwiami tyle światła do wnętrza wpadało, że wszystkich trzech rozmawiających widziałem przez chwilę dokładnie. Gdy Malaf usiadł, rzekł stary fakir:
— Sądziłem, że jesteście teraz nad górnym Nilem. Nie myślałem, że was tak rychło zobaczę. Widocznie połów poszedł wam łatwo, a i z transportem musieliście się szybko załatwić.
— Nie byliśmy wcale przy Bar el Gazal, lecz obraliśmy kierunek zachodni.
— A więc do Kordofan? Ciekawym jednak, pocoście tam dążyli; tam przecież niema nic do zabrania!
— Byliśmy dalej.
— A zatem w Dar-fur. To jeszcze bardziej zagadkowe, bo niewolników tam urodzonych, nikt już dziś nie kupuje.
— Nie byliśmy ani w Kordofan ani w Dar-fur, bo polowaliśmy tym razem na arabskie kobiety i dziewczęta.
— Allah! Arabskie, Beduinki?
— Tak.
— Ależ to wyznawczynie proroka i prawdziwej wiary, których nie wolno sprzedawać.
— Spytaj je — roześmiał się Malaf — a one powiedzą ci, że nie znają wcale islamu.
— Ha! Jeżeli tak, to dobrze. Jesteście rozumnymi przedsiębiorcami. Obawa kary uczyni z nich w razie potrzeby poganki. A do któregoż szczepu te niewolnice należą?
— To niewiasty z plemienia Fessara, a więc najpiękniejsze ze wszystkich Beduinek.
— Na brodę proroka, podziwiam waszą odwagę! Wojownicy Fessara słyną z waleczności i porywając ich kobiety i dzieci, musieliście chyba wielu swoich ludzi utracić.
— Przeciwnie! Nikt z nas nawet najlżejszej ranki nie otrzymał. Mężczyźni Fessara pojechali wszyscy do Dżebel Modiah, aby tam odbyć wielką „fantazyę“, a kobiety swoje pozostawili bez żadnej opieki w Duarze. Otoczyliśmy osadę, wybraliśmy sześćdziesiąt najpiękniejszych niewiast, a pozostałe pozabijaliśmy, ażeby nikt o nas nie mógł nikomu donieść.
— A w drodze mieliście także szczęście?
— Dzięki przezorności Ibn Asla szczęście towarzyszyło nam stale. Już tam jadąc, mieliśmy ciągle dobrych wywiadowców przed sobą, chcieliśmy bowiem uniknąć wszelkich spotkań; w drodze powrotnej postępowaliśmy podobnie, w dodatku wicher pustynny zawiał nasze ślady tak, że teraz nikt nie wie, kim byli łowcy.
— A któż ten plan ułożył? i
— Któżby, jeśli nie Ibn Asl ed Dżazur, twój syn, nasz władca.
— Tak i ja przypuszczałem. To najsłynniejszy łowca niewolników i jestem z niego dumny. Ale jak wpadł na myśl porwania Beduinek? To najśmielszy czyn, jakiego dotychczas dokonał. Jeśli się jednak dostanie do wiadomości publicznej, że to był on, wystąpią przeciwko niemu nie tylko świeccy sędziowie, lecz i nauczyciele religii, a wtedy może być z nim źle.
— Nic się nie wyjawi. Nasi ludzie mają tak dobry udział w łupach, że nikt z nich ani ust nie otworzy, by wskazać dowódcę. Jeden z naszych odbiorców w Stambule prosił, o Arabki. Pisał, że Murzynki za brzydkie, a Czirkassierki teraz nie w modzie. Arabek nie było jeszcze w handlu, a ponieważ z tego powodu będą zupełną nowością, należy się spodziewać bardzo obfitego zarobku.
— A zatem do Stambułu! Jaką drogą idziecie?
— Przyszliśmy przez Wadi Melk, Wadi el Gab, koło wyspy Argo przeprawiliśmy się przez Nil, a teraz zmierzamy do Rauai naprzeciwko Dżiddy. Tam będzie stał na kotwicy okręt naszego odbiorcy i przyjmie towar.
Słowa te potwierdziły najdokładniej moje domysły. Około sześćdziesiąt niewolnic! A stary fakir przeszedł nad tem spokojnie do porządku dziennego. Tak mi się podobało w Moabdah i Sijut jego czcigodne oblicze, a tymczasem był to ohydny potwór pod maską świętego.
— Ale teraz rzecz: główna. — rzekł. — Mój syn jest z wami?
— Jest. Jedzie z nami aż do Ras Rauai, aby tam odebrać pieniądze.
— A do Bir Murat nie przyjdzie? p
— Nie, bo na razie nikomu nie chce się pokazywać. Dzięki ukrytym studniom, które mamy w pustyni, możemy podróżować tak, żeby nikt o nas nie wiedział, ale sześćdziesiąt niewolnic, pięćdziesiąt ludzi eskorty i należące do tego zwierzęta wymagają bardzo wiele wody. Mimoto nie musielibyśmy się zwracać tutaj, gdyby łotry jakieś nie odnalazły były naszej ostatniej studni i nie wypróżnili jej do dna.
— Jakże oni mogli taką studnię odnaleźć?
— I ja uważałem to także za niemożliwe. Widocznie jednak przypadek przyszedł temu psu chrześcijańskiemu z pomocą.
— Chrześcijaninowi? Więc giaura nad studnią spotkałeś?
— Przeklętego szakala i jego towarzyszy. Zabrał nam nie tylko dwu jeńców, ale i nas obdarł ze wszystkiego prócz ubrań.
— Na Allaha! Nie rozumiem nic i tylko z twojej mowy wnioskuję, że ci się jakieś nieszczęście przytrafiło. Opowiedz wszystko dokładnie.
Malaf był posłuszny. W opowiadaniu swojem trzymał się prawdy i nie powiedział ani słowa za mało ani za dużo. Przesadzał tylko wtedy, kiedy moją odwagę pod niebo wynosił, co zresztą robił po to jedynie, aby swoją odpowiedzialność wobec wodza zmniejszyć. Kiedy Ibn Asl przybył do studni ukrytej i nie znalazł tam wody, wysłał ludzi z wielbłądami i worami do Bir Murat. Oni to spotkali się z Malafem i jego towarzyszami i zabrali ich z sobą. O świcie mają z zapasami wody odjechać.
Słuchacze nie przerywali opowiadającemu i dopiero gdy skończył, Murad Nassyr zapytał:
— Ilu ludzi miał ten giaur przy sobie?
— Dwu.
— Kto oni byli? Skąd przybywali i dokąd dążyli?
— I tego nie mogę powiedzieć, ponieważ łotry nie odpowiedzieli na żadne moje pytanie.
— Czyżby to on był? Opisz dokładnie jego i toarzyszy!
Malaf uczynił zadość temu żądaniu, opisując najpierw porucznika, potem Ben Nila, a wkońcu mnie.
— To on, to on — zawołał fakir, a Turek mu zawtórował. — Pomyłka wykluczona. Tamci dwaj to Ben Nil i porucznik reisa effendiny. Ciekawym jednak, co się stało z Selimem? Gdzie on się podział?
— Na to pytanie bardzo łatwo odpowiedzieć — rzekł Murad Nassyr. — Selim uciekł i ukrył się. Ten łotr nazywa siebie najwyższym z bohaterów, a jest największym tchórzem, jakiego w życiu spotkałem.
— Czyżby on się wtedy także gdzieś w pobliżu znajdował?
— Bez wątpienia, gdyż wielbłąd jego spoczywał razem z innymi i wszystkie trzy stały się naszym łupem. Tylko tego giaura przy studni nie było. Wrócił dopiero później i ruszył naszym śladem. Być może, że Selim czekał na niego i opowiedział mu, co zaszło. Zresztą wszystko to jest mi zupełnie jasne i tylko tego nie mogę zrozumieć, skąd się ten giaur wziął przy ukrytej studni.
— I to ci wyjaśnię — rzekł fakir. — On wie, że godzimy na jego życie i nie jedzie zwykłym szlakiem karawanowym, bo chce się nam z oczu usunąć.
— A cóż robi przy nim porucznik?
— Spotkanie się ich jest z pewnością zupełnie przypadkowe, tak jak przypadkiem jest to, że się zatrzymali nad studnią.
— Skąd wziął tak dobre wielbłądy dla siebie, Selima i Ben Nila?
— To już rzeczywiście zagadka. Dostać je łatwo, jeśli się dobrze zapłaci, ten giaur jednak pieniędzy nie ma. To, co mu dałeś, musiał ci przecież oddać.
— To prawda i wiem, że posiadał tylko tyle, że mu ledwo na powrót do ojczyzny starczyło. Na jedno jeszcze należy zwrócić uwagę. Kto pożycza wielbłądy, musi wziąć z sobą właściciela, albo jego pełnomocnika, ponieważ zaś nikogo takiego przy tych psach nie było, więc owe trzy wielbłądy nie były wypożyczone.
— Może zabrał je komu z pastwiska?
— Nie. To wprawdzie chrześcijanin, ale umarłby prędzej, aniżeliby ukradł. Uważam go nawet za człowieka, który woli sam dać sto piastrów, aniżeli przyjąć jednego za darmo. To w każdym razie zagadka, skąd on wziął te wielbłądy, i tem bardziej tego pojąć nie mogę, że ja, pomimo że miałem przy sobie pieniędzy wiele i mogłem każdą kwotę zapłacić, dostałem tylko juczne ciężkie zwierzęta. Bądź co bądź radzę wam, miejcie się przed nim na baczności, a przedewszystkiem ostrzeżcie Ibn Asla.
— Uważam to za zbyteczne. Czy sądzisz, że ten giaur odważyłby się porwać mojego syna?
— Czemu nie? On odważył się już nawet na większe jeszcze szaleństwa.
— Ależ on nie ma najmniejszego pojęcia o tem, gdzie się mój syn teraz znajduje.
— Nie łudź się! Słyszałem w Dżezair o tym giaurze, a i on sam opowiedział mi niejedno z tego, co przeżył, krótko i w prostych słowach, a były to rzeczy wprost zdumiewające. Ten człowiek ma węch jak sęp, a oko jak orzeł, a przytem nie odgaduje niczego, tylko wszystko oblicza. Kiedy sobie uprzytomnię tego łotra, jego istotę, jego sposoby, to przysiągłbym, że on siedzi gdzieś niedaleko i śmieje się z nas wszystkich. Obliczył sobie, że nadchodzi karawana niewolników i wie może nawet, gdzie zatrzymała się teraz.
— To niemożebne! A nawet gdyby wiedział, w jakiż sposób mógłby nam zaszkodzić?
— Na to pytanie nie jestem w stanie dać ci odpowiedzi. Tyle wiem, że ten pies zabiera się do wszystkiego całkiem inaczej, niż my.
— Trudno chyba przypuścić, żeby ze swoimi trzema towarzyszami mógł rzucić się na naszą eskortę z pięćdziesięciu ludzi złożoną. To już byłoby śmieszne.
— Bez wątpienia. Przypuśćmy jednak, że pójdzie potajemnie za karawaną. Zauważy wkrótce, że celem jej drogi jest Ras Rauai. Jeśli potem pojedzie szybko naprzód, przeprawi się do Dżiddy i zawiadomi tamtejszych konsulów chrześcijańskich, że się zbliżacie, to synowi twemu odbiorą niewolnice, a on sam chyba w ucieczce ratunek znajdzie.
— Do wszystkich dyabłów otchłannych, przyznaję ci słuszność. Muszę ostrzec syna, gdyż po tym giaurze można się wszystkiego spodziewać, a w tym wypadku za jednym zamachem także na mnie zemściłby się srogo.
— Na tobie? Skądże przepuszczenie, że tym razem ma on i ciebie na myśli?
— Przecież ten giaur wie, że jestem ojcem słynnego łowcy niewolników i że tym łowcą jest Ibn Asl. Sam mu to niepotrzebnie powiedziałem. Było to w drodze do studni, w której miał zginąć z głodu i z pragnienia. Byłem więc pewien, że powiedzenie moje nie będzie miało żadnych złych skutków. Tymczasem on się uwolnił i teraz dowiedział się już pewnie, że nazywam się Abd Asl. Abd Asl i Ibn Asl muszą być bezwarunkowo ojcem i synem; to rozumie się samo przez się.
— W takim razie masz wszelkie powody ostrzec swego syna. Zresztą i ja także chcę się z nim koniecznie rozmówić. Twój syn oczywiście ani się nie spodziewa, że znajdujemy się w pobliżu i że mam z sobą jego przyszłą zitti[59]. Jeżeli chce już rano w drogę wyruszyć, to w każdym razie jeszcze tej nocy musimy się z nim spotkać. Przedewszystkiem chcę wiedzieć, gdzie mam mu siostrę zawieźć, a pozatem chciałbym z nim pomówić o cenie niewolnic. Gdzie on obozuje?
— Nieopodal stąd ku północy na skraju lasu palmowego — odrzekł Malaf, do którego zwrócono się z tem pytaniem.
— A wy macie zabawić tu do jutra rana?
— Do świtu. Opuścimy studnię w kierunku południowym, wkrótce jednak zwrócimy się na północny wschód, gdzie w kierunku do Wadi el Berd spotkamy się z Ibn Aslem.
— Czy macie obozować w tem Wadi?
— Tak. Chcemy dostać się tam jutro wieczorem. Tam jest woda.
— A ja uważałem to wadi zawsze za bezwodne.
— Nie jest takie, ale oczywiście tylko dla znawców. W połowie jego długości znajduje się w skalnej ścianie źródło, dostarczające wody jeszcze przez długi czas po porze deszczowej. Zakryliśmy je płytą kamienną i nasypaliśmy na wierzch rumowiska skalnego tak, że człowiek niewtajemniczony żadną miarą nie zdoła go odkryć. Natrafił na nie przed kilku laty jeden z naszych ludzi. Trzy rosnące tam gacye naprowadziły go na domysł, że przy nich musi być woda. Do dnia dzisiejszego sterczą te drzewa wśród głazów, ponieważ jednak bywamy tam często, obgryzły wielbłądy liście i korę a drzewa uschły.
Wiadomość o tem źródle mimochodem tylko przez Malafa podana, miała dla mnie nadzwyczajne znaczenie, gdyż mogła stanowić podstawę planu walki naszej z łowcami niewolników. O, gdyby oni tak wiedzieli, że leżałem za nimi i że wszystko słyszałem.
— Szczegóły, które słyszę, przejmują mię niepokojem o syna — przerwał znowu fakir. — Czy nie mógłbyś mnie Malafie natychmiast do niego zaprowadzić?
— To niemożebne. Gdybyśmy wszyscy trzej opuścili studnię, wpadłoby to w oczy tym ludziom, a tego muszę unikać. Wprawdzie ze strony tych, którzy tu obozują, nie mamy się czego obawiać, lepiej jednak na wszelki wypadek, aby nikt nic o karawanie nie wiedział.
— Jak długo mam więc czekać?
— Kiedy już wszyscy zasną, pocichu się wykradniemy. Kto wie, czy już i to, że jestem u was tak długo, nie budzi jakich podejrzeń. Muszę wyjść i popatrzeć, co moi ludzie robią.
— Idź, ale wprzód jeszcze nam powiedz, czy przypadkiem nie zauważyłeś, że giaur jechał za wami?
— Widzieliśmy, że usiadł z obydwoma uwolnionymi jeńcami. Co zrobił potem, nie wiem, gdyż wkrótce straciliśmy go z oczu, biegnąc z pospiechem do Bir Murat, gdzie spodziewaliśmy się zastać naszych ludzi, wysłanych przez Ibn Asla po wodę. W każdym razie sądzę, że ten giaur już się o nas nie troszczył. W przeciwnym razie byłby nas chyba przytrzymał. Mógłby to był zrobić, choćby nawet po upływie kilku godzin po naszej ucieczce; miał przecież bardzo dobre wielbłądy, podczas gdy my biegliśmy większą część drogi pieszo. Ten człowiek jest, jak się o tem sam przekonałem, nadzwyczajnie odważny, nie sądzę jednak, żeby jeszcze teraz był dla nas niebezpieczny.
Odszedł. W tej samej chwili dał się słyszeć donośny głos człowieka, który coś wykładał.
— To właściciel moich wielbłądów — rzekł Murad Nassyr. — Nie słyszałem jeszcze w życiu tak dobrego opowiadacza, jak on. Na razie mamy czas, więc wyjdźmy i posłuchajmy.
Mieszkaniec wschodu jest nieznużony w słuchaniu bajek. Abd Asl zgodził się więc natychmiast na propozycyę Turka i wyszedł z nim ku studni, gdzie gromada słuchaczów otoczyła kołem opowiadającego. Wysunąłem głowę z pod ściany namiotu i jąłem się namyślać, co dalej czynić. Byłem zadowolony z tego, co słyszałem, jednak chętnie słuchałbym dalej. Przedewszystkiem zajmowało mię teraz pytanie, jak się łowcy niewolników zachowają wobec ostrzeżenia fakira i Murada Nassyra. Trudno mi było czekać, aż ci dwaj wrócą znów do namiotu, bo opowiadanie bajek mogło się przeciągnąć aż do późnej nocy, potem znowu mogłaby upłynąć godzina, zanimby wszyscy zasnęli, a wkońcu należało przewidywać, że obu wymienionych zatrzyma Abd Asl u siebie do rana. Tak długo nie odważyłbym się leżeć tutaj w zaroślach, zresztą było to zbyt niewygodne. Do tej chwili szło mi wszystko wspaniale i nie mogłem dopuścić, aby jaki mały przypadek popsuł znowu wszystko. Korzystając z tego, że wszyscy byli zajęci słuchaniem bajek, niepostrzeżony wysunąłem się z krzaków i zabrałem się do odwrotu. W przeciągu pięciu minut zdołałem zajść na czworakach tak daleko, że mogłem się podnieść i iść dalej prosto.
Wkrótce wydostałem się z doliny i wszedłem w parów. Tutaj byłem już zupełnie bezpieczny, mimo to jednak zachowywałem wciąż tę samą ostrożność, co dotąd. Choć na niebie iskrzyły się gwiazdy, otaczała mię dokoła nieprzejrzana ciemność. Naraz posłyszałem jakiś szelest w pobliżu. Zdawało mi się, że pochodził gdzieś z ponad mej głowy. Zatrzymałem się i zacząłem nadsłuchiwać. Z pięć minut panowała zupełna cisza, kiedym się jednak znowu kilka kroków naprzód posunął, stoczył się z góry kamyczek, za nim drugi, a po chwili zdawało mi się, że kamienista lawina spada w moją stronę.
— Allah kehrim! — wrzasnął ktoś przeraźliwie.
Łoskot wzmagał się coraz bardziej, rzuciłem się przeto w bok, by mnie jaki kamień nie ugodził. Niestety, dostałem się z deszczu pod rynnę, gdyż coś wielkiego i ciężkiego, choć nie tak twardego jak głaz, runęło na mnie z góry. Zerwałem się z ziemi, choć nie poszło mi to tak łatwo, gdyż ciężko ugodzony w głowę i plecy, czułem w nich ubezwładniający ból. Przedemną leżało coś długiego i czarnego, co na mnie spadło.
Wyciągnąłem rękę i natrafiłem palcami na nos jakiegoś człowieka. Nie wiedziałem zrazu, kto to był i czy się zabił, czy tylko omdlał. Wziąłem go za głowę, ażeby zbadać żyłę pulsową na skroni i dotknięcie to było w skutku zupełnie niespodziane, bo człowiek ten krzyknął głośno, zerwał się i popędził przed siebie, na szczęście nie ku studni, lecz w przeciwnym kierunku. Pospieszyłem oczywiście za nim. Susy długich nóg jego wydawały mi się prawdziwie „selimowymi“ i byłby mi umknął niezawodnie, gdyby się nie potknął o kamień, i nie upadł na ziemię. Rzuciłem się na niego natychmiast i ścisnąłem go za gardło, ażeby nie mógł krzyczeć. Nie ruszał się i nie bronił. Obmacałem twarz jego, ponieważ było za ciemno, bym wzrokiem mógł jego rysy rozpoznać. Rzeczywiście nie pomyliłem się. Odjąłem mu rękę od gardła i powiedziałem:
— Mów pocichu, Selimie! Czyś ranny?
Na dźwięk mojego głosu zerwał się znów czemprędzej i odpowiedział:
— To ty, effendi? Chwała Allahowi, że nie potrzebuję już nieżywego udawać!
— Skąd się tu wziąłeś?
— Stąd, z góry — wskazał na wysoką ścianę skalną.
— Podziękuj Allanowi, że mnie spotkałeś. Czuję się wprawdzie, dzięki tobie, jak rozbity, gdybyś był jednak runął wprost na kamienie, leżałbyś tutaj teraz z połamanemi żebrami. Czego ty tam w górze szukałeś?
— Chciałem zejść ze skały, aby ciebie ocalić.
— Oj głupi, głupi! Nie byłem wcale w niebezpieczeństwie.
— Tak długo nie było cię widać, żeśmy się już bać o ciebie zaczęli, więc ja jako najmężniejszy z bohaterów wyruszyłem, by cię odszukać. Kiedym ze skały schodził, obsunął się kamień i zjechałem prędzej, niż miałem zamiar.
— To znowu jedno z bezmyślnych głupstw twoich. Gdybym naprawdę znajdował się był w niebezpieczeństwie, to już nie ty chyba zdołałbyś mnie ocalić.
— Ależ, effendi, jestem jak stworzony na twego obrońcę!
— Nie mów mi już o sobie, bo znam cię dosyć dawno i wiem, że twoje nazwisko zapisano w księdze kismet między imionami tych, których Allah stworzył po to, aby byli bohaterami bezmyślnych czynów. Mógłbyś był twoją niewczesną wyprawą mnie i nam wszystkim przynieść szkodę największą! Zresztą nie mam teraz czasu na sprzeczki; czy umiesz piąć się po górach?
— Wolę się wspinać do góry, niż spadać w dół.
— Chodźże więc zaraz za mną. Tędy najłatwiej wydostaniemy się na górę.
Sam byłbym wyszedł szybko, ale Selim, o ile był dobrym piechurem, o tyle złym turystą. Formalnie wlec go za sobą musiałem, a kiedy wkońcu dostaliśmy się na górę, musiałem zatrzymać się, by zaczerpnąć oddechu.
Zasłużył on właściwie na porządną karę, lecz wiedziałem z góry, że będzie bezskuteczna. Jego towarzystwo było dla mnie nieustannem niebezpieczeństwem, przyrzekłem mu jednak, że go przy sobie zatrzymam i musiałem słowa dotrzymać.
Kiedyśmy się do obozu dostali, zastałem towarzyszy poważnie zaniepokojonych nie tylko o mnie, ale i o Selima, którego nie było. Ukazanie się nasze uspokoiło ich szybko, a Selim zaczął im po swojemu o swojej wyprawie opowiadać. Nie spadł oczywiście ze skały, lecz widząc mnie w niebezpieczeństwie, skoczył w głąb z nieporównaną śmiałością tak, że wszyscy nieprzyjaciele w przerażeniu rzucili się do ucieczki.
Porucznik i teraz był przekonany, że moja wycieczka żadnej nie przyniosła korzyści. Dowiodłem mu czegoś innego, opowiedziawszy jemu i onbaszy, co podsłuchałem. Nie dając posłuchu ich radom, kazałem zaraz ruszać do Wadi el Berd, ażebyśmy mogli tam dość wcześnie poczynić przygotowania.
Onbaszi był już w Wadi el Berd i zapewnił mię, że trafi, tam nawet w nocy. Nie tracąc więc czasu, wsiedliśmy na wielbłądy i wyruszyliśmy w drogę.
Zaraz na jej początku natknęliśmy się na przeszkodę. Ponieważ przez parów nawet w dzień trudno się było na wielbłądach przedostać, musieliśmy go więc okrążyć, poczem zwróciliśmy się w kierunku północnowschodnim.
Nie chcąc bardzo wysilać mojego wielbłąda, zwłaszcza, że w przyszłości czekały go trudne może zadania, dosiadłem innego. Droga była w nocy bardzo uciążliwa, a wiodła między wzgórzami, biegnącymi ku Dżebel Szigr. Na równinę wydostaliśmy się dopiero o świcie i odtąd już znacznie raźniej posuwaliśmy się naprzód. W południe mieliśmy już trzy czwarte drogi za sobą, a około czwartej godziny po południu ujrzeliśmy przed sobą nizkie wzgórza, ciągnące się z północnego zachodu na południowy wschód, poza któremi, według opowiadania starego onbaszi, miało się znajdować Wadi el Berd. W istocie pokazało się, że miał słuszność i że był dobrym przewodnikiem.
Teraz należało być w dwójnasób ostrożnym. Trzymaliśmy się dotąd, o ile się dało, zdala od drogi, którą prawdopodobnie miała iść karawana niewolników, była więc nadzieja, że naszych śladów nie zauważą. Ponieważ jednak ich trop mógł się w pobliżu wadi łatwo zejść z naszym, pojechaliśmy dalej w gęsiego, a ostatni wielbłąd, ciągnąc płótno mojego namiotu, obciążone tyką, zacierał nasze ślady.
Wspomniane pasmo wzgórz składało się z poszczególnych niskich wzgórków skalistych, wznoszących się bezpośrednio z piasku i zasłaniających Wadi przed pustynnymi wiatrami. Wadi jest to łożysko rzeczne, mające w porze deszczowej mniej lub więcej wody, a zresztą tworzące suchą dolinę. Wadi el Berd zagłębiało się tak stromo, że dość trudno nam było wyszukać miejsce, przez które mogliśmy zejść na samo dno doliny.
Dokoła nas rozlegało się morze głazów, spoczywających na piasku, naniesionym podczas pory deszczowej. Przeprawa przez ten teren nie była wprawdzie wygodna, ale przynajmniej nie było znać na nim śladów naszych wielbłądów.
Zachodziło pytanie, gdzie należało szukać ukrytej studni, na prawo czy na lewo, wyżej czy niżej. Porucznik i onbaszi głosowali za prawą stroną, ja zaś byłem zdania przeciwnego. Przypuszczałem mianowicie, że łowcy niewolników, znając te strony dobrze, nie będą potrzebowali wzgórzy okrążać, ale znanem sobie przejściem dostaną się wprost w pobliże studni. Ponieważ zaś znajdowaliśmy się teraz na prawo od kierunku ich drogi, wypadało więc chyba zwrócić się także na lewo.
Ruszyliśmy doliną na północny wschód i już po upływie pół godziny okazało się, że miałem słuszność. Oto zobaczyliśmy na skale, wznoszącej się jak schody, trzy zeschłe i bezlistne gacye. Zatrzymaliśmy się przy nich. Najniższy stopień skały miał wysokość dwu ludzi, a ponieważ reszta stopni, wspinających się nad nim, zbudowana była bardzo nieregularnie i miała wiele szczerb niższych i wyższych, można było z łatwością dostać się aż na górę.
Gacye, zgodnie z opowiadaniem Malafa, sterczały ponad skałami, żadnego jednak śladu wody nie widzeliśmy nigdzie. Oglądałem się za rumowiskiem, o którem wspominał, ale go odkryć nie mogłem. Musiałem się w tym kłopocie zwrócić znowu do mego wielbłąda.
Kiedy go sprowadziłem, spuścił głowę, rozdął nożdża i zaczął przednią nogą grzebać w piasku pod drzewami. Miejsce to leżało tuż pod skałą. Wielbłąda odprowadzono i zaczęliśmy kopać. Już w głębi trzech stóp natknęliśmy się na płytę kamienną. Była ona tak wielka, że potrzeba było kwadransa, zanim oczyściliśmy ją z kamieni. Gdyśmy ją usunęli, staliśmy nad jamą, napełnioną aż po brzegi, czystą chłodną wodą. Skosztowałem ją; miała o wiele lepszy smak, niż woda z Bir Murat, gdyż soli w sobie nie zawierała. Przeznaczyliśmy ją więc dla siebie, a wielbłądy napoiliśmy zapasami, przywiezionymi w worach. Sześć próżnych miechów zdołaliśmy napełnić, zanim jama wyczerpała się tak, że na dnie zostały już tylko męty.
Mieliśmy więc znaczny zapas dobrej świeżej wody, co nam było jeszcze i z tego powodu przyjemne, że nad łowcami niewolników mieliśmy pod tym względem przewagę.
— Cóż teraz począć zamyślasz? — spytał porucznik. — Czy sądzisz, że karawana nadejdzie tu jeszcze dzisiaj?
— Z całą pewnością.
— Czy tu na nich czekać będziemy?
— Ani mi się śni. Gdyby łowcy przyszli tam górą, a nas tutaj zastali, mogliby nas z największą łatwością wystrzelać, a my nawetbyśmy się bronić skutecznie nie mogli. Koniecznie musimy ten stosunek odwrócić. Właśnie my wyjdziemy na górę, a nasi przeciwnicy muszą zejść na dół. Ukryjemy się za wzgórzem północnego brzegu, ale przedtem przykryjemy znów studnię. Jeśli się tu rozłożą obozem, zaatakujemy ich z dwu stron. W takim razie będą mieli przed sobą i za sobą skały, a z prawej i lewej strony nas i muszą nam wpaść w ręce.
— Masz słuszność. Kiedy wyjdziemy na górę?
— Im rychlej, tem lepiej. Nie mamy tu już czego szukać i należy się jak najrychlej oddalić. Nie wiadomo, co się stać może. Kto wie, czy znowu nie wysłali naprzód kilku jeźdźców; gdyby tak było, to ci pod żadnym warunkiem nie powinni nas tutaj zobaczyć. Przykryjcie więc napowrót studnię, ale tak, żeby nie można było poznać, że tu ktoś był, a ja poszukam z tej i z tamtej strony stanowiska, z któregoby najłatwiej można było przejść do ataku.
Ku naszej radości, znalazłem w pobliżu dwa takie miejsca. Jedno leżało mniej więcej o tysiąc kroków przed a drugie prawie w tej samej odległości za studnią. Gdybyśmy się dziś wieczorem rozdzielili i temi dwiema drogami zeszli na dół, musielibyśmy dostać między siebie obozującą na dole karawanę.
Wróciwszy do jamy z wodą, zastałem ją już zasypaną. Wyrównałem grunt, ażeby całkiem zatrzeć ślady naszego pobytu, poczem udaliśmy się, prowadząc wielbłądy jedną ze wspomnianych dróg na górę. Szedłem z tyłu, ażeby zacierać w ciągu dalszym ślady.
Przybywszy na górę, musieliśmy się rozejrzeć za jakąś bezpieczną i wygodną kryjówką. Poszedłem na zwiady i znalazłem w pobliżu doskonałe miejsce. Wzgórek, dochodzący tuż do brzegu wadi, miał po drugiej stronie zagłębienie, mogące dostatecznie pomieścić nas i nasze zwierzęta. Tam rozbiliśmy obóz.
Pierwszą moją czynnością było oczywiście wysłanie straży na wzgórze, skąd rozlegał się na wszystkie strony tak szeroki widok, że nikt nie mógł zbliżyć się do wadi niedostrzeżony przez strażnika. Uczyniłem to raczej z przyzwyczajenia, niż z konieczności, bo za dnia nie można było w tych odludnych stronach spodziewać się wędrowca, karawana zaś miała nadejść dopiero wieczorem, a wtedy strażnik nie mógłby jej i tak zauważyć. A jednak dobrze się stało, gdyż nie rozłożyliśmy się jeszcze wygodnie, kiedy jeden z wysłanych oznajmił:
— Effendi, widzę na południu trzech jeźdźców.
— W jakim kierunku jadą?
— Nie mogę jeszcze rozpoznać, widzę tylko trzy białe punkty.
Poszedłem do niego, wziąwszy ze sobą lunetę. Tak, byli to trzej jeźdźcy na wielbłądach, a przez szkła rozpoznałem całkiem wyraźnie, że jechali z południa i zmierzali prosto do studni. Wydało mi się to trochę podejrzanem.
— Znają widocznie ukrytą studnię, — rzekłem — To bardzo osobliwe.
— Więc należą do karawany niewolników, — rzekł strażnik.
— Nie sądzę, bo ona ma nadejść z południowego zachodu. Przypuszczam jednak, że to znajomi albo przyjaciele łowców, bo o studni nikt inny nie wie. Połóż się, ażeby cię nie spostrzegli.
Porucznik zaciekawiony, wyszedł także na górę i obok nas przykucnął. Podałem mu lunetę; on spojrzał przez szkła i rzekł, potrząsnąwszy głową:
— Nie wiem, co o tem myśleć. Są to prawdopodobnie ludzie Ibn Asla, gdyż prócz nich i nas, nikt o tej studni nie wie. Czyżby on sam obrał inną drogę, aniżeśmy przypuszczali?
— Zagadka wkrótce się rozwiąże. Jeźdźcy zbliżają się swobodnie i pewnie, więc nie poraz pierwszy znajdują się w tej okolicy. Czekajmy cierpliwie.
Wziąłem znowu w rękę lunetę i zwróciłem ją na jeźdźców. Siedzieli na bardzo dobrych wielbłądach, zblłiżali się szybko. Mogłem już rozpoznać ich postawę i ruchy rąk, nareszcie zobaczyłem i twarze.
— A do kroćset! — wyrwało mi się mimowoli, chociaż nie byłem przyzwyczajony do takich wykrzykników.
— Co takiego? — zapytał porucznik.
— To moi dawni znajomi. Ten na przedzie, to Abd el Barak, mokkadem Kadiriny i serdeczny mój przyjaciel z Kahiry, o którym ci opowiadałem. Drugi to muzabir, kuglarz, który kilkakrotnie na życie moje godził.
— Allah! Czy się nie mylisz?
— Nie, bo widzę ich twarze tak wyraźnie, jakbym je miał przed sobą.
— A trzeci?
— Tego nie znam. Musi to być szejk, gdyż odwrócił w tył kaptur chramu[60] i ma na fezie el arabs.
— To będzie pewnie przewodnik.
— Nie przypuszczam. Mokkadem musi znać studnię i on przewodniczy, bo jedzie na czele. Szejk jest właścicielem wielbłądów.
— To możliwe, a nawet prawdopodobne. Skąd oni się tu jednak biorą i czego tu chcą?
— Tego oczywiście nie wiem, lecz się dowiem wkrótce, bo ich podsłucham. Chciałbym tylko, żeby się zatrzymali nad studnią, bo tutaj przyszłoby mi to najłatwiej. Należy się jednak liczyć także z tą możliwością, że oni nie znają wcale ani tego wadi, ani studni i tylko przypadkiem tędy przejeżdżają. Musimy zaczekać, czy zostaną tu, czy też dalej pojadą.
Trzej jeźdźcy dotarli już do przeciwległego brzegu wadi i zjeżdżali w nie w wygodnem miejscu. Z mego stanowiska nie mogłem spojrzeć w głąb, zaczekałem jednak jeszcze parę minut. Kiedy po upływie tego czasu nie ukazali się jeszcze po tej stronie wzgórza, przypuszczałem, że się zatrzymali na dole, by się tam rozłożyć obozem. Nakazałem więc strażnikom, by i nadal baczną na wszystko zwracali uwagę i zszedłem z porucznikiem ze wzgórza. Na górze był on zbyteczny a na dole mógł przynajmniej uważać, żeby jego ludzie jakiego głupstwa nie zrobili. Następnie przywołałem na migi Ben Nila, któremu można było zaufać, zaprowadziłem go nad skałę studzienną i poleciłem mu krótko:
— Usiądź tutaj i czekaj! Jeśli usłyszysz ostry świst, skoczysz czemprędzej do obozu, sprowadzisz kilku uzbrojonych ludzi i pospieszysz z nimi do studni.
— Ty znów narażasz się na niebezpieczeństwo, effendi — rzekł. — Proszę cię, zabierz mnie z sobą.
— Nie spełnię twojego życzenia, bo sam jestem o wiele pewniejszy, aniżeli w towarzystwie drugich. Pamiętaj tylko, co ci nakazałem.
— Czy nie byłoby lepiej sprowadzić żołnierzy odrazu i tutaj z nimi zaczekać? Stąd przecież prędzej przybiegniemy do ciebie, niż z obecnego ich stanowiska.
— Dobrze, ale pamiętaj, że na twoją głowę kładę, żeby się zachowywali zupełnie cicho.
Wrócił, a ja zacząłem schodzić ze skały. Strzelby ze sobą nie miałem, bo rewolwery mi wystarczyły. Musiałem jednak być bardzo ostrożny, gdyż był ta biały dzień i łatwo mogli mnie zobaczyć.
Położyłem się na najniższym stopniu i posunąłem się naprzód na sam kraj brzegu. Spojrzałem ostrożnie w dół. Wielbłądy leżały w pobliżu ze spętanemi nogami, a trzej mężczyźni klęczeli i rozkopywali studnię. Słyszałem co mówili.
— Czy wiesz na pewno, że tu jest woda? — pytał obcy Beduin, którego uważałem za szejka.
— Całkiem pewnie, — odpowiedział Abd el Barak. Nie jestem tu po raz pierwszy. Z tej ukrytej studni można w porze obecnej napełnić siedm do ośmiu worów.
— Oby to Allah sprawił, bo nie mamy ani kropli wody.
— Nie bój się! Będziesz pił, ile zechcesz i wielbłądy twoje napoisz. A gdyby nawet tutaj wody nie było, wystarczyłby dzień jazdy, aby się dostać do Bir Murat. Nie umrzesz więc z pragnienia.
— Zginąć z pragnienia, czy zostać zamordowanym to mi wszystko jedno, a tylko to mam do wyboru. Wszak wiecie, że Bir Murat leży na terytoryum Ababdehów, wrogów mojego szczepu. Pałają oni ku nam nienawiścią, to też mnie, jako szejka szczepu Monassir, zamordowaliby napewne; nie przystaliby nawet na największy okup.
A więc ten szejk był wodzem Monassyrów, którzy później w wojnie w Mahdim, zamordowali adjutanta Gordonowego, pułkownika Stewarta. Ukarać ich za to miał generał Earle. Monassyrowie są rycerskimi i wojowniczymi ludźmi, strzegącymi czujnie swej niepodległości. Nienawiść okazują otwarcie i uczciwie i dlatego są dla mnie sympatyczniejsi, aniżeli owe szczepy, które poddają się zwycięzcy, pełzając do jego nóg, aby go potem przy najbliższej sposobności znów zdradzić.
Wszyscy trzej kopali pilnie, a pracę mieli nie trudną, bośmy im poprzednio grunt nieco rozluźnili. Nie zwrócili jednak na to uwagi. Wreszcie dostali się do płyty i odsunęli ją na bok. Na widok pustki wszyscy trzej wydali przeciągły okrzyk.
— Allah niech nam będzie łaskaw! — zajęczał szejk. — Tu niema wody, tylko błoto, któregoby się nawet wielbłąd nie tknął.
— To prawda! — rzekł muzabir strapiony. — Co za nieszczęście!
— Milcz! — huknął na niego Mokkadem. — Tu niema mowy o nieszczęściu, a nawet do Bir Murat nie potrzeba nam jechać, bo jeśli tu zaczekamy do rana, będzie jama znów pełna.
— Ale w takim razie nie spotkamy się z Ibn Aslem, który tu był już z pewnością.
— Nie. Według tego, cośmy słyszeli, nie mógł się jeszcze dostać do tego wadi.
— A jednak tak jest, jak ci to zaraz wykażę. Czy oprócz ludzi i przyjaciół Ibn Asla zna kto tę studnię?
— Nie.
— Czy studnia zawiera wodę?
— Stale. Nawet w najsuchszych miesiącach można tu napełnić pięć worów.
— A tymczasem jest próżna; ponieważ mógł ją wypróżnić tylko ten, kto o niej wie, więc Ibn Asl przeszedł już tędy.
— Jeśli Ibn Asl był już tutaj, będzie zgubiony, bo ci, co go ścigają, szybko za nim dążą.
Szejk słuchał tej rozmowy z miną wyrażającą najwyższe zdumienie. Kiedy mokkadem zamilkł, powiedział:
— Treść waszej mowy nie jest dla mnie jasna. Mówicie o Ibn Aslu. Czy macie może na myśli Ibn Asla ed Dżazur, łowcę niewolników?
— Tak.
— Allah! Dlaczego tailiście to przedemną?
— Powiedzieliśmy ci, wynajmując wielbłądy, że się tu mamy spotkać z przyjacielem. Jest nim Ibn Asl. Czy to była nieprawda?
— Nie, ale właściwa prawda mimo to została zatajona!
— Czyż jesteś jego wrogiem?
— Tak. Na jednej ze swoich wypraw ukradł najlepsze wielbłądy mojego szczepu.
— To za mały powód, abyś się na nas gniewał. Nic o tej kradzieży nie wiemy, zresztą może się mylisz?
— Nie; widziano go z naszymi wielbłądami.
— Więc masz teraz najlepszą sposobność, aby się z nim porachować. Gdy tu przybędzie, możesz z nim pomówić, a on ci napewno za wielbłądy zapłaci.
— Nożem lub kulą!
— Pod naszą opieką, nic ci się złego nie stanie.
— W wartość waszej opieki wierzyć mi jednak trudno. Chociaż rozmawialiście po drodze tak często szeptem, mimoto różnych nasłuchałem się rzeczy.
— I cóż słyszałeś?
— Słyszałem o jakimś obcym effendim, który ma być zabity i o żołnierzach, którzy są przy nim.
— Zrozumiałeś fałszywie, — wtrącił muzabir.
— Nie, on słyszał całkiem dobrze, — rzekł mokkadem.
Muzabir spojrzał na niego ze zdumieniem i pytaniem w oczach, mokkadem jednak rzekł spokojnie, zwracając się do szejka:
— Ponieważ tyle słyszałeś, lepiej będzie, gdy się dowiesz o reszcie. Czy jesteś przeciwnikiem niewolnictwa?
— Co mnie obchodzi niewolnictwo! Jestem wolnym Monassyrem i nie troszczę się o czarnych.
— Masz słuszność. Nie jesteś więc zasadniczo przeciwnikiem Ibn Asla?
— Nie. To człowiek śmiały, a ja czczę i wielbię odwagę, ale nie powinien kraść nam wielbłądów.
— Bądź pewny, że ci twą szkodę wynagrodzi. Mówny teraz o rzeczy głównej! Kedyw zabronił handlu niewolnikami. Wysłał on reisa effendinę, który ma wyłapywać statki, przeznaczone dla transportu niewolników, oraz więzić łowców i handlarzy. Do tego reisa należy Frank, pies chrześcijański, którego oby dyabeł połknął. Człowiek ten, nie wierzy w Allaha i bluźni prorokowi, a teraz, jak nam doniesiono, znajduje się w Korosko. Tymczasem reis effendina, udał się z wielu żołnierzami w okolice Berberu, ażeby transport pochwycić. Ponieważ karawana może także zwrócić się bardziej na północ, dlatego reis effendina posłał porucznika z oddziałem żołnierzy do Korosko, do giaura, ażeby tędy zastąpić mu drogę. Wiem całkiem pewnie, że Ibn Asl pójdzie tym szlakiem i dlatego wyruszyłem czemprędziej z tym towarzyszem, ażeby go przestrzec przed psem niewiernym. Powiedz, czy widzisz w tem coś niegodziwego?
— Bynajmniej. Skąd Frank, pies chrześcijański, przychodzi do tego, aby się troszczyć o sprawy tego kraju. Niech go piekło pochłonie! W waszych zamia rach nie widzę nic złego, nie boję się też Ibn Asla, gdyż nie uraziłem go niczem. On to raczej powinien się mnie bać, bo jest rabusiem naszych wielbłądów. Kiedy nadejdzie, jestem gotów pogodzić się z nim, Oczywiście, jeśli okaże gotowość zapłacenia za ukradzione zwierzęta.
— Pomówię z nim o tem.
— Uczyń to, a będę ci wdzięczny! Ale czy muzabir nie powiedział, że Ibn Asl już tędy przeszedł?
— Powiedział, ale tak nie jest. Gdyby wodę wyczerpała karawana niewolników, byłyby tu jej Ślady. Ja wiem, że Ibn Asl wysyła zawsze straż przednią. Ona to była tutaj i wypróżniła studnię. Karawana nadejdzie później, a do tego czasu, studnia napełni się znowu.
— Połóżmy więc napowrót kamień, ażeby ciepło słoneczne nie mogło się dostać do środka. Potem zetniemy jedno z tych drzew, ażeby ogień rozniecić.
— Tego nam czynić nie wolno, — sprzeciwił się mokkadem. — Te trzy drzewa, to znak, że tu jest studnia. Jeśli chcesz mieć ognisko, to wystarczy ci poszukać w wadi gnoju wielbłądziego.
Szejk podniósł strzelbę swoją, leżącą na ziemi i oddalił się. Byłem pewien, że na całem wadi wymienionego paliwa ani garstki nie znajdzie. Skoro tylko Beduin zniknął z oczu obu pozostałych, rzekł muzabir z gniewem:
— Co za nieostrożność, mówić wszystko temu szejkowi! Poco on ma wiedzieć, gdzie my dążymy i w jakim celu?
Siedzieli obok studni, a ich długie flinty stały oparte o ścianę. Mokkadem odrzekł:
— Jak śmiesz zarzucać mi błędy i mówić do mnie w tym tonie? Czy mi nie wolno mówić do przewodnika, co mi się podoba?
— Nie mam nic przeciw temu, ale co na to powie Ibn Asl?
— Całkiem nic nie powie, bo z naszej rozmowy przewodnik ani jednego słowa mu nie powtórzy, gdyż usta jego wkrótce zamilkną na zawsze.
— Sądzisz, że zginie?
— Zginie, i zginąć musi, bo zna tajemnicę tej studni. Gdyby studnie tajemne zostały odkryte, mógłby każdy brać sobie wodę, a potem nie miałby Ibn Asl czem poić swoich karawan i musiałby cały handel zarzucić. Dlatego też poprzysiągł każdemu obcemu, któryby odkrył studnię, śmierć natychmiastową, która i szejka Monassyrów nie minie.
— W takim razie oczywiście szejk sprawy nie zdradzi. Czy jednak postąpiłeś słusznie, prowadząc go tutaj, chociaż już przedtem wiedziałeś, że to przypłaci życiem?
— A mogłem postąpić inaczej? Potrzebowaliśmy koniecznie wielbłądów i to pospiesznych. On jeden je miał i zgodził się na wypożyczenie tylko pod tym warunkiem, że razem z nami pojedzie. Nie dowierzał nam, więc sam sobie winien. Posłałem go po gnój wielbłądzi, ażeby ci to powiedzieć w jego nieobecności. Tłómacząc mu nasze plany, wzbudziłem w nim pełne zaufanie do nas i dlatego ani się spostrzeże, kiedy go śmierć zaskoczy. Czy ciągle jeszcze sądzisz, że byłem nieostrożnym?
— Teraz już nie, ale przyznasz, że nie zawsze byłeś ostrożnym.
— Kiedyż to okazałem brak niezbędnej rozwagi?
— Już nieraz. Przypomnij sobie noc w Kahirze, kiedyto giaur pochwycił cię jako stracha!
— Nie przypominaj mi tego! — zawołał mokkadem z gniewem. — Godzina, przez którą znajdowałem się w ręku tego psa, była najnieszczęśliwszą chwilą w mojem życiu, to też nie spocznę, dopóki mu za to sowicie nie zapłacę. A czy ty byłeś może rozumniejszy? Czy w Gizeh nie musiałeś uciekać przed nim z okrętu? A czy nie uszedł wam i wówczas, kiedy sądziliście na pewno, że się znajduje w dawnej studni w Sijut?
— Nie wspominaj o tem, bo mię wściekłość porywa. Ten giaur ma szczęście, jakiego nie posiadał jeszcze żaden z prawdziwych wiernych. Krzyżuje wciąż nasze plany, a kiedy nam się zdaje, że go już mamy, wymyka się niespostrzeżenie z rąk naszych.
— Tym razem nam nie ujdzie.
— Kto wie. Uważaj na to, że ma wielką ilość żołnierzy ze sobą.
— Źołnierzy się nie boję, ale on sam da nam z pewnością wiele do roboty. Ibn Asl ma w każdym razie tyle ludzi przy sobie, że potrafi utrzymać w szachu żołnierzy. Jeśli się nam uda ostrzec go, zwróci się broń giaura przeciwko niemu samemu. Prawdziwe szczęście, że zobaczyłem w Berberze wśród żołnierzy reisa effendiny naszego Ben Meleda, który mnie poznał odrazu i zdradził wszystko przedemną. Chciałem właściwie jechać wprost do Chartumu, lecz nie żałuję tego okrążenia i straty czasu, bo dzięki temu, musi mi ten giaur wpaść w ręce.
W tej chwili powrócił szejk. Słyszał ostatnie słowa i rzekł z miną strapioną:
— Musimy się wyrzec ognia, bo nic nie znalazłem. Życzę ci, żeby choć nadzieja schwytania tego niewiernego nie zawiodła. Czy go chcesz dostać w swoje ręce dlatego, że się buntuje przeciw lbn Aslowi, czy też z osobistych powodów?
— Mam z nim osobiste rachunki.
— Powiedz mi jakie. Jestem waszym dalulem[61] i mogę wam w waszych zamiarach dopomóc.
Odstawił strzelbę i usiadł przy nich na ziemi. Mokkadem spełnił jego życzenie w taki sposób, że mi włosy na głowie stawały. Opowiadał okropne historye, których ja miałem być bohaterem i przedstawił mnie jako zbiorowisko wszelkich występków i złości.
— Allah! — zawołał szejk. — Taki człowiek, to właściwie nie człowiek, ale chyba dyabeł, bo posłuchajcie: Kiedy Allah stworzył Adama, chciał go dyabeł naśladować i stworzył istotę, mającą wprawdzie postać człowieka, lecz duszę dyabła. Od tej istoty pochodzą chrześcijanie, Adam zaś jest praojcem wiernych muzułmanów. Człowiek boi się prawie mówić i słuchać o tym giaurze i niech mnie Allah przed nim uchroni. Jeśli go pochwycicie, przypatrzę mu się tylko zdaleka, wobec tego jednak, co o nim słyszę, wątpię, czy go w swe ręce dostaniecie.
— Tym razem całkiem pewnie! — rzekł muzabir. — Jaka to będzie dla nas rozkosz! A potem biada mu, potrzykroć biada. Chciałbym go już teraz mieć w ręku, chciałbym....
Nie skończył zdania, gdyż podniosłem się na stopniu kamiennym i nagle zeskoczyłem w dół ku nim mówiąc:
— Spełniam twoje życzenie; oto mnie masz!
Zeskoczyłem w ten sposób, że stanąłem między ich strzelbami a nimi. Z początku oniemieli z przerażenia i nie ruszając się, patrzyli się tylko we mnie, jakby widmo ujrzeli. Wydobyłem rewolwery z za pasa, zwróciłem ku nim lufy i mówiłem dalej:
— Nie należy dyabła wywoływać, bo się zjawi. Mówiliście o mnie, jako o dyable, więc jestem.
Mokkadem ocknął się z przerażenia pierwszy. Sięgnął za pas, wydobył pistolet i krzyknął:
— Ty nie jesteś człowiekiem, lecz dyabłem. Idź do piekła, które jest dla ciebie przeznaczone.
Chciał do mnie wymierzyć, ale mu nogą broń wytrąciłem tak, że odleciała daleko. Kiedy chciał się porwać na mnie, kopnąłem go w brzuch tak silnie, że upadł i przewrócił kozła. W tej chwili podskoczył muzabir, gibki jak kot, dziesięć razy zwinniejszy od mokkadema. Zerwać się i strzelić do mnie, było dlań dziełem sekundy. Miałem zaledwie czas rzucić się w bok. Kula przeleciała mimo, ja zaś w tej samej prawie chwili ugodziłem go pięścią w skroń tak zręcznie, że padł bez przytomności.
Tymczasem mokkadem zerwał się znowu, dobył noża i rzucił się z nim na mnie. Odbiłem cios, uderzając go od dołu w łokieć tak, że mu nóż wyleciał z ręki. Następnie powaliłem go i ścisnąłem oburącz za gardło. Przez kilka chwil wywijał rękami i nogami, poczem legł bez ruchu. Włożyłem w usta dwa palce i świsnąłem przeraźliwie, poczem podniosłem oba odrzucone rewolwery.
Stało się to wszystko z szybkością błyskawicy. Trudność mojego położenia w czasie walki z przeciwnikami zwiększało to, że musiałem zwracać uwagę także na szejka. Ten jednak nie zdołał dotąd żadnego jeszcze ruchu wykonać. Siedział, jak posąg, i wpatrywał się we mnie. Niesłychane osłupienie, malujące się na jego twarzy, mogło mnie w innej sytuacyi pobudzić do śmiechu.
— O Allah akbar, Boże wielki! — zajęczał, wstając powoli i wskazując na tamtych dwu. — Kto ty jesteś i co ci uczynili ci mężowie, że ich pięścią zabijasz, jako Kaled psy swoje?
— Kto ja jestem? — odrzekłem — przecież już powiedziałem. Jestem tym, o którym ci opowiadali.
— Giau... chrześcijaninem?
— Tak
— Udżubi Allah, cud Boski! Jak śmiesz tych ludzi w mojej obecności...
Chciał sięgnąć po flintę, więc zastąpiłem mu drogę i wtrąciłem:
— Nie rozdrażniaj się! Nie zdołasz już nic zmienić, ani z tego co się stało, ani w tem co się stanie.
— I owszem. Oddaj mi strzelbę!
— Zostanie na razie w mojem przechowaniu.
— Sięgnął oburącz za pas pod burnusem. Wtedy objąłem go rękoma, przycisnąłem mu ręce do ciała i zawołałem do Ben Nila, który nadbiegł właśnie z żołnierzami:
— Zwiążcie najpierw tego szejka Monassyrów, lecz nie czyńcie mu nic złego, gdyż z wroga stanie się wkrótce naszym przyjacielem.
Opierał się, na nic mu się to jednak nie zdało. Rozbrojono go i związano tak, że rękami nie mógł wcale poruszać. Wzywał on wszelkich rodzajów zemsty niebios i Allaha, w czemeśmy mu oczywiście bynajmniej nie przeszkadzali.
Kiedy wiązano mokkadema i muzabira, naturalnie znacznie silniej i troskliwiej, dał się słyszeć głos, wołający z krawędzi wadi:
— Powalcie ich na ziemię, zabijcie ich, wpakujcie im wszystkie kule w głowy i wbijcie im noże w ciała. Czy jesteście już może gotowi?
— Milcz! — odpowiedział Ben Nil. — Ze strachu, tchórzu, nie schodzisz na dół.
Z tych słów wymiarkował, że już nie było niebezpieczeństwa, więc zeskoczył obiema nogami naraz i krzyknął na widok jeńców:
— Zwycięstwo, tryumf, chwała, cześć! Bitwa wygrana, wróg pokonany!
— Milcz samochwalco! — zawołał Ben Nil. — Jesteś pierwszym przy jedzeniu, ale tam, gdzie się trzeba zdobyć na odwagę, ciebie nigdy niema. W walce nie widziałem cię jeszcze nigdy. Masz tu tego szejka, zaprowadź go do obozu.
— Szejka? Ani myślę! Ja wezmę muzabira, który mnie chciał w studni zagłodzić. Zemsta moja będzie okropna!
Muzabir, a potem i mokkadem przyszli do siebie, Podniesiono ich z ziemi, poczem Selim wziął muzabira za rękę i rzekł:
— Naprzód drabie! Dostałeś się w moją potężną moc, to też zdepcę cię, jak słoń robaka.
Muzabir, choć silnie skrępowany, skoczył na niego, rzucił go na ziemię i w braku innej broni chwycił go zębami za gardło. Kąsał, jak wściekły pies, lecz na szczęście zdołał Selimowi tylko skórę poszarpać. Ten długonogi tchórz wyciągnął ręce i nogi i przerażony nie bronił się wcale, tylko wrzeszczał i beczał, jak ciele zarzynane. Chwyciłem muzabira za kark, poderwałem go i w twarz go kułakiem uderzyłem tak silnie, że mu się krew z nosa puściła. Selim wstał, chwycił się za gardło i zaczął jęczeć:
— On mnie zagryzł; leżał na mnie, jak tygrys. Effendi, ty jesteś najsławniejszym lekarzem na świecie; zbadaj mnie, czy przypadkiem rana nie jest śmiertelna?
Miał pokaleczoną tylko skórę, mimoto zrobiłem minę poważną i oświadczyłem:
— Przewód oddechowy, wątroba i śledziona są wprawdzie nienaruszone, ale zęby człowieka wściekłego są jadowite, dlatego należy się prawdopodobnie spodziewać simm ed damm[62].
— Simm ed damm? Nie słyszałem jeszcze nigdy o takiej chorobie. Niech mi Allah będzie miłościw! Jaki jej przebieg?
— Rana puchnie, a puchlizna rozszerza się aż do serca. Żołądek bieleje, płuca zielenieją, twarz czernieje i dostaje żółtych pręgów, ręce i nogi odpadają, ciało się rozkłada tak, że wkońcu zostaje tylko głowa, która także ginie po kilku tygodniach.
— — O Mahomecie i święci kalifowie! Więc to jest simm ed damm! Jestem zgubiony, ten muzabir mnie zamordował! Czy niema środka przeciw tej okropnej chorobie?
— Jest, i to bardzo prosty, lecz zdaje mi się, że nie mogę go w tym wypadku zastosować.
— Powiedz mi tylko, co mam czynić, mój ukochany, dobry, najczcigodniejszy effendi. Uczynię wszystko, choćby było najcięższe.
— Dobrze, spróbuję cię ocalić, lecz musisz mi być posłusznym.
— Będę posłuszny, jak najniższy niewolnik. Wydaj mi tylko prędko rozkazy.
— Najpierw muszę cię natrzeć moim ruh el unmo[63] a od tej chwili wolno ci oddechać tylko nosem. Nie wolno ci ust otwierać, a więc przedewszystkiem nie mówić.
— Allah! To bardzo źle! A jak długo to potrwa?
— Dopóki nie przeminie niebezpieczeństwo; ja ci sam powiem.
— Ależ ja muszę jeść i pić, a sam Allah wie, że tego nosem czynić nie można.
— Przy jedzeniu i piciu wolno kęs lub łyk wziąć do ust, lecz przytem nie wolno oddechać ani mówić.
— Usłucham cię, effendi, usłucham. Wolę milczeć przez pewien czas, aniżeli zginąć na tę straszliwą chorobę. Co to za straszna rzecz utracić ręce, nogi, a potem żyć tygodniami mając już tylko głowę. Nie, tegobym nie zniósł. Przysięgam ci na brody wszystkich kalifów, że nie przemówię ani słowa.
— A zatem spróbuję cię leczyć. Jesteś człowiekiem z silną wolą, więc przypuszczam, że nie zrobisz wstydu mojej sztuce i wiedzy.
— Słusznie, bardzo słusznie! Zobaczysz, jaką będziesz miał ze mnie pociechę, żebym tylko ja tak samo dobrze na tem wyszedł. Będę chętnie milczał, byle tylko uniknąć tej strasznej choroby, a następnie śmierci!
Jeńców i ich wielbłądy zaprowadzono na górę do naszej kryjówki. Musieliśmy zamknąć napowrót studnię i zatrzeć ślady po tem, co się stało. Następnie dałem wskazówki porucznikowi i onbaszy na dzisiejszy wieczór.
Ponieważ sam miałem zamiar śledzić karawanę i czegoś się dowiedzieć, dlatego oni obaj musieli przewodzić dwom grupom, które mieliśmy utworzyć przed atakiem. Natarłszy wprzód szyję Selima salmiakiem, pokazałem porucznikowi i onbaszy miejsca, któremi mieli sprowadzić swoje oddziały do wadi. Dalsze ich postępowanie zależało od okoliczności. Ja sam zeszedłem znać się tak dobrze z położeniem, żeby w nocy nie popełnić najmniejszego błędu. Następnie powróciłem do obozu, nadzwyczajnie zadowolony z tego, że dwaj najgorsi moi nieprzyjaciele, a szczególnie Abd el Barak, właściwy sprawca wszystkich przedsięwziętych na mnie ataków, wpadł w nasze ręce.
Ale co z nimi zrobić? To pytanie zadawałem sobie sam, zadał mi je porucznik i onbaszi, kiedy przy nich usiadłem. Jeńcy leżeli dość daleko pod dozorem dwóch ludzi i nie mogli słyszeć naszej rozmowy. Selim siedział w tej pozycyi, którą Arab nazywa rahat el a’da[64] a więc z podwiniętemi nogami, a Ben Nil, siedzący obok, coś do niego mówił. Chciał on Selima nakłonić do rozmowy, ten jednak pomny na moje zarządzenia, zachowywał z wielkiem „męstwem“ milczenie.
— To szczególne, effendi, że twoje postanowienia mają zawsze bardzo dobry wynik — rzekł porucznik. — Wszak wiesz, że nieraz myślałem inaczej, niż ty, i sprzeczałem się z tobą, lecz teraz widzę, że twoje wskazówki i plany były mądrzejsze, niż nasze. Dzięki im mieliśmy teraz dobry połów i jestem pewien, że nam się uda odbić Ibn Aslowi porwane kobiety.
— Toby mi jeszcze nie wystarczyło — odrzekłem. — Chcę mu nie tylko odebrać niewolnice, ale i jego samego pojmać i oddać w ręce reisa effendiny.
— To byłby czyn wielki, dzięki któremu setki czarnych zachowałyby wolność i życie. Ale taki sukces trzebaby obficie krwią opłacić.
— Jest to bardzo prawdopodobne, ale nie konieczne. Jeżeli się postaramy o to, aby sytuacya była dla nas korzystna, to się może bez krwi rozlewu obejdzie.
— Chciałbym zobaczyć, jak się ty do tego zabierzesz. Wszystko się składa przecież tak, że Ibn Asl nadejdzie i rozłoży się obozem nad studnią. My napadniemy na jego wojowników, pozabijamy ich, ile się da, a resztę weźmiemy do niewoli. Nie pojmuję, w jaki sposób możnaby tych pięćdziesięciu ludzi pojmać bez walki i krwi rozlewu?
— Tego nie wiem na razie i ja. Uważam życie człowieka za jego najwyższe dobro na ziemi i dlatego należy je oszczędzać, choćby się miało do czynienia nawet z najzawziętszym wrogiem. Zresztą wiem z doświadczenia, że każdego przeciwnika można równie dobrze pokonać chytrością, jak bronią, a takie zwycięstwo, bez krwi rozlewu, jest bezwątpienia zaszczytniejsze, niż tamto. Narazie musimy oczywiście trzymać się planu najprostszego. Ja zejdę po skale nadół, by nadsłuchiwać, a wy udacie się prawą i lewą stroną studni także na dół i zaczekacie w ciemności na mój znak do ataku.
— Jaki znak?
— Czy słyszałeś kiedy krakanie sępa we śnie?
— Tak.
— Ja będę ten głos naśladował; jest on w pustyni czemś tak zwykłem, że nie może zwrócić uwagi Ibn Asla, ani jego strażników.
— Dobrze, ale w każdym razie przy jeńcach i wielbłądach musimy zostawić kilku ludzi na straży.
— Naturalnie! Wystarczą dwaj lub trzej ludzie. Jeńcy zostaną nadal w pętach z wyjątkiem szejka. On niewinny, nic nam nie uczynił złego i nie ma względem nas złych zamiarów. Nie wiemy jeszcze, czy on i jego plemię nie przydadzą się nam jeszcze kiedy i dlatego należy postępować z nim łagodniej, aniżeli z tamtymi dwoma.
— Przyznaję ci słuszność, powiedz mi jednak, co postanowiłeś zrobić z mokkademem i muzabirem?
— Zawieziemy ich reisowi effendinie. Pokazało się, że utrzymują stosunki z łowcami niewolników.
— Więc nie myślisz się na nich zemścić? Godzili przecież na twoje życie.
— Ja tu nie jestem sędzią; religia zresztą zabrania mi zemsty.
Ben Nil usłyszał to i powiedział:
— Ale ja nie jestem chrześcijaninem, effendi. Muzabir był sprzymierzeńcem świętego fakira, a mokkadem także do tej bandy należy. Zwabiono mnie do studni, by mnie tam zgubić. Gdybyś ty był nie nadszedł, byłbym musiał zginąć nędzną śmiercią głodową. A zatem obaj pojmani nie należą do reisa, lecz do mnie.
— Czy chcesz ich zamordować?
— Nie — odrzekł młodzieniec z dumą . — Odkąd jestem przy tobie, myślę tak, jak i ty. Nie zabijam człowieka bezbronnego, nawet gdyby był moim najgorszym wrogiem, ale mimoto chcę i muszę się zemścić. Będę z nimi walczył rzetelnie, Ty im broń zwrócisz, a potem niechaj Allah rozstrzyga między nami.
— Namyślę się jeszcze nad tem.
Powiedziałem to oczywiście, by go uspokoić, lecz bynajmniej nie miałem zamiaru spełnić jego życzenia. Ten mały zuch był mi zbyt cennym, abym miał mu pozwolić narażać się na poważne niebezpieczeństwo.
Kazałem przyprowadzić do siebie szejka Monassyrów. Musiał usiąść obok nas, a czyniąc to, zapytał zaraz surowo:
— Co wam zrobiłem złego, że postępujecie ze mną, jak z nieprzyjacielem?
— Jesteś towarzyszem naszych wrogów; to wystarcza. Słyszałeś zresztą, że wydałem rozkaz, żeby z tobą nie postępowano surowo.
— Słyszałem, a mimoto jestem ciągle związany, jak jeniec. Słowa twoje brzmią ładnie, tylko postępujesz inaczej, niż mówisz. Jesteś wiarołomnym chrześcijaninem.
— Licz się ze słowami i przestań mię obrażać. W przeciwnym razie zmusisz mnie swojem postępowaniem do tego, że będę się z tobą obchodził tak, jak z tamtymi. Jesteś ich towarzyszem, a oni godzili na moje życie, mógłbym więc was wszystkich kazać natychmiast zgładzić. Kiedy rozmawiałeś z nimi, byłem w pobliżu i słyszałem wasze słowa. Wiem zatem, że pożyczyłeś im tylko wielbłądów, a zresztą nie bierzesz udziału w ich sprawkach. Według sprawiedliwości chrześcijańskiej nie powinieneś płacić za ich uczynki. Dlatego też będziesz wolny, jeśli gotów jesteś spełnić warunki, które ci przedłożę.
— Wymień je!
Ponurość z jego twarzy ani na chwilę nie ustąpiła. Był to zakamieniały muzułmanin i jako taki, przeciwnik wszystkich innowierców. W dodatku wierzył w to, co przed nim nałgał o mnie Abd el Barak, Opowiedziałem mu więc pokrótce, co się stało i wkońcu dodałem:
— Pojmiesz już chyba teraz, że nie jestem takim dyabłem, za jakiego mnie przedstawili. Nie jestem twoim wrogiem i wiem, że Monassyrowie są walecznymi wojownikami, którzy nigdy danego słowa nie łamią. Dlatego przedkładam ci, co następuje: Przysięgniesz mi na brodę proroka, że nie opuścisz tego miejsca bez mego pozwolenia i nie będziesz rozmawiał z mokkademem ani z muzabirem. Jeżeli to uczynisz, każę z ciebie zdjąć pęta, oddam ci nawet broń twoją i będziesz naszym gościem, nie jeńcem.
— A potem, kiedy stąd odjedziecie?
— Będziesz wolny i uczynisz, co ci się spodoba.
— Czy to podstęp, czy pełna prawda?
— Ja nie kłamię.
— W takim razie daję ci słowo.
— Wypowiedz je dokładnie i zupełnie.
— Przysięgam na brodę proroka, że żądania twoje wypełnię ściśle.
Widać było po nim, że słowa dotrzyma, więc zdjąłem z niego więzy, dałem mu broń i rzekłem:
— Możesz teraz siedzieć u nas jako gość i przyjaciel. Zresztą podziękuj Allahowi, że jestem chrześcijaninem i żeś się spotkał ze mną. Gdyby nie to, nie żyłbyś już jutro.
Spojrzał na mnie z ukosa wzrokiem nieufnym i zapytał:
— Jakto? Któżby chciał godzić na moje życie? Chyba tylko ty?
— Bynajmniej. Moi towarzysze powiedzą ci, że oszczędzam życie nawet najgorszych nieprzyjaciół. Czy wiesz, dlaczego cię wysłano po gnój wielbłądzi?
— Oczywiście że wiem. Mieliśmy rozniecić ognisko.
— Jeśli tak sądzisz, to masz serce pełne ufności. Skądby się tutaj mógł wziąć gnój wielbłądzi?
— Skąd? Przecież tędy karawany przechodzą.
— Ile karawan przejdzie tędy rocznie? Studnię znają tylko ludzie Ibn Asla, a ci zatrzymują się przy niej dwa lub trzy razy do roku. Zapewne zresztą i sam wiesz dobrze, że żaden przełożony karawany nie zostawi na pustyni gnoju swoich wielbłądów. Pojmiesz więc, że Abd el Barak wiedział dobrze, iż twoje szukanie będzie daremne.
— Więc pocóżby mnie wysyłał?
— Ażeby za twoimi plecyma pomówić o tobie z muzabirem. Kiedy odszedłeś, słyszałem każde ich słowo. Chodziło o twoją śmierć.
— Allah! Udowodnij mi prawdą słów twoich!
— Łowca niewolników Ibn Asl ed Dżazur może tylko dopóty posyłać swoje karawany przez pustynię, dopóki wszystkie jego ukryte studnie pozostaną w tajemnicy. Jeśli ktoś obcy przypadkiem je odkryje, to pytam się ciebie, co Ibn Asl postawi wyżej, życie jego, czy te ogromne sumy, które zarabia na niewolnikach?
— Oczywiście że pieniądze, ale przecież oni sami przyprowadzili mię do studni. Ja się w ich tajemnice bynajmniej wdzierać nie chciałem.
— To wszystko jedno, dość, że o niej wiesz. Aby tajemnicę w dalszym ciągu zachować, musi cię Ibn Asl zgładzić.
— I to powiedział Abd el Barak?
— Tak. A może sądzisz, że cię okłamuję?
— Nie, wierzę, że mówisz prawdę, ale jacy to źli ci ludzie.
— Ty sam winę ponosisz, bo nie chciałeś im powierzyć wielbłądów, tylko się domagałeś, żeby cię zabrali z sobą.
— To prawda, teraz poznaję, że mi nie mogli zwrócić uwagi na niebezpieczeństwo, na które się narażałem. Są oni zatem mniej winni, aniżeli sądziłem, a ponieważ pod twoją opieką jestem bezpieczny, więc im przebaczam.
— Widzę, że Allah dał ci miękkie serce. Jesteś łagodny, jak chrześcijanin, co mnie cieszy tem bardziej, że cię uważałem za surowego przeciwnika mojej wiary.
— I takim przeciwnikiem istotnie jestem i do końca życia zostanę, mimoto jednak przypuszczam, że mi modlitw moich odmawiać nie zabronisz.
— Nie mam prawa mieszać się w sprawy twojego sumienia.
— Wiedz zatem, że nadeszła pora modlitwy o zachodzie słońca i że mój dywan modlitewny znajduje się przy moim wielbłądzie Czy mogę go sobie przynieść?
— Możesz. Wielbłąd, dywan i cała twoja własność należy do ciebie; nie jesteśmy złodziejami ani rozbójnikami.
Przyniósł sobie swój dywan, na którym klęknął i przyłączył się do nabożeństwa drugich. Słońce zapadało właśnie za horyzont, a głosy modlących się brzmiały poza wadi aż na pustynię. Potem szybko zapadła noc, gdyż w owych stronach zmierzch jest bardzo krótki.
Po modlitwie zabrano się do jedzenia, przyczem uderzyła mię jakaś ostra woń. Oglądnąłem się i zobaczyłem jednego z żołnierzy, leżącego brzuchem na ziemi i dmuchającego ze wszystkich sił w tlejący ogień. Przyskoczyłem do niego i stłumiłem zarzewie.
— Co ty robisz? — złajałem go. — Kto ci popozwolił ogień tu rozniecać?
— Chciałem tylko mały ognik rozpalić, effendi — tłómaczył się dziecinnie.
— Widzę to właśnie! Widocznie ci się zdaje, że to dozwolone?
— Tak, effendi!
— Nie wydałem odnośnego rozkazu, bo nie przypuszczałem, że ktoś z was ma gnój wielbłądzi. Skąd go masz?
— Nazbierałem go, jadąc ciągle za drugimi i zsiadając za każdym razem.
— W takim razie zadałeś sobie wiele trudu zupełnie niepotrzebnie. Czyż nie pojmujesz, że dla nas niebezpiecznie rozniecać teraz ogień? Taki dym czuć zdaleka, choć go jeszcze nie widać. Gdyby teraz nadszedł Ibn Asl i zozłożył się tam na dole obozem, woń spalonego gnoju łatwoby nas mogła zdradzić.
— Nie pomyślałem o tem. Przebacz!
Leżeliśmy w zagłębieniu wzgórza a jeńcy z nami. Na wzgórku stała warta, mająca zwracać pilnie uwagę na południowy zachód. Ponieważ byłem przyzwyczajony ufać sobie więcej, niż drugim, poszedłem ku straży, a za mną nadszedł także onbaszi. Znał pustynię, więc sądził, że mi dopomoże.
Po pewnym czasie wszedł księżyc na niebo i rzucił światło swoje na przeciwległe wzgórza skaliste. Ciemne niższe miejsca można było dobrze odróżnić od wyższych, jaśniejszych. Około godziny dziesiątej zauważyłem w dali jakiś ruch, a niedługo potem zobaczyłem jasne postacie na ciemnem tle. Były to białe haiki łowców. Zeszedłem więc do kryjówki, zawiadomiłem porucznika o przybyciu oczekiwanych, zaleciłem mu ciszę i ostrożność, kazałem obu jeńcom zawiązać usta, ażeby karawany niewolników nie przestrzegli głośnymi okrzykami, a sam zeszedłem po skalnych stopniach na stanowisko, z którego i tym razem miałem zamiar rozmowę przeciwników podsłuchać.
Światło księżyca nie dochodziło do wnętrza wadi, a gwiazdy migotały tak słabo, że tam na dole panowały nieprzejrzane ciemności.
Z przeciwległego brzegu odzywało się coś, jakby świegot jaskółek, przerywany od czasu do czasu głosem głębszym. Ten świegot, były to dolatujące zdala głosy niewolnic, a wpadający chwilami bas, był głosem przewodnika, prowadzącego wielbłądy po spadzistej Ścieżce.
Głosy zbliżały się, karawana dosięgła dna wadi, z poczem zwróciła się wprost ku studni. Widziałem poruszające się haiki mężczyzn i jasne dachy namiotowe nad lektykami dla kobiet. Wszystko inne niknęło w głębokiej ciemności. Wtem zabrzmiał donośny głos przewodnika:
— Stać! Podziękujcie Allahowi i prorokowi, żeśmy doszli szczęśliwie do wody orzeźwienia.
Z kilkuset gardzieli wyrwał się jakby okrzyk radosny. Mężczyźni nawoływali się, albo klęli, głosy kobiece mieszały się ze sobą, wielbłądy beczały, albo mruczały. Wnet zapłonęły pochodnie i naraz mogłem zobaczyć, co się działo o sześć łokci podemną.
Była to rzeczywiście pokaźna karawana. Naliczyłem piętnaście wielbłądów jucznych, niosących tachtirwany, o kształtach bardzo rozmaitych, ale zawsze fantastycznych, a nawet dziwacznych. Inne niosły na grzbietach wory z wodą, żywność i namioty. Wierzchowych wielbłądów było około pięćdziesiąt; nie mogłem ich odrazu dokładnie policzyć.
Przez kwadrans może panował chaos i zamieszanie trudne do rozwikłania, powoli jednak nastawał w tłumie porządek. Rozbito namioty dla nięwolnic, którą to pracę same musiały wykonać. Mężczyźni zdjęli ciężary z wiełbłądów, a kilku z nich zbliżyło się z pochodniami do studni, by z niej usunąć nakrycie.
Doznawałem dziwnego uczucia. Poznałem Wschód dość dobrze, lecz nie widziałem dotychczas, takiego obrazu, jaki się tu przedemną roztoczył. Działała przytem oczywiście i świadomość, że teraźniejsza scena zamieni się bardzo rychło w scenę krwawą.
Urządzenie obozu łatwo było rozpoznać. Znajdowałem się wprost nad studnią. Na prawo od niej rozłożyli mężczyźni koce i chusty, po lewej ręce wznosiły się namioty kobiet, za nimi leżały siodła z jukami i do jazdy wierzchem, a jeszcze dalej szeregiem spoczywały wielbłądy. Rozkład obozu zatarł dodatnie wrażenie, jakie miałem dotychczas o przezorności i ostrożności sławnego, a raczej osławionego, Ibn Asla ed Dżazur. Jednem słowem obóz rozbito lekkomyślnie, żywiąc oczywiście zbyt wielką pewność, że pustynia nie kryje nikogo oprócz karawany.
Zabrano się do odkopania jamy. Zajęci tem ludzie pracowali rękami. Obok nich stał jakiś Negr, ogorzały od słońca, czarnobrody człowiek, który im się przypatrywał, a od czasu do czasu rzucał rozkazy na prawo i lewo. Był to zatem łowca niewolników Ibn Asl. Nie było w nim ani trochę podobieństwa do ojca, owego pozornie czcigodnego, bardzo świętego fakira Abd Asla.
Po kilkunastu minutach pracy, dostali się do płyty kamiennej, podnieśli ją, a dowódca wziął pochodnię i ukląkł, aby poświecić do środka. Wtem zaklął siarczyście i zawołał zawiedziony:
— Toż tu zaledwie na dwie stopy wody. Widocznie dyabeł odprowadził deszcz w inną stronę; nie można nawet jednego woru napełnić, bo tę wodę musimy dać niewolnicom, by się trzymały rzeźko i zdrowo. Niechaj Allah zwiąże gardła tym kobietom, przez które musimy znosić pragnienie.
— Może się co uzbiera — zauważył jeden z ludzi.
— Ja sam wiem o tem, ty synu i bratanku przemądrości, ale jak długo to potrwa? Przecież tu długo nie zabawimy.
— Wybacz! Musimy i tak zaczekać, dopóki tamci nie nadejdą.
— Nadejdą jutro, a potem musimy zaraz wyruszyć w dalszą drogę.
— Ale oni przyniosą wodę z Bir Murat.
— Ty ją sam pij, jeśli ci smakuje! Nie skosztowałem ani kropli z tej, którą przyniósł Malaf dziś rano. Sprowadźcie kobiety! Ja sam będę czuwał, aby jedna kropla nie poszła na marne.
— Kiedy już studnię do dna wypróżniono, usiadł przy niej na ziemi, oparł łokcie na kamieniach i położył głowę na dłoni. W tej postawie przypatrywał się drugim.
Poszedłem za jego przykładem i przyglądałem się wszystkiemu najdokładniej. Przedewszystkiem wpadło mi w oko, że żaden z tych ludzi nie miał przy sobie flinty ani pistoletu, a cała ich broń stanowiły teraz noże, tkwiące za pasami. Jak później zauważyłem, złożyli strzelby za namiotami kobiet obok innych pakunków.
Indyanin jest znacznie ostrożniejszy. O ile nie znajduje się w wigwamie, nie wypuszcza broni z ręki a nawet śpiąc, ma ją tuż obok siebie. Od nich właśnie i ja się tego nauczyłem. Beduini przeciwnie; zauważyłem już nieraz, że kiedy rozbiją obóz, składają na kupę swoje długie strzelby i ani myślą nawet postawić przy nich straży.
Po wąwozie, zaczął się rozchodzić odór palonego gnoju wielbłądziego, Mężczyźni przynieśli kilka worów z wodą i z daktylami i poukładali się w pobliżu wodza, by spożyć skąpą przekąskę. Było to bardzo mięszane towarzystwo, bo widziałem tam twarze o najrozmaitszych cerach, od głębokiej czerni począwszy aż do jasnego, słońcem przyciemnionego bronzu.
Rozmawiali z sobą pocichu. Oni także nie mieli widocznie odwagi mówić głośniej przy wodzu. Z pod namiotów dochodziły do moich uszu głosy kobiece, ani słowa jednak z ich rozmów nie zdołałem zrozumieć. Te które widziałem nad studnią, były istotnie piękne i pod tym względem sławę kobiet Fessara wyglądem swoim zupełnie uzasadniały.
Z kolei zwróciłem uwagę na człowieka nadchodzącego z tej strony obozu, w której spoczywały wielbłądy. Usiadł obok dowódcy i nie mówiąc mu ani słowa, wydobył kawał mięsa suszonego i zaczął jeść. Był jeszcze młody, ale w walce musiał być bardzo doświadczony, bo twarz jego była tak bliznami zorana, jakby ją kto siekaczem na stolnicy pokrajał. Kiedy włożył do ust i połknął ostatni kąsek, rzekł do dowódcy:
— No, jak tam dzisiaj? Czy będzie już ostatecznie posłuszna, czy nie?
Głos jego brzmiał chropawo i kracząco i był prawie tak samo brzydki, jak twarz.
Skinął na dwu ludzi. Wstali, zniknęli na chwilę w namiocie i wyprowadzili z niego piękną, młodą dziewczynę, lat może szesnastu. W twarzy jej nie było ani śladu ostrości rysów, właściwej starszym beduinkom. Była bosa, ciało jej okryte było szatą ciemną, podobną do kaftana, a ciemne jej włosy zwisały na plecach w dwu długich i grubych splotach. Twarz jej była sztywna i nieruchoma. Wzrokiem zimnym i sztywnym patrzyła na dowódcę, przyczem zdawało się, że nie widzi jego towarzysza. Dowódca wskazał na niego i zawołał:
— Obraziłaś go i musisz to odpokutować! Pocałuj go!
Marba rozkazu nie usłuchała, zdawała się go nawet nie słyszeć; nie ruszyła nogą ani ręką, ani nawet ustami lub rzęsami.
— Pocałuj go! — zawołał dowódca głośniej, niż przedtem. — Jeśli nie, to....
Wyprostował się i wyciągnął harap hipopotami z za pasa. Ona jednak stała jak kamienny posąg bez życia, patrzyła przed siebie, jak przedtem, i ani nie drgnęła. Wtedy przystąpił do niej bliżej, uderzył ją harapem i powtórzył rozkaz. Przyjęła bolesne razy, ani nie drgnąwszy.
— Wal dopóki nie usłucha! — zawołał gniewnie młodszy jego towarzysz, zrywając się z miejsca.
— To wolno tylko Ibn Aslowi. Musisz do jutra zaczekać, aż wróci. Niech jednak Marba poczuje, że ja mam dziś prawo rozkazu.
Uderzył ją jeszcze kilka razy, a potem usiadł; młodszy uczynił to samo, dziewczyna zaś odwróciła się, poszła zwolna ku namiotowi i zniknęła za jego zasłoną.
Z jakąż ochotą byłbym zeskoczył i dał temu drabowi pokosztować harapa. Niestety musiałem się na razie wyrzec tej przyjemności. Ostatnie jego słowa miały dla mnie wielkie znaczenie. Powiedział, że Ibn Asl nadejdzie dopiero jutro, on sam więc był widocznie tylko jego zastępcą. Gidzież się jednak teraz Ibn Asl znajdował? Słyszałem poprzednio, że niektórzy jego ludzie zostali w tyle i że jutro dopiero przywiozą wodę. Czyżby wódz miał z nimi dopiero przybyć? Czemu opuścił karawanę i sam w tyle pozostał?
Na te pytania wkrótce otrzymałem odpowiedź, gdyż obaj rozmawiający usiedli sobie pode mną a młodszy z nich rzekł w dalszym ciągu:
— Gdyby Ibn Asl nie brał był tak tej córki szejka Fessarów w obronę, sądząc, że za nią właśnie zdobędzie wysoką cenę, byłbym zażądał jej, jako swego udziału, wyrzekając się wszystkiego innego, a potem bym ją na śmierć zaćwiczył. Ta dziewczyna miała odwagę w twarz mi plunąć i nazwała mnie dyabłem! Gdyby była murzynką, a choćby tylko brunatną Nubijką, byłbym, nie pytając Ibn Asla o pozwolenie, w tej chwili przeciął jej gardło. Szkoda wogóle, że tym razem sam karawanę prowadzi i nie poruczył nam, jak zawsze, transportu. Czemuż nie wrócił do domu! Po co mu się narażać na niebezpieczeństwo, że go ten niewierny effendi może pochwycić?
— Nie troszcz się o niego! Niebezpieczeństwo zwróciło teraz paszczę swoją ku giaurowi i z pewnoŚcią go już połknęło.
— Jestem innego zdania. Zresztą nie wierzę, żeby ten pies śmiał się na nas porwać.
— Ja zaś opieram się na tem, co mówił Abd Asl, a i Murad Nassyr był tego samego zdania. Obaj znają tego cudzoziemca i wiedzą dobrze, do czego zdolny. Czego zaś oni jeszcze nie wiedzieli, to uzupełniła bystrość naszego pana. W Chartumie wiedzą na pewno o napadzie na kobiety Fessara, a reis effendina czatuje na nas nad Nilem. Porucznika wysłał w tym samym celu, a ten nie przyszedł pewnie sam, lecz z żołnierzami. Widziano go w Korosko z owym obcym effendim, a z tego wniosek prosty, że obydwaj zaczaili się na nas. Ale biada temu psu chrześcijańskiemu, jeśli porwie się na Ibn Asla. Już ja wiem, co on mu zrobi.
— Zaćwiczy go na śmierć?
— Nie, znacznie gorzej. Schwyta go, wytnie mu język, ażeby nas nie mógł zdradzić, a potem sprzeda go jako niewolnika jednemu z czarnych plemion w kraju Bar el Gazal.
— To byłaby zaiste zemsta zasłużona. Jakiem prawem te psy chrześcijańskie zabraniają nam handlu niewolnikami? Dobrze, że przynajmniej ten jeden zasłużoną odbierze karę.
— Nie wątpię, że go Ibn Asl dostanie w swoje ręce, gdyż zatrzymał przy sobie Malafa i tamtych, którzy giaura widzieli. Oni znają go dobrze i zwrócą uwagę pana na niego. lbn Asl był wściekły na nich, że dali się pokonać temu jednemu człowiekowi. To też wytężą teraz wszystkie siły, żeby naprawić błąd popełniony.
— Czy pan, jeśli jutro przybędzie, przywiezie ze sobą narzeczoną?
— Nie. Musiałby wlec ją ze sobą do Ras Ratai, co ani dla niego nie byłoby wygodne, ani dla nas. Brat jej, Turek, odjechał z nią dzisiaj z Bir Murat, Abd Asl zaś ma im towarzyszyć tylko do Faszody.
Słyszałem dość. Łowca niewolników został nad Bir Murat, by mnie pochwycić, a Nassyr i święty fakir oddalili się stamtąd. Wystarczyło mi to do wykonania planu, który właśnie przyszedł mi na myśl. Polegał on na tem, żeby całkiem otwarcie pójść do obozu karawany i napad przygotować w ten sposób, żeby rozlewu krwi uniknąć. Poszedłem więc do naszej kryjówki i zawiadomiłem porucznika i onbaszę o moim zamiarze. Sprzeciwili mu się stanowczo.
— Nie porywaj się na to, effendi! — rzekł pierwszy. Narażasz życie i najdrobniejszy przypadek może nas zdradzić.
— Jeśli się głupio do rzeczy nie zabiorę, nie może być mowy o przypadku.
— A gdyby cię poznano?
— To i wtedy jeszcze mam się czem bronić.
— Pięćdziesięciu przeciw tobie jednemu, to trochę za wiele.
— Lepiej, żebym ja się sam na niebezpieczeństwo naraził, niż żeby potem, podczas napadu miało zginąć wielu.
— Ale jeśli ten jeden, jest człowiekiem, którego głowy i rąk potrzebują drudzy, to lepiej, żeby się nie narażał.
— Być może, że ty masz słuszność, spodziewam się jednak, że mi szczęście tym razem dopisze.
— Wobec tego muszę ci oznajmić coś takiego, czego dotąd mówić nie chciałem. Reis effendina nakazał mi wprawdzie, abym ciebie słuchał, ale równocześnie polecił mi kategorycznie, abym nie dopuścił do tego, byś swoje życie narażał. Tym razem nie mogę się na plan twój żadną miarą zgodzić.
— A cóż zrobisz, jeśli się bez twego pozwolenia wybiorę? Przemocą chyba mię przecież nie zatrzymasz?
— Owszem, zatrzymam!
— W takim razie narobię krzyku i wszystko będzie stracone, a karawana nam ujdzie.
— Tego nie zrobisz.
— Przeciwnie, daję ci na to moje słowo, a ty wiesz, że słowa nie łamię.
— Allah, Allah! — zawołał bezradnie. — Cóż teraz zrobię P
Staliśmy obok Ben Nila i Selima, którzy wciąż jeszcze siedzieli razem na ziemi. Nie wiem, czy Selim godził się na mój plan, czy nie, bądź co bądź zajął go on tak bardzo, że długonogi zerwał się i zawołał:
— Effendi, musisz dzisiaj....
— Milcz, nieszczęsny! — hukknąłemi — Czy chcesz umrzeć na tę okropną simm ed damm? Czyż nie zakazałem ci mówić?
Usiadł natychmiast przestraszony, przybrał minę opłakaną i przyłożył sobie do ust obie ręce na znak, że ich już nigdy nie otworzy.
— Widzisz, — mówiłem, zwróciwszy się do porucznika, — że nie dam odwieść się od mego zamiaru i radzę ci, abyś mi sprawy nie utrudniał.
— Pomyśl jednak, effendi, że jeśli spotka cię jakie nieszczęście, jak odpowiem za to przed reisem effendiną?
— Powiedz mu, że to był mój kismet. To przecież bardzo proste.
— To prawda. Uspokajasz mnie, effendi. Czyń, co ci się podoba; nie mam już nic przeciw temu, gdyż i tak wiem, że moich rad nie posłuchasz.
— Jestem wdzięczny za każdą uzasadnioną przestrogę, lecz twoja jest tak ogólnikowa i nieokreślona, że żadną miarą uznać jej nie mogę. Zresztą nie rzucam się na łeb w niebezpieczeństwo, lecz idę ku niemu z pełnym namysłem, a to przecież zmniejsza jego wielkość.
— A za kogóż myślisz się podać?
— Za posła Mokkadema, który kazał ostrzec Ibn Asla przed obcym effendim.
— Więcchcesz tych ludzi ostrzec przed samym sobą?
— Tak. Czy ci się nie zdaje, że potem tem łatwiej wpadną nam w ręce. Nie boję się, żeby mnie wzięli za Franka. Mój kismet na dziś polega na tem, abym całą karawanę w sidła twoje wpędził.
— Więc powiedz mi, co mam czynić?
— Przedewszystkiem musisz baczne na wszystko mieć oko. Kiedy usłyszysz głos rozespanego sępa, wyruszycie stąd obydwaj w dwie strony, a potem zejdziecie na wadi. Gdy będziecie na dole, zatrzymacie się bez szmeru, dopóki po was nie przyjdę.
— A jeśli cię pochwycą i nie będziesz mógł przyjść po nas?
— Gdybym aż do zniknięcia krzyża Sudanu nie dał znaku życia, będziecie wiedzieli, że łowcy wzięli mię do niewoli. Zejdziecie wtedy, by ich zaatakować i mnie uwolnić. jeślibyście zaś usłyszeli trzy płaskie strzały rewolwerowe jeden po drugim, będzie to znakiem, że jestem w niebezpieczeństwie, i pospieszycie mi z pomocą. W każdym razie, nie zapomnij zostawić straży przy wielbłądach i jeńcach, bo to jedno zaniedbanie mogłoby wszystko zepsuć.
— Bądź pewny, że dołożę wszelkich starań, aby się plan twój powiódł w zupełności i abyś ty sam cało z awantury wyszedł.
— Wobec tego idę z zupełną ufnością, że wszystko pójdzie dobrze. Strzelby moje zostawię u ciebie. To broń zachodnia i mogłaby mnie zdradzić, natomiast wezmę twoją długą arabską flintę.
Słowa te zwróciłem do Ben Nila, który wstał i odpowiedział:
— Effendi, weż raczej flintę Selima, bo ja chciałbym mieć moją przy sobie. Przyda mi się dla twojej 1 mojej obrony, idę bowiem z tobą. Kto wie, czy mojej pomocy nie będzie ci potrzeba. Wiem, że się będziesz wzbraniał, ale tym razem, o panie, zechciej mię z sobą wziąć, ja cię miłuję i nie mogę siedzieć w ukryciu, kiedy idziesz, aby śmierci w oczy zaglądnąć.
— Mylisz się, bo sytuacya nie jest znowu tak groźna.
— Raczej ty się mylisz, effendi. Ocaliłeś mi życie, a serce nakazuje mi wdzięczność. Nie bądź okrutny i nie pozbawiaj mię sposobności, abym ci ją okazał.
— Znam twoją życzliwość, Ben Nilu i to mi wystarcza.
— Ale mnie nie. Stałeś się moim wzorem i zupełnie tak postąpię, jak ty z porucznikiem. On nie chciał ciebie puścić, a ty zagroziłeś mu narobieniem zgiełku. Owóż jeśli nie weźmiesz mnie z sobą, zmuszę cię do tego. Pójdę za tobą, a jeśli to wzbudzi, podejrzenie w zbójach, to winę sobie samemu przypiszesz.
W pierwszej chwili zdawało mi się, że powinienem złamać jego upór, widząc jednak, że jego słowa płyną z serca, przepełnionego uczuciem wdzięczności, nie chciałem mu sprawić przykrości i postanowiłem go z sobą zabrać. Podałem mu rękę i rzekłem:
— No dobrze, chodź ze mną. Plan mój musi się z tego powodu wprawdzie nieco zmienić, ale sądzę, że nam to na szkodę nie wyjdzie.
Poszedłem do szejka Monassyrów i zapytałem:
— Czy ty masz w domu syna?
— Nawet kilku.
— Czy który z nich jest mniej więcej w wieku tego chłopaka?
— Tak.
— Jak mu na imię?
— Ben Menelik.
— A czy znasz Ibn Asla lub kogoś z jego ludzi?
— Nie. Dlaczego się o to pytasz?
— Później ci to wyjaśnię, bo teraz nie mam czasu.
Z kolei zwróciłem się do żołnierza, który chciał przedtem rozniecić ogień, i kazałem dać sobie ów gnój wielbłądzi, bo teraz był mi potrzebny. Następnie osiodłałem swego wielbłąda a Ben Nil swego. Chcąc w każdym calu wyglądać na muzułmanina, wziąłem ze sobą dywan modlitewny, a pozatem zaopatrzyłem się w zapasy, które każdy podróżnik musi mieć ze sobą w pustyni. Chciałem się w ten sposób uchronić przed podejrzeniami na wypadek, gdyby rewidowano nasze wielbłądy. Wszystko, co mogłoby mnie zdradzić, więc papier, ołówek i t. p. dałem do przechowania porucznikowi. Wziąłem jednak rewolwery, bo do obrony mogły mi się przydać, a posiadanie ich łatwo było w jakikolwiek sposób wytłómaczyć.
Ruszyliśmy w drogę. Prowadząc wielbłądy za uzdy, szliśmy obok siebie i wtedy tłómaczyłem mój plan Ben Nilowi i dałem mu wskazówki, jak się miał zachować. Miał mnie nazywać Saduk el baja, czyli Saduk handlarz z Dimiat (Damiette) i nie mówić do mnie effendi, lecz sidi. Spodziewałem się, że będzie dość ostrożny i nie popełni błędu. Porucznika z góry uprzedziłem, że wkrótce kilka strzałów posłyszy, poleciłem mu jednak, żeby sobie nic z nich nie robił.
Mniej więcej o tysiąc kroków od naszego obozu leżało zbadane przezemnie miejsce, którem łatwo było zejść na dno wadi. Schodziliśmy powoli na dół, związawszy przedtem wielbłądom pyski, ażeby na wypadek zwietrzenia innych wielbłądów nie zaczęły ryczeć.
Przybywszy na dół, zwróciliśmy się na lewo i szliśmy może jeszcze tysiąc kroków dalej. Tutaj zataczało wadi lekki łuk, za którym zatrzymaliśmy się. Zdjęliśmy z wielbłądów siodła i kazaliśmy im się położyć. Wystrzeliłem z jednej strzelby i nabiłem ją ponownie, poczem usiedliśmy na ziemi. Dwa położone na sobie kamienie utworzyły małe palenisko. Zaczekałem z dziesięć minut i wystrzeliłem powtórnie.
Byłem pewny, że łowcy niewolników dosłyszą wystrzały i wyślą kilku ludzi, którzyby ich przyczynę zbadali. Oczekując ich, zająłem się rozpaleniem ogniska. Do garnka wody wsypałem trochę mąki, zamieszałem to i postawiłem nad ogniem. Potem zapaliłem fajkę, oparłem się plecyma o ścianę i czekałem nato, co nastąpi.
W niedługi czas potem powiedziało mi ucho, że nadchodzą ludzie wysłani na zwiady. Nie były to oczywiście owe niedosłyszalne kroki Indyanina. Słychać było łoskot kamiennego rumowiska i kroki kilku biegnących osób. Siedzieliśmy w miejscu oświetlonem przez księżyc. Obrałem to stanowisko z rozmysłu, chcąc, ażeby nas łatwo znaleźli i wyraźnie widzieli. Po drugiej stronie w cieniu skał czołgały się trzy postacie i usiadły naprzeciwko, by się nam przypatrzyć. Ci głupcy niezręczni mieli na sobie białe haiki, które wyraźnie występowały w ciemności.
Zacząłem rozmawiać z Ben Nilemi to tak głośno, żeby nas było słychać po drugiej stronie wadi. Chciałem mianowicie, żeby nas uważali za ludzi, nie mających najmniejszego pojęcia o obecności karawany. Nazywaliśmy się przytem zmyślonemi nazwiskami dość wyraźnie, żeby nas zrozumiano. Po kilku minutach podsłuchiwacze oddalili się i zniknęli za zakrętem wadi.
— Odeszli! — rzekł Ben Nil zawiedziony. — Nie przyszli na tę stronę i zamiar nasz udaremniony!
— Nie bój się! Ci trzej wyszli tylko na zwiady. Oni doniosą swoim, co widzieli i wkrótce przyjdzie ich więcej, aby się z nami rozmówić.
Czekaliśmy z dziesięć minut, poczem zabraliśmy się do jedzenia zupy mącznej, na sposób czysto wschodni, t. zn. że sięgaliśmy palcami do garnka z klejowatą masą, a to, co się przylepiło do palców, oblizywaliśmy językiem. Wolałbym pieczoną kuropatwę, podlaną jakimś sosem, niż ten wschodni przysmak, trzeba było jednak pogodzić się z sytuacyą i poprzestać na zupie z prosa murzyńskiego. W czasie tej uczty nadesSzli znowu łowcy, ale tym razem jeszcze głośniej, aniżeli przedtem. Było ich razem dziesięciu ludzi, uzbrojonych od stóp do głów. Wyszli z zakrętu, utworzonego przez wadi, podeszli ku nam, zatrzymali się, a idący na czele pozdrowił mię znanym mi już głosem basowym:
— Mezalchem, dobry wieczór.
Był to dowódca, który bił Marbę, córkę szejka. Zerwałem się przerażony napozór i odrzekłem:
— Allah jumesik bilcher, na Allaha, jakże się przestraszyłem! Kto wy jesteście i co tu porabiacie?
Ben Nil zerwał się także, przyczem porwał garnek, jakby chciał ocalić dla siebie jego drogocenną zawartość, napchał sobie papki do ust, ile się tylko zmieŚciło, i odpowiedział na pozdrowienie, lecz całkiem niezrozumiale. Grał swoją rolę doskonale, a dowódca upomniał go, śmiejąc się:
— Nie lękaj się; nie zabierzemy ci jedzenia!
Zwróciwszy się do mnie, zapytał:
— Czy to ty nazywasz się Saduk el baja?
— Tak — odrzekłem w zdumieniu. — Skąd ty wiesz o tem?
— A twój towarzysz nazywa się Ben Menelik.
— Tak, ale skąd ty wiesz o tem? Ja nie znam «ciebie wcale.
— Ja wiem wszystko i nic z tego, co się dzieje w rozległej pustyni, nie może ukryć się przedemną — odpowiedział dumnie. — Co tu robicie?
— My... my... my jemy, a raczej jedliśmy — odrzekłem zakłopotany.
— Widzę to, lecz chcę wiedzieć, jaki cel sprowadził was do tego wadi?
— Allah to wie; możesz go spytać.
Musiałem udawać, że nagłe ukazanie się tych dudzi było dla mnie niespodzianką, lecz bynajmniej nie miałem zamiaru uchodzić za człowieka bojaźliwego, i dlatego w dalszym ciągu odpowiadałem już hardziej.
— Allaha trudno pytać — rzękł szorstko — a ciebie łatwo i dlatego odpowiadaj wyraźnie.
— Kto zmusi mnie do mówienia, jeśli zechcę milczeć?
— Ja.
— Kto ty jesteś?
— To ciebie nic nie obchodzi.
— Więc i ciebie nic nie obchodzi moja osoba, idź zatem tam, skąd przyszedłeś.
Wydarłem Ben Nilowi z ręki nie próżny jeszcze garnek, usiadłem i zacząłem tak spokojnie, jak gdyby nic się nie stało, wydobywać zgiętym palcem ostatki kleju z garnka. To im zaimponowało. Kiedy zaś potem zacząłem nawet szlachetnym zwyczajem Beduinów wylizywać garnek, zawołał dowódca:
— Na proroka, nie widziałem jeszcze takiego człowieka! Słuchajno, ty Saduku el baja, życie twoje wisi na jednym cienkim włosku.
— To kismet. Ja nie mogę nic dodać, ani ująć. Allah to wie!
— Jeśli na moje pytania nie będziesz odpowiadał, na miejscu cię zastrzelę.
— Jeśli tak zapisano w księdze przeznaczeń, to ja ciebie zastrzelę, a nie ty mnie.
— Ciekawym, jak ci się to uda? — roześmiał się. — Jest nas dziesięciu przeciwko jednemu mężczyźnie i jednemu chłopcu.
Postawił kolbę strzelby na ziemi i oparł się łokciami na lufie. Towarzysze jego stali w takich samych malowniczych postawach. Ben Nil zachowywał się ściśle wedle otrzymanych wskazówek, ponieważ zaś na niego mniej zwracano uwagę, zdołał cofnąć się całkiem w cień skały, gdzie światło księżyca nie dochodziło. Stanął tam ze strzelbą gotową do strzału i wymierzoną w pierś dowódcy.
— Nie śmiej się — odpowiedziałem, — bo mówię zupełnie poważnie. Jeżeli choć jeden z was podniesie strzelbę, będziesz w tej chwili trupem, gdyż dostaniesz kulą w serce od mego dzielnego Ben Menelika, którego nazywasz chłopcem.
Teraz dopiero spojrzeli na Ben Nila.
— Allah! — zawołał dowódca. — Ja to dziecko zastrzelę.
Rzeczywiście chciał podnieść strzelbę, aby groźbę wykonać, ja jednak swoją w jego pierś wymierzyłem i zawołałem:
— Jeżeli drgniesz tylko, dwie kule napewno otrzymasz. Zdaje mi się, że to nie mój, lecz twój kismet umrzeć w dniu dzisiejszym. Nie trafiliście dobrze; nie lubię słuchać tam, gdzie mogę rozkazywać. Rzuć swoją strzelbę, a ludziom każ uczynić tak samo! Jeśli to się nie stanie, zanim doliczę do trzech, padniesz na miejscu trupem i dyabeł będzie mógł w dżehennie szukać twojej duszy. Dotrzymam słowa, jak jestem wiernym synem proroka. Raz... dwa...
Możnaby sądzić, że takie i tym podobne sceny znajdują się tylko w romansach. To słuszne, bo życie jest powieściopisarzem najpłodniejszym i o najbogatszej wyobraźni; nie potrzebuje ono dla zmyślenia niemożliwej sytuacyi pogryźć tuzina gęsich piór. Ton mój i postawa były tego rodzaju, że niepodobna było wątpić w stanowczość i szybkość mojego działania. Wyloty obu luf działały widocznie przekonywująco, bo dowódcy strzelba z rąk wypadła, a długie flinty jego ludzi poszły za jej przykładem.
— Tak! — potwierdziłem. — A teraz odstąpcie o dziesięć kroków wstecz!
Wykonali to tak dokładnie, jakby się w tem ćwiczyli. Postąpiłem kilka kroków naprzód, a kiedy stanąłem między nimi a strzelbami, rzekłem w dalszym ciągu, nie spuszczając wylotu lufy z piersi dowódcy.
— Teraz ty mi odpowiesz na niektóre pytania, ale jeżeli który z was poważy się sięgnąć po pistolet, albo ty zawahasz się choćby na dwie sekundy z odpowiedzią, strzelę, a kula Ben Menelika powali następnego. Odpowiadaj więc prędko, czy jesteście sami w tem wadi?
— Nie — odpowiedział natychmiast. Myślał może, że na wiadomość o większej liczbie nieprzyjaciół osłabnie moja odwaga.
— Gdzie oni są?
— Nieopodal.
— Czy do Wadi el Berd przybywacie częściej?
— Tak.
— Czy jest tam miejsce, na którem stoją trzy zeschłe palmy?
Zawahał się z odpowiedzią. Myślał pewnie o ukrytej studni.
— Prędzej, prędzej, bo strzelam! — napierałem,
— Są trzy palmy tam, gdzie rozbiliśmy obóz.
— lm nazyb, im adżibi, co za zrządzenie losu, jaki cud! — zawołałem w najwyższem zdumieniu. — Czy przybywacie z nad Nilu, od Bir Murat?
— Tak.
Spuściłem natychmiast strzelbę i poleciwszy Ben Nilowi uczynić to samo, przystąpiłem do dowódcy, wyciągnąłem do niego rękę i powiedziałem z radością.
— Mało brakowało, a byłbym cię zastrzelił. Dzięki prorokowi, że tego nie uczyniłem, gdyż śmierć twoją wyrzucałbym sobie do końca życia. Ale ty byłeś temu winien, bo zacząłeś mi grozić, a ja nie jestem do tego przyzwyczajony. Skoro obozujecie pod gacyami, jesteście tymi, których szukam.
Ujął mnie za rękę, lecz posępna zaduma nie zniknęła mu z twarzy. Po chwili rzekł:
— Ty nas szukasz? To kłamstwo! Nikt nie wie, że znajdujemy się tutaj.
— Nazywasz mnie kłamcą, a ja mimoto kuli ci w łeb nie wpakuję. Niech to będzie dla ciebie wystarczającym dowodem, że powiedziałem prawdę i że uważam się za waszego przyjaciela. Jestem pewny, że należycie do Ibn Asla ed Dżazur. Czy mam słuszność?
— Na to nie możemy ci odpowiedzieć, gdyż ciebie nie znamy.
— Dasz mi jednak odpowiedź, gdy ci powiem, że przysłano mnie tutaj, abym was ostrzegł przed porucznikiem reisa effendiny i przed niewiernym effendim, któremu pewnie życzycie dżehenny.
— Allah, skąd ty wiesz o tych ludziach?
— Od tych, którzy mnię wysłali, tj. od Abd el Baraka, mokkadema Kadiriny i jego towarzysza, zwanego muzabirem.
— To nasi przyjaciele! Skąd jednak wiedzą, że znajdujemy się tutaj. Gdzie ich spotkałeś? Nie pojmuję, jak mogli wysyłać cię do wadi el Berd, żeby nas ostrzec?
— Pojmiesz zaraz, skoro ci to bliżej wytłumaczę. Weźcie sobie strzelby i usiądźcie przy nas na chwilę. Nie obawiajcie się niczego złego z naszej strony, bądźmy raczej najlepszymi przyjaciółmi.
Usiadłem przy moim małym, improwizowanym piecu, w którym ogień już wygasł, a Ben Nil usiadł obok mnie. I oni usłuchali mojego wezwania, a na ich twarzach zauważyłem coś jakby wstyd, że pomimo ich znacznie większej liczby, miałem nad nimi przewagę. Wydawało im się to niepodobieństwem widzieć w nieznajonym przyjaciela lub sprzymierzeńca, występowałem jednak z taką pewnością siebie, że musiało ich to przekonać. Odłożyli strzelby na bok i przy nas usiedli. Ponieważ nie odezwałem się zaraz, przemówił pierwszy dowódca:
— Słowa twoje brzmią bardzo zagadkowo. Znamy twoje imię i wiemy, że jesteś handlarzem, ale nie wiemy, gdzie mieszkasz i skąd przybywasz?
— Pochodzę z Dimiat. Zanim jednak na inne wasze pytania odpowiem, wyjaśnij mi, kto wam powiedział, jak się nazywam ja i mój towarzysz, boć przecież twierdzicie, że nas nie znacie.
— Usłyszeliśmy strzały, więc wysłałem ludzi na zwiady. Oni przybyli tutaj i słyszeli waszą rozmowę. Nazywaliście się po imieniu i mówiliście o cenach czarnych, brunatnych i czerkieskich niewolnic.
— Tak rzeczywiście było. Tam na skale, stało jakieś zwierzę; wystrzeliłem do niego i cofnęło się, lecz wróciło i zniknęło dopiero wtedy, kiedy mu drugą kulę posłałem. Czy znacie handlarza, nazywającego się Murad Nassyr?
— Tak, znamy go.
— On pochodzi z Nift obok Ismir. To bardzo dobry mój przyjaciel i wspólnik w interesach. Mogę wam powiedzieć, że i ja handluję niewolnikami. Wy mnie nie zdradzicie, przeciwnie, spodziewam się zawrzeć z wami niejeden dobry układ. Murad Nassyr przybył do Egiptu, ażeby tu poczynić wielkie ząkupy. Szukał mnie w Dimiat, lecz mnie tam już nie zastał, bo właśnie wyjechałem. Dowiedziawszy się potem, że był u mnie, i chciał się ze mną rozmówić, ruszyłem za nim do Kahiry, a potem do Sijut, ale i w jednej i w drugiej miejscowości jużem go nie zastał. Dowiedziałem się tylko, że sandał jego „et Ter“ odpłynął do Korosko.
— To się zgadza z prawdą, — potwierdził dowódca, — bo istotnie Nassyr miał taki sandał.
— A ty znowu skąd wiesz o tem?
— Z rozmowy z samym Nassyrem. Był z nami nad Bir Murat i opowiadał nam różne ciekawe rzeczy.
— Więc spotkaliście go; ja nie miałem tego szczęścia. Potrzeba mi było niewolników i chciałem go za wszelką cenę doścignąć, a kiedy nareszcie spotkałem jego sandał w Handaku, dowiedziałem się od reisa ku wielkiej mojej przykrości, że Murad Nassyr wysiadł w Korosko, ażeby na wielbłądach dostać się do Abu Hammed. Pojechałem więc do Dugnit, a stąd na wynajętym hedżinie do Berberu, ażeby tam zaczekać na Murada Nassyra.
Twarz dowódcy rozjaśniła się znacznie podczas tego opowiadania. Zaczął nabierać do mnie zaufania a ludzie jego patrzyli na mnie prawie przychylnie. Niestety, nie była ta cała bajka zupełnie konsekwentną, ale tego nie mogłem uniknąć, ani zmienić. Oto jeśli Murad Nassyr obrał z Korosko krótką drogę do Abu Hammed, a ja przybyłem po nim do Korosko, przepłynąwszy o wiele dłuższą przestrzeń na Nilu, nie mogłem przed nim przybyć do Berberu, ani teraz znajdować się w Wadi el Berd. Była w tem różnica całego tygodnia czasu, a więc grube prześlepienie. Moi słuchacze na szczęście nie poznali się na tej omyłce, a ja, niechcąc im zostawić czasu do namysłu, mówiłem dalej:
— W Berberze spotkałem się ku wielkiej mojej radości z dwoma przyjaciółmi. Jestem członkiem świętej Kadiriny i chodziłem do kawiarni polecanej gorąco przez nasze bractwo. Tam spotkałem mokkadema i muzabira. Radość ich była zanadto wielka, abym mógł przypuścić, że ją wywołało jedynie spotkanie się ze mną. Domyśliłem się zaraz, że musi ona mieć jakiś powód specyalny. Opowiedzieli mi też o waszej wyprawie po niewolnice do duaru Fessarów, o tem, że zdobyliście wielki łup i....
— Ale skąd oni wiedzieli o tej wyprawie? — przerwał mi dowódca.
— Pozwól mi tylko mówić dalej, a zaraz się dowiesz. Wyprawa wasza wywołała niesłychane wrażenie, a reis effendina starał się was pochwycić. Chciał wam zastąpić drogę przez Amur i wysłał w tym celu porucznika z oddziałem żołnierzy do Korosko, do obcego chrześcijańskiego effendiego, swojego sprzymierzeńca, a sam zaczaił się w Berberze i kazał sobie przysłać żołnierzy z Chartumu. Szczęściem znajdował się między nimi członek Kadiriny, imieniem Ben Meled.
— Wszystko to zgodne z prawdą! — zawołał dowódca. — Meled jest na naszym żołdzie, wyświadczył nam też już niejedną przysługę. Poznaję, że możemy ci ufać w zupełności. Jesteś rzeczywiście naszym przyjacielem i pozdrawiam cię, jako takiego z radością.
Podał mi rękę, poczem musiałem uścisnąć ręce wszystkich obecnych. Jak to dobrze, że podsłuchałem rozmowę mokkadema i muzabira i usłyszałem o tym Ben Meledzie. Nie było rzeczą łatwą połączyć nieliczne, usłyszane wtedy szczegóły, w jedno opowiadanie, dość szczęśliwie mi się to jednak udało. Słuchacze moi przysunęli się bliżej, a ja mówiłem dalej:
— Mokkadem zna waszą tajną drogę przez pustynię, chciał i musiał was ostrzec, lecz nie miał czasu, gdyż czekano na niego w Chartumie. Ten obcy effendi ma być bardzo niebezpiecznym człowiekiem; tak opowiadał mi mokkadem. Wiedząc, że i ja handluję niewolnikami, dał mi bardzo dobrą radę, żebym ich nie kupował od Murada Nassyra, lecz wprost od was, od Ibn Asla. Za jego radą, postanowiłem odszukać zaraz waszego wodza i powiedzieć mu, że wspomniany effendi zaczaił się na niego w pustyni. Mokkadem opisał mi to wadi i zapewnił mię, że was spotkam przy stojących tu gacyach. Ponieważ jednak nie znam pustyni, wynająłem sobie od Menelika, szejka Monassyrów, wielbłądy.
— Słyszałem o nim, — wtrącił dowódca. — To bardzo surowy muzułmanin, wróg psów chrześcijańskich i zgadza się na niewolnictwo.
— Przyjemnie mi to słyszeć, gdyż ten oto mój przewodnik, jest jego synem i nazywa się Ben Menelik. Szejk, nie mogąc mi sam towarzyszyć, syna ze mną posłał.
— Wszystko to bardzo pomyślnie się składa. Jeśli to syn wodza walecznych Monassyrów, to nie mamy obawy, żeby nas zdradził. Zamierzamy, dla naszej własnej korzyści, zawrzeć przymierze z jego szczepem, więc witamy go równie mile, jak przedtem witaliśmy ciebie Saduku el baja.
Teraz musiał Ben Nil uścisnąć dziesięć rąk, a uczynił to z powagą i dumą młodzieńca, którego ojciec jest wodzem słynnego szczepu Beduinów. Trudne swoje zadanie spełniał dotychczas ponad moje oczekiwanie. Byłem pewny, że plan mój powiedzie się w całości, jeśli tylko Ben Nil aż do końca rolę swą równie dobrze odegra. Po tej przerwie mówiłem dalej:
— Zaopatrzyliśmy się we wszystko i ruszyliśmy w drogę przez dżebel Szizr. Popołudniu dostaliśmy się na wschodnią stronę wadi i jechaliśmy na zachód szukając owych trzech gacyi. Zmrok tymczasem zapadł a myśmy ich jeszcze nie znaleźli, więc zatrzymaliśmy się, ażeby jutro szukać ich w dalszym ciągu. Co dalej, to już wiecie. Jestem uszczęśliwiony, że zastałem was tutaj, chociaż nie wiele brakowało, aby przy tem spotkaniu krew nie popłynęła. Na szczęście prorok uchronił nas od tego.
Byłem bardzo zadowolony z przebiegu tej rozmowy. Wierzono mi widocznie, więc mogłem się spodziewać, że zamiar mój nie napotka na nieprzezwyciężone trudności. Chciałem mianowicie dojść do celu podstępem, o ile możności bez krwi rozlewu. Nie wiedziałem jeszcze, jak zabrać się do tego. Przedewszystkiem musiałem teraz przyjąć zaproszenie łowców niewolników i udać sie z nimi razem do ich obozu. Kiedyśmy wielbłądy siodłali, szepnął do mnie Ben Nil:
— Podziwiam cię, effendi. Teraz wierzę, że nie potrzebujesz się obawiać nikogo. Twoja przewrotność większa jeszcze, niż twoje męstwo. Jestem pewny, że wszelkie trudności zmożemy.
Prowadząc wielbłądy za uzdy, wyruszyliśmy w głąb wadi. W obozie panowała zupełna ciemność, lecz po naszem przybyciu zapalono pochodnie. Teraz należało przedewszystkiem zważać na zachowanie się dowódcy. Jeśli przywita nas jak zwykle w rozwlekłych słowach, to nie potrzebujemy obawiać się podstępu. Według zwyczaju panującego na pustyni musiał nam dowódca dać przekąskę i sam z niej coś spożyć. Jeśliby się z nami podzielił choćby jednym daktylem, nie potrzebowalibyśmy się już zdrady z jego strony obawiać. Komendant kazał wielbłądy nasze zaprowadzić do swoich, a potem zaprosił mnie, abym usiadł przy nim obok studni.
Ponieważ w swem zaproszeniu nie wspomniał wcale o Ben Nilu, zaniepokoiłem się nieco o chłopca i zapytałem:
— A mój towarzysz Ben Menelik, gdzie ma się rozłożyć?
— Niech siądzie z moimi ludźmi — odrzekł tonem lekceważącym.
— Ten młodzieniec był mi przez całą drogę bardziej przyjacielem, niż sługą — odrzekłem — i dlatego chciałbym, żeby i teraz przy mnie pozostał.
— To być nie może. Jestem kolarazym[65] tej karawany i nie wolno mi siedzieć obok nikogo niższego ode mnie.
— W takim razie proszę cię, żebyś zwrócił uwagę na to, że Ben Menelik jest synem szejka wielkiego i słynnego plemienia.
— Cóż z tego? Mnie mimoto nie dorównywa i powiem ci otwarcie, że zniżam się już, kiedy pozwalam tobie, handlarzowi, siedzieć obok siebie. Siadaj, więc i nie sprzeciwiaj się mojej woli.
Zaświędziała mnie ręka, ażeby mu wymierzyć policzek, ale jeszcze na razie musiałem przybrać pokorną minę. Gdybym się z nim posprzeczał, naraziłbym na niebezpieczeństwo nietylko plan mój, ale może i życie. Chodziło mi teraz przedewszystkiem o to, żeby mię uznał za gościa i tem samem zapewnił mi bezpieczeństwo. To też zamilkłem i usiadłem obok wspomnianego już brzydala, którego rozmowę z dowódcą podsłuchałem przy studni. Ten drugi wziął w rękę kilka daktyli i podzielił się ze mną, poczem napełnił wodą mały harbuz i pociągnąwszy kilka łyków, podał mi naczynie, nakoniec uścisnął mi rękę i rzekł:
— Witam cię! Jedz i pij, jesteś moim gościem.
Wypiłem czemprędzej nieco wody, włożyłem w usta daktyl i dałem znak Ben Nilowi, ażeby się zbliżył. Zrozumiał sytuacyę zupełnie, przystąpił szybko do mnie, napił się wody, wsunął w usta daktyl i rzekł zwracając się do dowódcy:
— Jem i piję twoje dary, więc teraz skrzydła twojej opieki rozpostarte są nade mną i każdy z twoich przyjaciół lub wrogów jest także moim.
Stało się to tak szybko, że dowódca nie miał czasu temu przeszkodzić. Fuknął tylko na mnie z gniewem:
— Czemu bez pozwolenia podałeś to dalej?
Byłem już teraz jego gościem i nie potrzebowałem się niczego obawiać, nie byłem więc już tak powściągliwy, jak przedtem, i odrzekłem:
— Dałem Ben Menelikowi, ponieważ on do mnie należy i tem samem jest także twoim gościem. Wiem zresztą, że tylko rozwaga i zrozumienie sprawy nie pozwoliły ci, abyś mi sam wyraźnie wydał odnośny rozkaz.
— Zrozumienie sprawy? Jakto?
— Jakto? — powtórzyłem w tym samym tonie jego pytanie. — Ponieważ nie masz prawa mi rozkazywać.
— Mylisz się. Jestem tutaj dowódcą i władcą.
— Prawdę mówisz, że jesteś władcą, w każdym razie jednak nie naszym. Syn szejka nie uznaje władcy nad sobą, a co do mnie, to wprawdzie w tej podróży jestem tylko handlarzem, ale poza tem piastuję godność reisa el beledije[66] z Dimiat. Co to znaczy, to chyba wiesz, więc raczej ty możesz być dumnym z tego, że wolno ci siedzieć koło mnie. Ben Meneliku, usiądź przy mnie. Jesteś wiernym i zręcznym przewodnikiem i wolnym wojownikiem z plemienia Monassyr. Wcale to mojej godności nie ubliży, jeżeli się nasze szaty zetkną.
Młodzieniec usłuchał wezwania, mimo niezadowolenia dowódcy. Temu ostatniemu, tytuł mój wyraźnie zaimponował, nie chcąc tego jednak po sobie pokazać, rzekł:
— Postępujesz sobie bardzo samowolnie, Saduku el baja. Gdybyś wiedział kim jestem, byłbyś mniej siebie pewny.
— Jeszcze nigdy w życiu pewności siebie nie straciłem ani na chwilę, ponieważ jednak nie powiedziałeś mi dotychczas, jak się nazywasz, spodziewam się, że teraz się o tem dowiem.
— Jestem Ben Kazawi, kapitan naszego władcy i pana.
Ben Kazawi znaczy tyle, co syn okrucieństwa. Kiedy swoje imię wymawiał, patrzył na mnie w taki sposób, jak gdyby się spodziewał przestrach na mojej twarzy zobaczyć. Odpowiedziałem mu jednak spokojnie:
— A mnie nazywają dodatkowo Abu Machuf[67], a to przezwisko jest chyba dowodem, że jestem człowiekiem, który sieje dokoła trwogę, sam zaś nigdy jej nie odczuwa. Sameś się o tem przekonał, bo kiedy chcieliście nas wziąć do niewoli, sprawa taki obrót przybrała, że nie moje życie w waszem, ale wasze w mojem było ręku. Czy chcesz, żebym to twoim przyjaciołom i panu twojemu powiedział, czy też wolisz, ażebym milczał.
— Co minęło, to należy zostawić w spokoju dlatego sądzę, że usta twoje będą zamknięte. Kiedy Ibn Asl powróci, zawiadomię go, że spotkałem się z wami; bliższych szczegółów wiedzieć nie potrzebuje. Moi ludzie także będą milczeli, gdyż boją się mnie bardzo. Teraz wszystko w porządku i możemy pójść na spoczynek. Szczęśliwej nocy!
— Niech noc twoja będzie błogosławioną, — odpowiedziałem.
— Niechaj snu nie przerywają ci pchły piaskowe — dodał Ben Nil.
Ten malec zdobył się teraz na ironię, która przekonała mię, że nie odczuwał strachu, chociaż rozumiał, w jakiem niebezpieczeństwie się znajdujemy.
Noc była cicha. Znużone wielbłądy spały, ludzie tak samo, choć wśród nich było kilka wyjątków. Czterech nas nie spało jeszcze po upływie pół godziny, a mianowicie ja, mój dzielny Ben Nil, dowódca łowców i jego brzydki towarzysz.
Zachowanie się dowódcy wobec Ben Nila zbudziło we mnie podejrzenie, że jakiś spisek knuje przeciwko niemu. Zauważyłem, że nasi gospodarze udawali jakoby mocno zasnęli i nie poruszali się wcale. Poszedłem za ich przykładem, oddechałem równo i głęboko, jak człowiek śpiący, i to tak, żeby to oni słyszeli. Ben Nil chrapał nawet trochę, nie wątpiłem jednak, że i on udawał. Wszyscy czterej leżeliśmy tak blizko obok siebie, że dwaj nie mogli szeptać ze sobą tak, żeby drudzy nie słyszeli. Nie mogliśmy się jednak widzieć. Gwiazdy wprawdzie świeciły, ale światło ich było tu głęboko na dnie wadi tak słabe, że trudno było haik odróżnić od rumowiska skalnego. Przeczuwałem, że obydwaj łowcy niewolników zechcą się z sobą porozumieć, ponieważ zaś nie mogło to nastąpić w naszej obecności, należało przypuszczać, że się oddalą. Uprzedzając ich prawdopodobny zamiar, przysunąłem się do Ben Nila, przyłożyłem mu usta do ucha i szepnąłem: „leż!“ Nie odpowiedział nic, lecz dotknął mojej ręki swoją, ażeby mi dać znać, że polecenie zrozumiał. Następnie poczołgałem się przed siebie, aby wielkim łukiem wydostać się poza łowców, i usiadłem poza wystającą naprzód skalną krawędzią. Po chwili czekania usłyszałem jakiś szmer cichy. Był to dowódca bandy i jego towarzysz, którzy na czworakach posuwali się naprzód. Kiedy mię minęli, poczołgałem się dalej za nimi, dopóki nie zauważyłem, że się zatrzymali i usiedli obok siebie na ziemi. Przysunąłem się wtedy do nich tak blizko, że głowa moja była tylko o dwa łokcie od nich oddalona. Rozmawiali szeptem; chcąc ich przeto podsłuchać musiałem położyć się przed nimi, a nie za nimi. Było to bardzo niebezpieczne, ufałem jednak szczęściu i ciemności, a przedewszystkiem podobieństwu barwy mojego ubrania, do barwy otoczenia. Gdyby mnie mimo to spostrzegli, kto wie, na czemby się cała awantura skończyła.
Nieliczne, dosłyszane z ich rozmowy słowa pozwoliły mi się domyśleć, nad czem się naradzali. Mówili najpierw o mnie, a syn okrucieństwa rzekł:
— Trąciłem cię, żebyś szedł za mną, gdyż musimy być bardzo ostrożni. Co ty myślisz o Saduku el baja?
— To wcale niezwykły człowiek — odrzekł brzydal. — Burmistrzem takiego miasta, jak Dimiat, może być tylko człowiek, który się bardzo odznaczył. A to, że nazywają go ojcem zgrozy dowodzi, że musi z podwładnymi obchodzić się surowo.
— Wszyscy tacy urzędnicy są surowi dla swoich podwładnych, ale sami niewiele o prawa się troszczą. Ten burmistrz handluje przecież niewolnikami, choć wie, że to jest rzecz zabroniona. To zresztą sprawa zupełnie dla mnie obojętna. Zauważyłem jednak coś ciekawszego. Ten człowiek jest wprawdzie urzędnikiem cywilnym, ale musiał być przedtem oficerem. Świadczy o tem całe jego zachowanie się wobec nas.
— Rzeczywiście musimy przyznać, że się zaskoczyć nie dał, przeciwnie odrazu wziął nad nami górę. Allahowi jedynemu wiadomo, jak się tego wstydzę. Szczęście, że on sam nas szukał, bo inaczej mógłby nas wszystkich wystrzelać; nasze flinty z rewolwerami mierzyć się nie mogą. Jest to człowiek przytomny i śmiały. Dobrze, że jest naszym sprzymierzeńcem, bo w przeciwnym razie nie moglibyśmy mu puścić tego płazem, że zna naszą studnię; ten malec jednak, który mu towarzyszy, nie powinien nic wiedzieć o tajemnicy.
— O tem właśnie chcę z tobą pomówić. Ten syn Monassyrów powie oczywiście swoim ludziom, że tu jest woda, a co zatem idzie, będą tu często obozowali i studnia, bez której nie możemy się obejść, przepadnie dla nas zupełnie. Temu trzeba zapobiec.
— Zupełnie słusznie, ale jak?
— Powiedz ty!
— Niech złoży przysięgę, że tajemnicy dochowa?
— To jeszcze za mało. Nawet, gdyby dotrzymał przysięgi, używałby czasem studni dla siebie, a to być nie może. Mógłby go ktoś w takiej chwili zobaczyć i tajemnica przepadnie, zresztą przysięga to wprawdzie zamek na usta, ale każdy zamek można otworzyć. Będziemy pewni tylko wówczas, jeżeli usta tego młodzieńca zamkną się raz na zawsze.
— Ależ ten Ben Menelik jest naszym gościem. Pił z nami wodę i jadł daktyle od ciebie.
— Ale nie z mojej ręki. Przyjaźń wiąże mnie tylko z tym, któremu sam podam dar pozdrowienia. To, co ktoś drugiemu zrobi, mnie wcale nie obowiązuje. Skoro burmistrz dał mu wodę i daktyle, to on zawarł z nim przyjaźń, nie ja. Ten Ben Menelik jest dla nas wciąż jeszcze tak obcy, jak przedtem, i nie widzę najmniejszego powodu, abyśmy go mieli teraz oszczędzać. Czy mam słuszność, czy nie?
— Przekonałeś mię najzupełniej. Chłopiec musi milczeć na zawsze, niech więc umiera.
— Byłem pewny, że się ze mną zgodzisz i dlatego wyprowadziłem cię tutaj, ażeby z tobą pomówić. Musimy go jednak sami usunąć, bo między naszymi ludźmi mógłby się znaleźć ktoś taki, coby się za nim ujął; wszyscy bowiem widzieli, że wprawdzie niebezpośrednio, bądź co bądź jednak dar pozdrowienia ode mnie otrzymał.
— To mądra myśl, jestem gotów czynić wszystko, co mi każesz. Powiedz mi tylko, w jaki sposób zabierzemy się do dzieła. Bez hałasu trudno to będzie uczynić. A co powie burmistrz, gdy zobaczy, że zamordowano mu towarzysza?
— Zamordowano?
— Tę myśl trzeba od niego odsunąć. Musimy się brać do rzeczy bardzo podstępnie. Nożem nie możemy zabić chłopca. Ukąsi go jadowita żmija pustynna, assale.
— A skąd ją weźmiesz?
— Przypomnij sobie sahm es samm[68], darowaną mi przez wodza Tokalich. Człowiek, draśnięty całkiem lekko tą strzałą, jest bezwarunkowo zgubiony. Zakradniesz się do chłopca i ukłujesz go ostrzem strzały w palec u nogi.
— Zbudzi się i zacznie krzyczeć.
— Nie, gdyż wystarczy, jeśli go lekko zadraśniesz. Pomyśli, że to pchła piaskowa. Po krótkim czasie spuchnie cały, a kiedy nazajutrz rano burmistrz zastanie go martwego obok siebie, będzie musiał uwierzyć, że ukąsił go wąż jadowity, a nawet będzie zadowolony, że gad nie poczołgał się do niego.
— Więc chodźmy. Zrobię tak, jak mówisz, bo to myśl znakomita, przynieś mi tylko strzałę.
— Wobec tego wracaj na swoje pierwotne stanowisko, a ja nadejdę wkrótce.
Nie mogłem dopuścić do tego, aby się z miejsca ruszyli, bo gdyby Ben Kazawi zdołał dojść do siodła, miałby w ręku zatrutą strzałę, a ta w razie bójki mogłaby się stać bardzo niebezpieczną.
Byłem w Anglii i Ameryce świadkiem walk bokserów i wiele się przy tej sposobności sam nauczyłem. Ćwiczyłem się u znanego trenera w t. zw. „millingu“ znałem też słynny knok-down-blow[69] owo ze wszystkich bokserskich najskuteczniejsze uderzenie w szczyt głowy. Jeśli się je dobrze wykona, przeciwnik leży w tej chwili na ziemi. Lepszy jest cios w skroń, którego nauczyłem się od wodza Indyan, Winnetou, ale skroń jest miejscem tak czułem, że posługując się wspomnianem uderzeniem, można przeciwnika łatwo zabić na miejscu, mnie tymczasem zależało na tem, aby ich tylko ogłuszyć. Dla Ben Kazawiego, który, jak mi się zdawało, miał czaszkę znacznie słabszą, niż jego towarzysz, przeznaczyłem knok-down-blow. Leżałem tak, że przejść obok mnie musieli. Ben Kazawi szedł naprzód, Chciałem go puścić przed siebie, ażeby z tyłu dostać się do niego, a potem mieć zaraz pod ręką brzydala. Dowódca jednak zatrzymał się na jeden krok przedemną i patrząc w moją stronę, rzekł tak cicho, jak zawsze dotychczas mówił:
— Co to jest? Tu coś leży. Zdaje się, że to człowiek, który nas podsłuchał. Chwytaj tego draba...
Nie dokończył, bo kiedy, mówiąc te słowa, schylił się, chcąc mnie lepiej zobaczyć, otrzymał cios i formalnie grzmotnął sobą o ziemię. W sekundzie jednej podniosłem się i schwytałem jego kompaniona za gardło. Ten nie wydał także głosu, wywinął tylko kilka razy rękami i nogami i nieprzytomny upadł obok Ben Kazawiego na ziemię. Złożyłem wtedy ręce dłońmi do siebie, przyłożyłem je do ust i zapiszczałem półgłosem, a mimoto tak, że było słychać daleko „Krrraaaaerr“. Brzmiało to zupełnie tak, jak głos sępa, napół zbudzonego ze snu. Był to znak dla porucznika i starego onbaszy, żeby zeszli na dół. Sam tymczasem uklęknąłem, ażeby przeciwnikom usta zakneblować ich własnemi chustkami i skrępować im ręce. Właśnie kiedy się z tem uporałem, posłyszałem szelest piasku za sobą. Odwróciłem się i spostrzegłem postać, czołgającą się bardzo ostrożnie. Prawdopodobnie był to Ben Nil, ale jako człowiek ostrożny wolałem się upewnić, bo mógł to być także ktoś inny. Toteż poskoczyłem ku niemu, chwyciłem go lewą ręką za gardło, a prawą obmacałem jego odzież, by się dowiedzieć, kogo mam przed sobą. Był to istotnie Ben Nil. Usiłował wydostać się z podemnie, ale przycisnąłem go silniej do ziemi z obawy, żeby nie wydał głośniejszego okrzyku, potem dałem mu zaczerpnąć trochę powietrza i szepnąłem mu do ucha:
— To ja, bądź cicho!
Natychmiast przestał się bronić, co wziąłem za znak, że mnie zrozumiał i rękę mu od gardła odjąłem. Chcąc się stanowczo upewnić co do tożsamości osoby, przesunąłem jeszcze ręką po jego twarzy i głowie, poczem puściłem go całkiem i zapytałem:
— Dlaczego przychodzisz tu za mną, zamiast tam na mnie czekać?
— Słyszałem znak — odpowiedział.
— Pamiętaj, żebyś się zawsze na przyszłość trzymał dokładnie moich wskazówek. Nieposłuszeństwo nie zawsze ujdzie ci tak gładko, jak teraz. Czy masz dość siły, aby unieść człowieka?
— Tak, jeśli nie jest olbrzymem.
— To zabierz tego draba i chodź za mną.
— Kto to jest? Co mu się stało, effendi?
— O tem potem. Teraz nie mam czasu na pogawędki.
Podniosłem Ben Kazawiego i poszedłem naprzód. Ben Nif szedł za mną z brzydalem. Z początku posuwaliśmy się naprzód bardzo powoli, kiedyśmy się jednak znaleźli poza obozem, szliśmy już swobodnie i prędko. Tak doszliśmy do miejsca, w którem mieliśmy czekać na przybycie porucznika. Złożyliśmy nasze ciężary i teraz opowiedziałem Ben Nilowi, co podsłuchałem. Kiedy skończyłem, zapytał:
— Czy nie lepiej byłoby zastrzelić ich poprostu, lub przebić nożem? Uporamy się z nimi, zanim znajdą czas do obrony.
— Być może, ale ja ich nie będę mordował. Wszystko poszło dotąd tak dobrze, że nie mam powodu planu swego zmieniać. Kiedy dowódca znajduje się w naszem ręku, dostaniemy i innych.
Wtem dał się słyszeć odgłos zbliżających się kroków. Spojrzałem na skałę i zobaczyłem żołnierzy, schodzących jeden po drugim. Niebawem znaleźli się przy nas. Szli bardzo ostrożnie i byłem pewny, że jeżeli nawet wywołali jakieś odgłosy, nie słyszano ich w obozie łowców niewolników.
— Usłyszeliśmy znak twój, effendi, i zeszliśmy natychmiast — rzekł porucznik. — Przypuszczam, że podstępem nie osiągnąłeś nic i że teraz pozwolisz nam napaść.
— Mylisz się, bo podstęp mi się udał i prawdopodobnie doprowadzi nas bez walki do celu. Pamiętajcie tylko, abyście się i nadal zachowywali zupełnie cicho i postępowali ostrożnie. Oto leżą dwaj pojmani, Ben Kazawi, zastępca wodza Ibn Asla, który jutro nadejdzie, a to jeden z jego ludzi.
— Co? Pochwyciłeś Ben Kazawiego i nikt mu z pomocą nie pospieszył?
— Jak widzisz. A osiągnąłem to podstępem, do którego ty nie masz zaufania. Później dowiesz się się o wszystkiem, a teraz musimy działać.
— Czy onbaszi jest także na dole?
— Tak, wyruszył równocześnie ze mną. Teraz znajduje się pewnie po drugiej stronie obozu i czeka na twoje rozkazy.
— A kto został na górze?
— Selim i dwaj dozorcy wielbłądów.
— Nie powinieneś był tego robić.
— Dlaczego? Czy może nie dość dwu ludzi przy wielbłądach?
— Pewnie, ale mnie teraz nie o wielbłądy chodzi, bo one nie uciekną, choćbyśmy przy nich dozorców nie postawili; obawiam się bardziej o jeńców.
— Nie bój się, effendi, bo Selim jest przy nich. Wiem, że czasami popełnia głupstwa i dlatego nie wziąłem go ze sobą. On mógłby wszystko popsuć.
— Tak! Z powodu jego lekkomyślności nie zabrałeś go z sobą, a powierzyłeś mu najważniejszych jeńców. Czy to było rozsądne? Stało się jednak i zmienić tego już niepodobna, gdyż nie mamy czasu do stracenia.
Otoczyli mnie kołem, a ja mówiłem dalej:
— Ci dwaj jeńcy, których tu widzicie leżących, są skrępowani i zakneblowani. Utracili teraz przytomność, lecz wkrótce przyjdą do siebie. Jeden z was zostanie przy nich i będzie ich pilnował. Daję mu pozwolenie pchnąć obydwu nożem, gdyby się tylko który z nich próbował z więzów wyzwolić. Obóz znajduje się stąd niecałe pięćset kroków. Muszę go wam opisać. Zaraz za studnią, tuż pod skałą, złożyli łowcy niewolników wszystkie swoje strzelby, co z ich strony było bardzo głupie, a z czego my teraz skorzystamy. Na prawo od tego miejsca, bardziej ku środkowi wadi, rozłożyli się obozem łowcy niewolników. Legowisko ich tworzy razem koło, w którego środku znajdują się niewolnice. Poza tem kołem leżą wielbłądy. Przedewszystkiem musimy zabrać łowcom strzelby, a to zadanie wcale nawet nie trudne. Jeżeli nam się to uda, będziemy zbójców mieli w swoich rękach, gdyż nożami i pistoletami nie dosięgną nas, skoro ich otoczymy. Wasze strzelby złóżcie tymczasem tutaj, ażeby wam nie zawadzały i weźmy się zaraz do dzieła. Ja pójdę naprzód, Ben Nil za mną, potem porucznik, a za nim reszta żołnierzy, każdy o dwa kroki za swoim poprzednikiem. Jeśli położę się na ziemi i zacznę się czołgać, pójdziecie wszyscy za moim przykładem, pamiętajcie tylko, żeby się to wszystko odbyło jak najciszej. Kiedy się już znajdę przy studni, będę wam flinty po jednej podawał, a wy podacie je dalej za siebie, dopóki każdy z was po dwie strzelby nie będzie miał w rękach. Wtedy będą już wszystkie strzelby zabrane. Na dany potem znak odwrócicie się i wrócicie na obecne nasze stanowisko.
Polecenie moje było tak wyraźne, że nikt chyba nie mógł go pojąć fałszywie. Wyszukałem człowieka, który miał pilnować jeńców. Zanim wyruszyliśmy, spytał jeszcze porucznik:
— Zapomniałeś o czemś ważnem, effendi! Co się stanie, jeśli nas odkryją?
— Zobaczyć nikt nas nie może i tylko szmer jakiś mógłby nas zdradzić. Jeżeli się wtedy do nas któryś z łowców zbliży, ażeby zbadać przyczynę szmeru, ja, jako pierwszy z was, wezmę go już na siebie i załatwię się z nim w ten sposób, że z pewnością żadnego zgiełku nie wywoła. W każdym razie macie unikać walki. Gdyby się stało coś nieprzewidzianego, powrócicie czemprędzej tutaj. A teraz naprzód za mną!
Zdaje mi się, że ten potajemny pochód do obozu nieprzyjaciela wydał się żołnierzom bardziej zajmującym, aniżeli napad. Starali się pójść za mojemi wskazówkami i posuwali się naprzód tak cicho, że moje ucho z trudem tylko było w stanie szelest jakiś posłyszeć. W odległości pięćdziesięciu kroków od obozu położyłem się na ziemi i zacząłem się czołgać. Oglądnąwszy się, zobaczyłem Ben Nila także na ziemi, jego następcy musieli zapewne uczynić to samo. Wkrótce ujrzeliśmy studnię; teraz należało być dziesięć razy bardziej ostrożnym, niż przedtem, gdyż po naszej prawej ręce leżeli najbliżsi śpiący. Nareszcie znalazłem się w miejscu, gdzie leżały flinty. Brałem jednę po drugiej i dawałem je Ben Nilowi, a on podawał je dalej. Podawszy mu już ostatnią, szepnąłem:
— Teraz z powrotem! Powiedz to dalej! Ja nadejdę później.
— Dlaczego z nami nie chcesz wrócić, effendi? Dokąd zamierzasz się udać?
— Do onbaszy, żeby mu wydać odpowiednie wskazówki.
— Przez sam środek nieprzyjaciół? Effendi, znowu narażasz się na niebezpieczeństwo. Zabierz mnie z sobą.
— Nie potrzebuję cię na nic. Twoje towarzystwo wzmogłoby tylko niebezpieczeństwo. Lepiej zostań tu i postaraj się o to, żeby tamci nie popełnili czegoś głupiego.
— Będę posłuszny, effendi, ale proszę cię, miej się bardzo na baczności i nie daj nam czekać na siebie zbyt długo.
Poczciwy chłopak obawiał się o mnie. Podał dalej mój rozkaz i wszyscy szeregiem oddalili się ze zdobytą bronią. Nie poszedłem oczywiście środkiem obozu, lecz cofnąłem się nieco i zwróciłem się na drugą stronę wadi, w przypuszczeniu, że między obozem a przeciwległą skałą znajdę wolne przejście. Tak było istotnie. Przedostałem się łatwo poza legowiska łowców i miałem jeszcze z pięćset kroków przed sobą, żeby się natknąć na onbaszę. Kiedy uszedłem już z cztery piąte drogi, odezwałem się w umówiony sposób, dając znać staremu kapralowi, że się zbliżam. Bałem się bowiem, żeby mnie nie wziął za nieprzyjaciela i nie narobił zgiełku. Usłyszawszy znak wiedział już, o co chodzi i wyszedł naprzeciw mnie.
Spotkawszy mię rzekł:
— To ty, effendi? To dobrze, że dałeś znak, gdyż bylibyśmy cię wrogo przyjęli. Jakże nam idzie? Czy możemy przystąpić do ataku?
Zapoznałem go z położeniem i wydałem mu stosowne polecenia, poczem podprowadziłem go razem z ludźmi w stronę obozu tak blizko, że odległość między nami a łowcami wynosiła najwyżej sto kroków. Rozstawiłem żołnierzy kołem w ten sposób, że kiedy pierwszy stał tuż przy ścianie skalnej, towarzysze jego tworzyli czwartą część koła. Podobnie chciałem ustawić także żołnierzy porucznika, a w ten sposób powstałoby półkole, odcinające zbójców od przeciwległej ściany wąwozu. Byłem pewny, że plan musi się powieść i wszyscy przeciwnicy wpadną w nasze ręce, jeżeli tylko będziemy postępowali ostrożnie. Dałem rozkaz strzelania do każdego, ktoby usiłował się przedrzeć.
Teraz powinienem był wrócić do porucznika, lecz przyszły mi na myśl niewolnice i ich trwoga, gdybyśmy strzelać byli zmuszeni. Prawdopodobnie zaczęłyby uciekać i w ten sposób wieleby nam kłopotu sprawiły. Po namyśle postanowiłem je o wszystkiem uprzedzić, chociaż było to trochę niebezpieczne. Poczołgałem się ku obozowi, w stronę namiotu, do którego weszła Marba, córka szejka Fessarów.
Należało przecisnąć się między śpiącymi. Ci ludzie musieli rzeczywiście czuć się tu bezpieczni, gdyż spali, jak susły. Dostałem się szczęśliwie aż pod drzwi wymienionego namiotu, na żadną przeszkodę po dronie natrafiwszy. Bardzo mię to dziwiło, że zbójcy nigdzie zgoła straży nie rozstawili.
Rogoża, tworząca drzwi, była zapuszczona; podniosłem ją cokolwiek i zacząłem nadsłuchiwać. Usłyszałem szmer licznych oddechów. Zdawało mi się, że jedna ze śpiących przewróciła się na posłaniu. Wkrótce usłyszałem znowu to samo. Odgadłem, że to córka szejka nie może spać z powodu otrzymanych razów, i przewraca się z boku na bok.
— Marbo! — rzekłem wprawdzie cicho, ale tak, że musiała to usłyszeć. Ponieważ nikt nie odpowiedział, powtórzyłem kilka razy jej imię, dopóki nie usłyszałem przytłumionego głosu:
— Kto woła? Kto tu?
— Ktoś, co przynosi wam wolność. Chodź bliżej, muszę z tobą pomówić.
— Wolność? O Allah, Allah, kto jesteś?
— Nie bój się, nie należę do łowców niewolników. Jestem obcy i zakradłem się do obozu, ażeby ci powiedzieć, że może trochę później jak o świcie, będziecie wolne.
— To kłamstwo! W tem wadi znajdują się tylko sami nasi dręczyciele i nikt nie odważy się wejść między tych ludzi.
— Mówię prawdę; przekonasz się o tem.
— Nie uwierzę ci, chyba mi na proroka przysięgniesz!
— Tego nie uczynię, gdyż jestem chrześcijaninem i w ten sposób nie wolno mi przysięgać.
— Chrześcijaninem? O Allah! Czy to ty jesteś owym obcym effendim, który po drugiej stronie Bir Murat, sam jeden zwyciężył Malafa i jego towarzyszy?
— Tak, ja nim jestem.
— W takim razie wierzę ci. Zaczekaj, ja przyjdę, przyjdę.
Wewnątrz namiotu powstał ruch, słychać było tu i ówdzie jakieś szelesty, szmery, i ciche słowa; Marba budziła swoje towarzyszki.
Ponieważ mógł przypadkiem ktoś nadejść i mnie tutaj zobaczyć, rzekłem do Marby:
— Pozwól mi wejść do środka namiotu.
Powiedziawszy te słowa, wsunąłem się do wnętrza i usiadłem tuż przy drzwiach.
— Na Allaha, nie wchodź tu! — odrzekła Marba. Żadnemu mężczyźnie nie wolno wejść do namiotu.
— W tym wypadku muszę postąpić wbrew wszystkim waszym przepisom. jeśli mnie bowiem znajdą i pochwycą, nie zdołam was ocalić.
— Masz słuszność, a ponieważ jesteś chrześcijaninem, możemy ci zaufać. Powiedz nam przedewszystkiem, czy naprawdę chcesz nas uwolnić?
— Naprawdę. Znalazłem ślad Ibn Asla i otoczyłem obóz żołnierzami. Teraz czekamy do świtu, na przebudzenie się śpiących.
— Czy mój ojciec was wysłał?
— Nie. Przybywamy z polecenia kedywa, który zakazał handlu niewolnikami. Ale ty nazwałaś mnie obcym effendi. Czy w twojej obecności mówiono co o mnie?
Zbliżyła się i usiadła przy mnie.
— Ci ludzie nic nie wiedzą, że ich podsłuchałam. Było to wczoraj. Kilku ludzi przybyło do obozu; jeden z nich był Turek, a drugi fakir. Obozowaliśmy pod lasem palmowym nad Bir Murat, a ja stałam oparta o palmę; wtem nadeszli oni, stanęli blizko mnie i zaczęli mówić o tobie.
— Cóż oni mówili?
— Mówili, że pewien człowiek, nazywający się reis effendina, wysłał do ciebie swego porucznika; nie wiem dlaczego, ale zauważyłam, że wszyscy się ciebie boją. Obaj przybysze opowiadali o tobie to i owo, ale same złe rzeczy.
— Więc uważasz mnie pewnie za złego człowieka?
— O nie, effendi, bo kiedy źli ludzie o kimś źle mówią, to to pewnie dobry człowiek, a jeżeli się go boją, to musi być jeszcze lepszy.
— Ale ja jestem chrześcijaninem. Czy wolno ci innowiercę nazywać dobrym?
— Czemu nie? Fessarowie nie są tak zatwardziałymi mahometanami, jak sądzisz. Już kilka razy byli u nas Frankowie chrześcijanie, a wszyscy byli bardzo mądrzy i dobrzy. Ci natomiast, którzy nas porwali, są mahometanami. I cóż ty na to powiesz?
— Chrześcijańska religia, nie pozwala na niewolnictwo. Chrześcijanin jest synem wiecznej cierpliwości, łagodności, uprzejmości i miłosierdzia. Was zresztą nietylko porwano, ale i bito.
Milczała, tylko lekkie zgrzytanie zębami, powiedziało mi, co się w duszy jej działo.
— Ukarzę za to Ben Kazawiego i jego towarzysza, — mówiłem dalej. — Oni nam z pewnością nie ujdą, a nawet Ibn Asl, dostanie się w nasze ręce.
— Jeżeli i tego łotra chcesz schwycić, musisz tutaj zaczekać, gdyż on został z kilku ludzi koło Bir Murat, żeby strzelić do ciebie z zasadzki.
— Słyszałem, że przybędzie tu dzisiaj, a wtedy go przyjmę.
— Ale miej się bardzo na baczności przed Libanem.
— Kto to jest Liban?
— Dawny żołnierz, który przez długi czas przebywał w Sudanie i nauczył się tam z łuku strzelać.
Strzela on bardzo dobrze. Niedawno temu otrzymali łowcy niewolników od wodza Tokalich w darze zatrute strzały. Oprócz tej, którą zachował sobie Ben Kazawi wszystkie inne strzały oddano Libanowi, ponieważ jest najlepszym strzelcem. Strzeż się, bo kiedy powróci z Ibn Aslem, spróbuje niezawodnie taką strzałę ci posłać. Odnośne polecenie otrzymał już od wodza.
— Dziękuję ci Marbo za ostrzeżenie, ale bądź spokojna, bo nic mi się złego nie stanie.
— Wiele słyszałam o tobie, effendi, i wierzę, że możesz się za nas pomścić. Nie masz pojęcia, ileśmy wycierpiały. Teraz nie chcę o tem mówić, ale opowiem ci to później. Szkoda, że ciemno! Ucieszyłabym się bardzo, gdybym mogła zobaczyć twarz twoją. Gdybyś mógł odprowadzić nas do naszych ojców i braci, przyjęlibyśmy cię z radością i nigdy, nigdy nie zapomnieliby Beni Fessara imienia człowieka, który ich żony i córki ocalił od hańby niewolnictwa.
— Bądź pewna, że swoich bliźnich zobaczysz.
— Niestety! Wielu z pomiędzy nich ci zbóje pomordowali. Effendi, czy wydasz tych morderców naszym wojownikom?
— Na to pytanie, nie mogę ci jeszcze dać odpowiedzi, gdyż los tych ludzi nie wyłącznie odemnie zależy. Muszę już odejść. Przybyłem tylko. na chwilę, by wam powiedzieć, że zbawcy wasi są już blizko. Niech was nie przestraszy głos walki, i jeśli strzały i krzyki posłyszycie, proszę was, żebyście z namiotu nie wychodziły, a to ułatwi bardzo moim ludziom zadanie.
— Dzięki Allahowi! Już się nad nami zbóje znęcać nie będą.
Zapytałem ją jeszcze, gdzie przechowują pochodnie i dowiedziałem się, że dwie lub trzy znajdę tu w namiocie. Kazałem sobie je podać, poczem pożegnałem ją i wyszedłem z namiotu, a przecisnąwszy się pomiędzy śpiącymi, udałem się do porucznika.
Dałem mu odpowiednie polecenia, poczem odszedł ze swymi ludźmi, żeby zająć opisane już stanowisko. Ja z Ben Nilem i żołnierzem, pilnującym jeńców, pozostałem na miejscu.
Znajdowaliśmy się za tak nagłym skrętem wadi, że z obozu nie podobna było nas zobaczyć, nawet gdyby płonęło ognisko. To też zapaliłem pochodnię, by się przypatrzyć pojmanym. Kazałem im wyjąć z ust kneble, dobyłem noża i powiedziałem:
— Macie być cicho. Kto krzyknie dostanie nożem! Możecie do mnie mówić, ale tylko półgłosem.
Przypatrywali mi się tępym wzrokiem, bo nie spodziewali się zastać mnie tutaj. Nie wiedzieli jeszcze, kto ich powalił.
— Tyż to jesteś, ty? — wybuchnął Ben Kazawi. — Nie pojmuję, skąd ci do głowy przyszło, aby nas więzić. Jak możesz obchodzić się w ten sposób ze swoimi gospodarzami?
— Jeżeli chcieliście być moimi przyjaciołami, powinniście się byli zachowywać przyjaźnie także wobec mojego towarzysza.
— I takeśmy się też zachowywali.
— Nie; chcieliście go zabić. Usta jego miały za milknąć i sądziliście, że wziąłbym ostrze strzały Tokalich za ząb węża jadowitego. Tacy ludzie, tacy skrytobójcy nie mogą być moimi przyjaciółmi. Allah odpłaca każdy czyn człowieka i was także osądzi za wasze czyny.
— Więc Allah niech będzie sędzią, nie ty. Puść nas wolno, bo kiedy Ibn Asl nadejdzie, gotów się bardzo rozgniewać na ciebie, za to, że w podobny sposób z nami postępujesz.
— Pewnie, że się rozgniewa, lecz gniew jego zwróci się raczej przeciwko wam, niż mnie. Przedewszystkiem trudno mu będzie uwierzyć w to, żeście się dali pojmać w taki łatwy sposób.
— Ja ciebie nie rozumiem, boć przecież chyba tylko za niewczesny żart muszę to wszystko uważać.
— Żart? O nie! Z ludźmi waszego pokroju nie żartuję nigdy.
— Przecież jesteś handlarzem niewolników i przybyłeś, aby ich od Ibn Asla odkupić.
— Wezmę od niego niewolników, to prawda, ale płacić w każdym razie nie myślę. Co najwyżej zapłacę mu za nich kulą.
— Ty ciągle jeszcze żartujesz. Mów rozsądnie, ażebyśmy wiedzieli, co o tobie myśleć. A rozkrępuj nas, bo źle będzie z tobą, gdy nadejdzie Ibn Asl.
— Nie strasz mnie niepotrzebnie, bo przecież i wy mieliście względem mnie złe zamiary, a jednak nic mi się nie stało. Dostaliście się teraz po raz drugi w moje ręce a waszego Ibn Asla prawdopodobnie taki sam los spotka. Znam go i jego zamiary. Ukrywa się koło Bir Murat w towarzystwie Libana, który otrzymał polecenie, aby mię strzałą zatrutą ugodził.
— Liban! Skąd ty wiesz o nim? Przecież ja wcale o nim nie mówiłem. A i strzała, o której mówisz, nie była przeznaczona dla ciebie.
— Tak ci się zdaje, ja jednak wiem coś innego.
— Ale się mylisz na pewne, bo była przeznaczona dla tego obcego effendiego, tego psa chrześcijańskiego.
— A więc dla mnie!
— Dla ciebie?
Wpatrzyli się obaj z brzydalem we mnie oczyma pełnemi przerażenia, a po chwili Ben Kazawi wyjąkał:
— Jakto? Więc ty tym effendim jesteś?
— Oczywiście I
— I miałeś odwagę zapuścić się tak zuchwale w sam środek nieprzyjaciół?
— Zaiste! Jesteś głupcem jakich mało. Znasz mię z opowiadania już nie od dzisiaj i kiedy przed kilku godzinami ciebie i dziesięciu twoich ludzi trzymałem w szachu sam jeden, powinienbyś przypuścić odrazu, że twoim gościem jest właśnie ów effendi. Reis effendina polecił mi schwytać was i odebrać wam niewolnice. Teraz czatuje na mnie sławny Ibn Asl koło Bir Murat, a ja tymczasem znajduję się tutaj i biorę do niewoli całą jego karawanę.
— Nie łatwo ci to przyjdzie. Moi ludzie będą się bronili.
— Bronili? Oni śpią wszyscy. Zaprowadziłem moich żołnierzy aż do studni i zabrałem strzeby, które w taki głupi sposób pozostawiliście na boku. O popatrz!
Flinty leżały nieopodal i puściłem na nie światło pochodni.
— O Allah, o proroku, o kalifowie! — zawołał Ben Kazawi. — To nasze strzelby, rzeczywiście nasze strzelby!
— Tak, to one, a teraz obstawili moi żołnierze wasz obóz i czekają tylko na znak mój, ażeby się na was rzucić. Nie bój się, dadzą sobie już rady. Zresztą powiedziałem już Marbie, że przybyliśmy uwolnić ją i jej towarzyszki. Niewolnice wiedzą zatem, że są pod naszą osłoną, a wy tem samem macie w samym środku swego obozu nieprzyjaciółki, które także niejeden wasz wysiłek zdołają udaremnić.
— O Allah, chroń nas przed szatanem i wszystkimi jego pomocnikami! Ktoby to był pomyślał, ktoby to był przeczuwał? Okłamałeś nas, okłamałeś haniebnie, effendi, twoja złośliwa przebiegłość...
— Milcz! nie przerywaj, bo dostaniesz baty! Jeśli myśliwi na ludzi, rozbójnicy, mordercy mówią o podstępnej złośliwości, to bije się ich za to po twarzy. Z ludźmi, którzy tysiące bliźnich pędzą w nędzę i tysiące mordują, którzy pustoszą wsie, ścinają lasy, gaje palmowe a nawet napadają na osady prawowiernych i dopuszczają się stu innych czynów haniebnych, z takimi ludźmi nie można postępować tak, jak z uczciwymi. Pokonałem was podstępem, o złośliwej przebiegłości niema mowy. Kiedy pantera przerzedza wasze trzody, a wy ją podchodzicie, czy to złośliwa przebiegłość? A jednak w naturze pantery leży już to, że musi żyć z rabunku, ale człowiek ma być przecież obrazem Boga, który jest wieczną miłością. Drapieżne zwierzę, zabija swoją zdobycz jednem uderzeniem łapy, wy natomiast prowadzicie tych, którzy wpadną w wasze niegodne ręce, na nędzę, która się kończy śmiercią dopiero po wielu latach. Wy nie jesteście już ludźmi, lecz najgorszemi kreaturami jakie ziemia nosi. Dlatego to jest obowiązkiem każdego porządnego człowieka, tępić was za każdą cenę, a jeśli ktoś potrafi zdążać do tego celu podstępem, to nie na potępienie zasługuje, ale przeciwnie na najwyższą pochwałę.
— No, — zgrzytnął Ben Kazawi, — skoro porównujesz nas z dzikiemi zwierzętami, to drżyj teraz przed nami. Ukradłeś nam wprawdzie flinty, ale moi ludzie mają jeszcze noże i pistolety,
— Żadnego pożytku im ta broń nie przyniesie; nasze strzelby lepsze. Zresztą oni przecież śpią i jedno moje słowo sen ich w śmierć zamieni.
— Jeśli się poważysz w czyn zmienić to, co mówisz, Ibn Asl zemści się na tobie straszliwie.
— Ciekawym, w jaki sposób, bo to pewne, że jeśli tylko nadejdzie, sam wpadnie mi w ręce.
— Nawet, gdybyś jego pochwycił, zemsta cię nie minie, bo Ibn Asl ma za sobą wielu potężnych protektorów. Wspomnę ci tylko o mokkademie świętej Kadiriny i o muzabirze, którzy już dawno są twoimi wrogami. Oni są naszymi przyjaciółmi i krzywda nam wyrządzona będzie ich krzywdą.
— Wiem, że są moimi wrogami, a waszymi przyjaciółmi, i właśnie dlatego będę ich mierzył tą samą bronią, co was. I was i ich czeka teraz kara, bo i oni są już w moich rękach.
— Nie chwal się, bo twoje siły za małe, abyś miał odwagę podnieść pięść na mokkadema.
— A jednak to się już stało i wasi protektorowie leżą tam w górze na skale tak samo, jak wy, skrępowani.
— To jest... to jest...
— Prawda, zupełna prawda — wtrąciłem i opowiedziałem mu całą sprawę. Obaj czuli się głęboko dotknięci i zawstydzeni. Nie mieli powodu wątpić, że mówię prawdę. Przygnębiające wrażenie, jakie ta wiadomość na nich wywarła, pogłębiłem jeszcze, dodając:
— Co mam uczynić z całem tem plugastwem, które schwytałem i jeszcze schwytam? Wytępić je z ziemi, jak mi to nakazuje wzgląd na dobro ludzkości? Jako łowcy niewolników należycie do innego sędziego, ale i przeciwko mnie zawiniliście srodze, ponieważ chcieliście struć mego towarzysza; prawo pustyni naznacza wam za to śmierć. Przygotujcie się na nią, bo już tylko kilka chwil żyć będziecie. Uporam się z wami prędko.
— Jesteśmy poddanymi kedywa, a ty jako cudzoziemiec nie masz żadnego prawa do nas.
— Wy postępujecie wbrew prawom kedywa, więc nie uznajecie go za pana i panującego, a wobec tego należy postępować z wami wedle prawa pustyni. Zostaniecie rozdeptani jak żuki, na które natknie się noga wielbłąda.
— Więc chociaż jesteś chrześcijaninem, nie zawahasz się krwi niewinnej przelewać? Powiedziałeś przedtem, że chrześcijanin jest synem wiecznej miłości!
— Tak, lecz jest zarazem sługą wiecznej sprawiedliwości. Teraz, kiedy już idzie o twoje życie, szukasz w wierze mojej ostatniego ratunku, ale przedtem nazwałeś mnie psem chrześcijańskim. No widzisz! I teraz ten pies będzie twoim sędzią.
— My wiemy, że działasz z polecenia reisa effendiny, jemu więc masz obowiązek nas wydać.
Dziwne wrażenie wywarły na mnie ostatnie jego słowa. Wszyscy łowcy niewolników drżeli na samo wspomnienie imienia reisa effendiny, a teraz jedyny dla siebie ratunek widzieli w staraniach, żebym ich w jego ręce wydał. Postanowiłem z tego skorzystać, bo wydawało mi się, że teraz, chcąc z moich rąk śmierci uniknąć, spełnią moje życzenie i będą wpływali na swoich ludzi, aby mi nie stawiali oporu. Z góry cieszyłem się nadzieją, że krwi rozlewu uniknę, niestety jednak wkrótce miałem się przekonać, że nadzieja moja była zwodnicza. Oto w tej chwili zabrzmiał ze szczytu skały donośny chrapliwy głos:
— Zatrzymaj się, zatrzymaj! Zostań. Zostań!
Był to głos Selima i odrazu wiedziałem, o co chodzi. Jeden z pojmanych uciekł, albo uciekli obydwaj. Ten zgiełk musiał zbudzić karawanę. Selim ryczał ze skały, jak lew:
— Effendi, effendi, uważaj! Mokkadema i muzabira już niema.
Byłem wściekły. Więc ja miałem uważać teraz, kiedy on tyle popsuł. Kto teraz zobaczy zbiegów w ciemności, jak ich ścigać i chwytać? Trzeba było wyrzec się wszelkiego pościgu i puścić ich wolno, natomiast wziąć się pospiesznie do łowców. Nakazałem dozorcy:
— Zostaniesz tu z Ben Kazawim i ręczysz mi za niego głową. Gdyby który ze zbiegów zeszedł tutaj, zastrzelisz go natychmiast.
Zwróciwszy się do brzydala, mówiłem dalej:
— Ciebie przeprowadzę teraz przez linię żołnierzy, otaczającą wasz obóz. Powiesz twoim ludziom, że jesteście osaczeni i że wydałem rozkaz zastrzelić każdego, ktoby spróbował przedostać się poza łańcuch żołnierzy. Donieś o tem twoim towarzyszom, a jeśli usłuchają tej przestrogi, być może, że okażę się dla was łaskawszym.
Rozwiązałem jego pęta, wziąłem za kołnierz i poprowadziłem przed sobą. Ben Nil poszedł ze mną. Przybywszy do naszych żołnierzy, wypuściłem z rąk zbója, a on umknął czemprędzej. Teraz trzeba było zaczekać na to, co postanowią łowcy niewolników. Zołnierzom kazałem czuwać, Ben Nilowi oddałem strzelbę, a sam udałem się ku obozowi.
Brzydal dowiedział się już przedtem odemnie, ile razy ich podsłuchiwałem. Jeśli miał choćby trochę rozsądku, powinien był wpaść na myśl, że i teraz może w ten sam sposób postąpię i powinien był wydać odpowiednie zarządzenia. Mimoto puściłem się naprzód tak daleko, że dostałem się do pierwszego namiotu. W jego pobliżu stali łowcy w zbitej, czarnej gromadzie i słuchali, co im brzydal mówił. Słyszałem tylko niektóre słowa i zgłoski, lecz i to wystarczyło mi, aby zrozumieć, jakie mają zamiary. Kilku ludzi miało pozostać przy namiotach, a reszta miała się przebić w stronę, gdzie leżał skrępowany Ben Kazawi i uwolnić go z więzów.
Postanowiłem więc dołożyć starań, aby ich nie puścić przez pierścień. Ostrzegłem ich przed tego rodzaju próbą, jeśli jednak mimo to chcieli nas atakować, to na nich wyłącznie spadała odpowiedzialność za skutki.
Wróciłem czemprędzej i ściągnąłem połowę moich ludzi, aby ich ustawić w miejscu panującem nad linią. Żołnierze uklękli gęsto koło siebie, trzymając strzelby w pogotowiu. Zaledwie ich ustawiłem, usłyszałem szelest i chwilę później dostrzegłem, że się ostrożnie na czworakach naprzód posuwają. Lufy strzelb zniżyły się i na dany przezemnie znak huknęły. Echo odbiło się od skał, a z niem zmieszały się krzyki ranionych i uciekających.
Cofnęli się i widocznie stracili odwagę. Ściśnięci gęsto żołnierze zajęli poprzednie swe stanowisko tak, ażeby półkole było zamknięte.
Wtem nadbiegł ktoś z tyłu i zbliżywszy się do mnie, zawołał:
— Effendi, effendi, gdzieś ty? Ja ciebie szukam.
Był to nieszczęsny Selim. Ten gałgan robił wszystko przewrotnie.
— Stul gębę! — odpowiedziałem mu. — Dlaczego wrzeszczysz?
— Ażebyś mię usłyszał, effendi.
— Jesteś głupi! Nie zdajesz sobie sprawy z tego, że i nieprzyjaciel słyszy twoje wołanie.
— Jeżeli posłyszy, to nawet najśmielszy ze strachu zadrży.
— Jesteś głupi i baty odemnie dostaniesz, bo wszystko nam swoim wrzaskiem zepsułeś, a w każdym razie jesteś winnym krwi, która teraz popłynęła.
— Allah kehrim, Boże, bądź nam miłościw!
Słyszałem huk po skałach. Czy może zbójcy naszych żołnierzy wystrzelali?
— Tak jest. Dzięki tobie wszyscy do ostatniego zginęli i tylko ja sam zostałem.
— Więc uciekajmy! Prędzej, prędzej, effendi, chodź!
Wziął mnie za rękę, by mię pociągnąć za sobą.
— No, nie bój się, stary tchórzu! To były nasze strzały i nieprzyjaciele ustąpili przed nami.
— Hamdullillah! Wiedziałem, że ich mój głos przerazi i do odwrotu skłoni. Mojego krzyku lękają się nawet najwięksi bohaterowie i najśmielsi wojownicy, gdyż to jest głos najzuchwalszego wojownika z potężnego plemienia Fessarów.
— Mylisz się, bo to ryk największego osła, jakiego kiedykolwiek widziałem i z pewnością nawet mysz nie ucieknie przed tobą. Głupcze, poproś Allaha, żeby choć raz w życiu dał ci myśl jakąś trafną. Jeńcy oczywiście umknęli?
— To szejk Monassyrów ich puścił.
— Szejk? Przecież byli pod twoją strażą, nie jego.
— Istotnie mnie powierzono nad nimi opiekę, ale posłuchaj, opowiem ci wszystko, ażebyś poznał, że jestem niewinny, i owszem jak największych dołożyłem starań, ażeby wrogów naszych, łowców niewolników, napełnić strachem. Siedziałem tam na górze przy jeńcach, a szejk był przy mnie. Rozmyślałem nad tem, co jako mężny wojownik mam czynić w tak odpowiedzialnem położeniu. Tu na dole mogło przyjść już za chwilę do walki, tam jeńcy mogli się zerwać do ucieczki; trzeba było uzbroić się i przygotować na jedno i drugie. Po namyśle nabiłem strzelbę trzema, a pistolet dwoma kulami.
— I dałeś podwójną ilość prochu?
— Nawet potrójną, gdyż im więcej kul, tem więcej prochu; to stara reguła bohaterów.
— Człowiecze, czyś ty oszalał? Twoja nieszczęsna rura pękłaby podczas wystrzału i ciebieby poraniła!
— Przenigdy! Czyż nie wiesz, effendi, że trafia się tylko tego, do kogo się mierzy? Czyż sądzisz może, żebym wylot lufy odwrócił ku sobie?
— Jesteś skończony bałwan! Nabiłeś strzelbę trzema kulami, bo chciałeś sobie w ten sposób dodać wobec jeńców powagi; tymczasem osiągnąłeś skutek wprost przeciwny, bo się potem strzelby twej obawiać nie potrzebowali.
— Effendi! Pogląd twój z gruntu fałszywy, chociaż i szejk twierdził to samo.
— Przy jakiejże sposobności on to powiedział?
— Kiedy chciałem strzelać do zbiegów.
— A jakże mogli uciekać, kiedy byli skrępowani?
— Byli skrępowani, a ja dla ostrożności badałem więzy od czasu do czasu. Łajdaki śmiali się z tego, ale ponieważ tylko głupi się śmieją, okryłem się godnością głębokiego milczenia. Mówili bardzo dużo z szejkiem.
— Cicho, czy głośno?
— Oczywiście, że cicho. Z początku wezwałem ich, żeby mówili zrozumiale, gdyż, jako ich dozorca, chciałbym wiedzieć, co mieli sobie do powiedzenia, lecz oni sami zwrócili moją uwagę na to, że głośną rozmowę mogliby tu na dole usłyszeć nieprzyjaciele. Ponieważ to popsułoby plan twój, pozwoliłem im chętnie na przyciszoną rozmowę. Zdaje mi się, że w ten sposób znacznie się przyczyniłem do tego, że plan twój ci się powiódł.
— Co o tem wszystkiem myślę, powiem c! później, teraz tylko chcę wiedzieć, w jaki sposób zbiec im się udało.
— W jaki sposób? Bardzo łatwo. Szejk dobył noża, przeciął jeńcom więzy, zanim miałem czas temu przeszkodzić, a oni zerwali się i uciekli.
— Szejk? Czy może z nimi razem uciekł?
— Nie, został. Siedzi jeszcze na górze tam, gdzie przedtem.
— Czy powiedział ci, co skłoniło go do tego czynu?
— Nie, ale tobie chce to powiedzieć. Kiedy ci łajdacy uciekli, wymierzyłem ze strzelby, ażeby ciała ich przeszyć temi trzema kulami, on jednak broń mi odebrał, twierdząc, że lufa przy strzelaniu pęknie. Ustąpiłem, bo nie jest wykluczone, że strzelba popsuta, a w takim razie w rękach mogłaby mi pęknąć. O własne życie wprawdzie nie dbam — ciebie jednak nie chciałem pozbawiać mojego towarzystwa i opieki. Dałem za wygraną i ograniczyłem się do tego, że ci o ucieczce odrazu ze szczytu skały doniosłem.
— W którym kierunku pobiegli?
— Kto w takiej ciemności może rozpoznać kierunek? Uciekli, ale dokąd, to tylko Allah wie. Gdyby szejk nie był przeciął im więzów, siedzieliby jeszcze tam na górze pod nadzorem moich bystrych oczu, którym nic ujść nie zdoła. Cóż robić! Uciekli. Jestem teraz znowu do twojej dyspozycyi, więc powiedz mi, co mam czynić? Czy chcesz, żebym natychmiast zaatakował łowców?
— Nie, nie! Usiądź sobie gdzie na uboczu i całkiem się do niczego nie wtrącaj. To będzie jeszcze najlepsze. A gdzież jest twoja strzelba?
— Leży na górze.
— Dlaczego jej nie przyniosłeś?
— Nie przyniosłem jej, bo prawdopodobnie jest uszkodzona. Zresztą druzgocące wrażenie głosu mojego większe ci w walce z łowcami korzyści przyniesie, niż sto strzelb.
— Ja ci jednak mimoto najsurowiej nakazuję, ażebyś siedział cicho. Nie chcę ani słyszeć twego głosu ani widzieć tu ciebie dłużej. Idź na górę i siedź tam z dozorcami wielbłądów! Prawdopodobnie im nie przyniesiesz nieszczęścia.
Chciał się sprzeciwiać, lecz odszedłem i zostawiłem go samego. Przedewszystkiem uszczupliłem nasz oddział o trzech ludzi, których posłałem za Selimem. Obawiałem się mianowicie, aby zbiegowie nie wrócili i nie zabrali nam wielbłądów, bez których ucieczka nie mogłaby im się udać. Teraz dopiero znalazłem czas do pomówienia z porucznikiem. I jego także złościła ucieczka jeńców, lecz tego nie można było już cofnąć, ani myśleć o pościgu. Była noc, a nam potrzeba było ludzi tak bardzo, że nie mogliśmy się obejść ani bez jednej osoby.
Noc przeszła, a oblężeni nie spróbowali po raz wtóry przebić się przez nasz pierścień. Kiedy ciemność zaczęła w wadi ustępować przed dniem, zobaczyliśmy zbójców obozujących dokoła namiotów. Z postawy ich wnosić należało, że przez całą noc spodziewali się ataku.
Kto teraz rzucił okiem na sytuacyę musiał przyznać, że była dla nas o wiele korzystniejsza. Łowcy mieli wprawdzie lepszą osłonę, ale pozbawieni strzelb nie byli już dla nas niebezpiecznymi. Kazałem sprowadzić Ben Kazawiego, by z nim pomówić. Na twarzy dowódcy zbójów malowała się ponura zawziętość, a kiedy objął okiem plan cały, zasępił się jeszcze bardziej.
— Cóż ty na to? — zapytałem go. — Kto tu ulegnie, my czy wy?
Przypatrzył się naszym ludziom i rzucił potem szukające spojrzenie na wadi w górę i na dół.
— Kogo szukają oczy twoje? Czy może Ibn Asla? On jeszcze tu być nie może. A może oglądasz się za mokkademem albo kuglarzem? Oni ci także pomocy nie przyniosą. Nie mają broni ani wielbłądów, a ludzie, których wyślę za nimi, dościgną ich bardzo prędko.
— Allah ’l Allah! Kto poradzi na kismet — mruknął pod nosem.
— Nikt — odpowiedziałem, — a twój kismet, to śmierć.
— Kiedy mam umrzeć?
— Za kwadrans.
— Czy mię każesz zastrzelić?
— O nie! To byłaby dla ciebie zbyt zaszczytna śmierć. Stryczek każę ci włożyć na szyję, a wielbłąd będzie cię włóczył.
— O Mahomecie, o Abu Bekrze! Jak może wierny ginąć od stryczka?
— Nie biadaj! Łotr jest łotrem, czy nazywa się muzułmaninem, czy żydem, czy poganinem. Otrzymasz to, co ci się należy.
— Każdy człowiek jest niewolnikiem swojego przeznaczenia i dlatego nie powinieneś winy we mnie szukać.
— Bardzo łatwo znalazłeś usprawiedliwienie dla siebie, mimo to nie sądź, żebyś w ten sposób rozszerzył pętlicę stryczka, który ci przeznaczony. Masz przed sobą jeszcze tylko dziesięć minut życia.
— Nie bądź tak nagły effendi. Daruj mi życie, a ja ci w zamian daruję niewolnice.
— Nie masz prawą darowywać ludzi; oni są tylko Boga własnością.
— To weź nasze wielbłądy.
— One należą już do mnie; wystarczy rękę wyciągnąć.
— Weź sobie wszystkich moich ludzi i pozabijaj ich, tylko mnie puść wolno!
— Człowiecze, tyś nietylko złoczyńca, ale i tchórz, jakich mało. Pomagałeś może w zabijaniu tysięcy biednych murzynów, a sam drżysz, kiedy ci teraz śmierć w oczy zaglądnęła. Czy sobie sprawy z tego nie zdajesz, jaki bezbożny i szatańsko samolubny jest twój wniosek? Ażeby jednego nie wydać na zasłużoną karę, mam zabić pięćdziesięciu, ludzi? Zgroza mnie przejmuje, kiedy na ciebie patrzę.
— Niech cię przejmuje. Ja chcę żyć, żyć, żyć! Daruj mi życie, a uczynię wszystko, czego odemnie zażądasz.
— Ten drab skomlił ze strachu przed śmiercią, jak dziecko. Porwało mnie obrzydzenie. Chcąc już raz skończyć tę niemiłą rozmowę, zapytałem:
— Czy dotrzymasz słowa, gdy go zażądam?
— Przysięgnę ci na wszystko, co chcesz — odpowiedział, odetchnąwszy swobodniej.
— Dobrze. Będę łaskawszy, aniżeli na to zasługujesz. Przypominam ci, żeś żądał odemnie, abym cię wydał reisowi effendinie i jestem gotów życzenie twoje spełnić, jeśli uczynisz, co ci każę.
— Rozkaż tylko effendi, a będę posłuszny.
— Nie chcę dalszego przelewu krwi. I tak macie już dość zabitych i rannych. Winien temu twój współjeniec, który zdradziecko użył wolności do tego, aby twoich ludzi zachęcić do oporu. Ale niech na tem będzie koniec. Widzisz chyba, że opór wasz daremny.
Albo wystrzelamy was z naszych strzelb dalekonośnych, jednego po drugim, albo odważycie się na atak ogólny i padniecie od naszych kul, zanim zdołacie nas dosięgnąć nożami. Poddajcie się dobrowolnie, a przyrzekam wam, że nie zabiorę wam życia, tylko wydam w ręce reisa effendiny.
Twarz jego rozjaśniła się rychło. Znał on braki egipskiego sądownictwa, zwłaszcza tutaj w tych stronach, i zamajaczyła mu oczach nadzieja, że zdoła się z rąk sędziów wykupić. Być może, że i sprawiedliwość reisa effendiny uważał za przekupną, gdyż odpowiedział natychmiast:
— Przystaję na twoje żądanie.
— A czy twoi ludzie będą ci posłuszni?
— Nie wątpię o tem, gdyż najmniejsze nieposłuszeństwo pociąga u nas za sobą karę śmierci. Bez tej surowości trudnoby było jakiekolwiek wyprawy na niewolników urządzać.
— W jaki sposób chcesz im swój rozkaz ogłosić?
— Puść mię do nich!
— Tego zrobić nie mogę.
— W takim razie pozwól mi zawołać jednego z ludzi, z którym się porozumię.
— Dobrze, ale to porozumienie musi się odbyć w mojej obecności.
Wspomniałem już, że nasi żołnierze mieli ze sobą wielki zapas kajdan. Posłałem teraz jednego z nich na górę, ażeby sprowadził je na wielbłądzie. Ne wezwanie Ben Kazawiego przyszedł jakiś człowiek i usiadł przy nim na ziemi. Dowódca zawiadomił go o swojem postanowieniu, i wytłumaczył mu, z jakich je powziął powodów. Następnie powstał, przypatrzył mi się wzrokiem ponurym i rzekł:
— Effendi, zabrałeś nam strzelby i możesz nas wystrzelać, jeśli ci się spodoba; wiemy o tem i dlatego ci się poddajemy, pamiętaj jednak o przyrzeczeniu, że wydasz nas reisowi effendinie. Ale nie sądź, że nam życie odbiorą. Takiej przyjemności nie zrobi chrześcijaninowi żaden sędzia egipski. Może zobaczymy się kiedyś, później; wtedy ty będziesz się musiał poddać!
Odszedł, a tymczasem powrócił wysłany po łańcuchy żołnierz, prowadząc za sobą wielbłąda. Ogromny stos łańcuchów złożono na ziemi. Każdy łańcuch miał obrączki na ręce i nogi. Kogo w takie kajdany zakuto, był już pewny, zwłaszcza tu na pustyni, gdzie jeniec nawet w razie ucieczki musiałby umrzeć z głodu i pragnienia.
Łowcy stali dokoła pełnomocnika, a on tłómaczył im coś długo, natarczywie, poczem rozwinęła się między nimi bardzo ożywiona dyskusya. Widocznie na kapitulacyę nie wszyscy się zgadzali. Wkońcu jednak dali się przekonać i pełnomocnik wrócił z oświadczeniem, że się wszyscy poddają. Na widok kajdan, doznał niemiłej niespodzianki i zapytał:
— Tu leżą kajdany żelazne; czy one może dla nas przeznaczone?
— Tak, — odpowiedziałem.
— Na to nie możemy się zgodzić!
— A jednak będziecie musieli!
— Nigdy! Jesteśmy ludźmi wolnymi i nie pozwolimy się krępować.
— Wolnymi ludźmi? Znajdujecie się w naszej mocy i ja mam was wydać reisowi effendinie, a ty to nazywasz wolnością?
— Wszystko to prawda, kajdany jednak niepotrzebne.
— Być może, mimo to jednak każę je wam założyć.
Wy transportujecie jeńców męskiego rodzaju zawsze w kajdanach, chociaż wiecie, że się wam na pustyni nie wymkną. Wzbogacicie swoją wiedzę, kiedy na sobie poczujecie, jak to przyjemnie dźwigać na nogach żelaza; cieszcie się, że wam darowałem życie, kajdan jednak żadną miarą nie unikniecie,
— Ludzie będą się wzbraniali je włożyć!
— To mi obojętne. Kto będzie się opierał, dostanie kulą w łeb.
— Effendi, zastanów się nad tem, że nie jesteśmy jeszcze pojmani i możemy się bronić.
— Spróbujcie tylko! Jeśli stawicie opór, nikt z was nie ujdzie z życiem.
— Więc muszę jeszcze raz przejść na drugą stronę, ażeby to towarzyszom przedstawić. Jeśli nie wrócę w przeciągu kwadransa, będzie to znakiem, że zamierzamy się bronić.
— A dla mnie będzie to znak, że szukacie śmierci. Gdy upłynie kwadrans, okulawię największych waszych krzykaczy, strzelając do każdego z nich w prawe kolana. Gdy zobaczycie, że celnie strzelam, nie wątpię, że się na kajdany zgodzicie.
Oddalił się z wahaniem; okulawianie strzałami zaniepokoiło go trochę. Kiedy przyszedł do swoich i powiedział im o co chodzi, podnieśli wrzask gniewu.
Przybliżyłem się o parę kroków, ażeby zapamiętać sobie tych, którzy gwałtownością gestykulacyi dowodzili, że najbardziej się sprzeciwiają. Rozwinęła się dyskusya, której rezultatem było postanowienie, aby nie ulec bez walki. Widziałem, że przygotowali noże i opatrzyli swoje pistolety.
Tymczasem kwadrans minął. Przyłożyłem wtedy strzelbę do ramienia i wziąłem na cel największego krzykacza. Gdy wypaliłem, podskoczył w górę i padł na ziemię; zdruzgotałem mu kolano. Odpowiedzią na strzał, było wściekłe wycia, a jeden z łowców wystąpił naprzód i groził mi nożem. Strzelbę miałem znowu gotową do strzału i jemu więc posłałem kulę; padł także trafiony w to samo miejsce, co tamten. Ponowne, zdwojone wycia odpowiedziały mi na to, ja zaś nabiłem strzelbę czemprędzej.
Pośrednik cofnął się nieco za drugich, chcąc tem widocznie zaznaczyć, że się z towarzyszami nie zgadza. Zaczął im znowu tłomaczyć, ale przedstawienia jego przyjęto nieprzychylnie, bo jeden z łowców przystąpił do niego i zaczął mu nożem machać przed twarzą. Nie długo groził, bo i jego kula moja powaliła na ziemię.
Teraz już krzyczeć przestali. Widocznie trafność dwóch pierwszych strzałów uważali za czysty przypadek, trzecia kula jednak dowiodła im, że się pomylili i że ich wszystkich, w podobny sposób mogę poczęstować. Ranni wili się z bolu na ziemi, inni w trwodze oczekiwali, na kogo z nich kolej teraz przyjdzie. Pełnomocnik przemawiał do nich pospiesznie i natarczywie, a kiedy znowu podniosłem strzelbę, żeby wymierzyć, wykonał ręką ruch przeczący i zawołał:
— Nie strzelaj, effendi, wstrzymaj się jeszcze na chwilę!
— Tylko minutę, — odrzekłem, spuszczając strzelbę.
Szczególne, że tym drabom nie przyszło na myśl ukryć się za namiotami; w każdym razie dałoby im to chwilową przynajmniej zasłonę. Kiedy upłynęła minuta i podniosłem strzelbę, żaden z nich nie chciał być trafionym. Odrzucili broń, a pośrednik zawołał, wznosząc ręce do góry błagalnie:
— Zatrzymaj się! Wszyscy się poddajemy! Nie strzelaj! nie strzelaj!
— W takim razie przejdźcie na tę stronę, ale po jednym i bez broni! U kogo broń znajdziemy, ten będzie wisiał.
On sam był pierwszy. Przyszedłszy do mnie powiedział:
— Effendi, tyś straszny człowiek, a kule musiał ci lać sam dyabeł. Wierzę, że byłbyś nas jednego po drugim okulawił. Wolimy zatem pogodzić się z losem. Oto moje ręce, każ mi założyć kajdany!
Życzenie jego kazałem natychmiast spełnić. Kiedy już był zakuty, wołał swoich ludzi jednego po drugim, oni zaś przychodzili tak, jak ich wołano, na tę stronę, gdzie otrzymywali kajdanki. Nikt nie powiedział ani słowa, ale spojrzenia ich były tem wymowniejsze. Biada mi, gdybym kiedyś później miał któremu z nich wpaść w ręce. Brzydal przyszedł na ostatku i on jeden nie zdołał w milczeniu pogodzić się z losem. Mijając mnie, pokazał mi pięść i zagroził:
— Dzisiaj mnie, a jutro tobie. Policzymy się!
— Uważaj, żebyś wtedy przyczynku nie dostał — odpowiedziałem.
Ranni nie mogli przyjść i musieliśmy udać się do nich. Kiedyśmy się już uporali z łowcami, otworzyły się namioty i uwolnione niewolnice wybiegły naprzeciw nas. Nastąpiła scena, którą wprost trudno opisać.
Wyjątek stanowiła tylko jedna Marba, córka szejka. Stała zdaleka nie biorąc udziału w tym niewieścim hałasie. Kiedy potem zauważyła, że mię już to wszystko zaczęło trochę nużyć, wydała przeraźliwy okrzyk, na który moje piękne ustąpiły natychmiast i stanęły za nią. Potem przyszła do mnie, podała mi rękę, spojrzała na mnie wielkiemi poważnemi oczyma i rzekła:
— A więc to ty jesteś, tak wyglądasz, effendi! Przypatrywałyśmy się tobie i widziałyśmy, jak przełamałeś opór naszych dręczycieli. Dziękujemy ci, i prosimy, żebyś pozwolił dla uczczenia naszego uwolnienia wykonać „fantazyę.“
Beduin namiętnie kocha się w fantazyach i przy każdej sposobności radby je święcić; chętniebym i teraz na podobną zabawę pozwolił, ale te zacne panie potrzebowałyby z pół dnia przynajmniej, by się odpowiednio ustroić, potem nastąpiłyby kołowroty, tańce i powracające ustawicznie śpiewy „lululululu“, któreby nam zbyt dużo drogiego czasu zajęły. Rad nie rad, odpowiedziałem Marbie w ten sposób:
— Bardzo się będę cieszył, jeśli waszą fantazyę zobaczę, nie może jednak odbyć się ona wcześniej, aż uwolnienie wasze będzie już dokonane. Nie pochwyciliśmy jeszcze Ibn Asla, a dopóki on wolny, nie możemy myśleć o takiej uroczystości ocalenia.
— Effendi! Przecież ty nie potrzebujesz się go obawiać. Skoro pokonałeś wszystkich jego ludzi, a żadnemu z was nie spadł przytem włos z głowy, z pewnością także i z nim samym uporasz się bez trudu.
— Nie boję się Ibn Asla i mam nadzieję, że i z nim uporam się prędko, choć nie nadejdzie sam, ale z wojownikami. Nie mówiłem ci jednak, że nam umknęli dwaj ważni jeńcy, za którymi bezzwłocznie muszę w pogoń wyruszyć.
— Jeśli tak, to cofam moją prośbę, effendi, ale kiedy wrócisz, pozwolisz nam wykonać pieśni chwały i podzięki.
— Wtedy nawet sam chętnie wezmę w zabawie udział. Teraz muszę przedewszystkiem zobaczyć rannych.
Chciałem już odejść, lecz Marba przytrzymała mnie za rękę i rzekła:
— Zaczekaj jeszcze chwileczkę! Ci ludzie nie zasługują na to, żebyś spieszył się dla nich. Jeśli zginą z ran swoich, sami tego chcieli.
— Ale są przecież ludźmi!
— Nie, to drapieżne zwierzęta i zanim puszczę cię do nich, proszę cię, żebyś mi powiedział, co stanie się z nami i z nimi?
— Was zaprowadzimy do Berberu, skąd znowu reis effiendina odeśle was do ojczyzny.
— Ale i ty, effendi, musisz tam z nami jechać, ażeby nasi ojcowie i bracia mogli ci podziękować. A co stanie się z rozbójnikami?
— Oddam ich reisowi effendinie, ażeby zostali ukarani.
— Przez kogo?
— Przez sędziów kedywa.
Machnęła ręką wzgardliwie i rzekła:
— Znamy dobrze sprawiedliwość tych ludzi! Ibn Asl nie obrabował sądu, lecz nasze plemię, a więc nie sąd, lecz nasze plemię powinno sądzić tych rozbójników!
— Twojego życzenia, Marbo, żadną miarą spełnić nie mogę.
— A czy spełni je reis effendina?
— Nie. Prawa nie pozwalają mu na to.
— Jeżeli tak, to te prawa są bardzo niesprawiedliwe. Pomyśl sobie tylko, co ci rozbójnicy zrobili! Czy mam ci ich zbrodnie wyliczyć? Jaka będzie ich kara? Nasze matki i dzieci leżą pozabijane na piaskach pustyni, a co my musiałyśmy znieść w drodze, to opowiedzieć trudno. Zasłużyli na srogą zemstę z naszej strony. Effendi, proszę cię, bądź wobec mnie szczerym i powiedz prawdę! Czy naszym wojownikom będzie wolno się zemścić?
— Nie.
— Dziękuję ci; to dobrze!
Oczy jej rozpłomieniły się groźnie, kiedy mówiła te słowa, poczem cofnęła się do swych towarzyszek, ja zaś poszedłem do rannych. Z zaciętymi zębami znosili cierpienia i nawet nie spojrzeli na mnie, kiedy ich z pomocą Ben Nila opatrywałem. Tam, gdzie w nocy pierwsze strzały padły, leżały cztery trupy, a przy wielbłądach znalazłem kilku ciężko rannych, zaopatrzonych już przez towarzyszy.
Z kolei chciałem teraz zlustrować namioty, musiałem się jednak zwrócić w inną stronę, gdyż usłyszałem za sobą jakiś nieludzki prawie krzyk. Odwróciwszy się, zobaczyłem Selima, który, wywijając rękami, jak wiatrak, biegł ku obozowi i ryczał:
— Chwała, dzięki, sława i cześć! Zwyciężyliśmy ich. Leżą rozgromieni i zdruzgotani. Plwajcie na tych psów tchórzliwych.
Popędził do jeńców, stanął przed nimi w chwili właśnie, kiedy tam nadszedłem, i chociaż tchu nie mógł złapać, zaczął do nich krzyczeć:
— Nareszcie mamy was, wy niegodni, wy nędzni. Sępy was pożrą, a szakale i hyeny rozwloką wasze kości. Potęga mego ramienia powaliła was, a blask mej sławy nałożył wam łańcuchy. Spojrzyjcie na mnie, a poczujecie drżenie serc waszych na widok bohatera nad bohaterami, największego i najsłynniejszego wojownika z wielkiego szczepu Fessarów.
Wezwanie to odniosło nieoczekiwany przezemnie skutek, bo oto kobiety poznały Selima, a jedna z nich zawołała w zdumieniu:
— Selim el falla el dżabani, Selim umykacz, tchórz! Skąd on się tu wziął? Czego on chce pośród tych mężów walecznych?
Selim zwrócił się do mówiącej i odrzekł, mierząc ją dumnym wzgardliwym wzrokiem:
— Milcz, córko potwarzy; znam ciebie! Usta twoje są trąbą nigdy nie milknącą, przed którą umknie najmężniejszy z bohaterów. Przypatrz się lepiej, a zobaczysz we mnie Selima, zwycięzcę w wielu bitwach, promienny wzór wszystkich wojowników, przykład dla najwaleczniejszych ludów i szczepów!
Odpowiedzią na te słowa był śmiech kobiet, który się chórem zerwał.
— Śmiejecie się? — zawołał z oburzeniem. — Czy wiecie, że ja mogę ukarać was za to. Czy mam tym rozbójnikom zdjąć kajdany i puścić ich wolno, by powlekli was do niewoli, od której was ocaliłem? Oto ręce moje, którym zawdzięczacie wybawienie. Powinnyście je ściskać i całować, a wy zamiast tego, chcecie zaćmić blask sławy i pochodnię czci mojej. Zaśpiewajcie raczej pieśń o moich czynach i chwale bohaterskiej. A ty, effendi, powiedz tym córkom gadatliwości, kogo mają przed sobą, i nakaż im, aby postać moją otoczyły szacunkiem i poważaniem.
Kiedy się do mnie z tem wezwaniem zwrócił, zapytała mnie kobieta, która przedtem mówiła:
— Effendi, czy ten człowiek należy do twoich? Jak się to stało, że ty temu tchórzowi pozwoliłeś błądzić w swoim cieniu?
— To mój służący — odpowiedziałem.
— Jego sługa, przyjaciel i opiekun — poprawił mnie Selim.
— Co za cud — zawołała, — że widzę ciebie, effendi, razem z Selimem, którego za tchórzostwo z naszego szczepu wypędzono.
— Milcz, puzonie bluźnierstwa! Nie wypędzono mnie, lecz poszedłem pod naporem mego męstwa, by spełniać czyny bohaterskie, do czego nie miałem u was sposobności. Teraz wracam opromieniony stu słońcami zaszczytów, a we wsiach Fessarów postawią kiedyś pomniki, któreby imię moje przekazały potomności.
Odwrócił się i odszedł w postawie tak dumnej, jakby naprawdę był drugim Cydem lub Bajardem.
A zatem wypędzono go! Było mi żal, że te niewiasty w oczy mu to powiedziały, ale sam sobie musiał winę przypisać, bo niepotrzebnie krzyczał.
Teraz należało przedewszystkiem puścić się w pogoń za mokkademem i muzabirem, a nikomu nie mogłem tego zadania powierzyć. Obecność moja była wprawdzie potrzebna także tu w obozie, lecz sądziłem, że mogę się zdać na porucznika. Kiedy mu powiedziałem o swoim zamiarze, wydłużyła mu się twarz i odpowiedział:
— Elfendi, przyznaję ci się otwarcie, iż wolałbym żebyś został. Prowadzić tak wielu jeńców, a przytem czuwać nad sześćdziesięciu kobietami, to na moje siły trochę za trudne.
— Przecież jeńcy zakuci, a kobiety posłuchają cię chętnie. Nic złego spotkać cię nie może.
— Trudno przewidzieć, co się stać może. Z jedną kobietą nieraz już kłopot wielki, a tutaj mamy ich całą kopę. Effendi, nie rób mi przykrości i nie obarczaj mnie tylu babami. Zresztą i tak nie wiem, jaką drogą mam je poprowadzić.
Oczywiście przez Bir Murat, dokąd zwrócili się także zbiegowie. Wiedzą oni, że Ibn Asl stamtąd nadejdzie, więc spieszą naprzeciw niego, gdyż tylko w ten sposób mogą uniknąć śmierci z pragnienia.
— Więc ty pojedziesz za nimi naprzód, a ja mam iść za tobą?
— Tak.
— Jeśli jednak nie spotkasz się z Ibn Aslem, a on natknie się na nas?
— To i cóż z tego? Czy nie masz dość żołnierzy ze sobą? Jemu towarzyszyć będzie najwyżej czterech do pięciu ludzi.
— Jego się wcale nie boję. W ostatecznym razie zrobię krótki proces i każę ich wszystkich wystrzelać, ale kobiety, kobiety, te mnie niepokoją.
— Nie pojmuję, dlaczego. Powsadzasz je do tachtirwanów i odjedziesz. Czego się niepokoisz. Jeńców każ poprzywiązywać do wielbłądów i dalej w drogę.
— Więc oni mają jechać?
— Oczywiście! Gdyby musieli iść piechotą, dostałbyś się do Bir Murat dopiero za dwa dni. Jeśli pojadą, to już najbliższej nocy przybędziesz nad studnię.
— A ty, effendi, z kim się w drogę wybierasz?
— Biorę z sobą Ben Nila.
— Czy to wystarczy, jeśli się spotkasz z lbn Aslem?
— Aż nadto! Ufam sobie o tyle, że nawet sam wziąłbym na siebie jego i jego ludzi. Przedewszystkiem zależy mi teraz na schwytaniu zbiegów, więc idę, aby się przekonać, czy ślady będzie można odszukać.
Obóz nasz, z którego uciekli, leżał na północnym brzegu wadi, mimoto wszedłem na południowy, gdyż Bir Murat leży w stronie południowej, a nie wątpiłem, że tam właśnie podążyli. Dostawszy się na górę, puściłem się najpierw kawałek drogi wprost na puszczę, potem zwróciłem się na prawo, ażeby, idąc równolegle z wadi, zbadać piasek. Po krótkich poszukiwaniach znalazłem istotnie ślady, wiodące z wadi na pustynię. Wróciłem jeszcze raz do obozu.
Kiedy wczoraj widziałem, jak bito Marbę, postanowiłem oburzony ukarać Ben Kazawiego i brzydala, skoro tylko dostaną się w moje ręce. Właśnie teraz postanowiłem zamiar ten wykonać. Kiedy jednak zszedłem ze wzgórza w dolinę, zauważyłem w obozie jakieś poruszenie, którego przyczyny nie mogłem na razie dociec. Kobiety wykrzykiwały z radości, a wśród ich gwaru grzmiał gniewny głos porucznika. Pospieszyłem czemprędzej na dół. Kiedy dostałem się na dno wadi i porucznik mnie zobaczył, podbiegł ku mnie i zawołał już z daleka:
— O, effendi! Patrz, co one zrobiły! Ja temu zupełnie nie winien.
— Co się stało?
— Nie zdołałem temu przeszkodzić; stało się to zbyt nagle. I pocóżeś ty odjechał?
— Więc powiedz, co się stało?
Zamiast odpowiedzi biadał dalej:
— I ja mam z temi kobietami iść sam przez pustynię! To była sprawka jednej, a co będzie, gdy wściekłość ogarnie wszystkie?
— Człowiecze, odpowiadajże na moje pytanie! Chcę wiedzieć, co się stało.
— Morderstwo, morderstwo, podwójne morderstwo! Chodź i popatrz!
Wziął mnie za rękę i odciągnął tam, gdzie żołnierze i kobiety tworzyły krąg dokoła jeńców. Kiedy nadszedłem otworzyło się koło, a wszedłszy do środka, zobaczyłem Ben Kazawiego i brzydala, leżących w kałuży krwi. Wszyscy teraz zamilkli i oczy zwrócili na mnie. Teraz już domyśliłem się wszystkiego i zacząłem szukać wzrokiem Marby. Stała w pobliżu z zakrwawionym nożem w ręku, a patrząc na mnie zuchwale, zawołała:
— Ukarz mnie, effendi! Oni mnie bili, a krwawe pręgi można tylko krwią obmyć. Nie chcecie wydać ich mojemu plemieniu, więc odbyłam sąd sama. Z tamtymi zrób, co ci się podoba, ale ci dwaj musieli bezwarunkowo należeć do mnie. Powtarzam: ukarz mnie!
Zbliżyła się i podała mi nóż.
— Czyja to własność? — zapytałem.
— Moja. — odrzekł Ben Nil.
— Wyrwała ci go?
— Nie, effendi, prosiła, abym jej pożyczył i ja sam jej go dałem.
— Czy powiedziała ci, na co jej nóż potrzebny?
— Nie taiła swego zamiaru, mimoto dałem jej to, czego żądała, gdyż szanuję prawo pustyni. Ci złoczyńcy zasłużyli stokrotnie na śmierć. Sędzia weźmie pieniądze, a ich puści wolno. Może niektórzy z nich otrzymają kije, ale resztę z pewnością zamkną tylko na jakiś czas do więzienia i na tem skończy się wszystko. Mokkadem i muzabir przepadli dla mnie, bo opierałeś się mojej zemście. Byłbym ich zabił i oko Allaha cieszyłoby się, gdyby tych dwu łotrów na ziemi nie widziało. Tymczasem uciekli i kto wie, czy nam się uda ich schwytać. Oto skutki twoich względów dla ludzi, których raczej bez miłosierdzia należałoby tępić. jeśli Marbę ukarzesz, ukarz także i mnie, bo i ja jestem współwinnym przelanej krwi tych złoczyńców!
Stanął obok dziewczyny. Cóż miałem począć? Sprawa sama przez się nic mię nie obchodziła, a nawet zdawało mi się, że ta krwawa zemsta wpłynie pod pewnym względem dodatnio na resztę jeńców. Poszedłem więc do Ben Nila, oddałem mu nóż i rzekłem:
— Sąd o tem, czy jesteście winni, składam w ręce Allaha. Niechaj on was osądzi; ja się do tego nie mięszam.
Usłyszawszy moje słowa, podniosły kobiety radosne okrzyki, natomiast jeniec, który był pośrednikiem między mną i zbójcami, zawołał z gniewem:
— To wiarołomstwo i zdrada, effendi. Przyrzekłeś nam, że nas nie pozabijasz, tylko wydasz reisowi effendinie. Ta dziewczyna popełniła podwójne morderstwo, a ten chłopak pomagał jej w zbrodni. Żądam, żeby oboje zostali ukarani. Życie za życie, krew za krew; oto jest prawo pustyni. Ponieważ wy powołujecie się na nie, musimy żądać go także dla siebie.
— Milcz! — rozkazałem. — Dotrzymam słowa, o ile to w mojej mocy, ale nie odpowiadam za to, co się stanie poza mojemi plecyma i wbrew mojej woli. Ben Kazawi i tamten drugi bili Marbę i chcieli zabić Ben Nila zapomocą zatrutej strzały. Prawo pustyni wyznacza za jedno i za drugie śmierć. Zginęli, a więc sprawiedliwości stało się zadość. Na razie to tylko ustępstwo mogę wam zrobić, że zabitych każę pochować w pozycyi siedzącej z twarzą zwróconą ku Mekce, a onbaszi odmówi nad zwłokami przepisane sury.
Porucznik wzbraniał się teraz jeszcze bardziej, niż przedtem, przyjąć na siebie odpowiedzialność za transport kobiet. Bał się, żeby Beduinki nie zażądały jeszcze śmierci reszty jeńców i czuł się za słabym na wypadek buntu tych „dyablic“, jak je nazwał. Udało mi się jednak rozwiać te obawy i nie tracąc czasu, kazałem Ben Nilowi osiodłać nasze wielbłądy. Selim chciał także jechać z nami, lecz odmówiłem jego prośbie. Zostawiłem wczoraj w obozie dalekowidz, więc wyszedłem na górę, żeby go zabrać. Nie mając właściwie do tego żadnego powodu, spojrzałem przez szkła w kierunku, w którym udali się wczoraj mokkadem i muzabir. Daleko ku południowemu zachodowi coś błyszczało, jakby wyschłe bagno solne. Nie zwracając na to uwagi, zabrałem się się do powrotu, a kiedy mijałem jakiś stożek skalny, zobaczyłem w oddali, na samem wejściu do wadi dwu ludzi, którzy na wielbłądach do wąwozu wjechali. ale na widok obozu cofnęli się czemprędzej za skałę. Zatrzymałem się i w tamtą stronę zwróciłem perspektywę. Za chwilę ukazał się moim oczom człowiek, idący pieszo, który przyciskał się do skały, ażeby go nie widziano. Patrzył on ku nam z wielką uwagą. Choćbym nie widział twarzy, poznałbym go odrazu po bogato złotem wyszywanem ubraniu. Co za niespodzianka! Był to reis effendina.
Odległość między nami wynosiła z tysiąc kroków. Wołania nie byłby słyszał, zbiegłem więc na dół ku miejscu, gdzie stał. Zobaczył mnie i poznawszy, wyszedł naprzeciw.
— O, to dobrze, effendi! — zawołał do mnie. — Sądziłem już, że mam przed sobą łowców niewolników.
— Tak też jest rzeczywiście — odpowiedziałem, podając mu rękę. — Schwytaliśmy ich.
— A niewolnice?
— Są także.
— Allah ’l Allah, effendi, jestem tem zdumiony w najwyższym stopniu. W jaki sposób zdołałeś ich schwytać? Gdzie spotkałeś porucznika?
— W Korosko.
— Przypuszczałem, że tam ciebie zastanie. W jakiż sposób trafiliście na zbójców?
— Zaraz ci to opowiem. Powiedz mi jednak wprzód, gdzie są twoi ludzie, bo chyba przecież nie jesteś tu sam?
— Zołnierzy moich zostawiłem za skałą. Sam pojechałem naprzód, a zobaczywszy obóz i sądząc, że mam przed sobą rozbójników, cofnąłem się czemprędzej i zsiadłem z wielbłąda, ażeby obserwować ich potajemnie. Tymczasem szczęśliwie natknąłem się na ciebie. Opowiem ci później co mię tutaj przywiodło; teraz chodźmy przedewszystkiem do obozu.
Na okrzyk reisa effendiny, wysunęli się z za skały żołnierze. Było ich może więcej niż czterdziestu, dobrze uzbrojonych, na smukłych wielbłądach. Na ich czele udaliśmy się teraz do obozu.
— Moi dotychczasowi podwładni, zobaczywszy swojego władcę, przywitali go głośnymi objawami radości.
Żołnierze zmięszali się z sobą, witali się i ściskali serdecznie i zaczęli sobie nawzajem opowiadać przygody, jakie przeżyli. Reis nie troszczył się z początku wcale o jeńców, ani o uwolnione kobiety. Musiałem z porucznikiem i starym onbaszą siąść obok niego, gdyż chciał przedewszystkiem dowiedzieć się o przebiegu całej sprawy. Zostawiłem opowiadanie porucznikowi i onbaszy, którzy tak się rozpływali w pochwałach dla mnie, że musiałem im wciąż przerywać.
Upłynęła prawie godzina, zanim opowiedzieli wszystko, gdyż żadnego, nawet najdrobniejszego szczegółu nie chcieli ominąć. Kiedy się reis już o wszystkiem dowiedział, uścisnął mi rękę i rzekł:
— Zdawało mi się, że cię znam, a tymczasem nie znałem cię wcale, effendi. Byłem pewny, że dam w tobie moim ludziom dobrego doradcę, ale nie spodziewałem się, żebyś był tak chytrym i przebiegłym dowódcą. Muszę przyznać, że to, co słyszę, przechodzi wszelkie moje oczekiwania. Myślałem, że będę musiał walczyć z rozbójnikami, a tu tymczasem bez walki wszystko zrobione.
— A zatem wiedziałeś, że zastaniesz ich tutaj?
Od kogo? — Wśród moich ludzi był zdrajca, członek Kadiriny, który.....
— Masz na myśli Ben Meleda?
— Skąd ty go znasz?
— Bo to on doniósł mokkademowi o twoim planie.
— Otrzymał już za to nagrodę. Wygadał się z tem przed drugim, a tamten o wszystkiem mi doniósł. Dowiedziałem się więc, że mokkadem i muzabir udali się do tego wadi, ażeby spotkać Ibn Asla. Zarekwirowałem czemprędzej wielbłądy i ruszyłem w drogę, zdrajca zaś otrzymał taką bastonadę, że nie przyda się już na nic Kadirinie. Jechaliśmy dziś przez całą noc i szukaliśmy studni, aż znaleźliśmy wreszcie ją i ciebie.
— Dzięki za to Allahowi! — westchnął porucznik. Ponieważ sam przybyłeś, spada mi z głowy troska o te kobiety. Wolę walczyć ze stu nieprzyjaciółmi, aniżeli transportować tych sześćdziesiąt dyablic. Ta Marba kłuje nożem dokoła siebie, jak dziki Sudańczyk. Jest najmłodsza i najpiękniejsza z tych wszystkich niewolnic; jakież w takim razie muszą być starsze? Nie potrafiłem przeszkodzić morderstwu.
— Ja sam nie byłbym mu przeszkadzał. Niech cierpi ten, kto zadaje cierpienia — rzekł reis effendina poważnie, używając zwykłego swego hasła. — Teraz wiem wszystko i chcę przypatrzeć się obozowi i ludziom.
Poszedł z nami do namiotów, przed którymi siedziały kobiety. Dowiedziały się już, kto on jest i czekały niecierpliwie, jak się wobec nich zachowa. Zamordowanie Ben Kazawiego i brzydala niepokoiło je jeszcze. Podniosły się, on spojrzał na nie wzrokiem przychylnym, ale poważnym. Pokazałem mu Marbę, a on przystąpił do niej i zapytał:
— To ty zabiłaś dwu ludzi?
— Przebacz panie; effendi także przebaczył.
— Nie mam nic do przebaczenia, gdyż postąpiłaś sprawiedliwie. Niech cierpi ten, kto. zadaje cierpienia. Wszystko, co wam zrabowano, otrzymacie, o ile się tylko znajdzie. Dam wam dwudziestu żołnierzy, a ponieważ effendi was uwolnił, on poprowadzi waszą karawanę.
Odwrócił się i poszedł do jeńców. I oni już po słyszeli, że przybył do obozu reis effendina, wiedzieli więc, że los ich rozstrzygnie się niebawem. Przebiegł powoli ich szeregi surowym i ponurym wzrokiem. Posiadał on różne, nadzwyczajne pełnomocnictwa, i przyznam się, że sam byłem ciekawy, co postanowi.
Musiałem mu pokazać pośrednika, do którego zwrócił się ostro:
— Odpowiesz mi w imieniu wszystkich! Czy Ibn Asl jest waszym wodzem?
— Tak.
— Więc to wy uprowadziliście córki Fessarów?
— Tak.
Oba te „tak“ nie brzmiały jakoś tak pewnie, jak wtedy, kiedy mnie odpowiadał. W całem zachowaniu się i w postawie emira było coś takiego, co nie budziło zbytnich nadziei i wykluczało długą odpowiedź, lub mowę obronną.
— Zabiliście przytem wielu ludzi? — brzmiało trzecie pytanie.
— Tak... niestety... nie można było inaczej — wykrztusił.
— Potem, kiedy ten effendi zażądał, abyście się poddali, groziliście mu, że dzisiaj na was, a jutro na niego kolej przyjdzie?
— Tak.
— Według jakiego prawa chcecie być osądzeni? Czy według prawa pustyni, czy według mego prawa?
— Według twego — odrzekł, odetchnąwszy nieco lżej.
— Słyszysz mój wyrok, który też zaraz będzie wykonany. Niech cierpi ten, kto zadaje cierpienia.
Odwrócił się, pociągnął mnie za sobą i spytał:
— Effendi, jakbyś ty ich ukarał?
— Sądownie.
— Ja teraz jestem sędzią. Otrzymałem prawo wydawania wyroków, zarówno jak ich wykonywania, chciałbym jednak usłyszeć twoje zdanie. Czy zasłużyli oni na śmierć?
— Tak, ale zważ, że Bóg jest miłosierny.
— Allah jest miłosierny, więc niech nim będzie i dla nich. Ty jesteś chrześcijaninem i chętnie zwracasz oczy w górę ku wiecznej łasce. Ja mam być przedewszystkiem sprawiedliwy i...
— Czekaj, co to? — przerwałem mu. — Tam na na górze leży jakiś człowiek!
Przy słowach „w górę ku wiecznej łasce“ podniósł reis effendina rękę ku niebu. Oko moje zwróciło się się mimowoli w tym kierunku i ujrzałem twarz wysuniętą poza krawędź skały. Kiedy spojrzałem w górę, znikła natychmiast.
— Człowiek? — zapytał. — Ktoby to mógł być? Może muzabir, albo mokkadem?
— Nie, ci dwaj nie zbliżą się tutaj. Ale na krótko przed twojem przybyciem widziałem na widnokręgu biały punkt, który wziąłem za błyszczącą kałużę soli. Może to był człowiek w białym burnusie?
— To spiesz na górę i przypatrz mu się! Niech z tobą idzie Ben Nil, bo rozumny i odważny i możesz zdać się na niego.
Zawołałem Ben Nila, wziąłem strzelbę i poszedłem, jak mogłem najprędzej na górę. Nie wątpiłem, że podsłuchiwacz zauważył, dokąd dążymy i że pewnie będzie umykał. Toteż posłałem Ben Nila po nasze hedżiny, ażeby w razie potrzeby urządzić za nim pościg. Przyszedłem na górę właśnie w chwili, kiedy nieznajomy wsiadł na wielbłąda i odjechał. Miał na sobie czysty biały burnus, a i wielbłąd jego był tej samej barwy. Chciałem strzelić do zwierzęcia, aby jeźdźca pochwycić, lecz moje oko znawcy wypłatało mi figla. Kiedy wzrok mój padł na wielbłąda, kiedy zobaczyłem jego kształty i ruchy, wpadłem w taki zachwyt, że zapomniałem o strzelaniu. To był hedżin! Dziesięć takich, jak mój, nie dorównałoby jego wartości. Stałem ze strzelbą gotową do strzału, a kiedy wreszcie zapanowałem nad podziwem, jeździec oddalił się już tak daleko, że kula nie mogła go dosięgnąć. Odwrócił się jeszcze i wywijał ku mnie szyderczo strzelbą.
Zdawało mi się, że upłynęła godzina, zanim Ben Nil sprowadził wielbłądy. Wsiedliśmy na nie i popędziliśmy za jeźdźcem. Rozwinęliśmy największą możliwą szybkość, ale wszystko napróżno. już po upływie dziesięciu minut nabrałem przekonania, że nie zdołamy doścignąć białego jeźdźca. Odległość między nami rosła z każdym krokiem, postać jego zmniejszała się coraz bardziej, a kiedy już wyglądał na widnokręgu, jak biały punkt, wielkości orzecha laskowego, powstrzymałem wielbłąda, by wrócić do wadi. Ben Nil uczynił to samo, ale gdybyśmy byli wiedzieli, kim był ten jeździec, nie darowalibyśmy sobie tak łatwo jego ucieczki.
To, co teraz ujrzałem, krew mi w żyłach ścięło. Wszyscy łowcy niewolników, z wyjątkiem jednego, leżeli pod skałą długim szeregiem martwi, a naprzeciw nich stał jeszcze szereg żołnierzy, którzy dokonali egzekucyi. Emir i porucznik zajęci byli badaniem zastrzelonych, czy w którym z nich nie zostało jeszcze trochę życia. A zatem ów grzmot, który przedtem słyszałem, to była salwa żołnierzy.
Reis effendina, widząc mnie nadchodzącego, przystąpił do mnie, wskazał na trupy i rzekł:
— Oto leżą ci, którzy nie chcieli, żeby ich sądzić według prawa pustyni. Sądzili, że się ocalą w ten sposób, lecz ja przybyłem tu, ażeby karać, ażeby wykonywać sprawiedliwość, nie zaś po to, żeby tym mordercom dać możność wykupienia się złotem z rąk naszych sędziów.
— Dlaczego jednak wszystkich kazałeś stracić? — zapytałem, nie mogąc oprzeć się uczuciu zgrozy. — Mogłeś ukarać uwodzicieli, a z uwiedzionymi postąpić łagodniej.
— Tak? Mogłem to uczynić? — spytał z zawziętym uśmiechem. — Czy sądzisz, że tu byli rzeczywiście uwiedzeni i uwodziciele? W takim razie nie znasz stosunków, albo jako chrześcijanin, przywykłeś szukać w każdym wypadku choćby pozornych powodów do miłosierdzia. Niech cierpi ten, kto zadaje cierpienia; wedle tego hasła mam działać. Uprzytomnij sobie to wszystko, co te potwory już popełniły i co mają na sumieniu. Pomyśl o zatwardziałości serc i nikczemności ich dusz! Wyszydziliby mnie tylko, gdybym się wobec nich miłosiernym sędzią okazał. Łowców niewolników należy bezlitośnie tępić mieczem, nożem i kulą. To idzie znacznie prędzej, Allah zaś nie zgniewa się na mnie za to, że staram się przez niezłomną sprawiedliwość uzyskać rychlej to, co łagodnością zdobyłoby się dopiero po wielu, wielu latach, a może nigdy. Czy przyznajesz mi słuszność, czy nie?
— Tak, przyznaję, gdyż chrześcijaństwo uczy nie tylko miłości, lecz i sprawiedliwości. I u nas karzą zbrodniarza, ale zawsze liczą się także z możliwością poprawy.
— Taki Ibn Asl nie poprawi się nigdy. Ze względu na ciebie nic ci przedtem o moim zamiarze nie powiedziałem i kazałem wykonać egzekucyę w twej nieobecności. Tylko najmłodszego zostawiłem, ażeby opowiedział Ibn Aslowi, co się stało. W ten sposób wszędzie, gdzie tylko znajdują się łowcy niewolników, rozejdzie się wieść o niezłomnej surowości mojej, a strach przedemną może tyle zdziałać, co ja sam.
— Na cóż posyłać tego człowieka za Ibn Asem, skoro jego samego wkrótce pochwycimy.
— Czy jesteś istotnie taki pewny, że go schwytamy? Nie uważam tego za rzecz zbyt trudną, chociaż o tem, co się tu stało, zawiadomią go wkrótce.
Opowiedziałem mu o białym jeźdźcu. Wysłuchał opowiadania z nadzwyczajną uwagą, a gdy skończyłem, spytał z ogromnem zaciekawieniem:
— Czy wiesz na pewne, że ten hedżin był biały? Może był jasno-szary?
— Nie, był taki biały, jak siwa klacz z Dżebel Tumtum el Mukkeny.
— A jeździec miał biały burnus?
— Całkiem jasny haik z kapturem założonym na głowę.
— Jego twarzy nie widziałeś?
— Kaptur zakrywał mu tylko czoło, mimo to nie mogłem dobrze rysów twarzy rozpoznać, gdyż oddalenie było znaczne.
— Miał brodę?
— Tak jest, gęstą, czarną brodę.
— A jego postawa?
— Nie był wysoki, lecz barczysty.
— Nieba! To on był, on sam!
— Kto?
— Ibn Asl. Opis twój zgadza się całkiem z jego wyglądem, a wielbłąd jego słynie daleko i szeroko. Jest to śnieżysty hedżin z Dżebel-Gerfe, któremu żaden na świecie nie dorówna. Jest wytrwały, jak wilgoć pory deszczowej, a szybki, jak strzała i żaden inny hedżin nie zdoła go dopędzić.
— O biada! Więc miałem tego człowieka przed sobą i nie zdołałem go pojmać. Tak jest, tak z pewnością. To on był tutaj.
— Co za odwaga!
— O ile cię znam, odważyłbyś się na to samo. Zresztą nosi on nazwę el Dżazur, odważny. Był pewnie w drodze tutaj i spotkał mokkadema i muzabira, którzy wam umknęli. Opowiedzieli mu, że napadliście na karawanę, on zaś odesłał ich ze swoimi towarzyszami dalej, a sam przybył do wadi, by się naocznie o wszystkiem przekonać. Przypatrzył nam się i zrozumiał, że nie odbierze nam już niewolnic. Wrócił więc, by pomyśleć nad jakiemś nowem łajdactwem.
— Które jednak możemy mu udaremnić. Choćby jego wielbłąd był naprawdę tak szybki, jak mówisz, Ibn Asl ma z sobą ludzi, którzy nie mogą jechać tak szybko. Kilku z nich będzie nawet musiało jechać po dwu na jednym wielbłądzie, ponieważ n. p. zbiegowie nasi szli pieszo. Kto wie, czy nam jeszcze w ręce nie wpadnie, i gotów jestem zaraz ruszyć za nim w pościg.
— Nie wątpiłem, że taką ochotę okażesz, ale to niepotrzebne; zresztą musisz niewolnice odprowadzić do domu.
— W takim razie ty za nim pospiesz!
— I ja na razie dam temu spokój. Niebawem jednak będę w Chartumie i pochwycę go tam albo gdzieś w tamtych stronach.
— Pytanie jednak, czy go tam znajdziesz, bo ostrzeżony przez swoich, będzie bardzo uważał, aby ci w ręce nie wpaść.
— Przypomnij sobie Turka Murada Nassyra. Chce on siostrę swoją dać Ibn Aslowi za żonę. W tym celu udaje się do Chartumu, gdzie ma się zjechać z przyszłym swoim szwagrem. Jeśli go tylko nie spuszczę z oczu, obaj wpadną mi w ręce.
— A czy jesteś pewny, że Murad Nassyr zamiarów twoich nie przejrzy i planu swojego nie zmieni?
— Nie troszcz się o to. Wierz mi, że i ja umiem być ostrożnym i przebiegłym. Jedź więc śmiało do osady Beni Fessarów, gdzie zbierzesz plon swoich czynów. Gdy powrócisz do Chartumu, dowiesz się, że błędu nie popełniłem.
— A gdzie cię tam zastanę?
— Na moim statku, a gdyby go tam nie było, dowiesz się od reisa el mina,[70] gdzie się znajduję.
— Oczywiście, w razie potrzeby, mogę się z tem pytaniem zwrócić także do którego z wyższych urzędników?
— Nie, gdyż u żadnego z nich nie będą. Ponieważ kedyw wyposażył mię w nadzwyczajne pełnomocnictwa, jestem tym ludziom niemiły. Zdaję się zwykle na siebie samego, zupełnie tak, jak ty. I ty także rzadko kiedy zwracasz się o interwencyę do zastępcy swego kraju.
Miał słuszność, bo kiedy tylko mogę zrobić coś samodzielnie, nigdy się do nikogo o pomoc wtedy nie zwracam. Było więc rzeczą postanowioną, że miałem córy Fessarów zaprowadzić do domu, mając przy sobie dwudziestu żołnierzy reisa effendiny, jako eskortę.
Co za radość była między kobietami, kiedy wydałem rozkaz, ażeby się przygotowano do drogi. Ben Nil został oczywiście ze mną; nie obszedłbym się bez niego. Selim natomiast zupełnie nie był mi potrzebny i miał jechać z reisem effendiną. Kiedy, przez żart, wezwałem go, by osiodłał swego wielbłąda, odpowiedział:
— Efendi, pozwól mi udać się do Chartumu. Beni Fessara, do których dążysz, nie są godni widzieć u siebie najwaleczniejszego z bohaterów. Będzie ci wprawdzie brak mojej obrony, ale będę się modlił do proroka, żeby czuwał nad tobą i żeby jak najrychlej wrócić mi do ciebie pozwolił. Jeżeli się to stanie, nieopisana będzie radość twoja i moja.
Kordofan, ten bardzo szczególny kraj, był od terytoryum przejściowem dla szczepów wędrownych. To też ludność jego była jeszcze przed zdobyciem go przez Mehemeda Ali niezwykle mieszana. Wnieśli tu następnie w lud Fellaci i Baszybożucy wicekróla krew niemal wszystkich plemion małoazyatyckich. Grecy, Lewantyńcy, Ormianie, Arnauci zmieszali się z czarnemi plemionami Południa, a wśród nich żyją znowu potomkowie nomadów czystej krwi, którzy przedostali się tu z Hedżasu.
Kordofan jest krajem sudańskim. Ponieważ słowo Sudan, używane już w wiekach średnich, słyszy się teraz tak często, nie zawadzi krótkie objaśnienie. Właściwa nazwa brzmi: Beled es Sudan. „Beled“ znaczy kraj „es“ rodzajnik, a „sudan“ jest złamanem słowem aswad (czarny), w liczbie mnogiej „sud“. Beled es Sudan znaczy tedy kraj czarnych. Akcent kładzie się nie na pierwszej, jak to często się słyszy, lecz na ostatniej zgłosce.
Kraj ten tworzy w części północnej i zachodniej ogromną sawannę, podobną w suchej porze roku do pustyni, lecz pokrywającej się w porze deszczowej bujną roślinnością. Przez szerokie, trawiaste przestrzenie ciągną się tu i ówdzie lasy mimozowe. Na tej sawannie znajduje się około sto studzien, około których skupiają się wsi. Wędrowne plemiona pasą tam w porze deszczowej swoje trzody, a z nastaniem pory suchej zabierają się stamtąd.
Spotyka się tu dość często strusie i ptaki rozmaitego gatunku, dalej żyrafy i olbrzymie trzody antylop.
W południowej części kraju grunt, bardziej gliniasty, zatrzymuje wodę i dlatego udaje się tu iście podziwu godna roślinność. Palmy, kasye, adanzonie i tamarindy pokrywają olbrzymie przestrzenie. Na żyjącą tu różnego gatunku zwierzynę polują lamparty i pantery, a niezbyt rzadko słychać głos lwa.
Wadi Melk zalicza się już do Kordofanu, a ponieważ znajdowaliśmy się między niem i Es Safih, mieliśmy już Nubię za sobą. Jak sobie czytelnik przypomni, odebrałem Ibn Aslowi porwane przez niego Beduinki i odprowadziłem je do ich ojczyzny do Bir es Serir pod eskortą dwudziestu żołnierzy. Krewni kobiet i dziewcząt przyjęli nas z radością, ugościli obficie i obdarzyli. A gdyśmy wyruszyli, towarzyszyli nam aż do końca drugiego dnia drogi. Potem staraliśmy się dostać najkrótszą drogą do Chartumu, gdzie miałem oddać żołnierzy komendantowi ich, reisowi effendinie.
Sawanna zieleniła się jeszcze, albowiem nie było to jeszcze zbyt późno po upływie pory deszczowej. Gdybym nie siedział na hedżinie[71], lecz na koniu, łatwo mogłoby mi się wydać, że jadę przez amerykańską preryę. W suchej porze roku, gdy zeschną trawy, trzeba obierać drogę, wiodącą szlakiem studzien, ale teraz było to zbyteczne. Wędrówki od studni do studni zajmują dużo czasu, a z drugiej strony zwierzęta, mając teraz soczystą paszę, nie potrzebowały wody, dla nas zaś były wory napełnione. Mogliśmy tedy jechać prosto, dopóki zapas wody się nie wyczerpał, i to nie zmusiło nas do szukania studni. W ten sposób dostaliśmy się o cały dzień wcześniej do bir aczan.
Znaczy to „studnia spragniona“, ponieważ w suchej porze niema w niej wody. Teraz jednak było jej aż nadto, by napełnić wory na nowo. Studnia ta leżała na równinie, nie oznaczona ani kawałkiem skały ani drzewem. Nie byłbym jej znalazł z pewnością, gdyby mi nie dano rozumnego przewodnika, który miał nas zaprowadzić do Chartumu i znał okolicę równie dobrze, jak wady swojej długiej arabskiej flinty.
Ta flinta była jego największą boleścią, a jednak miłował ją widocznie nad wszelką miarę. Miał ją zawsze w ręku i chętnie o niej mówił. I teraz, kiedy siedział ze mną na krawędzi studni, trzymał ją w czułych objęciach, przesunął po niej przychylnym wzrokiem i powiedział:
— Widziałeś już kiedy taką robotę, effendi? Czy to nie jest godne podziwu? — ozwał się, okazując mi kolbę.
Kolba ta była wykładana kością słoniową a rysunek tworzył figurę zupełnie dla mnie niezrozumiałą. Odpowiedziałem zatem:
— Ależ z wszelką pewnością, rzecz istotnie wspaniała! Ale co ten rysunek ma przedstawiać?
— Co ma przedstawiać? — zdziwił się. — No, proszę! Czyż nie widzisz tego. sam?
Podsunął mi kolbę pod nos i zagadnął:
— No, przypatrz się dokładniej i powiedz, co to?
Starałem się, jak mogłem, odgadnąć, ale daremnie. To nie było ni pismo ani obraz, to nie było — nic!
— Jesteś ślepy, — rzekł. — Oby Allah rozjaśnił oczy twoje! Ponieważ jednak jesteś chrześcijaninem, nic dziwnego, że nie poznajesz tej figury. Wierny muzułmanin zobaczy na pierwszy rzut oka, co to ma znaczyć. Czyż nie poznajesz, że to głowa?
— Głowa? Ani śladu! Możnaby to chyba uważać za bezkształtną głowę hipopotama — zaprzeczyłem ruchem głowy.
— Nie? Allah, Wallah, Tallach! Toż to głowa samego proroka, mieszkającego we wszystkich niebiosach.
— Nie może być! Przecie tu nie widać żadnej głowy! Gdzież jest naprzykład.... nos?
— Niema go, effendi, prorok nie potrzebuje nosa. Jest on teraz najczystszym duchem i sam składa się z dziesięciu tysięcy zapachów.
— A gdzież są usta?
— Niema ich, ponieważ prorok ust nie potrzebuje; on mówi do nas przez koran.
— Oczu także nie widzę...
— Naco mu oczu, skoro nie potrzeba mu nic widzieć, gdyż w obliczu Allaha jest wszystko jasne.
— Uszu także szukam napróżno....
— Nie znajdziesz ich, bo ich niema. Prorok nie potrzebuje słyszeć naszych modłów, ponieważ sam przepisał nam dokładne ich słowa.
— W takim razie powinna być przynajmniej broda...
— Nie widać jej. Jakżesz można profanować ją kością słoniową, skoro przysięga na nią jest największą i najświętszą?
— Wobec tego powinno z głowy zostać samo czoło.
— Także nie. Ponieważ jest siedzibą ducha, a tego wyobrazić wcale nie można.
— A więc z głowy tutaj nic niema.
— Wcale nic — potwierdził — ale ja rozpoznaję każdy rys twarzy!
— Nie widząc wogóle głowy? I niechże to kto pojmie!
— Tak, chrześcijanin tego nie pojmie. Wy wszyscy rażeni jesteście nieuleczalną ślepotą.
— Ty także, lecz ślepota twoja jest bardziej jasnowidząca, aniżeli najzdrowsze oko. Ty widzisz głowę, której brak wszystkiego. Zresztą, niewolno wam przedstawiać człowieka. O ileż karygodniejszem musi być portretowanie proroka.
— Artysta, który sporządził ten obraz, nie znał tego zakazu.
— Widział jednak proroka z pewnością.
— W duchu! Ta strzelba jest prastara, jak sam zapewne to spostrzegasz, a człowiek, który ją zrobił, żył pewnie przed prorokiem.
— Ależ to być nie może, przecie wówczas nie znano jeszcze prochu.
— Elfendi, nie odbieraj mi szczęścia posiadania tak cennej pamiątki! Naco prochu? Gdy Allah zechce, to można i bez prochu wystrzelić.
— Przyznaję, że Allah czyni cuda. O, tu zaraz są dwa: pierwszy jest strzelbą z czasów, kiedy jeszcze prochu nie było, a drugi, to obraz proroka, kiedy jeszcze nie żył na świecie.
— Powiedziałem ci już, że artysta widział go w duchu. To była wizya i dlatego ta flinta jest wizyjna.
— Ach, flinta wizyjna; to dobre, to jedyne w swoim rodzaju.
— Tak, ona jest jedyną w swoim rodzaju. Masz słuszność i cieszy mnie to, że przyszedłeś do tego przekonania. To jedyna flinta wizyjna na świecie, dlatego uważam ją za świętość i jestem z niej dumny.
— A w jaki sposób do niej przyszedłeś?
— Dziedzictwem. Artysta przekazywał ją z dziecka na dziecko, a ja jestem jego potomkiem i przekażę ją najstarszemu synowi. Tak, przypatruj mi się ze zdziwieniem! Jestem rzeczywiście prawnukiem syna prawnuka człowieka, któremu Allah pozwolił oglądać proroka, zanim na świat przyszedł.
— W takim razie, jesteś najsłynniejszym człowiekiem swojego szczepu i nietylko się cieszę, lecz uważam sobie za zaszczyt, iż cię poznałem.
— Tak — rzekł zupełnie poważnie — dla każdego jest zaszczytem widzieć takiego praprawnuka artysty, który żył jeszcze przed prorokiem. Znają mnie daleko w głąb Sudanu, aż hen, dokąd sięgają prawdziwi wierni, a strzelba moja słynie nawet w krajach pogańskich.
— Pewnie i strzela dobrze.
— Niestety nie. Było to wolą Allaha, że dla podniesienia właściwości nieba, nic nie ma być doskonanałego na ziemi. Odnosi się to również do mojej flinty wizyjnej. Ma ona kilka wad, napełniających smutkiem moje serce.
— Znam wszelkie rodzaje strzelb i umiem się z niemi obchodzić. Jeśli powiesz mi, jakie ma błędy, może ci co poradzę.
— Jest ich kilka. Przedewszystkiem strzelba jest niesforna, jak dziki cap, trąca okropnie. Dała mi już niejeden porządny policzek.
— To istotnie nieładnie z jej strony. Musisz ją przy strzelaniu tak przykładać, żeby cię policzkować nie mogła.
— W takim razie trąci mnie gdzieindziej, a to wszystko jedno. Następnie wężuje strasznie.
— Wężuje? Co rozumiesz pod tem wyrażeniem?
— Mam tu na myśli, że kula nie leci w kierunku prostym, lecz w splotach wężowych.
— Co też ty mówisz....
— Effendi, nie wątp! U strzelby wizyjnej wszystko możebne. Przypatrzyłem się temu dokładnie. Nie mogę nigdy mierzyć do celu, lecz stosownie do oddalenia, na prawo, na lewo, wyżej albo niżej.
— A więc strzelba kręci, a o ile wiem, niema na to innego środka, jak tylko wprawienie nowej lufy.
— Jak możesz posądzać mnie o coś podobnego! Zniszczyłbym tem drogocenną strzelbę. Niech mnie Allah ochroni przed takim występkiem. Flinta musi zostać taka, jaka jest.
— W takim razie zbyteczne wyliczanie dalszych jej właściwości. Mojem zdaniem, jest ta strzelba najlepsza, która odpowiada celowi.
— Tak, tak... Moja strzelba wizyjna dowodzi, że mój praszczur widział proroka i to zupełnie wystarcza.
— A jak strzela, to rzecz uboczna?
— Rozumie się.
— A ja sądzę, że celem strzelania jest trafianie!
— Nie jesteś mahometaninem, więc nie możesz z odpowiednią czcią wmyśleć się w tę flintę.
— Nie, tego nie mogę, ale gdybyś kiedy miał strzelać w mojej obecności, to proszę cię, staraj się uchronić mnie od przypadku. Zrób mi tę przyjemność i mierz do mnie, a nie trafisz mnie wcale.
— Ty może szydzisz, effendi! Powiadam ci, że....
Utknął, zerwał się z ziemi, przysłonił sobie oczy ręką i spojrzał ku wschodowi.
— Co takiego? — zapytałem go. — Czy co widzisz?
— Tak, zauważyłem nad trawą punkt, którego przedtem nie było. To zapewne jakiś jeździec.
Wstałem, rozciągnąłem dalekowidz i zobaczyłem człowieka siedzącego na wielbłądzie i zdążającego do studni. Kiedy zbliżył się tak, że nas zobaczył, stanął, by się nam dobrze przypatrzyć. Następnie zatrzymał się tuż przedemną na wielbłądzie i pozdrowił:
— Sallam aleikum! Czy pozwolisz mi, panie, napoić wielbłąda z tego bir aczan i zaspokoić swoje własne pragnienie?
— Aleikum sallam! Ta studnia jest dla wszystkich i nie mogę zabronić ci uczynić, co ci się podoba.
Odpowiedziałem chłodno, ponieważ na pierwszy rzut oka, wywarł na mnie niemiłe wrażenie. Ubrany był jak zwykły Beduin i uzbrojony w strzelbę, nóż i pistolet. Twarz jego nie miała rysów odpychających, lecz nie podobał mi się jego ostry, badawczy, kolący niemal wzrok. Przytem, jako zważającego na wszystko, musiało mię uderzyć to, że z pytaniem zwrócił się do mnie. Żołnierze mieli mundury wicekróla, ja zaś i przewodnik byliśmy ubrani po cywilnemu. Powinien był więc w danych warunkach zwrócić się do żołnierzy. Ta okoliczność i jego szukający czegoś wzrok napełniły mnie pewną nieufnością, która i później nietylko nie ustąpiła, lecz zwiększyła się jeszcze.
Zsiadł z wielbłąda, odprowadził go na bok i puŚcił na paszę. Potem zaczerpnął sobie wody, napił się, usiadł naprzeciw mnie i wyciągnął z pod haiku cybuch i wyprawny pęcherz z tytoniem. Nałożył fajkę, zapalił ją, podał mi tytoń i rzekł:
— Masz, panie, nałóż sobie także! To fajka pozdrowienia, którą ci podaję.
— Dzięki za twoją dobroć, lecz.... z niej nie skorzystam — odpowiedziałem odmownie.
— A więc nie palisz? Czy należysz do jednej z owych surowych sekt, której członkom wzbroniony jest tytoń?
Ton, w którym to wypowiedział, był wprawdzie pytający, ale taki, jakgdyby wiedział z góry, jaką otrzyma odpowiedź. Zwróciło to moją uwagę i dlatego odrzekłem z większą jeszcze rezerwą:
— Palę również; lecz nie do ciebie, tylko do mnie należało prawo gościnności. Obecny przedtem ma przyjąć później przybywającego. To jest wszędzie regułą, a tembardziej tutaj na chali[72].
— Wiem o tem i proszę cię o przebaczenie. Ja, jak widzisz, mam ten błąd, że u mnie co na sercu, to na języku. Podobałeś mi się od pierwszej chwili i chciałem okazać ci to ofiarowaniem tytoniu. Czy wolno wiedzieć, skąd przybywasz z żołnierzami?
— A mnie, czy wolno dowiedzieć się przedtem, skąd wiesz, że ja do nich należę?
— Przypuszczam tylko....
— Bystrość twoja jest godną podziwu; nie przypuściłbym tego na twojem miejscu.
— Więc jesteś obcym na chali, podczas kiedy ja przejeżdżam ją często.
— Nietylko ja jestem obcym, lecz i żołnierze nie byli tu jeszcze nigdy. Tem godniejsze uznanie to, że przypuszczenie twoje było odrazu słuszne. Ty wprawdzie mnie poprzednio pytałeś, ale ponieważ znajdowałem się tu przed tobą, więc wyda ci się rzeczą słuszną i sprawiedliwą, że zanim ci odpowiem, chcę wprzód wiedzieć, skąd wyruszyłeś w drogę?
— Nie mam powodu zatajać tego. Na chali i na pustyni musi każdy wiedzieć, kim jest ten drugi i czem się trudni. Ja przybywam z Feky Ibrahim nad Bahr el Abiad.
— A gdzie leży cel twojej drogi?
— Chcę się dostać do El Faszar.
— Między miejscowościami, o których mowa, leży
a. bardzo uczęszczana droga karawanowa, prowadząca przez El Abeid i Fodżę. Dlaczego z niej nie korzystasz? Dlaczego zboczyłeś tak daleko na północ?
— Ponieważ jestem handlarzem i muszę poznać potrzeby okolicy. Chcę w El Faszar zakupić towary, a wracając, sprzedać je znowu. To też jeżdżę od studni do studni i pytam obozujących tam ludzi, czego im potrzeba.
— Jesteś widocznie nowicyuszem w handlu.
— Jakto, panie?
— Doświadczony handlarz nie szedłby do El Faszar z próżnemi rękoma, lecz zaopatrzyłby się w Chartumie w towary sprowadzane i sprzedałby je w drodze do El Faszar. Ty zaś chcesz handlować tylko w drodze powrotnej i wyrzekasz się w ten sposób połowy zysku z takiej podróży. Tego nie czyni prawdziwy dżelabi?[73]
— Chciałem rychło dostać się do celu, więc nie objuczyłem teraz swego zwierzęcia.
— Handlowiec ma tylko jeden cel — zarobek. Zresztą jedziesz na niezwykłym hedżinie, dżelabi natomiast zwykł używać osła.
— Każdy wedle możności, panie, nie jestem całkiem ubogim. No, ale skoro już słyszałeś moje odpowiedzi, kolej teraz na ciebie.
Pytania moje były tego rodzaju, że musiał wyczuć z nich nieufność; były one dla uczciwego człowieka nawet obrażające. Oko jego błysnęło wprawdzie kilkakrotnie gniewem, ale ton, w którym mówił, był uprzejmy i pozornie swobodny. Ta różnica między wzrokiem a tonem dowodziła, że panował nad sobą. Panowanie nad sobą, to udawanie, a skoro udawał, to miałem powód wobec niego być ostrożnym.
Oczywiście, że ani mi się śniło wierzyć w jego zawód kupiecki; byłem również pewien, że nie przybywa z El Feky Ibrahim, lecz z Chartumu. Spotkanie się z nami, nie zaskoczyło go widocznie, a całe zachowanie się świadczyło, że spodziewał się nas spotkać. Jak to wszystko wytłómaczyć? Nie oddałem się jednak na razie domysłom; należało go przedewszystkiem obserwować. Okłamał mnie, więc uważałem za najlepsze i jemu nie powiedzieć całej prawdy, odpowiedziałem więc na jego zapytanie:
— Przybywam z Badjaruja.
— I tam byli także żołnierze?
— Nie. Spotkałem się z nimi tutaj, a oni pozwolili mi skorzystać ze studni.
W kątach ust jego zadrgał chytry uśmieszek, lecz udał, że mi wierzy, i pytał dalej:
— Skąd oni przybywają? Gdzie byli?
— Nie wiem tego.
— Wiesz, bo musiałeś mówić z nimi!
— Prosiłem ich o pozwolenie zakwaterowania się tutaj, a ponadto nic nie mówiłem. Uważam też za brak uprzejmości wypytywanie nieznajomych zaraz po spotkaniu się z nimi o najrozmaitsze drobnostki.
— W pustyni i na stepie jest ciekawość bardzo ważną rzeczą i dlatego proszę cię o pozwolenie zapytania się, która miejscowość jest twoim celem podróży?
— Zdążam do Kamlinu nad Błękitnym Nilem.
— To prawdopodobnie przejdziesz pod El Salaya przez Biały Nil.
— Tak.
— A dokąd dążą żołnierze?
— Nie wiem. Powiedziałem ci już, że nie pytałem ich o nic.
Zwrócił się nagle do przewodnika, siedzącego obok mnie i zapytał go:
— A kto ty jesteś? W każdym razie Ben Arab?
Sądziłem, że zapytany słysząc to, co mówiłem, nabierze nieufności i nie będzie go informował, tymczasem on wbrew moim oczekiwaniom odpowiedział;
— Jestem Ben Arab, bo należę do Beni Fessarów.
— Przybywasz teraz z ojczyzny?
— Tak.
— A gdzie pasą się wasze trzody?
— Między Bir es Serir a Dżebej Modjaw.
— Słyszałem o Beni Fessarach; to waleczni mężowie, a szczęście mieszka w ich namiotach.
Chciał wybadać przewodnika. Ponieważ człowiek ten był tak nieostrożny, że wymienił szczep, do którego należał, były mi już obojętne dalsze jego odpowiedzi. Rozciągnąłem się na trawie jak długi, oparłem łokieć na ziemi i przybrałem minę zupełnej obojętności. W istocie jednak przypatrywałem się każdej minie wrzekomego dżelabiego. Na ostatnią uwagę rzekł przewodnik:
— Tak, szczęście u nas mieszkało, lecz potem nas opuściło.
— Niech je Allah powróci! Co się stało?
— Ibn Asl porwał nasze kobiety i córki.
— Nie wiem o tem ani słowa.
— Ale imię tego rozbójnika słyszałeś już pewnie nieraz.
— Pewnie! Czyny jego są takie, że musi się o nim słyszeć. Więc on na was napadł? To sobie trudno pomyśleć, bo przecież wy jesteście wiernymi muzułmanami, więc nie wolno mu szukać u was niewolnic. Mylisz się chyba, to jakieś plemię pogańskie musiało się tego dopuścić.
— Nie mylę się; to udowodnione, że Ibn Asl. Jeśli temu nie wierzysz, mogę ci łatwo dowieść, gdyż ten...
Poznałem po nim, że chciał wskazać na mnie i powiedzieć: „ten effendi“. Szczęściem spojrzał na mnie, a ja dałem mu znak ostrzegawczy. Poprawił się więc i mówił dalej:
— Ten wypadek mogą potwierdzić żołnierze, którzy byli u nas i którym teraz przewodniczę.
Zaczął opowiadać. Oczywiście, że w opowiadaniu zjawiała się i moja osoba, lecz przewodnik był tyle ostrożny, że nazywał mnie zawsze „obcym efiendi“ i że nie zdradził wzrokiem ani też żadnym znakiem, iż właśnie ja nim jestem.
— Czy podobnie haniebny czyn jest możebny? On napadł na wasze żony i córki, a kto nie nadawał się do sprzedaży, tego zamordował. To zbrodnia, wołająca o pomstę do nieba, i niechybnie spotka go kara Allaha.
— Tak, Allah potrafi go znaleźć, a effendi i reis effendina poprzysięgli mu zemstę.
— O, on nietylko odważny, lecz chytry, on im się wymknie.
— Nie sądzę. Obcy effendi to człowiek, który znajdzie każdego, kogo szuka.
— W takim razie musiałby być wszechwiedzącym.
— To niepotrzebne, ale jego oko widzi wszystko, a bystrość rozumu tworzy sobie z tego całość. On nie znał drogi, obranej przez rabusiów kobiet, lecz obliczył ją tak dokładnie, jakby mu kto powiedział.
— Gdzie on znajduje się teraz?
— On... On... jest jeszcze u nas we wsi — odrzekł zapytany z wahaniem.
— Jeszcze tam u was we wsi? — powtórzył obcy z uśmiechem nie całkiem przytłumionym, przesuwając po mnie krytyczne spojrzenie. — Chciałbym zobaczyć tego człowieka. Gdybym miał czas, pojechałbym tylko w tym celu do Bir es Serir, lecz godziny moje takie policzone, że nawet tu nie mogę zabawić dłużej.
Wstał i poszedł do swego wielbłąda. Chociaż obserwowałem go nieustannie, miałem czas przypatrzyć się także zwierzęciu. Wpadło mi przytem w oko, że miało ono błąd, zwany „skubaniem“. Wielbłąd taki zamyka i otwiera na przemiany palce u nóg, przyczem wyrywa źdźbła trawy, które mu się zostają między palcami. Błąd ten nie powoduje wprawdzie wielkiej szkody, ale fakt, że zauważyłem go u tego zwierzęcia, mógł mi się bardzo przydać w kierunku unicestwienia ich złowrogich planów.
Obcy osiodłał swego hedżina, wsiadł nań, podjechał ku nam i rzekł do mnie:
— Sallam, panie! Powiedziałeś mi wprawdzie, skąd przybywasz i dokąd dążysz, ale ja temu nie wierzę. Nie powiedziałeś mi, kim jesteś, lecz zdaje mi się, że to odgaduję i że poznasz mnie wkrótce.
Leżałem w poprzedniej pozycyi, ani się ruszywszy, i nie odpowiedziałem mu wcale. Na to on skinął mi szyderczo głową i odjechał, wymachując poza sobą ręką na znak, że mną gardzi.
— Co to było? — pytał przewodnik. — Co on miał na myśli? To była obraza!
Wzruszyłem ramionami.
— On ci nie wierzy i może domyśla się, kim jesteś! Wiesz ty, czego on chce?
— Prawdopodobnie mego życia.
— Allah, ’l Allah!
— I życia żołnierzy.
— Effendi, ty mnie przerażasz!,
— To siadaj na wielbłąda i jedź do domu! Prawdopodobnie wkrótce przyjdzie do walki, a ponieważ twoja flinta wizyjna z wszelką pewnością odmówi posłuszeństwa, radzę więc dla twojego własnego dobra, abyś się jakoś zabezpieczył.
— Nie zawstydzaj mnie! Ja mam cię zaprowadzić do Chartumu i nie opuszczę cię, dopóki tam nie przybędziemy. Skąd ci się uroiło, że grozi nam zaczepka? Szczepy tych stron żyją teraz właśnie w jak najlepszej zgodzie.
— Dżelabi mi to powiedział.
— Nie słyszałem ani słowa!
— On powiedział to nie słowami, lecz swojem zachowaniem. Czy uważałeś go rzeczywiście za dżelabiego?
— Rozumie się. Dlaczegoż przedstawiałby się dżelabim, skoro nim nie jest.
— Ażeby nas oszukać. Wywiadowca ma wszelkie powody do zatajenia, czem jest.
— Wy... wiadow... Ty uważasz go za wywiadowcę? Któżby go wysłał?!
— Może Ibn Asl, który chce zemścić się na mnie.
— Skąd on może wiedzieć, że tu się znajdujesz?
— Nie było to dla niego zbyt trudne dowiedzieć się, że odprowadzałem niewolnice do ojczyzny. Nie mniej łatwo mu było przewidzieć, że potem przybędę do Chartumu. A zatem spodziewał się, że może mnie spotkać na przestrzeni między temi dwoma miejscami.
— Ha.. skoro tak mówisz... możliwe... trochę zaczynam pojmować... on bardzo pragnie zemścić się na tobie; tak, tak, to można już sobie wyobrazić. Udał on się pewnie do Chartumu, gdzie ma wielu znajomych. Wśród mieszkających tu szczepów ma także wielu przyjaciół, korzystają z jego handlu i sprzyjają mu wobec tego. Jeśli zechce napaść na ciebie, to znajdzie dość ludzi do pomocy. Ale mu się to nie uda; ja pokażę wam drogę, na której spotkanie się jest niemożebne.
— Jestem ci wdzięczny, lecz nie mogę puszczać się na to.
— Czemu? To dla twego bezpieczeństwa.
— Jak mógłbym schodzić z drogi człowiekowi, którego chcę pochwycić. Teraz, kiedy już wiem, że na mnie czatują, nie pochwycą mnie napewno. Gdyby ich nawet stu było, mam nad nimi przewagę w doświadczeniu i podstępie. Nietylko im nie ustąpię, lecz będę ich wprost szukał. Pozostawiam ci oczywiście samemu do rozstrzygnięcia, czy chcesz narażać się na nieuniknione przytem niebezpieczeństwa.
— Zostaję przy tobie, effendi. Nie mów o tem więcej. My zawdzięczamy ci tak wiele; jak mógłbym cię tak opuścić! Ale mówisz o szukaniu ich. Skąd wiesz, gdzie znajdują się nieprzyjaciele?
— Czyż nie powiedziałeś sam przedtem, że znalazłem łowców niewolników, choć nie wiedziałem, jaką drogę obiorą? Tu jest o wiele łatwiej aniżeli tam, ponieważ mam przewodnika.
— Czy masz mnie na myśli? Ja nie mam w tem żadnego zdania; nie mam pojęcia, gdzie mielibyśmy ich szukać.
— Nie mam ciebie na myśli, lecz dżelabiego.
— Jego, jego nazywasz swoim przewodnikiem? Nie rozumiem ciebie. On udał się do El Faszar, a zatem na zachód, a ty musisz szukać na wschodzie.
— Kłamał; on wcale nie dążył do El Faszar. Skoro tylko dostanie się poza obręb naszego wzroku, wróci do tych, którzy wysłali go na zwiady. Wystarczy nam więc iść jego śladem, a znajdziemy, czego szukamy.
— Jeśli się tylko nie mylisz, effendi! Przecież jest możebne, że mówił prawdę.
— Możebne jest, ale ja się chyba nie mylę. Jak długo jedzie się z El Feky Ibrahim do El Faszar?
— Mniej więcej dwadzieścia dni.
— Czy można to uczynić bez woru na wodę?
— Nie.
— A więc wcale tam nie dąży, bo go niema! Następnie, jeśli Ibn Asl ma rzeczywiście na myśli wystąpić przeciwko nam wrogo i dowodzi odpowiednią liczbą ludzi, przypuści, że w drodze używam przewodnika.
— Zapewne, gdyż jesteś obcy.
— Ale ten przewodnik musi nietylko znać okolicę, lecz być w niej znanym. jeśli wysłał naprzeciw nas tylko wywiadowcę znanego tu tak samo, to przewodnik i wywiadowca poznaliby się natychmiast.
— To słuszne.
— Co z tego wynika? Jakiego rodzaju ludźmi muszą być jego szpiegowie?
— Tacy, których tutaj nikt nie zna, obcy.
— Obcy może zabłądzić lub spotka się z czem innem. Czy takiego człowieka wysyła się daleko bez wody?
— Nie.
— Rzekomy dżelabi był szpiegiem; nie miał wody i nie mógł bardzo oddalać się od swoich. Są oni blizko. Na linii, przecinającej prosto naszą drogę, postawią zapewne straże. Kiedy taka straż nas zobaczy, zbierze czemprędzej inne i nieco dalej urządzą na nas zasadzkę. Do tych straży należał dżelabi. Czatują na nas, a linia, utworzona na poprzek naszej drogi, jest stąd niedaleko. Dżelabi wróci teraz i zaalarmuje ją, a przeciwnicy będą nas czekali w miejscu, z którem musi się zetknąć nasz prosty kierunek drogi i, gdybyśmy tak pojechali, to musimy spotkać się z nimi. Na otwartej płaszczyźnie nie przedstawiałoby to dla nas żadnego niebezpieczeństwa, bo widzielibyśmy zbliżanie się nieprzyjaciół. To też wybiorą sobie miejsce, może zarośla, las albo załomy skalne, gdzie wpadniemy im w ręce, nie wiedząc o tem. Na razie zachodzi pytanie, czy w dzisiejszym dniu naszej drogi znajduje się takie miejsce. Jako przewodnik musisz to wiedzieć.
— Znam drogę doskonale. Teraz południe i, gdybyśmy wyruszyli zaraz, dostaniemy się przed zachodem słońca do lasu kasyowego.
— W takim razie daję ci na to słowo, że ci ludzie będą siedzieli w tym lesie.
Spojrzał na mnie zdumiony, potrząsnął głową i powiedział:
— Twierdzisz to tak napewno?
— Zaiste i zobaczysz, że się nie mylę. Pojedziemy najpierw śladem rzekomego dżelabiego, dopóki nie dostaniemy się do linii straży a potem...
— Jak poznasz, że znajdujemy się przy niej? — przerwał mi.
— Już ja ci to pokażę. Potem wbrew ich obliczeniu, zatoczymy łuk, ażeby z innej zupełnie strony dojść do lasu. I kiedy oni wyglądać nas będą z zachodu, my wpadniemy na nich z tyłu od wschodu. Przedtem jednak musze zoryentować się we wszystkiem, przynajmniej powierzchownie. Jaki wielki ten las kasyowy?
— Tak szeroki, jak długi, a trzeba z godzinę jechać, ażeby dostać się na drugą stronę.
— Czy drzewa są wysokie?
— Czasem bardzo wysokie.
— Czy jest podszyty?
— Miejscami gęsto. Jest tam studnia, dająca dużo wody i odżywiająca liczne krzaki i wijące się rośliny.
— Czy można przejechać na wielbłądach?
— Tak, jeśli szuka się rzadziej zarosłych, otwartych miejsc.
— A więc narazie wiem dość i możemy wyruszyć.
— Czy nie lepiej pojechać na zachód za tym kupcem i dowiedzieć się, czy on rzeczywiście zwrócił się z powrotem?
— To zbyteczne. Jestem pewien, że to uczyni i niebawem natrafimy na jego ślad.
Ponieważ jechał prędko, zniknął nam dawno z oczu. Osiodłaliśmy wielbłądy, wsiedliśmy na nie i ruszyliśmy ku wschodowi, ja z przewodnikiem na czele, a żołnierze za nami w zwykłym karawanowym porządku, jeden za drugim. Siedząc w naszem pobliżu, słyszeli wszystko. Teraz byli ciekawi, czy moje przypuszczenia były słuszne i, gdyby tak było, płonęli żądzą zrobienia użytku ze swoich strzelb.
Opuściliśmy studnię po tropie, który dżelabi zostawił, jadąc do nas. Po upływie pół godziny zobaczyliśmy drugi trop, wiodący od prawej strony i łączący się z pierwszym. Zsiadłem, żeby go zbadać. Przewodnik przyłączył się do mnie z ciekawości. Przypatrywałem się śladom, a wyprostowawszy się, rzekłem:
— To był dżelabi, całkiem tak, jak przypuszczałem.
— Jak możesz to twierdzić, effendi? Przecież mógł to być i ktoś inny.
— Nie, to on. Przypatrz się śladom pierwszego tropu; poszczególne źdźbła trawy są wyrwane. W drugim tropie masz to samo.
— To prawda, ale...
— Tu niema żadnego „ale“. Wielbłąd dżelabiego ma czułe podeszwy i wyrywa trawę palcami. Drugi trop ma wyraźniejsze odciski, wyrzucane na zewnątrz. Stąd wniosek, że teraz jechał daleko szybciej, aniżeli przedtem; zawrócił i bardzo mu pilno.
Przewodnik potrząsnął głową, lecz nic nie powiedział. Wsiedliśmy znowu na wielbłądy i ruszyliśmy dalej z podwojoną szybkością. Po upływie może g0dziny przybyliśmy na miejsce, na którem stali jeźdźcy. Trawa była stratowana i położona na ziemi na dość obszernej przestrzeni. Wprost naprzód na wschód prowadził dawny ślad trzech wielbłądów i jeden nowy. Na prawo i na lewo rozchodziły się dwa tropy, jeden na południe, a drugi na północ. Gdy nasi towarzysze nie mogli tego zrozumieć, oświadczyłem:
— To, co tu widzicie, popiera zupełnie słuszność moich domysłów. Tam daleko przed nami w lesie kasyowym czekają nasi przeciwnicy i czyhają na nas, a dowódca ich wysłał naprzód linię forpoczt. Trzej ludzie przybyli aż tutaj, a dżelabi, najodważniejszy, pojechał dalej. Wróciwszy, doniósł im, że nas znalazł i pojechał owym potrójnym tropem, by i dowódcy o tem oznajmić. Natomiast dwaj ostatni pojechali: jeden na północ, a drugi na południe, by pościągać do lasu wszystkie inne straże. Przypatrzcie się temu miejscu ze stratowaną trawą. Oni muszą sobie chyba myśleć, że jesteśmy ślepi albo głupi! Jeśli tu znajdował się posterunek z trzech ludzi, to należy się spodziewać, że inne posterunki były również silne. Po jakimś czasie natknęliśmy się znowu na ślad posterunku o tej samej liczbie ludzi. Ponieważ właściwa gromada wojowników jest zawsze liczniejsza od forpoczt, to możemy sądzić z nich o liczbie ludzi, z którymi będziemy mieli do czynienia. Nieprzyjaciel nasz jest wprawdzie nieostrożny, ale bardzo liczny. Z tego powodu poskromię własne życzenia, a was zapytam o zdanie. Czy wolicie wszcząć walkę, czy też zejdziemy mu z drogi, co jest bardzo łatwem, wobec tego, że zgromadził się na jednem miejscu.
— Walczyć, walczyć! — brzmiała powszechna odpowiedź.
— Dobrze, więc zjedźmy na lewo, ażeby od północy dostać się do lasu, podczas gdy oni spodziewać się nas będą od zachodu. Ponieważ mamy przed sobą znaczne okrążenia, musimy jechać szybciej, niż dotychczas.
Ruszyliśmy dalej i to tak szybko, jak tylko wielbłądy pędzić zdołały. Po jakimś czasie spostrzegliśmy nowy trop, potem drugi, trzeci i czwarty. Wszystkie ślady biegły mniej więcej w kierunku południowo wschodnim ku lasowi. Nie zsiadając, widziałem, że każdy trop miał odciski trzech wielbłądów.
— Czyżby to były same forpoczty? — pytał przewodnik, który znów jechał obok mnie.
— Oczywiście — odrzekłem. — Widzisz, że miałem słuszność. Przypuśćmy, że linia tropu dżelabiego leżała w samym środku linii forpoczt, to wynika z tego suma jedenastu forpoczt po trzech ludzi, co czyni trzydziestu trzech ludzi. A wielu mogło zostać tam w lesie? Można przypuścić, że zastaniemy tam przy najmniej podwójną liczbę, a więc sześćdziesięciu przeciwników.
— W takim razie musimy przygotować się na srogą walkę.
— Na żadną; będziemy tacy rozumni, że nie zostawimy im ani chwilki czasu na obronę.
— Czy masz na myśli otoczyć ich i wystrzelać, zanim zdołają użyć broni?
— Prawdopodobnie otoczymy ich, lecz nie będziemy ich zabijać. Nie chcę przelewać krwi. Wogóle nie wolno nam zaatakować ich wcześniej, zanim zdołamy im udowodnić, że na nas godzili.
— W jaki sposób damy im to do poznania?
— Zostaw to mnie! A nawet, kiedy będziemy mogli rzucić im w twarz ich wrogimi zamiarami, nie będziemy mieli prawa zabierać im życia, gdyż plan ich nie będzie jeszcze wykonany. Gdybyśmy nawet mieli to prawo, wolałbym ich oszczędzać, by wydać ich w ręce reisa effendiny.
— To szkoda. No, ale musimy cię słuchać. Gdy jednak pomyślę, co w naszych wsiach się działo, porywa mnie taka złość, że nic wiedzieć nie chcę o oszczędzaniu.
— Sprawcy są ukarani i zapłacili życiem za zbrodnię, a ci, których mamy przed sobą, nie porywali waszych kobiet i dziewcząt.
— Dobrze, ale ci zwracam na to uwagę, że postanowieniem swojem narażasz nas na niebezpieczeństwo. Jeśli nagle przerzedzimy ich kulami, nic nam się nie stanie. Jak jednak chcesz pojmać ich wszystkich żywcem, bez obawy, że zabiją kilku z nas a przynajmniej zranią?
— Nie wiem teraz jeszcze, co postanowię; muszę się liczyć z warunkami, jakie zastanę. Wiesz, że ja w Wadi el Berd pojmałem łowców niewolników i nikomu z nas ani skóry nie zadraśnięto.
Potrząsnął głową z powątpiewaniem, lecz nie sprzeciwiał się dalej, wiedząc, że byłoby to bezskuteczne.
Jechaliśmy z początku ku południowemu wschodowi, a w dwie godziny mniej więcej skręciliśmy ku południowi. Przewodnik zauważył nagle, że ten łuk zaprowadzi nas prosto do lasu. Wkrótce ujrzeliśmy na horyzoncie ciemny pas, leżący na prawo od nas.
Jechaliśmy więc tak szybko, że objechaliśmy prawie połowę lasu. Ponieważ mieliśmy do zachodu jeszcze dość czasu, przyszło mi na myśl, żeby nieprzyjaciół podejść od tyłu a nie z boku. W tym celu skręciliśmy znowu na lewo i jechaliśmy tak długo w tym kierunku, dopóki pas lasu nie znalazł się na wschód od nas. Tu natrafiliśmy też, czego spodziewałem się zresztą, szeroki pas, ciągnący się ze wschodu do lasu. Trawa była podeptana, a choć źdźbła już się podnosiły, zgięte ich końce odbijały się silnie od reszty chali. To był wspólny trop naszych wrogów, po którym poznałem, że przeszli tędy dziś wczesnym rankiem. Rozłożyli się zatem w lesie obozem i wysłali szpiegów ku zachodowi.
Skręciliśmy oczywiście w tym samym kierunku i dostaliśmy się do lasu w miejscu tak przerzedzonem, że mogłaby nim przejechać większa gromada od naszej. Teraz należało rozwinąć jak największą ostrożność. Zsiadłem z wielbłąda i szedłem pieszo poprzód, a przewodnik, który wziął mego wielbłąda za uzdę, jechał z żołnierzami nieco w tyle. Powiedział mi on, że źródło leży mniej więcej w środku lasu, więc przypuściłem, że szukani przez nas ludzie będą się znajdowali w pobliżu tego źródła.
Las w tem miejscu, którędy przejeżdżaliśmy, składał się z wysokich kasyi i mimoz. Musiałem poszukać kryjówki dla wielbłądów. Skręciłem zatem w bok, gdzie pod drzewami rosły gęste krzewy. Składały się one przeważnie z balsamodendronu, z kolczastych baulunii, pnących się po pniach i konarach i zwieszających się we wspaniałych festonach, okrytych kwiatami. Za tymi gęsto splątanymi krzakami nie mógł nas nikt zobaczyć. Towarzysze pozsiadali z wielbłądów, ażeby zaczekać na mój powrót, gdyż postanowiłem wyjść na zwiady.
Wierny Ben Nil chciał mi towarzyszyć, lecz odmówiłem mu zarówno jak przewodnikowi, który chciał także iść ze mną i rzekł:
— Ty nie znasz lasu i drogi do źródła, effendi; muszę cię zaprowadzić.
— Nie troszcz się o mnie! Wiem, co czynię. Zresztą mylisz się, jeśli sądzisz, że nieprzyjaciele obozują nad wodą.
— A gdzieżby indziej?
— Gdziekolwiek, tylko nie tam. Przedtem znajdowali się tam napewno, lecz po powrocie posterunków musieli chyba opuścić to miejsce.
— Dlaczegóż?
— Przypuszczą pewnie, że przyjdziemy do studni, a tam najlepsza sposobność napaść na nas. Gdyby nas zaatakowali po drodze, kiedy siedzielibyśmy w siodłach i jechali szeregiem, to niełatwo osiągnęliby swój cel. Zaczekają, aż rozłożymy się obozem i dlatego można przypuścić napewno, że nie znajdują się nad wodą, lecz w jej pobliżu. Którędy wiedzie droga stąd do źródła? Czy ma dużo zakrętów?
— Nie, tworzy prawie prostą linię.
— To mi na rękę. Teraz idę, a wy nie macie nic do czynienia; zachowujcie się tylko jak możecie najciszej.
— A co zrobimy, jeśli nie wrócisz?
— Ja wrócę.
— Mówisz z wielką ufnością, effendi. Niech cię Allah prowadzi!
Zostawiłem jasny haik, a szare ubranie nie odbijało od bujnej roślinności. Nie poszedłem oczywiście szerokim tropem, bo tam drzewa stały daleko od siebie, dążyłem wciąż zaroślami równolegle z nim.
Po kwadransie może drogi wydało mi się, że przedemną ktoś mówił; studnia zapewne znajdowała się na prawo. Zatrzymałem się i jąłem nadsłuchiwać. Tak, to były rzeczywiście głosy ludzkie. Nie rozmawiali zbyt głośno, więc musieli znajdować się niedaleko odemnie. Położyłem się na ziemi i poczołgałem się na rękach i na kolanach. Im dalej się posuwałem, tem wyraźniejsze stawały się głosy, a jeden z nich wydał mi się nawet znanym. Nie mogłem zrozumieć słów, ale po brzmieniu wywnioskowałem, że rozmawiający znajdowali się za gęstym krzakiem senesu. Przysunąłem się bliżej i poznałem drugi głos. Był to dżelabi, a ten, z którym rozmawiał, ni mniej ni więcej tylko Abd Asl, święty fakir, który chciał mnie zamorzyć głodem w Sijut.
Krzaki senesu nie były zbyt szerokie, gdyż rozumiałem każde słowo tak wyraźnie, że zdawało mi się, jakoby odległość między nami wynosiła zaledwie trzy do czterech łokci. Z rozmaitych dolatujących mnie szmerów i dźwięków można było wnioskować, że nie byli oni sami we dwójkę.
— Wszyscy, wszyscy muszą pójść do piekła; tylko tego cudzoziemca zostawmy przy życiu! — rzekł fakir w chwili, kiedy ułożyłem się już wygodnie.
— Czemu? — spytał dżelabi. — On właśnie powinien pierwszy zginąć od naszych kul i nożów.
— Nie. Ja chcę go zachować i przywieźć synowi. Niech poniesie długie, długie męki. Ani mi się śni pozwolić mu umrzeć szybką śmiercią.
— W takim razie musisz przygotować się na to, że ci znowu ucieknie.
— cieknie? To niemożebne! Wiem, że to dyabeł, ale jest dość środków na poskromienie nawet takich szatanów. Zamknę go jak zwierzę drapieżne i nie wymknie mi się nigdy. Gdyby poszło po mojej myśli, to zostawiłbym i asakerów[74] przy życiu, by ich powoli na śmierć zamęczyć, ale ponieważ nie mamy wiele czasu, więc musimy się ich pozbyć szybko. Ach, jakbym ja dręczył tych łajdaków, którzy wystrzelali nam towarzyszy, a syna przyprawili o stratę takiego zysku!
— Tak, za te niewolnice fesarskie zapłaconoby wiele, bardzo wiele. Należałoby tym ludziom poobcinać ręce i języki, żeby nie mogli mówić ani pisać, a więc nie zdradzić. Potem należałoby ich sprzedać najokrutniejszemu z książąt murzyńskich.
— To niezła myśl i może ją wykonamy. A może wymyślimy jeszcze coś lepszego. Niema bolu, niema cierpienia zbyt wielkiego dla nich. Oni powinni umierać codziennie, co godziny i nie móc umrzeć. Zasłużyli na to, a szczególnie ten pies cudzoziemski, odgadywał wszystkie nasze zamiary, odkrył nasze plany, a potem zniknął z pomocą dyabła, kiedy się było najpewniejszym, że się go ma nareszcie.
— I to właśnie nakazuje nam jak największą ostrożność. A gdyby nam znów się wymknął?
— Nie obawiaj się! Wydane przeze mnie rozkazy są tak starannie obmyślane, że niema mowy o nieudaniu się. Pierwszy strzał ja dam, a mierzyć będę w nogę cudzoziemca. Jeśli tam będzie zraniony, to nam umknąć nie zdoła. Po tym strzale wypalicie wy także. Około siedmdziesiąt kul wystarczy, by ich wszystkich położyć trupem.
— Należałoby tak sądzić. Właściwie to hańba dla nas, że dla dwudziestu asakerów zgromadziliśmy aż taką liczbę ludzi.
— Stało się to nie z powodu asakerów, lecz tego effendiego. Pod jego dowództwem znaczy dwudziestu wojowników tyle, co stu pod kim innym. Powiadam ci, że tylko niespodzianką i nagłością napadu możemy zwyciężyć. Gdybyśmy ich dopuścili do obrony, wynik byłby bardzo wątpliwy.
Z mowy fakira wynikało, że syn jego Ibn Asl urządził zasadzkę na reisa effendinę. To napełniło mnie obawą i postanowiłem działać szybko, ażeby jak najrychlej przybyć do Chartumu i ostrzec zagrożonego. Przedewszystkiem trzeba było objąć okiem sytuacyę. Tam, gdzie leżałem, krzaki były tak gęste, że nie mogłem przebić ich wzrokiem. Poczołgałem się dalej na lewo i znalazłem miejsce z otwartym widokiem.
Ujrzałem miejsce wolne od drzew, a na niem rozłożonych siedmdziesięciu ludzi. Wielu z nich było tylko na poły ubranych, ale wszyscy byli dobrze uzbrojeni. Widziałem twarze, począwszy od jasnobrunatnej aż do głęboko czarnej. Wielbłądy leżały po lewej ręce i naprzeciw mnie na skraju polany. Fakir siedział z towarzyszem w pewnem oddaleniu od całej gromady i szczęściem mogę nazwać to, że odrazu na nich natknąłem, bo musiałbym był ich szukać wśród wielkich trudności.
Ludzie ci nie leżeli ani siedzieli blizko siebie, lecz rozrzuceni po dwóch lub trzech razem. To ułatwiło napad znakomicie. Obok miejsca, na którem się znajdowałem, mogłem ustawić moich dwudziestu asakerów. Stąd widzieliby nieprzyjaciół, a ja mógłbym im dać instrukcye każdemu z osobna, gdyż każdy musiałby wiedzieć, kogo ma zaatakować, w przeciwnym razie powstałby chaos, w którym większość nieprzyjaciół miałaby sposobność do ucieczki.
Wróciłem do towarzyszy i opowiedziałem im cały przebieg moich wywiadów. Nikt się tak nie cieszył, jak Ben Nil, który zawołał z nietajoną radością:
— Hamdullillah, fakir jest, fakir! Effendi, musisz mnie go zostawić; ja go zastrzelę!
— Nie, my wogóle nie będziemy strzelać — odpowiedziałem. — Nie pozabijamy tych ludzi, lecz wydamy ich reisowi effendinie.
— Fakira także!? przecież on mój!
— I mój, lecz ja wyrzekam się zemsty.
— Ale ja się nie wyrzekam.
— No, no, później o tem pomówimy, teraz jednak zakazuję ci najsurowiej zabijać go.
— Nie zapominaj o tem, effendi, że pozbawiasz mnie prawa, któregoby mi nie odmówił żaden człowiek na świecie.
— Ja ci go bynajmniej nie odmawiam, a tylko idzie mi o pewną zwłokę. Reisowi effendinie grozi niebezpieczeństwo, o którem nie mam pojęcia; fakir zaś wie o wszystkiem, mogę więc dowiedzieć się od niego bezpośrednio. Jeżeli jednak zginie — wówczas nie dowiem się o niczem i reis jest zgubiony. Zrozumiałeś więc, dlaczego pragnę za wszelką cenę rozmówić się z fakirem.
— Jeżeli tak, to oczywiście nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zgodzić się na twoje zarządzenie. Przypuszczam też, że później nie będziesz tak niesprawiedliwym, żebyś mi czynił jakiekolwiek trudności w wykonaniu praw pustyni. Radbym jednak wiedzieć, effendi, w jaki sposób moglibyśmy zwyciężyć siedmdziesięciu uzbrojonych przeciwników, jeśli strzelanie z góry wykluczone.
— Uderzymy na nich kolbami. Zginie który od tego ciosu, to nie wielka stanie się szkoda i nie mamy powodu płakać nad jego zwłokami. Wy wszyscy musicie napaść na nich tak niespodzianie i zręcznie, żeby każdy z przeciwników stracił świadomość, co się z nim dzieje i aby nie mógł się obronić. Poprowadzę was sam i każdemu z osobna wskażę, do której grupy zwrócić się powinien, inaczej mogłoby powstać zamieszanie i tylko przeszkadzalibyście jeden drugiemu. Fakira i dżelabiego, biorę na siebie ja sam. Gdy tylko wyskoczę z krzaków, idźcie za moim przykładem. Komendy nie będzie żadnej; żaden też z was nie śmie wypowiedzieć ani słowa, niewolno mu nawet szepnąć; wszystko musi się stać zupełnie cicho, gdyż najlżejszy szelest ostrzegłby nieprzyjaciela i cały plan chybiony. Pamiętajcie zresztą o tem, że każdy z was ma do zwalczenia trzech lub czterech przeciwników, a zatem musicie działać niezmiernie szybko i zręcznie, a to możliwe jest jedynie wówczas, gdy się będziecie zachowywali jak najciszej. Draby oniemieją z przerażenia, gdy zobaczą was nagle tuż nad sobą, podczas gdy okrzyk przedwczesny zaalarmowałby ich i dał możność do przygotowania się na atak.
Ponieważ wielbłądy nasze były spętane, wystarczył jeden tylko człowiek do ich strzeżenia. Reszta poszła ze mną.
— Podoba mi się twój plan, effendi — zanważył przewodnik, gdyśmy ruszyli z miejsca — ja osobiście jestem nawet rad, że nie będziemy strzelać, bo nie jestem wcale pewny swej flinty wizyjnej, natomiast draby popamiętają jej kolbę.
Dotarliśmy szczęśliwie na upatrzone przeze mnie miejsce. Nic się tu wcale nie zmieniło. Nim każdemu z swoich ludzi osobno wskazałem, gdzie się ma rzucić, upłynęła spora chwila. Następnie stanąłem na miejscu wolnem od krzaków, skąd poprzednio patrzyłem. Moi towarzysze, skradając się ostrożnie, nie spuszczali z oczu wskazanych im ofiar. Przekonawszy się, że każdy z nich gotów jest do skoku, jak zaczajony zwierz, rzuciłem się potężhym susem przez zarośla, skręciłem nagle na prawo.... dwa uderzenia kolby, a fakir i szpieg leżeli u mych stóp.
Poza mną tymczasem zawrzała w krzakach prawdziwa burza. To moi żołnierze rzucili się w bój. Nie miałem czasu nawet popatrzyć, jak się sprawią, bo spostrzegłem tuż przede mną czterech drabów, którzy tak byli przerażeni mojem nagłem pojawieniem się, że wyglądali jak martwi. Zajechałem kolbą jednego, potem drugiego, trzeciego... Czwarty chciał czmychnąć, ale go wczas dosięgnąłem i powaliłem na ziemię. Ciosy mierzone płaską stroną kolby, nie kantem, nie były śmiertelne. To ogłuszało tylko.
Sześciu przeciwników! Zwycięstwo nielada, ale nie poprzestałem na tem. Trzeba było zapobiec możliwej ucieczce którego z napadniętych. Zwróciłem się więc ku scenie walki i ku swemu zdziwieniu spostrzegłem, że żołnierze wykonywali ściśle moje polecenia, to jest zachowali jak największy porządek i przytomność umysłu. Żaden nie ozwał się ani słowem i to właśnie wprawiło napadniętych w śmiertelne przerażenie. I oni również nie zdolni byli do wydania z siebie głosu. Niektórzy tylko zerwali się z zamiarem ucieczki, ale nie udało się to ani jednemu. Zwróciłem zresztą lufę sześciostrzałowego rewolweru w tę stronę i, gdy tylko uważałem, że mógłby się który wymknąć, częstowałem go kulą w nogi.
Pominąwszy tę okoliczność, że przypatrywanie się, jak ludzie padają pod ciosem zwycięzców, nie należy do rzeczy przyjemnych, doznałem iście miłego wrażenia na widok rycerskości i dzielności moich żołnierzy. Najbardziej chwalebnie spisał się Ben Nil; zdaje mi się, że powalił na ziemię ni mniej ni więcej tylko sześciu przeciwników. Od chwili, gdy wyskoczyłem z zarośli aż do pokonania ostatniego z tej gromady nieprzyjacielskiej, nie upłynęło więcej niż półtorej minuty. Ze strony napadniętych nie dano ani jednego strzału, nie zdobył się też nikt nawet na jedno uderzenie lub pchnięcie. Był to skutek przerażenia, ale przerażenia tak ogromnego i niezwykłego, jakiego widzieć nie zdarzyło mi się jeszcze nigdy.
Nawet w tej chwili, gdy zwycięstwo nasze było już zupełnie pewne, żołnierze zachowywali się milcząco i spoglądali ku mnie z niemem zapytaniem, co robić dalej.
— Powiążcie jeńców szybko! — krzyknąłem. — Brać rzemienie, powrozy, chusty, co kto ma pod ręką, i do roboty! Wolno wam już teraz rozmawiać!...
Rozmawiać? Nie, to określenie wcale niewłaściwe. Gdybym był rzekł: „możecie wyć“, to jeszcze nie odpowiadałoby to ogólnemu nastrojowi zwycięzców, którzy tłumili dotąd oddech w piersiach i nagle wszyscy jak jeden wydali naraz piekielny prawie okrzyk. Dawało to złudzenie, jakoby stu szatanów ryknęło na znak tryumfu i radości. Nie przeszkodziło to jednak dzielnym zuchom wykonać w okamgnieniu mego rozkazu. I ja oczywiście nie miałem chwili do stracenia. Zwróciłem się do moich osobistych jeńców, fakira i szpiega, w obawie, aby nie przyszli do przytomności i nie zbiegli. Na szczęście obaj leżeli jak nieżywi, jęcząc okropnie. Sam powiązałem im ręce i nogi, ku czemu materyału było dosyć. Każdy Beduin ma przy sobie powrozy w czasie podróży, a oprócz tego przydały się również kafije[75] i sznury, którymi przywiązuje się okrycia głowy. Te ostatnie okazały się bardzo praktyczne.
Niektórzy ze zwyciężonych byli tylko na poły ogłuszeni razami; tych oczywiście musieliśmy powiązać najprędzej. W niespełna pięciu minutach byliśmy z tem zupełnie gotowi, pozostało tylko zbadanie, czy który nie wyzionął ducha. Niestety, żołnierze nie byli tak delikatni, jak im to nakazywałem i walili kantem kolb a nie płaską stroną i wskutek tego spostrzegliśmy na pobojowisku kilka roztrzaskanych czaszek. Przykrość wstrząsnęła mną, gdy naliczyłem aż ośm trupów, z których trzy miał na swojem sumieniu przewodnik. Ozwał się on do mnie z nietajonem zadowoleniem, obcierając kolbę z krwi:
— Effendi, moja flinta wizyjna sprawiła się nad: wszelkie oczekiwanie znakomicie. Z czterech, których ona swą grubszą częścią dotkriąć raczyła, podniósł się; tylko jeden.
— Zrobiłeś to umyślnie?
— Rozumie się i szczerze żałuję, że i ten czwarty nie poszedł za tamtymi.
— Nakazałem przecie wyraźnie, aby nie zabijać...
— Ba, ale czy sądzisz, effendi, że mogłem oprzeć się pokusie i nie wykonać zemsty? Zresztą, czy przyrzekałem ci może bezwarunkowe posłuszeństwo? W decydującej chwili stanął mi żywo przed oczyma obraz pomordowanych i leżących na piasku pod Bir es Serir i zdaje mi się, że uśmiercenie trzech rabusiów niczem jest wobec grozy, jaką obraz ten w duszy mojej wywoływał. Miałem zatem prawo pomsty za to, nie oglądając się, czy pozwalasz, czy nie.
Z trudnością tylko zdołałem się powstrzymać od dania mu odpowiedzi i zwróciłem się do fakira, który właśnie rozglądał się wokoło z prawdziwem osłupieniem. I dżelabi również przyszedł do przytomności, przecierał oczy, jakby jeszcze w tej chwili nie wierzył wszystkiemu.
Zołnierze moi rzucili się teraz na jeńców i poczęli im przeszukiwać kieszenie i torby, zabierając wszystko, co tylko miało jakąkolwiek wartość. Odmówić im tego, było rzeczą wielce ryzykowną, to też udałem, że nic nie widzę i przysiadłem się do fakira, który zamknął oczy niewiadomo ze wstydu, czy też z bólu.
— Salam, ia Weli el kebir el maszur — bądź pozdrowiony ty, wielki, sławny i święty człowieku — zagadnąłem go uprzejmie. — Cieszę się bardzo, że cię tu ujrzałem, i mam nadzieję, że i ty czujesz się szczęśliwym z tego spotkania.
— Bądź przeklęty! — syknął jak żmija, nie otwierając wcale powiek.
— Pomyliłeś się, mój drogi. Chciałeś powiedzieć: „bądź błogosławiony“, wiem o tem napewne i odczułem całą duszą tęsknotę, jaka cię pchała ku mnie. Wysłałeś nawet posłańców, aby odszukali miejsce, na którem chwilowo odpocząłem. Twoja tęsknota wynikała z szczerego i dobrego serca. Postanowiłeś powystrzelać moich żołnierzy, a mnie wyciąć język i ręce i następnie sprzedać mnie jednemu z najokrutniejszych książąt murzyńskich.
— On jest wszystkowiedzący — krzyknął mimowolnie do swego towarzysza, którego wzrok pałał śmiertelną nienawiścią ku mnie.
Nachyliłem się nad nim, mówiąc:
— Miałeś najzupełniejszą słuszność, twierdząc, że niebawem zobaczymy się znowu i że będę miał sposobność poznać cię bliżej. Mimo tedy, żeś wyruszył w kierunku El Faszar, spotkaliśmy się znowu razem i jestem z tego bardzo zadowolony, ponieważ potwierdza ono w zupełności, że trafnie cię osądziłem. Jesteś właśnie tym człowiekiem, któremu błysnęła genialna myśl, aby mi odciąć język i ręce. Jeżeli teraz żywisz przeświadczenie, że odpłacę ci się pięknem za nadobne, to nie mylisz się wcale.
— Nie rozumiem zupełnie — ozwał się tonem oburzenia — dlaczego jestem związany? W jakim celu napadliście na nas? Co możecie nam zarzucić i udowodnić? Ządam więc stanowczo, abyś nas z więzów uwolnił.
— Życzeniu twemu stanie się zadość w całej rozciągłości, niestety dopiero wówczas, gdy cię postawię przed.... katem.
Szarpnął się z całej siły i równocześnie chciał coś rzec, lecz zagadnąłem go natychmiast:
— No, no, nie szarp się tak bardzo, szkoda trudu. Jesteś za głupi na to, by mnie wywieść w pole. Człowiek taki, jak ty, powinien siedzieć w domu i opłakiwać swą głupotę. Możesz mi wierzyć, że dzisiaj, nim jeszcze zsiadłeś z wielbłąda tam u studni, wiedziałem już, co z ciebie za ziółko. Znasz ty bajkę o pluskwie, która chciała oszukać buhusaina? [76]
— Co mnie obchodzi bajka, którą zna prawie każde dziecko.
— Przeciwnie, bajka ta powinna cię bardzo obchodzić, ponieważ z chwilą, gdy cię opadła niedorzeczna myśl o przebiegłem zapędzeniu mnie w ośli kąt, stałeś się podobny zupełnie do tej bakki[77]. Nie udałoby się to bowiem nawet człowiekowi o zdrowych zmysłach, a cóż dopiero mówić o tobie. Wszak w głowie twej, zamiast mózgu, woda się chlupie i dlatego raz jeszcze ci powtarzam, że porwanie się twoje w celu oszukania effendiego z Zachodu przypomina doskonale treść wspomnianej bajki.
Wypowiedziałem to z wielką dumą i zarozumiałością, jednakże wszelki inny sposób byłby tu był zupełnie bezcelowy. I rzeczywiście, nawet tak zuchwały ton nie zdołał go zbić z tropu.
— Uważałbym sobie za ujmę wchodzić z tobą w dalszą rozmowę. Jesteś giaurem. Gdybyś istotnie posiadł taki rozum, jak mniemasz, to dawno już wyrzekłbyś się był swej pogańskiej wiary. Zresztą szkoda czasu na tę gadaninę, rozwiąż mi ręce natychmiast, zdejm ze mnie powrozy, skalane twemi pogańskiemi rękoma, gdyż inaczej...
— Milcz! — przerwałem mu nagle. — Jeżeli usłyszę tylko jedno słowo groźby, to odpowiem ci... batem! Jeżeli pies szczeka niepotrzebnie, to go się ćwiczy... Szkoda, że nie zrozumiałeś dotąd grozy swego położenia i szarpiesz się, zamiast błagać o litość. Ostrzegam cię więc raz jeszcze, że gotów jestem przekonać cię o rzeczywistości nie słowami, ale w inny sposób, nie bardzo dla ciebie miły....
— No, no, powoli.., nie tak ostro... Jestem szejkiem i....
— Ba! — buchnąłem śmiechem. — Marny szejk Beduinów wobec mnie nie jest niczem; zresztą przedstawiłeś mi się niedawno jako dżelabi, a w istocie jesteś tylko członkiem bandy zbójeckiej. Odpowiednio do tego obejdę się więc z tobą.
— W takim razie strzeż się! Byłbyś zgubiony. Mój szczep zniszczyłby was bez litości...
— Co? ten człowiek śmie ci grozić, effendi? — zawołał Ben Nil, który zbliżył się i posłyszał ostatnie: zdanie dżelabiego. — Pozwól, a zaknebluję mu pysk.
— Możesz, pozwalam.
Ben Nil obrócił jeńca do góry plecyma i odpiął od pasa bat. Odwróciłem się, nie chcąc być świadkiem niemiłej egzekucyi. Słuch tylko dał mi pewne wyobrażenie, jaką rozkosz miał Ben Nil, ćwicząc śmiertelnego swego wroga.
Podczas tego rozkazałem żołnierzom, aby poprowadzili jeńców i ich wielbłądy nad studnię. Rozkaz był wkrótce wykonany; sprowadzono tu również nasze wielbłądy.
Miejsca koło studni było dość, bo naokoło uprzątnięto starannie drzewa i krzaki w celu wygodnego urządzenia obozowiska. Było też podostatkiem wody. Żołnierzom nie brakowało wcale humoru, gdyż obłowili się znakomicie. Na każdego z nich przypadła zdobycz broni, żywności i mienia trzech jeńców i wielbłądów. Ja oczywiście nie tknąłem niczego, a Ben Nil, mimo całej swojej nędzoty, poszedł za moim przykładem. Gdy go spytałem o powód tej wspaniałomyślnej skromności, odpowiedział:
— A czemu ty, effendi, nie wziąłeś niczego? Chcesz, żeby żołnierze mieli więcej, czy też jesteś za dumny na to, by brać łup wojenny? Słyszałem, że wojownicy Zachodu nie lecą na zdobycz, nie dopuszczają się na wojnie grabieży. Co do mnie, to uważałbym sobie za ujmę, gdybym się tknął przedmiotów, które były w brudnych rękach tych psich synów,
Mniemanie to, uznałem za bardzo szlachetne. Skłoniło mnie ono do tego, że traktowałem go więcej, po przyjacielsku, na co zresztą zasłużył sobie przywiązaniem do mnie i życzliwością.
Trzeba było teraz pomyśleć o zabezpieczeniu jeńców, przedsięwziąć wszelkie środki ostrożności w celu zapobieżenia możliwej ich ucieczce. Poukładano ich tedy w środku i otoczono wokoło, nie spuszczając z nich oka ani na chwilę. Na noc wyznaczyłem wartę. Było jeszcze widno, ale wieczór już się zbliżał powoli. Postanowiłem więc przed zapadnięciem zmroku zbadać dokładnie teren naokoło studni. W ciągu swoich podróży nie zaniedbałem tej ostrożności, nawet wówczas, gdy się czułem najzupełniej pewnym i bezpiecznym. Oddaliłem się tedy od obozowiska, szukając śladów i oryentując się w położeniu. Równocześnie wysłałem kilku żołnierzy do lasu po drwa, gdyż wobec znacznej liczby jeńców, trzeba było założyć i podtrzymywać przez całą noc kilka ognisk. Wróciłem niebawem, nie znalazłszy nic podejrzanego. Żołnierze naznosili już całą kupę drwa, a jeden z nich przyniósł mi bardzo interesujące przedmioty, które znalazł pod drzewem.
— Zobacz no, effendi, te dwie kości — rzekł do mnie, zakłopotany trochę — zdaje mi się, że pochodzą one z cielęcia. A że zazwyczaj nikt nie bierze ze sobą na step cieląt, by je tu zabijać, przypuszczałem, że obozowali tu złodzieje, trudniący się kradzieżą bydła.
Wziąłem do ręki podane mi kości i — zdębiałem. Jedna z nich była połową łopatki, druga nasadą goleni.
— To nie są kości cielęcia, lecz człowieka — ozwałem się.
— Allah! A zatem tu kogoś zamordowano!
— No, o morderstwie i mowy niema. Człowiek ten z wszelkiem prawdopodobieństwem został pożarty.
Wszyscy otoczyli mnie wokoło i krzycząc starali się przekonać mnie, że nie mam słuszności.
— Nie mylę się, moi kochani, ponieważ znam się doskonale na budowie ludzkiego ciała i mogę z zamkniętemi oczyma odróżnić kości ludzkie od zwierzęcych. Ta łopatka daje mi pewne oznaki, że gryzł je jakiś drapieżny zwierz. Czyżby w tej okolicy były lwy?
— Allah niech nas strzeże i broni i łaską swoją darzy! — krzyknął nasz przewodnik. — Z pewnością nie był to żaden inny dyabeł, jak tylko Chazzak el Dżuma[78], lew z El Teitel!
— Dlaczego dano mu nazwę tej okolicy?
— Ponieważ odwiedza on naprzemian wszystkie studnie, znajdując się między El Teitel a Nilem.
— A jakiej okoliczności zawdzięcza on drugie miano?
— Bo niema tygodnia, żeby nie pożarł człowieka. Znajduje on się w tych okolicach przeszło cały rok.
— I nie starał się nikt upolować go i uczynić nieszkodliwym?
— Upolować? Co też tobie przychodzi do głowy, effendi! Allah strzeże każdego człowieka przed tym potworem, większym od wołu, a silniejszym niż słoń.
— Wiadome jest jego legowisko? Widział go może kto z lwicą lub z młodemi?
— Niestety. Drapieżca nie posiada stałej siedziby; śpi raz tu, raz tam, gdzie go zaskoczy noc. Najprawdopodobniej szuka sobie przytułku na przestrzeni między jedną studnią a drugą.
— A więc mamy tu do czynienia z mahdanim. Wiem coś o tych szkodliwych i ogromnie niebezpiecznych zwierzętach. Odznaczają się one niesłychaną drapieżnością. Jeżeli taki potwór raz zasmakuje w mięsie ludzkiem, to żywi się niem przez całe życie. Na zwierzęta napada jedynie wówczas, gdy mu grozi głodowa śmierć.
— To prawda, effendi, podobnym ludożercą jest właśnie ten wagabunda z El Teitel. Zdarza się nawet tak, że bestya w ciągu tygodnia zjada aż dwoje ludzi.
Kiedyby on tu był?
— Przed pięciu albo sześciu dniami, jak można wnosić z wyschnięcia tych kości.
— O, Allah, to okropne! Jeżeli tak, to możemy się spodziewać go tu... właśnie dziś. Gdyby tu był wczoraj lub przedwczoraj, to dziś znajdowałby się z pewnością w innych stronach, ale po sześciu dniach zdołał już odbyć swą okrężną podróż.
— Zależy zresztą od tego, ile on studzien odwiedza i czy zdobył sobie co po drodze. Przecież on nie może zjeść człowieka za jednym razem i oddala się dopiero wówczas, gdy wyssie resztki szpiku z kręgosłupa. Możliwe, że leżał on tu conajmniej trzy dni.
— W takim razie Allah miał na nas wzgląd i miłosierdzie. Drapieżca mógł nas napaść podczas ostatniej nocy. Jeżeli kości leżą już cztery dni, a on tu siedział trzy dni, wynika z tego jasno, że oddalił się stąd wczoraj, no i możemy spać spokojnie.
— Rozumowanie wcale trafne, ale mogłoby ono wprowadzić nas w błąd. Lew, jak wogóle każde inne zwierzę drapieżne, kręci się więcej na tych miejscach, gdzie raz znalazł zdobycz, niż tam, gdzie mu się nic nie trafiło. Możliwe więc, że pojawi się tu prędzej, niż to przypuszczasz.
— A niechże nas strzegą wszyscy święci całego kalifatu! A może on wcale się nie oddalił i czai się gdzieś w ukryciu?
— Gdyby tak było, zauważyłbym był niezawodnie jego ślady. Pominąwszy to zresztą, musimy zachować wielką ostrożność, bo lwy tego gatunku odznaczają się wielką przebiegłością i nie dają znać o sobie rykiem, jak to czynią inne ich pobratymce. One się skradają więcej może zręcznie i ostrożnie niż pantery i rzucają się na swoje ofiary z nienacka, bez wydania z siebie głosu. Zastrzeliłem raz takiego zatwardziałego grzesznika, który tylko raz ryknął z uciechy, że wpadł na ślad ludzki. Potem zaś zbliżał się chyłkiem i po cichu, jak kot.
— Co ty mówisz, effendi! Ty zastrzeliłeś takiego strasznego potwora?
— O, nietylko jednego.
— I trafiłeś?
— Mój kochany, ja nigdy nie chybiam celu. Zdarzało mi się to jeszcze w chłopięcych latach, gdym się uczył strzelać, ale teraz... szkoda przecie kul i prochu na wiatr.
— I zabiłeś lwa?
— Powiedziałem ci to przecie wyraźnie.
— A iloma strzałami?
— Jednym. Raz tylko zdarzyło mi się, że spotrzebowałem dwie kule.
— O, effendi, jak ty pięknie blagujesz, jak ty blagujesz!
Ani mi się śniło brać mu za złe tych wykrzykników, ponieważ nie było mi wcale obcem, w jaki sposób mieszkańcy stepów i pustyni na lwy polują.
Skoro tylko odkryją legowisko lwa, natychmiast mobilizują się wojownicy całego szczepu i jadą na miejsce, okrążają je, rzucają kamienie i krzyczą, co mają sił, tak długo, dopóki nie wypłoszą zwierza z kryjówki. Wówczas strzelają wszyscy na oślep. Kule fruwają w powietrzu, ale nie trafia żadna, a jeśli trafi, to tylko zrani rozjuszonego zwierza, który rzuca się jak wściekły na całą gromadę, powala jednego albo nawet dwóch jeźdźców i zabija, a tymczasem inni się cofają, nabijają broń nanowo i strzelają z tym samym skutkiem, co przedtem. Lew rzuca się znowu na napastników i rozdziera trzeciego. W ten sposób brzmią salwy jedne po drugich tak długo, dopóki zwierz nie padnie wreszcie z podziurawioną skórą, jak rzeszoto, nie trafiony bynajmniej, lecz wyczerpany przez upływ krwi. Zwycięstwo takie musi być z reguły okupione życiem kilku ludzi, ale to nie wchodzi w rachubę. Główna rzecz, że król pustyni padł zabity. Rzuca się tedy na niego cała zgraja, kopie nogami, obrzuca kamieniami, przeklina i pastwi się nad garścią zbitego ścierwa do syta. Nie zdarza się to nigdy w nocy, lecz jedynie w dzień. Że jeden jedyny Europejczyk może w ciemną noc jednym celnym strzałem położyć zwierzę, zbliżające się do wody lub do przynęty, uważają ci ludzie za wierutną bajkę, za najpewniejszą niemożliwość i nie wierzą w to wcale. Niedziwnem mi więc było, że poczciwy przewodnik sądził, jakobym starał się bawić go „piękną blagą“.
— On zabił lwa! — mówił dalej, uśmiechając się drwiąco. — Jednym strzałem i do tego w nocy, sam jeden jak palec! O, Allah, o Mahomet, co za straszliwy bohater z effendiego. Radbym go widzieć jako Sijad es Saba[79].
— No, no, nie pragnij tego — ostrzegłem go, nie obrażając się bynajmniej jego żartami. — Możesz to wyrzec w taką godzinę, że spełniłoby się twoje życzenie, czyli, że lew jawiłby się tu może w tej chwili, a mnie się widzi, że byłoby to dla ciebie niebardzo miłe i pożądane.
— Ależ przeciwnie — odparł, śmiejąc się jeszcze ciągle — cieszyłbym się niezmiernie, gdyby życzenia moje mogły się ziścić. Boję się lwa akurat tyle, co i ty. Ludożerca należy do zwierząt olbrzymich i, jeżeli mu pozwolę zbliżyć się na dostateczną odległość, to trafię go napewno. Co może obcy effendi, który się tu wcale nie urodził, to potrafię również ja, syn tego kraju. Możemy się zresztą założyć, że w razie pojawienia się lwa, będę czynił to samo, co ty.
— Zgoda! O co zakład?
— Uważasz, że twój zegarek i luneta mają taką samą wartość, jak moja flinta wizyjna?
— Chętnie.
— I nie żartujesz, effendi?
— Nie. Chcesz się tedy założyć koniecznie?
— Koniecznie, przysięgam ci na Allaha i na brodę proroka. Nie cofniesz się?
— Nie. I ty, skoro przysiągłeś na Allaha i brodę proroka, cofnąć się również nie możesz, bo widzisz, ty naprzód wyśmiewasz mnie, nie dając wcale wiary, i nagle bierze cię chętka na mój zegarek i lunetę i jesteś pewnym, że oba te przedmioty są już twoją własnością, ponieważ zdaje ci się, że ja w razie pojawienia się lwa będę siedział przy ogniu najspokojniej w świecie i ani się ruszę. Ale mylisz się i to grubo.
Spuścił oczy na chwilę, a potem ozwał się poważnie:
— Ja cię wcale nie chcę obrazić, tylko ci nie wierzę.
— A ja bynajmniej o tem nie myślę, że zwierz się pojawi, gdyby jednak tak było, przekonam cię, że się mylisz. Przy zakładzie obstajesz?
— Przysiągłem.
— Nie pozostaje ci zatem nic innego, jak tylko modlić się do proroka, by nie dopuścił lwa tutaj, a jeśli cię nie wysłucha, wówczas możesz się raz na zawsze pożegnać ze swoją historyczną flintą. Teraz musimy zajrzeć do jeńców...
Przerwałem zdanie, gdyż spostrzegłem nagle na zachodniej krawędzi pod światło sylwetkę wielbłąda z jeźdźcem, który stanął i, zoczywszy nas, wahał się, czy nas ominąć, czy nie. Po krótkim namyśle podciął wielbłąda i popędził wprost ku nam.
Przybywszy, zsiadł ze zwierzęcia i zagadnął:
— Zanim usta moje wypowiedzą salam, powiedzcie mi, kto jest waszym przewodnikiem.
— Ja nim jestem — odparłem.
— To są żołnierze, a ty bynajmniej nie wyglądasz na askariego[80], w jaki tedy sposób mogę to sobie wytłomaczyć?
— Czy uniform stanowi żołnierza?
— Nie. Wierzę ci. A co to za ludzie leżą powiązani? Co to ma znaczyć?
— Są to nasi jeńcy, łówcy niewolników.
— Czyż popełnili przez to zbrodnię?
— Oczywiście. Rabowanie ludzi...
— Niewolnicy i wogóle czarni nie są właściwie ludźmi. Ty puścisz tych jeńców na wolną stopę!
Mężczyzna ten liczył około lat trzydzieści, był chuderlawy i nosił niebardzo gęstą, długą brodę. Z posępnej, ascetycznej twarzy przebijała się surowość. Stał dumnie wyprostowany przedemną a oczy jego błyszczały prawie groźnie, jakgdyby nie ja, lecz on był tym, który ma tu rozkazywać. Nie miałem wyobrażenia, że człowiek ten jako Mahdi odegra później tak wielką i znakomitą rolę.
— Proszę? — spytałem go. — No, proszę! Jakiem prawem i na jakiej podstawie śmiesz domagać się tego i to z taką pewnością?
— Ponieważ rozkazuję ja, fakir el Fukara.
— Bardzo ładnie. A ja jestem askari el asaker[81] i robię tylko to, co mnie się podoba.
Fakir el Fukara jest fakirem fakirów, a zatem najprzedniejszy z fakirów, dlatego ja nazwałem siebie żołnierzem żołnierzy, a więc najdoskonalszym z tych żołnierzy. On, zdaje mi się nie oczekiwał takiej odpowiedzi, ponieważ zapytał:
— I ty mnie nie znasz? Nie słyszałeś nigdy o fakirze el Fukara?
To mówiąc, zamienił z czcigodnym fakirem, leżącym na ziemi, przelotne, ale wiele znaczące spojrzenie, co wcale mojej uwagi nie uszło. Znają się więc, pomyślałem i odrzekłem:
— Nie znam cię wcale, lecz moi jeńcy mają ten zaszczyt.
— A ty skąd wiesz o tem?
— Powiedziałeś mi to ty sam.
— Kiedy? Nic o tem nie wiem.
— W tej właśnie chwili. Powiedziały mi to twoje oczy. Uczyniłeś sławnemu Abd Aslowi przyrzeczenie, którego żadną miarą nie dotrzymasz.
— A jednak dotrzymam... Zapytaj swoich jeńców, a powiedzą ci, że jestem potężnym i że, co przyrzekam, IBM tego zawsze dotrzymuję.
— Zapytaj ich wprzód o mnie, a objaśnią cię dokładnie, że w tym momencie ja jestem tym, który rozporządza potęgą. Kto i co ty zacz, jest mi to zupełnie obojętne. Zastępuję tu miejsce reisa effendiny, a więc kedywa, powinno ci to wystarczyć.
— Nie zadowala mnie to wcale, lecz wywiera wręcz przeciwny skutek, niż się spodziewałeś. Zarówno wicekról jak i reis efiendina nie znaczą w moich oczach nic i bynajmniej nie mam zamiaru zwracać się do nich.
Wówczas nie miałem wyobrażenia o jego stosunkach i dopiero później dowiedziałem się, z jakich powodów mógł ten człowiek wyrażać się tak lekceważąco. Był on przez pewien czas w służbie rządowej a potem zrezygnował z posady i wolał się zajmować handlem niewolników. Nie wiedziałem oczywiście jeszcze o tem, lecz mimoto odparłem tonem wyższości i z pobłażliwym uśmiechem:
— A jednak, mimo wszystko, zwrócisz się do niego chociażby w tej chwili nawet, gdy w jego imieniu wydam ci rozkaz.
— Zobaczymy, czy mnie się zechce usłuchać tego rozkazu.
To powiedziawszy, dobył noża i pochylił się nad Abd Aslem.
— A to co znaczy? — krzyknąłem. — Co chcesz ja robić?
— Uwolnić z więzów tego oto mego przyjaciela!
— Ale ja na to nie pozwalam.
— Nie pytam ciebie wcale o to.
Już przytknął ostrze noża do rzemieni, którymi były skrępowane członki jeńca, gdy wtem poskoczyłem ku niemu z tyłu, chwyciłem oburącz za biodra i machnąłem nim tak, że poleciał o parę kroków w trawę. Podniósł się jednak w okamgnieniu, wyciągnął rękę w nóż uzbrojoną i rzucił się ku mnie, miotając słowami wściekle:
— Poważyłeś się tknąć fakira el Fukara! Oto masz za to!...
Nie przyszło mi nawet na myśl, by dobyć rewolweru, żaden też z żołnierzy nie powstał w mej obronie, tylko jeden Ben Nil zerwał się, sięgnął ręką do pasa, lecz został na miejscu. Wszyscy byli pewni, że dam sobie sam radę z napastnikiem bez ich pomocy. I istotnie trafne było ich przypuszczenie. W chwili, gdy przeciwnik zbliżył się do mnie z podniesionem wysoko ramieniem, uderzyłem go z dołu pod pachę zaciśniętą pięścią tak niespodzianie i silnie, że przekopyrtnął się znowu kilka razy po ziemi. Wówczas dobyłem rewolweru i, gdy poraz trzeci zamierzał rzucić się na mnie, jak dziki zwierz, rzekłem spokojnie, lecz stanowczo:
— Jeżeli tylko postąpisz pół kroku, zastrzelę cię!
— Stój, pohamuj się, bo on nie żartuje — wtrącił Abd Asl — to przecie giaur!
Fakir el Fukara na te słowa stanął jak wryty na miejscu, jak skamieniały, niewiadomo czy ze strachu przed luią rewolweru, czy też z oburzenia i grozy na samo wspomnienie, że jestem giaurem.
— Giaur? On nie jest muzułmaninem?
— Nie, lecz chrześcijańskim effendim — odparł stary.
— I ten pies ważył się mnie...
W tym momencie stanął przedemną Ben Nil z podniesionym batem i zapytał:
— Czy chcesz, effendi, abym mu tym oto batem napisał na skórze odpowiedź na jego głupie szczekanie?
— Tym razem jeszcze mu daruję — odrzekłem, — bo wypowiedział to w uniesieniu, jeżeli jednak odważy się choćby na pół słowa, któreby było dla mnie obrazą, sprawię mu taką bastonadę, że będzie ziemię gryzł z bólu i wściekłości.
— Allah! On mi grozi bastonadą! Chrześcijanin! Co za śmiałość, co za bezczelność!...
— No, co do śmiałości — parsknąłem mu śmiechem w twarz — to wobec ciebie i mowy o niej być nie może, nawet gdybyś miał po swej stronie dziesięciu towarzyszy takich jak ty. Jesteś jednak sam jeden, a poza mną stoi dwudziestu żołnierzy.
— Czy oni są muzułmanami?
— Rozumie się.
— W takim razie powinni stanąć po mojej, a nie po twojej stronie. Bo czyż możliwe, żeby muzułmanin patrzył obojętnie na to, jak giaur i poganin grozi prawemu wyznawcy proroka plagą cielesną? Czy też muzułmanin ów rzuci się właśnie na tego samego, który jego współwyznawcę znieważa....
Na to zerwał się ku niemu Ben Nili odpowiedział za mnie:
— Posłuchajno, każdy z nas kocha tego effendiego całem sercem i w jego obronie gotów jest walczyć z każdym, ktoby mu groził. W naszem pojęciu wart on więcej niż dziesięciu, niż nawet stu fakirów el Fukara i zapewniam cię, że nie byłbyś wcale pierwszym z tych, którzy za nieposkromiony język jęczeli pod razami bata, jak potępieńcy. Radzę ci więc, bądź bardzo ostrożny, bo skoro nie zamkniesz gęby, wkrótce skóra może być w robocie i wtedy nie pomogą żadne błagania.
— Chłopcze! — przerwał mu fakir — ty sam raczej trzymaj język za zębami, bo co ty znaczysz razem ze swoją gromadą wobec mnie i moich poddanych, którzy dążą za mną i, jeżeli tylko krzyknę.
— Krzyknij, no, krzyknij! Chcemy słyszeć, czy chociaż jeden głos się odezwie...
— No tak, w tej chwili nie, bo nie mam nikogo ze sobą, ale później mogę was wszystkich zgnieść, jak nędzne robaki zdeptać i zniszczyć!
Wśród żołnierzy dał się zauważyć pomruk niezadowolenia; on jednak nie zważał na to i ciągnął dalej:
— Już przez to samo, że służycie chrześcijaninowi, wypieracie się swego proroka, a to rzecz wielce karygodna. Albo naprzykład, czy macie prawo więzić tych oto wiernych? Jeżeli nawet łowili niewolników, to czyż to grzech? Wskażcie mi, w którym rozdziale koranu zabroniony jest handel niewolnikami.
Mówił to w nadziei, że uda mu się podburzyć przeciw mnie żołnierzy, był może nawet tego pewny. Nie próbowałem przerywać mu tych przekonywujących dowodów jakiemkolwiek zaprzeczeniem. Wyręczył mnie w tem Ben Nil, który zabrawszy głos w imieniu wszystkich, odpowiedział:
— Ty nie wiesz, o co tu idzie i nie znasz wcale sprawy, więc cię objąśnię. Ibn Asl, syn tego starego fakira, napadł na Beni Fassarów, pozabijał mnóstwo ludzi, a młode kobiety i dziewczęta uprowadził z sobą, ażeby je sprzedać w niewolę. My jednak odebraliśmy mu je i odprowadzili do ojczyzny, za co poprzysiągł nam zemstę i wysłał przeciw nam swego ojca na czele tych oto powiązanych jeńców. Zaczaili się oni w tem miejscu i mieli napaść na nas znienacka i wymordować co do nogi z wyjątkiem effendiego, któremu miano odrąbać ręce i wyrwać język. Powiedz więc, kto ma słuszność, my razem z effendim, czy ci, którzy napadają na wiernych i rabują im kobiety? Godzi się to?
— Oczywiście, że nie — odparł fakir.
— A czy Beni Fessarowie są wiernymi, czy giaurami?
— Wiernymi.
— W takim razie Ibn Asl zasłużył na karę śmierci, a ci oto jeńcy są jego wspólnikami i muszą być ukarani, nie mówiąc już o zbójeckich zamiarach, o których wspomniałem.
To wyjaśnienie młodzieńca osiągnęło swój skutek. Fakir el Fukara zwrócił się do starego Abd Asla i zapytał:
— Czy to wszystko prawda, co tu słyszałem?
— Niech nam udowodnią — odrzekł, — że chcieliśmy pomordować tych żołnierzy. To wszystko bezczelne kłamstwo.
— Nie kłam raczej ty — poskromiłem go. — Słyszałem na własne uszy wszystko, leżąc w zaroślach tuż blizko was w chwili, gdy układałeś z dżelabim cały plan.
— Mogłeś się pomylić — wtrącił fakir el Fukara.
— Słyszałem wszystko bardzo dokładnie, a oprócz tego mam inne dowody na potwierdzenie tego, co mówię.
— Jakież to dowody? Muszę je rozważyć.
— Musisz? Cóż to za ton? Któż cię to ustanowił sędzią nademną? Ja muszę tylko to, co mnie się podoba, i mogę ci objawić w tej chwili swoją wolę. Żądam mianowicie, abyś się nie mieszał wcale do tej sprawy. Sparzyłeś sobie już ręce na tem wszystkiem i powinieneś być teraz nieco ostrożniejszym. Oprócz tego, przybyłeś tu i, nie znając mnie wcale, odgrywasz rolę jakiegoś zwierzchnika. Radzę ci jednak, jedź sobie, gdzieś się wybrał, albo przenocuj z nami, co ci lepiej dogadza. Mnie to obojętne, lecz jeżeli jednem słowem wmieszasz się w moje sprawy, przekonam cię natychmiast, że ja tu jestem chwilowo upełnomocnionym władcą.
— A w jaki sposób mnie przekonasz?
— W taki, że cię nie ścierpię i napędzę precz. Ustąp mi się z oczu! Możesz przenocować, gdzie chcesz; obok żołnierzy, tylko nie razem z jeńcami, nie wolno ci zajmować się niczem.
Spojrzał na mnie i wyczytał z oczu, że nie ścierpię dalszego oporu. W twarzy jego jednak czaiła się straszna zaciekłość i złość, grożąca każdej chwili żywiołowym wybuchem. Rozsiodłał wielbłąda i puści go wolno na paszę. Następnie wydobył z torby u siodła kubek na wodę, zawiniątko z pożywieniem i rozłożył się z tem nad samą studnią. Wprzód jednak zaczął wieczorną modlitwę, którą z powodu sprzeczki ze mną nie mógł odmówić we właściwej porze, to jest równocześnie ze zachodem słońca. Tak samo i moi żołnierze zapomnieli byli o mogrebie czyli o przepisanej godzinie modlitwy i teraz dopiero wzięli sobie przykład z pobożnego przybysza.
Rozłożono cztery ogniska. Na przestrzeni między temi ogniskami leżeli jeńcy oświetleni tak, że naj-
I ja usiadłem tuż przy studni, by spożyć wieczorny posiłek. Przysiedli się do mnie Ben Nil i przewodnik fessarski. Fakir el Fukara znajdował się od nas tak blisko, że mógł dokładnie słyszeć naszą rozmowę. Nie miałem wcale zamiaru kryć się przed nim z czemkolwiek, gdyż inaczej gotówby sobie pomyśleć, że się go boję. Domyślałem się, że Ben Nil skorzysta ze sposobności i przypomni mi swoje żądanie co do starego Abd Asla, i istotnie, skoro tylko skończyłem wieczerzę, ozwał się:
— Nie chciałem ci przeszkadzać, effendi, ale skoro jesteś już gotów, mogę teraz mówić, nieprawdaż? Przyrzekłeś, że wydasz mi starego fakira.
— No tak całkiem pewno, jak ci się zdaje, nie przyrzekałem.
— Słusznie. Miałeś dowiedzieć się czegoś od niego, a potem pozwolić, bym go ukarał, jak na to zasłużył.
— Ale ja jeszcze z nim wcale nie mówiłem i bynajmniej mi się nie spieszy.
— O, nie! Nie uwierzę w to wcale. Tobie bardzo zależy na tym wywiadzie i wiesz nawet dobrze, że mogłoby być zapóźno. Ociągasz się jednak, bo nie życzysz sobie jego śmierci.
— Allah go ukarze!
— No, oczywiście, ale za mojem pośrednictwem.
— Popatrz tylko, toż to siwowłosy i niedołężny starzec. Czyż miałbyś sumienie wbić mu nóż w piersi?
— Ale on miał sumienie zamknąć nas obu w studni, abyśmy tam marnie zginęli. A dziś, czy nie był gotów do wymordowania dwudziestu ludzi? Jeżeli go ułaskawisz, to popełnisz przez to wielki grzech wobec Allaha, który przecież i twoim jest Bogiem.
— To prawda — potwierdził przewodnik — bo i mnie zaglądała już śmierć w oczy z jego powodu tak samo, jak i żołnierzom, mamy więc prawo wszyscy «domagać się krwi tego mordercy.
— Słusznie, słusznie — odezwały się głosy wśród żołnierzy.
— Słyszysz, effendi! — pytał przewodnik — czyż wobec tego będziesz się dalej ociągał z przyzwoleniem na wykonanie przysługującego nam prawa? Jeśli tak, to bądź pewny, że nie będziemy się oglądali na ciebie i zrobimy, co nam się podoba.
Myślałem o tem wprzód, nim to powiedział. Żołnierze pałali wściekłym gniewem ku jeńcom i tylko wzgląd na mnie powstrzymał ich w czasie napadu od rozbestwienia. Z pewnością byliby pozabijali wszystkich na miejscu. Zresztą nie mogłem ich wcale zapewnić, że winowajców spotka w Chartumie zasłużona kara, i jeżeli wbrew mej woli zapragnęli się pomścić, to nie było rady. Gdybym był się starał odwieść ich od zamiaru stanowczą groźbą — wówczas straciliby łatwo dla mnie poważanie. Lepiej więc było poświęcić jednego, niżby w czasie walki zginąć miało więcej, a tym jednym nie był kto inny, tylko stary fakir. Już, już byłem zdecydowany powiedzieć: dobrze, gdy wtem zbliżył się do mnie najstarszy z żołnierzy i zameldował:
— Przychodzę do ciebie, effendi, z pewną prośbą w imieniu wszystkich towarzyszy.
— Słucham cię — odrzekłem.
— Powiedz wpierw, czy byliśmy ci posłuszni i czy jesteś z nas wogóle zadowolony.
— Mogę przed reisem effendiną każdemu z was wystawić jak najlepsze świadectwo.
— Dziękuję ci. To powiedz, żeśmy zawsze czynili to wszystko, co nam rozkazywałeś, nawet wówczas, gdy wola twoja była dla nas zupełnie niezrozumiałą. Wiedzieliśmy zawsze z góry, że wszystko, co obmyślasz i przedsiębierzesz, musi być dobre i słuszne i dlatego ceniliśmy cię zawsze i poważali. Mimoto w postępowaniu twojem zauważyliśmy pewien błąd i, jeżeli tylko się nie obrazisz, gotowi jesteśmy zganić cię za to. Jesteś mianowicie jako chrześcijanin bardzo pobłażliwy względem naszych wrogów, a przecie wrogów tych trzeba koniecznie zniszczyć, inaczej oni zniszczą nas! Jeżeli bowiem schwycę dziś swego śmiertelnego wroga i, powodowany litością, puszczę go na wolność, to on napadnie na mnie jutro. Myśmy właśnie dzięki twojej przezorności i sprytowi uszli dziś śmierci i mamy w rękach wszystkich wrogów, ale ty nie chcesz ani słyszeć o tem, abyśmy ich ukarali. Dobrze więc, zgadzamy się na to i tym razem jeszcze nie wypowiadamy ci posłuszeństwa. Jeńców tych dostawimy do Chartumu i oddamy reisowi effendinie, wszelako jeden z nich musi zginąć z naszej ręki, a tym jest nie kto inny, tylko Abd Asl. Domagamy się tego bezwarunkowo. Nie chcielibyśmy powstawać przeciw tobie, lecz jeżeli odrzucisz tę naszą skromną prośbę, to nie jest wykluczone, że w nocy ten lub ów z nas zakradnie się do jeńców i utopi nóż w piersi pierwszego lepszego, jaki mu pod rękę podpadnie, no i oczywiście wielu z tych, których ocalić pragniesz, nie ujrzy światła bożego. Namyśl się więc dobrze...
Wypowiedział to w tonie dosyć energicznym, cóż więc miałem na to odrzec? Czy istotnie jako chrześcijanin byłem obowiązany oszczędzić Abd Aslowi okrutnego losu po to, by wielu innych na tem ucierpiało? Jedyną deską ratunku w tem położeniu była moja przebiegłość. Postanowiłem tedy zdać wszystko na łaskę lub niełaskę poczciwego Ben Nila. Nie powinno się przelewać krwi przynajmniej tak długo, jak długo ja mam coś do rozkazu, a co potem, to już nie odemnie zależy i dlatego odpowiedziałem, zgadzając się pozornie na ich żądanie.
— Sądząc wedle waszych poglądów, mówiłeś całkiem rozumnie, jednakże powiedz sam, czy mogę ja rozporządzać życiem fakira, który wcale do mnie nie należy. Prawo pierwszeństwa w wykonaniu sprawiedliwości na tym winowajcy ma nie kto inny, tylko Ben Nil.
— Słyszeliśmy jednak, że ty wzbraniasz mu tego.
— Bynajmniej. Jeżeli wy się zgodzicie, wolno mu postąpić, jak zechce.
— W takim razie, effendi, jużeśmy się zgodzili na wszystko.
— To znaczy, że oddajecie życie fakira w ręce Ben Nila.
— Tak.
— A zatem jużeśmy się porozumieli. Możesz to oznajmić swoim towarzyszom.
Zołnierz oddalił się zadowolony bardzo z obrotu sprawy, a Ben Nil chwycił mą rękę i ozwał się:
— Dziękuję ci, effendi. Prawu pustyni stanie się zadość i, mam nadzieję, nie powtórzy się straszna zbrodnia, jakiej byliśmy świadkami.
— Idź więc i wbij związanemu i bezbronnemu starcowi nóż w piersi. To bardzo szlachetne i — bohaterskie!
Na te słowa spuścił wzrok ku ziemi. Widać było, że walczy z samym sobą. Po chwili podniósł głowę i zapytał::
— Czy ten starzec należy istotnie do mnie i czy mogę z nim uczynić, co mi się podoba?
— Możesz.
— Dobrze. Wykonam zemstę zaraz.
Zerwał się i dobył noża, gdy wtem przyskoczył ku niemu fakir el Fukara i chwycił go za ramię:
— Stój! To byłby mord, a ja na to wcale nie pozwolę!
Ben Nil odepchnął go od siebie z taką siłą, o jakiej byłbym nigdy nie przypuszczał.
— Milcz! — krzyknął. — Co ty masz tutaj do rozkazywania! Na twoje słowa zważam tyle, co na brzęczenie muchy.
— Milcz ty sam, smarkaczu, bo jeżeli zbierze mnie ku temu ochota, zmiażdżę cię w moich rękach, jak nędznego komara.
— Spróbuj, nie bronię ci tego wcale.
Ben Nil miał już w ręce nóż, który przedtem z za pasa wyciągnął. Fakir el Fukara sięgnął teraz po swój nóż, lecz w tej chwili pospieszyłem ku niemu, wytrąciłem mu broń z ręki i krzyknąłem:
— Precz mi stąd, gdyż inaczej będziesz miał ze mną do czynienia!
— A ty ze mną! — odparł, pieniąc się ze złości.
— Ba! Ale mnie się zdaje, że miałeś już sposobność przekonać się, co znaczysz wobec mnie.
— No, no, poszczęściło ci się przypadkowo i nie mów hop, aż przeskoczysz. Bo czyż możliwe, żebyś miał więcej odwagi i zręczności, niż ja? Ja ci powiadam, że fakir el Fukara nie boi się żadnego nieprzyjaciela, choćby był olbrzymem lub samym dyabłem.
Zrozumiałeś?
Odpowiedź na to zamarła mi na ustach, gdyż w tej chwili do uszu naszych doleciał jakiś głos, podobny do dalekiego grzmotu albo też do wycia znajdującej się w pobliżu hyeny, która ze snu się przebudziła. Głos ten nie był mi obcy. Po chwili usłyszałem to samo i nie było najmniejszej wątpliwości, że to nie kto inny się zbliża, tylko jego królewska wysokość, król zwierząt i władca pustyni we własnej osobie.
— Czy i tego nieprzyjaciela się nie boisz? — spytałem fakira, wskazując w stronę, skąd dochodził nas ryk zwierza.
— Powiedziałem, że nie boję się nikogo i niczego.
— I jesteś gotów stanąć przed nim oko w oko?
— Tak — zaśmiał się — ale tylko pod tym warunkiem, że ty mnie do niego zaprowadzisz.
— A więc dobrze, zgadzam się. Proszę za mną! — odpowiedziałem, zaglądając do strzelby, czy nabita.
— Widzę, że z ciebie nielada bohater — zauważył z szyderstwem, — skoro nie wahasz się walczyć z hyeną.
— Z hyeną? Jesteś chyba głuchy i nie słyszałeś głosu jego królewskiej mości.
— Jego królewskiej mości? Masz na myśli lwa?
— Tak jest, lwa.
— Ależ to z pewnością hyena. Ty sam jesteś głuchy albo tak bojaźliwy, że hyenę bierzesz za lwa. Jednakże, gdyby to był istotnie dusiciel trzody, już jabym się z nim zmierzył, aby przekonać cię...
Urwał nagle, bo ryk ozwał się znowu o wiele wyraźniej, niż za pierwszym razem, co oznaczało, że zwierzę do nas się przybliża. Zauważyły to nawet wielbłądy, parskając z trwogi, a przewodnik fesarski krzyknął:
— Allah kerim — Boże ulituj się nad nami! To istotnie lew, olbrzymi lew z El Teitel. Pożre nas wszystkich z kośćmi.
— Tak, tak. On wpadł na nasze ślady i tego oto dzielnego fakira el Fukara i dlatego aż dwa razy ryknął — odrzekłem. — Teraz jednak skradnie się tu po cichu, by wybrać sobie którego z nas na wieczerzę.
— Niechże nas Allah broni przed tym ogoniastym dyabłem!
— A więc boisz się? Cóż jednak w takim razie będzie z naszym zakładem?
— Oh, ten zakład, effendi!...
— Miałeś przecie zamiar czynić to wszystko, co ja.
— Naturalnie, że się nie cofnę — odrzekł, ale flinta wizyjna drżała przytem w jego ręku, jakby ją nawiedziła żółta febra.
— A zatem, chodź naprzeciw!
— Zwaryowałeś, effendi?
— Bynajmniej. Jeżeli wyjdę naprzeciw, to go odszukam i zabiję, gdybym jednak tu został, zginąć musi jeden człowiek.
— Możliwe, ale w każdym razie nie ty ani ja.
— Jednego bezwarunkowo pożre, a kogo, to wszystko jedno.
— O, przepraszam, to wcale nie wszystko jedno, czy lew zje mnie, czy kogo innego. Proszę cię więc i błagam, zostań tu między nami. Jeśli pochowamy się za wielbłądy, to możemy być zupełnie bezpieczni.
— Czyż sądzisz, że lew nie potrafi wydobyć swej ofiary nawet z pośród wielbłądów? Nie zatrzymuj mnie; spieszę naprzeciw wroga, a ten oto dostojny fakir el Fukara będzie mi towarzyszył!
— Mówisz to zupełnie poważnie, effendi? — zapytał fakir.
— Chciałeś przecie sam iść ze mną razem. Inaczej gotów jestem sobie pomyśleć, że posiadam więcej odwagi i siły, niż ty. Chełpić się potrafi każdy tchórz, ale fakir el Fukara powinien przecie...
— Milcz! — przerwał mi żywo — idę!
— Dobrze, chodź! A ty Ben Fesarah?
— Ja... ja... zostanę — odrzekł przewodnik.
— Wiedziałem, że tak będzie. Jesteś dzielny, ale tylko wtedy, gdy idzie na słowa. Pożegnajże się tedy ze swoją flintą wizyjną!
— O, Allah, o Mahomet, o Abu Bekr i Osman! Moja piękna, moja sławna flinta! — jęczał żałośnie.
— Przepadnie, skoro tylko zostaniesz — dorzuciłem z poważną miną.
— Jeżeli tak, no to... to ja... ja pójdę, effendi, ale tylko za tobą, w tyle. Ty pierwszy musisz iść naprzód...
Drżał na całem ciele, ale mimoto stanął za mną, gotów do wyprawy. Tak też postępował dalej, chowając się za mnie, myśląc, że skoro zwierz się pojawi, to ja pierwszy padnę ofiarą. Bawił mię doskonale tem swojem tchórzostwem i chętnie byłbym mu kazał pozostać, by nie zawadzał, ale że zasłużył na tego rodzaju karę, uparłem się. Oprócz tego wywnioskowałem z jego miny, że się zgubi, ledwie ujdziemy kilkanaście kroków.
— Dołożyć więcej drzewa do ogniska, aby płomienie oświetliły znaczniejszą przestrzeń! — rozkazałem i ruszyłem naprzód.
Żołnierze i jeńcy oniemieli z trwogi i żaden ani szepnął. W milczeniu tylko szukali sobie kryjówki, około wielbłądów. Ja jeden z nich wszystkich nie straciłem zimnej krwi. W podróżach swoich, stając wielokrotnie oko w oko z niebezpieczeństwem, nauczyłem się panować nad sobą i metoda ta okazała się znakomitą.
Fakir el Fukara ani się spodziewał, że jego przechwałki pociągną za sobą tak rychły i niebardzo miły skutek. Był zapewne do głębi przekonany, że tu idzie o hyenę, a ponadto obawiał się, abym go nie poczytał za tchórza, co było może jeszcze gorsze dla niego, niż samo niebezpieczeństwo.
Przewodnik ustąpił mu miejsca tuż za mną i sam pozostał na trzeciem miejscu. Nim jednak oddaliliśmy się poza obręb światła, zauważył, że niedaleko poruszyło się coś w zaroślach. Stanął więc nagle jak wryty i przykucnął za jednym jedynym znajdującym się tu krzakiem.
— Tam jest, tam! O Allah miłosierny, o litościwy Allah! Uciekajcie, ratujcie się, a ja zbiorę całą swoją odwagę i zostanę tutaj!
Mieliśmy zatem uciekać, aby lew wpadł nam na karki, podczas gdy „dzielny“ przewodnik siedziałby sobie za krzakiem, jak u Allaha za drzwiami. Iście arabska logika! l ja zauważyłem owo poruszenie, które takiego strachu biedakowi napędziło. Wiedziałem jednak, że to wcale nie lew, dlatego zwróciłem się do tchórza:
— No, no, chodźno tylko dalej, gdyż w przeciwnym razie flinta przepadła! Obowiązałeś się przecie czynić to wszystko, co ja.
— O, nie, nie! Ja tu zostanę i zastrzelę go znienacka, a wy uciekajcie, co wam sił starczy i krzyczcie mocno, żeby się was przestraszył.
Nie ulegało wątpliwości, że z wyrachowania domagał się od nas, abyśmy uciekali. Myślał, że zwrócimy tem na siebie uwagę lwa, którego zresztą wcale tu jeszcze nie było. Gdy odezwał się poraz pierwszy, był z pewnością oddalony o dwie mile angielskie i dlatego to pozwoliłem sobie był na dłuższą ironiczną rozmowę z obydwoma. Obecnie zwierz znajdował się co najmniej o trzy czwarte tej drogi.
Że ryk dał się słyszeć od zachodu, zwróciłem się oczywiście w tym kierunku i, przystanąłem w tem miejscu, gdzie kończył się widnokrąg świetlny od naszych ognisk, i rozglądnąłem się za odpowiednią kryjówką. Było do przewidzenia, że lew będzie omijał krzaki i zarośla, aby nie sprawić hałasu. W tem miejscu było tylko jedno wolne przejście pomiędzy krzakami, przypuszczałem tedy napewno, że zwierz właśnie stamtąd się wysunie. Było to zatem miejsce wymarzone na zasadzkę. Tuż obok nas stały dwa bliźniacze i dość grube drzewa gumowe[82]. Bujne senesowe zarośla zatrzymywały blask od ognisk i rzucały głęboki cień na nasze stanowisko.
— Tu się położymy, — szepnąłem — miejsce to jest najdogodniejsze.
— Dlaczego tu? — spytał fakir, przykucnąwszy koło mnie.
— Ponieważ właśnie o jakie dziesięć kroków stąd pojawi się lew.
— Allah kerim! Dlaczego tak blizko? Musimy się cofnąć co najmniej na jakie pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt kroków.
— O, nie. Im bliżej tem lepiej, tem pewniejszy strzał.
— Czyś ty zmysły postradał, effendi?
— Nie, ale posiadam więcej odwagi, niż ty. Słyszę wyraźnie, jak ci zęby dzwonią z trwogi.
— Co ja na to poradzę, skoro szczęka moja jakby się oderwać chciała...
— Czy i ręce ci także drżą?
— Oh, zgadłeś. Mróz Ścina mi krew w żyłach.
— W takim razie nie strzelaj, gdy lew się pojawi, lecz zostaw to mnie! Mógłbyś spudłować, a to powiększyłoby nasze niebezpieczeństwo ogromnie.
— Że też ja, na Allaha, zdecydowałem się na tę wyprawę. Nie jestem trwożliwy, ale nawinąć się na Oczy ludożercy jest rzeczą, mimo wszystko, dosyć zuchwałą i ryzykowną. Nie odzywajmy się już, bo mógłby nas usłyszeć!
— My przecie szeptamy tylko, a zresztą on jeszcze daleko.
Fakir el Fukara popadł w śmiertelną trwogę. Słyszałem najwyraźniej, jak dzwonił zębami, a gdy położyłem mu rękę na ramieniu, by się przekonać, czy też i na całem ciele tak drży, wydał z siebie przeraźliwy okrzyk. Zdawało mu się, że moje palce, to kły straszliwego drapieżcy, który gotów rozszarpać go w kawałki.
Fesarah tymczasem powziął jakieś postanowienie, bo przykucnął za krzakiem i zdradzał w ruchach wielki niepokój. Oddalony był odemnie nie dalej jak czterdzieści kroków, odległość aż do studni wynosiła ledwie drugie tyle; gdyby więc lew tam właśnie się pokazał, mogłem był jeszcze wziąć go na cel. Tak sobie obliczałem, gdy „bohater“ leżał spokojnie za krzakiem i nie ruszał się, aż tu licho go jakieś zniewoliło do podniesienia się w kuczkę, ba, co więcej, widziałem najwyraźniej, jak podniósł swoją „cudowną“ flintę wizyjną do ramienia, a głowę odchylił od kolby jak najdalej, kryjąc się za krzak. Lufa tej wspaniałej broni skierowana była w to miejsce, gdzie poprzednio zauważyliśmy pewne poruszenie. Co jemu przyszło do głowy? Czyżby miał czelność wypalić? Miałżebym krzyknąć ku niemu głośno, by dał pokój, jeśli mu miłe życie? Niestety nawet na to nie było czasu, bo w tej chwili o uszy moje obił się huk jak z moździerza, a równocześnie strzelec, uderzony kolbą w głowę, wywrócił się na ziemię. Myślałem, że już teraz będzie leżał spokojnie, niestety, odgłos strzału własnej flinty tak go podniecił, że zerwał się na równe nogi i, wymachując rękoma na wzór śmig wiatraka, począł krzyczeć jak opętany:
— Hamdulillah!! Chwała i cześć i dzięki Allahowi!.. Mam go, zabiłem, zastrzeliłem, trafiłem w samo serce, patrzcie, padł już nieżywy, tarza się we własnej krwi, ten, ten morderca, pustoszyciel i zjadacz ludzi, zabójca trzód i zwierzyny wszelakiej! Cieszcie się, tryumfujcie! Opiewajcie jego śmierć, jego koniec tak tchórzowski, marny, haniebny! Effendi, pójdź no tu do mnie, a żywo, pokażę ci go, zobaczysz na własne oczy!....
Zachowanie się przewodnika było tego rodzaju, że nie dorównałby mu najbardziej zwaryowany obłąkaniec. Gestykulował rękoma, wierzgał nogami i miotał się na wszystkie strony bez opamiętania. Wywołało to w obozie ruch, żołnierze bowiem, słysząc jego tryumfalne okrzyki, sądzili, że lew zabity; nie przybiegł jednak nikt. Co do mnie, to wszystkiego innego mogłem się spodziewać, tylko nie tego waryactwa ze strony „bohatera“, podszytego mocno tchórzem. Co mu się przywidziało? Do czego, czy do kogo strzelał? Że nie do lwa, szyję dałbym za to. W tej chwili bowiem poczułem w powietrzu mocno odurzający odór, właściwy dzikim zwierzętom z rodzaju kotów. Osobniki, hodowane w menażeryach i ogrodach zoologicznych i w połowie oswojone, ani w dwudziestej części tak nie śmierdzą, jak te, które żyją na wolności.
— Pójdźmy zobaczyć, efiendi, on go naprawdę zastrzelił — szepnął fakir el Fukara.
— Głupota, nic więcej. Zwierz zbliża się z przeciwnej zupełnie strony. Zwietrzyłem go już; skrada się prosto do nas.
— O miłościwy Allah! Nie wypuszczaj z pod swej opieki wiernych, ratuj nas! Ale ty, effendi, mylisz się bardzo. Fesarah jest zwycięzcą i ja spieszę do niego.
Lew się pojawił we własnej swojej istocie. Wysunął się chytrze z głębi lasu i przystanął nagle, zobaczywszy jasno oświetloną przestrzeń. Płomienie z naszych ognisk obozowych strzelały wysoko w górę, dzięki czemu widno było jak w dzień i mogłem ze swego ukrycia przypatrzyć się dostatecznie czworonogiej bestyi. Okaz był istotnie wspaniały; wysoki więcej niż na metr, a długi na jakie półtrzecia metra, nadzwyczaj silny i potężny, z bardzo długą, gęstą, czarną grzywą. Złożyłem się w pozycyi leżącej, lecz nie mogłem wypalić, bo zwierz przybrał postawę wcale dla celu niekorzystną, a zmarnować wystrzał, to rzecz wielce ryzykowna. Zresztą nie było czasu na długie namysły, bo lew zauważył uciekającego fakira i złożył się do skoku za nim. W tej chwili wydałem z siebie okrzyk tak silnie, jak tylko mogłem, by zwrócić uwagę rabusia na siebie. Gdyby bowiem „raczył łaskawie“ skierować się ku mnie, miałbym doskonały cel, ale jego królewska wysokość nie raczyła nawet zauważyć mojej uprzejmości, zaszczycając jedynie fakira el Fukara swoimi względami. Jeden potężny skok, drugi, trzeci... Zobaczono go aż w obozie, gdzie powstał piekielny lament; krzyczał również Fesarah, jakby go na rożnie pieczono. Zastanowiło to fakira, obejrzał się, a spostrzegłszy grożące mu niebezpieczeństwo zdrętwiał i padł na kolana, próbując bez skutku dobyć z siebie głos. Jeszcze trzy skoki, a zwierz chwyci go w ostre swoje pazury....
Wszystko to było dziełem jednej chwili, ale zdołałem wyzyskać nawet tak krótki czas znakomicie. Nie wypuszczając wcale dubeltówki z prawej ręki, dobyłem lewą rewolwer i, puściwszy się za drapieżcą, dałem sześć strzałów raz poraz w powietrze, naśladując przytem wycie. To pomogło. Lew teraz mnie zauważył i rzucił się w moją stronę. W okamgnieniu przykucnąłem do ziemi i złożyłem się... Odetchnąłem w tej chwili, będąc pewnym, że tamci dwaj są ocaleni. Lew bowiem rzuca się przedewszystkiem na tego, kto weń mierzy. Stanęliśmy więc naprzeciw siebie do rozstrzygającej walki i nawet w tym momencie nie straciłem zimnej krwi. Jeden z nas zginie — to prawda i, gdyby los padł na mnie — wszystko jedno. Kiedyś przecie człowiek tak czy owak zginąć musi, a czy to prędzej czy później... Zwierz tymczasem mierzył wzrokiem przestrzeń, dzielącą go ode mnie. Za jednym susem nie mógł mnie dosięgnąć, ku temu trzeba było dwu, jeżeli go trafię w chwili, gdy po pierwszym skoku dotknie ziemi, to wygrana po mojej stronie, jeżeli zaś nie — to na drugi strzał zabraknie czasu.
Była to chwila iście piekielnej męki. Rozjuszony kot nie wydał z siebie żadnego głosu, co świadczyło o jego niezwykłej pewności siebie. Oto już rozpostarł przednie łapy szeroko, wzniósł je do góry, odbił się tylnemi i w chwili, gdy w oddaleniu dwunastu kroków przedemną wrył się pazurami w grunt — wypaliłem. Wstrząsł się cały i odbił w tył, jakby go kto pchnął silnie z przodu, i to było dla mnie znakiem, że kula nie chybiła, ale naprężona siła woli zwierzęcia i energia mięśni działały w dalszym ciągu. Potężne cielsko wzniosło się znowu w powietrze, kierując się prosto na mnie tak, że poczułbym był z pewnością na ciele ostre pazury, gdyby mi było brakło przytomności umysłu. W momencie, gdy zwierz sięgnął w skoku najwyższego punktu, wypaliłem poraz drugi, wypuściłem strzelbę z rąk i szarpnąłem się gwałtownie na bok, wyciągając równocześnie nóż z za pasa. Obrona ta jednak była na szczęście już zbyteczna. Zwierz leżał na grzbiecie, wierzgając nogami na jedną i drugą stronę w śmiertelnych skurczach, poczem przeciągnął się straszliwie, buchnął pianą z otwartej szeroko paszczy i — koniec. Był nieżywy i bez szczegółowych badań i dochodzeń wiedziałem już w tej chwili z całego przebiegu, że obie kule nie chybiły ani na jotę, a mianowicie, pierwsza przez oko dostała się do mózgu, druga z dołu trafiła w samo serce. Mimoto nie miałem odwagi przystąpić bliżej, ponieważ zdarzało się wiele razy, że pozornie zabity lew, z kilkoma kulami w czaszce, zrywał się nagle, jak wściekły. Podjąłem więc z ziemi dubeltówkę, naładowałem nanowo i końcem luf poruszyłem nieboszczyka. Gdyby istotnie był się obudził, to nimby się jeszcze rzucił, dostałby dwie kule. Zwierz jednak nie dawał żadnego znaku życia.
Wszystko stało się tak niezmiernie szybko, że fakir el Fukara ciągle jeszcze klęczał na ziemi, a Fesarah stał opodal nieruchomy jak słup soli i darł się w niebogłosy. Zołnierze natomiast uciszyli się zupełnie, bo nic im już nie groziło. Pospieszyłem teraz do fakira, chwyciłem go za ramię, chcąc go podnieść i rzekłem:
— Ty jeszcze klęczysz i modlisz się? Ludożerca już nie żyje.
— Nie ży... ży. ży, ję?! — powtórzył ostatnie moje słowa bezwiednie.
— Z pewnością nie żyje i nie masz się już czego obawiać.
— Hamdulillah!
Wypowiedział jeszcze ten jeden wyraz, poczem wstał i, nie interesując się bynajmniej lwem, nie pytając O nic, czmychnął w las, aż się za nim pokurzyło.
Chciał zapewne okazać mi w ten sposób wdzięczność za uratowanie mu życia. Ciekawy objaw, ale mniejsza o to. Fesarah słyszał moje słowa, otrząsł się trochę z śmiertelnej trwogi i zapytał:
— Czy naprawdę już nie żyje?
— Z wszelką pewnością.
— I można go zobaczyć i dotknąć się go?
— Można.
— W takim razie zawołam żołnierzy, niech się przekonają o naszym tryumfie, niech sławią naszą waleczność!
Nie mogłem się powstrzymać od śmiechu na te słowa. Mówił o „naszym“ tryumfie, „naszej“ waleczności... i byłem bardzo ciekaw zobaczyć lwa, którego on tak „walecznie“ położył, ale przedewszystkiem trzeba było przypatrzyć się bliżej mojej zdobyczy. Towarzysze obozowi jednak nie spieszyli się bardzo, nie biegli na miejsce zwycięstwa z okrzykami radości, lecz posuwali się z niedowierzaniem i obawą, zachowując się nadzwyczaj ostrożnie i cicho.
Zwierz odznaczał się tak olbrzymimi rozmiarami, że aczkolwiek bez życia, napełniał obecnych śmiertelną grozą. Musiałem użyć całej swojej powagi, nim udało mi się przekonać żołnierzy, że niema żadnego niebezpieczeństwa. Ostatecznie kilku odważniejszych zdecydowało się chwycić pokonanego drapieżcę za głowę i obrócić go na drugi bok. Dopiero gdy w ten sposób przekonano się, że niema już wogóle żadnego niebezpieczeństwa, odzyskali wszyscy swobodę i nagle powstał niesłychany zgiełk i hałas. Z całej gromady wyróżnił się oczywiście przewodnik, odgrywając rolę mowcy.
Wyskoczył on na cielsko lwa jak na trybunę i począł wrzeszczeć:
— Niech będzie uwielbiony Allah i jego wielki prorok! Dzień dzisiejszy jest dniem tryumfu i sławy. Nieprawdaż, towarzysze?
— Tak jest! Sława! Cześć! Tryumf! — krzyczeli żołnierze, zbiegłszy się tu wszyscy. Jeden tylko Ben Nil czuł się w obowiązku strzeżenia jeńców, pozostał więc w obozie.
— Słyszeliście — ciągnął dalej przewodnik — o lwie z el Teitel, który stale każdego tygodnia pożerał jednego wyznawcę proroka, aż oto nareszcie kraj wolny jest od tej plagi dzięki dwom bohaterom, którym należy się wdzięczność za to i sława przedewszystkiem z waszej strony, przyjaciele!
— Tak jest, prawda! — brzmiała odpowiedź.
Mówiąc o dwu bohaterach, miał z pewnością na myśli mnie i siebie. Nie oponowałem wcale, czekając, aż się wygada.
— We wnętrznościach tego oto króla pustyni, — krzyczał — tego pana z grubą głową, spoczęły wiecznym snem setki prawych wyznawców proroka, a może nieraz żarłok połknął nawet i niewiernego, co go zapewne przyprawiło o ciężką niestrawność. Dziś przybył on nad tę studnię uprawiać dalej zbrodnicze swoje rzemiosło, ale na szczęście wyczerpała się cierpliwość najsławniejszych bohaterów Afryki, którzy, zapaieni słusznym gniewem oburzenia, rzucili się na potwora i odnieśli zwycięstwo. Ty, effendi, jesteś jednym z tych bohaterów, a drugim jestem ja we własnej swojej osobie. Wy zaś świadkowie tego czynu nieśmiertelnej sławy wznieście teraz okrzyk: Niech żyją zwycięzcy!
— Niech żyją! Cześć im i sława! — krzyknęli obecni z całej piersi.
— Dusiciel ludzi i zwierząt nie przybył tu sam, lecz przyprowadził ze sobą bezbożnego towarzysza swoich haniebnych zbrodni. I ten właśnie towarzysz niecnota, którego duszę przeklętą powinien był Allah wcielić raczej w kulawego, parszywego psa, ten zbrodzień miał czelność stanąć ze mną oko w oko. Ogarnął mnie niepowstrzymany zapał do walki... chwyciłem swoją flintę wizyjną, dałem strzał i dusza bestyi powędrowała na samo dno piekła, a ścierwo leży tam w krzaku, opromienione jasnością mojej bohaterskiej sławy. Nim jednak pokażę wam tego potwora, abyście mieli sposobność przekląć go i nasycić się zemstą, winniście wpierw uczcić zwycięzcę trzykrotnym okrzykiem.
Ządaniu temu stało się natychmiast zadość, poczem upojony szczęściem „zwycięzca“ raczył także zauważyć i moją osobę, zwracając się ze słowami:
— Żem więc położył koniec żywemu grobowi tylu wiernych wyznawców proroka, należy mi się słusznie zegarek i luneta, bo godnie na to zasłużyłem, czyniąc to wszystko, co effendi. Uśmierciłem czworonogiego potwora, którego głos silniejszy był niż grzmoty, ba, nawet ja prędzej niż effendi dokonałem swego czynu. Tu, pod memi stopami mam w tej chwili olbrzyma we własnej jego skórze, która powinna była być żywcem jeszcze z niego ściągnięta. Effendi zużył aż dwie kule do uśmiercenia tej bestyi, podczas gdy mnie do zwycięstwa wystarczyła tylko jedna. Mimoto i temu zwycięzcy należy się nagroda i na jego cześć wznieście okrzyk: Niech żyje! Sława mu i cześć!
— Niech żyje! — krzyczeli gromko wszyscy.
— A teraz, kiedy uczciliśmy już należycie bohaterów i zwycięzców, przychodzi kolej na zwyciężonych. Mamy prawo szydzić, naigrawać się, sponiewierać ich, do syta. Bijcie więc tego mordercę rodu ludzkiego, kłujcie go, wyrywajcie mu sierść, targajcie za uszy, za ogon, plujcie nań, obrzućcie go stekiem obelg, które mu się słusznie należą, i przekleństwami, aby jego podła dusza runęła w otchłań wiecznej hańby i tam skamieniała! Rzućcie się nań, podrzyjcie skórę w kawałki, rozszarpcie ścierwo, aby drugi podobny złoczyńca miał odstraszający przykład i nie ważył się rzucać na wyznawców proroka, lecz aby się zadowolił mięsem kóz i baranów! Skończyłem!
Zstąpił z tej szczególnej trybuny wśród wiwatów i okrzyków. Żołnierze, podnieceni jego mową, rzucili się, jak opętani, na cielsko i byliby je roznieśli, gdybym ich był nie powstrzymał. Zależało mi bowiem na okazałej skórze zwierzęcia. Nie było to jednak łatwe da wykonania. Musiałem zebrać wszystkie siły, by ich przekrzyczeć.
— Stójcie, przezacni wierni! Dusiciel z El Teitel ma już dość za swoje, teraz powinniśmy odszukać sławnego lwa, któremu położył koniec nasz dzielny Ben Fesarah! Jestem ogromnie ciekaw zobaczyć teraz tę drugą pokonaną bestyę!
— Nie dziwię się wcale tej ciekawości — przerwał przewodnik, — gdyż mój lew o połowę większy od twego. Wyobraź sobie, że głową sięgał powyżej krzaka, za którym się czaił. Wygrałem tedy zakład i mam nadzieję, że dotrzymasz przyrzeczenia. Gdybym był ja przegrał, nie wahałbym się ani na chwilę z oddaniem ci swej drogocennej pamiątki. Teraz ja stanę na waszem czele, towarzysze. Uformujcie pochód tryumfalny na miejsce walki, gdzie sława moja dosięgła ostatecznych granic i gdzie wygrałem wspaniały zakład!
Co do wyniku tego zakładu, to bynajmniej głowa mnie o to nie bolała. Byłem z góry przekonany, że wygrałem ja i że „uwieńczony sławą” i nagrodą Fesarah znalazł się wobec nieuniknionego i bardzo przykrego blamażu. Wiedziałem bowiem doskonale, co to był za lew, którego głowa ciągle sterczała z krzaka. Wszystkie wielbłądy znajdowały się w obozie, a tylko fakir el Fukara puścił swego wolno na paszę. Wygłodzone stworzenie obgryzało najspokojniej w świecie młode gałązki krzaka, no i jeden z dwu „bohaterów“ wziął je za co innego i albo je zabił albo, co gorsza, postrzelił.
Pochód ruszył po cichu naprzód. Musiano bowiem zachować wielką ostrożność, bo nikt nie wiedział, czy drugi lew jest nieżywy, czy też tylko zraniony. Im bliżej było tego strasznego miejsca, tem ostrożniej przewodnik postępował i zdradzał bardzo wymowną chęć ucieczki. Powstrzymał się jednak i stanął niby w celu pomówienia ze mną:
— Czy ty, effendi, wierzysz niezłomnie w moje zdolności do bohaterskich czynów?
— Najzupełniej, ponieważ zastrzeliłeś największe i najsławniejsze zwierzę pustyni. Niestety obawiam się tylko, czy spotka cię za to wdzięczność fakira el Fukara.
— Ale cóż znowu; ja wcale na jego wdzięczność nie liczę, wszak twój lew zagrażał jego życiu, a nie mój, z czego wynika, że powinien on wyrazić wdzięczność jedynie tobie, effendi. Mój lew groził żołnierzom i jeńcom w obozie, wobec czego winni mi wdzięczność wszyscy, a tobie tylko jeden fakir i nawet ci tego nie zazdroszczę. Mniejsza jednak o to. Bądź łaskaw, effendi, stanąć teraz na czele żołnierzy, bo ty masz bystrzejszy wzrok, niż ja.
— Mylisz się, mój kochany, mnie czasem wzrok nie dopisuje do tego stopnia, że trudno mi odróżnić lwa od wielbłąda. Łatwo sobie wyobrazisz, jak wielka nieprzyjemność spotkałaby cię, gdyby właśnie w tej tak ważnej chwili zawiódł mnie wzrok i coś podobnego mi się wydało. Zresztą ty jesteś tu zwycięzcą i wyłącznie na tobie cięży obowiązek przewodniczenia.
Mówiłem tonem tak przekonywującym, że biedak musiał usłuchać. Stąpał naprzód ostrożnie, jak po jajach, z których ani jednego zgnieść niewolno; Świadczyło to, że „dzielny zwycięzca“ stracił w zupełności nietylko odwagę, lecz i władzę w nogach, bo uszedłszy jakie sześć kroków, stanął nagle i ani rusz dalej. Rękę tylko przed siebie wyciągnął i ozwał się do mnie głosem zupełnie zdławionym:
— Allah kerim! Otóż i on! Wystawił dwie nogi z krzaka i wierzga niemi. Co robić, effendi?
— Naprzód iść, tylko naprzód!
— Ba, ale on jeszcze żyje i gotów mnie użreć albo nawet zjeść.
— Jeżeli tak, to nie pozostaje ci nic innego, jak tylko podejść ostrożnie i wpakować weń jeszcze jedną kulę! Wprawdzie przyniesie to pewną ujmę twej sławie, bo nie będziesz już mógł powiedzieć, żeś spotrzebował jedną tylko kulę, a nie dwie, jak ja to uczyniłem, ale trudna rada.
— No, wiesz, co do tej sławy, to ja znowu nie jestem tak bardzo zachłanny, jak sobie wyobrażasz i, żeby ci dać tego dowód, proszę cię właśnie wyręcz mnie. Co ci to szkodzi? Widzisz, ja rozporządzam tylko jedną kulą, podczas gdy ty masz nabitą dubeltówkę i o wiele łatwiej uporasz się z tym potworem. Nie odmawiaj mi więc, effendi, bardzo cię o to proszę i ustępuję swego miejsca!
— Dziękuję ci za dowód życzliwości i zaufania, mój drogi, niestety skromność moja nie pozwala mi z tego korzystać.
— To bardzo ładnie z twojej strony, effendi, ale... o Allah! On znowu wierzgnął nogami i mruczy coś. Nie słyszysz? Widocznie jest zły. Puśćcie mnie! Puśćcie!
Skoczył, jak oparzony i schował się w tyle za plecami ostatniego żołnierza. Domniemany lew istotnie dawał pewne oznaki życia i wydobywał z siebie głos, nie był to jednak groźny pomruk rozjuszonego dzikiego zwierza, lecz jęk zranionego wielbłąda. Nawet żołnierze cofnęli się z przestrachem w tył, pozostawiając mnie samego na przodzie. Zwróciłem się tedy do przewodnika, mówiąc:
— Dobrze, jestem skłonny wyręczyć cię w tem trudnem zadaniu i wybawić was wszystkich, ale pod tym tylko warunkiem, że podejdę z tamtej strony i wypłoszę go tak, aby poszedł prosto na ciebie. Będziesz miał wspaniały, popisowy cel!
Postąpiłem parę kroków, jakbym istotnie chciał wykonać ten zamiar, gdy nagle przewodnik krzyknął rozpaczliwym głosem:
— Na Allaha, daj pokój, nie rób tego! Ja o czemś podobnem ani słyszeć nie chcę.
— A zatem, jak widzę, boisz się. No, dobrze, przekonam cię teraz, jak wielkie grozi ci niebezpieczeństwo. Popatrz tylko dobrze, czy to są tylne łapy lwa, czy też nogi wielbłąda?
Ostatni wyraz zaakcentowałem tak wymownie, że wszyscy odgadli, co mam na myśli.
— Ależ to nieprawda, — zaprzeczył Fesarah — powiedziałeś sam przed chwilą, że czasem nie potrafisz odróżnić lwa od wielbłąda!
— A ty wielbłąda od lwa, o czem cię zaraz przekonam. Zwierzę, które postrzeliłeś, było istotnie większe od mego lwa, ale niestety nawet do niego nie podobne. Nie jest to bowiem żaden lew, tylko biedny, Bogu ducha winien wielbłąd fakira el Fukara. Chodźcie przekonać się o tem!
Podszedłem do krzaka i poodginałem gałęzie tak, że wszyscy mogli zobaczyć. Było to istotnie wielbłądzisko, postrzelone w prawą tylną nogę. W tej chwili żołnierze odzyskali na nowo odwagę i przybiegli szybko do mnie, wybuchając niepowstrzymanym śmiechem,
— Co za lew, jaki groźny potwór! — wykrzyknął jeden z nich. — Gdyby nie Fesarah, byłby nas wszystkich połknął odrazu. Fesarah odwrócił od nas straszne niebezpieczeństwo, uratował nam wszystkim życie i dlatego zasłużył sobie na miano najdzielniejszego pogromcy lwów w całym kraju. A zatem, koledzy, wznieśmy okrzyk na jego cześć! Niech żyje wielki bohater, Fesarah!
— Niech żyje! — powtórzyli żołnierze, śmiejąc się do rozpuku.
Ten jednak, na którego cześć wznoszono tak entuzyastyczne okrzyki, był o tyle skromnym, że uchylił się czemprędzej od dalszych owacyi i uciekł w krzaki.
Wielbłąd nie mógł wstać, bo miał jedną nogę zgruchotaną powyżej kolana i trzeba go było dobić. W tej chwili właśnie wylazł z krzaków jego właściciel, fakir el Fukara, przystąpił do mnie, uścisnął mi rękę i zaczął mówić tak głośno, żeby go wszyscy słyszeli:
— Przebacz mi, effendi, że oddaliłem się od ciebie, nie wyraziwszy ci serdecznej podzięki! Była to dla mnie najstraszniejsza chwila w życiu. Podjąłem się bowiem zadania, które przechodzi moje siły. Drżałem na całem ciele, jak w febrze, i dusza moja była już na ramieniu. Drapieżca upatrzył sobie mnie na pożarcie i, gdyby nie ty, stałbym w tej chwili przed obliczem Allaha. Przerażenie moje w krytycznym momencie było tak straszne, że straciłem mowę i dlatego musiałem się usunąć na osobność, by zwolna przyjść do siebie i przedewszystkiem w spokoju pomodlić się i złożyć Allahowi dzięki za ocalenie. Teraz odzyskałem już mowę i przychodzę wyrazić ci, effendi, nieskończoną wdzięczność. Jesteś od dziś moim przyjacielem i bratem. Byłem dla ciebie wrogo usposobiony, ale to już należy do bezpowrotnej przeszłości i pragnę gorąco okazać ci w jakikolwiek sposób dowody na potwierdzenie tych słów. Czy zechcesz mi przebaczyć, effendi?
— Z całą gotowością — odparłem, ściskając mu rękę.
— Wobec tego powiedz mi, czem mogę ci się przysłużyć, w jaki sposób okazać ci wdzięczność i przypodobać ci się, jak serdeczny druh i przyjaciel?
— Ale ja nie żądam od ciebie żadnych oznak wdzięczności. Mnie szło tylko o jedną rzecz. Ty nie miałeś pojęcia, co znaczy spotkanie z królem zwierząt, a jak wy go nazywacie, panem z grubą głową; naraziłem cię więc na tę przyjemność i to mnie zupełnie zadowala. Radbym tylko wiedzieć, czy miałbyś chęć kiedykolwiek jeszcze stanąć naprzeciw takiego potwora?
— Przenigdy! Od jego wzroku krew ścina się w żyłach; ma się uczucie, jakoby ciało z człowieka opadło, a pozostały tylko kości.
— Tak jest, bojaźliwość i trwoga wywoływa w duszy podobne uczucia. Na szczęście ja nie straciłem zimnej krwi, lecz gdybym był poddał się i ja trwodze, wówczas źle byłoby z nami wszystkimi.
— Otóż to, effendi. Nie może mi się wprost w głowie pomieścić, jak śmiałeś postąpić w ten sposób. Lew rzuca się na mnie, a ty, widząc to, starasz się zwrócić jego uwagę na siebie i pomimo, że zachowałem się wobec ciebie bardzo wrogo, wystawiasz na niebezpieczeństwo własne życie. Czy wasza religia nakazuje postępować w ten sposób?
— Nie. Prawy chrześcijanin przebacza nawet najzapalczywszemu wrogowi, ponieważ Chrystus, Syn Boży, nakazał nam nawet kochać nieprzyjaciół. Żebym jednak miał dać się pożreć dzikiemu zwierzowi dlatego jedynie, aby ocalić życie muzułmanina, tego nasza religia bynajmniej nie wymaga. Ja w tym wypadku postąpiłem sobie nietyle jako chrześcijanin, ile jako człowiek, jako strzelec i myśliwy, którego nawet tego rodzaju żarłoczny drapieżca nie mógł wytrącić z równowagi. A zatem zabiłem lwa jako myśliwy, a jako chrześcijanin jestem skłonny pogodzić się z tobą w zupełności. Oto wszystko, co miałem powiedzieć na twoje zapytanie.
— Mnie się zdaje, że to wszystko jedno, z jakiego stanowiska uratowałeś mi życie, z pobudek chrześcijańskich, czy też ogólno-ludzkich; tak czy owak, tobie zawdzięczam ocalenie i proszę cię, abyś mnie objaśnił, czem i jak mogę naprawić swój błąd bodaj w setnej części.
— Ależ tu i mowy niema o jakimś błędzie z twej strony. Jabym był zastrzelił zwierza nie w ten, to w inny sposób. Ze skierowałem go w swoją stronę w chwili, gdy zamierzał się na ciebie, to było to tylko dziełem przypadku, który ciebie do niczego nie zobowiązuje. Mnie zależało przedewszystkiem na tem, aby zwierz przybrał jak najdogodniejszą dla mego celu postawę. Zresztą ja sobie zabiorę skórę lwa i ta nagroda wystarczy mi najzupełniej.
— Mogę cię pojąć dostatecznie tylko wówczas, gdybym przypuścił, że jedynie z pobudek dumy odrzucasz podziękę człowieka, który cię obraził. Musisz jednak wiedzieć, że i ja posiadam poczucie honoru, które mi wzbrania cofnąć się zupełnie. Namyślę się i mam nadzieję, że znajdę sposobność wyświadczenia ci przysługi, do przyjęcia której będziesz wręcz zmuszony. Ty wcale nie wiesz, komu uratowałeś życie. Później, gdy dowiesz się coś więcej o mnie, przekonasz się, że obowiązany ci jest cały islam, cały Wschód.... Ale oto, zdaje mi się, mój wielbłąd. Co się z nim stało?
— Fesarah go postrzelił, myśląc, że to lew.
— A to durny osioł! Trwoga go oślepiła. Czy zwierzę ciężko ranione?
— O, ciężko, nie może nawet wstać i, jeżeli pozwolisz, uwolnię je od cierpienia jednym celnym wystrzałem.
— Po jakiego licha chcesz marnować tak drogocenny na pustyni proch i ołów? Zostawmy bydlę w spokoju, zginie samo bez twej pomocy.
— Byłoby to okrucieństwem. Zwierzę jest tak samo bożem stworzeniem, jak człowiek.
— Rób, jak ci się podoba, nic nie mam przeciwko temu! Ale co ja pocznę teraz bez zwierzęcia na pustyni? Miałżebym wędrować dalej pieszo?
— Głupstwo, podaruję ci wielbłąda, bo mamy ich dość. Zdobyliśmy je przecie dzisiejszego wieczora. Teraz trzeba zawlec lwa do obozu, bo chciałbym zdjąć zeń skórę.
Z litości dobiłem męczące się stworzenie, a żołnierze zawlekli lwie cielsko w pobliże jednego z ognisk, gdzie następnie zdjąłem zeń szaro-żółty „frak“, jak wyraził się Ben Nil. Przez cały ten czas mówiono tylko o lwie, o niczem więcej. Niebawem zbliżył się i Fesarah z miną wielce upokorzoną. Naigrawał się z niego, kto żył, ale biedak nie miał wcale ochoty bronić się lub usprawiedliwiać i było to z jego strony rzeczą bardzo rozsądną. W milczeniu zbliżył się do mnie i położył na boku swoją sławną flintę wizyjną.
— Tam leży! Oddać ci jej w ręce nie mogę, bo byłoby to grzechem wobec moich pradziadów i praszczurów. jeżeli istotnie nie masz w sercu iskierki litości, to ją sobie zabierz!
— Oczywiście, że zabiorę, wszak jest moją prawną i dobrze zasłużoną własnością.
Biedak liczył jeszcze na moją wspaniałomyślność, lecz gdy spostrzegł, że zabrałem strzelbinę, założył ręce na głowę i począł lamentować:
— O Allah, o niezgłębiony smutku mej duszy, o boleści okropna! Oto jestem pozbawiony drogocennego skarbu, który był chlubą i sławą całych pokoleń moich bohaterskich przodków. Straciłem już przedmiot moich snów i marzeń, okryłem się hańbą, która mi nie dozwoli wrócić w ojczyste progi. Gdzie tylko stąpię, wytykać mnie będą palcami i naigrawać się: oto jest człowiek, który przegrał drogocenny skarb całego swego szczepu, zbezcześcił imię swoich przodków, hańba mu i przekleństwo! Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko we łzach się rozpłynąć. Serce moje tonie w odmęcie smutku, a dusza nurza się w morzu boleści. O Allah, Allah, Allah!
Mnie się ani śniło zabierać mu flintę, a zatrzymałem ją tylko chwilowo, by go ukarać za jego niebywałą chełpliwość i próżność, co wcale nie było dla niego wielką krzywdą. Napłakawszy się dowoli, wyciągnął się na ziemi jak długi, owinął głowę w kapuzę i umilkł. Natomiast tem swobodniej zaczęli się zachowywać żołnierze, którym nie brakło ochoty do ustawicznych zachwytów nad odniesionem zwycięstwem. Jedno i to samo powtarzali bez ustanku, wymyślając zabitemu zwierzowi od ostatnich nicponiów i gałganów. A czynili to w iście oryentalny sposób i, gdyby mnie kto chciał ocenić wedle ich mniemania, to niewątpliwie ogłoszonoby mnie bohaterem, jakiego jeszcze na świecie nie było i nigdy nie będzie.
Dopiero około północy zdawało się, że zabrakło tematu, i wówczas to przypomniał mi Ben Nil moją obietnicę, żądając stanowczo ukarania starego fakira Abd Asla. Wypadek z lwem przerwał mu był całą sprawę i teraz dopiero, gdy zapanował nareszcie chwilowy spokój, trzeba było ostatecznie z tem skończyć. Fakir el Fukara, usłyszawszy żądanie Ben Nila, przystąpił do mnie i ozwał się tonem prawdziwego przygnębienia:
— Niedawno, effendi, wystąpiłem tu w obronie życia człowieka, którego mieliście skazać na śmierć, a który należy do grona moich przyjaciół. My się znamy o wiele bliżej, niż ci się zdaje, przekonuję się jednak, że jestem za słaby wobec was, i moja obrona na nicby mu się nie przydała. Zresztą wierzę już teraz, że dałbyś sobie radę z dziesięcioma takimi, jak ja, fakirami, winienem ci też wdzięczność za ocalenie życia i dlatego nie będę działał wbrew twej woli. Nie mieszam się więc wcale do tej sprawy, jak sobie wyraźnie to zastrzegłeś, ale nie mogąc patrzeć obojętnie na mękę i śmierć przyjaciela, oddalę się stąd na tak długo, dopóki nie będziecie z tem gotowi.
To mówiąc, odszedł poza obręb obozu i usiadł na ziemi, obrócony do nas plecyma. Ben Nil stał tak samo, jak przedtem, z nożem w ręku i zapytał:
— A zatem nie masz nic przeciw temu, effendi, abym się zemścił.
— Powiedziałem ci już, że jeżeli jesteś w możności zakłuć bezbronnego starca, to spróbuj, nie przeszkadzam.
— Już ja wiem, do czego obowiązuje mnie mój honor, i przekonam cię, że będę postępował tak, jak on tego wymaga.
— O cóż więc idzie? Oddałem starca w twoje ręce i rób, co chcesz, ale tylko ty sam. Innym niewolno go ani tknąć, bo wiadomo ci, że i żołnierze mają pretensye. Raz jeszcze powtarzam, że ty jedynie jesteś uprawniony do osądzenia winowajcy. Nim jednak przedsięweźmiesz cokolwiek, muszę go wybadać, jak ci o tem dobrze wiadomo.
Zbliżyliśmy się obaj do Abd Asla, który słyszał całą tę naszą rozmowę i wiedział, co mu grozi. Rysy jego twarzy były tak skamieniałe i nieruchome, że niepodobna było wywnioskować, jakiego jest usposobienia i czy wogóle boi się, czy też nie.
— Wiesz już, co cię czeka — oznajmiłem mu. — Uczyń tedy rachunek sumienia i pojednaj się z Allahem!
— Kto mnie zabije, ten będzie mordercą — syknął, jak rozdrażniona żmija.
— A, możesz sobie myśleć i mówić, co ci się żywnie podoba, to cię wcale nie uratuje. Za kilka chwil przejdziesz przez es sired, most śmierci, i dlatego radzę ci, byś uporządkował sprawy swego sumienia, a może Allah będzie dla ciebie łaskawy.
— Ja nie potrzebuję żadnej łaski. Tępić niewiernych razem z ich poddanymi nie jest żadnym grzechem, lecz zasługą, za którą Allah sowicie wynagradza.
— Ha, skoro wedle twoich poglądów śmierć pod nożem jest łaską, to co ja na to poradzę. Ty zresztą nastawałeś nie tylko na moje życie jako chrześcijanina, ale miałeś zamiar mordować tych oto wiernych muzułmanów, a dalej wiesz dobrze, że reisowi effendinie grozi wielkie niebezpieczeństwo i z tego przed Allahem w żaden sposób się nie wyłgasz. Wymagam więc od ciebie, abyś się pozbył tej winy, a uczynić to możesz bardzo łatwo, gdy wyjawisz przedemną, co grozi reisowi effendinie.
— Pluję na ciebie i na śmierć! — odparł, wykrzywiając twarz szyderczo. — Dni moje policzone są przed Allahem i bez jego woli nie ukrócisz mi życia ani na minutę. Jeżeli Allahowi się podobało, abym tu w tej chwili umarł, to ty na to nic nie poradzisz i wcale nie mam chęci wyjawić ci tego, czego się domagasz.
— A jeżeli ja cię zmuszę.
— Spróbuj! Mogę cię zresztą tylko o tem zapewnić, że reis effendina znajduje się w poważnem niebezpieczeństwie i jest zgubiony, a z nim wszyscy, którzy go otaczają. Czy ci to nie wystarcza?
— Już on potrafi uchylić się od niebezpieczeństwa, jak i my to dziś właśnie zrobili.
— O, nie. Wszelki ratunek jest wykluczony. On razem ze swoimi ludźmi zginie nędznie za to, że powystrzelał naszych towarzyszy u studni Wadi el Berd. Oczywiście, gdybyś wiedział co mu grozi, spieszyłbyś natychmiast z pomocą, bo ty jesteś bezczelnym szatanem, który lubuje się wyłącznie w niebezpieczeństwach i żyćby nie mógł bez nich. No, ale na szczęście nie dowiesz się niczego odemnie.
— A gdybym ja naprzykład kazał cię tak długo rózgami siec, aż raczysz przemówić?
— Możesz. — Będę milczał jak grób.
— Ba, ale bat otwiera usta nawet najbardziej zaciekłym zuchwalcom.
— Przypuśćmy, że pod wpływem chłosty powiedziałbym cokolwiek, czyż w takim razie będziesz pewny o prawdziwości tego?
— Mnie się zdaje, że zdołam osądzić, czy mówisz prawdę, czy też łżesz, ale mimoto nie myślę wcale dać cię oćwiczyć. Byłoby to dla mnie wstydem, gdybym w ten sposób chciał wydobyć tajemnicę z ust starca, stojącego nad grobem.
— Nie obrażaj mnie i nie lżyj! Nie jestem kaleką i, gdybym nie znajdował się w twoich rękach jako ubezwładniony jeniec, łatwobym cię przekonał o mojej sile. Możecie mnie zabić, psy, ale będę milczał.
— Dobrze, życzeniu jego stanie się zadość — wtrącił Ben Nil. — Jesteśmy o tyle roztropni i mądrzy, że możemy się dowiedzieć bez pomocy tego starego zbója, co grozi reisowi effendinie. A zatem poniosą cię zaraz dyabli do piekła.
Młodzieniec przykląkł przed nim, obnażył mu pierś i przytknął do niej koniec noża. Abd Asl nie spodziewał się widocznie, że stanie się to wszystko tak nagle i z zupełną powagą, krzyknął więc, śmiertelnie przerażony:
— Wstrzymaj się! Pamiętaj, że jestem świętym fakirem, na którego nikomu porwać się niewolno! Allah za ten mord i świętokradztwo skazałby cię na wieczne męki w piekle.
— O, ty chcesz być świętym, ty? — przerwał mu Ben Nil. — Jesteś przecie potworem podlejszym tysiąc razy niż ten lew, którego dzisiaj śmierć spotkała, a zresztą jakżeby Allah mścił się na mnie za twoją śmierć, skoro sam powiedziałeś przed chwilą, że tylko za Jego rozkazem możesz zginąć? Jeżeli więc zakłuję cię teraz na śmierć, to stanie się to z Jego woli. A zatem marsz do piekła, gdzie z utęsknieniem oczekują cię miliony szatanów!
To rzekłszy, pocisnął lekko nóż tak, żeby tylko zadrasnął skórę. Stary obrócił się na bok i jęczał, dając dowód śmiertelnej, a starannie maskowanej dotąd trwogi.
— Nie! Nie! Ja nie chcę, ja nie mogę zginąć! Zlituj się nademną!
— A widzisz, stary tchórzu, jak się boisz. Teraz dopiero okazujesz strach, gdy śmierć nad karkiem — mówił Ben Nil.
— Łaski! łaski, miłosierdzia!
— Możliwe, że daruję ci życie, ale wprzód objaśnisz nas dokładnie, co grozi reisowi effendinie.
— Powiem, wszystko powiem, tylko mnie nie zabijaj!
— Mów więc, a prędko, bo inaczej...
— Będzie otruty w Chartumie.
— Kto się tego podjął?
— Podjął się... ten, no ten, muzabir.
— A więc ten kuglarz, który dwa razy godził na życie naszego effendiego? W jaki sposób on to zrobi?
— Przekupił farrana[83] i da mu truciznę, aby ją wrzucił do ciasta, gdy będzie dla reisa effendiny sporządzał kizrah[84].
— Przysięgasz, że to wszystko prawda?
— Przysięgam na Allaha, na proroka i na życie i nauki wszystkich kalifów, że nie kłamię.
— No, widzisz teraz, jak szybko dowiedzieliśmy się od ciebie to, czego nie chciałeś powiedzieć. Wyślemy więc natychmiast kuryera, by ostrzegł w czas dowódcę. Obawa przed śmiercią zmusiła cię do wyjawienia zbrodniczych zamiarów i teraz, gdy już wiem wszystko, mogę cię zapewnić, że strach był zupełnie zbyteczny z twej strony. Ja wcale nie miałem i nie mam zamiaru plamić swego honoru zabójstwem. Jesteś niedołężnym i starym tchórzem, a do tego posiadasz podłą duszę. Znęcanie się więc nad tobą przynosiłoby ujmę mojej czci. Sprawę załatwimy w inny sposób; chcę walczyć, ale nie z tobą, bo jestem młody i silny, lecz z twoim zastępcą. Wskaż któregokolwiek z jeńców, a rozwiążę go natychmiast, dam mu nóż i niech staje ze mną do prawidłowej walki, a Allah rozstrzygnie. jeżeli zastępca twój zwycięży mnie, jesteś uratowany, gdy zaś ja go położę, czeka i ciebie śmierć, bo on będzie walczył w twojem imieniu za ciebie.
Effendi, — zwrócił się do mnie — mam nadzieję, że zgodzisz się na to wszystko.
Przyznam, że nie oczekiwałem takiego obrotu sprawy. Młodzieniec okazał się szlachetnym w całem znaczeniu tego słowa, ale — jaki może być wynik pojedynku? Ben Nil był odważny i, jak na swoje lata, dość silny i sprytny, czy jednak można było przewidzieć z góry, że zwycięży? Rozumie się samo przez się, że stary wybierze najdzielniejszego wojownika, mimoto nie mogłem odmówić przyzwolenia na tego rodzaju załatwienie sprawy. Ben Nil mógł tak postąpić, jak uważał za stosowne, zwróciłem mu tylko mimochodem uwagę na grożące mu niebezpieczeństwo, lecz uspokoił mnie, mówiąc:
— Nie trwoż się o mnie, effendi, już ja wiem dobrze, co robię! Ty zresztą nie widziałeś mnie jeszcze w podobnej walce i oczywiście nie dowierzasz mi, lecz bądź spokojny; nie stracę przytomności umysłu nawet na jeden moment i nie poddam się uczuciu trwogi.
— Pomyśl, że do zapasów stanie najsilniejszy człowiek z nich wszystkich!
— Tem lepiej. Wolę przecie walczyć z dzielnym przeciwnikiem, niż z cherlakiem. Zgadzasz się więc?
— Zgadzam, tylko spisz się dzielnie, nie wyrywaj się zawcześnie i nie patrz na nóż, tylko w oczy przeciwnika! Staraj się ponadto przybierać zawsze taką postawę, aby przeciwnik był obrócony do światła przodem, a ty przeciwnie!
Nie spodziewaliśmy się, że stary wybierze na swego obrońcę... dżelabiego, gdyż między jeńcami byli silniejsi i więcej sprytni i dzielniejsi od niego, ale z drugiej strony nasuwała się myśl, że dżelabi zapewne odznacza się doskonałym sprytem i doświadczeniem w pojedynku, a może nawet uplanowano jaki podstęp? Leżeli obaj ze starym przez cały czas razem i mogli ze sobą prowadzić potajemnie rozmowę i obmyśleć Bóg wie jakie plany. Na wszelki wypadek postanowiłem być w pogotowiu.
Uwolniony z więzów dżelabi począł się wyciągać i rozprostowywać członki, które były dłuższy czas skrępowane i pocierpły mu zapewne. Najbardziej fikał nogami, chcąc im przywrócić sprawność i zdolność.
— Tu masz nóż, — ozwał się do niego Ben Nil — rozbierz się ze wszystkiego prócz spodni, będziemy walczyć ohnażeni do połowy!
— Po co to? — zapytał. — Możemy zostać tak, jak jesteśmy.
— Nie, tak będzie, jak powiedziałem.
Dżelabi nie chciał zgodzić się na to, lecz wkońcu ustąpił. Ten jego upór obudził we mnie podejrzenie. Przecie o wiele wygodniej byłoby walczyć bez krępującego ubrania. Widocznie nosił się z zamiarem ucieczki. Ben Nil tymczasem mówił:
— Jeżeli mnie zabijesz, życie Abd Asla uratowane. Gdybyś jednak poległ, skonać musi natychmiast pod moim nożem starzec, a zatem rozważ dobrze: masz walczyć w obronie życia dwóch ludzi. Jesteś gotów?
— Gotów, możemy zacząć.
Stanęli naprzeciw siebie, wewnątrz koła utworzonego z ciekawych żołnierzy, a chociaż nie było ułożonych żadnych reguł, ostrzegłem dżelabiego krótko i węzłowato:
— Uważaj na swoje nogi!
— To zbyteczne, — roześmiał się — życie ma swoją siedzibę w sercu i przeciwnik z pewnością tam będzie mierzył, a nie w nogi.
Nie zauważył wcale, że miałem przy sobie karabin systemu Henry, gotowy każdej chwili do strzału.
Ale dżelabi nie miał odwagi zaczynać. Zwlekał też i Ben Nil. Obaj przeciwnicy, patrząc sobie bystro w oczy, poczęli się kręcić po całej arenie, wtem nagle dżelabi rzucił się jak tygrys na Ben Nila, który uchylił się błyskawicznie w bok przed grożącym mu ciosem. Był to jednak ze strony dżelabiego sprytny wybieg, gdyż w krytycznej tej chwili szarpnął się w bok, przeskoczył przez głowy dwu z siedzących w tem miejscu żołnierzy i puścił się w gwałtownych skokach w las, omijając leżące wielbłądy. Tak więc domysły moje się sprawdziły. W mgnieniu oka wziąłem uciekiniera na cel, gdy już, już byłby znikł w zaroślach. Padł strzał. Przebiegły dżelabi wyciągnął się na ziemi jak długi, spróbował następnie wstać, lecz nie udało mu się. Celowałem w nogę i dobrze trafiłem. Na tem właśnie mi zależało, by go tylko skaleczyć, a nie zabić, ku czemu miałem bardzo ważny powód.
Ben Nil z kilkoma żołnierzami pobiegł ku niemu, ja nie ruszałem się z miejsca. Przywlekli go zbroczonego krwią, nie oszczędzając go przytem wcale.
— Śmiałeś się z mego ostrzeżenia, abyś uważał na nogi, — rzekłem, gdy go tuż koło mnie na ziemi ułożono — a teraz masz za swoje. Myślałeś, że uda ci się podstęp, ale daremne trudy. Sprawa z obcym effendim nie taka łatwa.
Oglądnąłem i obandażowałem ranę. Kula przeszyła goleń nawylot, nie było więc wielkiego niebezpieczeństwa.
— Musimy teraz psa podwójnie skrępować i mieć na niego baczne oko — zauważył Ben Nil.
— Bynajmniej, — odpowiedziałem — wnet pojawi się u niego z powodu rany gorączka. Gdybyśmy go tu zostawili, nie dałby nam spać, majacząc i jęcząc. Przywiążcie go tam do tego drzewa kaialowego[85] tak silnie, by nie mógł nawet głową ruszyć, a tymczasem może Abd Asl przeznaczyć innego człowieka do walki z tobą!
Rozkaz ten nie bardzo się podobał żołnierzom, ale mimoto wykonali go bez szemrania, wiedzieli bowiem, że ilekroć coś przedsięwezmę, choćby to na pozór wydawało się ryzykowne, zawsze osiągam swój cel. Przekonał ich też doskonale wypadek z uciekinierem, że nielada kto zdoła mnie wyprowadzić w pole.
Ucieczka dżelabiego była łatwa do wytłómaczenia. Chciał on wyszukać rabusia niewolników Ibn Asla i zawiadomić go, że napad na nas się nie udał i że wszyscy znajdują się w niewoli, a staremu Aslowi grozi śmierć. Plan jednak chybił zupełnie i stary omal się nie wściekł ze złości i rozpaczy. Poznać to można było z jego oczu. Panował jednak, jak mógł, nad sobą. Do ponownej zaś walki wyznaczył innego ze swoich wojowników, z którym trzeba się było dobrze liczyć, bo i tęgi był i zapalczywy, a fakir wybrał poprzednio dżelabiego zapewnie tylko ze względu na jego zdolność w szybkiem bieganiu.
Nowy przeciwnik Ben Nila był tęgim i barczystym mężczyzną w pełni sił. Szczególnie rozwinięte miał piersi. Twarz jego była ciemnobrunatna, niemal murzyńska. Ben Nil nie zdradzał ani cienia obawy lub niepokoju. Stali naprzeciw siebie jak wryci, mierząc się wzrokiem przez dłuższą chwilę. Nagle czarny zapaśnik rzucił się na Ben Nila jak tygrys, mierząc weń ostrzem noża. Zdawało mu się zapewne, że wytrąci w ten sposób przeciwnika z równowagi, lecz się pomylił. Ben Nil uchylił się w okamgnieniu, wywinął się poza nim w poprzek z niesłychaną zwinnością i wbił czarnemu nóż w plecy po samą rękojeść. Pokonany zapaśnik runął na ziemię odrazu. Pchnięcie, jak się potem okazało, było wymierzone z tyłu w samo serce.
— Afarim, maszallah alaik — brawo, brawo! — wykrzykiwali żołnierze radośnie. — To było wspaniałe, niesłychane! Położył go za jednym zamachem — nasz dzielny i waleczny Ben Nil!
A on, nie zważając na to, zwrócił się w mą stronę.
— Widzisz więc, effendi, że zbytecznie obawiałeś się o mnie. Gdyby przeciwnik był dwa razy jeszcze silniejszy, byłbym go niezawodnie pokonał. Mam bowiem bystry wzrok, silną rękę i serce bez trwogi. Czyż tedy nie słusznie roszczę sobie pretensye do Abd Asla?
— Nie zaprzeczam — odpowiedziałem, żywiąc w głębi ducha wielką ciekawość, co on z nim zrobi.
Na wypadek, gdyby go istotnie zamierzał pozbawić życia, musiałbym go prosić o odroczenie. On tymczasem pochylił się nad zwłokami czarnego i wydobył nóż z plec, a ocierając żelazo z krwi, potrząsł głową i zauważył:
— Masz słuszność, effendi, twierdząc, że odebrać komuś życie, jest rzeczą wielce odpowiedzialną. Ta krew wzbudza we mnie odrazę.... Sądzisz, że reis effendina ukarze sam tego starego?
— Rozumie się, że jak najsurowiej go ukarze.
— W takim razie mogę mu darować życie. Ten czarny walczył za niego i zginął, to mnie zadowala. Zgadzasz się na to, effendi?
— Ależ całą duszą. Słowa, które od ciebie słyszę, napełniają mnie prawdziwą radością. Postanowienie to przynosi ci więcej zaszczytu, niżbyś go miał, zabijając niedołężnego starca.
— Mimoto żądam, aby mu wymierzono zasłu żoną karę.
— Bądź spokojny, już ja się sam o to postaram. Żeby zaś nie uciekł nam przed czasem, trzeba go zaprowadzić tam do dżelabiego i przywiązać tak samo do drzewa.
Żołnierze wykonali w mig ten rozkaz, a Ben Nil zauważył nie bez zdziwienia:
— Poco kazałeś przywiązać ich obu zdala od nas? Mogliby przecie czmychnąć...
— Słuszna jest twoja obawa i trzeba ich będzie napowrót tu przyprowadzić, wprzód jednak musimy się dowiedzieć, co przedsięwzięto przeciw reisowi effendinie.
— Jakto? Słyszałeś przecie...
— Ależ ta cała historya z trucizną i piekarzem była wierutnem kłamstwem. Idź, proszę cię, tam do nich i uważaj, co robią! Ja skradnę się z tyłu aż pod drzewo i tam się zaczaję, a ty wrócisz do obozu. Wówczas sądząc, że ich nikt nie słyszy, będą ze sobą rozmawiali swobodnie i ja oczywiście dowiem się wszystkiego.
Ben Nil zastosował się do mego rozkazu natychmiast, ja zaś zarządziłem dalej, aby żołnierze wszczęli ruch w obozie i udawali radość ze zwycięstwa nad czarnym. Było mi to potrzebne w tym celu, by się wymknąć niepostrzeżenie. Obaj jeńcy bowiem byli tak do drzewa przywiązani, że mieli widok na cały obóz.
Wszystko to poszło bardzo zręcznie. Za chwilę okrążyłem znacznie obóz, przedzierając się przez zarośla i krzaki i usadowiłem się za drzewem w ten sposób, że mnie nie mogli spostrzec. Ben Nil, widząc mnie oczywiście, bo patrzył w tę stronę, przeszedł się kilkakrotnie, jakby dla zabicia czasu z nudów, i następnie oddalił się w głąb lasu. Skutek był znakomity. Dżelabi natychmiast zaczął:
— Słuchaj no, co będzie! Musimy się naradzić, nim on wróci.
— Nic nie będzie — mruknął niechętnie fakir.
— Ależ my musimy koniecznie obmyśleć jakieś środki ratunku.
— Nie widzę niestety żadnego. Allah niech strąci na samo dno piekła tego po siedmkroć bezecnego effendiego! Gdyby ci się była udała ucieczka, byłbyś był już dotarł do dżezireh[86] Hassania i zawiadomił mego syna o wszystkiem. Wówczas syn byłby popłynął w dół Nilu, zostawiwszy okręt koło Makai albo Kateny, zdążyłby był na czas przybyć z ratunkiem. Niestety teraz już zapóźno!
— Czyż niema już innego sposobu? A fakir el Fukara? Przecie on miewał z nami bardzo korzystne interesy i powinien być nam teraz pomocnym. Kto wie, czy jego pojawienie się nie jest dla nas deską ratunku. Przypuszczam, że on uczyni wszystko, co będzie w jego mocy.
— Mylisz się zupełnie. Ten pies chrześcijański uratował mu życie i przez to pozyskał jego życzliwość.
— A ja sądzę, że on mimo wszystko będzie po naszej stronie. Gdyby tak, dajmy na to, wiedział, że syn twój znajduje się koło dżezireh, wysłałby niezawodnie wiadomość. Musisz więc porozumieć się z nim koniecznie.
— Ba, ale czy na to oni pozwolą! Zresztą ten effendi jest ciągle przy nas i, choćbym powiedział co, to on usłyszy.
— Niechby usłyszał, Możesz wypowiedzieć kilka słów w narzeczu Szyluków, którego effendi z pewnością nie zna.
— Wiesz, to niezła myśl i spróbuję na wszelki wypadek porozumieć się w ten sposób z fakirem el Fukara. Gdyby się to udało, byłby możliwy ratunek, ale z drugiej strony reis effendina wymknie się memu synowi z pułapki.
— Nie rozumiem.
— Syn, mój zwabił reisa effendinę w kierunku dżezireh, a sam zaczaił się ze swymi ludźmi po drodze w gęstym lesie senesowym, by go napaść znienacka. Gdyby więc był udał się nam dzisiejszy napad tutaj, a synowi tam, bylibyśmy się pozbyli raz na zawsze dwu dyabłów, którzy przeszkadzają nam w naszym handlu. Niestety, Allah zrządził inaczej.
— Jeżeli istotnie nie zdołamy się uratować, to jak sądzisz, co nas czeka w Chartumie?
— Zeby znowu coś bardzo złego o tem i mowy niema. Przedewszystkiem reisa efiendiny nie będzie już na świecie, a inni sędziowie, chociażby bardzo surowi, niekoniecznie będą wierzyć naszemu oskarżycielowi, zwłaszcza, że to Frank i chrześcijanin. Możliwe, że nas puszczą na wolność natychmiast.
Mówili jeszcze dłużej ze sobą, ale nie było w tem już nic ciekawego. Usunąłem się więc z powrotem i, żeby więźniowie niczego nie zauważyli, kazałem żołnierzom tak jak przedtem udać zamieszanie.
Ledwie usiadłem, przybył do mnie Ben Nil z zawiadomieniem, że Abd Asl chce rozmówić się ze mną.
Oczywiście nie rmogłem odmówić temu żądaniu.
— Oddałeś mnie w ręce swego Ben Nila — ozwał się stary, gdy przybyłem na miejsce, — a ten darował mi życie. Cóż więc stanie się teraz ze mną?
— Nie przeczę, że Ben Nil darował ci życie, i z naszej strony nic ci wcale nie grozi. Co zaś będzie później, rozstrzygnie reis effendina.
— Jakto? Chcesz nas dostawić do Chartumu?
— Tak, a dlaczego o to pytasz?
— Dlaczego? Przecie to dla mnie rzecz niesłychanie ważna, bo skoro tylko oddasz mnie w ręce
Pe reisa effendiny, będę zgubiony! Ty jesteś szlachetny i nie uszło to wcale mojej uwagi, ile zadałeś sobie trudu, aby uratować mi życie, ale reis effendina jest srogi i nieugięty. Bez miłosierdzia każe mnie natychmiast rozstrzelać albo, co gorsza jeszcze, powiesić.
— A to jest bardzo możliwe — potwierdziłem.
— Przyznajesz sam i istotnie niema dla mnie innej rady, jak tylko przygotować się godnie na śmierć. Ty musisz oczywiście dopomóc mi w tem, bo tak chrześcijańska wiara nakazuje swoim wiernym. Od tego przygotowania się na śmierć zależy cała wieczność człowieka.
— Masz słuszność. Kto bez skruchy, bez żalu i bez dobrych uczynków, a tylko z grzechami na sumieniu umiera, ten jest na wieki potępiony.
— Otóż ja żałuję i pragnę odpokutować szczególnie jeden grzech, który na sumieniu mi cięży. Ty nie jesteś człowiekiem zemsty i mam nadzieję, że dopomożesz mi w mojem postanowieniu.
— Ależ najchętniej — odrzekłem, ciekaw ogromnie, co on obmyślał, by mnie wprowadzić w błąd. I wziął się ku temu zgrabnie. Przedewszystkiem udał wielką skruchę i pokorę i zaczął mówić miękkim, płaczliwym tonem:
— Na sumieniu mojem cięży straszny grzech i chętniebym go się pozbył, ale wiem z góry, że reis effendina nie da mi czasu do naprawy tego błędu, zwracam się więc już teraz z pewną prośbą do ciebie. Na moje szczęście znajduje się tu fakir el Fukara, jeden jedyny człowiek, który zna stosunki, jak tego sprawa wymaga, i jest też jednym jedynym, który może mi być tu pomocny. Pozwól więc pomówić mi z nim słów parę!
— Hm — rzekłem, zastanawiając się. — Żądasz odemnie rzeczy niemożliwej.
— Ależ bynajmniej. Idzie o wymianę paru słów.
— Czy mniej, czy więcej słów, to wszystko jedno, wiesz zresztą sam, jak mało ci dowierzam.
— Możesz być obecny przytem i słyszeć wszystko.
— To niema nic do rzeczy, zwłaszcza, że ty chcesz mnie oszukać i dać fakirowi pewne wskazówki, dotyczące twego uwolnienia się z naszych rąk.
— Ależ to niemożliwe, skoro ty będziesz słyszał wszystko.
— Przeciwnie, bardzo nawet możliwe. Wystarczy, gdy zestawisz takie wyrazy, których ja nie rozumiem, ale on, wtajemniczony w sprawę, pojmie odrazu twoją myśl.
— Takim znowu mistrzem słowa nie jestem, effendi. Daj się więc ubłagać! Jesteś przecie chrześcijaninem.
— Teraz to powołujesz się na moją religię, a przedtem znieważałeś ją. Muzułmanin na mojem miejscu oczywiście nie dałby się uprosić.
— Ale ty, effendi, nie odmówisz prośbie skruszonego człowieka. Będę mówił tak powoli i wyraźnie, żebyś każde słowo mógł zważyć w myśli, jak na wadze. Pomyśl, że to będzie niejako testament człowieka, stojącego przed obliczem śmierci. To, o co cię proszę, jest zresztą tak błahe, proste i jasne. Ty zaś odznaczasz się surowością i nieustraszoną odwagą, ale okrutnikiem nie jesteś. Czyżbyś, aż teraz chciał zasłużyć sobie na to ostatnie miano? Co się tyczy mądrości, chytrości i daru spostrzegawczego, to nikt nie może iść z tobą w porównanie. Czy sądzisz, że właśnie dziś, w tej chwili przymioty owe odmówią ci posłuszeństwa? Gdybym obmyślał coś skrytego, poznałbyś to był o wiele wcześniej.
Wyczytałem z jego oczu, że uważał, jakoby mnie przekonał temi słowami. Odpowiedziałem mu jednak:
— Zbyteczne są te przekonywujące pochwały i słowa, ponieważ ja sam siebie znam najlepiej i wiem, jakie posiadam przymioty. Mimo wszystko jestem niezbicie przekonany, że ani tobie ani fakirowi el Fukara nie uda się nigdy mnie oszukać, bo jesteście na to za głupi. Życzenie twoje spełnię, ponieważ uważam, że niema w tem dla mnie bezwarunkowo nic niebezpiecznego.
— Dziękuję ci, effendi, — rzekł spokojnie i skromnie — pomimo, żeś mnie do głupich zaliczył. Nie mylisz się. W rozmowie naszej nie będzie żadnego niebezpieczeństwa dla ciebie, ponieważ wszystko usłyszysz, wszystko.
— Nie, nie usłyszę ani słowa, nie będę nawet obecny podczas waszej rozmowy.
— A więc mogę bez świadków i bez nadzoru z nim pomówić? — zapytał, nie mogąc całkiem opanować ukrytej radości.
— Powiedziałem ci to raz i nie widzę powodu do powtórzenia tego. Jeżeli chcesz, mogę usunąć nawet dżelabiego, a teraz wracam do obozu i przyślę ci natychmiast fakira el Fukara, abyś się z nim rozmówił. Sądzę, że dziesięć minut wystarczy na to w zupełności.
— Aż za wiele, effendi.
— Widzisz więc, jak jestem względny, i szczerze ci radzę, abyś nie nadużył mej dobroci, bo z pewnością nie wyszłoby ci to na zdrowie, uważaj!
— Nie troszcz się o to, effendi! Moje zamiary są uczciwe, dobroć twoja zresztą tak mnie w tej chwili wzruszyła, że chociażby był nawet knuł cokolwiek tajemnego przeciwko tobie, odstąpiłbym od tego stanowczo.
— Jeżeli tak jest istotnie, to cieszy mnie twoja uczciwość. Ale, ale czy słyszałeś o pobożnym i sławnym marabucie, któremu duch przyniósł dwanaście języków kruczych i tyleż orlich uszu?
— Słyszałem. On zjadł je i od tej chwili mówił wszystkimi językami ludzkimi i zwierzęcymi i słyszał wszystko, co tylko jego nieprzyjaciele radzili przeciw niemu, chociażby aż na drugim końcu świata.
— Wiedz tedy o tem, że i ja zjadłem takie języki i uszy, i uważaj; ja słyszę wszystko!
Słuch mój jednak, bez żadnych zaczarowanych sposobów, był w ustawicznem niebezpieczeństwie w czasie podróży tak wydoskonalony, że istotnie oddawał mi niesłychane usługi. I w tej chwili, gdy oddaliłem się od obu jeńców, dosłyszałem najwyraźniej szept starego:
— Co za szczęście! Uda się nam wszystko!...
Fakir el Fukara był niemało zdziwiony, gdy mu oznajmiłem, że stary chce z nim mówić i że ja pozwalam, by rozmowa ta odbyła się bez świadków. Udał się on czemprędzej na miejsce i usiadł koło obu jeńców. Żołnierze byli bardzo zdziwieni tem wszystkiem, a Ben Nil począł mi przedstawiać całą niedorzeczność mego kroku; uspokoiłem go jednak twierdzeniem, że wiem bardzo dobrze, co czynię.
Po upływie dziesięciu minut fakir el Fukara wstał i zwrócił się z powrotem. Niebardzo dawno zapewniał mnie o swej bezgranicznej wdzięczności i radbym się był przekonać, czy robił to szczerze. Jeżeli istotnie czuł dla mnie życzliwość za uratowanie życia, to powinien był odkryć przedemną natychmiast spisek starego. Nie dbając wszakże na razie o to, obmyśliłem inną rzecz. Szło o to, aby przekonać starego, że wiem wszystko i w tym celu wyminąłem z daleka fakira el Fukara i podążyłem prosto pod drzewo.
— No i cóż, czy fakir el Fukara spełni twą prośbę? — zapytałem.
— Tak, effendi. Przyrzekł mi uroczyście, że naprawi w mojem imieniu ów błąd, którego sam już naprawić nie mogę. Jestem ci niezmiernie wdzięczny.
— Łżej ci teraz na sercu?
— Oh, tak mi błogo, tak lekko, jak jeszcze nigdy.
— Wierzę i znam powody ku temu.
— Znasz powody? A to w jaki sposób, skoro pojęcia nie masz o czynie, o którym była mowa?
— Mylisz się pod tym względem. Powiedziałem ci przecie jak najwyraźniej, że i ja spożyłem uszy młodych orląt. Idzie tu istotnie o pewien czyn, ale nie z dziedziny przeszłości, lecz o taki, który dopiero fakir el Fukara przedsięweźmie.
— Effendi, co ty mówisz? Nie rozumiem...
— No, no, nie udawaj niewinnego. Powiedziałem <i z góry, że jesteście za głupi na to, by mnie oszukać. Uknuliście spisek przeciw mnie.
— To nieprawda! Jaki spisek? Nie wiem o niczem!
— Fakir el Fukara ma was ocalić w ten sposób, że sprowadzi tu twego syna Ibn Asla.
— Ależ o tem nie było żadnej mowy, effendi, ani też przez myśl nawet mi nie przeszło. Fakir wcale nie wie, gdzie syn mój znajduje się obecnie.
— Ty mu to powiedziałeś.
— Nie! Nie mówiliśmy o nim ani słowa.
— Czy nie mówiliście również o reisie effendinie?
— Nie!
— Przypomnij sobie jednak zaczarowane uszy... Powiedziałeś fakirowi, jakie niebezpieczeństwo grozi reisowi effendinie.
— Nie jemu, lecz tobie mówiłem, że mają go otruć w Chartumie.
— Tak jest, przysiągłeś nawet na to i popełniłeś krzywoprzysięstwo, za które Allah bardzo surowo karze.
— Przysięgałem na prawdę.
— Co ty mówisz? A w jakimże celu powiedziałeś fakirowi el Fukara, że reis effendina będzie wciągnięty w zasadzkę w lasach senesowych koło dżezireh Hassania?
— Allah! — krzyknął stary, zdumiony do tego stopnia, jakby nagle piorun trzasł z jasnego nieba.
— A widzisz, jak cię to przestraszyło. Syn twój znajduje się obecnie koło wyspy Hassania, a fakir el Fukara ma bezzwłocznie udać się do niego i zawiadomić o wszystkiem.
— Nic o tem... nie... nie... wiem — stękał jak konający.
— Że nic nie wiesz, mniejsza o to, — odparłem z uśmiechem — główna rzecz w tem, że mnie jest wszystko wiadome. Ja zresztą słyszałem jeszcze więcej. Syn twój ma na czele swoich ludzi popłynąć w dół Nilu aż do Kateny i stąd wyprawić się na step, by na nas napaść i uwolnić jeńców. No i cóż? Uszy orląt oddają mi przysługę, nieprawdaż?
— Jesteś dyabłem, nie, najgorszym z dyabłów! — krzyknął z nietajoną złością. — Nie słyszałeś niczego, jestem tego pewny, ale wiesz wszystko, boś zawarł przymierze z piekłem.
— A dlaczego nie z Allahem? Jesteś przecie skończonym łotrem, wobec czego potęga, która mnie wspiera w walce z tobą, musi być dobra i sprawiedliwa. Dyabli nie daliby zrobić krzywdy temu, kto dla nich pracuje na ziemi, no, ale mniejsza z tem. Spisek odkryłem i staraniem mojem będzie udaremnić go natychmiast. Twemu synowi złożę osobiście wizytę bez względu na to, czy sobie tego życzy, czy też nie, i biada mu, jeżeli reisowi effendinie chociażby włos z głowy spadnie. Teraz każę was obu odprowadzić napowrót do ogniska, by wam się tu nie przykrzyło samym, zresztą może tu za chłodno.
Skoro ich przyprowadzono z powrotem do obozu, opatrzyłem raz jeszcze ranę dżelabiemu, która na szczęście nie była niebezpieczna, o co się tak obawiałem, bo w tych okolicach nawet nieznaczne draśnięcie mogłoby przybrać zgoła nieoczekiwane niebezpieczeństwo. Uporałem się z tem szybko i byłem bardzo ciekaw zachowania się fakira el Fukara. Gdyby mi powiedział całą prawdę, w takim razie wszystko dobrze. Jeżeli zaś nie, trzeba będzie uczynić wszystko, aby mu przeszkodzić w wykonaniu planu.
Siedział on znowu na boku sam i zadumany. Gdy żołnierze pokładli się spać, skinął na mnie, bym się do niego zbliżył.
— Usiądź koło mnie, — rzekł, gdym podszedł ku niemu — chciałbym pomówić z tobą w pewnej ważnej sprawie!
Usiadłem, będąc pewnym, że zdradzi plany starego, niestety już z pierwszych jego słów wywnioskowałem, że mu się to ani śniło.
— Jesteś chrześcijaninem, nieprawdaż?
— Tak.
— I znasz dokładnie kitab el mukaddas[87]?
— Badałem tę księgę z wielkiem zamiłowaniem.
— W takim razie wiesz niezawodnie, jakie objaśnienia poczynili wasi uczeni badacze?
— Oczywiście.
— Powiedz mi więc, czy wy uznajecie Mahometa prorokiem?
— Wedle naukowych wyników nie był on żadnym prorokiem, ale najzwyczajniejszym w świecie człowiekiem.
— Czy wy nie uznajecie żadnych proroków?
— O, nie! Za proroków uważamy tych świątobliwych mężów, którzy obdarzeni łaską Boga, zesłani zostali między lud, aby go odwracać od złego, a prowadzić ku dobremu.
— Mahomet przecież czynił to wszystko.
— Przepraszam. Błędną jest droga, którą on wskazał swoim wyznawcom.
— A zatem i jego naukę uważacie za mylną i niedorzeczną?
— Co do tego, to trudnoby mi było odpowiedzieć krótkiem słowem „tak“. On pomieszał rozmaite pojęcia, złe i dobre, w jedną całość. Spotykając się z chrześcijanami, izraelitami i poganami, brał od nich to, co mu się podobało, i stworzył zlepek dogmatów i przepisów, które o tyle są dobre, o ile pochodzą z chrześcijanizmu, reszta to same niedorzeczności. A że nawet najczystsza prawda, wpleciona w błędne koło kłamstwa i głupoty, traci swą wartość, zatem koran, mimo kilku ustępów, zgadzających się z religią chrześcijańską, jest jednem wielkiem kłamstwem.
— A mimoto moglibyśmy wam zarzucić jeden niezmiernie wielki błąd: potępiacie koran, nie znając go wcale.
— Mylisz się i twierdzenie twoje zbiję jednym jedynym dowodem. Czy mianowicie istnieje choćby jeden mahometański medresse[88], w którymby wasi studenci uczyli się naszej biblii?
— Rozumie się, że nie, bo młodzieży naszej nie wolno zajmować się nauką, dotyczącą jakichkolwiek innych religii, poczytanoby im to za grzech śmiertelny.
— Ale w naszych uniwersytetach pracują uczeni i bardzo sławni ludzie i badają razem z uczniami koran i rozumieją go, kto wie, czy nie lepiej, niż wasi profesorowie. Wy nie macie pojęcia o naszej biblii, a mimoto nazywacie nas giaurami, my zaś znamy wasz koran dokładnie i możemy na tej podstawie wyrobić sobie nieomylny pogląd na cały islam.
— Czy i ty byłeś uczniem takich sławnych badaczy?
— Owszem, uczęszczałem na wykłady jednego z najbardziej poważanych badaczy. Przetłómaczył on dzieła uczonych, jak Abu Pfeda, Beidhawi, Samachszari i inni, sto przypowieści Alego. Pod jego kierunkiem poznałem waszą mowę i koran sunnę, i objaśnienia, dodane przez waszych nauczycieli religii. Mogę tedy udzielić ci wyczerpujących wyjaśnień na każde zapytanie, dotyczące islamu.
— Cud nad cudami! Chrześcijanin chce objaśniać koran i inne święte księgi mnie, fakirowi el Fukara! Czy słyszał kto kiedy o czemś podobnem i czy ty, effendi, nie tylko w czynach, ale w słowach chcesz być koniecznie zuchwałym?
— O zuchwałości i mowy tu być nie może. Wywody swoje opieram na podstawach pewnych i naukowo dowiedzionych. Możesz się o tem przekonać, jeśli chcesz.
— Nie, nie chcę i nie mogę dysputować z chrześcijaninem o islamie. Zresztą wiem z góry, że nie dałbyś się nawrócić! Mnie zależy jedynie na kilku pytaniach, na które odpowiedzieć mi musisz. Nawet bowiem najmędrszy z mędrców nie jest w możności wydać stanowczego sądu o naszej wierze. Dzieło to nie jest jeszcze gotowe; rozpoczął je Mahomet, a skończy kto inny.
— Kto?
— A więc zapytujesz i dajesz tem dowód, że twoja znajomość koranu i objaśnień do niego było tylko przechwałką.
— Przepraszam, mądry fakirze, wcale nie dlatego pytałem. Wiem bowiem, masz na myśli Ma’ddijjego waszego Parakleta[89], którego wielu z was oczekuje.
Wyraz ten należy pisać Ma’ddijj, nie Mahdi. Pochodzi on z arabskiego czasownika „hahdaja“ — prowadzić i znaczy tyle, co pośrednik, pomocnik i przewodnik ludzi ku prawdzie i doskonałości. Ja jednak w dalszym ciągu dla jednostajności będę używał wyrazu Mahdi.
— O! Słyszałeś i o tem, że Mahdi zejdzie na ziemię?
— Słyszałem i czytałem. Koran jednak o nim nigdzie nie wspomina, niema też żadnej wzmianki w komentarzach. Mahdi żyje tylko w ustnej tradycyi ludu, ale to nic nie znaczy.
— I ja do ustnego podania nie przywiązuję żadnej wagi. Allah ześle na ziemię proroka i zadaniem jego będzie dokończenie dzieła, które rozpoczął Mahomet. Prorok ten nawróci niewiernych, a jeśli nawrócić się nie dadzą, zniszczy ich i wytępi, a potem dobra tej ziemi rozda pomiędzy nowych wyznawców Allaha wedle zasług i pobożności.
— Są to marzenia i nadzieje więcej świeckie niż religijne. Gdybym ja był muzułmaninem, trzymałbym się koranu, którego nauka nie każe bynajmniej spodziewać się jakiegokolwiek proroka.
— Niby dlaczego? To, że koran o Mahdim nie wspomina, nie daje jeszcze podstawy do mniemania, jakoby przyjście wielkiego proroka było wykluczone.
— Mylisz się pod tym względem zupełnie. Mahomet przecie sam powiedział, że jest ostatnim prorokiem zesłanym z nieba. Nauka jego jest zamknięta w sobie jako całość i nie może być ani uzupełnioną ani zmienioną. Zaznaczył zresztą Mahomet i to, że po nim przyjdzie na świat jeden jedyny Iza Ben Marryam[90], w dniu ostatecznym sądzić żywych i umarłych. Zstąpi on nad meczetem Ommijadów w Damaszku. Pominąwszy zresztą to, że Mahomet w tym wypadku stawia Zbawiciela świata wyżej o całe niebo od siebie, stwierdza on jak najwyraźniej, że oczekiwanie Mahdiego jest niedorzecznością.
— Mówisz to, jako niewierny.
— Bynajmniej, lecz jak znawca islamu, który w tym wypadku przejął na siebie poglądy muzułmanina. Gdyby dziś pojawił się na świecie Mahdi i chciał wszystkich opornych niewiernych wytępić i zniszczyć, byłoby to ogromnie śmieszne. Istnieje przecie więcej niż tysiąc milionów ludzi, którzy nie są mahometanami, zresztą weźmy w rachubę choćby tylko samych chrzeŚcijan. W jaki sposób ów Mahdi zabrałby się do tego olbrzymiego dzieła zniszczenia całych narodów?
— Ogniem i mieczem!
— A no, niechby przyszedł taki waryat! Tylko, że on wcale nie przyjdzie, a zwłaszcza nie dotrze do nas. Czy bowiem możliwe jest, aby małe źródełko pustynne udało się stąd nad Nil i połknęło tę olbrzymią rzekę? Czy mogłoby ono przedrzeć się przez pustynię i skaliste łańcuchy gór, które je od Nilu oddzielają? Mnie się zdaje, że gdyby tylko wyszło poza obręb oazy, zginęłoby marnie w rozżarzonym piasku.
— Allah rozszerzy jego fale i wzmocni siły do tego stopnia, że potęgą swoją przewyższy Nil tysiąckrotnie.
— Bóg jest wszechmogący, to prawda, ale On wcale nie dopuści, aby dla zachcianek marnego muzułmanina morze powstało na tej pustyni, któreby mogło zatopić góry i wyżyny.
— Wy nas nie znacie. Nikt nie będzie zdolny oprzeć się nam, gdy zbrojni zalejemy nawałą wasze kraje!
— Ba! Ale ten wasz strumień wyschnie daleko jeszcze od naszych granic. Bo czy wy znacie nasze kraje? Gdzie one leżą? Znacie nasze narody, urządzenia, armie? Marna pchła chciałaby się zmierzyć z hipopotamem lub krokodylem! I nie jestże to ubolewania godna głupota?! Toż gdybyście nawet rozmnożyli się w setki tysięcy, to ani pojęcia nie masz, jakbyśmy was szybko ujarzmili.
— Na Allaha! Nie widziałeś zapewne jeszcze nigdy walczącego muzułmanina. Mybyśmy was zdruzgotali w mgnieniu oka.
— Ale o jedno mgnienie oka przedtem wyginęlibyście co do nogi od kul naszych armat i karabinów. I nim jeszcze zaczniesz mówić o zdruzgotaniu, udaj się w nasze kraje i policz te miliony wojowników, stojące pod bronią, gotowe do ognia każdej chwili! Przypatrz się, co to za ludzie i czy dziesięciu z was może się zmierzyć z jednym tylko naszym żołnierzem! Nie! doprawdy śmiech mnie zbiera. Masz tyle pojęcia o rzeczy, co ryba o trąbie powietrznej na pustyni. Pytasz mnie nawet, czy widziałem walczącego muzułmanina. — Ależ owszem widziałem, walczyłem nawet z nimi sam i dziwi mnie to, że stawiasz mi podobne pytanie. Weź pod uwagę przykład, jaki obecnie masz pod ręką, a mianowicie — mnie! Chciano mnie tu koniecznie uśmiercić, i co? Czyż wszyscy ci bohaterowie nie wpadli we własne swoje sieci? Jestem jedynym chrześcijaninem w pośród was. Powiedział ci zresztą sam Abd Asl, że należy się obawiać mnie samego więcej, niż wszystkich żołnierzy razem, którzy się tu znajdują. Chcieli mnie złapać. I co się stało? Nie oni mnie, lecz ja ich, w liczbie sześćdziesięciu mam w swem ręku i w dodatku tu, w ich własnym kraju, gdzie znają dobrze stosunki. Może więc przyjść twój Mahdi i spróbować szczęścia. My z swej strony nie będziemy się nawet bronić; odpowiemy jedynie śmiechem i tego śmiechu tak się przelęknie, że na łeb na szyję czmychnie razem ze swoimi bohaterami.
— No, no, pozwałasz sobie za wiele, effendi, ale gdybyś go ujrzał na własne oczy, oniemiałbyś ze strachu i trwogi.
— Czy posiada on tak straszliwe oblicze?
— O tak, nie masz pojęcia, jaki on straszny.
— A ty masz o tem pojęcie?... Widocznie znasz go osobiście, co?
— Właśnie dłatego, że nie wierzysz w przyjście Mahdiego i naigrawasz się z całej tej sprawy, odpowiem ci tak: znam go osobiście.
— A więc on już jest na tym świecie?
— Tak. Jest na tym świecie i właśnie, otrzymał od Allaha mądrość i moc do rozpoczęcia wielkiego dzieła. Niebawem podbije on świat i rozniesie między niewiernych śmierć i spustoszenie.
— Wiesz co? Możebyś był łaskaw udzielić mu pewnej rady ode mnie.
— Jakiej?
— Bardzo życzliwej rady, a mianowicie, żeby w ciszy i pokoju pasł sobie trzodę albo uprawiał rolę i na miłość Allaha wyrzekł się mrzonek o jakiemś posłannictwie. Biedaka opętała mania wielkości i głupota, co nie tylko on sam, ale i jego zwolennicy, jeśliby jakich znalazł, przepłacą życiem.
— Mylisz się. Posłannictwo jego pochodzi od Allaha i on musi spełnić rozkaz, dany mu z niebios.
— W takim razie mogę z góry przewidzieć, co go czeka. Przedewszystkiem zbuntuje się przeciw wicekrólowi i możliwe, że uda mu się wzniecić powstanie. Chartum jest dość daleko oddalony od Kairu i, nim kedyw zbierze wojsko, mógłby Mahdi zająć okolice nad oboma górnemi ramionami Nilu, ale tylko na krótki czas, bo niebawem zmuszony będzie poddać się bez pardonu.
— O, co do tego, to nie. On gardzi kedywem i ujarzmi go natychmiast, jak niewolnika, a potem zajmie Mekkę i pomaszeruje wprost na Stambuł. Zdetronizuje sułtana i obwoła się tu właściwym panem i władcą wszystkich wiernych.
— Ani mowy o tem niema! Nie masz najmniejszego wyobrażenia o stosunkach, z którymi on musiałby się liczyć, nie znasz przeszkód, na któreby się natknął. Tu, nad górnym Nilem, mógłby się bawić przez pewien czas w wojnę, ale skoroby wychylił tylko nos poza Nubię, dostałby takiego weń szczutka, że...
— Od kogo? przerwał mi żywo.
— Od mocarstw, które nie pozwolą wcale na detronizacyę wicekróla lub sułtana. Czyż myślisz, że na świecie niema takich ludzi, którzy, jak ten twój Mahdi, niechętnie widzą sułtana na tronie w Stambule? Weźmy choćby takiego cara rosyjskiego, który ma wielką chętkę na Stambuł, a zwłaszcza na Dardanelle. I wcale mu niedaleko, bo jego kraje graniczą bezpośrednio z Turcyą i rozporządza milionową armią, a mimoto ani się kusi zabrać Stambuł i wierz mi, że nie czyni tego z obawy przed mahometanami, ale dlatego, iż nie zgodziłyby się na to inne chrześcijańskie mocarstwa w Europie. Czyż wtedy mógłby Mahdi dokonać tego, na co nawet wielki car się nie odważy? Powiedz więc temu człowiekowi, że jego plany są dziecinne i niedorzeczne! Nawet po stronie kedywa stoją mocarstwa, które nie dozwolą nikomu odebrać mu władzy. Mahdi mógłby dotrzeć najdalej do Assuanu, ale tam już natknąłby się na europejskie, a więc chrześcijańskie karabiny i armaty, które garstkę jego rozfanatyzowanych zwolenników rozniosłyby w puch odrazu.
— A coby było, gdyby tak, dajmy na to, w armii kedywa znalazł się ktoś przychylny Mahdiemu?
— Masz na myśli kogoś z wyższych oficerów, któryby wszczął powstanie w Kairze równocześnie z wystąpieniem zbrojnem Mahdiego w Chartumie?
— Tak.
— Otóż powiem ci, że gdyby nawet udało się owemu oficerowi pozyskać garstkę zwolenników, krótka byłaby jego uciecha, ponieważ armie europejskie wylądowałyby w krótkim czasie i zgniotły powstanie w samym zawiązku.
— A jeżeli on nie dopuści do wylądowania?
— W jaki sposób? Przecie wojska europejskie lądują pod osłoną armat okrętowych.
— On zniszczy okręty.
— Czem? Jak? Przecie to nie drewniane barki nilowe, lecz olbrzymy, opancerzone stalą, od których kule się odbijają. Ich kule armatnie sięgłyby aż do Kairu i cały kraj zrównałyby z ziemią za jeden dzień. Jeżeli jednak Mahdi miałby zamiar opanować Sudan i wszystkich murzynów nawrócić na islam, to ostatecznie możliwe jest, żeby mu się to udało, bo tu zna ludzi i stosunki, ale pozatem niech się nie porywa do wykonania jakichkolwiek planów zaborczych ku Północy. Madhi, który śni o podbiciu całego świata, musiałby nietylko skupić w swych rękach o wiele większą potęgę kultury, niż ją posiada współczesna Europa. Czy jednak możliwe jest, żeby taki nadczłowiek znalazł się między wami?
— Jest taki człowiek, który dziesięciokrotnie przewyższa wszystkich Europejczyków razem wziętych! — odparł zarozumiale.
— Z odpowiedzi twojej wnioskuję, że za takiego uważasz się ty sam.
— Mniejsza o to, kogo mam na myśli, dosyć, gdy powiem, że Allah udzielił mu ducha mądrości, potęgi i wszystkich wogóle przymiotów, jakie niezbędne są dla człowieka, mającego spełnić święte i wielkie posłannictwo. Niebawem rozejdzie się po całym świecie wieść o jego chwale i mocy, a wszyscy królowie, cesarze i książęta wyślą do niego swych posłów z darami i prośbą błagalną o pokój. Na to mogę ci przysiąc.
— E, co do waszej wogóle przysięgi, to przekonałem się wiele razy, a nawet i dzisiejszego jeszcze dnia, co ona warta, jeśli ją składa muzułmanin. Czy to już wszystko, o czem chciałeś mówić ze mną?
— Wszystko. Chciałem poznać twoje poglądy jako uczonego chrześcijanina na zesłanie Madhiego.
— I dowiedziałeś się. Radbym jednak zapytać cię jeszcze o pewną rzecz, a mianowicie, o czem to rozmawiałeś z Abd Aslem?
— O pewnym wielkim błędzie, który on popełnił. Prosił mnie, abym błąd ten naprawił w jego imieniu.
— I przyrzekłeś?
— Tak, effendi.
— Pytanie jednak, czy będziesz w możności odpowiedzieć temu zadaniu.
— Mogę. Otrzymałem wszystkie potrzebne wskazówki.
— Czy nie chciałbyś i mnie wtajemniczyć w tę sprawę?
— Daruj, effendi, ale to była spowiedź umierającego starca, zresztą sam zdobyłeś się na tyle delikatności, że usunąłeś się, by nic nie słyszeć. Czyżbyś teraz żałował tego?
— No, nie, ale obawiam się, że okoliczność ta może niepowinna być dla mnie obojętną.
— Ona ciebie bezwarunkowo nie dotyczy.
— Tak? Nie planowaliście nic przeciwko mnie?
— Jak śmiesz nawet o to pytać! Uratowałeś mi życie i jestem ci winien wdzięczność, wierzaj mi, że gdyby tylko groziło ci cokolwiek, nie omieszkałbym zawiadomić cię o tem.
— On przecie jest twoim przyjacielem.
— Wdzięczność moja dla ciebie przewyższa wielokrotnie ową znajomość; możesz mi zaufać.
— Ufam zazwyczaj tylko tym, których doskonale znam, ciebie jednak spotkałem dziś poraz pierwszy.
— Szczerze żałuję, że nie możesz w tej chwili poznać mnie bliżej. Wypocząłem już dostatecznie i chciałbym się udać w dalszą drogę do Chartumu; proszę cię więc, wybierz dla mnie wielbłąda!
— Chętnie to uczynię, ale dopiero rano.
— Teraz nie? Przyrzekłeś mi przecie...
— Naturalnie i przyrzeczenia dotrzymam.
— W takim razie obojętne ci jest, czy darujesz mi wielbłąda teraz, czy później.
— Sądzę, że i tobie również.
— O, nie, ja muszę odjechać zaraz.
— A ja jestem przekonany, że odjedziesz aż rano.
— Mówię ci jednak, że...
— A ja ci mówię, — przerwałem ostro — że wszystko to, co mówisz, jest mi zupełnie obojętne. Wiem tylko to, że zostaniesz tutaj do rana i odjedziesz dopiero razem z nami.
— Ależ, co tobie się stało, effendi? Już ja wiem, co robię i co mam robić. Albo czyżbym nie był już panem swej woli?
Wstałem i on równocześnie zerwał się, patrząc na mnie dość groźnie.
— Nie puszczę cię.
— Jakiem prawem.
— Prawem przemocy. Jestem władcą i panem nad tą studnią i nic się tu nie może stać bez mego pozwolenia.:
Fakir miał strzelbę przy sobie, ja zaś pamiętałem o wszystkiem prócz tego, że on nagle może umknąć. A że karabin swój zostawiłem przy ognisku, mógł znakomity uczony myśleć spokojnie i bez obawy o ucieczce.
— Obiecałeś mi dać wielbłąda, abym mógł przedsięwziąć dalszą podróż, — rzekł tonem stanowczości — zdaję się więc na twoje słowo.
— Otrzymasz wielbłąda i pojedziesz, lecz kiedy, o tem nie było żadnej wzmianki. Pojedziemy wszyscy raniutko.
— Mnie jednak tak się bardzo spieszy, że bezwarunkowo czekać na was nie mogę.
— Czemuż nie powiedziałeś mi tego wcześniej? Zdawało mi się, że ci wcale niespieszno, a zresztą my pojedziemy bardzo szybko i wcale nie stracisz na czasie, gdy zaczekasz na nas.
— Ależ, effendi, dla mnie zbyteczne jest towarzystwo i jakakolwiek ochrona; podróżując sam jeden, będę się czuł o wiele bezpieczniejszym, niż razem z chrześcijanynem, którego obecność mogłaby mnie właśnie narazić na niebezpieczeństwa.
— Mam przecie żołnierzy, a zresztą obstaję stanowczo przytem, że nie odjedziesz wcześniej od nas.
— Jakiem prawem obchodzisz się ze mną, jak z jeńcem, radbym wiedzieć!
— Prawem obrony własnego życia; okoliczności właśnie tak się złożyły, że nie mogę postąpić inaczej.
— Czyżby mój wcześniejszy odjazd był połączony z niebezpieczeństwem dla ciebie?
— Tak.
— Allah ’l Allah! Posądzasz o to mnie, Mahdiego, przed którym w prochu czołgać się będą miliony.
— Ach, tak! Puściłeś nareszcie barwę. Więc to ty jesteś tym wybranym, z którym Allah osobiście rozmawiał! To ty strącisz z tronu kedywa i sułtana! Ty? Ty zdobędziesz ziemię i wytępisz chrześcijan? Ty uzupełnisz posłannictwo proroka i mieczem islamu sięgniesz z jednego końca świata na drugi?
W czasie tych pytań mierzyłem go wzrokiem od stóp do głowy, a na słowo „ty“ kładłem wyraźny nacisk, poczem dodałem:
— Otwarcie mówiąc, ty nie wyglądasz nawet na takiego człowieka, któryby umiał dowodzić choćby dziesięcioma żołnierzami, a chciałbyś podbić całą kulę ziemską?
— Nie drwij, bo ci to nie wyjdzie na dobre! Jestem obdarzony duchem proroczym i znam wszystkie sprawy, wiem, co się już stało i co się stanie w przyszłości, i widzę naprzód, jak ogromne tłumy wszystkich na świecie śmiertelników gromadzących się koło mnie.
— A zatem wiesz wszystko, co było, i możesz przewidzieć również przyszłość? Mam więc tak samo silny wzrok, jak i ty — wiemy bowiem obaj w tej chwili, że nie do Chartumu chcesz się udać, lecz do dżezireh Hassania, w celu wyszukania Ibn Asla. Czy wiesz jednak i o tem, że ja będę tam wcześniej, niż ty? Wdzięczność twoja dla mnie jest istotnie wielka i właśnie, chcąc ci się odpłacić za nią, nie puszczę cię od siebie. Zostaniesz z nami i...
Nie mogłem dokończyć, gdyż fakir odwrócił się nagle i począł zmykać. Puściłem się za nim w tej chwili i dogoniłem, chwytając go za lewe ramię, gdy tymczasem on, mając w prawej ręce strzelbę, chciał mnie uderzyć kolbą w pierś. Nim mu się jednak to udało, powaliłem go na ziemię i przycisnąłem mu piersi kolanami tak silnie, że ledwie mógł szeptem kląć i obrzucić mnie obelżywymi wyrazami, które bynajmniej z przyszłym Mahdim nie licowały.
Zołnierze niemało się zdziwili na wiadomość o tem, że ja tak nagle odkryłem w fakirze el Fukara nowego wroga, i kiedy im oznajmiłem, że on właśnie miał zamiar wydać nas w ręce Ibn Asla, zdradzali nietajoną chęć pomścić się na niewdzięczniku.
Wobec tego, że odkryłem tak ważne tajemne knowania, musiałem oczywiście zmienić pierwotny cel podróży. Wypadało teraz za wszelką cenę iść z pomocą reisowi effendinie, a przedewszystkiem ostrzec go przed grożącem niebezpieczeństwem, jeżeli, rozumie się, jeszcze nie jest zapóźno. Wyruszyć trzeba było w tej chwili, a że transport jeńców nastręczał wiele trudności, postanowiłem pojechać sam naprzód i to natychmiast, nie kładąc się choćby tylko na chwilowy spoczynek.
Podróż sam na sam nie należała do zbytnich przyjemności, ale kogoż było wziąć ze sobą? Żołnierza? Bynajmniej! Sytuacya była bardzo naprężona i kto wie, na jakie niebezpieczeństwo mogłem się natknąć. Koniecznem więc było uzbroić się w odwagę, stanowczość, nie gardząc nawet podstępem, wobec czego pożądany był taki towarzysz, na którym mógłbym w każdym wypadku polegać. Bardzo chętnie byłbym powierzył dowództwo nad karawaną Ben Nilowi, bo byłem pewny, że wywiązałby się z zadania znakomicie, ale był on przedewszystkiem mnie potrzebny. Wolałbym, żeby wszyscy jeńcy uciekli, niżby miało spotkać nieszczęście reisa effendinę. Dlatego rozkazałem Ben Nilowi, by był gotów do drogi ze mną, a dowództwo oddałem w ręce najstarszego z żołnierzy, który ponadto miał doskonałego pomocnika w osobie Fesara. Mieli oni obaj doprowadzić cały transport do wsi Hegazi w pobliżu Hassanii i tam oczekiwać mego przybycia. Przewodnikowi oddałem ową sławną flintę wizyjną, co go napełniło niesłychaną radością.
Odległość od studni, nad którą zdarzyły się właśnie tak ważne wypadki, aż do dżezireh Hassania wynosiła prawie trzydzieści mil geograficznych. Drogę tę przebyły nasze znakomite wielbłądy w dwu dniach, były jednak wkońcu tak pomęczone, że musieliśmy zwolnić biegu. Zdawało mi się, że jechaliśmy we właściwym kierunku i najprostszą drogą, ale niestety zaszła nieduża pomyłka, bo zboczyliśmy aż pod Dżebel Arasz Quol, który leży znacznie dalej na północ od Hegazi.
Wieczór zapadał, gdyśmy przybyli na miejsce. Hegazi jest nędzną hellą[91], składającą się ledwie z kilku chat, pobudowanych na wysokim brzegu Nilu tak, że są przed wylewem zupełnie zabezpieczone. Z chat tych wiedzie droga w dół ku rzece do miejsca, gdzie ładują statki nilowe i poją zwierzęta. Drogę taką oraz miejsce do ładowania i pojenia nazywają nad górnym Nilem miszrah.
Od wyprawy do Fesarów nie widziałem rzeki, to też ucieszyłem się bardzo, zobaczywszy ją znowu. Mieszkańcy wsi zbiegali się do nas i zapytywali ciekawie, skąd jesteśmy i gdzie jedziemy. Oczywiście nie wyjawiłem im wcale swoich planów i wymijałem zapytania tak, że się niczego nie dowiedzieli.
Napoiliśmy wielbłądy i wypuścili je na pastwisko, zapłaciwszy za to właścicielowi parę groszy. Zmierzając następnie od wielbłądów ku wsi, zauważyłem człowieka, który siedział wysoko na brzegu i był uzbrojony. Poznałem odrazu, że nie należy on do mieszkańców tej wioski, zacząłem więc wypytywać jednego z tych ostatnich, co to za jegomość.
— My go nie znamy wcale. Przybył tu jeszcze wczoraj i siedzi wciąż na tem miejscu, patrząc z biegiem rzeki.
— Oczekuje zapewne okrętu?
— Prawdopodobnie, ale gdyśmy go o to pytali, nie chciał z nami mówić. A tam, na końcu wsi, stoi osiodłany koń, którego on sobie pożyczył u naszego szejka el beled[92].
— Gdzież jeździł na tym koniu?
— Wcale jeszcze nie jeździł, ale koń ma być w pogotowiu tak długo, dopóki on tu będzie siedział.
— Nie wiecie, gdzie on chce jechać?
— Skądże znowu? Może powiedział szejkowi el beled, bo inaczej nie otrzymałby był konia.
Obecność tego obcego i tajemniczego człowieka, zastanowiła mnie bardzo. Nie ulegało wątpliwości, że siedzi on tu w jakimś określonym celu, że oczekuje na coś i w razie spostrzeżenia gotów jest odjechać z jakąś wieścią. Chętnie więc radbym był się dowiedzieć o wszystkiem, ale w jaki sposób? Nie wypadało odrazu pytać szejka, bo wzbudziłoby to w nim podejrzenie. Wolałem więc dowiadywać się dalej od przygodnego gapia.
— Kiedy przepłynął tędy ostatni raz okręt w górę Nilu?
— Wczoraj rano.
— A ten człowiek kiedy przybył?
— On właśnie wysiadł z tego okrętu i przybył do miszrah łódką.
— Czy łódka ta znajduje się jeszcze na rzece?
— Nie, zabrano ją z powrotem na okręt?
— A co to był za okręt?
— Skądże ja mogę wiedzieć...
— Czy wiózł jakie towary?
— Nie widziałem.
— A może zapamiętałeś sobie nazwę?
— Nazywał się „Hardaun“ (jaszczurka) i nie był to dahabijeh, tylko noker.
— A kiedy przejeżdżał tędy przedostatni okręt?
— Przedwczoraj. Był to również noker i nie wiózł nic. Płynął na południe, prawdopodobnie po towary.
— A czy nie widziałeś przypadkiem okrętu, któryby był parowcem i żaglowcem zarazem? Poznałbyś go łatwo po obcym wyglądzie.
— Nie, nie widziałem.
Ben Nil położył się na trawie i przypatrywał się zajęciom tubylców, ja zaś poszedłem zwolna do obcego zagadkowego mężczyzny, obserwatora, który przez cały czas nie spuszczał ze mnie oczu. Usiadłem koło niego i ozwałem się:
— Allah niech ci da szczęśliwy wieczór!
— Szczęśliwy wieczór — odburknął niechętnie.
Pozdrowiłem go, jak należało, a mimoto otrzymałem krótką i niechętną odpowiedź. Cóż więc było począć? Na więcej uprzejmości zdobyć się było trudno. On jednak dał mi dobrze do zrozumienia, że nie zależy mu na mojem towarzystwie. Udając, że tego nie zauważyłem, ozwałem się z pewnem zakłopotaniem:
— Nie wziąłem ze sobą siatki i komary nie dadzą mi spać w nocy. Czy niema w tej wsi chaty, w którejbym mógł zanocować?
— Nie wiem. Ja nie tutejszy.
— Jesteś także obcy? Niechże Allah błogosławi ci w podróży!
— Niech błogosławi i tobie! Skąd przybywasz?
— Z Chartumu — odrzekłem, zmuszony mimowoli do kłamstwa.
— Gdzież jest twój namiot?
— Nie używam nigdy namiotu, lecz mieszkam stale we własnym domu w Suezie.
— Czemże ty jesteś?
— Handluję wszystkiem, co tylko pod rękę podpadnie, najchętniej jednak...
Nie dokończyłem, robiąc wiele mówiącą minę i gest ręką na znak, że nie wypada dokończyć rozpoczętego zdania.
— Zakazanym towarem? — pochwycił w sam czas.
— A gdyby tak było, czy wolno mi się przyznać do tego otwarcie?
— Mnie możesz to powiedzieć i bądź pewny, że cię nie zdradzę.
— Czasem istotnie milczenie więcej warte, niż mowa.
— O, nie zawsze. Jeżeli jakiś kupiec chce dobrze zarobić, to musi ostatecznie mówić z kimś o tem.
— W tym wypadku rzeczywiście wygadałem się z tego powodu, ale na razie nie o interes idzie.
— Jeżeli jednak się nie mylę, jeżeli dobrze cię zrozumiałem... Przybyliście tu na wielbłądach, a gdzie udacie się dalej?
— Kupować.
— Co?
— No, to — burknąłem niejasno, aby się raczej sam domyślał na swój sposób.
To go usposobiło dla mnie nietylko życzliwie, ale że tak powiem, nawet serdecznie. Uważał mnie z wszelką pewnością za handlarza niewolników; z drugiej strony, ja nie wątpiłem ani na chwilę, że mam do czynienia z łowcą niewolników, poddanym Ibn Asla, którego właśnie miałem zamiar odszukać. Rzecz wymagała, ażeby nie przyznać się przed nim otwarcie, gdyż dobry łowiec ludzi nie wygaduje się odrazu przed pierwszym lepszym nieznajomym. Domyślałem się dalej, że człowiek ten wyczekiwał tu na pojawienie się reisa effendiny, by natychmiast ponieść wiadomość dalej. Zapewne też i „Jaszczurka“ należała do Ibn Asla, i znajdowała się niedaleko, a najprawdopodobniej koło Hassanii.
— Jesteś dyskretny i cieszy mnie to bardzo — zauważył nieznajomy. — Tylko z ludźmi zdolnymi do milczenia można prowadzić dobre interesy.
— Ah, więc i ty również zajmujesz się tego rodzaju handlem?
— A gdyby?
— W takim razie możemy się doskonale porozumieć.
— Naprawdę? A czy wiesz, że zmieniać ludzi w niewolników jest interesem bardzo niebezpiecznym?
— E, cóż znowu za niebezpieczeństwo! Wyrusza się na wieś murzyńską, okrąża się, podpala i chwyta się uciekających czarnych w pułapkę, a starców i kaleki zabija się na miejscu i jazda z powrotem. Czy to taka sztuka?
— No, w czasie napadu nic oczywiście nie grozi, ale niebezpieczeństwo rozpoczyna się z chwilą transportu. Trzeba się skradać z wielkiemi ostrożnościami i nie dać się złapać, lecz niewolników dostawić do właściwego miejsca i sprzedać. W tem właśnie cała sztuka, zwłaszcza że kupców niema na zawołanie.
— W takim razie praktycznie byłoby wziąć jednego kupca ze sobą, ażeby na miejscu zaraz kupił cały połów i niechby jego samego głowa bolała o cały transport.
— Ba, ale skąd wyrwać takiego kupca?
— Skąd? Hm... — mruknąłem znacząco.
Ii — Któż to ma być?
— E, ciebie to niewiele zajmować może, jak sądzę.
— Może więcej, niż ci się zdaje. Czy to bogaty człowiek?
— No, ma tyle, ile mu potrzeba.
— I jest oczywiście śmiały i odważny?
— O, tak. Kilkakrotnie zapuszczał się aż do Abisynii na kupno niewolników, a to wcale nie łatwe przedsięwzięcie.
— Oczywiście. Gdzież on znajduje się obecnie?
— Nad Białym Nilem, może nawet stąd wcale niedaleko.
— Jesteś w samej rzeczy nader ostrożny. Masz na myśli samego siebie.
— Tego, rozumie się, nie powiem.
— Mnie możesz, ponieważ...
— Ponieważ? — Czemu nie mówisz dalej?
— Bo i ja muszę być ostrożnym. Jeżeli się jednak nie mylę, to może potrafiłbym ci powiedzieć, u kogo byś rekwik[93] kupić mógł.
— A więc u kogo?
— U Ibn Asla.
— Allah! U tego sławnego łowcy niewolników! Gdzież on się znajduje?
— Tam, gdzie i twój handlarz, to jest nad Białym Nilem.
— W której okolicy?
— Może nawet stąd niedaleko — odrzekł, powtarzając moje poprzednie słowa.
Udałem, że mnie to nader przyjemnie zdziwiło, i ozwałem się:
— Ach, jak to dobrze, jak to dobrze! Słyszałem o nim. Pewien znajomy mój handlarz z Turcyi opowiadał mi, że wiele nabył od niego niewolników.
— Murad Nassyr? Znasz go?
— Bardzo dobrze. Kupowałem często rekwik od niego.
— Ah, nareszcie potwierdziłeś, że jesteś tym samym kupcem, o którym wspominałeś.
— Allah, Allah! Wygadałem się tak niezręcznie.
— Nie troszcz się zbytnio, nic nie szkodzi, bo i ja mogę mówić z tobą otwarcie! Mogę ci więc powiedzieć, że jestem w służbie Ibn Asla.
— Czy to prawda, czy też chcesz mnie tylko wypróbować?
— Prawda. Z jakiego powodu miałbym podawać się za sługę łowcy niewolników?
— Aby mnie schwycić. Możliwe bowiem jest, że pełnisz tu służbę z ramienia kedywa.
— Gdyby nawet tak było, to nie mógłbym ci nic zrobić w tej chwili, bo musiałbym cię złapać na gorącym uczynku. A zatem bądź szczery i powiedz, czy chcesz istotnie kupić rekwik?
— No, dobrze, zaufam ci mimo, że nie widziałem cię jeszcze nigdy w życiu. Tak jest, kupię niewolników, skoro tylko będą do nabycia.
— Dokąd udasz się stąd?
— W górę Nilu i hen dalej, aż poza Faszodę, dopóki nie znajdę seriby.
Pod tą nazwą rozumie się osadę niewolników. Osady takie są wedle tamtejszych pojęć ufortyfikowane i składają się z chat, służących częścią za schronisko dla łowców, częścią za rodzaj zapasowych „składów“ żywego towaru. Naokoło całej osady sterczą powbijane gęsto ostre pale i koły.
— Ja sądzę, że zbyteczne z twojej strony podróżować tak na los szczęścia — zauważył troskliwie. — Masz przy sobie pieniądze?
— Dosyć.
— W takim razie zaprowadzę cię do Ibn Asla.
— Byłbym ci za to bardzo wdzięczny i nawet nie żałowałbym sutego bakszyszu[94]. Czy jednak Ibn Asl ma gotowych do sprzedaży niewolników?
— Jeszcze nie, ale właśnie mamy zamiar urządzić wyprawę. Murad Nassyr chce koniecznie nabyć towar i, jeżeli nam się poszczęści, jak dotąd zawsze, to i dla ciebie zostanie może nawet więcej, niż ci potrzeba.
— To i Murad Nassyr jest u Ibn Asla?
— Nie. Pojechał naprzód do Faszody.
To mnie ogromnie ucieszyło. Miałem bowiem naprawdę zamiar odszukania Ibn Asla, a więc wpaść niejako w paszczę lwa. On mnie nie znał, gdyż nad Wadi el Berd, widział mnie tylko zdaleka. Gdyby jednak znajdował się u jego boku Murad Nassyr, który znał mnie osobiście — miałbym się z pyszna. Naturalnie, można się było spodziewać, że będzie tam mokkadem i muzabir. Obaj ci łajdacy znali mnie równie dobrze, jak Turek. Należało więc wybadać nieznajomego w tym kierunku.
— A wiesz ty, poco teraz Turek przybył — zapytał mnie obcy człowiek, swobodny już zupełnie i otwarty.
— Skądże mam wiedzieć?...
— Znasz jego rodzinę?
— Wiem tylko, że ma dwie siostry.
— To zgadza się z rzeczywistością, z czego wnioskuję, że mówisz prawdę i jesteś istotnie tym, za którego się podajesz. On przywiózł jedną z tych sióstr Ibn Aslowi za żonę. W jednej ze seryb nad górnym Białym Nilem odbędzie się wesele, jeżeli więc wybierzesz się z nami, to oczywiście zabawisz się doskonale. Ibn Asl w takich okolicznościach jest bardzo gościnny i dobry. Jego ojciec będzie również na uroczystości.
— On ma ojca? — zapytałem z udaną ciekawością.
— Tak jest. Jego ojciec żyje jeszcze. Odbywa on przejażdżki po Nilu jako pobożny fakir i pod tą maską dopomaga znakomicie synowi w interesach.
— Czy znajduje się on obecnie u boku syna?
— Najprawdopodobniej już jest, bo tylko na krótki czas oddalił się na step razem z oddziałem łowców niewolników, by tam urządzić sąd.
— Co znowu za sąd?
— Sąd nad pewnym obcym giaurem, który wyrządził nam niemałe szkody.
— Zaciekawiasz mnie.
— Ibn Asl mógłby ci opowiedzieć, jeżeli zechce, bo ja naprawdę nie wiem, czy wolno mi mówić o nim. Ten chrześcijanin jest łotrem i dyabłem w jednej osobie, którego my musimy zgładzić, jak psa.
Gdyby mówiący to wiedział był, że tym łotrem i dyabłem ja właśnie jestem!
— Chrześcijanina tego prześladowaliśmy od Kairu aż tu, niestety, wymknął się nawet samemu mokkademowi, kiedy....
— Mokkademowi? — zapytałem, — którego mokkadema masz na myśli?
— No, tego od świętej Kadiriny.
— I nazywa się Abd el Barak? Ah, tego to ja znam doskonale. Spotkałem się z nim w Kairze.
— Naprawdę? A zatem bardzo się cieszę, że cię tu spotykam. Znajdziesz wielu przyjaciół między nami. Mokkadem pojechał z Nassyrem do Faszody i zabrał także jednego muzabira. Wszyscy mają wziąć udział w wyprawie.
No i dowiedziałem się, czego mi było potrzeba. W otoczeniu Ibn Asla nie było nikogo z moich znajomych, mogłem więc śmiało udać się do niego. W tej chwili krąg słoneczny począł zapadać za horyzont i wobec tego, że podałem się za muzułmanina, wypadało odmówić mogreb czyli modlitwę o zachodzie słońca. Udałem się więc do Ben Nila, ukląkłem koło niego i udawałem, że się modlę. Mogłem był uczynić to w obecności nieznajomego, ale obawiałem się, że on się pozna na mojej udanej modlitwie, a zresztą należało zawiadomić Ben Nila o rezultacie moich wywiadów, bo mógłby był bardzo łatwo popełnić jaki błąd, unicestwiający moje plany odrazu. Oczywiście nie było czasu na długą, wyczerpującą mowę. Obcy mógł lada chwila zbliżyć się do nas, a Ben Nil niepoinformowany o niczem. Dlatego rzekłem do niego krótko:
— Słuchaj! Ja jestem handlarzem niewolników z Suezu i nazywam się Amm Selad. Ty jesteś moim służącym i nazywasz się Omar. Obaj znamy Murada Nassyra, od którego kupowałem niewolników, tudzież znajomy jest nam mokkadem. Wędrujemy z Chartumu w górę Nilu.
— Rozumiem, effendi — skłonił głową Ben Nil.
— Ale na Allaha, nie wyrywaj się ze słowem „effendi“, zwłaszcza jeżeli zachodzi obawa, że nas kto podsłuchuje. Jesteś człowiekiem bardzo wrażliwym i dlatego nie namawiam cię, byś mi dalej towarzyszył, ku czemu niezbędna jest szalona odwaga. Możesz więc zostać tutaj i zaczekać na karawanę.
— Ależ, panie, ja pójdę z tobą wszędzie, chociażby nawet na śmierć. Jeżeli przewidziane jest niebezpieczeństwo, to tem bardziej nie mogę cię opuścić.
— Dobrze, więc jesteś dzielnym chłopcem. Ibn Asl znajduje się niedaleko; postanowiłem odwiedzić go w celu wybadania, jakie są jego plany względem reisa effendiny, no i rozumie się pokrzyżować je zawczasu. Udaję, że radbym się przyłączyć do jego wyprawy na murzynów i zakupić potem część połowu.
Nie mogłem dalej mówić, bo nieznajomy przystąpił do nas i rzekł:
— Zapytałeś mnie o chatę na nocleg, otóż powiem ci, że nie będziesz tu nocował, bo udamy się zaraz po wieczornej modlitwie do Ibn Asla.
— Dlaczego aż po modlitwie?
— Oczekuję tu okrętu, a ty wiesz, że one w nocy nie kursują, lecz zatrzymują się u brzegu, a co najwyżej płyną jeszcze z jaką godzinę po zachodzie słońca. Owóż muszę tu czekać jeszcze, dopóki się zupełnie nie ściemni, i jeżeli nikt się nie pojawi, to dziś wogóle niema się już czego spodziewać i dlatego mogę śmiało opuścić swój posterunek,
— Cóż to ma być za okręt?
— Czy ten młody człowiek może słyszeć wszystko, co mówimy? — odparł, wskazując Ben Nila.
— Nie mam przed nim żadnych tajemnic, ponieważ jest mi bardzo wierny i umie trzymać język za zębami.
— Słyszałeś co o reisie effendinie?
— Widziałem go nawet w Kairze.
— I wiesz także, jakie on ma zadania?
— O tem wiedzą wszyscy. On ma na celu wyłapać wszystkich łowców i handlarzy niewolnikami. Słyszałem, że ma ku temu nadzwyczajne i daleko idące pełnomocnictwa.
— Prawda co do joty. Allah niech potępi tego psa! Zalał on już łowcom dosyć sadła za skórę i niedawno wymordował cały oddział naszych kolegów w Wadi el Berd.
— On to zapewne uważa jako wymiar sprawiedliwości, nie jako karę.
— Może mu to powiesz!
— Cóż znowu? Jestem handlarzem niewolników i jako taki nie mogę przecie być jego przyjacielem i, jeżeli tak dalej pójdzie, jak dotąd, to człek wkońcu nie kupi ani jednego niewolnika.
— Ten giaur, o którym wspomniałem ci przedtem, jest jego przyjacielem i pomocnikiem, no, ale wkrótce dojedziemy końca jak jednemu tak i drugiemu. Reisa spodziewać się można tu lada godzina.
— A! To ty wyglądasz jego okrętu!
— Nie inaczej, a Ibn Asl czatuje w ukryciu.
— Zamierza zapewne napaść na okręt...
— E, to nie byłoby praktyczne. Okręt jest tak zbudowany i uzbrojony, że mimo przewagi liczebnej z naszej strony moglibyśmy łatwo nogami ponaciągać. Poco zresztą wszczynać walkę, skoro i po stronie zwycięzców muszą być ranni i zabici. Nieprzyjaciela można unieszkodliwić w inny, praktyczniejszy sposób.
— W jaki naprzykład?
— Naprzykład, bierze się....
Omal cały w słuch się nie zamieniłem, by dowiedzieć się o tym ciekawym sposobie. Gdyby obcy był dokończył zdania, fatyga moja do Ibn Asla byłaby była zupełnie zbyteczna. Niestety, nieznajomy urwał nagle, zatykając sobie usta ręką, a potem dodał:
— Powiedziałem o wiele więcej, niż mi to było wolno. Z oblicza twego bowiem czytam, że mogę ci wszystko powiedzieć, nie pytając, czy to uchodzi, bo wzbudzasz we mnie zupełne zaufanie. Mimoto muszę milczeć, zresztą dowiesz się dokładnie wszystkiego od Ibn Asla, ja przy tej okazyi proszę cię, byś nie dał mu do zrozumienia, że zanadto wygadałem się przed tobą.
— Możesz być zupełnie spokojny, nie wywnętrzam się tak łatwo i umiem być dyskretnym. Wiesz napewno, że reis effendina tu przybędzie? Człowiek ten jest podobno bardzo ostrożny i przezorny.
— Co się tyczy tego giaura, tego chrześcijańskiego effendiego, to trzeba naprawdę bać się go, jak ognia. Ostrzeżono nas pod tym względem. Ibn Asl urządził pułapkę, w którą musi się złapać reisą effendinę.
— Wiesz jaką?
— Wiem, ale nie mogę o tem mówić, ty zresztą wyprawisz się razem ze mną i dowiesz się dokładnie o wszystkiem na miejscu. Myśmy mianowicie zawiadomili go podstępnie, że w pobliżu dżezireh Hassania ma być przeprawiony przez Nil świeży transport niewolników, i jesteśmy pewni, że przybędzie tu natychmiast celem odbicia nam schwytanych murzynów, no i — oczywiście wpadnie w pułapkę.
Na tem skończyła się nasza rozmowa, z której dowiedziałem się prawie wszystkiego, co było dla mnie potrzebne. Zadaniem mojem było jeszcze dowiedzieć się wszystkich szczegółów urządzonej zasadzki i potem mogłem spokojnie zawrócić w dół z biegiem Nilu na spotkanie przyjaciela i ostrzec go przed niebezpieczeństwem. Niestety wywnioskowałem, że natarczywe pytania w tym kierunku mogłyby wzbudzić podejrzenie w gadatliwym nieznajomym.
Siedzieliśmy jeszcze całą godzinę razem, patrząc ciągle wzdłuż Nilu, i kto wie, czy nie byłem więcej podniecony, niż sam strażnik, ponieważ gdyby reis effendina pojawił się był w tym czasie, ostrzeżenie z mojej strony było wprost niemożliwe. Na szczęście nie pokazał się wcale.
Nastąpiła teraz aszya, modlitwa wieczorna, przepisana na godzinę po zachodzie słońca, poczem trzeba było wybrać się w dalszą drogę. Nie pytałem, jak i którędy pojedziemy, i dowiedziałem się dopiero w ostatniej chwili od nieznajomego.
— Pojedziemy konno. Udamy się do szejka el beled, aby nam dał jeszcze dwa konie.
— Czy tylko zechce, wszak nie zna nas wcale.
— Przypuszczam, że niepowinien się wahać, skoro zostawicie tu wielbłądy, a to wcale nie byle jakie zwierzęta, zresztą on idzie zawsze na rękę Ibn Aslowi.
— Zna go osobiście?
— Jest naszym mężem zaufania i pomocnikiem. Wiesz przecie, że łowca niewolników musi mieć wszędzie zaufanych ludzi, którzy udzielają mu wskazówek i na wypadek ostrzegają przed niebezpieczeństwem. Ja zresztą, wróciwszy tu jutro o świcie, oddam mu obydwa konie.
Szejk dał nam konie z wielką gotowością i nawet nie przyjął zapłaty, jaką mu zaofiarowałem za tę usługę. Wsiedliśmy więc na konie i pojechali. Noc była ciemna, bo gwiazdy jeszcze nie nabrały pełnego blasku.
Jechaliśmy zrazu całą godzinę na południe w głąb stepu, poczem zakreśliliśmy łuk ku wschodowi, zbliżając się znowu ku rzece. Natrafiliśmy w dalszym ciągu na drzewa stojące zrzadka, których jednak było coraz więcej, aż wreszcie wjechaliśmy w gęsty las. Tu zatrzymaliśmy się pod rozłożystem drzewem, a przewodnik nasz udał się dalej pieszo w celu odszukania Ibn Asla, którego miał zawiadomić o naszem przybyciu i zapytać, czy zechce nas przyjąć.
— Boisz się, effendi? — szepnął do mnie Ben Nil.
— Nie, ale tylko jestem mocno podniecony.
— Oh, i ja. Jeżeli nas pozna — zginęliśmy.
— Sądzę, że niema tam nikogo, ktoby nas znał osobiście, mimoto musimy zachować jak największą ostrożność. W żadnym jednak wypadku nie powinniśmy do tego dopuścić, by nas rozdzielono, gdyż możliwe, że jeden drugiemu będzie musiał nieść pomoc.
— Czy daleko to stąd?
— Wcale nie, i nie będziemy tu czekali zbyt długo.
Nie pomyliłem się, po upływie ledwie dziesięciu minut powrócił przewodnik i rzekł:
— Pan mój oświadczył gotowość przyjęcia was zaraz. Weźcie konie za uzdy i chodźcie za mną pieszo, bo tuż o parę kroków znajduje się silny spad i trzeba iść z wielką ostrożnością!
Naokoło ognisk spostrzegłem co najmniej stu ludzi rozmaitej rasy. Jedni byli ubrani w cafości, inni do połowy, a byli nawet i całkiem nadzy, mając jedynie przepaskę na biodrach. W pobliżu kopic trawy stało sześć wielkich beczek, a dalej na rzece tuż przy samym brzegu stał na kotwicy statek, który ledwie było widać, bo powierzchnia wody znajdowała się znacznie niżej, od poziomu łąki. Prawie nad samym brzegiem błyszczało nikłe ognisko, przy którem siedzieli trzej mężczyźni. Zaprowadzono nas do nich natychmiast i wszyscy trzej powstali na równe nogi.
Pierwszy z nich był średniego wzrostu, barczysty jednak i krępy; nosił długą czarną brodę i miał na sobie biały haik; poznałem go od pierwszego wejrzenia. Był to ten sam człowiek, którego ścigałem nadaremnie na Wadi el Berd, a który miał wówczas pod sobą białego wielbłąda; — Ibn Asl, we własnej swojej osobie, najsławniejszy z łowców niewolników. Sławny ten jegomość obrzucił nas od stóp do głów ostrem badawczem spojrzeniem, jakby chciał przeniknąć nas do głębi.
— Sallam, — pozdrowiłem go i chciałem dalej coś powiedzieć, ale on dał mi znak, bym milczał.
— Twoje nazwisko?
— Amm Selad z Suezu.
— A ten młodzieniec?
— Omar, mój pomocnik.
Nie chciałem powiedzieć: służący, bo w takim razie Ben Nil nie mógłby pozostać razem z nami.
— llu niewolników chcesz kupić?
— Ile będzie do sprzedania.
— Komu ich dostarczasz?
Chwila jedna wystarczyła do namysłu, że nie wolno mi się wygadać, bo im więcej byłbym skromny, tem większe byłoby dla mnie niebezpieczeństwo. Jemu trzeba było dać do poznania, że ma przed sobą niebyle kogo, a przynajmniej nie niższego od siebie. Odpowiedziałem więc tym razem krótko i stanowczo:
— Temu, kto dobrze płaci. Sądzisz, że ja muszę wtajemniczać pierwszego lepszego człowieka w swoje handlowe interesy?
— Amm Selad, wystąpienie twoje jest bardzo pewne!
— Mógłżebyś oczekiwać czegoś innego od człowieka mego zawodu? czy godzi się pytać w ten sposób gościa, nie prosząc go nawet, by usiadł?
— A któż to powiedział, że masz być moim gościem?
— Nikt, ale ja uważam to za rzecz zupełnie naturalną.
— Rozumie się samo przez się, ale daruj, dla mnie wskazane jest zachować wszelkie środki ostrożności.
— Dla mnie również, i jeżeli ci się nie podobam, w takim razie nie myślę nawet zadawać sobie trudu w tym kierunku i bądź zdrów. Chodź, Omar!
Zwróciłem się z zamiarem odejścia, Ben Nil tak samo, wtem Ibn Asl przystąpił do mnie nagle i, położywszy mi rękę na ramieniu, rzekł:
— Za pozwoleniem... Nie zrozumiałeś swego położenia... Kto przychodzi do mnie w tem miejscu, ten nie może się oddalić.
Popatrzyłem nań z uśmiechem i odparłem:
— A jeżeli ja mimoto odejdę?
— Nie odejdziesz! Zatrzymam cię przemocą.
— Spróbuj!
Powiedziawszy to słowo, chwyciłem Ben Nila za rękę i umknęliśmy w las. Stało się to tak nagle, że Ibn Asl zdębiał ze zdumienia. Umknęliśmy, zanim zdołał wyciągnąć rękę, by którego z nas zatrzymać. Następnej chwili jednak odzyskał świadomość i krzyknął donośnie:
— Łapaj! Trzymaj! — A wszyscy co do jednego marsz za nimi w pogoń!
Wszystko, co żyło, zerwało się na równe nogi i biegło w las, nawet Ibn Asl z obydwoma swoimi towarzyszami. Ja zaś odbiegłem nie więcej niż dwadzieścia kroków i zwróciłem się nagle w tył, w kierunku, gdzie kończył się krąg świetlny ognisk obozowych. Pociągnąłem za sobą Ben Nila w trzcinę i obaj przykucnęliśmy do ziemi. Tuż poza nami rozlegały się bezustannie głosy szukających nas bezskutecznie opryszków.
— Czemu nie uciekasz dalej? — pytał Ben Nil, — Oni nas nie dogonią.
— Ależ ja wcale uciekać nie chcę.
— Miałżebyś tu pozostać?
— Bynajmniej, chcę tylko przekonać przez to Ibn Asla, że nie dam sobie rozkazywać. Teraz wszyscy zniknęli już za drzewami, chodźmy!
Wyleźliśmy z wysokiej trzciny i pobiegli bardzo szybko w kierunku ogniska, przy którem siedział był Ibn Asl. Usiadłem tu najspokojniej w świecie i rozejrzałem się w około. Leżały tu trzy strzelby i trzy fajki, obok zaś garnek gliniany z tytoniem. Nałożyliśmy co żywo fajki i zapaliliśmy je, wtem ozwały się tuż w pobliżu głosy niesłychanego zdziwienia:
— Oto siedzą tam przy ognisku!
Wykrzykniki te podawano sobie z ust do ust, i wszycy wrócili na swoje miejsca z taką samą szybkością, jak przedtem rzucili się do pościgu. Ja i Ben Nil siedzieliśmy spokojnie, paląc fajki, a wszyscy dziwili się niemało i nie wiedzieli, jak sobie to wytłómaczyć. Było przytem dosyć śmiechu i wesołości, a Ibn Asl musiał sobie przemocą torować drogę między nimi, by się do nas dostać.
— Allah akbar — Bóg jest wielki! — krzyknął. — Co się stało? Szukamy was, gonimy, a wy siedzicie tu, jakgdyby nigdy nic.
— Chciałem ci tylko dać dowód, że mogę się stąd oddalić, jeżeli tylko sam zechcę, i nie bylibyście w stanie przeszkodzić temu. Ja jednak przybyłem tu zawrzeć z tobą korzystny interes i oddalę się dopiero wówczas, gdy dojdzie on do skutku.
Powiedziałem te słowa z taką pewnością siebie; że twarz Ibn Asla wypogodziła się nagle, a na ustach zaigrał swobodny uśmiech.
— No, no — ozwał się, potrząsając głową — podobnego śmiałka nigdy jeszcze w życiu nie widziałem. Jesteś odważny, a że mnie właśnie to się podoba, więc mogę ci darować psikusa, którego nam urządziłeś. Wróćcie na swoje miejsca!
Ostatnie zdanie skierował do swoich ludzi, którzy do rozkazu zastosowali się natychmiast. Następnie usiadł obok mnie, a dwaj towarzysze uczynili to samo. Byłem istotnie bardzo śmiały i skutek osiągnąłem nie najgorszy, teraz jednak trzeba było oczekiwać dalszych następstw. Nie pozdrowiono nas jeszcze ani nie przywitano się z nami, wobec czego nie czuliśmy się jeszcze bezpiecznymi. Ibn Asl nałożył trzecią fajkę i zapalił ją, puszczając dym prosto mego nosa.
— To, co się teraz stało, nie zdarzyło mi się istotnie jeszcze nigdy. Jesteś zapewne albo lekkomyślny figlarz albo bardzo doświadczony handlarz.
— To ostatnie właśnie, — odrzekłem — przeszedłem w życiu niejedno i wcale się nie boję, jeżeli przyjmuje mnie ktoś, nie pozdrowiwszy wprzódy.
— Czyż mogę powiedzieć ci marhaba[95], nie znając cię?
— I tak i nie. Każdy postępuje wedle swej woli i upodobania. Ja naprzykład witam się z każdym, kto mnie odwiedza.
— A jeżeliby to człowiek zły i nie zasługujący na to?
— W takim razie znajdę czas, by go napędzić.
— Wtedy, gdy ci już wyrządził szkodę.... Mojem zdaniem lepiej jest naprzód wypróbować, a potem dopiero osądzić.
— A więc możesz mnie egzaminować i będzie mi nawet bardzo miło, tylko przedtem zwracam ci uwagę, że jestem dziś bardzo zmęczony. Jechaliśmy całą noc i dzień i jesteśmy niewyspani, bądź więc łaskaw i nie przeciągaj egzaminu do rana!
Popatrzył znacząco na swoich towarzyszy, a ci na niego tak samo, nie wiedząc, czy śmiać się z mego zachowania, czy też nas łajać, gdy wtem Ben Nil wtrącił w poważnym i uroczystym tonie:
— I głodni jesteśmy, jak szakale.
Ibn Asl wybuchnął głośnym śmiechem.
— Na Allaha, jesteście obaj dobranymi łobuzami! Ja jednak tym razem odstąpię od swoich zasad i obdarzę was zaufaniem.
— Nie sprawi ci to wcale trudności, — przerwałem mu — bo już sam fakt, że poważyłem się na odszukanie ciebie Świadczy najlepiej, że przybyliśmy w poważnych zamiarach.
— No, właściwie nie mam powodu do wątpienia.
— I słusznie. Bardzo się ucieszyłem wiadomością, że znajdujesz się tutaj koło dżezireh, chciałem bowiem udać się do Bahr el Ghazal albo nawet aż do Bahr el Dżebel w celu wyszukania seriby, ale podróż ta w okolicach niepewnych niebardzo mi się uśmiechała.
Teraz zaś, jeżeli oczywiście pozwolisz, mogę przyłączyć się do twej wyprawy i mam nadzieję, że pozostaniemy ze sobą w trwałych stosunkach handlowych.
— Pytanie, jakie ofiarujesz ceny?
— Jaki towar, taka cena. Kupuję rekwik za świeża, zaraz po ukończeniu połowu i transport przyjmuję na własne ryzyko.
— Nie masz jednak potrzebnych do tego ludzi.
— Znajdą się później. Przypuszczam, że dostanę dosyć ludzi u Szyluków.
— O, to za kosztowna rzecz, a zważ, że w tych j i okolicach płaci się nie pieniędzmi, lecz towarami.
— Zaopatrzę się w nie w Faszodzie, pieniędzy mi nie zabraknie.
— Ha, jeśli tak. Ale ty naprawdę ryzykujesz bardzo wiele. A coby było, gdybym tak dajmy na to, zabił cię, aby ci zrabować pieniądze?
— E, ty jesteś na tyle mądry, że nie uczynisz tego.
— Jakto? Nazwałbyś mądrością z mej strony to, że puściłbym z rąk swobodnie człowieka, który posiada pieniądze?
— Naturalnie, że tak. Gdybyś mnie obrabował, miałbyś jednorazowy tylko zysk, jeżeli zaś postąpisz uczciwie, wówczas będziesz miał odemnie zarobek ciągle i możesz więcej zyskać, niż to, co teraz posiadam.
— Rozumujesz doskonale i bądź pewny, że włos z głowy twej nie spadnie!
— Cieszy mnie to, że nie zawiodłem się na tobie, co się zaś mnie tyczy, to już Murad Nassyr poręczy.
— To też właśnie, że go znasz, skłoniło mnie do rozmówienia się z tobą. Kupowałeś u niego i mam nadzieję, że będę z ciebie zadowolony. Nie mam więc nic przeciw temu, byś podążył razem z nami na połów.
— W którym kierunku chcesz się udać?
— O tem później, teraz musimy się wzajemnie przedstawić. Pozdrawiam cię i twego towarzysza; możecie spożyć razem z nami posiłek i przenocować.
Od poblizkich ognisk czuć było silny draźniący powonienie zapach pieczonego mięsa. Jak się dowiedziałem, zabito nad wieczorem wołu i pieczono sztukami. Otrzymaliśmy też niebawem spore porcye i zajadali z apetytem, przyczem rozmawialiśmy w ten sposób, że Ibn Asl zadawał mi jedno pytanie po drugiem, a ja musiałem odpowiadać. Chciał bowiem dowiedzieć się o całej mojej przeszłości, o stosunkach, na co odpowiadałem bez zająknienia i w sposób wyczerpujący. Rozumie się, że wszystko zmyśliłem od początku do końca. Przedstawiłem się więc jako handlarz żywym towarem z Suezu, malując dosadnie okoliczności, w których jako taki mogłem się znajdować, kalkulowałem wszelkie możliwe stosunki handlowe, opisywałem podróże, co zresztą nie było dla mnie bardzo trudne, bo znałem dostatecznie okolice. Ibn Asl zainteresował się tem ogromnie i zmiękł do tego stopnia, że wkońcu począł mi opowiadać różne szczegóły ze swego życia.
To, co słyszałem, napełniło mnie prawdziwą grozą. Człowiek ten nigdy nie miał serca ani sumienia i w duszy swej nie czuł zapewne nigdy iskierki szlachetnego uczucia, a tylko hołdował zbrodni i ohydzie. I im dłużej, im więcej mi opowiadał, tem głębszą odczuwałem ku niemu odrazę. On zaś, jakby na przekór, nabierał do mnie z każdą chwilą zaufania i stawał się szczerym niemal zupełnie. Wkońcu zgadało się o mnie samym, tudzież o szkodzie, jaką mu wyrządziłem, odbijając kobiety i dziewczęta Fessarów. Określał mnie oczywiście z punktu swego własnego widzenia, a z każdego słowa przebijała się taka nienawiść, taka zapalczywość, że kto inny na mojem miejscu byłby drżał, jak liść osiny, ze strachu i grozy. Napomknąwszy, że wysłał naprzeciw mnie swoich ludzi, by mnie schwytali, dodał:
— Na czele wyprawy stoi mój ojciec i jestem pewny, że dostaniemy tego effendiego w swoje ręce.
— Można jednak łatwo rozminąć się z nim, — zauważyłem — chyba, że znacie dokładnie kierunek jego drogi.
— Znamy. On z wszelką pewnością otrzymał od Fessarów przewodnika, a my wiemy, którą drogą Fessarowie podróżują do Chartumu. Tym razem więc nie ujdzie nam z wszelką pewnością i będziesz miał sposobność widzieć, ile bólu i katuszy może znieść człowiek, zanim wyzionie ducha.
— Masz zamiar zamęczyć go na śmierć?
— Każę mu poobcinać powoli ręce, nogi, nos, uszy, język, wykłuć oczy i wtedy dopiero niech zdechnie.
— A co się stanie z żołnierzami, którzy mu towarzyszą?
— Wydałem rozkaz, aby ich wystrzelano co do nogi. Mnie zaś dostawią żywcem tylko tego jednego. Ojciec mój może lada chwila tu się pojawić.
A więc... usłyszałem wyrok dość... pocieszający, niema co mówić. Poobcinają mi ręce, nogi, uszy, nos, brr! Na samą myśl, że mógłby poznać, kim jestem, włosy stanęły mi dębem na głowie. Mimoto odważyłem się na pewne pytanie, które mogło mnie zgubić bardzo łatwo, spomniałem mianowicie o fakirze el Fukara i zapytałem, czy go zna.
— Rozumie się, że go znam — odrzekł. — Był niegdyś również łowcą niewolników.
— A teraz już nie?
— Oddał się pobożności i przygotowuje się do wielkiego dzieła.
— Nie wiesz, jakiego?
— On się z tem przed nikim nie zdradza. Czyta wiele ksiąg świeckich i religijnych, odbywa narady z ludźmi, którzy niewiadomo skąd do niego przychodzą. Możliwe, że zamierza zostać wielkim marabutem albo wędrownym kaznodzieją i apostołem islamu, a zresztą może to tylko pozory, pod którymi ukrywa zupełnie inne plany. Nienawidzi bowiem wicekróla za napędzenie go z urzędu i zapewne knuje przeciw niemu jakąś zemstę.
Wiadomość ta zastanowiła mnie. Jeżeli istotnie fakir bierze sprawę mahdizmu ze strony poważnej, to obowiązkiem moim jest ostrzec rząd, tembardziej, że wedle jego własnych słów Mahdi spodziewa się pozyskać jakiegoś wyższego oficera. Postanowiłem tedy zawiadomić przedewszystkiem reisa effendinę, który w tej sprawie mógł o wiele łatwiej zadecydować, niż ja.
Co zaś do najbardziej w tej chwili piekącej dla mnie sprawy, niestety niczego dowiedzieć się nie mogłem, bo Ibn Asl nie skierował wcale rozmowy na temat pułapki, urządzonej na reisa effendinę. Sam zaś strzegłem się, jak mogłem, by się nie wygadać, i tylko dokładałem wszelkich starań, by rozmowa w jakiś sposób skierowała się na ten przedmiot, ale bez skutku. Na rozmowie czas leciał szybko i było już koło północy, gdy straszny ten człowiek oznajmił mi, że czas już spać i kazał mi iść za sobą.
— Dokąd? — zapytałem.
— Na okręt. Tam niema tyle komarów, dam ci zresztą siatkę. Będziesz spał wraz ze mną, co powinieneś przyjąć za oznakę wielkiej życzliwości z mej strony.
Udałem, że istotnie w to wierzę, pomimo, że zupełnie co innego miał na myśli, to jest, chciał sam osobiście mieć mnie na oku.
— Nie chciałbym sprawiać ci kłopotu, — zauważyłem — jestem przyzwyczajony do spania w podróży z Omarem, pozwól więc, że i on zostanie ze mną.
— Mam miejsce tylko dla siebie i dla ciebie. Omar otrzyma również wygodny nocleg u moich oficerów, którzy tak samo mają osobną kajutę.
Oczywiście, musiałem się na to zgodzić, bo dalsza wymówka mogłaby była wzbudzić w nim podejrzenie, a zresztą nie miałem znowu wielkiego powodu do obstawania przytem, aby Ben Nil pozostał ze mną. Dotąd bowiem poszło wszystko jak najlepiej i nie było najmniejszej przyczyny do obawy przed jakiemkolwiek niebezpieczeństwem aż do rana.
W ciągu naszej rozmowy zauważyłem, że wielu z rabusiów udało się na okręt, szukając tam zapewne ochrony przed komarami.
Dostaliśmy się tam po drabince i, skoro tylko stanęliśmy na pokładzie, obaj mężźczyżni, których Ibn Asl nazwał oficerami, zabrali ze sobą Ben Nila na przód okrętu i nie miałem czasu do wymienienia z nim choćby słów paru. Ibn Asl udał się ze mną na tył okrętu.
Różnica między dahabijehnem a nokwerem polega na tem, że ostatni ma pokład otwarty. Na przodzie znajduje się zazwyczaj kuchnia, w której pracuje kilka niewolnic, za kuchnią kajuta, do której Ibn Asl mnie zaprowadził. Składała się ona z dwu przedziałów: mniejszego i drugiego obszerniejszego. Uprzejmy gospodarz zatrzymał się w pierwszej i zapalił lampę. Przy świetle jej zobaczyłem po prawej ręce na ziemi materace do siedzenia, po lewej zaś znajdowała się drewniana skrzynia, w której pomieszczono rozmaite narzędzia rzemieślnicze, potrzebne zazwyczaj na okręcie. Przedmioty te mogły być później dla mnie bardzo ważne.
— Wejdź prędko do środka, żeby się komary nie dostały! — rzekł do mnie, rozsuwając matę, przedzielającą kajutę. Wszedłem do środka i, kiedy on zawiesił lampę na sznurku, umocowanym do sufitu, mogłem się dokładnie zaznajomić z całem urządzeniem. Było tu kilka materaców i poduszek, tudzież skrzynia, bardzo prymitywnie pomalowana, w której widocznie przechowywał ubrania.
Wyjął z niej dwie siatki i dał mi jedną, w którą owinąłem się starannie, i on też poszedł za moim przykładem.
Pokładliśmy się spać, lecz on bynajmniej nie zdradzał ochoty zasnąć zaraz i począł mówić:
— Powiedziałeś, żeś strudzony bardzo, ale to nic nie szkodzi. Możesz spać tak długo, jak ci się podoba. Porozmawiajmy jeszcze trochę, nim olej się wyświeci!
To ucieszyło mnie niemało, gdyż wzbudziła się znowu w mem sercu nadzieja dowiedzenia się czegokołwiek o projektowanym napadzie na reisa effendinę.
— Jeżeli nie jesteś jeszcze bardzo śpiący, to pogadajmy, ale wątpię, czy będę mógł długo spać rano.
— Dlaczegożby nie?
— Oczekujesz przecie reisa effendiny, z którym może nawet do walki przyjdzie.
— Boisz się?
— No, niekoniecznie. W życiu wąchałem już nieraz proch, nie jestem też najgorszym strzelcem i może nawet z pewną przyjemnością wziąłbym udział w walce.
— Co do tego, to przypuszczam, że o użyciu prochu i mowy być nie może. Cała sprawa musi się odbyć jak najciszej, znienacka i, jeżeli masz chęć roztrzaskać czaszki kilku asakerom, pozwalam ci na to w zupełności.
— Nie będzie więc strzelania, a tylko walka na kolby i noże? Mnie wszystko jedno. Tylko w jaki sposób dostaniemy się stąd na pokład okrętu reisa effendiny?
— Wcale nie zamierzamy dostać się na jego pokład. Ogień wyświadczy nam lepszą przysługę niż proch.
— Ah, wiem już, spalicie statek reisa. Ale czy nie za trudne to zadanie? Chyba, że masz kogo ze swoich na pokładzie, który się podejmie tej roboty.
— Nie, nie mam nikogo i w ten sposób nie osiągnąłbym swego celu, bo ogień ugaszonoby zawczasu. Sprawą pokierowałem zupełnie inaczej i to tak, że ani jeden człowiek z okrętu się nie uratuje, ani jedna belka.
— Wcale tego nie rozumiem.
— Nic dziwnego. Przeżyłeś już bardzo dużo, jesteś doświadczony, jak niebyle kto, ale brak ci jednak zdolności do wybiegów i fortelów. Łowca niewolników zaś nie powinien bawić się w jakiekolwiek sentymenty, zwłaszcza, gdy idzie o jego śmierć lub życie. W tym wypadku albo reis effendina zginie albo ja, a że ja wcale a wcale ochoty ku temu nie mam, nieszczęście spotka właśnie jego i to w ten sposób, że wszelki ratunek będzie niemożliwy.
— Masz słuszność. We wszystkiem, czego dowiedziałem się od ciebie, postąpiłbym na twojem miejscu akuratnie tak samo. Nie mam jednak pojęcia, zapomocą jakich środków osiągniesz napewno swój cel?
— Mogłeś się przecie domyślić, ale mimoto opowiem ci wszystko. Zauważyłeś tam na brzegu kopice trawy?
— Rozumie się. Są dosyć wielkie.
— Kazałem umyślnie skosić omm sufah, by mieć wygodne miejsce na obozowisko, a powtóre, by był pod ręką materyał do palenia. Zauważyłeś także beczki, stojące w pobliżu?
— Owszem.
— Są one napełnione płynem, który zniszczy reisa effendinę. A wiesz, co to jest? — gaz![96]
— Gaz, ah, zaczynam pojmować. W jakiż jednak sposób dostawisz ten niebezpieczny materyał na jego okręt?
— No, nie na okręt, tylko koło okrętu. Sprawa jest zupełnie prosta. Wiem napewno, że on zatrzyma się w Hegazi na dłuższy wypoczynek i będę miał dosyć czasu do przygotowań. Mam w Hegazi strażnika, który doniesie mi natychmiast o pojawieniu się reisa effendiny. Nil w tem miejscu jest przedzielony wyspą na dwa strumienie, z których ten tutaj, na którym się znajdujemy, jest spokojny i bezpieczny, reis effendina zatem będzie żeglował tędy, a nie po tamtej stronie dżezireh. Ludzi swoich podzielę na trzy oddziały. Pierwszy pozostanie koło beczek, drugi obsadzi brzeg o ile możności na jak najszerszej przestrzeni, a trzeci tak samo zajmie brzeg wyspy z tamtej strony. W ten sposób otoczą silnie całe ramię rzeki, którem reis effendina będzie musiał przejeżdzać. Skoro okręt wjedzie: tak daleko, że cofnąć się mu będzie niepodobna, pierwszy oddział wyleje na wodę zawartość beczek, zapalając ją, i narzuci suchej trawy. Gaz rozszerzy się szybko po całej rzece, tworząc istne morze płomieni, z których reis żywcem się już nie wydobędzie. Jak ci się podoba ten plan, co?
Czułem obrzydzenie i wstręt do tego człowieka, jednakże zdobyłem się na odpowiedź w tonie uznania i podziwu:
— Wspaniały plan, jedyny w swoim rodzaju! Któż to wpadł na taki pomysł, ty, czy kto inny?
— Ja sam to wymyśliłem — odrzekł z odcieniem dumy.
— Podziwiam cię naprawdę. Ja naprzykład nigdybym się nie zdobył na podobną myśl, co najwyżej mógłbym się zaczaić i powitać go kulą.
— A jego pomocnicy mieliby zostać przy życiu? Przenigdy! Oni muszą wszyscy, jak jeden, runąć w czeluście piekła.
— Coby się jednak stało, gdyby mieli czas do wylądowania?
— No, niech się pokuszą o to! Nie zapominaj, że płomień zaskoczy ich nagle, wobec czego potracą zupełnie głowy, a tymczasem okręt zapali się, jak pochodnia, i spłoną z nim razem doszczętnie. Mimoto jednak przypuszczam, że niektórzy z nich rzucą się do wody, by dotrzeć do brzegu. Jeżeli nawet udałoby im się ominąć płomień i paszcze krokodyli, w co bardzo wątpię, to moi ludzie, rozstawieni wzdłuż brzegu, porozbijają im łby kolbami. Widzisz więc, że niemożliwem jest, aby chociaż jeden zdołał się uratować.
— Czy ogień nie będzie niebezpieczny dla twego własnego nokwera?
— Wcale nie.
— Powiedz mi jednak, czy rozważyłeś następstwa tego planu? Żołnierze wicekróla nie daliby ci chwilki spokoju i byłoby to dla ciebie chyba nie bardzo przyjemną rzeczą.
— Ee, kto się tam dowie, skąd powstał ogień...
— Ale przypuśćmy. Możliwe jest, że ogień rozszerzy się po Hegazi. Naturalnie każdy będzie wiedział, że to gaz, rozpoczną się więc dochodzenia, kto mógł wylać go na wodę i zapalić.
— Mogą sobie czynić dochodzenia. Nikt ani słowa nie piśnie.
— Jesteś swoich ludzi tak pewny?
— Zaden z nich się nie wygada.
— Żebyś jednak wiedział, że pojąłem cię doskonale, śmiem na jedno jeszcze zwrócić ci uwagę, a mianowicie, czy pomyślałeś nad tem, coby się stało, gdyby w pobliżu pojawił się jaki inny okręt?
— Spaliłby się tak samo.
— A jeżeli onby nadpłynął z góry... Jemu przecie nicby nie groziło. Zarzuciłby kotwicę, no i są świadkowie twego czynu. Wyobraź sobie wówczas swoje położenie!
— Mam nadzieję, że to obawa zbyteczna; gdyby jednak istotnie wypadek taki się zdarzył, to trudno. Już jabym się postarał w inny sposób o to, aby ów okręt nie mógł być dla mnie szkodliwy. Zresztą czyż moja byłaby w tem wina, że nafta przypadkowo się zapaliła i to właśnie w chwili, gdy reis effendina raczy zaszczycić swą obecnością ten zakątek? Kto śmiałby mieć do mnie jakiekolwiek pretensye?
— Hm, mimo wszystko, lepiejby było, żeby nikt nie stanął na przeszkodzie.
— Niech sobie będą przeszkody, jakie chcą, nie robię sobie nic z tego. Bo czyż i obecnie mało jestem prześladowany? Czy mogę naprzykład pokazać się w Chartumie? Jestem wyjęty z pod prawa. Nikt nie wie, gdzie właściwie mieszkam. Występuję przeciw prawu, a ono również występuje przeciw mnie. Tu mam jeszcze niejedno do załatwienia i potem dopiero zniknę i dlatego będzie dla mnie zupełnie obojętną rzeczą, gdy się kto dowie, że reis effendina zginął przezemnie.
Szkoda tylko, że okręt spłonie, wobec czego będę musiał wyrzec się łupu. Pocieszam się tylko tem, że najbliższy połów wynagrodzi mi tę stratę. Urządzam wkrótce ghazuah[97] z takiem przygotowaniem, jak jeszcze nigdy, co cię ucieszyć powinno. Zresztą nie mówmy już o tem, bo lampa gaśnie i czas spać!
I istotnie w lampie zabrakło już oleju, a płomyk konał powoli, aż nareszcie zgasł i w kajucie zapanowała zupełna ciemność. Leżałem z otwartemi oczyma, myśląc o tem wszystkiem, czego się dowiedziałem, ze zgrozą i zdziwieniem. Szatański iście plan tego opryszka trzeba było za wszelką cenę unicestwić. Ale jak? Najprostszy sposób był ten, aby wymknąć się z Ben Nilem i wrócić do Hegazi celem ostrzeżenia na czas reisa effendinę. Nie miałem jednak pojęcia, gdzie znajduje się Ben Nil i czy wogóle było możliwe wydobyć go z pod opieki dwu towarzyszy. Oczywiście postanowiłem na wszelki wypadek spróbować szczęścia w tym kierunku, ale nie wcześniej, aż lbn Asl zapadnie w twardy sen. Oczekiwałem tego bardzo niecierpliwie, minuty płynęły wolno, jakby to były miesiące, lata... nareszcie dosłyszałem długi, rytmiczny oddech i chrapanie. Rozwinąłem się z siatki, wstałem pocichu i dla pewności poruszyłem Ibn Asla lekko za nogę. Nie obudziło go to i byłem pewny, że śpi snem „sprawiedliwego“. Wylazłem pocichu, jak kot, do przedniego przedziału i odłożyłem wszystko to, coby mi mogło przeszkadzać w czasie poszukiwania towarzysza.
Wydostawszy się na otwarty pokład, przyczaiłem się na chwilę w cieniu kajuty, nasłuchując wokoło. Nie zauważyłem nikogo. Część ludzi skryła się widocznie po zakamarkach okrętowych, szukając schronienia przeciw owadom, na lądzie zaś błyszczał tylko jeden ogień, przy którym leżało kilku ludzi. Nie zauważyłem wcale warty ani na brzegu ani na pokładzie, mimoto przestrzegałem wszelkich środków ostrożności. Położyłem się na brzuchu i w takiej postawie posuwałem się po pokładzie w tył okrętu, gdzie również znajdowała się kajuta, z której dochodziły niewyraźne dźwięki rozmowy. Przytuliłem się więc do cienkiej ściany i jąłem nasłuchiwać. Już z kilku słów wyrozumiałem, że Ben Nil ma zamiar wybadać oficerów i w tym celu podtrzymuje rozmowę i zadaje im pewne pytania, dotyczące naszej sprawy. Mimo tedy tej gorliwości w mojej sprawie, byłem zły, że udaremnił moje przedsięwzięcie. Byli bowiem wszyscy tak rozgadani, że o spaniu ani mowy! A gdyby zresztą posnęli nad ranem, to ucieczka byłaby wtedy bardzo utrudniona. Ponadto wywnioskowałem po głosie, że Ben Nil leżał w tyle pod przeciwną ścianą, a przed nim obaj jego przygodni towarzysze. Gdyby więc nawet chciał wyjść, to musiałby przełazić przez nich obu i kto wie, czy nie pobudziliby się, i wtedy wszystko na nic.
Cóż tedy było począć? Gdybym uciekł, a jego zostawił, czekałaby go niechybna śmierć. A szkoda dzielnego chłopaka. Wypadało więc i mnie zostać, ale w takim razie grozi reisowi effendinie straszne niebezpieczeństwo, któremu bądź co bądź zaradzić trzeba było koniecznie i to zaraz, bo gdyby naprzykład był się pojawił rano — jużby wszelka pomoc była spóźniona. Gdyby tu szło o napad, to zupełnie co innego, ale ów pomysł z naftą był naprawdę niebezpieczny i należało go w jakikolwiek sposób unicestwić. Wówczas, choćby nawet reis effendina nadpłynął, to przynajmniej nie spaliłby się, a tylko miałby z opryszkami orężną rozprawę.
Co powie na to Ibn Asl, gdy zawczasu dowie się, że beczki próżne — mniejsza o to. Nie ulegało zresztą wątpliwości, że podejrzenie padnie tylko na mnie, ale nie zastanawiałem się nad tem zbytnio i wróciłem czemprędzej do kajuty. Ibn Asl spał, jak zabity, wobec czego mogłem szukać świderka w pośród narzędzi w przedniej kajucie. Nie szło to oczywiście bardzo gładko, bo musiałem się sprawować tak cicho, aby nie spowodować najlżejszego szmeru. Znalazłem kilka świdrów, niestety były za grube i dopiero niemal na samem dnie skrzyni namacałem jeden nie grubszy od ołówka. Ten wydał mi się najodpowiedniejszy. Schowałem go i, przekonawszy się raz jeszcze, że Ibn Asl chrapie w najlepsze, poczołgałem się na brzuchu przez pokład, dostałem się po drabince na brzeg, gdzie na szczęście nie było żadnej warty. Chyłkiem pocichu skradłem się do beczek i rozpocząłem robotę. W każdej beczce trzeba było zrobić po dwa otwory, jeden u góry celem dopuszczenia do środka powietrza, drugi u dołu do wyciekania płynu. Zadanie było ogromnie trudne, bo za wszelką cenę nie chciałem dotknąć się nafty, woń bowiem lub plama na odzieży zdradziłaby mnie później niezawodnie.
Beczki stały tuż niemal nad samą wodą, widocznie w tym celu, aby można w jak najkrótszym czasie wypuścić ich zawartość, która miała do popłynięcia zaledwie kilka stóp ziemi. Nie upłynęło nawet piętnaście minut, gdy byłem z całą robotą zupełnie gotowy, poczem wymyłem świderek w wodzie, wytarłem piaskiem i trawą i wróciłem na okręt. Po upływie kilku minut świderek spoczywał spokojnie na dnie skrzyni, a ja, owinięty w siatkę, leżałem na swojem miejscu.
Odczułem wielką ulgę na sercu. Toż niewątpliwie przez ten iście urwiszowski figiel uratowałem życie wielu ludziom, ale — jakie to pociągnie następstwa dla mnie samego? Eh, wszystko jedno — co będzie, to będzie, i nic już zaradzić się nie da; szkoda czasu na rozmyślanie nad tem. Myśl ta uspokoiła we mnie nerwy i niebawem zasnąłem twardo, jak kamień.
Obudził mnie Ibn Asl, bardzo podniecony:
— Wstawaj Amm Selad! — zawołał — dosyć spania, późno już na dzień, a zresztą przygotować się trzeba, bo reis effendina się zbliża.
— Zerwałem się szybko z posłania, czując się wypoczętym doskonale. Z twarzy opryszka wyczytałem, że nie odkryto mego podstępu. Ibn Asl bowiem zacierał ręce z radości i uśmiechał się.
— Tak, tak, dziwisz się! Nadeszła wreszcie godzina. Wyjdź, kazałem ci sporządzić kawę na śniadanie.
Przed kajutą na pokładzie leżał materac, na którym usiadłem i niebawem przyniosła mi kawę brzydka i stara murzynka. Łowcy niewolników leżeli na swoich miejscach tak, jak ich wczoraj zastałem.
— Powiadasz, że reis effendina się zbliża? — zapytałem Ibn Asla — czemuż więc twoi ludzie nie są jeszcze na stanowiskach?
— Jeszcze czas. Otrzymałem właśnie wiadomość, że przybył do Hegazi i rozłożył się w tamtejszem miszrah na odpoczynek, nie wiem więc, jak długo tam zechce siedzieć, może kilka godzin albo i więcej. Dlatego wysłałem znowu jednego człowieka, który w połowie drogi między Hegazi a tem miejscem stoi na posterunku i doniesie nam natychmiast o wyruszeniu reisa. Wówczas będzie dosyć czasu do obsadzenia terenu.
— I nie spodziewasz się przybycia jakiego innego okrętu?
— Z dołu nie, gdyż moi ludzie na posterunkach byliby go zobaczyli, lecz z góry — niech dyabli wezmą — byłoby to okropne.
— Pozwoliłbyś mu przepłynąć tędy?
— Ani mowy. Załoga zauważyłaby mój nokwer i zawiadomiła o tem reisa effendinę.
— Przypuszczam, że niekoniecznie. Okręt mógłby przecie popłynąć zdala od reisa effendiny i nie znosić się z nim wcale.
— Nie znasz tego psa. On zatrzymuje każdy okręt i zmusza załogę do zeznań, czy nie wie co o mnie, a nawet odbywa rewizye, szukając niewolników. Gdyby więc jaki statek nadjechał z góry, to onby go z pewnością zatrzymał i dowiedziałby się, że mój nokwer tu stoi, co byłoby mu bardzo na rękę, a mój plan w niweczby się obrócił. A ja właśnie tego sobie nie życzę i, gdyby się pojawił jaki statek, zatrzymam go tak długo, dopóki się wszystko nie skończy. Ażeby upewnić się lepiej, wyślę jednego człowieka w górę rzeki, czasu jest jeszcze dosyć. Uczynię wszystko możliwe, żeby mi nic nie przeszkodziło.
Wstał i poszedł na ląd w celu wysłania jednego z ludzi na posterunek, a tymczasem przystąpił do mnie Ben Nil. Ponieważ w pobliżu nie było nikogo, mogliśmy rozmawiać zupełnie swobodnie.
— Spałeś bardzo długo, panie, — rzekł — i począłem się wreszcie obawiać, czy ci się co złego nie stało. Czyż nie pomyślałeś o tem, co nam robić należy?
— Nietylko pomyślałem, ale i zrobiłem więcej, niż się spodziewać możesz.
— A ja oka nie zmrużyłem, tak się ogromnie bałem o reisa effendinę. Oficerowie napomknęli coś niecoś, że mają go spalić żywcem, uważaj!
— Zapomocą nafty, która znajduje się w tych oto beczkach.
— Dowiedziałeś się o tem?
— Od samego Ibn Asla.
— Panie, co my poczniemy? Reis effendina już się zbliża... To straszne, to okropne! I ty mogłeś spać tak spokojnie?
— No, no, nie jest jeszcze tak źle, jak myślisz. W nocy przedziurawiłem beczki i wszystka nafta wyciekła do rzeki.
— Allah! Co ja słyszę!
— Nie była to rzecz łatwa. Z początku miałem ochotę uciec, oczywiście zabrawszy ciebie, ale się przekonałem, że rozmawialiście jeszcze, a ty leżałeś poza nimi, wobec czego niemożliwe było dla ciebie wydobycie się stamtąd. Musiałem więc zaniechać ucieczki i przedsięwziąć co innego.
— A to dlatego poczułem naftę, gdy rano wyszedłem na pokład. Ludzie tłómaczyli sobie, że to wskutek parowania. Widziałem też w trzcinie kilka nieżywych ryb.
— Poniżej, z wszelką pewnością, będzie ich więcej. Czy woda była zabarwiona?
— Nie.
— A zatem nafta była dobrze oczyszczona albo też silny wiatr poranny spędził szybko wszelki osad. Dla nas to znakomite!
— Ja, panie, nie widzę w tem nic znakomitego. Jeżeli odkryją tajemnicę, to podejrzenie padnie wyłącznie na nas.
— Możliwe, ale co nam mogą udowodnić?
— Ci ludzie nie będą się wcale pytać o dowody. Musimy więc wynieść się stąd i to jak najszybciej.
— Bez kwestyi, że najpraktyczniejszem dla nas byłoby, gdybyśmy mogli czmychnąć, ale...
— Jakie „ale“?
— Przedewszystkiem nie możemy tego uczynić, bo naokoło są ludzie, którzy, spostrzegłszy nasze zamiary, zatrzymaliby nas z wszelką: pewnością, i sprawa przegrana na całej linii.
— A możebyśmy spróbowali tak, jak wczoraj w wieczór — to znaczy poprostu uciec.
— W takim razie strzelanoby do nas.
— A czemu nie strzelano wczoraj?
— Bo było ciemno, a dziś jest jasno i w tem cała różnica. Dziś z pewnością zastrzeliliby nas obu, gdyż mamy dzień i jest ich zresztą dosyć.
— Możemy i my strzelać.
— To prawda, ale przytem musielibyśmy się zatrzymać i dać przez to ścigającym możność tem pewniejszego schwytania nas. Nie, z tego nic nie będzie, a nasza ucieczka powinna mieć dwa cele: po pierwsze musimy się wydostać z paszczy lwa, w którą wleźliśmy sami dobrowolnie, a ponadto ostrzec reisa effendinę. Niestety, i jedno i drugie niemożliwe. W razie naszej ucieczki, musielibyśmy błąkać się przez dłuższy czas po drodze, a tymczasem reis effendina byłby już tutaj. Wprawdzie nie grozi mu już spalenie żywcem, ale rabusie mogą nastawić na niego inną jakąś łapkę lub też napaść nań znienacka. Będąc tu — łatwo zaś możemy mieć sposobność ostrzeżenia go, bądź też przez podstęp uniemożliwić opryszkom zbrodniczą robotę.
— Co do ostrzeżenia, to wątpię bardzo... Gdyby naprzykład który z nas krzyknął w decydującej chwili — czyż sądzisz, że uszłoby nam to bezkarnie?
— Sądzę, że niekoniecznie musimy wołać. Można naprzykład spowodować przez nieuwagę wystrzał karabinu.
Mimo wszystko, lepiej byłoby dla nas, gdyby w chwili odkrycia twojej roboty koło beczek nie było nas tu wcale.
— Masz zupełną słuszność, ale — zostaw to już mnie wszystko. Możliwe, że wpadnę na jaką myśl.
— Myśl ta powinna przyjść bezzwłocznie, gdyż tracimy drogocenny czas nadaremnie.
Siadł koło mnie i czekał na „pojawienie się“ zbawiennej myśli, niestety, zazwyczaj na świecie tak się zdarza, że człowiek właśnie w najbardziej piekącej potrzebie nie może się zdobyć na żaden pomysł. Tak było i ze mną. Natężałem mózg przez cały kwadrans — daremnie. A tam na brzegu Ibn Asl rozmawiał bardzo żywo z jednym z opryszków, spoglądając ciągle ku nam. Niebawem przybył na pokład, ale w twarzy jego nie zauważyłem żadnej zmiany, gdy odezwał się do mnie z tą samą, co poprzednio, uprzejmością.
— Miałeś słuszność, Amm Selad, ostrzegając mnie, że ogień mógłby być niebezpieczny dla mego statku. Trzeba go zaciągnąć tam, powyżej i mam nadzieję, że reis effendina nie pojawi się w tym czasie.
To dlatego wszyscy jego ludzie patrzyli ku nam, pomyślałem, a teraz przyszli w znacznej liczbie na pokład, celem usunięcia stąd okrętu... i.... Wtem rzucili się nagle na nas obu. Stało się to tak nieoczekiwanie i szybko, że w okamgnieniu leżeliśmy obaj na pokładzie ubezwładnieni i skrępowani jak barany.
Ibn Asl zmienił się na twarzy nie dopoznania. Gdy jego ludzie cofnęli się parę kroków od nas, przystąpił do mnie i rzekł, przybierając wielce srogą minę:
— Nie spodziewałeś się tego zapewne, co? Spostrzegłem odrazu, że mam do czynienia z niebyle jaką głową i dlatego musiałem z tobą postępować również chytrze i podstępnie, no, ale teraz już dość. Nie mam wiele czasu na dalszą zabawkę i załatwię się z tobą całkiem krótko.
— Jestem zdziwiony — odparłem — i nie mam pojęcia, z jakiej przyczyny pestępujesz ze mną tak po barbarzyńsku.
— No, Oczywiście... ty wogóle nie wiesz o niczem, a najmniej chyba o tem, że ktoś podsłuchał waszą rozmowę.
— Mógł sobie podsłuchać — przerwałem mu śmiało i szybko, oryentując się w całej sprawie. — Nie mówiliśmy przecie nic takiego, coby dało powód do nieludzkiego obchodzenia się z nami.
— Taak? Czy sądzisz, że istotnie uda ci się oszukać Ibn Asla? Jesteś za głupi na takie rzeczy. Ten oto człowiek — tu wskazał jednego z drabów, który pierwszy rzucił się na mnie — leżał na dachu kajuty i słyszał całą waszą rozmowę, a potem spuścił się po linie do łódki i przybył do mnie z oznajmieniem o wszystkiem. Chcesz może zaprzeczyć temu?
— Ani myślę. Ale o czem mówiliśmy, że cię to doprowadziło do takiej pasyi?
Sądziłem, że człowiek ów nie mógł słyszeć dokładnie naszej rozmowy i oczywiście nie rozumiał jej dostatecznie, gdyż rozmawialiśmy dosyć pocichu, chociaż nie szeptem.
— Mówiliście o wielu rzeczach, a głównie o zdradzie.
— Masz na to dowód?
— O, żądasz dowodu, no, proszę, czy też nie mówiliście co o nafcie?
— I owszem, mówiliśmy i nie wypieram się tego, powiedziałeś mi przecie sam o wszystkiem.
— Ale ty twierdziłeś, że nafty w beczkach niema. Jak mogłeś przypuścić taki nonsens, co?
— Żartowałem — odrzekłem, ciesząc się, że tak gładko mogłem kłamać i to bezkarnie, bo ów zaczajony człowiek niezupełnie zrozumiał naszą rozmowę.
— Przekonasz się niebawem, że to nie żart, ale sprawa bardzo poważna, a potem... mówiliście o ucieczce. Z jakiegoż tedy powodu chcielibyście uciekać, gdybyście mieli czyste sumienie?
— A! tak, mówiliśmy o ucieczce przed pożarem, gdyby objął twój okręt. Zresztą, gdybym chciał uciec, to uczyniłbym to był wczoraj i zdaje mi się, że to wystarczy za dowód, iż nie mam wcale zamiaru rozstawać się z tobą, dopóki nie załatwię wiadomego interesu.
— Widzę, że z ciebie nielada mistrz słowa. Ale co ty powiesz, gdy cię zapytam, w jakim celu rozległby się strzał z twego karabinu, gdy reis effendina się zbliży?
— Co takiego? Ależ właśnie mówiłem przeciwnie i bynajmniej nie o swoim, ale o wszystkich wogóle karabinach. Wyrażałem obawę, że ten lub ów z twoich ludzi, podraźniony i zdenerwowany, mógłby wystrzelić przed czasem, co ostrzegłoby reisa effendinę. Masz przecie ludzi daleko stąd na posterunkach i właśnie o nich się najwięcej obawiałem, czy zachowają ostrożność i nie zechcą użyć broni. Człowiekowi temu najwidoczniej się przesłyszało albo też umyślnie przekręca moje słowa. Powiedz mu, żeby na drugi raz lepiej otworzył uszy!
— Ale mimo wszystko wyrażaliście obawę o reisa effendinę.
— I znowu twój wywiadowca pomylił się w zupełności. Mówiłem o reisie, to prawda, ale nie jakobym się obawiał o niego, lecz jego.
— A wczoraj mówiłeś mi, że się go nie boisz, jakże to pogodzić jedno z drugiem?
— Wczoraj nie wiedziałem jeszcze, o co idzie, ale dziś, gdy poznałem cały twój plan i gdy widzę, że to wszystko może się stać zaraz, to jest: sprawa cała może się nadspodziewanie przyspieszyć...
— Przyspieszyć? — przerwał mi żywo — Co chciałeś przez to powiedzieć? Kto mógłby...
— Sam reis, który wylądował przecież w Hegazi. Zwabiłeś go przecie zmyśloną wiadomością, że właśnie w tem miejscu przeprawi się przez Nil transport niewolników, wobec czego przebiegły reis, musiał się domyśleć, że znajdują się tu łowcy niewolników i handlarze. I jak ci się zdaje? Reis, wiedząc o tem, popłynie spokojnie aż tu, jakby to był jakiś spacer dla przyjemności?
— Co ty mówisz?
— Uważam za bardzo możliwe, że reis efiendina zostawił okręt w Hegazi a sam na czele asakerów maszeruje lądem, by z tyłu spaść nam na karki, podczas gdy my wszyscy mamy oczy zwrócone na rzekę. I oto dlaczego obawiam się reisa...
— Allah! To prawda! Nie pomyślałem o tem, musimy natychmiast rozstawić posterunki od strony lądu....
Nie dokończył, bo w tej chwili przybył z dołu zdyszany mocno posłaniec i oznajmił, że okręt z góry się zbliża. Część załogi pod dowództwem jednego z oficerów rzuciła się natychmiast do łodzi i popłynęła naprzeciw.
Wstąpiła we mnie nadzieja uwolnienia z więzów, lecz Ibn Asl nie spieszył się z tem bynajmniej i pytał.
— Skąd wiesz, żeśmy zwabili tu podstępnie reisa effendinę?
Nie mogłem mu na to odpowiedzieć prawdy, bo ów człowiek, stojący wczoraj na warcie w Hegazi, bardzo mnie prosił o zachowanie tajemnicy, a że czułem do niego wdzięczność za udzielenie mi tak pożądanych wiadomości, nie chciałem mu wyrządzić krzywdy, odrzekłem więc:
— Wspomniał ktoś o tem koło drugiego ogniska, gdyśmy siedzieli wieczorem...
— Kłamstwo! Tego nikt z siedzących w pobliżu nie mógł powiedzieć, bo wtajemniczone są tylko cztery osoby, to jest: ja, obaj oficerowie i ów strażnik w Hegazi. Sądzę, że od żadnego z nich nie dowiedziałeś się, lecz od kogoś innego, może nawet od samego reisa, co? Miałem już zamiar zaufać ci nanowo, ale przekonuję się, że z ciebie nielada wykpiś i, zanim wypuszczę cię na wolność, muszę zbadać całą sprawę bardzo dokładnie. jeżeli chociaż cień podejrzenia padnie na ciebie — biada ci, możesz mi wierzyć. Teraz nie mam czasu na to. Zostaniecie tu pod strażą na pewien czas.
Odwrócił się nagle od nas, bo uwagę jego zwróciło pojawienie się statku, ku któremu dobiła łódź dopiero co wysłana. Ktoś z pokładu okrętu porozumiewał się z załogą, znajdującą się na łodzi, potem jakiś człowiek zszedł do tej łodzi, a statek zatrzymał się na kotwicy u brzegu.
Koło nas obu stał na warcie jeden z członków bandy i nie spuszczał z nas oczu ani na chwilę. Nie obawialiśmy się jednak zbytnio. Przypuszczałem mimo wszystko, że usprawiedliwienia moje wywrą choć w części pożądany skutek. Dowieść nam przecie nie mógł Ibn Asl niczego. W każdym razie jedno tylko napełniało mnie straszną obawą, a mianowicie roiłem najrozmaitsze i nawet najgorsze przypuszczenia na wypadek odkrycia tajemnicy co do sprawy z naftą. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że podejrzenie zwróci się jedynie na mnie mimo, iż dowodów ku temu, prócz podsłuchanych moich słów, nie było żadnych. Niestety sprawa przybrała obrót zupełnie inny i nieoczekiwany.
Po chwili łódź przybiła do okrętu i ludzie, znajdujący się na niej, wyszli na pokład razem z obcym mężczyzną, którego ze sobą przywieźli. Można sobie wyobrazić moje przerażenie, gdy poznałem w nim odrazu Abu en Nila, sternika dahabijeh „Es Semek“, na której byłem ongi w Gizeh świadkiem nocnego zdarzenia. Ta dahabijeh była przeznaczona do transportowania niewolników i owej nocy została skonfiskowana przez reisa effendinę. Z litości puściłem sternika, dając mu nawet na drogę trochę pieniędzy, za co oświadczył mi stanowczo, że wróci do swojej ojczyzny na Północ, aż oto nagle zobaczyłem go znowu tutaj, powyżej Chartumu na dalekiem Południu!
Człowiek ten musiał mnie znać z wszelką pewnością. Doświadczyłem tego zresztą dość często, że mam pewne właściwości fizyognomii, które dają się zapamiętać łatwo i trwale. Nieraz zdarzyło się tak, że ktoś, widząc mnie raz jeden tylko w życiu, poznawał mnie po latach. Obecnie sprawa była tem gorzej niewesoła, że ów przybysz, Abu en Nil, był ojcem, czy dziadkiem mego towarzysza Ben Nila. Było więc do przewidzenia, że pozna nas obu natychmiast i zdradzi nas przez to samo.
Ben Nil leżał odwrócony od miejsca, na którem znajdował się ów przybysz, i oczywiście nie spostrzegł go zaraz. W obawie więc, aby, zobaczywszy go, nie wydał ze siebie okrzyku, spróbowałem uprzedzić młodziana, szepcąc:
— Nie przelęknij się i leż tak, jak leżysz! Twój dziadek jest tu.
Ben Nil, usłyszawszy te słowa, poruszył się niecierpliwie, chcąc obejrzeć się po za siebie, lecz opanował się natychmiast i po upływie kilku chwil zapytał:
— Obaj moi dziadkowie żyją jeszcze. Któryż to z nich?
— Abu en Nil, były sternik.
— O Allah, co za szczęście!
— Raczej co za nieszczęście, wszak on nas zdradzi.
— Nieba! To istotnie możliwe. Co on tu robi? W jaki sposób dostał się tutaj?
— Znajdował się na okręcie, który Ibn Asl zmusił do zatrzymania się. Oficer przywiózł go tu zapewne w celu udzielenia mu wskazówek, jak się ma zachować.
— Gdzież on jest?
— Tam na krawędzi okrętu. Nie spostrzegł nas jeszcze, bo zajęty jest rozmową z Ibn Aslem.
— Czy nie moglibyśmy go uprzedzić, by milczał?
— Gdybyśmy nie byli powiązani, to oczywiście możliweby to było, ale w tej sytuacyi — doprawdy wszystko się na nas sprzysięgło. Jakie licho przyniosło go tu nad Biały Nil, skoro miał zamiar udać się w przeciwnym kierunku!
— Tak jest, z początku miał ten zamiar, ale zaskoczyło go coś innego. Wspominałem ci, że widziałem go ostatni raz w Sijut.
— Ah, nie zastanawiałem się wówczas nad tem.
— Nie widziałem się z nim potem, bo, jak wiesz, stary Abd Asl zwabił mnie do podziemnej studni, bym tam marnie zginął, ale ty mnie wyratowałeś. Gdyby Allah natchnął starego i dał mu do zrozumienia, że przyznanie się do nas miałoby straszne następstwa!
— Sądzisz, że on byłby zdolny do takiej subtelności i natchnienia?
— Bynajmniej! Radość ze spotkania a równocześnie przerażenie z powodu, że jestem skrępowany, wyprowadzi go z równowagi i z wszelką pewnością zdradzi nas swojem zachowaniem się, a może nawet wypowie głośno nazwiska! Obróć się, żeby nie zobaczył twojej twarzy!
Zastosowałem się do rady młodego przyjaciela, aczkolwiek nie wydało mi się, żeby to co pomogło. Zetknąłem się ze starym sternikiem na dahabijeh na krótko wprawdzie, ale to wystarczyło do przekonania się, że nie umie wcale panować nad sobą.
Stojący przy nas wartownik nie troszczył się o naszą rozmowę, gdyż uwaga jego była zwrócona w kierunku Abu en Nila, z którym Ibn Asl rozmawiał tak głośno, że mogliśmy słyszeć wszystko całkiem dokładnie.
— Ale ja mimo wszystko nie widzę powodu, dla którego miałbym przerywać jazdę, — upierał się Abu en Nil — przecie to wam nie przeszkadza.
— O, przeciwnie, bardzo nawet przeszkadza. Musisz przeczekać kilka godzin, a potem możesz sobie jechać swoją drogą.
— Dlaczego jednak nie zaraz?
— Nie mam zamiaru tłómaczyć się ztego przed tobą.
— Ja jednak obstaję przy swojem i, jeżeli mi nie wyjaśnisz całej sprawy, każę rozwinąć żagle natychmiast.
— No, niekoniecznie, gdyż skoro tylko się przekonam, że mnie nie chcesz usłuchać, zatrzymam cię tu tak długo, jak mi to dogadza.
— Ku temu nie masz wcale prawa.
— Tak ci się zdaje? A jeżeli ja ci powiem, że jestem reisem effendiną, o którym słyszałeś zapewne.
— Nieprawda, nie jesteś tym, za którego się podajesz. Ja nietylko słyszałem o reisie effendinie, ale znam go również osobiście.
— To nic niema do rzeczy, jestem jego oficerem i tak czy owak winieneś poddać się moim rozkazom.
— Dowiedź mi, że mówisz prawdę! Ludzie reisa effendiny noszą uniformy, a twoi wcale nie. Okręt twój ma napis „Jaszczurka“, podczas gdy reisa effendiny nazywa się „Sokół“. Już z tego samego wynika jasno, że kłamiesz.
— Smiesz mnie obrażać? Ostrzegam cię, że możesz żałować tego. Reis effendina posiada statek pod nazwą „Sokół“, to prawda, ale to jeszcze nie racya, żeby nie mógł posługiwać się innymi dla swoich celów. „Jaszczurka“ jest właśnie przez niego wynajęta, a ja dzierżę nad nią komendę. Zdaje mi się, że wyjaśnienie powinno ci wystarczyć.
— Wcale mi nie wystarcza i, jeżeli to prawda, co mówisz, to niezawodnie jesteś zaopatrzony w pełnomocnictwa reisa effendiny i, dopóki nie wylegitymujesz się niemi, nie mam zamiaru poddawać się twoim rozkazom.
— A jeżeli mnie się nie chce, to co? Powinieneś mi wierzyć na słowo.
— Nie uwierzę i wracam.
— No, no stary, nie tak prędko! Bez mego pozwolenia nie opuścisz tego miejsca! Zrozumiano? Jesteś kierownikiem statku. Jak się nazywasz?
— Himjad el Bahri.
Będąc obrócony w inną stronę, nie mogłem widzieć starego. Ze słów tylko wywnioskowałem, że chciał się oddalić, ale go zatrzymano przemocą. Wymówienie innego nazwiska zastanowiło mnie. Widocznie zmienił je dlatego, że, wymknąwszy się raz z rąk reisa effendiny, musiał się strzec na przyszłość, i dlatego przybrał inne nazwisko. Sprawa zatem była mi na rękę, gdyż stary nie mógł teraz przyznać się do swego wnuka Ben Nila. Zanim jednak pomyślałem o tem, dozorca nasz, usłyszawszy mylne nazwisko, postąpił parę kroków i ozwał się do Ibn Asla:
— To nieprawda! Ja znam starego jeszcze z Kairu. On jest sławnym sternikiem i nazywa się Abu en Nil.
— Abu en Nil? — powtórzył Ibn Asl z wielkiem zainteresowaniem — Czy to możliwe? Znasz go naprawdę?
— Znam i nie mylę się.
— Oh, stary, stary, chciałeś mnie zwieść! Jesteś kłamcą, co wcale nie przystoi twemu wiekowi. No? I cóż ty na to?
— Nazywam się Himjad el Bahri i nigdy nie używałem innego nazwiska.
— Kłamstwo! — wtrącił dozorca. — Znam go doskonale i mogę nawet przystawić dwu świadków, którzy go również widzieli.
Wymienił nazwiska dwu z ludzi, którzy znajdowali się na brzegu, i natychmiast przywołano ich obu. Potwierdzili oni zgodnie twierdzenie dozorcy prosto w oczy staremu.
Co do mnie, to nie mogłem sobie wyobrazić, dlaczego Ibn Asl był tak ogromnie przejęty tem, że stary człowiek podał zmyślone nazwisko. Przecie w tych okolicach i wśród osobliwych miejscowych stosunków zdarza się bardzo często, że ten lub ów zmienia sobie nazwisko sam wedle własnej woli i upodobania. Ktoś naprzykład długo oczekiwał potomstwa i, doczekawszy się nareszcie tego szczęścia, to jest, ma syna, — który przypuśćmy otrzymał imię Amal — uradowany zmienia własne nazwisko i nazywa się Abu Amal — czyli ojciec Amala. Ciekawość Ibn Asla miała jednak inne powody, jak przekonałem się niebawem z jego własnych słów:
— Pokonano cię, stary, teraz nie ulega wątpliwości, że podałeś zmyślone nazwisko.
— Nie skłamałem, chyba, że podobny jestem do owego Abu en Nila, a zresztą dla ciebie powinno to być zupełnie obojętne, jak ja się nazywam, i nawet gdybym istotnie nosił nazwisko Abu en Nila, to nie powinno cię to ani grzać ani ziębić.
— Tak sądzisz? Co? Ależ przeciwnie, bardzobym się cieszył, gdybym poznał tego człowieka, a że go właśnie mam przed sobą, jak to stwierdzili trzej świadkowie, więc się też cieszę ogromnie. Masz syna, który się nazywa Ben Nil?
— Nie.
— W takim razie wnuka.
— Także nie.
— Mów prawdę stary, bo inaczej zmuszę cię do tego! Istnieje pewien młodzieniec, marynarz, który się nazywa Ben Nil, i jeżeli z drugiej strony ktoś nazywa się Abu en Nil, to ów ktoś jest niewątpliwie ojcem albo dziadkiem Ben Nila!
— A że ja nie nazywam się Abu en Nil, tylko Himjad el Bahri i że nie mam ani syna ani wnuka, więc nie zawracaj mi głowy swoim Ben Nilem, bo mnie to nic a nic nie obchodzi!
— Jeżeli będziesz przemawiał do mnie w ten sposób, — groził Ibn Asl — to mogłoby się to skończyć dla ciebie bardzo źle, uważaj stary!
— Ależ bynajmniej. Nie widzę wcale powodu obawiać się ciebie.
— Tak ci się zdaje w tej chwili, lecz gdybyś wiedział...
— Co?... Jeżelibym wiedział?....
— Że ja.... jestem zupełnie kim innym — odparł Ibn Asl.
— Zupełnie kto inny? A więc dobrze się domyślałem! I w takim razie jeszcze nie mam powodów do obawy przed tobą.
— Zależy od tego właśnie, kim jestem.
— Możesz sobie być, kim chcesz, nie obawiam się wcale.
— Jesteś zanadto pewny siebie, mój stary. Dowiedz się więc, że jestem... Ibn Asl we własnej osobie.
— Allah, czy to możliwe? Ibn Asl, sławny łowca niewolników.
— Tak, no i jakie to wywiera na tobie wrażenie?
Jeżeli Ibn Asl spodziewał się, że sam dźwięk jego nazwiska przestraszy starego, to grubo się pomylił. Sternik miał powody do obawy przed reisem effendiną, bo przecie uciekł z jego rąk, ale jako były łowca niewolników, nie miał bynajmniej trwogi przed hersztem bandy. Ujawniło się to natychmiast z jego zachowania i tonu, w jakim wykrzyknął, nie hamując swojej radości:
— Ibn Asl! Ależ właśnie cieszy mnie to ogromnie, że się z tobą spotykam, oczywiście, jeśli nie myślisz zwieść mnie raz jeszcze.
— Powiedziałem ci prawdę i mogę ci przysiąc na Allaha i proroka.
— Wierzę ci bez przysiąg i jestem bardzo rad. Ibn Asl nie ma żadnego powodu do wrogiego postępowania ze mną i dlatego chętnie wyjawię ci moje właściwe nazwisko.
Poczciwy starzec nie miał najmniejszego pojęcia, jak wielki błąd popełni, niestety nie mogłem go przestrzec.
— Oczywiście nosisz to samo nazwisko, którego się przedtem wyparłeś.
— Tak. Jestem Abu en Nil.
— A zatem... Czy ty, człowieku wiesz, co wypowiedziałeś w tej chwili?
— Cóżby, jeżeli nie to, że nie jestem twoim wrogiem, lecz przyjacielem.
— Nie, to przechodzi wszelkie wyobrażenie. Człowieku, zastanów się... Ty — moim przyjacielem?
— Słyszałeś może o pewnej dahabijeh pod nazwą „Es Semek“[98], co?
— Tak, zabrał ją reis effendina.
|
— Ten sam reis effendina, który jest twoim śmiertelnym wrogiem! Ja zaś byłem sternikiem tego statku.
Byłem świadkiem tej chwili, gdy on przeszukiwał go i odkrył, że to dahabijeh, służąca do transportu niewolników. Skonfiskował ją więc z całą załogą.
— Nie wyłączając ciebie?
— Rozumie się, ale udało mi się uciec... Na okręcie był pewien obcy effendi...
— Ah, obcy effendi! — przerwał mu Ibn Asl.
— Człowiek ten ulitował się nade mną, zaopatrzył mnie w pieniądze i ułatwił ucieczkę.
— Dlaczego właśnie tobie, a nie komu innemu?
— Ponieważ.... albo ja zresztą wiem....
Stary jednak wiedział dobrze, ale nie chciał wobec łowcy niewolników mówić o mnie dobrze.
— W każdym razie uczynił to z pobudek przyjaźni dla ciebie i to właśnie wprawia cię w podejrzenie.
— Przyjaźni? Ależ o tem mowy niema, bo widziałem go raz w życiu.
— No, ale potem widywaliście się.
— Stanowczo nie.
— Kłamiesz. Przyznałeś się, że jesteś Abu en Nilem, wobec czego nie wyprzesz się teraz, jakobyś nie miał syna, który nazywa się Ben Nil.
— Nie syn, ale wnuk mój nosi to nazwisko.
— Bardzo dobrze! Gdzież to widziałeś się z nim poraz ostatni?
— W Sijut.
— Zgadza się to doskonale i musisz mi tylko powiedzieć, u kogo wnuk twój służy?
— O tem nie wiem, wiem tylko, że wnuk mój nie był nigdy niczyim sługą.
— Naprawdę nie? No, ale obecnie tak. Twój wnuk jest sługą, i to człowieka, który...
— Nie rozumiem, o co idzie, — przerwał — nie wiem, z jakiego powodu złościsz się na mnie.
— Ach tak! Raczyłeś nareszcie zauważyć, że nie jestem wcale łaskaw na ciebie. Ale czy naprawdę nie domyślasz się, z jakiego powodu?
— Wcale nie umiem sobie wytłómaczyć, dlaczego samo wspomnienie mego wnuka wyprowadza cię z równowagi.
Ibn Asl był pewny, że stary kłamie. Tak wywnioskowałem z tonu jego mowy. Rad więc, że dostał go w swe ręce, zauważył szyderczo:
— Jesteś niewinny... nie wiesz o niczem, co? Ha, w takim razie zmuszony jestem przekonać cię, że wybiegi z twej strony na nic się nie przydadzą. Allah sprowadza cię tu do mnie i wkrótce obaczysz tu swego wnuka i tego obcego effendiego, któremu zgotuję taką niespodziankę, że oniemiejesz z przerażenia. W kawałki każę go posiekać...
— Allah kerim! Cóż on takiego zawinił wobec ciebie?
— Niech ci się nie zdaje, psie jeden, że zdołasz mnie. podejść i oszukać! Jesteś z nim w zmowie i wiesz wszystko, nie są ci obce wszelkie jego sprawki i pociesz się, że i ciebie ten sam los spotka napewno. Mniemasz istotnie, że muszę ci powiedzieć, co się stało? Na to w tej chwili nie mam ani czasu ani ochoty. Związać go! — dodał do swoich służalców — rzucić tam do tych dwu, koło kajuty!
— Co, mnie związać? — krzyknął stary rozpaczliwie. — Ja nic nie winien i nie wiem o niczem. Byłem w Faszodzie i...
— Milcz, bo cię wychłostać każę! — zawrzał gniewem Ibn Asl. — Nie chcę już słyszeć ani słowa. Później dowiesz się, o co idzie, no i odczujesz to na własnej skórze!
Kilku tęgich mężczyzn rzuciło się na Abu en Nila, który mimo rozpaczliwej obrony musiał wreszcie ulec. Związano go i ciągnięto jak worek zboża przez pokład ku nam. W pierwszej chwili zdawało mi się, że zsiniały z gniewu starzec będzie miał na oku jedynie swoich oprawców, a na nas ani spojrzy, wobec czego nie pozna nas, no, i nie wyda mimowoli. Niestety, zawiodła mnie ta przelotna nadzieja. Stary spojrzał na mnie i twarz jego przybrała natychmiast inny wyraz.
— Effendi! — krzyknął dość głośno. — Czy mnie oczy nie mylą... Tyżeś to? Związany i ubezwładniony!
Słowa te doleciały uszu Ibn Asła, który zwrócił się ku nam natychmiast, a stary tymczasem, poznawszy wnuka, krzyczał jeszcze głośniej:
— Ben Nil, mój syn, moje dziecko, syn mego syna! O Allah, Allah, Allan! Co się stało? Dlaczego związano cię jak zbrodniarza?...
Masz tobie! Takiej niespodzianki nie spodziewałem się bynajmniej. Licho nadało tego starego, i to w takiej chwili i to za moje dobre serce, żem go niedawno ocalił... Przyznam się — w pierwszej chwilli żałowałem mocno, że ten stary bałwan uszedł swego losu w Gizeh. Słowa jego wywarły takie samo wrażenie, jak przypuszczałem. Ibn Asl, usłyszawszy je, skoczył ku nam jak rozwścieczony tygrys i ryczał:
— Effendi? Ben Nil? Allah akbar — Bóg jest wielki.... Co ja słyszę, co słyszę!
— Milcz gaduło! Zgubisz nas! — zdołałem szepnąć do starego i w tej chwili wszyscy, znajdujący się na pokładzie, otoczyli nas w koło.
— Powiedz raz jeszcze, powtórz! — wołał Ibn Asl. — Co oni za jedni?
Moje ostrzeżenie jednak poskutkowało. Zapytany nie odpowiedział i z miny jego wywnioskowałem, że namyśla się, co ma rzec.
— Mów, kim oni są! — powtórzył Ibn Asl.
— Kto? — odparł Abu en Nil niewątpliwie w tym celu, by zyskać na czasie.
— Ci dwaj, których wymówiłeś nazwiska.
— Ci? Ci dwaj? Nie znam ich wcale.
— A przed chwilą nazwałeś jednego z nich effendim, a drugiego Ben Nilem... Słyszałem na własne uszy!
— No tak, wypowiedziałem nazwiska, ale nie miałem na myśli tych dwu obcych.
— Szatan przez usta twoje przemawia!... W jakiż sposób mógłbyś mówić o effendim i Ben Nilu, jeśli ci nimi nie są?
— Sam nie wiem, co powiedziałem w przystępie oburzenia i rozpaczy. Przecie kazałeś mnie związać za to, że wspomniałem o effendim i Ben Nilu. Czyż więc dziwi cię to, iż powtórzyłem do samego siebie nazwiska, które nie wiem z jakiego powodu były przyczyną mego nieszczęścia?
— Krzyczałeś wyraźnie: Co się z tobą stało, za co cię związano... Skądże wzięło ci się to pytanie?
— Mówiłem to do siebie... Tak... Za co cię związano, Abu en Nilu? Czy nie wolno mi było tego powiedzieć?
— Czy ty, psi synu, ty, wnuku psiego syna, myślisz, że ja głupi? Dajcie tu bat! Zaraz usta mu się rozwiążą!...
W tej chwili rozległ się na brzegu głośny, rozpaczliwy okrzyk:
— Na Allaha!... Wszystkie beczki próżne...
Ibn Asl podbiegł na krawędź pokładu od strony brzegu, skąd powtórzył jakiś głos:
— Wszystkie beczki są próżne!
— Czyście poszaleli! — wołał Ibn Asl.
— Ależ bynajmniej, wszystkie próżne, — odpowiedziano i równocześnie słyszałem, jak ktoś bębnił w nie na znak, że to, co mówi, jest prawdą.
— Maszallah — cud boży! — krzyczał Ibn Asl. — Próżne są w istocie. Któż to zrobił? Czekajcie, pójdę tam i zobaczę.
Do dozorcy zaś dodał:
— Nie dozwól tym psom mówić ze sobą! Gdyby który pisnął tylko, to zaraz wal w mordę!
To powiedziawszy, znikł z pokładu. Człowiek, który otrzymał tak surowy rozkaz, chwycił kawałek liny i począł nią wymachiwać nam poprzed oczyma, na znak, że gotów jest zrobić z niej użytek. Wobec takiego stanu rzeczy nie wypadało nic innego, jak tylko milczeć. Ja zresztą nie wiedziałem nawet, czy i w jaki sposób dałby się naprawić jeszcze błąd, który sternik tak niebacznie popełnił.
Zdawało mi się, że wszyscy zgromadzili się w jednem miejscu, to jest koło beczek, bo stamtąd dochodziły niewyraźne głosy. Potem zapanowała na chwilę zupełna cisza, widocznie próbowano dociec przyczyny katastrofy. Niebawem jednak wrócił. Ibn Asl razem z całą swoją bandą, która zapełniła cały pokład. Oczy wszystkich były zwrócone na nas i pełne oburzenia i wściekłości, a nawet, jeśli się nie mylę, podziwu. Ibn Asl przystąpił do mnie, kopnął mnie nogą i rzekł, mierząc mnie iście bazyliszkowym wzrokiem:
— Powiedz prawdę, parszywy szakalu, bo inaczej wyrwę ci język... Gdzie byłeś w nocy?
Byłoby wielką głupotą, gdybym pytanie to zbył milczeniem. Najdosadniejszą odpowiedzią mogła być jedynie pięść, niestety, nie miałem wolnej ręki i dlatego rad nierad, ozwałem się:
— Gdzieżby, jeżeli nie w twojej kajucie?
— Ale wydaliłeś się z niej i poszedłeś do beczek.
— Chyba może we śnie... Nakotłowałeś mi głowę przed spaniem temi beczkami, tak że oczywiście mogły mi się przyśnić...
— Byłeś tam na jawie i nie wyprzesz się tego.
— Nikt nie może wypierać się tego, czego nie popełnił.
— W beczkach są otwory.
— Wiem o tem... Nie widziałem nigdy w życiu takiej beczki, któraby otworu nie miała.
— Co? — kopnął mnie raz jeszcze nogą — tobie żarty w głowie? Nikt inny tylko ty przedziurawiłeś beczki.
— Dajże mi czysty spokój ze swojemi beczkami! Ciekaw jestem, z jakiego powodu mogłyby mnie one zajmować...
— Dla uratowania reisa effendiny! Przyznaj się, no przyznaj się, bo cię zetrę na miazgę, na proch!
Podniósł nogę w zamiarze kopnięcia mnie w samą twarz. Być wystawionym na tego rodzaju obelgę, i to wobec tylu ludzi, nie należało do zbyt wielkiej przyjemności. Leżałem związany, bezsilny, zdany na łaskę i niełaskę zbydlęconego zbrodniarza i najwstrętniejszego pod słońcem łotra i gbura.
I oto ma mnie w ręku jako igraszkę! A przecie miało być zupełnie przeciwnie! Czyż w tem rozpaczliwem położeniu nie było dla mnie żadnej obrony, żadnego ratunku? Niepodobna było odpowiadać na jego obelgi tak samo, jak nikt rozsądny nie dobyłby szabli celem pojedynkowania się z parobkiem, który ma do rozporządzenia widły do gnoju. Instynkt nakazywał mi bronić się jedynie wykrętami i możliwe, że byłaby w tem jakaś deska ratunku, a zresztą wystrychnąć na dutka tego łotra nie byłoby wcale zdrożnością. Ale skoro tylko spróbowałbym wykrętów, mógłby opryszek snadnie posądzić mnie o trwogę i to byłoby najgorsze, co tylko sobie wyobrazić można. Trwoga! Położenie moje było wcale, a wcale nie do pozazdroszczenia, jednakże nie bez wyjścia, ani na myśl bowiem mi nie przyszło uważać się za zgubionego. Spojrzałem tedy śmiało w oczy niebezpieczeństwu, nie dbając bynajmniej, czy nie przepłacę tego życiem i to zaraz.
— Przyznać się? — rzekłem. — Tylko zbrodniarze i grzesznicy są obowiązani do wyznań, a to przecie, co ja uczyniłem nie jest ani grzechem ani zbrodnią.
— Stwierdzasz więc temi słowy, że to twoje dzieło?
— Tak.
Spojrzał na mnie jak osłupiały; nie spodziewał się widocznie tego po mnie.
— Czy słyszycie? Czy wy słyszycie? — ryknął, ochłonąwszy ze zdziwienia. — To on! Przyznał się. Człowieku, czy ty sobie wyobrażasz, że wydałeś przez to na siebie wyrok śmierci? Pocoś ty wypuścił naftę?
— Odpowiedź na to sam wypowiedziałeś przed chwilą.
— Zeby ocalić reisa effendinę?
— A gdyby... Jestem przecie jego przyjacielem.
— I obcym effendim?
— Tak!
— A ten twój niby pomocnik, Omar?
— Ben Nil.
Otwartość moja wywarła na nim tak silne wrażenie, że cofnął się o dwa kroki w tył. Widocznie sądził, że będę dalej brnął w wykrętach i przeczeniu wszystkiemu, gdyż tylko w ten sposób mogła mnie nęcić iskierka nadziei, aż nagle usłyszał wszystko odrazu, bez zbytnich nalegań i dochodzeń.
— Słyszeliście? — zwrócił się do swoich ludzi — On się przyznał, że jest obcym effendim... Mamy go więc w swych rękach. Allahowi najwyższemu niech będzie cześć i dzięki!
Chwila ta dała sposobność Ben Nilowi do wypowiedzenia szeptem:
— Cóżeś zrobił dobrego, effendi, wszystko przepadło, zginiemy z wszelką pewnością.
— Nie trać odwagi i pozostaw resztę mnie, już ja zdołam się wymotać! — odrzekłem uspokająco.
Ludzie poczęli teraz cisnąć się do nas, by nam się bliżej przypatrzyć, a Ibn Asl stanął znowu tuż nade mną i syczał, zgrzytając zębami:
— Jesteś, effendi, zuchwały w bardzo wysokim stopniu, ale nie miałeś zapewne pojęcia, co znaczy dostać się w moje ręce.
— E, nie jest znowu tak źle, Przeżyłem gorsze już rzeczy. Gdyby nie przypadek, nie byłbyś się wcale dowiedział, kim jestem. Masz więc czem się szczycić, i czy naprawdę zawdzięczasz to własnym zdolnościom, że znajduję się w twej mocy?
— Robaku marny! Śmiesz mi urągać jeszcze! — krzyknął zły do ostateczności i kopnął mnie nogą.
— Teraz możesz mnie kopać, bo jestem ubezwładniony, ale zwracam ci uwagę, że każde to kopnięcie odpłacisz mi bardzo, a bardzo drogo.
— Tobie? A to kiedy? Grozisz zemstą? Czyś oszalał, czy co?
— Mówię z pełnem przekonaniem. Jak długo twojem zdaniem, będę zmuszony znosić zelżywości od ciebie?
— Tak długo, dopóki nie wyzioniesz ducha wśród strasznych męczarni.
— Śmiej się z tego! Zważ, że reis effendina jest tutaj!
— O, spuszczasz się na niego? Zdaje ci się, że cię uratuje?
— Owszem.
— No, no, możesz się łudzić, ale nie długo; ja oczywiście nie mogę spalić tego psiego syna, ale...
Urwał, bo na krawędzi pokładu wszczął się ruch. Człowiek, który był wysłany na posterunek w kierunku Hegazi, przecisnął się przez grupę ludzi i, łapiąc z trudnością oddech w piersi, meldował:
— Panie, nic z naszej nafty. Reis effendina nie przybędzie tu drogą wodną.
— Tylko którędy?
— Allah mnie natchnął, bym poszedł nieco dalej, niż mi rozkazałeś, i stanąłem na brzegu tak, że miałem widok nietylko na rzekę, ale i na step. Tam właśnie ich spostrzegłem.
— Skąd wiesz, że to reis effendina?
— Któżby inny? Byli wprawdzie bardzo daleko ode mnie, ale poznałem ich po uniformach.
— Jeżeli tak, to może to i prawda. llu ich było mniej więcej?
— Nie liczyłem ich. Szli dwójkami i pochód był bardzo, bardzo długi.
— Kiedy oni mogą się tu pojawić?
— Będą się skradali ku nam ostrożnie i dla tego potrzebują wiele czasu na to, nim się do nas dostaną.
— Wobec tego musimy uciec. Pies popsuł nam szyki, niszcząc natę, pozostałby nam jeden tylko sposób, to jest walka. Nie wątpię ani na chwilę, że zwycięstwo byłoby po naszej stronie, ale lepiej jest uchylić się od tego, żeby sobie zaoszczędzić szkody w ludziach. Bo chociaż zwyciężylibyśmy, wielu z nas musiałoby polec. Co do reisa effendiny, to już ja obmyślę niezawodny sposób w celu unieszkodliwienia go raz na zawsze. A zatem do roboty, towarzysze! maszty w górę, rozwinąć żagle! Wiatr nam sprzyja i wkrótce będziemy stąd daleko na górnym Nilu.
Wszystko, co tylko znajdowało się na brzegu, spakowano na okręt z wyjątkiem tylko wypróżnionych beczek, które powrzucano do rzeki, poczem podniesiono maszty i rozpięto żagle. Nokwer był skonstruowany w sposób odmienny, niż inne tego rodzaju statki. Oprócz głównego masztu na środku był mniejszy na przodzie. Za kilkoma podmuchami wiatru odbiliśmy od brzegu i popłynęliśmy pod wodę w górę.
Że przytem każdy miał coś do roboty, zważano na nas bardzo mało, nawet nasz dozorca interesował się więcej ruchami okrętu, dlatego mogliśmy, chociaż bardzo pocichu wymienić między sobą słów parę, ku czemu zresztą dał powód okręt, stojący u brzegu. Przejeżdżaliśmy właśnie obok i Abu en Nil ozwał się:
— Czy nie byłoby wskazane, effendi, bym w tej chwili zawołał na moich ludzi?
— Na Allaha — nie! Pogorszyłbyś tylko całą sprawę, nic więcej.
— Ale ja, za wszelką cenę, muszę wrócić na swoje stanowisko i nie pojadę z tym przeklętym Ibn Aslem.
— Który wcale nie ma zamiaru pytać się ciebie, czy ty chcesz jechać z nim czy nie. Ty musisz!
— Cóż on ze mną uczynić zamierza?
— To samo, co z nami obydwoma.
— No, a co z wami?
— Allah wie, nie ja. Ty sam winieneś temu, że znalazłeś się w tak przykrem położeniu.
— Byłem tak zalękniony, że wprost nie zastanawiałem się nad tem, czy wymówienie waszych nazwisk może spowodować jakie nieprzyjemności.
— Byliśmy powiązani i to powinno było ci wystarczyć do zoryentowania się w sytuacyi.
Zbliżaliśmy się do dżezireh. Na prawym brzegu rzeki drzewa stały rzadko od siebie tak, że w jednem miejscu był widok na otwarty step. Mimo, że znajdowałem się w postawie leżącej, spostrzegłem przez ten wyłom człowieka, pędzącego co tchu na wielbłądzie w kierunku rzeki. Zobaczywszy okręt, podpędził zwierzę, okładając je kolbą niemiłosiernie. Ibn Asl stał niedaleko nas i mówił:
Przyłożył ręce do ust i krzyknął na jeźdźca:
— Maijeh es Saratin! Maijeh es Saratin!
Ten zrozumiał w lot te słowa, zawrócił bowiem z miejsca i popędził co tchu w step z powrotem.
Pod nazwą maijeh rozumie się bagnistą odnogę rzeki lub zatokę, w której woda stoi cicho, a więc to samo, co mieszkańcy z nad Missisipi nazywają bayou. Es jest rodzajnikiem, saratin zaś oznacza raka. Posłaniec zatem otrzymał wskazówkę, że ma się udać w zakręt Nilu, czy też jego odnogę, gdzie jest dużo raków, i stąd dano jej tę nazwę. Widocznie w miejscu tem okręt miał się zatrzymać. Intrygowało mnie, przez kogo mógł być wysłany ów człowiek. Nie widziałem wyraźnie jego twarzy, ale mi się przypomniało, że postać ta obcą mi nie jest. Co zresztą mógł mnie obchodzić ów człowiek w tak ciężkiej dla mnie chwili, w której trzeba było myśleć przedewszystkiem o sobie. Rozumie się samo przez się, że już wspomnienie o uratowaniu reisa effendiny sprawiało mi wielkie zadowolenie, niestety, sterczałem sam w paszczy potwora, który mógł mnie połknąć lada chwila. Czy należało się spodziewać pomocy ze strony reisa? Była ona możliwa, ale nie prawdopodobna. Na wszelki wypadek nie miał on pojęcia, w której stronie szukać swego wroga i gdzie za nim się udać. Jeżeli odkryje obozowisko, to niezawodnie rozpocznie poszukiwania. Możliwe, że dowie się od ludzi Abu en Nila o kierunku ucieczki łowców i w takim razie musi wrócić do Hegazi po swój statek i dopiero potem zacznie ścigać zbiegów, a tymczasem może z nami być naprawdę źle. „Sokół“ reisa co prawda posiada o wiele znaczniejszą chyżość niż „Jaszczurka“ Ibn Asla, ale gdy ten skryje się w jakąś tam rakową odnogę, może go reis przeoczyć i popłynąć dalej.
Jak z tego widać, nie mogłem sobie obiecywać wiele ze strony reisa effendiny i ratunek zależał wyłącznie i jedynie ode mnie samego, o czem zawiadomiłem też obu towarzyszy niedoli. Ben Nil ufał mi najzupełniej, jego dziadek zaś wyrażał się z wielkiem niedowierzaniem i rozpaczą. Opowiadał nam w krótkich słowach, jakie przeszedł koleje od czasu rozstania się z Ben Nilem, spotkał mianowicie pewien okręt, który wybierał się w kierunku Faszody, a że kapitan znał go przypadkowo, zabrał go ze sobą i powierzył mu czynności sternika. Dziś właśnie, wracając już z tej podróży, spotkali łódź, a w niej kilku łowców, którzy z rozkazu Ibn Asla ostrzegli kapitana przed niebezpieczną wyspą z trawy omm sufah. Zajęła ona — opowiadali — prawie całą szerokość Nilu i dalej płynąć niepodobna. Kapitan wysłał tedy sternika naprzód razem z tymi ludźmi, aby wybadał teren, a sam tymczasem zarzucił kotwicę u brzegu. I oto stary marynarz zamiast wysp omm sufahowych napotkał legowisko łowców, okręt, no i — wpadł w zdradliwą sieć, z której wymotać się niema już sposobu. Klął więc, na czem świat stoi, i zasypywał nas pytaniami, dlaczego Ibn Asl tak śmiertelnie nas nienawidzi, a gdy mu Ben Nil krótko objaśnił, ozwał się płaczliwie:
— Allah, któżby się był tego spodziewał! Teraz iuż napewno wiem, że godziny mego życia są policzone, bo ten handlarz niewolników pomorduje nas bez litości. Nie zobaczę już swoich ukochanych nigdy i zginę marnie, jak pies.
— Nie rozpaczaj, nie narzekaj, — upominał go Ben Nil — bo to przeszkadza effendiemu w myśleniu! Bądź więc cicho, a on już znajdzie jakiś sposób wyjścia z tej niedoli, inaczej zaszkodzisz nam obu, a sobie nic nie pomożesz. Nie uczyniłeś zresztą lbn Aslowi nic złego, więc nie ma on prawa krzywdzenia cię w czemkolwiek.
— Jakto, czy nie słyszałeś, co on mówił? Posądza mnie o to, że jestem z wami w zmowie, i dlatego zgotuje mi ten sam los, co wam.
Stary przedstawiał mi się jako wielki egoista, bo myślał i mówił tylko o sobie, a o los wnuka, któremu groziło większe niebezpieczeństwo, wcale a wcale się nie troszczył. Co do tego, to przypuszczenia moje okazały się mylne. Jeszcze w Gizeh przekonałem się, że nie należy on do rzędu bohaterów, a że obecnie schwytano go nagle i niespodziewanie w pułapkę, stracił biedak głowę w zupełności. Gdy Ben Nil zwrócił mu uwagę, że skargi te obrażają mnie i niepokoją, zwrócił się do mnie:
— Przebacz, effendi, sam nie wiem, co mówię, straciłem panowanie nad sobą! Wiem zaś, ile mam ci do zawdzięczenia, i pragnę w jakikolwiek sposób okazać ci to czynem. Mów więc, co mam czynić, a zastosuję się w zupełności!
— Nie narzekaj i poddaj się losowi z rezygnacyą, oto wszystko, czego żądać mogę od ciebie w tej chwili.
Ominęliśmy wyspę, płynąc nierozdzielonem już korytem. Przed i poza nami ani jednego okrętu, ani żadnej nawet łodzi. Wtem Ibn Asl kazał obie tablice z napisami, znajdujące się zewnątrz kadłuba, obrócić na drugą stronę, wskutek czego znikł napis „Jaszczurka“, a na jego miejsce pojawił się nowy: „Karnuk“, co oznacza nad górnym Nilem żórawia, od głosu, który ptak ten wydaje: „Kar-nuk-nuk-nuk“, zwiastując zbliżający się świt.
A zatem Ibn Asl zmieniał dowolnie nazwę swego statku i nietrudno domyślić się, w jakim celu. Było bowiem do przewidzenia, że reis efiendina puści się w pogoń za „Jaszczurką“, nie może natomiast zaczepiać tak sobie bez powodu „Karnuka“. Przekonałem się teraz na moje utrapienie, że „Karnuk“ należał do niezłych żaglowców i mknął szybko po gładkiej powierzchni wody. Mimoto Ibn Asl rozkazał swoim ludziom poruszać odpowiedniemi belkami w rodzaju wioseł. Na przodzie zaś okrętu umieszczono łódź, w której dwunastu ludzi pracowało co sił wiosłami, zmieniając się co pół godziny. Łódź ta posuwała się szybko naprzód i ciągnęła liną okręt, holując go niejako i przyspieszając jego szybkość. Że statek płynął już spokojnie i nie było do przewidzenia żadne niebezpieczeństwo, Ibn Asl miał czas zająć się teraz nami. Przybliżył się więc do nas w towarzystwie obydwu swoich oficerów, z których jednego nazywał podporucznikiem, a drugiego porucznikiem. Wszyscy trzej stali dłuższy czas w milczeniu, przypatrując się nam z minami tryumfu i zarazem pogardy dla nas. Po niejakim czasie ozwał się Ibn Asl:
— Kto ścigał mnie na Wadi el Berd?
— Ja — odpowiedziałem.
— Ty? Ah, ty sam! No, i złapałeś mnie, co?
— Nie nadymaj się! Że nie zdołałem cię schwycić, nie zawdzięczasz to własnym zdolnościom, lecz wielbłądowi, który prześcignął mego.
— Zdaje ci się, że, gdyby nie to, nie byłbym cię zwyciężył? Ej ty robaku marny, ty robaku...
— Miej wolne ręce, chwyć nóż, mnie zaś zwiąż ręce na przodzie, ubezwładnij i — wtedy spróbujmy walczyć. Zobaczysz, kto jest nędznym robakiem, ja, czy ty...
— Milcz! Szczęście ci sprzyjało dotąd, ale uważaj, żeby się ono nie odwróciło nagle! Aż do dziś pragnąłem z całej duszy dostać cię żywego w swe ręce, no, i nareszcie ziściło się to, i przekonasz się, jak wierny muzułmanin potrafi postępować z parszywym psem chrześcijańskim. Dla ciebie stokroć lepiejby było, gdybyś się był nie narodził. Ja cię...
— Oszczędź sobie tych gróżb, wiem sam, co zrobisz ze mną!
— No, co?
— Przedewszystkiem każesz mi wyrwać język, potem wykłuć oczy, odciąć uszy, nos i wszystkie członki.
— Istotnie wiesz. Któż cię o tem uwiadomił?
— Ktoś, kto dwa razy doświadczył, że ja się niczego nie boję i umiem wyjść obronną ręką z najgorszego niebezpieczeństwa.
— Któż to taki?
— Abd Asl, twój ojciec.
— Prawda, wymknąłeś mu się już kilkakrotnie, ale co on, to nie ja. Mnie się już nie wymkniesz. Prędzej obłok zawali się nam na głowę, niż cię z rąk swoich wypuszczę.
— Nie wierzę w to wcale. Możliwe, że mógłby mnie jakiś człowiek przyprawić o śmiertelną trwogę, ale ty z wszelką pewnością nie.
— Psie! W przeciągu kilku minut będziesz szczekał o łaskę i zmiłowanie.
— Spróbuj!
— Sądzisz, że żartuję?
— Nie, ale tylko grozisz. Do wykonania tej groźby brak ci odwagi.
— A niech cię dyabli zjedzą! Pokażę ci właśnie, że posiadam odwagę. Tu do mnie, chłopcy! Zobaczycie jak pies chrześcijański będzie się wił w śmiertelnych podrygach.
Na te słowa zgromadzili się około nas wszyscy ludzie, obecni na pokładzie. Ibn Asl poszedł do kajuty.
— Co ty dobrego robisz, effendi? — zauważył Ben Nil — Drażnisz go niepotrzebnie i wręcz nie poznaję cię teraz. Byłeś zawsze tak roztropny. Teraz pogorszyłeś sprawę nie do naprawienia.
— Nie obawiaj się! Ja mu tylko pokażę, że nie on mnie, ale ja jemu napędzę strachu.
Ibn Asl wyniósł z kajuty obcęgi i podniósł je w górę, wołając:
— Temu synowi przeklętej suki trzeba naprzód wyrwać paznokcie u palców. Kto się tego podejmie? Odezwało się kilka głosów naraz: ja, ja, ja. Z pomiędzy zbitych w grupę łowców wystąpił jeden silny i barczysty drab, wyciągnął rękę po obcęgi i prosił:
— Daj mnie, panie! Wiesz o tem dobrze, co ja potrafię, bo mnie to nie pierwszyzna.
— Dobrze, zgadzam się i mam nadzieję, że nie zawiedziesz moich oczekiwań.
Drab chwycił obcęgi, stanął przedemną i kłapał niemi przez dłuższą chwilę, dając mi do poznania, jak błoga czeka mnie przyjemność. Potem pochylił się nademną, by mnie obrócić, bo ręce miałem związane w tyle. Na to tylko czekałem. Drab chełpił się ze swoich zdolności do okrucieństw i znęcania się nad bezbronnemi ofiarami i dlatego nauczka była dla niego bardzo pożądana, i gdyby nawet zagrażała jego życiu, tem lepiej. Zebrałem wszystkie siły i w okamgnieniu skurczyłem kolana i, wyprężywszy nogi nagłym rzutem, kopnąłem go w brzuch tak silnie, że wywrócił koziołka, potrącił kilku obok stojących gapiów i padł na pokład bez przytomności. Z ust buchnęła mu krew, widocznie przeciął sobie język. Wywołało to nieopisany popłoch wśród całej załogi, jedni klęli, drudzy odgrażali się zapalczywie i dopiero Ibn Asl uspokoił ich, zajmując się następnie poturbowanym, który nie dawał ciągle znaku życia. Zabrano go na bok, a Ibn Asl, zacisnąwszy pięść, syknął do mnie:
— Odpokutujesz to dziesięciokrotnie, postąpię z tobą zupełnie inaczej, niż przedtem postanowiłem. Chwyćcie go — dodał do swoich ludzi — tak silnie, żeby się ani ruszył, i ręce wyciągnąć mu na wierzch, zaczniemy operacyę!
Opadło mnie sześciu potężnych drabów, czemu nie stawiałem najmniejszego oporu. jeden przyniósł obcęgi, które podczas zajścia daleko na pokład odleciały, i zamierzył niemi wyrwać mi paznogcie.
— Jedno słowo, Ibn Asl! — krzyknąłem teraz — Czyń ze mną, co ci się podoba i zapewniam cię, że ani jednego jęku nie usłyszysz z moich ust. Zwracam ci jednak uwagę, że wszystko to, co od ciebie ucierpię, spotka w równej mierze Abd Asla, twego ojca!
— Me...e...go ojca? — zapytał zdziwiony.
— Tak i nietylko jego, ale wszystkich, którzy się razem z nim znajdują.
— Co wiesz o moim ojcu? Gdzie on jest?
— Wyprawił się przeciw mnie, by mnie schwycić.
— No... to prawda... ale znowu wymknąłeś mu się, widocznie nie mógł cię odnaleźć.
— Owszem, nie odnalazł mnie, ale natomiast ja jego odnalazłem i to w taki sposób, że odechce mu się na całe życie podobnego spotkania.
— Kullu szejatin — wszyscy dyabli! Czy tylko nie łżesz?
— Możesz wierzyć lub nie — wszystko mi jedno.
— Gdzieżeście się spotkali?
— Nad studnią.
— Którą?
— Nie chce mi się powiedzieć.
— Musisz.
— Nie muszę, bo to moja tajemnica. Każ mi rozwiązać ręce i nogi, a zaprowadzę cię do niego, jeżeli zaś nie chcesz, to będziesz miał na sumieniu i jego i cały oddział.
— To mi się podoba, — zaśmiał się — chcesz się ratować zapomocą kłamstwa.
— Kłamstwa! A skądbym wiedział, że on się wyprawił przeciw mnie?
To go zastanowiło, dlatego zapytał:
— Byli pieszo?
— Nie, na wielbłądach.
— Ilu ludzi?
— Eh, czy myślisz, że mam chęć dać się brać na spytki, jak żak szkolny? Wystarczy, gdy ci powiem, że wszyscy zostali schwytani i że czeka ich to wszystko, co ty ze mną wyprawiasz.
— Są więc niedaleko?
— No, niebardzo, bo myśmy ich znacznie wyprzedzili na doborowych wielbłądach.
— A czemużeś ich pozostawił?
— Znajdują się w pewnych rękach. Znasz może człowieka, który mianuje się fakirem el Fukara?!
— Oczywiście, rozmawiałem z nim jeszcze przedwczoraj wieczorem. Dlaczego się o to pytasz?
— Bo on spotkał nas przypadkowo i chciał ratować jeńców.
— I udało mu się?
— A czyż znajdowałbym się obecnie tutaj, gdyby tak było? Ma on też porządną nauczkę za to, że śmiał wmieszać się do moich spraw, bo sam dostał się do niewoli. Nie pojmuję, jak mogłeś ważyć się na coś podobnego... Wysyłasz ludzi, by mnie schwytali, chociaż dobrze wiesz, że nie uda się to nikomu i nigdy.
— Człowieku, czyś ty zwaryował? Toż właśnie w tej chwili jesteś schwytany i znajdujesz się w mojej mocy, jesteś moim więźniem.
— Bynajmniej. Wrócisz mi wolność zaraz, jestem o tem najmocniej przekonany.
— Prędzej mnie djabeł porwie...
— Nie klnij i nie przysięgaj się daremnie, bo sam nie wiesz, co czynisz!
— A ty jesteś chytrzejszy niż lis i nikt nie śmie ci zaufać. Wyobrażasz sobie tylko, żeśmy cię chwycić chcieli, i podajesz to za rzeczywistość, jakbyś naprawdę o wszystkiem wiedział.
— Czy wyobrażam sobie tylko, że twój ojciec jest dowódcą?
— No, co do tego. Ale dlaczego udałeś się w kierunku dżezireh Hassania?
— Ażeby potargować się z tobą.
— Któż ci powiedział, że ja się tam znajdowałem?
— Twój ojciec i zdaje mi się, że to najpewniejszy dowód, iż z nim rozmawiałem.
— O cóż to chciałeś targować się ze mną?
— O jeńców, których mam w ręku.
— E? Spodziewałeś się okupu?
— Pomówimy o tem później.
— Nie pojmuję, dlaczego nie mówiłeś ze mną o tem zaraz po przybyciu do mnie wczoraj wieczór.
— Ba, ale w takim razie musiałbym był przyznać się, kim jestem, i nie mógłbym był uratować reisa effendiny.
— Wiedziałeś, że go oczekuję?
— Ojciec twój mi powiedział.
— Niemożliwe. Mój ojciec za nic w świecie nie mówiłby z tobą o tem.
— Wygadał się mimowolnie.
— Nie rozumiem.
— No niejedno jeszcze będzie dla ciebie niezrozumiałe, gdy się później o mnie dowiesz.
— Przez usta twoje przemawia pycha i zarozumiałość, a mimoto leżysz bezsilny u moich nóg.
— Mylisz się. Jeżeli do pewnego ściśle określonego czasu nie powrócę do swoich ludzi, stanie się ze wszystkimi jeńcami i z twoim ojcem to, czego byłeś świadkiem na Wadi el Berd, gdy reis effendina powystrzelał wszystkich schwytanych co do nogi. Nawet fakir el Fukara musi zginąć.
Nastąpiła dłuższa pauza, podczas której Ibn Asl rozważał wypowiedziane przeze mnie słowa, poczem zapytał:
— Ilu z moich ludzi uciekło?
— Ani jeden!
— Kłamiesz mimo, że starasz się mówić poważnie i nawet z oczu ci to patrzy.
— Mówię prawdę,
— A ja ci udowodnię, że nie. Widziałeś może jeźdźca, który dopiero co ukazał się był na brzegu?
— Widziałem.
— Był to Oram, jeden z moich ludzi; towarzyszył memu ojcu podczas wyprawy.
— Możliwe, ale nie w tym czasie, kiedy spotkałem twój oddział. Może był gdzie wysłany, a po powrocie, spotkawszy swoich towarzyszy schwytanych, umknął niepostrzeżenie, aby ciebie zawiadomić o nieszczęściu.
— Mógłbym się dowiedzieć, w jaki sposób udało ci się uwięzić ludzi, których przeciw tobie wysłałem?
— Nie mam wcale ochoty bawić się w opowiadania i opisy.
— W takim razie niech opowiada stary Abu en Nil.
— On nie wie o niczem, bo nie był wcale z nami. Od chwili, kiedy dopomogłem mu w Gizeh do ucieczki, nie widzieliśmy się i dopiero spotkałem go poraz pierwszy dziś na pokładzie tego okrętu.
— Prawda to?
— Proszę cię, nie pytaj mnie więcej, czy to prawda, co mówię, bo mnie to obraża, przyznasz to zresztą sam!
— A przecie przedstawiłeś mi się w nocy jako Amm Selad ze Suezu, a dziś przyznałeś się, że jesteś poszukiwanym przeze mnie effendim. Czyż to nie było kłamstwem?
— Nie, to tylko podstęp wojenny.
— Wy, chrześcijanie, nie zdajecie sobie sprawy, co znaczy kłamstwo.
— A muzułmanin nie zadaje sobie wcale trudu co do podstępu wojennego, tylko morduje i zabija wprost. Allahowi powinieneś dziękować, że nie przyznałem się wczoraj, kim jestem, gdyby bowiem nie to, miałbyś dziś na sumieniu straszną zbrodnię morderstwa setek ludzi. Zapytaj zresztą Ben Nila!
Podczas tej rozmowy ludzie cisnęli się hurmą do nas, chcąc słyszeć wszystko, co zaczął opowiadać Ben Nil. Był na tyle rozsądny, że przemilczał miejscowość, co nadawało całej sprawie pewnej tajemniczości i oczywiście wyjść mogło na moją korzyść. Wszyscy słuchali z zapartym oddechem opowiadania i dopiero, gdy Ben Nil skończył, Ibn Asl zauważył mocno zdziwiony:
— Naprawdę wierzyć mi się nie chce, jakobyś zabił lwa z El Teitel, effendi.
— Możesz nie wierzyć.
— Odważyłeś się na to chyba, nie wiedząc wcale, co ci grozi.
— Zaryzykowałem własne życie, nic więcej.
— Czy to nie dosyć? Czy może człowiek ponieść większą stratę nad życie?
— O, o wiele więcej.
— Co naprzykład!
— To, co dawno już utraciłeś, a mianowicie honor, dobre imię i łaskę u Boga i u ludzi.
— Effendi, nie myśl, że ja nagle popadnę w skruchę i rozrzewnienie! O, nie! Jestem w tej chwili twoim panem i władcą i życie twoje zawisło od mej woli.
— Nie przeczę, ale równocześnie zawisło od twej woli życie Abd Asla, fakira el Fukara i całego oddziału ludzi.
— Ach tak. Przybyłeś ułożyć się ze mną o wolność tych ludzi. Ciekaw jestem, jakie jest twoje żądanie.
— Nie bardzo wygórowane. Przysięgnij, że nie będziesz już zajmował się handlem niewolników, wróć mi wolność i oczywiście tym dwom moim towarzyszom!
— Zadowoliłbyś się moją przysięgą?
— Może, a może i nie. Możliwem jest, że zażądam pewnego zabezpieczenia.
— Na jakiej podstawie przypuszczasz, że mógłbym przysiąc fałszywie?
— Bo znam już wielu muzułmanów, którzy składali fałszywe przysięgi.
— Widocznie nie byli to prawi wyznawcy proroka.
— Mogę ci udowodnić, że fakir el Fukara i twój ojciec, który uchodzi za bardzo pobożnego fakira, przysięgli na Allaha i brodę proroka, a skłamali wszystko od początku do końca.
— Czy ty byłeś tym, który żądał od nich przysięgi?
— Ja.
— W takim razie nie popełnili żadnego grzechu, bo jesteś niewiernym.
— Ach, to tak! Rozumiem. Muzułmanin może wobec chrześcijanina przysiąc fałszywie i to wcale nie jest uważane za krzywoprzysięstwo.
— Rzecz się ma tak, jakby wcale nic nie powiedziano.
— I wobec tego żądasz, abym wierzył twoim zapewnieniom? Złapałeś się sam, wobec czego zmuszony jestem postawić inne warunki.
— No? Słucham.
— Uwolnisz nas wszystkich trzech, a ja w zamian daruję wolność twemu ojcu i fakirowi el Fukara. Resztę jeńców oddam reisowi effendinie.
— Co za bezczelność! — przerwał mi szyderczo. — Ten giaur znajduje się na naszej łasce lub niełasce, a mówi tak, jakby miał tu coś do rozkazu! Czemu ja nie podniosę ręki, by cię zdruzgotać na miazgę!? — dodał zwracając się do mnie.
— Czemu nie podniesiesz ręki? A no, bo masz ją związaną. Zginę ja — spotka ten sam, a może nawet jeszcze gorszy los twego ojca.
— Jesteś tego tak pewny?
— Powiedziałem ci już, że skoro nie wrócę na oznaczony czas do swoich, zacznie się natychmiast straszna godzina dla Abd Asla i jego towarzyszy niedoli.
— Kiedy to ma nastąpić?
— Moja to tajemnica, mogę ci tylko powiedzieć, że im prędzej się zdecydujesz, tem mniejsze niebezpieczeństwo grozi twemu ojcu.
— Hm, żądasz wydania trzech osób za dwie, to miarka bynajmniej nierówna.
— Owszem, gdyż wcale w rachubę nie biorę Abu en Nila, który jedynie Bogu ducha winien.
— Na ile oceniasz siebie?
— W tym wypadku idzie tylko o liczbę osób. Dwie głowy za dwie głowy. Sternik jako dodatek.
— Czy to warunek ostatni?
— I nieodwołalny.
— A teraz pozwól, że ja ze swej strony przedstawię propozycye! Zwrócicie wolność wszystkim jeńcom, a ja w zamian oddam Abu en Nila i Ben Nila!
— A ja?
— Zostaniesz.
— Dziękuję, jesteś mężem bardzo roztropnym i mądrym i, gdyby nie to, że leżę skrępowany, padłbym przed tobą na klęczki i wielbił twoją wielkość.
— A twoja mądrość czyż nie jest bez granic... wszak ona... nie miała nigdy początku... Jakżebym śmiał uwolnić cię tak sobie z lekkiem sercem, skoro masz tyle na sumieniu. O, patrz, tam leży człowiek, którego dopiero co zamordowałeś.
— Naprawdę?
— Jeszcze dotąd nie dał znaku życia.
— Eh, to tylko chwilowe oszołomienie, zajmij się nim, może potrzebna będzie pomoc.
— Nie mamy hekima na pokładzie, jednakże — ty jesteś obcym effendim, a każdy z takich jest lekarzem, sądzę więc, że i ty znasz tę sztukę.
— Owszem.
— Zechciej więc opatrzyć nieszczęśliwego!
— Nie mam przecie swobody ruchów.i
— A gdybym ci rozwiązał ręce, czy próbowałbyś ucieczki?
— Nie.
— Kto tobie może ufać... Jesteś silny, zuchwały i przebiegły.
— Nie sądź, że skoczę do rzeki, aby mnie tam pożarły krokodyle! Pominąwszy to jednak, zapewniam cię słowem, że na wszelki wypadek nie opuszczę twego okrętu bez obu współjeńców. Uwolnij mi więc ręce, a potem możesz je związać napowrót!
— Dobrze, ale pamiętaj, że będę trzymał w ręku przez cały czas pistolet i, jeżelibym tylko zauważył choćby jak najmniej podejrzany ruch z twej strony — dostaniesz kulą w łeb.
Przyniesiono człowieka do mnie i rozwiązano mi tylko ręce, więzy na nogach pozostały. Gdybym był chciał złamać słowo, byłby mi się niezawodnie nadał nader śmiały, ale niezły plan. Człowiek, leżący koło mnie bez ruchu, miał za pasem nóż, który mogłem wydobyć rzutkim ruchem, aby przeciąć więzy na nogach, a następnie zaatakować Ibn Asla, który trzymał wpraw„dzie pistolet w ręce, ale z kurkiem nieodwiedzionym. Gdyby mi więc było się udało zapakować go do kajuty, obok której znajdowaliśmy się właśnie, mogłem był wymusić na nim wszystko wedle własnej woli, niestety dałem słowo i musiałem go dotrzymać, będąc najświęciej przekonanym, że zarówno Ibn Asl, jak wszyscy obecni na to nie zasługiwali i, gdyby okoliczności złożyły się ku temu, to wszyscy gotowiby z lekkiem sercem złamać nietylko słowo, ale i przysięgę na Allaha.
— No? — zapytał Ibn Asl, gdy ukończyłem badanie — Czy istotnie tylko omdlenie?
— O, tak omdlenie, ale takie, z którego nigdy się już nie obudzi. Tak zawsze bywa, gdy ktoś bez należytego zastanowienia się chce wyrywać bliźniemu paznokcie.
— Co? Nie żyje?
— Zgadłeś. Człowiek ten nigdy już nie będzie zmuszał niewinnych ofiar do „śpiewania“ wśród barbarzyńskich katuszy. Wskutek kopnięcia nastąpiło zerwanie organów brzusznych i krwotok wewnętrzny, a ponadto nieszczęśliwy, upadając, złamał sobie kręgosłup w karku.
— Allah kerim! Jesteś mordercą!
— Stanowczo nie, lecz dwaj inni, a mianowicie ty i on sam.
— Nieprawda, ty zadałeś mu śmiertelny cios i przestępstwa twoje powiększają się z każdą godziną. Sądzisz więc, że wobec tego puszczę cię na wolność?
— Przenigdy! — wtrącił porucznik — śmierć mu!
— Zabić go, jak psa, zabić! — ozwały się głosy w liczbie może do pięćdziesięciu.
— Pomyśl, że zginie również twój ojciec...
— Pomyśl, — odparł z drwiącym uśmiechem — że do tej chwili tylko od ciebie słyszałem o wszystkiem i że muszę dowiedzieć się prawdy od Orama. Jestem prawie pewny, że sprawa weźmie zupełnie inny obrót i to taki, że będziesz zębami zgrzytał ze zgrozy.
A zresztą niech będzie, co chce i jak chce, nie pusżczę cię za żadną cenę.
— Wolisz poświęcić rodzonego ojca?
— Bez wahania. Przeżył już dość lat i niewielka będzie szkoda, gdy umrze, a ciebie trudnoby mi było poraz wtóry dostać w ręce tak snadnie. Zatrzymam cię więc i przestanę się tobą zajmować dopiero wówczas, gdy ostatnia kropla krwi z ciebie wypłynie, ostatni oddech uleci. Hej! — krzyknął do obecnych — zabrać wszystkich trzech i wpakować do ciemnicy! Drzwi dobrze zaryglować i postawić wartę!
Rzuciło się na nas kilku, nie troszcząc się o całość naszych kości; wlokło po schodach w dół i niosło następnie przez ciemny korytarz w głąb. Nie zdołałem nawet rozpoznać, w której stronie okrętu znajdowała się cela, do której wpakowano nas; zaryglowano drzwi, a jeden z drabów zauważył:
— Za wiele gadania z tym psem i za wiele zaszczytu! Jabym o wiele krócej postąpił. Nóż w pierś i po krzyku! Allah niech ich spali... Kto zostaje na posterunku?
— Ja — ozwał się znajomy mi skądś głos.
— Dobrze, niebawem cię zwolnię, służba nieciężka, bo oni są powiązani i zamknięci. No i zresztą gdzieby uciekli? Potopić się w nurtach rzeki?
Niebawem kroki ucichły i nawet z pokładu nie dolatywały już głosy. Począłem się tedy oryentować w tej nowej pozycyi. Przedewszystkiem zapomocą czucia zbadałem, że podłoga była zrobiona z drewnianych dylów, nadaremnie jednak starałem się wywnioskować po szumie wody, w której stronie okrętu jesteśmy. Przypuszczałem tylko, że komórka należała do tak zwanego zogu[99], a więc byliśmy w przedniej części okrętu.
Abu en Nil chciał coś mówić, lecz powstrzymałem go, gdyż człowiek, stojący na straży mógł nas łatwo podsłuchać i podwoić swą czujność. Po niejakim czasie słychać było ciche macanie i czołganie, które to się oddalało, to znów zbliżało. Wreszcie ktoś począł do drzwi leciuchno i ostrożnie pukać tak, że ledwie dosłyszeć było można. Nie odezwaliśmy się, a mimoto pukanie się powtórzyło i to śmielej niż przedtem, a że i teraz nie dawaliśmy wcale jakiegokolwiek znaku, dał się słyszeć leciuchny szept:
— Effendi, czy słyszysz mnie?
— Słyszę.
— Zostałem z własnej ochoty na straży, jedynie dlatego, by cię zapytać, czy mnie zgubisz.
— Zgubisz? — Któżeś ty? a
— Ten, z którym rozmawiałeś wczoraj w Hegazi.
Ucieszyło mnie to niezmiernie, gdyż z pojawieniem się tego człowieka błysnęła dla mnie gwiazdka nadziei, słaba wprawdzie, ale przy sprzyjających okolicznościach mogła się stać dla nas wielką gwiazdą zbawienia. Człowiek ów drżał z obawy, abym w przystępie gniewu nie zapomniał o danem mu słowie i nie wygadał się przed Ibn Aslem, któryby go ukarał bardzo surowo za długi język. To była woda na mój młyn.
Kiedy zawiodły mnie już wszystkie oczekiwania, nie pozostało mi nic innego, jak tylko własna siła fizyczna i zręczność. Możliwem było naprzykład, że uda mi się przerwać palmowy łyczak na rękach przez dłuższe tarcie o kant belki, reszta dałaby się już jakoś zrobić. Wygodniej jednak było wykorzystać inną sposobność, a mianowicie otrzymać od tego człowieka jakie ostre narzędzie i dowiedzieć się od niego wielu ważnych rzeczy, bez których ucieczka mogła być bądź utrudnioną, bądź nawet spełznąć na niczem.
Przyczołgałem się pod same drzwi i pytałem szeptem:
— Słyszałeś, że chciano mi powyrywać żywcem paznokcie?
— Tak, effendi.
— Wobec tego wiesz zapewne, co nam zarzucają i co nas czeka.
— Skazani jesteście na śmierć wszyscy.
— A co na to Ibn Asl?
— Wielu jest zatem, ale nie brak i takich, którzy się domagają wypuszczenia cię na wolność, byle tylko uratować towarzyszy, będących u ciebie w niewoli.
— Która partya liczniejsza?
— Narazie nie wiem, ale na wszystkie nieba Allaha błagam cię, nie powiedz Ibn Aslowi, że wtajemniczyłem cię w różne rzeczy, bo każe mnie rozstrzelać albo wyrzuci mnie do wody na pastwę krokodyli!
— W takim razie bardzo mi przykro, że ci nic pomóc nie mogę.
— Nic? Allah kerim — Allah jest łaskawy. Czy odmówisz mi swej łaski? Wszak jesteś chrześcijaninem!
— Chrześcijanin ceni własne życie tak dobrze jak i każdy z wyznawców proroka.
— Ty jednak wcale się przez to nie uratujesz, gdy opowiesz Ibn Aslowi, co słyszałeś odemnie.
— Mylisz się pod tym względem. Słyszałem od ciebie wiele szczegółów, które mogę wyzyskać na swą korzyść.
— Przyrzekłeś mi jednak dotrzymać tajemnicy.
— O ile sobie przypominam, przyrzekłem ci to istotnie, ale tylko co do jednego punktu i pod warunkiem, że będę uważany za tego, za kogo się podałem, a że sprawa wzięła zupełnie inny obrót, wiadomości, udzielone mi przez ciebie, są obecnie dla mnie jedyną i ostateczną bronią.
— O Allah, o proroku święty! Jestem zgubiony!
Zamilkł na chwilę, widocznie rozważał coś w myśli. Ale co? Ten moment oczekiwania był dla mnie bardzo ciężki, na szczęście stało się o wiele, wiele korzystniej, niż przypuszczałem. Po ponownem zapukaniu szepnął znowu:
— A gdybyś mógł uciec, effendi!...
— Byłoby najlepszem wyjściem i dla mnie i dla ciebie, bo wówczas nie potrzebowałbym mówić z Ibn Aslem o tobie.
— Niestety, ucieczka jest zupełnie niemożliwą. Jesteś związany, powtóre, czuwać tu będzie bezustannie warta, a po trzecie, choćby i nie, to w jaki sposób wydostałbyś się na ląd z okrętu?
— Czy to już wszystkie przeszkody?
— Mnie się zdaje, że te trzy są dosyć poważne.
— A ja natomiast lekceważę je sobie i wystarczyłaby mi tylko pewna pomoc ze strony zaufanej osoby.
— Byłoby to bardzo niebezpieczne, effendi...
— Bagatela! O naszej ucieczce nie dowie się żadna żywa dusza.
— Cóż powinien zrobić ów zaufany człowiek?
— Dwie rzeczy tylko, z których pierwsza jest prostsza i błahsza od drugiej. Przedewszystkiem niechby mi dostarczył ostrego noża!
Po krótkiej chwili namysłu, ozwał się:
— Dobrze, dam ci nóż.
— Kiedy? Zaraz. Tam w tyle znajduje się paka z narzędziami, przyniosę. A...a... druga rzecz?
— Pewne informacye — nic więcej. Za to przyrzekam, że ani jednem słowem cię nie zdradzę.
— Dobrze, pytaj mnie więc, a odpowiem... Pst... cicho, ktoś się zbliża!...
Zatrzeszczały schody. Ktoś zszedł po nich i zapalił światło, które wpadało wązkiemi pasmami przez szpary ściany do środka kaźni. Naprowadziło mnie to na domysł, że wskutek upałów deski wyschły, skurczyły się. I istotnie powstały stąd szpary tak szerokie, że można było przez nie wsadzić nóż bez przeszkody. W tej chwili pomyślałem też i o ryglu, którym założone były drzwi w połowie wysokości. Spostrzegłem ku mojej uciesze, że był to drewniany patyk o długości około pół metra, a szeroki na kilka centymetrów, który mógł się dać łatwo usunąć od wewnątrz. Do poczynienia tych spostrzeżeń wystarczyły ledwie sekundy, poczem ów ktoś zbliżył się do drzwi, otworzył je i wszedł ze światłem w ręku. Przymknąłem powieki, ale tak tylko, bym mógł dalej rozejrzeć się po komórce. Była to ubikacya ciasna, jak gołębnik, i nie zauważyłem tu żadnego wogóle przedmiotu, nawet gwoździa, wbitego w ścianę.
— No, i jakże się wam tu powodzi? — ozwał się sarkastycznie handlarz niewolników. — Pokaż więzy!.. Chciałbym się przekonać, czy się nie rozluźniły...
Postawił lampę na podłodze i obejrzał następnie moje ręce i nogi. Byłem tak silnie skrępowany, że powrozy z łyka wgryzały się w ciało i omal krew nie wystąpiła.
— Myślałeś w dalszym ciągu o cenie, którą mi postawiłeś? — zapytał, na co mu wcale nie dałem odpowiedzi.
— A może będziesz łaskaw oznajmić mi, czy upłynął już termin, w którym cię oczekiwano?
— Nie obawiaj się, zdążę na czas tam, gdzie mnie oczekują!
— Wybornie! Spotkasz się zatem z psami, które do ciebie należą — w wieczności.
A do strażnika dodał:
— Uważaj bacznie, aby te wrzodliwe szakale nie rozmawiały ze sobą! Weź bat i chłoszcz, głowaczy nie głowa!
Dawszy ten rozkaz, podniósł lampę, splunął na mnie i zamknął drzwi, poczem wstąpił na schody, postawił światło w jakimś zakamarku i zgasił je, wreszcie wyszedł na pokład.
Po upływie dobrej chwili zapukał nasz znajomy i począł szeptać:
— Już poszedł i jesteśmy bezpieczni, effendi. O co chciałeś mnie pytać?
— Przedewszystkiem, powiedz mi, co to za ubikacya, w której się znajdujemy?
— To zidźn el bahriji[100], w którem zamykani bywają za karę nasi ludzie.
— Gdzie śpi załoga w nocy?
— Tu pod pokładem i jeszcze niżej pod wiązaniami, jeżeli niema niewolników.
— Musielibyśmy zatem przechodzić obok śpiących i natknąć się nawet na nich?
— Rozumie się.
— O, to źle.
— Ale wieczorem załoga znajduje się zazwyczaj na brzegu i dopiero późno w noc schodzi pod pokład o tej godzinie mniej więcej, co wczoraj.
— Znasz maijeh es Saratin?
— Dokładnie, bo zatrzymujemy się tam dość często w celach ukrycia się przed pościgiem.
— Daleko jeszcze do tej zatoki?
— Znajduje się ona na lewym brzegu Nilu po drugiej stronie wsi Kwana. Wejście do niej jest tak zarośnięte, że tylko dobrze obznajomiony może trafić do środka, a okręt cały niknie wśród gałęzi i pnących roślin.
— Tam ma się zatrzymać dziś Oram, nieprawdaż?
— Tak jest. Dopłyniemy na miejsce około północy, gdyż Ibn Asl zarządził, aby o ile możności przyspieszyć jazdę. Po południu spotkamy wyspę Mohabileh, a wieczorem wieś Kwanę.
— Nie mógłbyś się tak urządzić, ażeby w chwili wjazdu do maijeh, znowu warta na ciebie przypadła?
— Owszem, ale — czy... chcielibyście może w tym czasie czmychnąć?
— No, nie, gdyż narazilibyśmy cię na niechybne nieprzyjemności. Uciekniemy dopiero później, gdy cię zluzują z warty. Ale musi się to stać w tym czasie, kiedy ludzie będą na brzegu, nie później, bo gdy się tu zwalą na nocleg, ucieczka byłaby niemożliwą. Może jest z pośród twoich towarzyszy jaki łajdak i nicpoń, którego warto ukarać za rozmaite łotrowskie sprawki?
— O, są tacy, do których mam wstręt.
— Urządź więc tak, aby właśnie na ową krytyczną chwilę przypadła warta takiego draba! Im większy drab tem lepiej, bo gdy uda się nam ucieczka, Ibn Asl wymierzy mu dotkliwą karę. Ale, ale, idzie o główniejszą rzecz. Czy nie wiesz, gdzie znajduje się moja broń? Bez niej nie dałbym sobie rady.
— Ibn Asl schował ją w swej kajucie jako osobistą zdobycz.
— Przekonaj się więc, czy nie przeniesiono jej gdzieindziej, bo to kwestya dla mnie bardzo ważna. Jeżeli się sprawisz dobrze, to nietylko, że cię nie zdradzę, ale wynagrodzę cię jeszcze osobno, bo pieniędzy nam nie odebrano, co zresztą wcale nie jest dla nas dobrą wróżbą, gdyż widocznie są bardzo pewni co do nas. W ostatniej chwili, gdy się przekonam, że ucieczka się uda, zostawię ci pewną kwotę w miejscu, które sam oznaczysz.
— O, jeżeli chcesz, effendi, sprawić mi tę przyjemność, to niema na całym okręcie lepszego miejsca jak tam pod schodami, gdzie leżą maty palmowe. Możesz tam włożyć węzełek z pieniędzmi. Tylko... w jaki sposób dowiem się, żeście uciekli, i czy kto inny nie natknie się przypadkowo na skrytkę? Wspomniałeś przecie, że nikt nie zauważy waszej ucieczki.
— Dam ci znak. W tych okolicach żyją tak zwane koty morskie i zapewne nie jest ci obcy głos tych małp, gdy je kto w nocy nastraszy.
— Znam ten głos.
— Dobrze więc. Ażebyś wiedział, kiedyśmy umknęli, ozwę się trzykrotnie, naśladując głos małpy, i skoro to zauważysz, biegnij w umówione miejsce — a znajdziesz tam nagrodę z pewnością!
— Pragnę z całego serca, effendi, abym znalazł ten upominek, po pierwsze, że ja pieniądze bardzo, a bardzo lubię, a powtóre, będzie to dla mnie oznaką radosną z szczęśliwego obrotu sprawy dla was. Co jeszcze rozkażesz, effendi?
— Radbym się dowiedzieć, jakie nowiny przywiózł Oram, niestety, nie będzie to możliwe, bo nim skończy opowiadanie, my powinniśmy być już w drodze.
— Możliwe, że mi się uda choć cokolwiek usłyszeć, i wówczas zawiadomię cię natychmiast.
— W jaki sposób? Przecie tu będzie warta.
— To nic nie szkodzi. Posłuchaj! Nie możesz uciec zaraz w pierwszej chwili, gdy się zatrzymamy, a Oram będzie opowiadał natychmiast, ja podsłucham i następnie przybiegnę tu podzielić się wiadomością ze strażnikiem, no i oczywiście wy wszystko będziecie słyszeli.
— Istotnie znakomita myśl i upominek dla ciebie będzie tem większy, im więcej pójdziesz mi na rękę. Teraz już dość; wiem wszystko, co mi było potrzebne, a nie chciałbym obciążać twego sumienia innemi jeszcze sprawami.
Na tem skończyło się nasze porozumienie. Spiskowiec postarał się dla mnie o nóż bardzo ostry i spiczasty tak, że na wypadek mógł wystarczyć do uśmiercenia kogokolwiek, ktoby mi stanął na przeszkodzie. Położenie moje bowiem było tego rodzaju, że mogłem ze spokojnem sumieniem odważyć się na wszystko w obronie własnego życia i towarzyszy.
Co za szczęście, że ten człowiek drżał o swą skórę! Byłem prawie przekonany, że około północy zaświta nam zupełna wolność! W ciągu popołudnia przyszło mi na myśl, czy przypadkiem ściana zewnętrzna nie posiada szpar również, i okazało się, że była to myśl wcale dobra. W okręcie nie było żadnego towaru i dlatego zanurzał się w wodę bardzo mało, wskutek czego zewnętrzna ściana w miejscu, w którem się znajdowaliśmy, wystawała ponad poziom i deski były dosyć rozeschnięte, a miejscami smoła poodpadała. Chwyciłem następnie rękojeść noża w zęby i co prawda z pewną trudnością udało mi się wydłubać maleńki otworek na świat. Przez tę dziurkę mogłem jednem okiem zobaczyć dość szeroki zakres. W łodzi poprzód okrętu pracowano ciągle, a nawet wywieszono w niej mały żagiel. Na wszelki wypadek zatkałem potem dziurkę tak, aby ktoś, wszedłszy do celki przed czasem nie mógł jej zauważyć.
Pod wieczór pofatygował się Ibn Asl do nas powtórnie i wywnioskowałem, że jest nas zupełnie pewny, bo zrewidował tylko mnie jednego, poczem wyszedł, nie odezwawszy się ani słowa. Całe szczęście dla nas, że nie zauważył noża, który z przezorności ukryłem w kącie poza Abu en Nilem. Kilkakrotnie kusiło mnie rozpocząć robotę, ale wstrzymywałem się do ostatniej chwili, bo możliwe było, że on jeszcze raz powróci. Wolałem przysunąć się do samej ściany i patrzyć przez dziurkę na Nil. Cienie drzew z lewego brzegu padały ukośnie, a więc słońce miało się już ku zachodowi i widocznie zbliżaliśmy się już do wioski Kwana. Niebawem zapadł zmrok i, nie mogąc już dojrzeć niczego, odsunąłem się od ściany i położyłem się celem wypoczęcia.
Wedle rachuby zachodniej mogła być godzina ósina, gdy nasz spiskowiec objął ponownie wartę. Zamienił potem kilka zaledwie słów ze mną, upewniając, że się nie rozmyślił i że po nim przybędzie następca, któremu nie zaszkodzi choćby bardzo dotkliwa nauczka.
— Kiedy będziemy w maijeh? — spytałem.
— Zaraz po zmianie warty. Ja wyjdę natychmiast na brzeg i, gdyby tylko zaszło co nieoczekiwanego, postaram się ostrzec cię zawczasu. Dotychczas jednak wszystko w porządku. Broń leży w przedniej kajucie Ibn Asla.
Doczekaliśmy się nareszcie zmiany straży. Rozmawialiśmy w kaźni pocichu, co nie uszło uwagi draba, bo wnet otwarł drzwi i począł wymachiwać w powietrzu rzemiennym batem, wymyślając nam przytem od giaurów i psów chrześcijańskich. Musieliśmy milczeć.
Niebawem dały się słyszeć na górze wyraźne głosy komendy. Biegano po pokładzie, puszczano liny, zwijano żagle. Widocznie zbliżaliśmy się już do maijeh. Po niejakim czasie zauważyłem, że okręt skręcił z głównego koryta w bok, a gdy wyjrzałem przez otworek w ścianie, było całkiem ciemno i nie dostrzegłem nawet gwiazd na horyzoncie, co znowu naprowadziło mnie na myśl, że wjechaliśmy zapewne pod baldachim rozłożystych drzew, wznoszących się nad zatoką. Za chwilę rozjaśniło się. Na brzegu zobaczyłem ognisko, a tuż obok stał jakiś człowiek, który wołał głośno:
— Tutaj! Zrzućcie linę, a zaczepię ją o pień drzewa!
Przystań była tak dogodna, że nie zarzucano nawet kotwicy, a tylko zapomocą lin przysunięto okręt nad sam brzeg, poczem spuszczono w dół drabinę, po której schodzili ludzie z pokładu.
Ściana, o którą się oparłem, przypierała do brzegu i mogłem przez dziurkę widzieć stosunkowo bardzo wiele, reszty zaś trzeba się było domyślać. Gdy okręt był już dostatecznie umocowany, zeszli prawie wszyscy na dół i należało się spodziewać, że Ibn Asl raz jeszcze zaszczyci nas swą wizytą, i zaledwie to pomyślałem, zaskrzypiały schody od wewnątrz, ktoś zszedł, zapalił lampę i zapytał:
— Czy wszystko w porządku?
— Wedle rozkazu, — odpowiedział strażnik — psy zaczęły między sobą szczekać, ale uspokoiłem ich natychmiast zapomocą bata.
— Dobrze zrobiłeś. Walić tylko, co się wlezie.
Otwarł drzwi, oświetlił komórkę i obejrzał nas staranie, poczem ozwał się przez zaciśnięte zęby:
— Rozmówię się teraz z Omarem i losy wasze rozstrzygną się ostatecznie. Radzę ci, byś się przygotował na męczeństwo, które czeka cię jeszcze dziś.
— Mówisz jak dziecko, — odpowiedziałem tonem pewności i powagi — co do mego losu, to nie zmienisz go ani na jotę i rozstrzygnęło się, co się miało rozstrzygnąć, bez twego współudziału.
Ibn Asl parsknął głośnym śmiechem i zauważył:
— Trwoga odebrała ci rozum i pamięć, a odzyskasz to napowrót nie dalej jak za godzinkę i zaczniesz śpiewać na inną nutę.
— Miałeś dziś wymowny dowód, co się stać może, jeżeli ktoś ma odwagę zmuszać mnie do — śpiewania...
— Raz ci się udało, ale drugi raz, no zobaczymy!
Zaryglował drzwi, zgasił lampę i odszedł. Popatrzyłem teraz przez dziurkę na brzeg i spostrzegłem, że ludzie zżynali skrzętnie trzcinę i sitowie, ażeby mieć dogodne miejsce na rozłożenie się. Zapalono też więcej ognisk, co wywnioskowałem z cieni drzew.
Nadeszła teraz długo oczekiwana chwila. Wydobyłem z ukrycia nóż i przyczołgałem się do Ben Nila tak, że, trzymając nóż w zębach, rozciąłem powróz na jego rękach. Była to najcięższa i najbardziej żmudna praca, bo łatwo można go było skaleczyć. Reszta poszła gładko i tak zręcznie, że stojący na straży ani się spostrzegł, czy co wewnątrz zajść mogło. Wolni już wszyscy trzej od więzów, wyprostowywaliśmy członki za pomocą ostrożnych ruchów i czekaliśmy na przybycie znajomego, niestety dopiero po upływie pół godziny zatrzeszczały schody i usłyszeliśmy jego głos:
— Słuchaj no! Nowiny, powiadam ci, niesłychane nowiny przyniósł Oram. Szkoda, że nie możesz posłuchać.
— Dyabli nadali wartę w tak ważnej chwili — odrzekł pełniący służbę. — Cóż tam takiego?
— Ów niewierny effendi mówił prawdę. Nasi towarzysze zostali istotnie schwytani, a ośmiu z nich zabito kolbami w walce.
— Allah niech zgubi reisa effendinę, a ten chrześcijański effendi otrzyma należytą nagrodę od nas i nawet zbyteczną byłoby rzeczą przeklinać go. W jaki sposób zdołał się wymknąć Oram? Czy może wogóle nie dał się schwytać?
— Gdzież tam, schwytano go, ale asakerzy nie związali go zbyt silnie i nad ranem zdołał wymknąć się im z rąk, a nawet zabrał im wielbłąda i oczywiście popędził co tchu w kierunku Hassanii, aby nas zawiadomić, ale spóźnił się biedak ledwie o kilkadziesiąt minut.
— A dlaczego nie pędził wprost do naszego obozu, tylko kołował w górę Nilu?
— Bo nie mógł inaczej. Tam właśnie ciągnęli asakerzy reisa effendiny, a schwytanych nowych towarzyszy nie odstawiono do Chartumu, jak chciał początkowo effendi, lecz do Hegazi. Tam asakerzy oczekują effendiego.
— Mogą sobie czekać do sądnego dnia, a zresztą doczekają się natomiast Ibn Asla, który niezawodnie pospieszy na pomoc schwytanym.
— Oczywiście.
— Mój kochany, możebyś mnie zastąpił tutaj przez chwilę, ofiaruję ci za to chętnie....
— Dajże mi pokój, stałem dopiero całe dwie godziny.
Po tych słowach wybiegł w górę. Dotrzymał więc przyrzeczenia, a ponadto udzielił mi w ten naturalny wprawdzie, ale nader dowcipny sposób bardzo ważnych wiadomości i dlatego przygotowałem dla niego umówioną nagrodę, mimo, że należał do moich wrogów i jako zły wogóle człowiek nie zasługiwał na to. Mogłem zresztą nie dotrzymać przyrzeczenia, ale niech tam wie, że chrześcijanin jest uczciwy i, co raz obieca, od tego się nie uchyli.
Rozmowa ostatnia zresztą była dla nas jeszcze pod innym względem korzystną. Zaintrygowany strażnik wystąpił wysoko na schody, aby chociaż coś niecoś podsłuchać, a ja tymczasem mogłem śmiało wyjść z komórki. Zupełnie inaczej mogłoby było się stać, gdyby człowiek ten czuwał tuż koło drzwi. Rygiel odsunąłem za pomocą noża jeszcze w czasie ich głośnej rozmowy, co uszło zupełnie ich uwagi, teraz łatwo już było o swobodę ruchów. Postępowałem tak zręcznie naprzód, a obaj towarzysze tuż za mną, że ani się spostrzegł, kiedy stanąłem tuż za jego plecyma, i w chwili, gdy chciał zawołać na towarzyszy, aby go zastąpiono, chwyciłem go obydwoma rękami za gardło, a towarzysze związali go w okamgnieniu, poczem zakneblowaliśmy mu usta jego własnym fezem i, zaniósłszy go do komórki, zaryglowaliśmy za nim drzwi. Na pokład wyszedłem następnie sam i począłem nasłuchiwać i rozglądać się w około. Na nasze szczęście nie było na pokładzie żywej duszy. Wróciłem w dół, złożyłem w umówionem miejscu sakiewkę, poczem w towarzystwie obu współwięźniów wyszedłem na pokład i, czołgając się na brzuchu, aby na wszelki wypadek nie dostrzeżono mnie, dotarłem do kajuty i nie bez pewnych trudności namacałem broń i zabrałem ją ze sobą.
— No, a co teraz? pytał strwożony Ben Nil. — Czy możemy zejść po drabinie na brzeg?
— Ba, chwyciliby nas z pewnością — zauważył Abu en Nil.
— Którędyż więc mamy się wydostać na świat, powietrzem?
— O, to właśnie. Najlepiej zrobimy, gdy damy susa w dół między nich. Postraszą się i, nim się połapią, co zaszło, — nas już nie będzie.
— Zlituj się, — zauważył Ben Nil — taki skok nie na moje nogi. Połamałyby się w kawałki.
— No, no, — pocieszałem go — obejdzie się bez karkołomnego skoku, spuścimy się po linie i to nie między nich, lecz z przeciwnej strony, do łodzi, którą umkniemy tak dobrze, jak lądem i na własnych nogach.
— Allah, Wallah, Tallah! Co za przepyszna myśl! Ale — effendi, nic z tego nie będzie...
— No, a to czemu?
— Bo łódź znajduje się z tamtej stroriy, gdzie oni siedzą.
— Mnie sie zdaje, że powinna być z przodu, bo tam ją przyczepiono, celem przyspieszenia szybkości statku, O ile sobie przypominam, nie ruszano jej w czasie wjazdu do maijeh, a tylko odpięto żagle. Zobaczmy!
Poraczkowaliśmy w przeciwną stronę okrętu od rzeki i istotnie domysły moje nie były omylne. Łódź wisiała na grubej linie tuż nad wodą. W ciemnicy nie mogliśmy dostrzec, czy znajdują się w niej wiosła, a tylko widniało coś białego.
— Co to? — zapytał Ben Nil nie bez trwogi.
— Prawdopodobnie żagiel, który dodano łodzi w czasie jazdy. Jeżeli to prawda, to niezawodnie będzie tam i maszt, a może nawet i wiosła.
Widziałem rano na przodzie okrętu wiązki pochodni, zrobione z palmowego łyka i żywicy. Zabrałem więc jedną z nich i wrzuciłem do łodzi.
— Na co ci tego? — pytał Ben Nil.
— Zobaczysz później, teraz czas do działania a nie na rozmowy. Chwyć się liny i jazda w dół, a za tobą dziadek, ja ostatni!
Ben Nil zarzucił swą strzelbę na plecy, wyprostował się i pochylił następnie w dół, a w tej chwili dosłyszałem słowa Ibn Asla:
— Przynieście mi tu kubek raki, a żywo!
Jest to rodzaj wódki, którą muzułmanom wolno używać. Domyśliłem się z tych słów, że conajmniej dwu ludzi pobiegnie na pokład po raki i dlatego nalegałem na Abu en Nila:
— Prędzej! Nie spostrzeżono nas jeszcze, ale w tej chwili dwu drabów wspina się po drabinie na pokład!
Musiałem przykucnąć, aby mnie natychmiast nie spostrzegli. Niestety, stary Abu en Nil guzdrał się tak niezdarnie, że pierwszy, który wyszedł na pokład, zobaczył go i poznał odrazu, co się święci.
— Gwałtu! Jeńcy uciekają! Tu wszyscy, a prędko! — wołał pierwszy, biegnąc równocześnie do nas, a za nim dwaj inni. Stary już się chwycił liny i spuścił się w dół, a ja na krawędzi przykucnąłem i w chwili, gdy trzej bandyci dobiegli do tego miejsca, zamachnąłem się kolbą tak silnie, że pierwszy padł odrazu na pokład, drugiego źgnąłem lufą w brzuch i w ten sposób również ubezwładniłem, a trzeci już położył palec na języczku pistoletu, gdy nagle otrzymał potężny cios między oczy i runął jak długi. Trwało to wszystko ledwie parę sekund. Na brzegu wzmógł się niesłychany popłoch i zamieszanie, a część załogi wdzierała się po drabinie na pokład, spychając się i przeszkadzając jeden drugiemu. Tylko niezwykłej przytomności umysłu zawdzięczam ocalenie, bo każda sekunda miała ogromną wartość. Spuściłem się lotem ptaka do łodzi, odciąłem nożem linę, podczas gdy Ibn Asl wrzeszczał w górze jak buldog:
— Gdzie się podzieli? Zabili tych trzech!... Pewnie skryli się w kajucie! Psy! Łotry! Trzymać ich, nie puścić!...
Ja tymczasem najspokojniej w świecie odbiłem od okrętu. Wioseł było kilka. Chwycili je tamci dwaj, ja zaś stanąłem u steru.
— Pst! — szepnąłem do nich. — Sprawujcie się jak najciszej! Ibn Asl nie wie, gdzie jesteśmy. Zeby tylko umknąć na kilkanaście kroków, niech potem strzela! Ciemno jest i z pewnością nie trafi. Wiosłujcie więc do taktu, ale pocichu!...
Zrazu posuwaliśmy się wzdłuż okrętu, aby pozostać w cieniu, następnie skierowaliśmy się na pełną wodę i, znalazłszy się w bezpiecznem mniej więcej oddaleniu, zatrzymaliśmy się. Na brzegu nie pozostał ani jeden człowiek, wszyscy rzucili się na pokład i poczęli przeszukiwać zakamarki okrętu. Towarzyszył temu taki hałas i zamęt, że nie zrozumiałem ani słowa. Możliwe, że znaleziono ubezwładnionego strażnika, ale nas — nie! Po pewnym czasie nastała zupełna cisza. Nie mogąc pojąć, gdziebyśmy się podzieli, naradzali się widocznie między sobą, bo zbili się w kupę.
Mogłem widzieć to wszystko, bo odległość między nami a okrętem nie wynosiła więcej nad trzydziestokrotną długość łodzi.
— Możebyś teraz udał głos małpy, — ozwał się Abn en Nil — jesteśmy wolni.
— Zaniecham tego, a natomiast spróbuję nawiązać rozmowę z Ibn Aslem i to bezpośrednio.
— Niech cię Allah uchowa, wszak wywnioskuje stąd, gdzie jesteśmy, i każe strzelać z karabinów. Jest wprawdzie dosyć ciemno, ale gdyby dali kilka salw, to mogłaby się zabłąkać do nas kula i uśmiercić którego z nas, a to wcale nie należy do przyjemności.
— Nie obawiam się i zobaczysz, że uśmiejemy się przy tej okazyi.
Zwróciłem się twarzą w górę rzeki, pod wodę, przytknąłem obie dłonie do ust i jak przez tubę krzyknąłem głośno, wymawiając zwolna sylaby:
— Ibn Asl! Ibn Asl! Łapaj nas, trzymaj!
Słowa te odbiły się echem o wysoki, gęsty las, który wznosił się wzdłuż brzegu, a mimoto nie straciły wyrazistości.
— To on, ten pies, ten psi syn! — zerwał się Ibn Asi — tam, w górze na wodzie! Widocznie zabrali nam łódź!
Zebrani na pokładzie zaczęli natychmiast przeginać się w dół celem przekonania się, czy istotnie łodzi brakuje, ja zaś ozwałem się znowu w sposób jak poprzednio:
— Tak jest, mamy twoją łódź. Teraz możesz nareszcie żądać ode mnie, bym śpiewał.
— Słyszycie? — ryczał wściekle Ibn Asl.
— Zabrali nam łódź i są tam, sto kroków w górze. Strzelać, hej, strzelać, a wszyscy!...
Rozległ się odgłos kilkunastu strzałów w kierunku zachodnim, podczas gdy my znajdowaliśmy się w stronie południowej. Teraz zwróciłem się twarzą ku wschodowi i, siląc się na głośny śmiech, krzyknąłem:
— Źle strzelacie! Całkiem źle!
Słowa te odbiły się znowu z innej strony i wszyscy skierowali się w tym kierunku, a Ibn Asl komenderował:
— Nie tu, lecz tam są, celujcie do nich tam w dół rzeki!
Znowu padło kilka strzałów i oczywiście bez skutku, poczem raz jeszcze buchnąłem śmiechem w stronę poprzednią, co wprawiło wszystkich w osłupienie, a Ibn Asl darł się na całe gardło:
— Dyabła ma w sobie, wiedziałem o tem już dawno. Patrzcie, on znowu tam w górze!
Nie spodziewałem się sam, że uda mi się tak wyborny kawał, który wprawił nas wszystkich trzech w znakomity humor, niestety nie nadługo. Byliśmy wprawdzie zabezpieczeni już od kul, ale wskutek nieznajomości okolicy, nasuwały się niebardzo wesołe myśli. Szło mianowicie o wyszukanie miejsca, którędyby można wydostać się z maijeh, lecz żaden z nas ani pojęcia o tem nie miał. Wejście do tego zacisza było, jak słyszeliśmy przedtem, zarośnięte tak bardzo, że nawet w biały dzień trudno je było odnaleźć, a cóż dopiero teraz w nocy ciemnej, że oko wykol! A oprócz tego należało się obawiać krokodyli i hipopotamów, których pełno w górnym Nilu, zwłaszcza w miejscach zacisznych.
Na szczęście stary Abu en Nil znał dosyć okolice tej osobliwej rzeki i dowiedziałem się od niego, że powyżej wsi Kwany przybiera ona kierunek północnozachodni, postanowiłem więc kierować się w tę stronę. Po niejakim czasie spostrzegliśmy nad głową gwiezdny pas nieba między wysoko wznoszącemi się ścianami lasu. Pas ten zwężał się coraz bardziej, aż wreszcie znikł i mieliśmy nad głową znów baldachim gałęzi i liści.
— Ściągnąć wiosła! Prawdopodobnie jesteśmy już u wyjścia z zatoki. Przypuszczam, że musi tu być chociaż słaby prąd i ten uniesie łódź na właściwą drogę najpewniej.
— O, to niebezpieczna rzecz, — ostrzegał sternik — jeżeli zawadzimy o co i łódź się wywróci, to zjedzą nas krokodyle.
— Ale my nie zderzymy się z niczem, zobaczysz.
Dobyłem w tej chwili wiązkę, zabraną z okrętu, zapaliłem jedną z pochodni i dałem ją Ben Nilowi, by ją umocował na dziobie łodzi, nie troszcząc się już o to, czy Ibn Asl zauważy światło, czy nie.
Przy świetle spostrzegłem, że znajdowaliśmy się pod olbrzymiemi drzewami senesowemi, których pnie, jak zmierzyliśmy wiosłami, były w wodzie jakie półtora metra. A zatem nie było to wejście do maijeh. Zatrzymaliśmy się koło jednego pnia na chwilę. Zerwałem w tym czasie garść liści i wrzuciłem na wodę — popłynęły. Puściliśmy się więc ostrożnie w tym kierunku, to jest: skręciliśmy całkiem na lewo i natrafiliśmy na szerszy prąd. Woda była tak głęboka, że wiosło nie dostawało wcale dna, a ponadto kręciła się tu i ówdzie nieznacznie.
— Mylisz się, wnuku — zaprzeczył Abu en Nil — woda się kręci w tem miejscu dlatego, ponieważ tuż niedaleko przepływa główny prąd rzeki, ale nie widzimy nic, bo rośliny zasłaniają. Trzeba więc przedostać się stąd przez ten wir koniecznie.
Ba, ale gdzie? W każdym razie naprost, bo z jednej i drugiej strony wznosiły się drzewa, których wierzchołki były tak omotane pnącemi roślinami, że łączyły się z sobą, w wielu miejscach tworząc niejako mosty ponad powierzchnią wody. Rozglądając się bacznie, zauważyłem, że tu i ówdzie rośliny były powyrywane i połamane gałęzie, co naprowadziło mnie na domysł, że tędy właśnie przejeżdżał nokwer Ibn Asla.
— Tędy! — ozwałem się; — chwyćcie wiosła, znam już drogę!
Przeprawiliśmy się całkiem swobodnie i lekko przez tę szyję i ujrzeliśmy nagle otwartą rzekę, a ponad głowami jasno gwiaździste niebo.
— Allahowi niech będą dzięki! — odetchnął sternik — już ogarniała mnie trwoga, bo gdybyśmy byli nie znaleźli wyjścia, to mógł nas Ibn Asl dogonić i schwytać nanowo.
— Nie tak łatwo — odrzekłem. — Nie natrafiwszy na rzekę, bylibyśmy w ostatecznym razie wylądowali i skryli się w gąszczy leśnej i niechby nas Ibn Asl szukał do sądnego dnia. No, ale lepiej w każdym razie, że wypłynęliśmy na pełną rzekę i mamy teraz wolną drogę do reisa effendiny.
— Gdzie chcesz go szukać? Myślisz, że on jeszcze siedzi koło dżezireh Hassania?
— Tego, to ja już wiedzieć nie mogę dokładnie. Przedewszystkiem musimy się bardzo spieszyć. Skąd mamy dziś wiatr?
— Prawie prosto z południa.
Wiatr ten jednak był tak lekki, że ledwie mogliśmy zauważyć dokładnie jego kierunek, ale mimoto dogadzał nam doskonale. Wznieśliśmy zaraz maszt i rozpięli żagiel. Ponieważ stary Abu en Nil był już dosyć zmęczony, posadziłem go u steru, a sam z Ben Nilem zabrałem się do wioseł.
— Czy nie lepiej trzymać się środkiem rzeki? — zapytał stary.
— Nie zupełnie.
— Dlaczego? Przecie tam mielibyśmy pełny wiatr.
— Prawda, ale moglibyśmy łatwo rozminąć się z reisem effendiną.
— Sądzisz naprawdę, że on płynie w górę rzeki?
— To nie, ale możliwe, że ukrył się gdzieś na brzegu, a zresztą niechby sobie był, gdzie mu się podoba, przypuszczam, że na wszelki wypadek rozstawił czujną straż na dalekiej przestrzeni. Dlatego zabrałem zapas pochodni, aby nas łatwiej spostrzeżono.
— Dobrze więc, proszę cię tylko, pozwól mi sterować tak, abyśmy gdzieniegdzie zbliżali się do brzegu. Znam wybornie wszystkie przystanie okrętów, jak również miejsca, skąd roztacza się szeroki widok na rzekę i okolicę.
Oczywiście zgodziłem się na to. Ale niestety, czyż możliwe było wywnioskować, gdzie reis effendina znajduje się w tym czasie? Że odkrył ciepłe jeszcze gniazdo handlarzy niewolników, którzy frunęli, to prawda, mógł również dowiedzieć się od załogi zatrzymanego tamże okrętu o kierunku ucieczki całej bandy. Przypuszczałem więc, że powrócił natychmiast do Hegazi, wsiadł na „Sokoła“ i pożeglował na południe. Jeżeli przypuszczenie to było trafne, to mogliśmy spotkać się z nim w drodze, bądź też rozłożył się gdzieś w wieczór na takiem miejscu, skąd można mieć na oku całą rzekę i oczywiście nie przepuścić żadnego statku bez należytej kontroli czyli, że zatrzyma nas z pewnością.
Płynęliśmy o wiele prędzej, niż rankiem w górę Ibn Asl, bo sprzyjał nam wiatr, a oprócz tego niósł nas prąd i w dodatku mieliśmy wiosła; niestety łódź była za wielka. W mniejszej bylibyśmy jeszcze znaczniej przyspieszyli podróż, mimoto od chwili odbicia od okrętu nie upłynęła nawet godzina, gdy dotarliśmy do Kwany. We wsi tej znajdowały się podówczas składy rządowe rozmaitych zapasów żywności. Każdy okręt, zdążający w górę Białego Nilu, zaopatrywał się tu w niezbędne artykuły, bo im dalej w górę, tem droższa żywność i tem trudniej ją nabyć.
Zatrzymaliśmy się tu na krótki czas, by zasięgnąć wiadomości od harisa el miszrah[101], czy nie przepłynął tędy okręt reisa effendiny. Otrzymaliśmy odpowiedź przeczącą, wobec czego powiosłowaliśmy natychmiast w dalszą drogę.
Noc na Nilu! W duszy poety wywołałaby ona prawdziwe natchnienie, lecz nie dla mnie były w tej chwili poetyckie nastroje.
W ciągu ostatnich nocy spałem bardzo mało, byłem ogromnie znurzony, a tu na dobitek trzeba było wiosłować! Tak samo i Ben Nil poruszał wiosłami jak automat i prawdopodobnie spał podczas tej pracy. Nie odzywał się też stary Abu en Nil. Wprawdzie nie miał on poza sobą tyle przejść, co my, ale milczenie jego miało zgoła inne powody. I gdy go o to spytałem, rzekł:
— Nie jestem wcale zmęczony, effendi, a tylko odbiera mi humor pewna dosyć poważna troska. Jestem przecie dezerterem.
— Ah, obawiasz się więc reisa effendiny?
— Oczywiście. Schwytał mnie przecie wówczas na okręcie niewolników i, gdybyś mi był nie dopomógł do ucieczki, czekała mnie z pewnością dotkliwa kara. Obecnie nawijam się znowu przed oczy temu surowemu panu i kto wie, co będzie ze mną. Ciężko mi wypowiedzieć, effendi, ale... puść mnie jeszcze raz na wolność, pozwól mi wysiąść z łodzi na najbliższym przystanku!
— Chcesz się dostać z powrotem na swój okręt?
— Ba, ale nim do niego zdążę, będę z pewnością uwięziony.
— No dobrze, ale zważ, że byłbyś sam jeden bez żadnych środków, nie masz przy sobie niczego. W jakiż sposób dałbyś sobie radę w dzikiej okolicy?
— Zabiorę Ben Nila.
— O, nie! — przerwał wnuk — jesteś ojcem mego ojca, a Allah przykazał czcić i szanować cię należycie. W tym wypadku jednak muszę ci odmówić posłuszeństwa, bo jestem sługą effendiego i nie odważyłbym się nigdy pozostawić go samego.
— Synu mego syna, ktoby to był przypuścił o tobie! Czy wyprzesz się krwi, która w żyłach twoich płynie? Smiałbyś sprzeciwić się prawu, które nosi każdy człowiek w głębi swej duszy?
— Mnie się zdaje, że miłość dla ciebie i wierność dla effendiego dadzą się ze sobą pogodzić najzupełniej. Nie musisz wcale odłączać się od nas. Znam effendiego i wiem, że otoczy cię swą opieką.
— Ba, ale to przechodzi jego siły.
— Nie należy w to wątpić! On może wszystko, co tylko chce.
— No, ja ci znowu nie przyrzekam więcej, niż mogę, — wtrąciłem — zapewniam cię jednak, mój Abu en Nilu, że nie powinieneś się obawiać. Reis effendina przebaczy ci to, co już minęło.
— O, effendi, gdyby to było prawdą, na klęczkach złożyłbym mu podziękę, bo musisz wiedzieć, że ja nie jestem tak złym, jak ci się wydaje.
— Wiedziałem o tem i dlatego udzieliłem ci pomocy wówczas.
— Nikt już nie ujrzy mnie na pokładzie okrętu handlarza niewolników.
— Wierzę ci i wstawię się za tobą do reisa effendiny.
— Effendi, ty wlewasz balsam na rany mojej duszy i, jeżeli mi daruje reis effendina, to łatwiej uspokoi się moje sumienie i nie będę się już obawiał nikogo i śmiało będę mógł spojrzeć w oczy każdemu, a nawet wrócić do ojczyzny, pewny, że nie grozi mi żadna kara. Ty uratowałeś mi już raz życie i przeczuwam, że gdyby mnie coś istotnie groziło, to nie brałbyś mnie z sobą do reisa effendiny. Cóż ja mu jednak odpowiem, gdy mnie zapyta, w jaki sposób wówczas uciekłem?
— Wyznaj mu całą prawdę!
— Ba, ale on w takim razie pogniewa się na ciebie.
— Nie sądzę, zresztą twój wnuk wyświadczył mu tyle przysług w ostatnich dniach, że może tylko mieć wdzięczność nietylko dla niego, ale i dla ciebie i oczywiście przebaczy ci bez wahania.
Prowadziliśmy bardzo ożywioną rozmowę w czasie nocnej jazdy, co nam jednak nie przeszkadzało uważać na każdy szczegół po drodze. Skoro tylko zauważyliśmy jakiś przedmiot, podobny łudząco do okrętu, stawaliśmy natychmiast, niestety trudno było spotkać choćby żywego ducha. Wypalił się powoli cały zapas pochodni i wkońcu brakło nam światła. Musieliśmy więc płynąć pociemku. Nad ranem wiatr dął silniej, wskutek czego łódź posuwała się bardzo szybko i przez dłuższy czas ani ruszyliśmy wiosłami, zwłaszcza gdy się nadarzył bystry prąd rzeki.
Około piątej godziny rano przybyliśmy na miejsce, gdzie obozował wczoraj Ibn Asl. Zatrzymanego przezeń okrętu już nie było. Wyszliśmy na obozowisko w nadziei, że spotkamy kogo, niestety daremnie. Nie pozostawało nam nic innego, jak tylko płynąć jeszcze dalej aż do Hegazi. Gdybyśmy i tam nie zastali reisa effendiny, to albo rozminęliśmy się z nim w drodze albo też cofnął się do Chartumu. W tym ostatnim wypadku troska o moją karawanę spadała wyłącznie na mnie.
Popłynęliśmy więc i w pobliżu Hegazi zauważyliśmy małe światełko, a że poczęło już szarzeć, dostrzegłem po dobrem wpatrzeniu się, że światełko to mieści się na statku, stojącym w miszrah. Rozróżniłem następnie kontury okrętu z trzema pochyłymi masztami; był to „Sokół“, którego tak troskliwie poszukiwaliśmy przez noc całą. Popłynęliśmy oczywiście ku okrętowi, lecz w tej chwili dał się słyszeć z pokładu alarmujący głos:
— Łódź, tu po tej stronie!
Chciałem zażartować i dałem znak towarzyszom, by udawali, że nic nie słyszą, i skierowaliśmy umyślnie w bok niby z zamiarem ucieczki, gdy w tem krzyknął ktoś z pokładu, bynajmniej nie w żartobliwym tonie:
— Stać, bo strzelam!
A równocześnie ozwał się na pokładzie dzwonek alarmowy. Wiedziałem, że skoro warta da taki znak, to w przeciągu kilku minut cała załoga jest w pogotowiu do walki i dlatego żart mój mógł spowodować bardzo niemiłe następstwa. Skierowaliśmy więc łódź w kierunku statku.
— Przybić do lewego boku okrętu — brzmiały gromkie słowa z pokładu — i nie ruszać się!
Usłuchaliśmy, a na górze wszczął się bardzo ożywiony ruch. Niebawem zapytano nas:
— Czyja to łódź?
Poznałem po głosie reisa effendinę i, żeby on mnie również nie poznał, kazałem Ben Nilowi odpowiedzieć:
— Z „Jaszczurki“.
Odpowiedź ta wprawiła go w zdumienie.
— Wyjść na pokład w tej chwili! — zawołał głosem podniesionym.
Wiadomo było mu zapewne, że to właśnie statek pod nazwą „Jaszczurka“ umknął wczoraj z przystani koło dżezireh i teraz pomyślał, że dowie się coś bliższego o całej sprawie. Na pokładzie pozapalano wiele latarń, ja zaś, chcąc się trochę podroczyć, wypchnąłem sternika na zrzuconą nam powrozową drabinę, zostając z Ben Nilem na dole. Stary krzywił się co prawda, ale rad nierad polazł pierwszy i, gdy już wydostał się na pokład, usłyszałem słowa reisa effendiny:
— Ano jest już jeden! Ale poczekajno... Widziałem już gdzieś tę twarz... Ktoby to mógł być? Słuchajno, dobrodzieju, gdzieśmy się to widzieli?
Powitanie to przeraziło starego do tego stopnia, że prawie oniemiał i nic nie odpowiedział.
— Jeżeli się nie mylę, — mówił reis effendina dalej — to imię twoje brzmi Abu en Nil. Nieprawdaż?
— Tak jest, effendi, — jęknął stary drżącym głosem.
— Widzieliśmy się w Gizeh, co?
— Tak, efiendi, w Gizeh...
— Nazywaj mnie emirem. Wiesz przecie dobrze, że mam prawo do tego tytułu. Byłeś sternikiem na dahabijeh es Semek, którą wówczas skonfiskowałem, no gadaj!
— No, tak, byłem.
— I uciekłeś mi, ty jeden z całej załogi... Wiem już... Miło mi dobrodzieja powitać... Hej, związać draba i wrzucić do ciemnicy!
— Emirze, nie trzeba mnie wiązać, — błagał stary — nie jestem twoim wrogiem i przybyłem dobrowolnie.
— Jakto? Przecie mój żołnierz z warty chciał już strzelać do ciebie. Kłamiesz, starcze, o tej swojej dobrej woli. Gdzie znajduje się teraz „Jaszczurka“?
— W Maijeh es Saratin.
— Nie znam takiej miejscowości. Cóż tam „Jaszczurka“ ma do roboty?
— Schowała się przed tobą.
— A zatem ma nieczyste sumienie, skoro musi chować się przedemną. Czego ona szukała koło dżezireh Hassanii?
— Ciebie chciała schwytać.
— Mnie, mnie chciała schwytać? Do dyabła, jesteś bardzo otwarty. Kto jest reisem „Jaszczurki“?
— Niema tam reisa. Komenda spoczywa w ręku samego właściciela, Ibn Asla.
Imię to wywołało wpośród całej załogi wielkie poruszenie, nawet sam reis eiiendina był niemało zdumiony.
— Czy mi się nie przesłyszało? Ibn Asl, powiadasz? Ten najsłynniejszy rabuś niewolników znajduje się na pokładzie „Jaszczurki“? Zaczynam teraz pojmować. Ten psi syn zastawił na mnie pułapkę. Prawda to? Mów!
— Tak, emirze, zgadłeś. Miałeś być spalony razem z okrętem i załogą za pomocą nafty.
— Allah kerim! Bóg jest łaskawy, bo mnie natchnął, bym obrał drogę lądem. To stąd pochodziły beczki! W tej chwili ruszymy dalej, a ty musisz nas zaprowadzić do maijeh es Saratin! Spalić mnie chciał razem z ludźmi i okrętem! Żeby ci jednak dać przedsmak tego, co cię czeka, otrzymasz narazie bastonadę. Azis, zwiąż mu nogi i wymierz dwadzieścia plag w podeszwy!
Ostatnie słowa wypowiedział do swego ulubieńca, młodego człowieka, który właśnie stał obok, trzymając w ręku potężny bykowiec, zrobiony ze skóry hipopotama. Młodzieniec ten był zawsze na zawołanie, ilekroć zaszła potrzeba wymierzenia komu plag, a że Abu en Nil pamiętał go dobrze jeszcze z pod Gizeh i wiedział, że niema z nim żartów, dlatego złożył ręce jak do modlitwy, błagając:
— Emirze, nie każ mnie chłostać, jestem zupełnie niewinny!
W tej chwili wydrapał się na pokład Ben Nil i rzekł do emira:
— Nie powinieneś go bić, emirze, bo to mój dziadek, który zresztą wcale przed tobą nie skłamał.
— Co? Ty tutaj? Ty, Ben Nil? Cóż ty robisz w towarzystwie łowcy niewolników?
— Tym nie był on nigdy. Że przez krótki czas pełnił obowiązki sternika na okręcie łowców, to jeszcze nie wielka wina, poświadczy to zresztą mój effendi.
— A gdzież ten twój effendi jest?
— Idzie już — odpowiedziałem, skacząc przez poręcz. — Otóż i on!
Z piersi wszystkich wyrwał się jeden okrzyk zdziwienia i radości. Emir cofnął się o krok w tył i prawie oniemiał, lecz po chwili otwarł szeroko ramiona i postąpił ku mnie, wołając:
— Effendi! Jakże się cieszę, jakże niezmiernie się cieszę! Pójdź w moje objęcia, niech cię przycisnę do serca!
Radość jego była zarówno wielka jak i szczera i ja również omal się nie rozrzewniłem. Przystąpili też natychmiast do mnie obaj oficerowie, stary onbaszi i wielu innych, ściskając mi ręce serdecznie. Jeden tylko stał dłuższy czas na uboczu i, dopiero gdy już wszyscy powitali się ze mną, roztrącił ich i stanął naprzeciw. Była to postać chuda z długimi członkami jak u małp i ogromnie komiczna.
— Effendi, o effendi, — jęczał i skomlił — dusza moja pełna jest rozkoszy, a serce wyskoczyć mi chce z piersi i oko w głowie rzuca się z radości, że cię znowu ujrzało. Tęskniłem do ciebie jak zakochana żona do męża. Bez ciebie życie jest dla mnie ciemne, jak w garnku odwróconym dnem do góry, i przykre, jak but do nogi niedobrany. Nikt o mnie się nie troszczył, nie pamiętał, nie zwracał uwagi na moje słowa. Dzielność moją psy zjadły, a odwaga wyschła, jak plama dziegciu na rękawie mej szaty. Aż oto przechodzi przez moje kości rozkosz i czuję, że moje przymioty odżyją nanowo i zagrają wszystkimi kolorami tęczy, jak bańka mydlana, i...
— Prysną — przerwałem, podając mu rękę, i cofnąłem się o krok w tył w obawie, by mnie nie chwycił w ramiona, któremi dwa razy mógł mnie opasać.
Człowiek ten, podobny do szubienicy, był moim drugim służącym i nazywał się Selim. Zostawiłem go u reisa effendiny przed wyprawą do Fessarów, bo zawsze robił wszystko odwrotnie, niż najeżało, i mógł mi nieraz być poważną przeszkodą w rozmaitych przedsięwzięciach.
— Effendi, — rzekł do mnie, robiąc pociesznie czułą minę — żebyś ty wiedział, jak ja się tu sprawowałem przez cały czas! Byłem dla nich wszystkich świecznikiem i wzorem cnót wszelakich i zapewne takiego wzoru nie znajdą już nigdy w życiu...
— W jedzeniu — przerwał mu któryś. — O, w tem, ma bestya talent. Jeść, pić, palić tytoń, spać i chełpić się umie doskonale, lecz pozatem...
— Milcz! — zgromił go drągal — usta twoje są źródłem, z którego mętna płynie woda. Bardzo żałuję, effendi, że nie miałeś sposobności widzieć mnie choćby naprzykład wczoraj, gdyśmy ciągnęli w kierunku dżezireh Hassanii w pościgu za handlarzami niewolników. Moja postać przewyższała wszystkich, a w sercu czułem taki ogień zapału i męstwa, że, że... ale co tu wiele gadać. Łowcy niewolników już na sam widok mojej osoby uciekli co sił, a emir mnie jedynie ma do zawdzięczenia, że...
— No dosyć, dosyć, — przerwałem mu — mamy ważniejsze rzeczy do omówienia, niż twoje przechwałki.
— Otóż to — dodał emir — idź stąd! — a do mnie: — Jestem bardzo ciekaw, dlaczego udałeś się do Hegazi, a nie do Chartumu, skąd wziąłeś się w towarzystwie tego oto sternika z bandy rabusiów, no i wkońcu, gdzie twoi żołnierze?
— Asakerzy zostali w tyle i przyprowadzą ci niebawem całą gromadę łowców niewolników, których schwytałem.
— Znowu sprzyjało ci szczęście? Udało ci się może co z bandą Ibn Asla? Effendi, ty się w czepku urodziłeś napewno. Ja, niestety, od Wadi el Berd nie wyłowiłem nic.
— No, to pociesz się, bo jeżeli nie pomylę się w rachubie, to już jutro będziesz miał w ręku samego Ibn Asla.
— Naprawdę? Gdzie on się znajduje?
— W maijeh es Saratin, jak ci wspomniał Abu en Nil.
— Gdzie to jest?
— Powyżej wsi Kwana.
— Byłeś aż tam? Nie, doprawdy wierzyć nie mogę.
— Byłem przedwczoraj, nim jeszcze tu przybyłeś, w Hegazi i koło dżezireh Hassanii, gdzie Ibn Asl schwytał mnie.
— Schwyt... — słowo zamarło mu na ustach i dopiero po chwili dodał: — Effendi, bierzesz mnie na kawał...
— Nie, emirze.
— Domyślałem się, że jesteś w zachodnim stepie, a ty tymczasem, Allah wie którędy, rozbijasz się za Ibn Aslem, którego szukam nadaremnie.
— Rzecz zupełnie prosta, opowiem ci, tylko rozkaż swoim ludziom, by byli cicho! Pożądane jest dla nas, by w Hegazi nie dowiedziano się o niczem, co się tu dzieje, bo Ibn Asl ma tu swoich szpiegów. Tutejszy szejk el beled naprzykład jest z nim w porozumieniu.
— Masz na to dowody?
— Wiedział on doskonale, że Ibn Asl urządził na ciebie zasadzkę i nawet pomagał mu w tem zbrodniczem przedsięwzięciu, bo ofiarował konia do dyspozycyi strażnikowi, który tu oczekiwał twege przybycia i miał o niem zaraz donieść Ibn Aslowi.
— I ty wiesz o tem wszystkiem, człowieku, ja nie wytrzymam dłużej... Musisz mi wszystko opowiedzieć dokładnie. Chodź do mojej kajuty, a tego sternika z bandy łowców trzeba związać i wtrącić do kaźni!
— Nie, emirze! To dobry, uczciwy człowiek i polecam go twoim względom. Objaśnię cię później, a tymczasem każ im dać posiłek obydwom, bo od wczoraj nie mieliśmy nic w ustach!
— A więc jesteś głodny i ty? Ależ chodźno czemprędzej do mojej kajuty, będziesz miał, czego tylko dusza twoja zapragnie!
Powiedziałem emirowi, by kazał pogasić światła na pokładzie i masztach, poczem zeszliśmy do wspaniale urządzonej kajuty, gdzie usługiwał nam Azis. Emir kazał przynieść wszystkiego, co tylko było w zapasie, nie brakło nawet paru flaszek wina, ponieważ emir wyemancypował się z pod przepisów koranu co do tego napoju. Spożywałem z wielkim apetytem, co Azis podał, i opowiadałem reisowi effendinie zajścia ostatnich dni, co chwilami wprowadzało go w niemałe zdumienie. Słuchał z natężoną uwagą i przerywał wykrzyknikami podziwu i zachwytu. Opowiadaniz3 moje było jednak bardzo treściwe i pobieżne, emir zaś chciał wiedzieć najdrobniejsze szczegóły i natarczywie domagał się tego.
— Kiedyindziej, — odpowiedziałem — bo teraz niema na to czasu. Przededniem jeszcze musimy wyruszyć w drogę.
— Kto, gdzie?
— No, ja, ty i Ben Nil. Wsiądziemy do łodzi, którą tu przybyliśmy, i powiosłujemy kawałek w górę rzeki; będę miał dosyć czasu opowiadać ci dalej w czasie jazdy. Mam pewien plan, który trzeba wykonać zaraz i to w ten sposób, że musisz udać się ze mną. Dobrzeby było, gdybyśmy tylko trzej w drogę udać się mogli, niestety ja i Ben Nil jesteśmy tak pomęczeni, że nie moglibyśmy wiosłować. Zechcesz więc odkomenderować do tego dwu silnych marynarzy.
— A no, dobrze. Jesteś nadzwyczaj tajemniczy, że jednak jestem przekonany o twoich zdolnościach i że mianowicie nie przedsiębierzesz niczego bez należytych ku temu powodów, posłucham cię, ale przyznam się, że gdyby kto inny czynił mi podobną propozycyę, podejrzewałbym go o nieuczciwe zamiary względem mnie. Możnaby mnie przecie przy tej sposobności wydać w ręce Ibn Asla tak łatwo...
— Sądzę, że istotnie możesz na mnie polegać. Ale zmieńno uniform, aby nas nie poznano po drodze, gdy będziemy wracali! To rzecz niemałej wagi.
Emir przebrał się natychmiast po cywilnemu, a ja zabrałem ze stołu trochę żywności do torby i następnie wyruszyliśmy w drogę.
Na wschodzie rumieniła się już zorza poranna, gdy odbiliśmy od okrętu. Dwaj marynarze wiosłowali pilnie, a ja siedziałem obok Ben Nila a naprzeciw emira, który był ogromnie zdenerwowany z łatwo zrozumiałych powodów. Nie trzymałem go też zbyt długo w niepewności i wtajemniczyłem go dokładnie w cały plan, tembardziej, że czasu ku temu było dosyć. Nim dobiliśmy na miejsce, gdzie obozował przedtem Ibn Asl, emir udobruchał się na dobre i przejął się mojemi myślami bardzo żywo. Wylądowawszy, usiedliśmy pod drzewem na brzegu i w tej chwili rozkazałem, by obaj marynarze wrócili pieszo do Hegazi, ale tak ostrożnie, aby ich nikt po drodze nie zauważył. Odeszli natychmiast, a reis effendina pytał niemało zdziwiony:
— Jesteś ciągle zagadkowy do niemożliwości. Czy my nie będziemy wracali łodzią do Hegazi?
— Ja z Ben Nilem — tak, ale ty nie.
— Co? Chcesz, żebym pieszo biegł taki kawał drogi?
— Zgadłeś, a powód ku temu wytłómaczę ci później, teraz zaś chciałbym się dowiedzieć, co myślisz o całej sprawie.
— Przedewszystkiem jestem zdumiony w najwyższym stopniu. Ty, effendi, jesteś istotnie człowiekiem, który...
— Daj pokój, — przerwałem mu — co o mnie myślisz w tej chwili, to rzecz uboczna.
— My wszyscy zawdzięczamy tobie życie, ale mimoto nie możesz żądać, aby...
— Abyś bodaj przez krótki czas przynajmniej milczał, tego mogę żądać śmiało od ciebie. Czas bardzo drogi i musimy się zająć tem, co najpilniejsze. Przypuszczam, że masz chęć pochwycić Ibn Asla?
— Naturalnie. Przysięgam na Allaha, że nie dziś, to jutro...
— Powoli tylko z przysięgami! bo człowiek nie jest panem rozmaitych okoliczności. Nieraz bardzo nieznaczny błąd może zniweczyć olbrzymi zasób pracy i zabiegów. W jaki sposób chciałbyś schwycić opryszka?
— W sposób najprostszy. Pojadę do maijeh es Saratin i tam go napadnę.
— Ale jego tam z pewnością już niema. Jestem przekonany, że zaraz po naszej ucieczce opuścił tę kryjówkę, i miał ku temu bardzo ważne powody. Po pierwsze nie czułby się tam już bezpiecznym, bo miejsce to jest mnie wiadome, powtóre musiał pospieszyć z pomocą swemu ojcu i poddanym, będącym u mnie w niewoli, i jestem pewny, że popłynął w dół Nilu zaraz po naszej ucieczce.
— W takim razie nie pozostaje nam nic innego jak tylko wyruszyć naprzeciw...
— Aby go nie spotkać — przerwałem.
— Przeszukamy wszystkie zakątki wzdłuż Nilu.
— I podczas gdy się tem zajmiemy, on najspokojniej w świecie pomaszeruje przez step w kierunku mojej karawany.
— Za krótki czas na to.
— Bynajmniej. Wie on dobrze, że go szukasz i że ja popłynąłem napewno naprzeciw ciebie, aby cię wezwać do maijeh. Dlatego wykorzystał noc i udał się, o ile mógł, jak najdalej w dół, skrył gdzieś swój okręt w zaroślach, a z załogą pomaszerował naprzeciw naszych asakerów.
— Rozumiem już teraz. Zaalarmuję żołnierzy i poprowadzę ich w kierunku karawany, by jej bronić natychmiast. Ty oczywiście będziesz mi towarzyszył.
— Nie, ja z Ben Nilem pojadę naprzeciw karawany, podczas gdy ty urządzisz zasadzkę na Ibn Asla.
— Dlaczego nie obaj razem?
— Bo w tym wypadku nie dostalibyśmy Ibn Asla, który obecnie znajduje się ze swoimi ludźmi powyżej nas. Wyprzedziliśmy go więc, a gdy tu się pojawi i zauważy nasze Ślady, będzie ostrożny i zostanie.
— Jeżeli jednak zechce ratować swego ojca, to mimo wszystko nie zaniecha wyprawy i może na nas napaść z tyłu.
— Nie zdobędzie się na to, ceni on bowiem więcej własną wolność, niż życie ojca i ludzi zabranych do niewoli. Słyszałem to z własnych jego ust. Możliwe zresztą, że wyprawi przeciw nam oddział łowców niewolników, ale ręczę za to, że osobiście nie zdecyduje się na nic, bo to tchórz ostatniego gatunku. Chyba że w ostatecznym razie zdobędzie się na jaki fortel, którego bądź co bądź lekceważyć nam nie wolno, gdyż pod tym względem ma gałgan pewne zdolności.
— Hm, posłuchaj! Jeżeli wybiorę się naprzód i pozostawię go w pewnem oddaleniu, to bardzo jest możliwe, że napadnie na karawanę, a pomoc z naszej strony mogłaby być spóźnioną.
— Co do karawany, to wcale nie bałbym się o nią, gdybym tam był na miejscu. Wiem napewno, że nie zdołałby jej zwyciężyć, ale mam na myśli zupełnie co innego. Nieraz już udało mi się podstępem uzyskać tyle, ile nie zdołałbym nawet bardzo znaczną przemocą i gwałtem, i zresztą miałeś sam liczne tego dowody. Otóż chciałbym podstępem własnym podejść Ibn Asla i, jeżeli tylko nie popełnię jakiego błędu w planie, ręczę z góry za pomyślny skutek.
— Cóż więc obmyśliłeś?
— Zastawić łapkę. Wiesz o tem zapewne, że znajomość pola walki jest dla każdego wodza rzeczą bardzo waźną, bo od niej w znacznej części zawisło zwycięstwo lub klęska. Tak naprzykład, gdy wódz zwabi nieprzyjaciela w miejsce, gdzie wszystko zostało należycie do walki przygotowane, to może być pewnym powodzenia. W tym wypadku gdybyś poszedł w otwarty step, to nie wiedziałbyś, gdzie szukać wroga, i nie miałbyś pojęcia, wśród jakich okoliczności przyjdzie do potyczki. Owóż, aby tego uniknąć, wyznaczymy z góry miejsce ku temu i będziemy go tam oczekiwali.
— Czy tylko zechce tam przyjść!
— Że istotnie ściągniemy go tam, w tem już moja głowa.
— Obrałeś już takie miejsce?
— Bardzo dogodne, a mianowicie Dżebel Arasz Kwol. Leży ono tuż w pobliżu linii wytycznej, którędy iść ma nasza karawana, a więc przez to samo również blizko drogi Ibn Asla. Byłeś tam zapewne.
— Pięć razy i znam nawet dobrze całą okolicę.
— Cieszy mnie to, bo nie muszę towarzyszyć ci na miejsce dla zaznajomienia cię z terenem. Są tam dwie zatoki, a właściwie bagna, które połączone są ramieniem z głównem korytem rzeki. Północna jest większa i dłuższa, niż południowa. Znasz ten zakątek?
— Doskonale. Większa z zatok nazywa się maijeh el Humma[102], nazwy zaś mniejszej nie pamiętam.
— Otóż właśnie mam na myśli to bagno febry. Ciągnie się ono u stóp góry wązkiem pasmem tak daleko, że do przejścia pieszo z jednego końca na drugi potrzeba conajmniej czterech godzin. Mniej więcej w samym Środku tej długości jest większe zagłębienie w grzbiet skalistego brzegu, zarośnięte mocno omm sufah, a na krawędziach wznoszą się wysokie, cieniste drzewa gafulowe[103], które zwracają szczególniejszą uwagę wędrowca, bo rzadko tego gatunku drzewa osiągają taką wysokość.
— Znam je, nadzwyczaj przyjemny ich zapach rozchodzi się po całej okolicy i łagodzi wyziewy bagna. Pieszo można przejść tamtędy całkiem śmiało, lecz na wielbłądzie trzeba bardzo uważać, bo skały wznoszą się prawie prostopadle tuż nad samą wodą, a na wązkiej drożynie leżą potężne głazy, stoczone z góry. Tę drogę właśnie naokoło wklęśnięcia zatoki w głąb skał nazywają tubylcy darb el Muzibi[104], bo niejeden podróżny nabawił się tu kalectwa lub stracił życie.
— Mam nadzieję, że i dla Ibn Asla droga ta będzie nieszczęśliwą.
— W jakiż sposób zwabisz go w to miejsce?
— Że go zwabię, nie ulega najmniejszej wątpliwości, ale w jaki sposób, niestety sam jeszcze nie wiem i myśl o tem przyjdzie w decydującej chwili. Droga nieszczęścia wiedzie wzdłuż brzegu zachodniego. Czy znasz także wschodni?
— Doskonale.
— To przypomnisz sobie zapewne gęsty hegelikowy las, który styka się z brzegiem zachodnim.
— Byłem tam. Las ten jest nie do przebycia, bo przestrzeń między pniami wypełniają gęste krzaki i zarośla nabakowe.
— Otóż ten las posłuży nam za kryjówkę.
— Czyżbyśmy mieli oczekiwać tam Ibn Asla?
— Tak. A teraz twoje zadanie, emirze, zapamiętaj je sobie dobrze! Przedewszyskiem, skoro tylko wrócisz do Hegazi, musisz wybrać się w drogę, ale przedtem porozumiesz się z szejkiem el beled.
— Z tym psem, zdrajcą, którego ukaram jak najsurowiej?
— Uczynisz to później, a teraz musisz być bardzo grzecznym dla niego i zachowywać się tak, jakbyś mu ufał zupełnie. Powiesz mu, że oczekiwałeś tu transportu niewolników, ale zamiar się nie udał, gdyż widocznie Ibn Asl wprowadził cię podstępnie w błąd. Wyrazisz tedy przypuszczenie, że handlarz ten czmychnął do Chartumu, i powiesz, że podążysz za nim, by go wyśledzić i ukarać.
— Poco ja to mam mówić właśnie szejkowi el beled?
— Bo odgrywa on w moim planie bardzo znaczną rolę. On właśnie nastawi pułapkę na Ibn Asla, nie wiedząc bynajmniej o tem. Wspominałem ci już, że to spólnik i szpieg Ibn Asla. Jestem pewny, że albo sam potajemnie uda się do niego z wiadomościami albo wyśle kogo z zaufanych, no i Ibn Asl, dowiedziawszy się w ten sposób o twoim powrocie do Chartumu, będzie się czuł bezpieczny.
— A ciebie nie będzie się obawiał?
— Nie, bo i ja rozmówię się z szejkiem. Ale posłuchaj dalej: udasz się natychmiast pieszo do Hegazi, ale tak, aby o ile możności nikt nie mógł cię zauważyć, w tym celu kazałem ci się przebrać, i kiedy już stamtąd wyruszysz, ja z Ben Nilem przywiosłuję.
— Skądże będziesz wiedział o tem, że wyruszyłem w drogę?
— Zostaw to już mnie, potrafię sobie dać radę! Otóż, przybywszy na miejsce z Ben Nilem, udam się do szejka el beled niby tak, jakbym dopiero wprost z maijeh powrócił, i opowiem mu, co zaszło koło dżezireh Hassanii.
— Wyjawisz mu swoje właściwe nazwisko?
— Rozumie się. Gdybym tego nie uczynił, to i tak dowiedziałby się później od Ibn Asla i oczywiście nie wierzyłby wówczas memu opowiadaniu, co mogłoby pokrzyżować moje plany. Muszę zachowywać się tak, jakgdybym miał do niego zupełne zaufanie; będzie to łatwe, bo on należy przecie do zwierzchności i ja, jako do takiego, zwrócę się nibyto o pomoc. Oddam mu w przechowanie łódź z tem, że później za swej bytności w tej okolicy odbierzesz ją od niego.
— Powiadasz, że popłyniesz do Hegazi z Ben Nilem. A co będzie, gdy szejk dowie się później o tym trzecim, Abu en Nilu? Jak wytłómaczysz jego nieobecność?
— Bardzo łatwo. Mogę powiedzieć naprzykład, że uciekł mi w obawie, aby się z tobą nie spotkał, albo, że utopił się w czasie ucieczki.
— Po co mi go zostawiasz? Mógłby przecie przydać się tobie.
— Mam tylko dwa wielbłądy wierzchowe.
— Dokąd się wybierzesz?
— Naprzeciw karawany, którą opuściłem, aby ciebie ostrzec przed zasadzką, a że jesteś uratowany, mogę już teraz śmiało powrócić do niej, tembardziej, że nadarza się znakomita sposobność schwytania Ibn Asla. Ucieczka moja była dla niego strasznym ciosem, który za wszelką cenę zechce sobie powetować, i wyprawi się przeciw karawanie, by uratować ojca i jeńców. Jeżeli więc usłyszy, że się tam udałem, ucieszy się niezmiernie, bo wstąpi weń nadzieja ponownego schwytania mnie do niewoli. Napadnie więc na karawanę z wszelką pewnością, no i wlezie w pułapkę.
— Ba, ale ty sam jeszcze nie wiesz, w jaki sposób wciągniesz go w tę zasadzkę.
— Istotnie, do tej chwili nie miałem o tem pojęcia, ale przyszła mi nagle do głowy pewna myśl. Napomknę szejkowi el beled, w jaki sposób może on odnaleźć Arasz Kwol. Powiem mu tak: Oszczędzałem życie jeńców pomimo, że łajdacy ci zasłużyli już niejednokrotnie na śmierć. Obecnie wyczerpała się już moja cierpliwość i muszę się pomścić bardzo surowo za to, że mnie Ibn Asl chciał zamęczyć bez litości. Otóż za to właśnie czeka śmierć wszystkich poddanych Ibn Asla, którzy tylko pod rękę mi podpadną. Przedewszystkiem zaprowadzę jeńców do Dżebel Arasz Kwol, aby ich powrzucać do maijeh el Humma. Skoro więc Ibn Asl dowie się o tem, skieruje niezawodnie swą bandę w moje ślady, aby uratować zagrożonych na życiu poddanych. Cóż ty na to?
— Przypuszczam, że nie zawiodą cię te obliczenia, ale czy ci się uda akurat zwabić go w takie dogodne dla ciebie miejsce, gdzie możesz być pewien zwycięstwa, w to trochę wątpię.
— E, co do tego, to sobie poradzę. Zresztą on przybędzie tam wcześniej niż ja i będzie miał czas rozejrzeć się w terenie. Sądzę zatem, że jeżeli tylko cokolwiek posiada zmysłu oryentacyjnego, to przyjdzie na tę samą myśl, co ja, to znaczy, zechce na mnie napaść z dwu stron, z przodu i z tyłu, podczas gdy będę się znajdował na wązkiej ścieżce między skałami a wodą. jeżeli mu się to uda, to będzie mnie uważał za straconego.
— Miałżebyś odwagę wejść w tę pułapkę?
— Może, ale oczywiście tylko w tym celu, aby go wciągnąć w ten sposób w swoje sieci i potem ubezwładnić na zawsze. Ty popłyniesz z Hegazi aż do wysokości Dżebel Arasz Kwol, ukryjesz okręt w jakim zakamarku, a zostawiwszy kilku ludzi do pilnowania, resztę marynarzy i asakerów zabierzesz ze sobą do maijeh el Humma i skryjesz się w lesie, o którym ci mówiłem. Tam masz czekać, dopóki nie spostrzeżesz nas i Ibn Asla. Możliwe, że ja prędzej jeszcze dotrę na miejsce i odszukam cię tam w ukryciu dla udzielenia ci ostatecznych wskazówek; jeżeli jednak nie zdążę, to zadanie twoje jest bardzo proste. Skoro tylko usłyszysz strzały, możesz przypuszczać, że przybyłem z północy, a Ibn Asl napadł na mnie ze strony przeciwnej. Oczywiście i on nie będzie miał wiele miejsca na wązkiej drożynie. Wówczas ty wypadniesz znienacka z lasu i popędzisz prosto na niego z tyłu. Jeżeli się dobrze sprawisz, to Ibn Asl albo się podda dobrowolnie albo rzuci się do maijeh, gdzie wśród zarośli omm sufahowych znajdzie niewątpliwie grób dla siebie i wszystkich swoich poddanych.
— Effendi! Plan ten jest wspaniały, ale mimoto mam pewne skrupuły. Wszak rozporządzasz tylko dwudziestoma żołnierzami.
— Gdyby mi ich więcej było trzeba, to wezmę od ciebie.
— Kiedyż będzie na to czas?
— Może i będzie. Skrupuły twoje nie są pozbawione pewnych podstaw.
— A druga rzecz: potrzebni ci są ludzie do pilnowania jeńców. Ileż więc pozostanie ci do rozporządzenia w czasie napadu? A jest również bardzo prawdopodobne, że Ibn Asl tak samo umieści oddział od strony północnej i weźmie cię we dwa ognie.
— I o tem już myślałem i jestem nawet tego pewny, że urządzi na mnie zasadzkę. Skoro jednak wiem o tem — nie boję się bynajmniej. Jeżeli naprzykład wie ktoś, że w tem a w tem miejscu podłożono minę, to oczywiście ominie zawczasu niebezpieczne miejsce. Zresztą przyznaję, że za mało mam ludzi i proszę cię, przyślij mi ze dwudziestu asakerów!
— Dokąd ich wysłać, aby napewno trafili do ciebie?
— Idzie głównie o to, aby ludzi tych nie spostrzegł nieprzyjaciel. Najlepiej jednak będzie, jeśli ja ich sam wyszukam w umówionem miejscu. Znam wyborną kryjówkę w północnej stronie Dżebel Arasz Kwol; jest to wyschłe koryto potoku, wciskające się w skały. Po pięciu minutach drogi koryto rozszerza się w kotlinkę, zarośniętą gęsto krzakami.
— Wiem już... Zapuściłem się raz w to miejsce, szukając wody do picia.
— Doskonale. Cieszy mnie to, że znasz obmyślaną przeze mnie kryjówkę. Otóż tam właśnie przyślij mi ze dwudziestu wojowników!
— Ba, ale w którym czasie?
— Na krótko przed mojem przybyciem, gdyby bowiem przyszli tam wcześniej, to mógłby ich Ibn Asl wyszukać. Jeśli dobrze obliczyłem, to ja jeszcze dziś powitam swą karawanę.
— Niemożliwe! Wszak ona ma przed sobą pięć dni drogi, a dziś dopiero dzień trzeci.
— Ja wnioskuję inaczej. Oto gdy asakerzy spostrzegli ucieczkę Orama, musieli się odrdzu domyśleć, że on pocwałował co tchu do Ibn Asla i wskutek tego spieszyli się, ile mogli. Dziś wieczorem tedy są oddaleni od nas nie więcej jak jeden dzień drogi, a że ja popędzę naprzeciw, więc bardzo jest możliwe spotkanie o tej właśnie porze, jak sobie obliczyłem. Jutro rano wyruszymy do Dżebel Arasz Kwol, ale tuż w pobliżu rozłożymy się na nocleg i dopiero rano pojutrze udamy się na miejsce. Jest bowiem bardzo pożądane, ażeby potyczka odbyła się w dzień. Możliwe, że w ciągu nocy odnajdę cię, lecz gdybym do pierwszej godziny po północy nie jawił się przed tobą, przyślij natychmiast dwudziestu asakerów w kierunku suchego koryta, o którem mówiliśmy, a ja już ich tam odnajdę. Na wypadek gdybym miał czas odwiedzić cię na twoim posterunku, dam ci zdaleka znak, a mianowicie powtórzę trzykrotnie raz poraz głos hyeny i żołnierz, stojący na widecie, może wówczas zaprowadzić mnie do ciebie. Oto wszystko, co miałem ci do powiedzenia.
— No tak, ale teraz na mnie kolej podziękować ci za tyle trudu dla mnie i poświęcenia...
— No, no, zostawmy to na lepsze czasy, teraz szkoda każdej chwili. Do widzenia więc, kochany emirze, przy lepszej sposobności!
Reis effendina podał rękę mnie i Ben Nilowi i poszedł pieszo do Hegazi, my zaś wypoczęliśmy tak długo, ile mniej więcej czasu potrzebował reis effendina na odbycie swej drogi, potem wsiedliśmy do łódki i popłynęli na przeciwległy brzeg. Ukrywszy łódź w trzcinie, podążyliśmy pieszo brzegiem tak daleko, dopóki nie spostrzegliśmy Hegazi. „Sokół“ stał jeszcze w miszrah i dopiero po upływie jakiej pół godziny rozpiął żagle i wyruszył w drogę. Wówczas cofnęliśmy się pomału i następnie popłynęliśmy łodzią ku Hegazi.
Ben Nil słyszał całą moją rozmowę z reisem effendiną i był bardzo przejęty moimi planami i wręcz palił się do walki ze znienawidzoną zgrają opryszków. Ja zaś przemyśliwałem nie bez troski nad tem, czy zastanę w domu szejka el beled, od czego zawisło bardzo wiele. Nie spodziewałem się nawet, że on.... wyjdzie sam naprzeciw. Spotkaliśmy go w miszrah; stał na brzegu i, skoro tylko wylądowaliśmy, zagadnął nas uprzejmie:
— Sallam aleikum! Wy tutaj? Sądziłem, że mieliście zamiar udać się na „Jaszczurce“ do Faszody, a wielbłądy zabrać dopiero później za powrotem.
— Dziękuję, do Faszody stąd będzie co najmniej dziesięć dni drogi, a my wcale nie mieli zamiaru do tak dalekiej podróży. Mimoto rzeczy tak się ułożyły, że byłbyś musiał o wiele dłużej mieć w opiece nasze wielbłądy.
— Nie rozumiem — — odparł, udając minę wielce zdziwionego, ale mimo wszystko, nie mógł ukryć pomieszania i opanować się należycie.
— Opowiem ci, – rzekłem – ale na osobności, bo rzecz niesłychanie ważna i jedynie ciebie mogę wtajemniczyć we wszystko.
Zasmucasz mnie tem, panie, — zauważył, postępując za nami na bok. — Cóżby znowu takiego ważnego miało zajść w tak marnej wioszczynie, jak nasza?
— O, zdziwisz się, gdy usłyszysz. — Znasz człowieka, któremu pożyczałeś konia tu w Hegazi?
— Bliżej nie. Mówił mi, że należy do załogi „Jaszczurki“, która zatrzymała się koło dżezireh Hassanii.
— Czy wiesz, czyj to był okręt?
— Człowiek ten objaśnił mnie, że to statek handlowy z Berberyi.
— Nie pytałeś się o właściciela?
— Po co? Co mnie mógł obchodzić ten okręt? Nie jestem przecie ani naczelnikiem ani strażnikiem portu i nie mam potrzeby zaprzątania sobie głowy nazwiskami wszystkich przepływających tędy okrętów i ich właścicieli.
— Racya, ale źle się stało, żeś tego nie uczynił, bo byłbyś nas z pewnością ostrzegł przed niebezpieczeństwem utraty życia.
— Utraty życia? — przerwał zalękniony — Allah ’l Allah! Czyżby wam groziło coś podobnego?
— O, tak! Dowiedz się, że „Jaszczurka“ to okręt największego pod słońcem przestępcy i rabusia niewolników. Domyślasz się, o kim mówię?
— Nie wiem. Czy byłbym zdolny do podobnego domysłu? Za najstraszliwszego z rabusiów uchodzi Ibn Asl, którego Allah niech potępi — jednakże ten nie śmiałby zapuszczać się aż tutaj.
— Otóż on istotnie miał odwagę ku temu.
— Co ty mówisz? O Allah! Gdybym był o tem wiedział! Zebrałbym wszystkich mężczyzn z Hegazi i wyruszył, by go złapać i odstawić do reisa effendiny.
— Znasz tego wicekrólewskiego urzędnika?
— Rozumie się. Rozmawiałem z nim nie dawniej jak przed godziną.
— Co? — wykrzyknąłem, udając zdziwionego wielce. — On był tutaj?
— Dziś był tu, wczoraj zaś koło Hassanii.
— Zapewne wtedy, gdyśmy już odpłynęli. Allahowi niech będzie cześć i chwała, że udało mi się uratować mu życie! Nie wierzyłem, że będzie tak nieprzezorny i wlezie w nastawioną nań sieć.
— Panie! przestraszasz mnie swojem opowiadaniem. Krew ścina mi się w żyłach i nogi drżą podemną. Czy reisowi, któremu niech Allah błogosławi na każdym kroku, groziło jakie niebezpieczeństwo? Z czyjejże to strony?
— Ze strony Ibn Asla.
— Straszne! Język odmawia mi posłuszeństwa. Mów, panie, mów!...
— Ale wprzód zapytam cię, czy przypadkiem nie wiesz, kim jestem ja?
— Skądże znowu...
— Jestem effendim z kraju chrześcijańskiego i przyjacielem reisa effendiny, którego...
— Allah! — przerwał mi z niesłychaną trwogą. — Ty? Ty jesteś owym obcym effendim, który tyle już niewolników wyrwał z sieci rabusiów?
Umilkł, namyślając się widocznie nad tem, co powiedział i że może powiedział więcej, niż wypadało. Ja zaś udałem, jakobym tego wcale nie zauważył, i rzekłem:
— Słyszałeś więc o mnie? Cieszy mnie to, bo nie będę zmuszony rozprawiać z tobą wiele. Wiesz zatem, że pomagam emirowi w spełnianiu ważnego zadania.
— No, tak, wiem, ale tylko tyle, że osiągnąłeś to, czego sam emir nie zdołał.
— Zrozumiesz więc, że Ibn Asl żywi z tego powodu śmiertelną nienawiść do mnie.
— Oh tak, większą nawet nienawiść niż do reisa effendiny.
— I doświadczyłem tego nie dawniej, jak wczoraj. Muszę ci to opowiedzieć.
Powtórzyłem mu w krótkości wszystko, co mnie spotkało, przemilczając oczywiście rzeczy zbędne, a przedewszystkiem to, że widziałem się z reisem effendiną. Słuchający udawał wybornie, że go to nadzwyczaj wzrusza i oburza.
— O proroku proroków, — krzyknął, gdy ukończyłem opowiadanie — to straszne, to wszystko okropnie straszne! Jesteś chrześcijaninem, a mimoto Allah ma cię w szczególnej swej opiece, bo inaczej byłbyś nie uszedł śmierci z rąk tej krwiożerczej hyeny. Ale co się stało z tym trzecim, Abu en Nilem? Wszak i on uciekł razem z wami.
— Oh! O tym widocznie Allah nie raczył pamiętać, bo spotkało go nieszczęście. Źle skoczył do łodzi z „Jaszczurki“ i wpadł do wody. Jeśli rabusie nie wyłowili go, to zapewne spoczywa sobie teraz spokojnie we wnętrznościach krokodyla.
— Biedny! A wy przybiliście dopiero teraz tutaj?
— Niestety dopiero teraz, bo musieliśmy szukać reisa effendiny. Zdawało nam się, że on będzie ścigał Ibn Asla.
— Po co? On wcale nie uważał „Jaszczurki“ za podejrzaną. Mniema widocznie, że Ibn Asl ściągnął go tu naumyślnie w tym celu, aby mógł w Chartumie porobić doskonałe interesy.
— Skąd wiesz o tem?
— Emir mi mówił.
— Gdzież się on podział?
— Pożeglował z powrotem do Chartumu.
— Wiadomość ta dla mnie bardzo przykra. Sądziłem, że zabierze ze sobą łódź, którą zdobyłem. Cóż ja teraz z nią zrobię?
— To głupstwo. Ale co zrobisz ze sobą samym? Jeżeli chcesz dostać się do Chartumu, to możesz wsiąść na pierwszy okręt, który w tym kierunku będzie tędy przejeżdżał, a łódź doczepisz z tyłu.
— To niemożliwe, bo muszę przedewszystkiem odnaleźć swoją karawanę.
— Zostaw więc łódź pod moją opieką. Przypuszczam, że możesz mieć do mnie tyle zaufania.
— Owszem, ufam ci, jesteś przecie zwierzchnikiem osady i mógłbym ci bez wahania powierzyć nietylko łódź, ale i nawet większy majątek, gdyby tego było potrzeba. Proszę cię jednak, nie odsyłaj łodzi do Chartumu, lecz niech zostanie, dopóki reis effendina tu nie powróci i nie zabierze jej z sobą!
— A kiedy można go się tu spodziewać?
— Nie wiem, ale przypuszczam, że pojawi się tu niebawem. Im więcej czasu będzie miał Ibn Asl, tem mniejsza nadzieja schwytania go. Reis effendina mógłby ścigać przestępcę na drodze do Faszody i może jeszcze dalej w górę, lecz możliwe jest, że łotr uda się w kierunku Bahr el Dżebel albo Bahr es Seraf na połów niewolników. Pościg aż tak daleko byłby niemało uciążliwy. Lepiej w każdym razie zaczekać na jego powrót, odebrać mu połów i załatwić się z nim ostatecznie. W takim razie spotkałoby go niezawodnie to samo, co jego ojca, Abd Asla.
— Jak? Cóż jemu grozi?
— Śmierć! Mogłem powystrzelać wszystkich łajdaków, jak to uczynił emir na Wadi el Berd z ich towarzyszami, ale jestem za dobry, zresztą chciałem dostawić wszystkich emirowi, by zrobił z nimi, co mu się podoba, zmieniłem jednak zamiar i załatwię się z drabami bardzo krótko, jak na to zasługują.
— Mógłże reis effendina udzielić ci aż takiego pełnomocnictwa, które może wydawać jedynie kedyw?
— Ma upoważnienie przelewać swą władzę na inne osoby, jeżeli tylko uzna to za stosowne. Zresztą to bardzo znakomity środek na wytępienie wstrętnych zbrodniarzy, trudniących się rabowaniem ludzi i ich handlem. Tylko jak najsurowsze postępowanie ze strony rządu położy koniec tej pladze. Ja, co prawda, nie korzystałem jeszcze z przelanych na mnie czasowo praw, ale teraz nie mam już żadnych skrupułów i poraz pierwszy pokażę gałganom, że ze mną nie łatwa sprawa.
— Niby masz prawo, ale zawsze to pewna odpowiedzialność.
— Ba! Czyż sądzisz, że jestem także odpowiedzialny za wszystkie zbrodnie i gwałty, które ten drab może jeszcze popełnić, gdybyśmy dozwolili ujść mu bezkarnie? A może żywisz dla niego współczucie?
— Jak możesz o to pytać, effendi! Im wcześniej wytępicie całą tę zgraję, tem większa będzie moja radość. Zresztą ja sam, jeżeli tylko przydam się na co, ofiaruję się na wasze usługi.
— Z których niestety korzystać nie możemy. Bo zresztą cóżbyś mógł nam pomóc? Wracając jednak do rzeczy, ludzie ci chcieli wymordować wszystkich asakerów, podróżujących ze mną, a mnie postanowili zamęczyć w najokropniejszy sposób. Że więc udało mi się z nadludzkim wysiłkiem ujść tych męczarni, to jeszcze nie kwestya, abym miał narażać się na ponowne niebezpieczeństwo. Byłbym samobójcą, gdybym ich puścił, bo oni natychmiast urządziliby na mnie zasadzkę i napad. I co wtedy? Otóż lepiej stokroć będzie, jeżeli bez żadnych względów i skrupułów wydam na stracenie wszystkich znajdujących się w mym ręku zbrodniarzy.
— Urządzisz może sąd tu, w Hegazi?
— O nie! Oni nie ujrzą już nigdy tego miejsca.
— Effendi, nie bierz mi za złe, gdy cię zapytam, gdzie odbędzie się ten straszny sąd i egzekucya! Dusza moje jest przepełniona wstrętem do tych zbrodniarzy i chciałbym za wszelką cenę wiedzieć, czy sprawiedliwości istotnie zadość się stało.
— Cieszy mnie, że jesteś tak szlachetnie usposobiony, że masz tak doniosłe poczucie sprawiedliwości i dlatego nie mam powodu kryć się przed tobą ze swoimi zamiarami. Czy znasz Dżebel Arasz Kwol?
— Jakżebym nie miałznać? Byłem tam już wiele razy.
— I maijeh el Humma, nad którem leży, znasz również?
— Znam.
— Czy są tam krokodyle?
— Niezliczona ilość, szczególnie aż wre od nich w środkowej zatoce, wciskającej się w głąb skał.
— Ponad tą zatoką wije się bardzo wązka drożyna, nieprawdaż?
— O, bardzo wązka i niebezpieczna. Podróżny musi iść pieszo i wymijać ostrożnie głazy, bo za lada potknięciem się mógłby wpaść do wody na pastwę krokodyli.
— Otóż widzisz, ja tam wykonam wyrok na tych drabów.
Szejk el beled zbladł z przerażenia, poczem zauważył:
— Effendi, to będzie straszne, przeokropne!
— Każdy zbiera to, co zasiał, a zresztą nie będzie tak źle, jak ci się zdaje, Mnie naprzykład chciano powyrywać paznokcie, poobcinać ręce i nogi powoli i z wyszukanem okrucieństwem, a mimoto ja postąpię sobie ze zbrodniarzami o wiele łagodniej: każę ich powrzucać ze skały na omm sułah i krokodyle załatwią się z nimi w kilku sekundach. Któraż śmierć okrutniejsza, ich, czy ta, którą ja miałem umrzeć?
— Oczywiście, że ta ostatnia, effendi. Kiedyż jednak niebiosa będą świadkami tej zasłużonej kary dla drabów?
— Pojutrze rano, w godzinę po modlitwie o porannej zorzy będziemy na miejscu, nad maijeh el Humma.
— Ma to być godzina śmierci skazańców?
— Tak.
— Kiedy stąd wyruszasz, effendi?
— Zaraz, skoro tylko odnajdę wielbłądy.
— Patrz, effendi, — zauważył Ben Nil, gdy już mieliśmy wsiadać i wskazał na jeźdźca, zmierzającego przez step wprost ku nam. Mimo znacznego oddalenia poznałem odrazu. Był to Oram.
— Uważaj, effendi!
Szejk el beled stał obok nas i słyszał wszystko, dlatego odrzekłem obojętnie:
— Uważać? Dlaczego? Od chwili, gdy cię schwytano do niewoli, nie widzisz nic wokoło, jak tylko same niebezpieczeństwa. Ów jeździec, to jakiś podróżny i nic więcej. Wsiadaj i jazda, bo czas nagli!
Ben Nil posłuchał, ale spojrzał przytem na mnie bardzo zdziwiony. Nie troszcząc się o nic, podałem rękę, szejkowi, który żegnał mnie czułemi słowy;
— Allah jihfacak — niech cię Bóg strzeże! Czy też spotkamy się jeszcze kiedy?
— Prawdopodobnie niedługo i będziesz tem niemało uradowany.
Ruszyliśmy w kierunku zachodnim, podczas gdy Oram zbliżał się od południa, a spostrzegłszy nas, przystanął i zwrócił z drogi, lecz po pewnym czasie, widząc, w którym kierunku pojechaliśmy, skierował się ku Hegazi.
— Nie pojmuję cię — zauważył Ben Nil. — Przecie to z pewnością był Oram.
— Nie przeczę.
— I nie zaczekałeś, by go schwytać...
— Posłuchaj: o wszystkiem, co opowiedziałem szejkowi, musi się dowiedzieć Ibn Asl, ku czemu nastręczyła się znakomita sposobność, bo przecie Oram prędzej niż kto inny zawiadomi herszta o nowych planach i ten pomaszeruje niezawodnie wprost w kierunku Dżebel Arasz Kwol, jak sobie tego życzymy.
— Niech Allah to sprawi! Mam nadzieję, że nie rozminiemy się z naszymi asakerami.
— Widzisz tę ciemną linię na trawie?
— Tak, to zapewne ślady, lecz czyje?
— To trop Orama. Kierował się zapewne nowymi tropami, które były jeszcze świeże, bo pędził za nami po kilku ledwie godzinach. Asakerzy również trzymali się tej samej drogi i jestem pewny, w tym kierunku spotkamy niebawem naszych.
Wielbłądy po dłuższym Wypoczynku biegły znakomicie, niestety tropy były miejscami tak niewyraźne, że ciągła uwaga na nie zabierała nam sporo czasu. Po krótkim południowym odpoczynku pojechaliśmy dalej, ciągle szukając tropów z wielką trudnością. Po takich okolicznościach było do przewidzenia, że i karawana tu i ówdzie, nie znalazłszy Śladów, musiała zbaczać i kto wie, czy nie zbłądziła. Na szczęście przypomniałem sobie, że w tej okolicy znajduje się studnia nazwana Bir Safi (czysta studnia), a że wiedział o niej przewodnik, więc najprawdopodobniej skierował tam karawanę. Skręciliśmy zatem ku południowi i, pędząc dość szybko, dotarliśmy na miejsce na krótko przed zachodem słońca. Z daleka jeszcze zobaczyliśmy leżące wielbłądy i uwijających się ludzi naokoło obozu.
— Jestem bardzo ciekaw, co Abd Asl powie, gdy nas zobaczy — zauważył Ben Nil.
— I fakir el Fukara, który chce być Mahdim!
— Draby myśleli z pewnością, żeśmy przepadli! Niechże ich dyabli wezmą za to! Darowałem życie staremu, lecz gdybym był wiedział, co nas czekało koło dżezireh Hassanii, nie byłbym tak miękkiego serca.
— Przypuszczam, że nie zechcesz teraz dodatkowo zemścić się na nim.
— Bądź spokojny o to, effendi! Stary, śmierdzący szakal jest dla mnie tak wstrętny, że brzydziłbym się dotknąć go nietylko ręką, ale nawet nożem.
Zbliżyliśmy się do studni na taką odległość, że obecni tamże mogli nas poznać.
— Effendi, effendi! — dały się słyszeć wyraźne głosy — Effendi i Ben Nil! Allahowi cześć i chwała, a nam zbawienie! Wrócili! cali i żywi!
Prawie wszyscy obecni wybiegli naprzeciw nas, krzycząc z wielkiej radości jak dzieciaki. Omal nas nie ściągnęli z wielbłądów, a potem ściskali nam ręce kolejno, przeciw czemu wcale się nie broniłem, bo nie było to ujmą dla mnie. Ludzie ci naprawdę byli do mnie serdecznie przywiązani i cieszyło mnie to ogromnie. Sam reis effendina nie wzbudził w ich sercach takiej radości i wesela, gdy spotkał się z nami na Wadi el Berd. Oczywiście trzeba im było opowiadać o wszystkich przejściach od ostatniego widzenia się z nimi, wprzód jednak chciałem się dowiedzieć, jak im się wiodło; usiadłem, a najstarszy askari, któremu oddałem był dowództwo, zaczął:
— Wszystko poszło jak najlepiej, effendi, tylko... jedno stało się źle, niestety. Brakuje jeden z pośród jeńców: Oram. Uwolnił się hycel z więzów i nie dość, że uciekł, jeszcze zabrał nam najlepszego wielbłąda...
— I pocwałował w nasze ślady — wtrącił Ben Nil.
— Tak, zaraz za wami pognał gałgan, ale skąd wiadomo o tem wam?
— Widzieliśmy go.
— A to gdzie?
— Dowiesz się później, — odrzekłem — główna rzecz, czy wszyscy jeńcy są dobrze zabezpieczeni.
— Od chwili, gdy nam uciekł Oram, nie uda się to już żadnemu. Żywię nadzieję, że nie obwinisz nas o tę ucieczkę, bo był on związany jeszcze w twojej obecności.
— Zdaje mi się, że winę należy przypisać nie tyle niedostatecznemu skrępowaniu, ile niedbałej warcie. No, ale wyście pilnowali! Niech was! Jestem pewny, że spaliście wszyscy, jak zabici.
— Słowo ci daję, effendi, że straż czuwała bez przerwy, ale ten pies posiadał zapewne jakieś czary albo ulotnił się w powietrze, jak dym...
— O, to niemożliwe, widziałem go i to kilka razy na własne oczy i Ben Nil również, lecz nie gniewam się bynajmniej, przeciwnie mam nawet powody do zadowolenia z jego ucieczki, która miała na celu wyrządzenie nam szkody, a... przynieść nam może wielkie korzyści.
— A to w jaki sposób?
— Mniejsza o to. Dziś bylibyśmy go złapali, lecz woleliśmy, żeby sobie bujał na wolności, bo w takim razie więcej nam się przysłuży, niż gdyby leżał związany wpośród naszych jeńców.
Abd Asl nie mógł już dłużej wytrzymać i wybuchnął serdecznym śmiechem:
— Wszystko to są głupie przechwałki, aby nam dokuczyć, lecz daremne twoje usiłowania, nie zwiedziesz nas i nie uwierzymy twoim bredniom i kłamstwom. Gdybyś był widział Orama, byłbyś go nie puścił, a żeś tego nie uczynił, więc i nie widziałeś go na oczy.
— Głowa twoja jest bezdenną studnią mądrości, najświętszy ze wszystkich muzułmanów — odrzekłem mu na to.
— He, he, a może mi powiesz, w którym kierunku Oram pojechał?
— Rozumie się, że do Ibn Asla.
— No, skoro naprawdę widziałeś Orama, to widziałeś niezawodnie i mego syna, nieprawdaż?
— Ależ naturalnie. Obaj z Ben Nilem byliśmy u niego w gościnie na jego własnym okręcie. Ja nawet spałem z nim w jednej kajucie.
— Kłamstwo!
— Uważaj no, bo każę cię wychłostać! Położenie twoje obecne jest tego rodzaju, że nie zaszkodziłoby, gdybyś był chociaż trochę uprzejmy.
Wtem fakir el Fukara podniósł się do postawy siedzącej i rzekł:
— Uprzejmości żądasz? Czyż obchodzisz się z nami tak, abyśmy byli dla ciebie uprzejmie usposobieni?
— Obchodzę się z wami tak, jak nato zasługujecie.
— Ja się nie poczuwam do niczego. Zbliżyłem się do was jako gość, a wyście mnie związali, jak zbrodniarza, jest to przestępstwo, które nie wyjdzie wam na dobre.
— Któż to powiedział, żeś naszym gościem? Wyrzekłem może słowo daif[105] do ciebie albo habakek, wasahlan lub marhaba[106]?
— To nie, ale siedziałem w waszem towarzystwie.
— A potem się usunąłeś. Ja nawet ocaliłem ci życie, czemu sam nie przeczysz, a mimoto chciałeś uciec i zdradzić nas przed Ibn Aslem.
— Dowiedź mi tego!
— Zbyteczne. Dosyć, że ja wiem o tem sam. Ta właśnie niewdzięczność była powodem, że cię kazałem uwięzić, a że ci się to nie podoba, nie moja w tem wina. Narzekaj raczej na samego siebie i swą niewdzięczność!
— Ale ja się domagam wypuszczenia mnie na wolność i, jeżeli żądaniu memu nie uczynisz zadość natychmiast, rzucę na ciebie klątwę!
— Którą Allah w błogosławieństwo obróci!
— Przeklnie cię prorok.
— Mało mnie prorok twój obchodzi.
— O, ty niebawem zaczniesz śpiewać na inną nutę, gdy się dowiesz, jaką posiadam moc. W prochu będziesz się czołgał, żebrząc o moją łaskę.
— Ale obecnie posiadam moc ja i to właśnie nad tobą. A nad kim ty później będziesz miał władzę, nad swoim haremem, czy psiarnią, jest mi najzupełniej obojętne. Zresztą radzę ci, siedź cicho, bo gotów jesteś poczuć pręgi na własnym grzbiecie, a to nie należy do zbytniej przyjemności. Nie mogę zresztą nawet zważać na przekleństwa, czy szczekanie człowieka, który zabrnął w bezbożności aż tak daleko, że okazał podłą niewdzięczność względem wybawiciela od śmierci.
— No dobrze, milczę już, ale niebawem nadejdzie czas, kiedy ja będę mówił, a ty będziesz milczał. Wówczas miliony słuchać będą mego głosu, a ty pierwszy z nich będziesz musiał paść przedemną na twarz, jak niewolnik.
Skulił się jak pies i umilkł, widocznie zrozumiał, że to lepiej popłaca, ale innego mniemania był Abd Asl, który albo sobie lekceważył chłostę albo też był zdecydowany nawet tak drogo okupić wiadomości o swoim synu. Ciekawość paliła go niewątpliwie jak ogień, wszak był pewny, że nie ujdę cało z rąk syna, aż tu naraz widzi mnie zupełnie zdrowym. I dlatego to, nie czekając, co będę mówił do żołnierzy, zaczął sam, powtarzając ostatnie słowa fakira:
— Tak jest, w prochu będziesz się tarzał przed nim i przedemną! Nie masz wyobrażenia, jak wielkie niebezpieczeństwo zawisło nad twoją głową. Syn mój zniszczy cię, zgubi bez miłosierdzia, jak to uczynił z reisem effendiną!
— No tak, reisa effendinę zgubił, to prawda — odrzekłem, udając bardzo poważną minę.
— Zgubił? Hamdulillah! Allahowi dzięki! Udało się, no patrzcie, przecie się udało! Nieprzyjaciele zdeptani na proch, niema ich już na świecie!
— Nie zdeptani, lecz spaleni!
— Allah nie odmówił szczęścia memu synowi! Czy słyszycie, ludzie? Przyjaciele, wy wierni muzułmani, czy słyszycie, co się stało? Mówiłem wam już o tem, dusza moja przeczuwała wszystko. No i dyabeł razem ze swoimi asakerami spłonął, a ten najstarszy z dyabłów, którego tu widzicie i który musi nam opowiadać o tem, stracił już swoją władzę i musi nas uwolnić, bo jeżeli tego nie uczyni natychmiast, czeka go straszliwa kara i zgrzytanie zębów na wieki.
— No, no, nie tak zapalczywie stary — upomniałem go, ale to nic nie pomogło, bo począł teraz jeszcze głośniej krzyczeć:
— Co powiedziałeś? Przypuszczasz, że się mylę? Mój syn, najdzielniejszy z najdzielniejszych najstraszliwszy z najstraszliwszych, spalił reisa effendinę i przybędzie tu nam na ratunek. Biada wam, jeżeli spostrzeże, że włosu jednego zabrakło z naszych głów! Czekają was męczarnie, o jakich się wam nawet nie śniło, będziecie wyć, jak potępieńcy, którzy siedzą na samem dnie piekła. Uwolnienia się domagam i to natychmiastowego uwolnienia! Jesteś głuchy, effendi, lecz będziesz żałował gorzko swej głupoty. Uwolnij nas i uciekaj zawczasu, co sił masz w nogach i o ile zdoła twój wielbłąd, gdyż inaczej spadnie na głowę twoją straszliwa zgroza, jakby lew na owcę, która nie zdolna jest do obronienia się od jego ostrych pazurów!
— Miałeś sposobność przekonania się o tem, że nie bardzo uciekam od lwa, jeśli stanie mi na drodze, i możesz być również pewny, iż i przed tą wyprorokowaną przez ciebie grozą nie ucieknę. Niechaj syn twój pojawi się tutaj, a zobaczysz, jak go przyjmę!
— Spali cię, jak to uczynił z reisem effendiną!
Tu wypada zauważyć, że wiadomość o klęsce reisa effendiny wywołała na żołnierzach wrażenie okropne. Wszak był to ulubiony ich wódz, który zginął śmiercią tak straszną razem z ich towarzyszami. Obskoczyli mnie więc moi ludzie wokoło i zasypywali pytaniami, lamentująci narzekając. Uspokoiłem ich ruchem ręki i ozwałem się:
— Dowiecie się o wszystkiem, ale musicie być cicho. Muzułmanin ten nie będzie długo tryumfował. Otóż wiecie o tem wszyscy, że co ja przedsięwezmę, tego dokonać muszę zawsze. Skoro więc postanowiłem uratować reisa effendinę — to oczywiście...
— Co! Jak? — przerywano mi niecierpliwie.
— Emir żyje i nikomu z jego wojska włos nie spadł z głowy.
Żołnierze poczęli wykrzykiwać radośnie, a Abd Asl zawołał z całej siły:
— Kłamie! Chce ukrócić mą radość, pogrążyć nas w smutku przebiegle, ale to mu się nie uda, nie uda, nie damy się obałamucić i z wielką otuchą oczekujemy wybawcy, który pojawi się tu lada chwila.
— Możesz sobie czekać, dopóki nie zczernieje na tobie grzeszna skóra z rozpaczy i rozczarowania, — wtrącił Ben Nil — a tymczasem dowiesz się, co nasz effendi potrafi. Hej, przyjaciele, — zwrócił się do żołnierzy — słuchajcie, effendi będzie mówił.
Oczy wszystkich w tej chwili były zwrócone na mnie, zdało się, że oddechy zamarły w piersiach nietylko żołnierzy, ale i jeńców. Podałem im do wiadomości cały przebieg swej wyprawy aż do chwili, w której znaleźliśmy się wszyscy trzej na łódce wolni i bezpieczni. O tem wszystkiem bowiem mogli słyszeć jeńcy, ale co do późniejszych wydarzeń i wogóle mego planu względem Ibn Asla, to musiałem zachować przed nimi ścisłą tajemnicę. A nużby wskutek nieprzewidzianego przypadku czmychnął z nich który i dostał się do Ibn Asla! Domagano się jednak ode mnie bardzo natarczywie dalszego opowiadania, za co skarcił ich Ben Nil:
— Cicho! Nie nadużywajcie uprzejmości effendiego. Słyszeliście, jak schwytano nas i grożono torturami, że dalej uciekliśmy im śmiało i mogliśmy nawet z łodzi zastrzelić Ibn Asla, a mimoto darowaliśmy mu jeszcze ten raz. Biada mu jednak, jeśli nawinie nam się jeszcze przed oczy!
— Ale co się stało z Abu en Nilem? Gdzie się podział? — zapytał któryś.
— Dziadek mój został w Hegazi i czeka tam sobie spokojnie na nasze przybycie.
— A reis effendina?
— Także w Hegazi. Dostawimy mu tam właśnie naszych jeńców.
— Czemu nie przysłał nam tu jeszcze bodaj kilku asakerów?
— Dlatego, mój ciekawski, że nie było wielbłądów, a zresztą jest nas tu dosyć do pilnowania i transportowania tych tchórzliwych ropuch, z których najobrzydliwsza, Abd Asl, niech sobie tryumfuje do czasu, nie przeszkadzajcie mu w tem. Do Hegazi i tak niedaleko, a więc i czas nie długi.
Ben Nil uspokoił temi słowy w zupełności ciekawych żołnierzy i na szczęście nie wygadał się z niczem niepotrzebnem, gdyż było wskazane, żeby nawet asakerzy nie dowiedzieli się jeszcze o niczem. Jedno bowiem słówko, niebacznie wypowiedziane wobec jeńców, mogło pokrzyżować nasze plany. Zresztą wszyscy moi ludzie byli bardzo ucieszeni, że powróciłem i że pozbyli się bądź co bądź poważnej odpowiedzialności za całość gromady schwytanych łowców. Najstarszy z asakerów odetchnął pełną piersią, gdy mu oznajmiłem, że od teraz ja odpowiadam za wszystko. Tak samo zadowolony był przewodnik fesarski, na którym ciężyła również odpowiedzialność w pewnym stopniu.
Kazałem zmienić wartę i położyłem się spać zarówno jak i Ben Nil, bo ostatnie noce spędziliśmy prawie bezsennie. Obudziłem się dopiero w czasie modlitwy porannej i zarządziłem wymarsz, co było ogromnie uciążliwe, bo jeńcy nie chcieli w żaden sposób dać się wsadzić na wielbłądy. Dopiero baty zmusiły opornych do posłuszeństwa.
Studnia Bir Safi leżała w południowej stronie od prostego kierunku drogi, od którego oczywiście wypadało trzymać się jak najdalej; prowadziłem karawanę łukiem w stronę zachodnią i dopiero później skręciłem ku południowi tak, że pod Dżebel Arasz Kwol zbliżaliśmy prawie prosto z północy. Ostrożność taka była uzasadniona tem, że szejk el beled, wiedząc ode mnie o kierunku mej drogi, zawiadomił z pewnością o tem Ibn Asla, a temu mogła przyjść do głowy myśl napadnięcia na mnie jeszcze w drodze, na otwartym stepie. Owóż aby tego uniknąć, obrałem zupełnie inną drogę. Ibn Asl miał bowiem co najmniej stu ludzi, a ja tylko dwudziestu żołnierzy, wobec czego potyczka na otwartem miejscu niebardzo mnie nęciła.
Jechałem dobrą milę angielską poprzód, abym pierwszy mógł zobaczyć cel naszej drogi. Było niebardzo dalekie popołudnie, gdy spostrzegłem sinawy rąbek na horyzoncie.
Wróciłem więc natychmiast do karawany z rozkazem, by stanęła. Chodziło mi o to, ażeby który z jeńców nie spostrzegł się, gdzie jesteśmy, i dlatego pozsadzano ich z wielbłądów i rozłożono obóz. Asakerzy byli bardzo zdziwieni tem mojem zarządzeniem, zwłaszcza, że do wieczora było jeszcze daleko i o noclegu nikt ani myślał. Mając więc dosyć czasu, zebrałem wszystkich asakerów daleko na bok i, ustawiwszy ich w koło, odkryłem przed nimi cały plan, który miał być dziś wykonany. Gdybym był powiedział, że każdy dostanie po tysiąc piastrów w złocie, to jeszcze nie byliby się tak ucieszyli, jak właśnie tą wiadomością o zasadzce na Ibn Asla. Każdy z nich domagał się udzielenia szczegółowych wskazówek, czemu jednak zadość uczynić nie mogłem, bo przedewszystkiem należało zbadać dokładnie sytuacyę, a to było możliwe dopiero po zapadnięciu wieczoru. Ibn Asl z wszelką pewnością był już na miejscu i spostrzegłby mnie, gdybym się tam zbliżył teraz w dzień biały. Zakazałem surowo wszystkim, aby ani słowem nie wspominali pomiędzy sobą o planie, bo łatwo mógł kto z jeńców podsłuchać. Utartym zwyczajem ułożyli się asakerzy naokoło jeńców, a tylko jeden czuwał na straży po stronie zewnętrznej.
Aż do zmroku nie zauważyliśmy żywej duszy na stepie. Przy zachodzie słońca żołnierze odmówili mogreb, poczem oddałem dowództwo nad karawaną Ben Nilowi, pouczyłem go dokładnie, jak się ma zachować w każdym możliwym wypadku, i dosiadłem wielbłąda.
Zadanie moje nie należało do zbyt łatwych. Wiedziałem, co prawda, że las, w którym miał się ukryć reis effendina, znajduje się na południowym krańcu zachodniego brzegu bagna, ale dotrzeć tam wśród ciemności — to sztuka! Ba, ale druga jeszcze rzecz: gdzie znajduje się Ibn Asi ze swoją bandą? A nużby właśnie w tej stronie! Jeżeli jednak plan jego polega na tem, że zechce podzielić swych ludzi na dwa oddziały, aby mnie z dwu stron zaatakować, to w takim razie najdogodniejszem dla niego miejscem na nocleg jest wschodni brzeg bagna i to mniej więcej w połowie jego długości. Stąd raniutko mógłby przecie wysłać dwa oddziały w przeciwnych kierunkach na upatrzone stanowiska. Gdyby zaś obozował po tej stronie musiałbym po drodze natknąć się na niego, zwłaszcza, jeżeli z przezorności nie będzie zakładał ogniska. Ale drab ma szczególną przyjemność w oświetlaniu obozu nocną porą, o czem przekonałem się już dwukrotnie, koło Hassanii i nad maijeh es Saratin. Mnie nie spodziewał się z wszelką pewnością jeszcze, a o obecności emira nie mógł mieć nawet wyobrażenia i dlatego powinien czuć się zupełnie bezpiecznym i palić ognie, co oczywiście mogło mi oddać znakomitą usługę.
Zmierzałem prosto ku południowi. Na niebie wystąpiły już jasno gwiazdy i mogłem się dobrze oryentować. Po upływie pół godziny dotarłem w okolicę bagna i tu, ze względu na uciążliwość terenu, trzeba było zachować wielką ostrożność. Maijeh el Humma wściska się wieloma ramionami w ląd i o niebezpieczeństwo bardzo łatwo. Musiałem zatem trzymać się dość zdaleka po stronie wschodniej.
Była może, wedle naszej rachuby, dziewiąta, gdy spostrzegłem na horyzoncie słabo rysujące się kontury odosobnionego drzewa. Zwróciwszy się w tym kierunku, poznałem niebawem, że jest mi ono znajome, gdyż podczas mojej poprzedniej bytności w tem miejscu odpoczywałem w jego cieniu w czasie niezmiernej spiekoty. Od tego drzewa było do lasu nie dalej nad sto kroków. Pojechałem więc prosto. Wokół ani jednego światełka, nie było też czuć w powietrzu dymu, mogłem więc być pewny, że Ibn Asla tu niema. Przystanąwszy, dałem hasło, naśladując głęboki głos hyeny. Brzmiało to mniej więcej jak słowa „ommu, ommu!“ ale niestety, nie otrzymałem na to żadnej odpowiedzi i dopiero po kilkakrotnem powtórzeniu, bliżej już koło lasu będąc, usłyszałem:
— Effendi?
— Ja — odrzekłem, zatrzymując wielbłąda.
— Proszę bliżej.
Postąpiłem parę kroków naprzód, gdy wtem stanął naprzeciw mnie tęgi mężczyzna i, przypatrując mi się uważnie, rzekł:
— Tak jest, poznaję cię. Zsiądź z wielbłąda, zżaprowadzę cię do emira!
— Daleko?
— O, dosyć. Emir rozstawił długi łańcuch żołnierzy na posterunkach, abyś się nie błąkał w poszukiwaniu za nami.
— Dobrze, więc zaprowadź mnie do posterunku, który jest najbliżej emira! Zostawię tam wielbłąda i dalej już udam się pieszo.
Zapytałem w drodze przewodnika, czy nie spostrzegli Ibn Asla, na co mi odpowiedział twierdząco. Ibn Asl przybył jeszcze po południu i rozłożył się obozem na południowym końcu maijeb.
— Podpatrywaliście, co robi, gdy noc zapadła?
— Reis effendina był sam na wywiadach.
— Palą ognie?
— Nie wiem, bo od dłuższego czasu stałem tu na posterunku.
Minęliśmy kilku z rzędu asakerów, poczem zostawiłem na opiece jednego z nich swoje zwierzę i rozkazałem przewodnikowi, ażeby sprowadził do mnie emira. Byłem bowiem bardziej utrudzony, a emir wypoczął, mógł więc pofatygować się naprzeciw mnie. Niedługo trwało, a przewodnik przyprowadził istotnie emira, który powitał mnie z wielką radością.
— Są już tu od południa — szeptał zadowolony, ściskając mi ręce.
— Rozłożyli ogniska?
— Aż sześć. Prawdopodobnie chcą przez to opędzić się od złośliwych komarów, gdyż wiem, że bez ognia w pobliżu bagna niktby nie mógł wytrzymać. Tu na szczęście, w ciemnym i dość suchym lesie plaga ta nie jest tak dotkliwa.
— Wiadome ci są plany, które Ibn Asl rano zamierza wykonać?
— Effendi! Cóż ty myślisz, że jestem prorokiem?
— No, nie, ale przypuszczam, że byłeś już na miejscu i mogłeś podsłuchać.
— Niechże Allah broni! Miałżebym aż tak daleko wleźć pod rękę opryszkowi, iżbym mógł słyszeć jego słowa? Wszak spostrzeżonoby mnie i schwytano na pewne.
— A zresztą są pewne oznaki, z których można wyciągnąć wnioski. Czy nie zauważyłeś coś podobnego?
— Nie! Oni siedzieli naokoło ognisk, jedząc i rozmawiając głośno, ale co, tego wcale nie rozumiałem, bo byłem dosyć daleko.
— Widziałeś Ibn Asla?
— Siedział przy pierwszem z brzegu ognisku.
— Jak daleko stąd do nich?
— Prawie pół godziny drogi.
— A no, pójdę. Masz chęć iść ze mną?
— Bardzo, jeżeli oczywiście nie wpadniesz na jaki dowcip, naprzykład, abyśmy się przysiedli do Ibn Asla. Po tobie można się spodziewać nawet takiego psikusa.
Mój biały haik pozostał w obozie, obecnie zaś odłożyłem nawet niezbędną swą broń i poszliśmy, wymijając starannie pojedyncze krzaki i błyszczące tu i ówdzie kałuże. Po kwadransie drogi spostrzegłem blask pierwszego ogniska, potem drugiego, trzeciego i tak dalej aż do sześciu. Były tu tylko drzewa gafulowe i to bez podszycia. Obóz rozłożono bez żadnego planu, tu jedno ognisko, tam drugie, jak się komu podobało. Staliśmy dłuższy czas za szerokim krzakiem, nie dalej jak na sześćdziesiąt kroków od pierwszego ognia, koło którego siedział Ibn Asl w towarzystwie dwu swoich oficerów i dwu prostych łowców. Rozmawiali ze sobą swobodnie, jednakże nie mogłem zrozumieć ani jednego słowa.
— Muszę iść dalej bezwarunkowo — rzekłem więcej do siebie niż do emira — i dowiedzieć się, o czem oni mówią.
— Na miłość Allaha, co tobie strzeliło do głowy?! Przepadniesz, jak kamień wrzucony do wody.
— Eh, próbowałem szczęścia w warunkach o wiele trudniejszych tak, że dzisiejszy zamiar jest wobec tego zabawką.
— Ale ja cię zapewniam, że ani kroku dalej nie zrobię.
— Nie żądam też tego od ciebie. Pójdę przecie sam. Na linii, łączącej nas z pierwszem ogniskiem, stoją w równych odstępach dwa drzewa, rzucające długie i zlewające się ze sobą cienie. Jeżeli posunę się raczkiem w tym cieniu, to nikt nie rozezna mnie od barwy gruntu, a do tego mam jeszcze do ukrycia się dwa grube pnie drzew. Tamto drugie ma nawet dogodny konar tuż o jakie półtora metra wysokości, mogę więc w razie potrzeby wdrapać się tam jak kot i, będąc oddalonym ledwie o jakie piętnaście kroków od ognia, usłyszę każde słowo.
— Ba, ale w jaki sposób wydostaniesz się z powrotem?
— Tak jak poprzednio.
— Nie, effendi, ja na to nie pozwolę, żebyś narażał życie...
— A czy nie narażę go tak samo jutro, gdy stanę do walki? A dodajmy do tego, że właśnie przedsięwzięcie moje obecne może udaremnić jutrzejszą walkę...
— Uważasz to za możliwe?
— Przypuszczam, że dowiem się czegoś nowego, co wpłynie na zmianę moich planów w ten sposób, iż nieprzyjaciel nie będzie wprost w stanie do obrony i weźmiemy całą hurmę żywcem do niewoli bez jednego wystrzału.
Chciał mnie chwycić za ramię i zatrzymać, ale się zapóźnił, bo w tej chwili pełzałem jak wąż wzdłuż cienia naprzód. Nie przedstawiało to żadnych trudności. Do ognia dorzucano ciągle mokre gałęzie, ażeby było więcej dymu, któryby odpędzał komary, i właśnie dym ten ciągnął się grubemi smugami prawie po ziemi, bo powietrze było duszne i wilgotne od poblizkiego bagna. Wykorzystałem więc momenty, w których unosił się dym najgęściej, i posunąłem się aż pod drugie drzewo. Rozgałęziało się ono istotnie tuż na jakie dwa metry od ziemi, z czego skorzystałem skrzętnie, usadawiając się w widłach i wygodnie nasłuchując. Przez dłuższy jednak czas nie było słychać nic interesującego, aż nareszcie uszu moich doleciały z dali słowa:
— Szejk el beled! Jest nareszcie!
I niebawem pojawił się z tamtej strony, prowadząc wielbłąda za uzdę. Wskazywano mu ręką, gdzie znajduje się Ibn Asl, ale żaden z łapaczy nie szedł za nim, bojąc się widocznie za to skarcenia od wodza. Przybyły puścił wielbłąda obok i zbliżył się do Ibn Asla, który powitał go z wielkiem zadowoleniem i uprzejmością. Wywnioskowałem odrazu, że szejk przychodzi doń z ważnemi wiadomościami o nas. Ibn Asl nie mógł bowiem nikogo ze swoich wysłać na wywiady, bo zdradziłby się tem, gdybyśmy go poznali choć z daleka, szejk el beled zaś, złapany przez nas, mógł się wykręcić bardzo łatwo czemkolwiek i udać przed nami, że jest zupełnie niewinny, a może nawet, że działa dla naszego dobra.
— Siadaj i mów! — rozkazał mu Ibn Asl — Widziałeś ich?
— Niestety, nie — zaprzeczył zapytany, siadając obok.
— Więc nie? W takim razie wprowadziłeś mnie w błąd. Oni nie przybędą wcześniej jak jutro rano, a może nawet wcale nie zobaczymy ich już nigdy.
— Przybędą, — przerwał szejk żywo — widziałem ich tropy.
— Ba, jeżeli ktoś wpadnie na czyjeś tropy, to zdaje mi się, że nietrudno mu już doścignąć tego kogoś, i doprawdy nie pojmuję, jak mogłeś zrezygnować z dalszego śledzenia nieprzyjaciela. Obowiązkiem twoim było nie spocząć dopóty, dopóki nie osiągnąłeś swego celu.
— Ależ przepraszam, to było niemożliwe, bo zapadła ciemność. Effendi ze swoim Ben Nilem zostawił za sobą bardzo widoczne tropy, za którymi dążyłem prosto jak pod sznur, ale wkońcu ku memu zdumieniu skierowały się ku południowi. Przypuszczałem, że nieprzyjaciel wybrał sobie za cel Bir Safi. Czuwałem więc cały ranek, czy się tam pojawią, niestety czekałem do samego południa nadaremnie. Widocznie effendi obrał inny kierunek, prawdopodobnie na północ. Sądziłem więc, że, jeżeli udam się i ja w tę stronę, to natrafię na ich tropy, i nie myliłem się. Prawie przed samym zachodem słońca spostrzegłem ślady w kierunku wschodnim.
— To znaczy w kierunku Dżebel Arasz Kwol.
— Oh nie. Gdyby bowiem nie zboczyli z prostego kierunku, to ominęliby z daleka dżebel.
— Cóż u licha zamierza effendi?
— Mnie się zdaje, że zbłądził i dlatego kręci się po stepie. Nie ma on nikogo przy sobie z tych okolic, a Fessar, który służy mu za przewodnika, nie ma najmniejszego pojęcia o terenie.
— Ale effendi musi go znać. Mówił przecie do ciebie, że zna dżebel, a nawet maijeh.
— Może sobie znać. Zapominasz, że to obcy pies chrześcijański, który mógł tu być najwyżej raz jeden. I czyż wobec tego byłoby bardzo dziwną rzeczą, gdyby zbłądził? Oni z pewnością będą...
— Co — będą! Jabym wolał, żebyś powiedział oni są... W takim razie byłbym pewny, gdy tymczasem ty przychodzisz do mnie z domysłami, które psu na budę się nie przydadzą. Czemu nie śledziłeś ich aż do skutku, czemu?!
— To było niemożliwe, bo zapadł wieczór, i ciekawy jestem, czy ty naprzykład mógłbyś zobaczyć tropy pociemku. Zresztą musiałem bezwarunkowo wrócić do ciebie, gdyż wiem, jak niecierpliwie oczekiwałeś wiadomości. Pomyśl dalej, w jak krótkim czasie musiałem przebyć wyznaczoną drogę! Zwykły wielbłąd nie przebyłby jej ani w połowie i tylko dzięki temu, że dałeś mi swoją białą wielbłądzicę, mogłem wywiązać się z zadania, pędząc jak huragan przez step.
Aha — pomyślałem — tędy go wiedli. Szejk jechał na białej wielbłądzicy, której Ibn Asl zawdzięcza bardzo wiele. Na Wadi el Berd naprzykład nie byłby mi z pewnością uszedł, gdyby nie szybkonoga wielbłądzica. Tylko... u licha, wielbłąd, na którym przybył szejk, nie jest wcale białej maści i wygląda, jak każdy inny pospolity hedżin. Czyżby wymienił go gdzie po drodze? Na szczęście sprawę tę wyjaśnił natychmiast Ibn Asi, mówiąc:
— Gdyby tak ten giaur był wiedział, że moja wielbłądzica znajduje się u ciebie zawsze, gdy siadam na okręt, byłby ją niezawodnie ukradł. Sądzę jednak, że on nie ma o tem pojęcia. Co?
— Całkiem pewnie. Gdyby ją nawet zobaczył, to poznaćby jej nie mógł, bo ja zawsze farbuję ją całą, ilekroć oddajesz mi ją w opiekę. Popatrz w tej chwili, czy zdołałbyś ją odróżnić od zwykłego wielbłąda...
— Rzeczywiście! Ale co ty mówisz... Wstydziłbym się, gdyby ona była podobna do zwykłych ordynarnych wierzchowców. Przypatrz się, jakie szlachetne posiada linie. Dobry znawca spostrzegłby od pierwszego wejrzenia, że to nie byle jakie zwierzę... Mniejsza jednak o to, mówimy przecie o tym przeklętym effendim — aha... po jakiego licha wielbłądzica ma leżeć koło nas, skoro jest głodna, po tak męczącej podróży! Paszy jest dość. Hej, jeden tu! Spętać zwierzę na przednie nogi, żeby się zbytnio nie oddaliło i puścić, niech się napasie!
Jeden z siedzących łowców powstał czemprędzej i puścił wspaniałą wielbłądzicę na paszę. Przypatrywałem się jej ruchom z wielkiem natężeniem uwagi, mniej bacząc na rozmowę bądź co bądź bardzo ważną. Zwierzę podobało mi się do tego stopnia, że postanowiłem pozyskać je za wszelką cenę, i chociażby sam Ibn Asl miał ujść z życiem — bierz go dyabli! Ważniejszą zdobyczą dla mnie byłaby wielbłądzica.
Ibn Asl okazał żywe niezadowolenie z obrotu sprawy. Widocznie spodziewał się innej zupełnie wiadomości od szejka el beled.
— A no, skoro niewiadome ci jest miejsce, w którem znajduje się karawana, plan nasz chybiony sromotnie. Niech to piorun trzaśnie! Dwadzieścia głupich asakerów, a my mamy do dyspozycyi pięć razy tyle. Jakże łatwo można było dać sobie z nimi radę na otwartym stepie!
Co za szczęście, że wpadłem na myśl zboczenia z prostego kierunku na północ i dalej ku zachodowi i południu! Gdybym był jechał prosto — Ibn Asl byłby na nas napadł jeszcze dzisiejszego wieczora!
Szejk odpowiedział na jego zarzut:
— Jestem zdania, że dla nas o wiele lepiej, żeśmy się z nim nie spotkali. Znasz effendiego. Jest to człowiek niezmiernie czujny i nie pomija żadnej ostrożności, wobec czego wątpię bardzo, czy zląkłby się był nas chociaż na otwartym terenie.
— Ależ mybyśmy go byli ujęli jak w kleszcze. Stu ludzi, uważaj, a ich dwudziestu! Byłby nas żebrał jak pies o łaskę, nie mogąc ramieniem nawet ruszyć we własnej obronie!
— Gadanie! On? Ty go nie znasz lepiej ode mnie! Przypuszczam, że sam nie wierzysz w to, co mówisz. Do walki byłoby niezawodnie przyjść musiało i wtedy...
pomyśl... gdyby każdy askari jednego tylko z naszych uśmiercił... A effendi! Ten położyłby kilkunastu odrazu, a w pierwszym rzędzie ciebie...
— E, e, mnie nawetby był nie zobaczył, bom nie głupi pokazywać się tam, gdzie kule fruwają. Od tego mam przecie ludzi, którym doskonale płacę, więc obowiązani są iść w ogień, nie oglądając się, czy i ja to samo robię. To nie brak odwagi z mej strony, lecz trzeźwe, rozsądne wyrachowanie i na wypadek, gdybyśmy się byli z nimi zetknęli, jabym był stał w takiej odległości, gdzie kule nie sięgają, jeżeli oczywiście może być o nich mowa, bo ja obstaję przy swojem, twierdząc, że wcale do tego byłoby nie przyszło. Zobaczysz zresztą, jak będzie, gdy się pojawią.
— Otóż to właśnie ważniejsza rzecz. Uważaj, żebyś się nie spóźnił z przygotowaniem na jego przyjęcie! Doniosłem ci, że ma przybyć w godzinie po modlitwie zorzy porannej do Dżebel Arasz Kwoli z pewnością dotrzyma słowa. Wobec tego oddział, który chcesz wysłać naprzód, musi stąd wyruszyć jeszcze przed północą.
— Dobrze, zaraz wydam rozkaz wymarszu. No, a ty jesteś zdania, że ludzie mogą się ukryć w suchem korycie potoku i nikt ich nie zauważy?
— Bez wątpienia. Miejsce to zaraz po kilku minutach drogi w głąb rozszerza się w wygodną kotlinkę, zarośniętą gęsto krzewami, gdzie można się skryć znakomicie. Jeden tylko z nastaniem dnia będzie czuwał na szczycie skały i zobaczy karawanę zdaleka. Trzeba ich przypuścić tak, aby potem iść za nimi z tyłu, dopóki nie dotrą do miejsca, gdzie skały wznoszą się stromo tuż nad wodą, przepełnioną krokodylami. Drugi oddział naszych stanie z przeciwnej strony i w chwili, gdy effendi zechce zabrać się do wykonania swego okropnego dzieła, zobaczy ku śmiertelnemu przerażeniu, że jest otoczony z obu stron przeważającą siłą i niezawodnie ani spróbuje nawet jakiegokolwiek oporu, czyli poprostu podda się i będziemy go mieli żywego wraz z całym oddziałem asakerów, no i naszymi jeńcami.
Trzeba przyznać, że szejk el beled obmyślił swój plan doskonale, i dziwnym trafem chciał zastawić na mnie tę samą łapkę, co ja na przeciwnika. Jakże dobrze zrobiłem, udając się wbrew woli emira na wywiady!
— Ile dasz mi ludzi? — pytał, szejk.
— A ile ci potrzeba?
— No jabym wziął połowę, ale może wystarczy mniej, bo jestem bardzo pewny, że mi się powiedzie znakomicie.
— Dobrze, dam ci czterdziestu wojowników, z którymi musisz wymaszerować najdalej za godzinę. Przydałoby się, żeby obydwie części naszych utrzymywały bezustannie wzajemny związek.
— Byłoby to bardzo uciążliwe i może nawet nie do wykonania, bo należałoby obstawić bardzo długą przestrzeń wzdłuż maijeh, a na to szkoda i czasu i ludzi, bo plan nasz jest bardzo prosty i nieryzykowny. Ty z nastaniem dnia obsadzisz południową stronę maijeh. Karawana przybędzie od północy, a za jej plecyma będę ja. Mój strzał będzie hasłem do rozpoczęcia ataku, oto wszystko. Nie mogę się przytem powstrzymać od słów radości z tego powodu, że effendi przybył do Hegazi zapóźno, gdy już reis effendina odjechał. Gdyby nie to, byłby emir pozostał, a ty musiałbyś się był pogodzić z losem i nie próbować nawet jakichkolwiek kroków w celu uratowania ojca i jeńców. No, ale omówiliśmy wszystko dokładnie i teraz pozwól mi zdrzemnąć się chwilkę, bom się zmęczył długą podróżą! Każ mnie zbudzić, gdy mój oddział będzie gotów do wymarszu!
Po tych słowach położył się koło ognia, a ja mogłem już spokojnie się oddalić, bo dowiedziałem się wszystkiego, co mi było potrzeba. Wykorzystałem więc znowu chwilę, w której wzniósł się z ogniska silniejszy tuman dymu, i na czworakach posunąłem się w tył do emira, który stał na poprzedniem miejscu za krzakiem i cały dygotał z obawy o mnie.
— Jesteś nareszcie, effendi, — szepnął. — Twoje zuchwalstwo istotnie godne jest podziwu, bo mogło cię kosztować bardzo wiele, może nawet własne życie.
— Mylisz się, przyjacielu. Zaryzykowałem wiele, to prawda, ale też i odniosłem znakomitą korzyść. Wyobraź sobie, znam dokładnie plany przeciwnika!
Opowiedziałem mu następnie wszystko. Ucieszyło go to niezwykle, zauważył jednak mocno podniecony:
— Efendi! Mimo wszystko, boję się... Szejk ma czterdziestu ludzi i sądzę, że nie zwyciężysz go przebiegłością.
— Oczywiście, że nie myślę nawet próbować fortelu. Ja po prostu... no wiesz... ja ich wezmę do niewoli...
— Ależ to niemożliwe bez potyczki... i niebezpieczne zresztą.
— Wcale nie niebezpieczne. Obsadzę teren wcześniej, niż on, i wówczas albo mi się będą musieli poddać albo ich powystrzelam co do jednego.
— Masz tylko dwudziestu asakerów, effendi.
— I tyle akurat potrzeba mi do strzeżenia karawany w obecnych warunkach. Gdybyś mi jednak dał czterdziestu...
— Chętnie.
— Bo sądzę, że i tak pozostanie ci dosyć. Ibn Asl obsadzi przesmyk po tamtej stronie, a ty napad| niesz na niego z tyłu podczas, gdy ja od północy będę, się zbliżał. Mój strzał będzie hasłem, powtarzam słowa szejka.
— Dobrze, skoro tylko usłyszę strzał, rzucę się na wroga.
— Zwracam ci jednak uwagę, że, jak się właśnie dowiedziałem, Ibn Asl nigdy nie bierze osobiście udziału w potyczce, bo zanadto ceni swoje zdrowie i życie. Zapewne więc i tym razem pozostanie daleko w tyle i musisz wytężyć wszystkie siły w tym kierunku, aby nam nie czmychnął. Możesz nawet odkomenderować nieduży oddział, złożony, dajmy na to, z dziesięciu ludzi, który będzie miał wyłącznie za zadanie schwytać szanowną osobę Ibn Asla.
— Dobrze, postaram się o to. Kiedyż ci potrzebny oddział do wymarszu?
— Natychmiast. Wracaj i rozkaż, aby byli gotowi do drogi, ja tam zaraz przybędę!.,
— Jakto? Zostajesz jeszcze tutaj? Nie pójdziesz razem ze mną? Cóż ty znowu zamyślasz?
— Mam wielką chęć zabrać białą wielbłądzicę łowcom niewolników.
— Dajże pokój, możesz przez to popsuć całą sprawę, bo przypuśćmy, że spostrzegą się na tem, no i...
— Eh, szkoda czasu na gadaninę. Zobaczysz, że wszystko będzie dobrze.
— Ależ daj sobie wytłómaczyć... Skoro tam zauważą, że wielbłądzicy niema, muszą sobie pomyśleć, że ukradł ją jakiś złodziej, a więc, że są tu przecie jacyś ludzie w okolicy, i to wiele da im do myślenia.
— Ja przypuszczam inaczej. Pomyślą sobie z pewnością, że wielbłądzica była źle spętana, oddaliła się za daleko i że łatwo będą ją mogli w dzień odnaleźć. Co prawda cenię wysoko to zwierzę i radbym je mieć koniecznie, ale kieruję się w tym wypadku jeszcze inną ważniejszą okolicznością. Jeżeli mianowicie Ibn Asl nie zechce wziąć udziału w potyczce, to mimo wszelkich starań z twojej strony, mógłby ci się wymknąć. Gdyby w takim razie dosiadł swej wielbłądzicy, nie dogoniłby go bezwarunkowo żaden z naszych, bo pędziłby jak wicher, wierz mi, przekonałem się o tem na Wadi el Berd. Skoro mu jednak ukradnę to szybkonogie zwierzę, wówczas niech sobie robi, co chce; mogę być o niego spokojnym.
— Prawda, tylko, na Allaha, miej się na baczności, żeby cię nie spostrzeżono!!
Emir po tych słowach rad nierad musiał udać się z powrotem, a ja tymczasem poraczkowałem naprzód w kierunku, gdzie wielbłądzica obgryzała z apetytem bujne liście na krzaku. Ibn Asl nie umiał wytresować ulubionego i cennego zwierzęcia, które za zbliżeniem się obcego powinno było parskać, wierzgać i uciekać, byłem też na to przygotowany, ale ku memu zdziwieniu wielbłądzica była tak ułaskawioną i spokojną, że ani się nie troszczyła o to, jak jej zdejmuję pęto z przednich nóg, i poszła potem za mną posłusznie, jakbym był jej właścicielem. Wkrótce dotarłem szczęśliwie z powrotem do lasu, gdzie reis effendina oczekiwał mego przybycia z wielkim niepokojem. Oddział, złożony z czterdziestu ludzi, stał już gotowy do wymarszu.
— Effendi! — zawołał półgłosem — jesteś bardzo niebezpiecznym złodziejem i należałoby cię zasądzić na dożywotnie więzienie...
— Przebacz mi, wysoki przedstawicielu egipskiej sprawiedliwości, ja kradnę tylko od złodziei i rabusiów — zaśmiałem się. — Ale, tymczasem muszę w drogę... Czy ludzie ci są należycie zaopatrzeni? Najprawdopodobniej, będziemy musieli związać czterdziestu ludzi.
— Jest wszystko, czego potrzeba. Zabraliśmy powrozów dość z okrętu.
— Bądź więc zdrów i do widzenia rano, w chwili świetnego zwycięstwa!
— Dałby to Allah!
— A uważaj dobrze, żeby Ibn Asl nie uciekł! — ostrzegłem go raz jeszcze i wyruszyłem w drogę. Jeden z asakerów prowadził mego wielbłąda, na którym siedziałem, a drugi białą wielbłądzicę.
Upłynęło sporo czasu, nim dostaliśmy się na północny kraniec bagna i następnie okrążyli je od zachodu. Mimo znajomości terenu dwa razy pomyliłem się w poszukiwaniu suchego koryta i dopiero za trzecim razem natrafiłem na nie. Tu przedewszystkiem należało ukryć obydwa wielbłądy, bo niepodobna było brać ich z sobą w głąb skał. Odprowadziłem je więc duży kawał na bok, uwiązałem na przyponie i pozostawiłem jednego człowieka na straży, poczem udaliśmy się w głąb koryta aż do kotlinki. Ściany tejże nie były bardzo strome, dzięki czemu trzydziestu ludzi mogło śmiało wspiąć się w górę i tam się ukryć. Dałem im rozkaz, aby się zachowali zupełnie cicho i bez najmniejszego szmeru aż do chwili napadu. Każdy z nich miał sobie wyszukać odpowiednią kryjówkę za skałą, aby na wypadek strzelania ze strony nieprzyjaciela być zabezpieczonym od kul. Gdyby zaś przed napadem który z wojowników drapał się w górę, to żołnierze moi mieli go schwytać znienacka za gardło i odrazu uczynić nieszkodliwym. Ulokowawszy trzydziestu ludzi w bardzo korzystnem miejscu, wziąłem pozostałych dziesięciu, wróciłem z nimi kawałek i tam umieściłem się dość wysoko na skalistem zboczu, oczekując przybycia szejka, który powinien był wyruszyć o jedenastej przed północą, a żeśmy go wyprzedzili co najmniej o jedną godzinę, więc najprawdopodobniej tak długo tylko na niego czekać było trzeba. Niestety, pomyliłem się w przypuszczeniach, bo przybył o wiele później, to jest: aż o samym świcie. Nie spieszył się widocznie z tego powodu, że wiedział dokładnie o czasie zapowiedzianego mego przybycia nad maijeh, to jest w godzinę po modlitwie o porannej zorzy.
Żaden z tych ludzi nie przypuszczał, jakoby w tej dzikiej ustroni znajdowała się żywa dusza ludzka, to też nie krępowano się zbytnio w marszu i mogłem już z daleka zauważyć ich zbliżanie się. Koło mnie przeszli swobodnie i z hałasem, nie zauważywszy mnie, bo siedziałem ukryty wysoko na zboczu. Gdy już uszli kawałek, zsunąłem się ze swoimi ludźmi pocichu w dół i udałem się aż do ujścia do kotlinki. Tu łapacze niewolników poczęli swobodnie szukać sobie miejsca do wypoczynku, śmiejąc się przytem i dowcipkując. Najbardziej jednak w dobrym humorze był szejk el beled, który rozkoszował się już naprzód nadzieją łupu i na ten temat docinał innym, odgrażając się żartobliwie, że im nic nie da. Jak się później dowiedziałem, Ibn Asl przyrzekł mu bardzo znaczną część łupu, niestety dostało mu się zupełnie co innego.
Gdy się poczęło rozwidniać, oznajmił szejk swoim podkomendnym, że pójdzie rozejrzeć się po okolicy. Wbrew memu przypuszczeniu, nie wdrapał się na skałę, by stamtąd mieć rozległy widok, lecz udał się w kierunku wejścia, to jest wprost na nas.
— Skryć się! — rozkazałem żołnierzom, posłyszawszy jego kroki w pobliżu, i sam przykucnąłem do ziemi za krzakiem tak, że żadną miarą nie mógł mnie spostrzec, i dopiero, gdy zbliżył się tuż na jakie dwa kroki ode mnie, wyskoczyłem z za krzaka i obydwoma rękoma chwyciłem go za gardło.
— Tylko ręce mu związać, a nogi pozostawić wolne — rozkazałem asakerom, którzy w lot to uczynili. Nie ściskałem go za gardło tak silnie, żeby go pozbawić przytomności. Cichutko tylko szepnąłem mu do samego ucha:
— Jeżeli tylko piśniesz, utopię w tobie nóż po rękojeść. Zrozumiałeś?
Potwierdził skinieniem głowy. Nie było zresztą wcale obawy, aby się bronił, bo strach prawie pozbawił go przytomności umysłu. Przekonałem się później, że był to wielki tchórz, zdolny jedynie do zdrady lub szpiegostwa, ale nie do walki, a dowództwo nad oddziałem objął jedynie dlatego, że czuł się najzupełniej bezpiecznym.
W tem miejscu zostawiłem ośmiu ludzi z gotową bronią do strzału, a z dwoma podprowadziłem szejka w dół tak daleko, by do kotlinki nie dolatywały dźwięki naszej rozmowy. Ci dwaj trzymali złapanego z całej siły, ja zaś przytknąłem mu nóż do piersi i zapytałem:
— Znasz mnie?
— No... taak... Jesteś... e... effendi... — jęczał — czemu obchodzisz się ze mną jak wróg? Przecie powiedziałeś sam, że uznajesz we mnie osobę zwierzchności.
— A ty w to uwierzyłeś, ty zwierzchniku, ty przełożony głupców. Tylko w takiej baraniej głowie, jak twoja, mogła się zrodzić myśl, że ja się dam oszukać i otumanić. Nim jednak jeszcze pomyślałeś o tem, ja już byłem przekonany, że wpadniesz w ten sam dół, który był dla mnie przez ciebie wykopany.
— Ależ na Allaha, to jakaś straszna pomyłka! Przybyłem tu jako twój przyjaciel, aby w razie potrzeby być ci pomocnym, gdyż uwielbiam cię i podziwiam twoją zdolność i mądrość.
— A ci tam, w liczbie czterdziestu, są także moimi przyjaciółmi, co?
— Naturalnie. Zebrałem ich w okolicy Hegazi i przyprowadziłem tu do twojej dyspozycyi, przeciw twoim wrogom.
— Chciałeś powiedzieć przeciw twoim jeńcom. No, no, dziękuję ci, nie potrzeba mi żadnych posiłków. Poco ty jednak skryłeś się tutaj?
— No, żeby ciebie tu oczekiwać. Dziwię się, jak możesz mnie posądzać, jakoby ludzie, których mam ze sobą, pochodzili z bandy Ibn Asla...
— Milcz, — przerwałem mu — poznałem się na twojej obłudzie, skoro cię tylko pierwszy raz zobaczyłem, kiedy to pożyczyłeś Ibn Aslowi konia! To właśnie cię zdradziło. A kiedy przybyłem do ciebie na łódce z Ben Nilem, to — zapewne pojęcia o tem nie masz — rozmawiałem już z reisem effendiną na jego okręcie i oskarżyłem cię przed nim. On jednak był dla ciebie tak samo uprzejmy jak i ja, a to właśnie w tym celu, aby za twoją pomocą wciągnąć tu w zasadzkę Ibn Asla. Udało się nam to doskonale, dzięki twej głupocie, no i nieuczciwości. Ibn Asl jest tu, jak sobie tego życzyłem, ale jest także tutaj i reis effendina i on schwyta tamtego tak, jak ja ciebie w tej chwili. Zamkniemy Ibn Asla na wązkiej drożynie w ten sam sposób, jak wy obaj chcieliście uczynić to z nami. Słyszałem bowiem w nocy waszą rozmowę tam koło ogniska w obozie Ibn Asla. Nie mieliście zapewne pojęcia o tem, nieprawdaż?
— Niemożliwe! — wyrwało mu się z ust bezwiednie — nie byłem u Ibn Asla i nie wiem o niczem.
— Przekonać cię o tem? Przybyłeś na farbowanej wielbłądzicy, która położyła się obok, a Ibn Asl kazał ją puścić na paszę i dobrze spętać, by nie uciekła. I cóż, czy istotnie nie przepadła?
— No tak, zgubiła się gdzieś w zaroślach.
— Wcale się nie zgubiła, bo ja sam zabrałem, i przekonam cię o tem za chwilę. Mam ją tutaj. Umiesz jechać na wielbłądzie? — zwróciłem się do jednego z asakerów.
— Wybornie, effendi.
— Na północ od maijeh obozuje nasza karawana z jeńcami. Dosiądź wielbłąda i pędź co sił, aby tu przybyła jak najprędzej! Pójdziesz naprzód wzdłuż koryta w dół i w pewnem oddaleniu natrafisz na wartę, która pilnuje obu moich wielbłądów. Gdybyś jej nie znalazł, to wołaj, a potem wsiądź na białą wielbłądzicę rabusia niewolników i jedź wzdłuż maijeh aż na koniec! Tu natrafisz na moje ślady ku północy, które cię zaprowadzą do obozu. Spiesz się i powiedz tamtym, żeby nie tracili ani minuty czasu!
Żołnierz odszedł, a ja ciągnąłem dalej:
— Słyszałeś teraz, w którem miejscu znajduje się nasz obóz. Chciałeś zbadać to wczoraj, ażeby napaść na nas na otwartym stepie, co przewidziałem wcześniej jeszcze, niż ty powziąłeś zamiar, i dlatego obrałem inną drogę. Tak bywa zawsze, gdy ktoś głupi i zarazem zły chce szkodzić uczciwemu człowiekowi. Niecna jego robota przynosi szkodę jemu samemu. Zdaje mi się, że słyszałeś już dosyć i nie zaprzeczysz swej winy.
— Powiedz mi effendi, ilu asakerów masz tu w pogotowiu! — zapytał tchórzliwie.
— Więcej niż dosyć, aby was zdruzgotać. Przybyliśmy wcześniej, niż ty, i obsadzili kotlinkę tak, że ani jeden z rabusiów nie może nam się wymknąć, a ty jako dowódca dostajesz się do niewoli pierwszy. Jeżeli spowodujesz swoich podkomendnych, aby spokojnie złożyli broń i poddali się, to mogę użyć swego wpływu wobec emira i wyjednać ci bodaj cokolwiek znośniejszą karę.
— Allah! ’l Allah! Złożyć broń! Poddać się!... Czterdziestu ludzi!...
— Myślę... I brzmi to nieco inaczej, niż poprzednie twoje przechwałki i żarty co do podziału łupem. No, ale nie mam czasu do długiej z tobą rozprawy. Powiedz „tak“, to przynajmniej przy życiu pozostaniesz, w przeciwnym razie zabiję cię i wystrzelam wszystkich bez pardonu.
— Effendi, bądź litościwy, pozwól mi przynajmniej zobaczyć, iloma rozporządzasz ludźmi!
— Nie wierzysz mi na słowo? No, to nie! Nie kłamię i to powinno ci wystarczyć.
— O, ty jesteś chytry! Czego nie zdołasz przemocą, starasz się osiągnąć podstępem i w tym wypadku... Allah, Mahomet!... Co to ma znaczyć? Już się zaczyna!
W kotlinie bowiem wszczął się nagle krzyk i padło kilka strzałów, poczem znowu ucichło.
— Masz najlepsze potwierdzenie moich słów — rzekłem. — Chodź, będziesz dla mnie tarczą! Jeżeli kto z twoich ludzi zechce strzelać, to przedewszystkiem trafi ciebie, pamiętaj!
Pociągnąłem go ze sobą w kierunku kotlinki. U wejścia do niej stało ośmiu moich asakerów, trzymając karabiny gotowe do strzelania. Było już dobrze widno. W tych okolicach bowiem dzień robi się równie szybko, jak zapada noc.
— Co się stało, pocoście strzelali? — zapytałem.
— No, bo już się rozwidniło, a zresztą niektórzy ztych nicponiów chcieli wdrapywać się na skały, nasi zabronili im, a że to nie pomogło, więc użyli broni.
— A jakżeż tam wewnątrz kotlinki? Ucichło tak nagle...
— Łapacze niewolników pochowali się w krzaki jak szczury.
— A widzisz, jacy odważni są ci twoi bohaterowie — rzekłem do szejka. — Wejdźmy tam! Zwracam ci jednak uwagę, że za najmniejszem poruszeniem przeciw mnie pchnę cię nożem w pierś i przebiję na wylot.
Trzymając nóż w prawej, chwyciłem go za kark lewą ręką i pchnąłem go naprzód do kotlinki. Tu na dany znak pojawiło się jeszcze kilku moich asakerów.
— Popatrz no teraz do góry! — rzekłem do szejka. — Widzisz, ile luf zwróconych przeciw tobie?
Asakerzy byli ukryci w skałach tak, że wcale ich widać nie było, a tylko z poza głazów, ułożonych umyślnie dla obrony, sterczały lufy, skierowane ku środkowi. Spojrzawszy w krzaki, omal nie wybuchnąłem śmiechem, pomimo, że położenie moje było dosyć niebezpieczne. Bo jakże łatwo mógł pierwszy lepszy z drabów wycelować do mnie z ukrycia! Na szczęście nie było tak odważnego wojownika, któryby się zdobył na coś podobnego. Zresztą oni jeszcze nie wiedzieli, kto ich osaczył, a tylko przelękli się luf i zaraz się pochowali, jakby krzaki były istotnie dla nich ochroną! Tu widać było ramię, tam łokieć z pod krzaka, ówdzie but lub bosą nogę. Wszyscy chowali nasamprzód głowy, nie troszcząc się o nic więcej.
— Gdzież są twoi bohaterowie? — pytałem szejka. — Wezwij ich, żeby powyłazili z krzaków i bronili się do upadłego! ś
— Effendi! Obcy effendi! — jęczał ktoś ukryty w gąszczu..
— Daję ci jedną jedyną minutę czasu do namysłu, — mówiłem dalej do szejka, — jeżeli nie zdecydujesz się na złożenie broni, to w tej chwili głowę ci uciąć każę.
— A... a... a.. gdybym się poddał... czy... mogę liczyć na ułaskawienie?...
— Przyrzekam ci łagodność, więcej nie możesz żądać ode mnie, bo los twój zależy od reisa effendiny. Prędko! Minuta ubiega...
Szejk począł się szamotać i szarpać widocznie w nadziei wyrwania się z moich rąk, w tej chwili jednak podniosłem nóż, jakbym zamierzał zadać mu cios śmiertelny i to go unieruchomiło odrazu.
— Puść mnie, effendi, a uczynię wszystko, co zechcesz!.
— Wcale puścić cię nie mogę, bo jesteś moim jeńcem. Rozkaż swoim ludziom, niech przychodzą tu pojedynczo, składają broń i niech związać się dadzą bez oporu, bo jeżeli który okaże choćby najmniej podejrzany ruch, otrzyma natychmiast kulką w łeb, stamtąd, patrz! Prędzej więc, bo mi się spieszy!
Pod wpływem śmiertelnej trwogi, wydał szejk rozkaz, który ludzie jego wykonali z rezygnacyą, wyłażąc po jednym na czworakach z zarośli. Po upływie kwadransa byli wszyscy rozbrojeni i powiązani. Na tem skończył się pierwszy akt dzisiejszego dramatu, zupełnie zresztą po mojej woli i ku memu wielkiemu zadowoleniu.
Należało teraz oczekiwać przybycia Ben Nila z karawaną. Wydrapałem się na szczyt skalny, patrząc w stronę, skąd karawana miała nadejść, niestety, dopiero po upływie dobrej godziny jej się doczekałem. Ben Nil jechał poprzód w towarzystwie posłańca. Obaj, spostrzegłszy mnie, puścili się szybkim krokiem, by zobaczyć się ze mną jak najprędzej.
— Obawiałem się o ciebie ogromnie, effendi, — zauważył młodzieniec, wyskakując z siodła, gdy zwierzę uklękło. — Nie wróciłeś i przypuszczaliśmy, że zdarzył ci się jaki przypadek. Na szczęście, widzę cię zdrowym i rzeźkim. Jakże tam z nieprzyjacielem? Zyskałeś co?
— Owszem, zobaczysz zaraz. A czy jeńcy wiedzą o czem?
— Nie, bo posłaniec twój mówił pocichu, tylko że widzieli białą wielbłądzicę i oczywiście mogli sobie odrazu pomyśleć, że odebrałeś ją Ibn Aslowi i że zapewne przydarzyła mu się, jeżeli nie śmiertelna, to przynajmniej niebezpieczna przygoda. Gdzież są ludzie, na których napadłeś?
— Schowałem ich w znakomitem miejscu. Zaprowadzimy tam również twoich jeńców, a wielbłądy muszą tu pozostać, naturalnie pod silną strażą.
Skoro tylko karawana przybyła, kazałem poodwiązywać jeńców od siodeł i następnie uwolnić nogi z więzów, aby mogli wędrować wzdłuż wyschłego koryta, wśród złomów i głazów. Z min ich można było wnioskować, że pojawienie się białej wiebłądzicy, należącej do ich pana, wywarło na nich wielkie przygnębienie. Rozglądali się trwożliwie naokoło i szeptali coś między sobą, tylko fakir el Fukara i Abd Asl udawali spokój, jakby nic wogóle groźnego dla siebie nie zauważyli.
— Poco prowadzisz nas do jakiejś nory, effendi? — pytał mnie fakir el Fukara. — Co zamyślasz uczynić?
— Chcęwam przygotować nader miłą niespodziankę.
— Drwisz sobie z nas, effendi, i wyrządzasz nam: krzywdę. Dyabeł wie, dlaczego i za co dostałem się w twoją moc i, mimo że nie poczuwam się do żadnej winy, pędzisz mnie jak dzikie bydlę po stepie to tu, to tam, nie wiem, po co i na co. Ale uważaj! Nie jesteś ani moim panem ani wogóle nie masz do mnie żadnego prawa, żądam więc raz jeszcze, puść mnie i daj mi wielbłąda, ażebym mógł wrócić do ojczystego miasta!
— Tak? Któreż to?
— Obecnie do Chartumu.
— Chwileczkę cierpliwości, a niebawem będziesz mógł przedsięwziąć tam podróż w towarzystwie wielu twoich przyjaciół.
— Nie potrzebne mi żadne towarzystwo. Przybyłem do ciebie sam i sam odjadę, a ty, nie mając żadnej nade mną władzy, musisz mnie puścić.
— I nade mną również nie masz władzy — dodał Abd Asl. — Skąd reis effendina może dawać ci jakiekolwiek pełnomocnictwa? A zresztą choćby i tak było, to czyż wolno ci bezkarnie włóczyć nas po stepie bez ustanku? Domagam się więc słusznie, byś nas odstawił do Chartumu.
— Życzeniu twemu stanie się niebawem zadość — odrzekłem.
— Ba, ale kiedy, kiedy? Dziś naprzykład oddaliliśmy się jeszcze bardziej od miasta, a tobie zdaje się zapewne, że postępujesz najmądrzej w świecie. Przypuśćmy, że spotkasz się z moim synem i co wtedy? Nie czeka cię niechybna śmierć?
— Spotkałem się z nim już dwa razy, no i — żyję.
— Bo masz szczęście, które jednak łatwo zawieść cię może. Dwa razy uszło ci na sucho, ale za trzecim... Allah wydał już wyrok, gdyż wiadomo ci, ile syn mój posiada wojowników. Cierpliwość proroka wyczerpała się już do ostatka i nie ścierpi więcej, aby jakiś tam z pod ciemnej gwiazdy chrześcijanin wodził za nos bezkarnie najzacniejszych muzułmanów. Uważaj tedy, bo nad głową twoją płomienisty miecz zawisł jak na włosie i urwie się lada chwila i biada ci, stokrotna biada!
— Pokażę ci właśnie, nad czyją głową miecz ten wisi, pójdźcie za mną ku górze, a zobaczycie.
Rozsiodłano wielbłądy i puszczono, aby się pasły pod nadzorem trzech asakerów. Reszta żołnierzy wzięła między siebie jeńców i prowadziła ich wzdłuż suchego łożyska. Można sobie wyobrazić przestrach, jaki ogarnął przybyłych, gdy, wszedłszy do kotlinki, zobaczyli leżących na ziemi czterdziestu swoich towarzyszy. Abd Asl krzyczał jak wściekły i obrzucał mnie stekiem obelg i przekleństw tak, że Ben Nil był zmuszony uspokoić go zapomocą bata. Inni jeńcy byli mądrzejsi, bo się nie odzywali. Powiązano im teraz nogi i poukładano obok tamtych czterdziestu.
Teraz już mogłem wybrać się na wyprawę przeciw Ibn Aslowi. Zostawiłem więc dla strzeżenia jeńców i wielbłądów dwudziestu asakerów, którzy poprzednio ze mną byli, a czterdziestu danych mi przez reisa effendinę zabrałem z sobą. Powinienem był zostawić Ben Nila na miejscu dla większej pewności i bezpieczeństwa, ale tak mnie błagał i zaklinał, abym mu dozwolił iść ze sobą, że musiałem się zgodzić. Ostatecznie przewodnik fesarski i najstarszy z asakerów dawali rękojmię uczciwości i wypróbowałem ich zresztą do tego stopnia, że niepodobna było odmówić im zaufania. Jeńcy byli porządnie powiązani i ani na myśl mi nie przyszło, aby przez tak krótki czas mogło się zdarzyć coś niepożądanego, tem bardziej, że pozostali tu wypróbowani i życzliwi mi żołnierze. Gdybym był chciał zarządzić nad nimi kontrolę, byliby z pewnością czuli się obrażonymi.
Było postanowione, że punktualnie w godzinę po wschodzie słońca stanę nad maijeh, obecnie było trochę już zapóźno, ale nie obawiałem się, jakoby to mogło pociągnąć za sobą niepożądane skutki. Zażądałem tedy od pozostających żołnierzy, by czuwali ze wszystkich sił nad powierzonymi sobie jeńcami, pouczyłem ich dokładnie, jak mogą sobie postąpić w tym lub owym przewidzianym wypadku, zarządziłem wszystko, co tylko potrzeba, i byłem przekonany, że nie zdarzy się nic, coby popsuło mi szyki, niestety, jak się niebawem okazało, popełniłem wielki błąd, ufając zanadto ludziom, którzy tego nie byli godni.
Wczorajszego dnia trzymałem się wschodniej strony maijeh, dziś zaś skierowałem oddział po stronie zachodniej ku północy. Przestrzeń między maijeh a górą wynosiła tu jaki kwadrans drogi, ale woda tu i ówdzie wciskała się ramionami w głąb lądu tak, że trzeba było ją okrążać i wymijać z utratą czasu. Szczyt góry świecił łysiną, a tylko u stóp dołem ciągnęła się roślinność. Im dalej w głąb, tem więcej wznosił się poziom terenu, a skały piętrzyły się stromo i przestrzeń między niemi a wodą malała do tego stopnia, że wreszcie można było przejść tylko dwójkami. Natrafiliśmy wreszcie na zrzadka stojące drzewa gafulowe o liściach ustawionych nieparzyście. Po drzewach tych poznaliśmy, że miejsce, na którem powinien znajdować się Ibn Asl ze swoim oddziałem, jest już niedaleko. Zwróciłem uwagę Ben Nila na ten szczegół, a on na to:
— Możebyśmy przystanęli, effendi... Niechby jeden poszedł ukradkiem naprzód i rozejrzał się, gdzie siedzą łapacze niewolników!
— To zbyteczne, wszak mamy biały dzień.
— No, ale ty nieraz i w biały dzień potrafiłeś się podsunąć pod sam nos nieprzyjaciela.
— Bo teren był ku temu odpowiedni, tu jednak, ani mowy o tem niema, bo droga wązka, a Ibn Asl nie zaniedbał zapewne postawić kogoś na warcie, któryby spostrzegł natychmiast zbliżającego się człowieka. Lepiej więc będzie, gdy pomaszerujemy dalej.
— I wpadniemy im w ręce niespodzianie.
— Tego właśnie pragnę! Z wszelką pewnością nie będą do nas strzelać odrazu, lecz naprzód zaczną krzyczeć, bo Ibn Asl ma chęć dostać mnie żywcem i musiał zakazać strzelania do mnie. Bądź więc zupełnie spokojny i pozostań z ludźmi poza mną o jakie trzydzieści kroków! Jeżeli przystanę, to czyńcie to samo i wy, dopóki nie dam znaku!
— Muszę być posłusznym, ale przyznam się, że wolałbym pozostać obok ciebie, gdyż chwila stanowcza jest już niedaleko.
— Nie sądzę, bo Ibn Asl pojawi się dopiero wówczas, gdy będziemy w połowie maijeh, a do tego jeszcze kawałek.
— A gdyby reis effendina nie zdążył jeszcze na swoje stanowisko...
— Nicby się nie stało. Podpędzilibyśmy Ibn Asla przed niego. Zresztą czego się obawiać, skoro poza nami niema już nieprzyjaciela? ldzie tylko o jedno, a mianowicie, aby nam Ibn Asl nie umknął.
Ruszyliśmy dalej w ten sposób, że ja szedłem poprzód, a oddział posuwał się w tyle poza mną w oddaleniu, jakie wskazałem. Koło drzew gafulowych droga skręciła się ostro na prawo, gdyż właśnie w tem miejscu zatoka wrzynała się w ściany skalne głęboko, pozostawiając wąziutki tylko przesmyk. Skały wznosiły się tu prostopadle, tworząc, żeby tak powiedzieć, wydrążony walec, na którego ścianach nie utrzymałaby się przenigdy stopa ludzka. Po lewej ręce rozpościerało się bagno zarośnięte bujną roślinnością omm sufah, z pomiędzy których tu i ówdzie wyglądały zabarwione rudawiną lusterka wody, jak złowrogie ślepia czarownicy. Pod nogami piętrzyły się mniejsze i większe głazy, stoczone z góry i powalone jedne na drugich. Częścią pokrywał je oślizły, mokry mech, to znowu rośliny zgniłe i śmierdzące, jak padlina. W takich warunkach można było tylko z niezwykłą ostrożnością posuwać się dalej, gdyż jeden fałszywy krok — a groziło połamanie nóg i karku.
Gdyby na kogoś napadnięto z przodu i z tyłu, ten bezwarunkowo nie byłby zdolen do najmniejszej obrony i musiałby się poddać bez namysłu. Ucieczka w górę na skały wykluczona, a z drugiej strony bagno, pełne obrzydliwych paszcz krokodyli, które mają tu znakomite siedlisko. Droga ta najzupełniej trafnie została ochrzczona mianem zgrozy i nieszczęścia!
Mnie jednego chciano oszczędzić w tem miejscu, aby zgotować mi o wiele okropniejsze tortury, natomiast rabusie postanowili wszystkich moich asakerów porzucać żywcem w bagno na pastwę zgłodniałych, obrzydliwych bestyi, które całą hurmą cisną się do brzegu, wietrząc zapewne suty żer!
Byłoby to może nieludzkie i niesprawiedliwe, gdybym ten sam los zgotował opryszkom? Ile krwi niewinnej mieli oni na swojem sumieniu! Ile tysięcy Bogu ducha winnych Czarnych unieszczęśliwili haniebnie, sprzedając ich jak bydło! Zdawało mi się w tej chwili, że gdybym ich zepchnął w maijeh, byłoby to dla nich karą nader łagodną. Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie, powiada przysłowie, które tu na pustyni jest prawem, zarówno jak i na preryach, na sawannie lub na pampasie i Ilanosie Ameryki Południowej...
Nie mogłem myśli tej dokończyć, bo tuż niedaleko rozległ się donośny, rozkazujący głos:
— Stój! Ani kroku dalej, bo strzelamy!
Stanąłem, patrząc bystro przed siebie, gdzie rosły obok siebie dwa drzewa gafulowe, a przed niemi leżały potężne głazy, z poza których widać było trzy lufy, skierowane wprost ku mnie... Położenie okropne... Niechby tylko palcem ruszył który z nich, a poczułbym śmiercionośny ołów w swem ciele...
— Cóżeś ty zacz? — zapytałem w liczbie pojedynczej umyślnie, jakobym mniemał, że tam tylko jeden jest człowiek.
— Jestem twoim starym znajomym. Chciałbyś się widzieć ze mną?
— Bardzo chętnie...
— Odłóż więc broń, a wyjdę z kryjówki!
— Byłbym głupi, gdybym to uczynił.
Wypowiedziawszy te słowa, skoczyłem w bok, gdzie stało dość grube drzewo, znajdując za niem doskonałe schronienie. Ludzie ci byli nielada w kłopocie. Przyszli tu bowiem na czas i czekali znaku ze strony szejka el beled na rozpoczęcie kroków zaczepnych, aż oto wbrew oczekiwaniu zobaczyli mnie samego i zdradzili swą kryjówkę przedwcześnie. Cóż było robić? Czy zyskać na czasie przez nawiązanie rozmowy z nieprzyjacielem, który na szczęście ozwał się po chwili:
— Pokażno się tu dobrowolnie, to lepiej będzie dla ciebie, niżbyśmy cię mieli zmusić do tego. Pogadamy o tem, czego od ciebie żądam.
— Mów więc, słucham!
— Eh, nie w ten sposób. Odłóż karabin i przyjdź do kamienia, który leży w połowie odległości między nami! Ja przyjdę tam również.
— Dobrze, zgadzam się, ale gdybym tylko zauważył przy tobie chociażby mały nożyk, pchnę cię tam, skąd niema już powrotu.
Oparłem karabin o drzewo i położyłem nóż, a rewolwer na wszelki wypadek schowałem do kieszeni w spodniach, chociaż wcale tego nie było potrzeba. Spojrzałem przelotnie wstecz. Ludzie moi stanęli, kryjąc się za krzak, który w tem miejscu na szczęście się znajdował, ale mimoto można ich było zauważyć, zwłaszcza Ben Nila, który stał na samym przodzie.
Zupełnie spokojnie wyszedłem z za drzewa i udałem się na wskazane miejsce, gdzie stanąłem, i dopiero teraz wychylił się z za głazów... porucznik Ibn Asla. Zdziwiło mnie to trochę, bo spodziewałem się, że może będzie sam dowódca. Oficer stanął przedemną o parę kroków i zapytał szyderczo:
— Zapewne nie spodziewałeś się ujrzeć mnie tutaj, nieprawdaż?
— I tak i nie, — odrzekłem spokojnie — wiedziałem bowiem, że będziecie tutaj, zresztą było do przewidzenia, że raczej sam Ibn Asl zechce rozmówić się ze mną.
— Allah! Wiedziałeś, że urządziliśmy na ciebie zasadzkę?
— O, ja wiem jeszcze więcej. — Ja wiem wszystko. W tej chwili czekasz na hasło, które ma dać szejk el beled. Czy może mylę się, twierdząc, że strzał z jego flinty ma oznaczać rozpoczęcie kroków wojennych?
— Allah jest wszechwiedzący, on wszystko widzi i słyszy i wie. Ale skąd ty wiesz o zamiarach szejka?
— Dowiesz się później, a tymczasem przywołaj tu Ibn Asla!
— Jego tu niema.
— Jest napewno.
— Napewno? A no w takim razie sławna twoja wszechwiedza nie jest tak wielka i pewna, jak to udajesz, bo gdybyś wiedział, gdzie znajduje się obecnie Ibn Asi, to o wiele mniej bezczelnie zachowywałbyś się w tej chwili.
Słowa te zastanowiły mnie. Przedewszystkiem żałowałem mocno, że nie zostawiłem Ben Nila przy jeńcach, bo właśnie teraz przyszło mi na myśl, że Ibn Asl zmienił plan o tyle, o ile właśnie osoba jego wchodziła w rachubę. Możliwe, że nie dowierzał szejkowi el beled i dlatego oddał dowództwo nad tym oddziałem swoim oficerom, a sam pospieszył w ślad szejka el beled, aby prowadzić nam na karki czterdziestu ludzi. Na szczęście zapóźnił się z tem, bo zdołałem wcześniej rozbroić całą tę zgraję, zaczajoną w kotlince. Pocieszałem się jednak tą myślą, że on sam jeden nie podołałby zadaniu, gdyby mu się zechciało uwolnić uwięzionych, ale i w tym wypadku trzeba było być przygotowanym na niespodziankę, wszak łatwo przez przypadek prosty mogło mu się poszczęścić i...
wobec takiego obrotu rzeczy prawdopodobieństwo ujęcia tego gałgana znacznie w mem pojęciu zmalało. Oczywiście nie dałem poznać tej troski po sobie i odpowiedziałem oficerowi z chytrym uśmiechem:
— Gdzie znajduje się Ibn Asl, nie potrzebujesz mi mówić o tem. Jeżeli go niema tu na czele sześćdziesięciu ludzi, to z pewnością jest w tyle przy tamtych w kotlince,
— Masz babo... On wie o tej kryjówce w wyschłym potoku... Któż ci zdradził to miejsce?
— Wiem o niej i powinieneś się tem zadowolić, zresztą słyszałeś już nieraz, że ja wiem wszystko, co chcę wiedzieć, a wy, głowy baranie, wy głupcy powinniście nareszcie pogodzić się z tem, iż ja nie dam się na nic złapać ani w jakikolwiek sposób podejść; Ustawiliście łapkę sami na siebie, a nie na mnie i daliście się połapać jak głupie osły.
— Cha, cha, cha, — zaśmiał się szyderczo oficer — co też ty pleciesz... Nie powiem, że Allah odebrał ci wzrok, bo widzisz mnie w tej chwili, ale zdębiejesz, bratku, gdy ci oznajmię, że jesteś tu zamknięty naokoło razem ze swoimi dwudziestoma asakerami i nikt cię z tych sideł nie wydobędzie... Wyraziłeś się o nas, jakobyśmy mieli baranie głowy, a mimoto, nie widziałem nigdy jeszcze tak zbaraniałej jak twoja.
— Czy istotnie możesz mnie o tem przekonać, ty, mędrco nad mędrcami?
— Dowód zupełnie łatwy. Czy mogło być większe głupstwo nad to, żeś wtajemniczył szejka el beled w swoje plany i powiedziałeś mu, jak to będziesz wrzucał jeńców po jednemu zgłodniałym krokodylom w maijeh?
— A! u ciebie to nazywa się głupotą! Człowieku, żal mi cię, bardzo żal, że właśnie ty jesteś cielęciem. Nie było to wcale głupotą z mej strony, lecz ścisłe i doskonałe obrachowanie, które aż do tej chwili nie zawiodło mnie o jotę.
Opowiedziałem mu w krótkości cały przebieg moich starań od początku do chwili obecnej i, co już udało mi się pozyskać. Biedak, słysząc to, załamał ręce i zawołał:
— Allah, Mahomet! I ja... ja... mam w to uwierzyć?
— Chcąc niechcąc, uwierzyć musisz. Gdzież się zapodział szejk z czterdziestoma wojownikami? Dlaczego nie daje do tej pory umówionego znaku? Dlaczego nie strzela?
— On się pojawi jeszcze, jestem tego zupełnie pewny! Ale nawet na wypadek, gdyby nie przybył, nie masz jeszcze powodu do tryumfu. Rozporządzasz bowiem tylko dwudziestoma asakerami, a nas jest przeszło sześćdziesięciu i....
— I — przerwałem mu — nie macie nic lepszego do zrobienia, jak poddać się na moją łaskę lub niełaskę,
— Co? Myślisz, żeśmy powaryowali?
— Mogę sobie to pomyśleć, skoro wleźliście w nastawioną prze mnie łapkę tak skwapliwie i łatwowiernie, a zresztą, niech ci się nie zdaje, że masz odwrót wolny, gdy tymczasem za plecyma stoi reis effendina z całym oddziałem żołnierzy.
— Reis e... e... ef... effen... diną...? — szepnął drżącemi usty. — Kłamiesz!...
— Nie, nie kłamię, biedny człowieku. lecz mówię prawdę. A tu, po tej stronie mam nie dwudziestu tylko, lecz o wiele więcej ludzi, gotowych do ataku. Powiedziałem ci przecie, że reis effendina dał mi wczoraj cały oddział do dyspozycyi. Rozkazuję ci więc, byś złożył w tej chwili broń, gdyż na wypadek oporu, możesz niebawem poczuć na własnej skórze ostre zęby tych zielonych bestyi, tam, patrz... Oczywiście nie sam, ale razem ze swoimi...
— Effendi, co tobie przyszło do głowy, chcesz mnie za pomocą podstępu...
— Milcz i nie obrażaj mnie! — przerwałem mu surowo. — Chcę ci jeszcze pokazać z grzeczności tylko i dla uniknięcia przelewu krwi, że mówię prawdę. Reis effendina!!... Emirze!!...
Wypowiedziałem te dwa wyrazy głosem donośnym, przykładając dłonie do ust, i natychmiast dała się słyszeć po drugiej stronie wązkiej zatoki odpowiedź:
— Effendi! Jesteśmy tu!
— No? — zapytałem porucznika — słyszałeś, że emir znajduje się nie dalej stąd, jak około dwieście kroków.
— Czy to on?
— A któżby inny? Dałem mu znać, że tu jestem, i oczywiście nadejdzie tu lada chwila z żołnierzami i wpadnie wam na karki... Radzę ci więc, poddaj się zawczasu i dobrowolnie... A może... masz chęć zobaczenia moich żołnierzy? Proszę!
Obróciłem się wstecz, dając znak i w tej chwili wypadł z za krzaków Ben Nil, a za nim żołnierze z karabinami gotowymi do strzału. Droga skręcała tu w łuk do tego stopnia, że na wypadek strzelania z ich strony, byłem zupełnie na boku. Porucznik, zobaczywszy zbliżających się szybko żołnierzy, krzyknął rozpaczliwie:
— Allah! Toż to co najmniej sto głów! Effendi! Poddaję się, poddaję!
Skoczył prędko do swojej kryjówki i wyniósł karabin, a następnie pobiegł do dwu swoich towarzyszy, którzy byli nieco dalej. Postąpiłem naprzód kilka kroków za nim i spostrzegłem, że było tu dość znośne miejsce do ukrycia się. Wprawdzie nie spodziewałem się, żeby tu przyszło do utarczki, ale dla pewności kazałem żołnierzom skryć się poza kamienie i krzaki i czekałem, co będzie dalej. Porucznik był tak przerażony, że słowa przemówić nie mógł, widocznie nie spodziewał się ujrzeć tylu ludzi po mojej stronie. O niego więc nie miałem już żadnej obawy wiedząc, że się podda dobrowolnie. Ale co z emirem?
Po upływie niedługiego czasu usłyszałem z drugiej strony zatoki głośne krzyki i wołania, ale nie można było zrozumieć z tego ani słowa, tembardziej, że padł strzał, potem drugi, trzeci... Krzyk nie ustawał przez dłuższą chwilę, aż wreszcie ustał nagle, a na drodze ponad maijeh ukazał się żołnierz, zmierzający ku mnie dość szybko. Wychyliłem się z kryjówki i zawołałem do niego, gdy był już blizko:
— Puścili cię łowcy?
— Musieli, effendi, bo... złożyli broń.
— Chwała Bogu! Ale... Strzelano...
— Emir chciał ich przekonać, że nie żartuje, a nawet czterech padło bez ducha, no i dopiero wówczas poddali się. Emir prosi cię, effendi, abyś spieszył czemprędzej pomóc wiązać jeńców.
Poszliśmy naprzód i niebawem natknęliśmy się na kilku łowców, którzy mieli jeszcze broń w rękach, ale nie zdradzali bynajmniej ochoty do zrobienia z niej użytku.
— Elffendi! — zawołał emir.
— Jestem!
— Nieprzyjaciel poddał się i złożył broń. Trzeba tylko powiązać złapanym ręce w tyle, ale tak, żeby jeden do drugiego był przywiązany w łańcuch, któryby można transportować do łożyską potoku. Uważaj z tamtej strony, żeby który nie uciekł!
Emir obmyślił doskonały sposób transportowania jeńców systemem łańcuchowym, gdyż tylko tak na tej wązkiej i niebezpiecznej drodze było możliwe. Niebawem uformował się pochód. Na czele postępowali moi asakerzy z gotową do strzału bronią, za nimi jeńcy, a emir ze swoimi ludźmi na końcu. Potem, gdy droga się już rozszerzyła, ściągnęliśmy się tak, że jeńcy maszerowali dwójkami, a obok nich szli żołnierze, bacząc pilnie, żeby który nie uciekł. Emir mógł wreszcie na wygodnej już drodze iść ze mną razem. Był bardzo zadowolony ze zwycięstwa, ale trapiło go tylko to, zarówno jak i mnie, że nie udało nam się pochwycić Ibn Asla.
— Gdzieby on się podział? — pytał emir. — Nie dowiedziałeś się od porucznika?
— Podobno ma być w łożysku wyschniętego potoku, tak bowiem postanowił już w ostatniej chwili. Może go jeszcze schwytamy, jak myślisz?
— Ciężko będzie. Chyba, że już go schwytano.
— Kto? Nasi w kotlince?
— Bynajmniej, lecz ci, co strzegli wielbłądów, bo przecie musiał koło nich przechodzić, jeżeli zmierzał do kotlinki.
— Ilu tam było na straży?
— Z początku trzech, ale potem kazałem dodać jeszcze dwu.
— O jeżeli tak, to powinni go byli ująć. Pięciu mogło dać radę jednemu, a w ostatecznym razie przynajmniej Ibn Asl nic nie wskórał.
— Ja się obawiam czego innego, emirze.... Czy wszyscy twoi żołnierze znają go osobiście?
— Nie.
— A zatem możliwe, że Ibn Asl podał się za kogo innego i łatwo wprowadził w błąd asakerów...
— Masz słuszność, trzeba się pospieszyć.
— Może lepiej będzie, gdy ja pójdę naprzód, bo im wcześniej będę na miejscu, tem lepiej.
— A więc idź i weź Ben Nila, a ja o ile możności przyspieszę pochód!
Okazało się, niestety, że obawy moje były uzasadnione. Przybywszy z Ben Nilem na północny stok góry, spostrzegłem odrazu, że stało się coś, co się stać nie powinno. Tuż niedaleko miejsca, na którem pasły się wielbłądy zauważyłem pięciu ludzi, a dalej, gdzie koryto wrzynało się w głąb góry, znajdowała się grupa ludzi, którzy nie powinni byli znajdować się tutaj, gdyby było nie zaszło coś nadzwyczajnego. I tu było również pięciu. Dwu z nich leżało na ziemi, a tamci pochylali się nad nimi. Zobaczywszy mnie jednak, stanęli wyprostowani, czekając, dopóki się nie przybliżę. Byli to: przewodnik fesarski i askari, któremu powierzyłem był komendę, oraz jeden z asakerów. Z daleka już wywnioskowałem z ich zachowania się, że zaszedł jakiś przykry wypadek.
— Co się tu stało? — zapytałem. — Dlaczego ci dwaj leżą na ziemi?
— Effendi, oni... oni są ranni... — odrzekł stary askari.
— Kiedy? W jaki sposób? Kto?...
— Jakiś obcy...
— Jakżeż to możliwe... Nie wiecie, co to za jeden?
— Nie widziałem go nawet, a ten — wskazał obok stojącego żołnierza — pełnił wartę i widział go wprawdzie, ale nie wie, kto to był.
— A reszta strażników?
— Nie wiem, czy oni go poznali, i nie mogę ich pytać, bo leżą, nie dając znaku życia.
— Ale widzę ich tylko dwu i tego trzeciego tutaj, jest więc razem trzech, a ja przecie rozkazałem wyraźnie, by pięciu strzegło wielbłądów!
— Effendi, — ozwał się stary askari, spuszczając wzrok — teraz to już stoi pięciu...
— Hm, teraz, — rzekłem nie bez gniewu — teraz jest was tu dwa razy tyle, a zatem koło jeńców jest tylko dziesięciu, zamiast piętnastu! Co to za porządek!? Jeżeli nie umiesz wykonywać moich rozkazów, to niema się czemu dziwić, że zachodzą wypadki wcale niepożądane. Jesteś najstarszy z asakerów, to prawda, ale lepiej byłbym zrobił, gdybym był powierzył dowództwo małemu dziecku niż tobie, bo ono byłoby wypełniło moje rozkazy. Cóż to się dzieje z tymi dwoma?
— Mam nadzieję... effendi... że oni tylko... stracili przytomność... i że obudzą się zaraz...
— Cuciliście ich?
— Przez całą godzinę, ale to wcale nic nie pomaga...
— Rozumie się... Popatrz tylko na ich twarze, na te zmienione i przeciągnięte rysy!
Przykląkłem, by zbadać rannych, leżących w kałuży krwi. Jeden z nich został trafiony śmiertelnie w tył czaszki, drugi w pierś. Ci stroskani nawet surdutów na nich nie rozpięli.
— Człowieku! — krzyknąłem gniewnie na starego — gdzie ty podziałeś swoje oczy? Przecie obaj skonali w krótkim czasie po otrzymaniu kul! Chciałbym tylko wiedzieć, jak się to wszystko stało.
— Pytaj tego, effendi, bo był przytem — rzekł stary, wskazując żołnierza.
— Mów! — rozkazałem mu.
— Panie! — zaczął biedak, kłapiąc zębami — wierz mi, że ja nic niewinien. My wszyscy trzej właśnie objęliśmy wartę...
— Trzej? — przerwałem mu — a więc mimo mego nakazu było was tylko trzech!
— No, tak, ale to nie moja wina.
— Wiem, że to nie od ciebie zależało. Mów dalej!
— A no, skoro tylko tamci poprzedni odeszli, zobaczyliśmy człowieka, który zbliżał się do nas ze stepu wzdłuż brzegu bagna. Człowiek ten, zobaczywszy nas, zląkł się w pierwszej chwili, ale potem coś sobie pomiarkował i przyszedł tu...
— Był uzbrojony?
— Tak. Stanąłem przed nim pierwszy i zatrzymałem go; przystąpił bliżej dopiero wówczas, gdy mu na to pozwoliłem.
— Głupstwo popełniłeś. Trzeba było albo go ująć albo nie dopuścić do siebie.
— Myśmy go chcieli złapać i właśnie dlatego pozwoliłem mu zbliżyć się aż tutaj.
— Pytał, coście za jedni?
— Pytał.
— I powiedziałeś?
— Jakżeż nie miałem powiedzieć, skoro jestem żołnierzem reisa effendiny!
— Oj, ośle jeden, ośle, popełniłeś głupstwo nie do darowania. Pytał się, kim jesteście, aby wiedzieć, jak ma mówić z wami. Powtórz mi wszystko dokładnie, coście mówili i jak się rzecz miała, bo to dla mnie rzecz niesłychanie ważna! Zbierz więc pamięć i odpowiadaj na moje pytania, ale prawdę, bo tylko w ten sposób możesz liczyć na łaskę, na którą wcale nie zasłużyłeś! O cóż on więc nasamprzód pytał?
— Pytał, cośmy za jedni, a gdy mu powiedziałem, chciał się dowiedzieć, gdzie są nasi towarzysze. Wzbraniałem się, ale on nalegał, mówiąc że jest przyjacielem emira.
— I uwierzyłeś?
— Nie zaraz, byłem ostrożny, effendi, i nawet zarzuciłem mu kłamstwo w żywe oczy, ale on mówił tak z góry i z taką pewnością siebie, że nie wiedziałem, co mam robić. Twierdził mianowicie, że jest posłańcem gubernatora z Chartumu i ma dla reisa effendiny bardzo ważne rozkazy.
— Gubernator nie ma nic do rozkazywania emirowi.
— O tem nie wiedziałem. Podał się za oficera wysokiej rangi, mówił, że jest... zaraz.. że jest mir alaj[107] i zachowywał się tak butnie względem nas, żeśmy musieli mu uwierzyć.
— Musieli, no proszę! Gdyby pies do ciebie szczekał, zamiast spokojnie skomleć, to uwierzyłbyś, że to lew! No, ale mów dalej! Dowiedział się o wszystkiem, nieprawdaż?
— Niby tak. On nawet ciebie zna i wyrażał się o tobie bardzo przyjaźnie, co zupełnie nas rozbroiło, i powiedzieliśmy mu, gdzie jesteś, gdzie znajdują się jeńcy, słowem — wszystko.
— Cóż on na to, gdy się dowiedział, że jeńcy są w kotlince?
— Musieliśmy mu opowiedzieć, w jaki sposób połapaliśmy wszystkich czterdziestu.
— Dowiedział się też, że i reis effendina jest tu w okolicy?
— Niestety tak, effendi.
— A może nawet powiedzieliście mu, w jaki sposób postanowiliśmy schwytać Ibn Asla?
— O to najbardziej nas wypytywał.
— Ano natrafił na prawdziwych cymbałów! O łatwowierniejszych nawet może i marzyć nie mógł. Gdzieżeście podzieli głowy, osły jedne! Wypaplaliście wszystko obcemu zupełnie człowiekowi, zamiast schwytać go za kark i nie puścić, dopóki ja nie powrócę! A! Niech was! Jakże wyglądał?
— Miał na sobie biały haik.
— Wzrostu?
— Nie wysoki, ale bardzo barczysty.
— A twarz?
— Pokryta czarnym zarostem prawie w zupełności.
— I wiesz ty, synu, ty, wnuku dziadka największej w świecie głupoty, komu to udzieliłeś tak ważnych wiadomości? Toż to był Ibn Asl, dowódca bandy łapaczy niewolników i nasz wróg!
— Allah! Uszom własnym nie wierzę!
— Wartoby ci je porządnie natargać, boś osioł nad osłami. Cóż on na to, gdyś mu naopowiadał tyle pięknych rzeczy?
— Zażądał rozmowy z dowódcą.
— A wiesz ty, co wam należało zrobić, nicponiu jeden? Gdybyście byli mieli choć odrobinę oleju w głowie, to sprawa przedstawiałaby się w tej chwili zupełnie inaczej: trzeba było zażądać, ażeby złożył broń, a dwu was poprowadzi go do komendanta. Czemuście tego nie zrobili?
— Bo on rozkazał, żeby jeden poszedł zawołać go tutaj.
— I kto poszedł?
— Ja.
— To uratowało ci życie. Widocznie drab bał się trzech i dlatego wysłał cię, żeby mieć tylko z dwoma do czynienia. Mów dalej!
— Poszedłem, nie przeczuwając nic złego, gdy jednak znajdowałem się tam wewnątrz koryta, przyszła mi myśl, czyby nie lepiej wrócić i złapać go. W tej chwili właśnie usłyszałem dwa strzały jeden po drugim koło wielbłądów i wróciłem natychmiast; niestety było już zapóźno, bo nieznajomy wsiadał właśnie na białą wielbłądzicę, a dwaj moi towarzysze leżeli na ziemi.
— Nie strzelałeś za nim?
— Owszem, celowałem w samą głowę, ale kulą chybiła. Nim naładowałem poraz drugi, on był już daleko.
— W którym kierunku pojechał?
— Tam, skąd przybył.
— Na zachód?
— Tak. Znikł za bagnem.
— A potem?
— Potem stary, usłyszawszy strzały, przybiegł tutaj, dopytując się, co zaszło. Kazał więc zaraz postawić koło wielbłądów pięciu ludzi, a sam usiłował ocucić nieboszczyków, ale, jak widzisz sam, bezskutecznie.
— Głupi zawsze tak czyni. Radby naprawić błąd, gdy już jest zapóźno. Wy jesteście winni śmierci dwu towarzyszy no i żeście dozwolili uciec Ibn Aslowi. Nie będę się wdawał w śledztwo i pozostawiam to reisowi effendinie, a sam wolę przedsięwziąć kroki celem naprawienia złego choć w części pomimo, że nie mam wielkiej ku temu nadziei. Pomóżcie mi jak najprędzej osiodłać wielbłądy: pojadę z Ben Nilem za zbiegiem! Ty, stary, marsz do jeńców! Zostawiłeś tam tylko dziesięciu ludzi i łatwo mogą nam draby pouciekać. A powiedz reisowi effendinie, że wrócę niebawem!
W parę minut później jechaliśmy na wielbłądach w kierunku, gdzie, jak nam opowiadano, Ibn Asl zniknął poprzednio.
Mieliśmy obecnie te same wielbłądy, na których niedawno ścigaliśmy Ibn Asla na Wadi el Berd i kiedy to trudno nam było dogonić zbiega, siedzącego na białej wielbłądzicy. Wiedziałem więc z góry, że i obecnie nasze wielbłądy nie będą mogły sprostać szlachetnemu zwierzęciu pod względem szybkości, ale pocieszałem się myślą, że przecież wskóramy coś z pomocą podstępu. Widocznie i Ben Nil był tego samego zdania, bo skoro zrównaliśmy się ze sobą na stepie, zagadnął mnie:
— Sądzisz istotnie, effendi, że dogonisz zbiega? Przypominasz sobie, co było na Wadi el Berd...
— Ani myślę gonić za nim, bo to do niczego nie doprowadzi, możliwe jest jednak, że wpadnie nam pod ręce sam, dobrowolnie, bez zbytniego z naszej strony wysiłku. On w tej chwili jest tam! — dodałem, wskazując ręką na step, ciągnący się ku północy.
— Byłby skończonym głupcem...
— Za pozwoleniem, tym razem nie można tego o nim powiedzieć. Przyznasz, że ja nigdy się nie mylę w przypuszczeniach i to zwłaszcza w takich wypadkach, kiedy są najbardziej ryzykowne i niepewne.
— No, prawda, ale czy i obecnie...
— Ibn Asl rozpływał się już w radości ze zwycięstwa i teraz tem większa ogarnia go rozpacz. Od żołnierzy dowiedział się, jakie nieszczęście zawisło mu nad głową i nawet nie miał odwagi pójść parę kroków celem zobaczenia się ze swoim ojcem i jeńcami. Jedyny ratunek widział w ucieczce, która mogła mu się udać tylko wówczas, gdyby dosiadł swej wielbłądzicy, a że ją niezawodnie spostrzegł w towarzystwie naszych wielbłądów, więc uporał się szybko ze strażnikami i wsiadł na to doskonałe zwierzę, będąc teraz pewnym, że go nikt nie dogoni, bo takiego drugiego wielbłąda nikt tutaj nie posiada. A zatem co do swej osoby czuje się zupełnie bezpiecznym, ale weźmie go niewątpliwie chętka dowiedzieć się, co się stanie z jego ludźmi, schwytanymi do niewoli, no i z tymi, którzy wedle jego nadziei, mogą przecie ujść nam bezkarnie. Nie ma więc potrzeby uciekać, przeciwnie, może być dla nas nawet bardzo groźnym, zwłaszcza gdyby zamknął nam odwrót. Jestem prawie pewny, że zbieg usadowi się gdzieś na otwartem miejscu, aby się przypatrzyć naszemu pochodowi w chwili, gdy będzie okrążał bagno w kierunku kotlinki.
— Ba, ale gdzieżby się schował?
— Mój drogi, w otwartym stepie można znaleźć doskonałą kryjówkę właśnie dlatego, że to wielka płaszczyzna. Ileż to krzaków i kęp na całej przestrzeni, gdzie człowiek niknie, jak grudka ziemi i szukajże go gdzie chcesz!
— No, prawda, ale... Ibn Asl posiada przecie białą wielbłądzicę, której tak bardzo łatwo ukryć nie można.
— Jest przecie pofarbowana.
— A biały haik...
— Zrzuci go niezawodnie.
— No to w takim razie powiem jeszcze jedno, czemu nie zaprzeczysz. Jeżeli on zechce nas widzieć, to musi się zbliżyć na taką odległość, że i my go zobaczyć możemy.
— Widziałem na pokładzie „Jaszczurki“ dalekowidz okrętowy, który on ma przy sobie, jak przekonałem się o tem wczoraj, obserwując go przy ognisku. Otóż może on nas spostrzec o wiele łatwiej, niż my jego okiem nieuzbrojonem. Na nieszczęście zapomniałem zapoznać się z tym instrumentem, no ale mniejsza o to.
Przypuszczam tedy, że on odjechał spory kawał drogi i potem zawrócił w kierunku, gdzie znajduje się łożysko potoku. Wybrawszy sobie dogodne miejsce, zsiadł, przywiązał wielbłądzicę, żeby leżała, i zwrócił dalekowidz w tym kierunku, w którym, jego zdaniem, ma ukazać się nasz oddział z powrotem.
— Jeżeli tak, to możliwe, że widzi nas obu w tej chwili.
— To nic nie szkodzi, bo on nie ma pojęcia, co przedsięweźmiemy. Idzie tylko o to, w jakim kierunku zwróci się potem, gdy się już dowie, czego chciał się dowiedzieć.
— W każdym wypadku w dół Nilu, na miejsce, gdzie znajduje się jego okręt.
— I ja jestem tego mniemania. Uważa on sprawę obecną za przegraną z kretesem, bo pozostał jedynie sam i nie ma nikogo do pomocy w celu odbicia nam jeńców! Jedyną dla niego deską ratunku jest potajemna ucieczka i to przedewszystkiem do swego okrętu. Stąd następnie bądź drogą wodną, bądź też przez step na szybkonogiej wielbłądzicy pospieszy do Faszody, gdzie oczekują go wspólnicy i przyjaciele. Przy ich pomocy może więc zwerbować w Faszodzie i Funakamie świeży zastęp ludzi i rozpocząć nanowo zbrodnicze swoje rzemiosło. Z tego wszystkiego wynika, że obecnie pojedzie prosto w kierunku mniej więcej Hegazi, to jest napowrót tam, skąd przybył. Na tej tedy podstawie opieram swój plan, do którego wykonania musisz mi dopomóc.
— Rozkazuj, effendi, a słucham z prawdziwą gotowością!
— Jeżeli zbieg postąpi sobie istotnie tak, jak się spodziewam, to oczywiście mogę nawet wnioskować, gdzie on się znajduje w chwili obecnej. Nasz pochód wyłoni się z za skał ponad maijeh i następnie skręci na lewo. W tej zatem okolicy Ibn Asl musiał zająć odpowiednie miejsce do obserwacyi i to nie dalej, jak sięga doniosłość jego dalekowidza. Przeprowadziwszy w myśli odpowiednie obliczenia geometryczne, mogę niemal dokładnie oznaczyć punkt, który przez niego jest zajęty.
— Nie rozumiem...
— Mniejsza o to, że nie rozumiesz, bo wyszukanie tego człowieka należy do mnie, nie do ciebie. Okrążę go tak zręcznie, że ani się spostrzeże, kiedy zaskoczę go z tyłu i zmuszę do ucieczki naprzód, a więc ku południowi, gdzie właśnie ty w międzyczasie udać się musisz i, ukrywszy wielbłąda, zaczaisz się. W chwili, gdy zbieg będzie zupełnie blizko, wycelujesz i zastrzelisz wielbłądzicę.
— Czemu nie jego?
— Bo widzisz... jaki on jest, taki jest, ale zawsze to człowiek i należy oszczędzać jego życie. Wielbłądzica jego jest wprawdzie bardzo cenną, ale przyznasz, jest ona tylko zwierzęciem. Skoro więc padnie ona od twojej kuli, Ibn Asl pocznie uciekać na własnych nogach, a ty wtedy dosiędziesz wielbłąda i popędzisz za nim, podczas gdy ja zbliżać się będę ze strony przeciwnej, i wówczas musimy go złapać bezwarunkowo.
— A jeżeli on będzie do nas strzelał?
— Nic nie szkodzi, zresztą moja w tem głowa, aby do tego nie dopuścić. Możesz być pewny, że, zanim zdołałby podnieść karabin do ramienia, padłby z mej ręki. Zrozumiałeś mnie zatem?
— No, niby tak, ale co do tego miejsca, gdzie ja mam się zaczaić, to naprawdę nie mam żadnego pojęcia i jestem bardzo ciekaw, czy zdołasz określić mi je dokładnie, wszak to rozległy, otwarty step!
— Bardzo łatwo...
— Co ty mówisz, effendi? Przypuśćmy, że zbieg istotnie pojedzie w kierunku południowym, ale czy wiesz napewno, jak daleko będzie się trzymał ku zachodowi lub wschodowi?
— I to nawet można w przybliżeniu obliczyć. Za daleko ku wschodowi nie może się zapuścić, bo zboczyłby przez to i przydłużył sobie drogę niepotrzebnie, a powtóre zbliżyłby się zbytnio do Nilu, gdzieby go niezawodnie spostrzeżono. Wnioskuję więc, że skieruje się on o ile możności jak najdalej na zachód, a że tu wysuwa się bardzo głęboko w step wązka odnoga maijeh, więc musi ją okrążyć i jestem pewny, że spotkać go będzie można tuż na brzegu tej odnogi. Tam właśnie będzie twój posterunek.
— Daleko to stąd?
— Jesteśmy teraz na północnej stronie bagna. Spojrz w kierunku południowo-zachodnim, a ujrzysz na horyzoncie ciemną linię.
— Widzę, effendi.
— Otóż linia ta, to krzaki, które rosną nad brzegiem wspomnianej odnogi bagną. Tam, na lewo, gdzie urywa się ta linia, jest także zakończenie odnogi. Masz więc punkt określony prawie dokładnie i jedź natychmiast, ale uważaj dobrze, żebyś jakiego głupstwa nie palnął i przedewszystkiem staraj się dobrze wycelować!
— Wiesz przecie, że strzelać umiem.
Po tych słowach rozjechaliśmy się w przeciwnych kierunkach. Jeżeli Ibn Asl istotnie był w tej chwili tak niedaleko, że mógł nas obserwować, to zdziwił się niemało, dlaczego przedsięwziąłem tego rodzaju manewr, i prawdopodobnie ani mu do głowy przyszło podejrzewać mnie o wrogie względem siebie zamiary; uważałem go zresztą za zbyt głupiego na takie domysły, a mimoto trzymałem się w dość znacznej odległości w kierunku zachodnim, aby nie być przez niego spostrzeżonym. W takim bowiem razie uciekłby co tchu i nie mógłbym go napędzić przed Ben Nila.
Wyjechawszy na pełny step, zatoczyłem wielki łuk, by o ile możności znaleźć się poza obrębem koła, w którem mógłby mnie Ibn Asl dostrzec przez swoje szkła. Okrążywszy go tak dalece, że znalazłem się wreszcie zupełnie po przeciwnej stronie domniemanej jego kryjówki, skręciłem nagle w to miejsce po linii prostej, zmuszając wielbłąda do wytężających wysiłków, ażeby pozostawić przeciwnikowi jak najmniej czasu. Na wszelki wypadek odpiąłem od siodła karabin, przypuszczając, że może mi się samemu uda ubić zwierzę pod opryszkiem.
Liczyłem na to, że on całą swoją uwagę skupi na jednym punkcie, to jest w miejscu, gdzie spodziewa się dostrzec nasze wojsko, i z niecierpliwością wielką chciałem się przekonać, czy owo przypuszczenie nie jest... zamkiem na lodzie. Szukać na stepie człowieka, który może Bóg wie, gdzie się obraca, byłoby rzeczą dosyć nierozsądną, a nawet poniekąd... śmieszną.
Na szczęście jednak uniknąłem tej nieprzyjemności, bo właśnie spostrzegłem przed sobą niedaleko, jak poruszyła się trawa i następnie wielbłąd zerwał się na równe nogi razem z jeźdźcem i frunął jak wypłoszony ptak.
A więc był Ibn Asl i to właśnie w tem miejscu, jak przypuszczałem. Obecnie umknął jak strzała, zarzucając na plecy flintę i oglądając się na mnie zupełnie tak samo, jak ówczas na Wadi el Berd. Nie mogłem ani też nie chciałem strzelać za nim i możliwe, że byłbym go jeszcze trafił, chociaż odległość była wcale wielka.
Zastanowiła mnie ta okoliczność, że Ibn Asl uciekał nie w tym kierunku, jak się spodziewałem, lecz na prawo, jakby właśnie obrał sobie za cel wiadome koryto potoku. Niebawem jednak zagadka się wyjaśniła, bo oto w tej chwili ukazali się tam asakerzy z jeńcami. Ibn Asl więc starał się podjechać o ile możności najbliżej, by zobaczyć dokładnie wszystko, a o mnie jakby wcale się nie troszczył,
Wiedziałem z góry, że będzie się trzymał o tyle zdaleka, aby go nie dosięgły kule asakerów, poczem musiał, mojem zdaniem, zwrócić się na lewo, żeby ominąć bagno. Nie trwało długo, a mój zapaśnik oddalił się o znaczną przestrzeń i nawet przystanął na chwilę, aby się lepiej przypatrzyć pochodowi. Widocznie nazbyt ufał zdolnościom swojej wielbłądzicy. Wykorzystałem ten moment w ten sposób, że nie pędziłem prosto za nim, lecz zboczyłem w kierunku maijeh, nie tyle w celu odcięcia mu odwrotu, bo to było wykluczone, ile dla zbliżenia się w najlepszym razie chociażby na odległość strzału.
Moi asakerzy zauważyli go, jak również i mnie i, zmiarkowawszy, co się święci, wszczęli straszny krzyk, a on coś im odpowiadał, poczem obejrzał się za mną, a widząc, że go chcę wyprzedzić, podpędził zwierzę nanowo. Teraz dopiero poznałem dokładnie, jak wspaniałym okazem była biała wielbłądzica, która niosła jak wiatr w potężnych niedoścignionych skokach! Ażeby dopędzić ją na odległość strzału, o tem i mowy nie było. Zmuszałem wprawdzie swego wielbłąda do ostatnich wysiłków, ale to na nic się nie przydało.
Ku memu zadowoleniu Ibn Asl obrał kierunek wprost ku Ben Nilowi. Dlatego też manewrowałem na swoim wielbłądzie tak, aby zmusić uciekającego do zatrzymania tego kierunku. Ponadto starałem się o ile możności zwrócić jego uwagę na siebie, to jest w tył, ażeby zawczasu nie spostrzegł Ben Nila i w tym celu począłem mu głośno wymyślać, co ślina na język przyniosła, a że powietrze było spokojne, głos się rozchodził daleko i mógł dotrzeć do uszu Ben Nila, tem bardziej, że i uciekający odpłacał mi się nie mniej ordynarnymi wyrazami, nie szczędząc wcale gardła.
— Ja nic nie winien, effendi, — skarżył się Ben Nil, gdy za chwilę zatrzymałem się obok niego. — Trafiłem wielbłądzicę, która, jak sam zapewno zauważyłeś, stanęła w biegu na jedno okamgnienie.
— Trafiłeś, — odrzekłem zsiadając — wiem o tem, ale tylko pierwszym razem, drugi strzał chybił zupełnie.
— A tak doskonale wycelowałem. Widocznie ręka mi się wstrząsnęła z wielkiego podniecenia i złości. Bo czyż można zachować zimną krew, gdy się ma pewność, że strzał nie chybił, a wielbłądzica pędzi dalej, jak gdyby nigdy nic. Ale ja ją trafiłem napewno i w przeciągu krótkiego czasu musi paść. Celowałem przecie w piersi.
— Ciekawy jestem, czy znajdziemy ślady krwi — rzekłem na to, schylając się ku ziemi. Niestety mimo skrupulatnych badań na znacznej przestrzeni, nie zauważyłem ani jednej czerwonej kropelki.
— A no... chybiłeś.
— Nie, effendi, niogę przysiąc na brodę proroka i wszystkich kalifów, że trafiłem w pierś. Zważ, że strzelałem z oddalenia co najwyżej pięćdziesięciu kroków. Czyż wobec tego możliwe było, abym spudłował?
— I mnie się tak zdaje, bo wówczas wielbłądzica nie byłaby się tak rzuciła w bok. Trafiłeś, ale zaszło tu coś innego, poczekaj!
Podszedłem na miejsce, gdzie wielbłądzica znajdowała się w chwili wystrzału. Miejsce to łatwo było rozpoznać, bo pozostały tu bardzo silnie wyryte ślady. Szukaliśmy w trawie dłuższą chwilę i — istotnie nie daremnie. Zauważyłem bowiem na ziemi błyszczący przedmiot, który podniosłem. Była to kula, spłaszczona jak pieniądz.
— Co za szkoda! — lamentował Ben Nil — widocznie trafiła na twardy przedmiot i tak się spłaszczyła!
— Masz słuszność — potwierdziłem. — Kula spłaszczyła się o metalowy guzik, jakimi wybite są gęsto rzemienie na piersiach wielbłądzicy. Szkoda, że chybiłeś za drugim razem...
— Przebacz, effendi! Mnie istotnie wyprowadziło z równowagi to, że mimo celności strzału wielbłądzica nie padła.
— Ha, trudno. Już się nie wróci. Wysnuj sobie z tego naukę na przyszłość, młodzieńcze!
Chmurna twarz jego zaczęła się powoli rozjaśniać. Ocknął się wreszcie i wydobył z zarośli ukrytego wielbłąda, poczem odjechaliśmy w kierunku suchego koryta. Zdala już zauważyliśmy niezwykły ruch wśród naszych. Zebrali oni wszystkich jeńców w jedną gromadę, naokoło której rozstawiono silną straż. Tuż obok rozłożyli się asakerzy, a dalej emir ze swymi oficerami. Wielbłądy pasły się w pobliżu. Żołnierze byli bardzo wesoło usposobieni, albowiem wyprawa została uwieńczona bardzo dobrym skutkiem, a przytem ani jeden z nich nie zginął ani też nie był raniony. Ponad to należała im się suta nagroda pieniężna za tak znaczny połów. Natomiast jeńcy mieli bardzo rzadkie miny i siedzieli w trawie przygnębieni jak skazańcy. Gdy zbliżyłem się do nich i zeskoczyłem z siodła rzucali ku mnie spojrzenia pełne nienawiści, a Abd Asl, rzekł do swego sąsiada tak głośno, że usłyszeć mogłem:
— Wszystko mamy do zawdzięczenia temu parszywemu giaurowi, temu śmierdzącemu psu. Niechże go Allah rozstrzępi na kawałki i wichrom po stepie roznieść każe!
Udałem, że mnie wcale to nie obchodzi, co on powiedział. Reis effendina zaś powstał z miejsca i podszedł ku mnie, mówiąc:
— Dowiedziałem się o wszystkiem podczas twojej nieobecności i winnych ukarzę jak najsurowiej. Tam są — dodał, wskazując leżących na boku w trwawie dwu związanych ludzi. Był to stary askari, któremu powierzyłem był dowództwo nad karawaną, i ów żołnierz, co tak skwapliwie wygadał się przed Ibn Aslem.
— Powiedziano mi, — mówił emir dalej, — że udałeś się z Ben Nilem w pogoń za zbiegiem. Cóż to jednak był za jeździec, który tuż niedaleko kręcił się po stepie, a za którym ty potem pędziłeś?
— Ibn Asl!
Usiadłszy z nim w grupie oficerów, opowiedziałem mu cały przebieg swej wyprawy, a gdy skończyłem, zamilkł na chwilę, pogładził niecierpliwie brodę i ozwał się, ale na szczęście nie gniewnie, jak się tego właśnie obawiałem:
— Bylibyśmy sobie zaoszczędzili wiele trudu i pracy, gdyby był nie uciekł. Niestety, nie wolno mi spocząć dopóty, dopóki tego draba nie będę miał w garści. Muszę deptać mu po piętach aż do ostateczności, gdy mu już tchu braknie i padnie wyczerpany i zwyciężony, bo niebezpieczniejszy jest on sam o wiele więcej, niż wszyscy ludzie, których schwytaliśmy tutaj. Gdybyśmy byli złapali jego, we własnej osobie, wówczas dopiero mogłaby być mowa o prawdziwym tryumfie i zadowoleniu. Mimo to nie narzekam. Mamy przecie jeńców. Sto sześćdziesiąt głów! Jak myślisz, effendi, udał się kiedy komu podobny połów?
— Przynajmniej o czemś podobnem nie słyszałem.
— Tak, tak, coś podobnego nie zdarzyło się jeszcze nigdy i, od dziś począwszy, podobni łajdacy będą z przerażeniem wymawiać moje imię, a wszystko to zawdzięczam jedynie tobie.
— No, no, nie w tym znowu stopniu, jak sobie wyobrażasz. Pomogłem ci trochę, to prawda, ale jest to tylko dziełem przypadku i sprzyjających okoliczności, nic więcej.
— Jesteś zanadto skromny! Kto schwytał łowców na Wadi el Berd i uwolnił kobiety fesarskie? Ty! Kto potem wziął do niewoli przy studni na stepie sześćdziesiąt łowców? Ty! Komu mam do zawdzięczenia, że nie spaliłem się razem z okrętem i załogą koło dżezireh Hassanii? Tobie! Kto wreszcie, jeśli nie ty, dał mi dziś w ręce tak obfity połów? Czyż można tu mówić o „przypadku“? Nie! Wszystko to jest skutkiem twej przebiegłości, śmiałości i trzeźwego obliczenia, które prawie nigdy cię nie zawodzi. Nie mnie więc, lecz tobie przypada w udziale sława, której owoce ja mam zebrać. Musisz jednak wiedzieć, że jestem wdzięczny i będę nim w nieskończoność, jeżeli spełnisz jedną moją prośbę.
— Cóż takiego?
— Czy wnet musisz wracać do swej ojczyzny?
— Kiedy mi się podoba.
— Otóż śmiem cię prosić, abyś pozostał przy mnie. Jeżeli dopomożesz mi do schwytania Ibn Asla, to obiecuję ci...
— Tylko bez obiecanek — przerwałem mu z odczuciem stanowczości. — Pozwoliłeś mi, abym cię uważał jako swego przyjaciela i, zdaje mi się, dowiodłem, że nim byłem i jestem istotnie. Między przyjaciółmi więc nie może być mowy o żadnych obiecankach, nagrodach, wogóle nie powinien mieć miejsca żaden handel. Czasu mam dosyć i nie widzę powodu, dla którego miałbym odmówić ci swej pomocy, tembardziej, że sam zacząłem grę z Ibn Aslem, leży więc we własnym moim interesie ukończyć tę grę, no i — wygrać. Kwestya niewolnictwa ponadto obchodzi mnie bardzo żywo, dlaczegóżbym więc nie miał poświęcić swych starań w tym kierunku, jeżeli mam istotnie ku temu zdolności i mogę się przysłużyć szlachetnej sprawie? Zostaję tedy z tobą przyjacielu.
— Dopóki nie schwytamy tego psa?
— Tak. Dopóki nie uczynimy go nieszkodliwym.
— Dziękuję ci, effendi, bo naprawdę jestem teraz pewny, że go dostanę w swoje ręce. Jak więc sądzisz, gdzie go teraz szukać?
Powtórzyłem mu to, co już poprzednio powiedziałem do Ben Nila, na co on odrzekł:
— I ja jestem tego zdania. Ibn Asl odszuka naprzód swój okręt, a potem podąży do Faszody celem zwerbowania nowej bandy. Cóż nam teraz czynić należy?
— Urządzić za nim pościg.
— No tak, ale niestety, muszę wprzód dostawić jeńców do Chartumu, a ponadto trzeba się tam zaopatrzyć w żywność i amunicyę na dłuższy czas, bo możliwe, że będziemy musieli zapuścić się za Ibn Aslem daleko w górę Nilu, w okolice bagniste. Musisz wziąć pod uwagę i tę okoliczność, że potem zejdzie mi przynajmniej z tydzień, nim się dostanę do Faszody, a że ta spory kawał czasu, Ibn Asl zapewne będzie już daleko.
— Czy nie mógłbyś zabrać z Chartumu małego parowca, któryby statek twój w znacznie krótszym czasie przyholował do Faszody?
— Ba, gdyby tylko jeden z tych małych waburatów[108] przypadkiem był na miejscu, to wziąłbym go natychmiast, ale nawet i w tym wypadku Ibn Asl czmychnie prędzej z Faszody, niż ja się tam dostanę.
— No to udajmy się za nim stąd prosto, to będzie najlepiej.
— Dla ciebie byłoby to oczywiście dogodniejsze, ale dla mnie mniej. Gdyby który z nas dotarł prędzej do Faszody, to mógłby zasięgnąć w czas potrzebnych wiadomości i poczynić przygotowania tak, że gdy powrócę, moglibyśmy bez straty czasu wyruszyć w ślad złoczyńcy.
— Myślałem o tem i nawet mam gotowy już plan, z którym cię zaznajomię. Nasze pomysły zgadzają się ze sobą prawie zawsze i jak dotąd okazały się w skutkach jak najlepsze. Otóż... pojadę naprzód!
— Hamdullilah! Ogromny ciężar spadł mi z serca w tej chwili. Nie mogłeś mi dać doskonalszego dowodu swej przyjaźni jak właśnie przez gotowość wyświadczenia mi tej przysługi, którą przyjmuję z wielką wdzięcznością, i uczynię wszystko, aby ci ułatwić zadanie. W jakiż tedy sposób zamierzasz przebyć tę drogę?
— Rozumie się, że nie okrętem, bo potrzebowałbym conajmniej jedenaście dni na to, a przy nieodpowiednim wietrze jeszcze więcej. Byłoby to więc znaczną stratą czasu, jeżeli mamy niezłomny zamiar schwytać Ibn Asla.
— On przecie musi zużyć taki sam czas.
— Myślisz, że on pojedzie na „Jaszczurce?“ Z pewnością nie, bo będzie się obawiał twego „Sokoła“. Jestem najmocniej przekonany, że pojedzie przez step, ma bowiem doskonałego wierzchowca, którego dosięgnąć niepodobna.
— Przyznaję ci słuszność, effendi, i wnioskuję, że ty również masz chęć dostać się do Faszody w ten sam sposób.
— Pod warunkiem, jeżeli dostanę dobrego wielbłąda.
— Masz przecie aż dwa doskonałe hedżiny, czyżbyś nie był z nich zadowolony?
— O, bynajmniej, są to znakomite wielbłądy. Przebyły one olbrzymią przestrzeń w tak krótkim czasie, a mimoto nie są wcale zmęczone. Rozumie się, że obchodziłem się z nimi bardzo troskliwie, a ponadto wypoczęły dostatecznie u Fessarów. Tylko że może zechcesz je oddać, komu należy, wszak zarekwirowałeś je z urzędu.
— To najmniejsza. Są potrzebne wicekrólowi i to powinno zadowolić właściciela. Możesz więc spokojnie zatrzymać je, jak długo ci się podoba.
— Dobrze! Ibn Asl nie zdąży uciec mi zbyt daleko.
— Ale, ale... wybierzesz się sam w tę drogę?
— Byłoby to oczywiście najdogodniej, towarzysz bowiem stanowiłby dla mnie niepotrzebny ciężar.
Spodziewałem się, że Ben Nil nie wytrzyma i odezwie się, jakoż rzeczywiście młodzieniec zbliżył się do naszego koła i przerwał mi w połowie zdania:
— No, nie każdy byłby dla ciebie uciążliwym, effendi, jest bowiem ktoś, kto chętnie oddałby życie dla ciebie, i choćbyś go nie wziął ze sobą dobrowolnie...
— To leciałby za mną sam...
— Tak, effendi. Masz przecie dwa wielbłądy dobrane doskonale i, jeżeli tylko wsiądę na jednego z nich, to już nie zdołasz mnie zsadzić. A dalej, gdybym ci nie mógł pomóc w niebezpieczeństwie, to przynajmniej będziesz miał we mnie szczerze oddanego sługę, który bądź co bądź zda się w tak długiej podróży. Proszę cię więc nie zostawiaj mnie, lecz zabierz z sobą!..
— No, widzisz, wziąłbym cię, ale masz przecie dziadka Abu en Nila...
— Czy on może zabrania ci wziąć mnie w drogę?
— Nie, ale przypuszczam, że obowiązkiem twoim jest poświęcić się teraz dla niego, ażeby znowu nie przydarzyło mu się jakie nieszczęście.
— To się da jakoś zrobić, — wtrącił reis effendina — już podczas krótkiej podróży w Hegazi przekonałem się, że Abu en Nil jest znakomitym sternikiem. Przebaczyłem mu wszystko, co minęło, a teraz jestem gotów zatrzymać go w swojej służbie, dopóki nie powróci do Faszody, i wtedy niech Ben Nil nim się opiekuje.
Stary Abu en Nil bowiem, zarówno jak i Selim, znany fanfaron, pozostali na okręcie reisa effendiny i nie brali udziału w wyprawie. Ben Nil począł serdecznie dziękować emirowi za to, że poparł jego prośbę, wobec czego nie wypadało mi być gorszym, przyrzekłem więc wziąć go z sobą, tembardziej, że dogadzało mi to w zupełności. Jechać sam na sam w obcy, nieznany kraj nie odważyłby się pierwszy lepszy. Postanowiliśmy zatem, że Ben Nil pojedzie, poczem reis effendina rzekł:
— Wiem, że wolałbyś wyruszyć w drogę natychmiast, ale zatrzymam cię jeszcze. Pojedziemy stąd razem aż do mego okrętu, gdzie mam znaczne zapasy żywności, w które wyposażyć cię muszę. Tu przy sobie niestety mam tylko ostatki. Potrzeba ci będzie zapewne prochu.
— No dobrze, tylko żebyśmy tu nie długo bawili.
— Wyruszymy zaraz, skoro tylko załatwię pewne czynności urzędowe.
— Chcesz może kogo ukarać? — zapytałem, domyślając się, że emir postąpi sobie z jeńcami tak od ręki, jak to uczynił na Wadi el Berd.
— Przedewszystkiem muszę zrobić porządek z tymi dwoma tam, — wskazał na związanych dwu asakerów — obaj zasłużyli na śmierć.
— Na śmierć? — zapytałem, przelękniony tą surowością. — Mnie się zdaje, że drobne wykroczenia z ich strony nie są jeszcze zbrodnią, za którą śmiercią karać należy...
— Nieposłuszeństwo, które pociągnęło za sobą tak fatalne skutki, jest zbrodnią, za którą kulka w łeb, przynajmniej ja obstaję przytem.
— Mnie się zdaje, że naprzykład ten, który stał na warcie i nie miał żadnych rozkazów do wypełnienia, nie zasługuje na tak surową karę.
— Bynajmniej, bez pozwolenia wygadał się przed wrogiem, z jego więc winy zginęli dwaj żołnierze i Ibn Asl uciekł. Pomyśl zresztą, jakich ludzi ja mam pod swojem dowództwem! Można ich utrzymać w karności jedynie jak najsurowszem postępowaniem.
— A ja, postępując z nimi łagodnie, wcale nie naraziłem się na żadną nieprzyjemność.
— No tak, miałeś ich ledwie przez. krótki czas, ale wnet zaczęliby ci z pewnością deptać po głowie. Ja ich znam! I oni mnie znają również. Ci dwaj przestępcy wiedzą dobrze, co ich czeka...
— Czy istotnie każesz ich stracić?
— Istotnie.
Możliwe, że emir miał słuszność, ale mimoto ja myślałem inaczej, zwłaszcza, że żal mi było tych dwu biedaków. Molestowałem więc emira tak długo, dopóki nie rzekł:
— A no, daruję życie tym drabom. Niech mi się stracą z oczu natychmiast!
— Poczekaj, emirze, ja wcale nie spodziewałem się, że tak zrobisz. Jeżeli się coś robi, to nie tak od niechcenia, w połowie, lecz dokładnie i dobrze. Darujesz w im życie i równocześnie pędzisz od siebie precz! Czy to ma być ułaskawienie? No pomyśl sam!
— Miałżebym ich pozostawić nadal w służbie?
— Proszę cię oto właśnie, uczyń dla mnie tę łaskę!
— Jak to? Darowanie im życia nie jest łaską?
Uśmiechnąłem się do niego i chwyciłem go za rękę, jakby dla dobicia targu, mówiąc:
— Przybij! Oni zostają przy tobie! Nie jesteś przecie takim barbarzyńcą, za jakiego chcesz uchodzić. Zapewniam cię, że ktoś posłuszny z wdzięczności i przywiązania tysiąc razy więcej wart, niż posłuszny z obawy i trwogi. Znam cię na wylot, przyjacielu, i jestem przekonany, że żołnierze lubią cię mimo twojej surowości.
— Przekonałeś się o tem? — zapytał zupełnie już łagodnie i uśmiechnął się.
— O, i nie raz tylko. Cóż? Spełnisz mą prośbę?
— Zobaczysz — odrzekł krótko i rozkazał obu żołnierzy uwolnić z więzów i przyprowadzić do siebie. Biedacy drżeli ogromnie z trwogi, pewni niechybnej śmierci. — Chciałem was rozstrzelać, — rzekł do nich emir — ale effendi wyprosił wam ułaskawienie, a nawet musiałem mu przyrzec, że nie wydalę was ze służby. Padnijcie mu więc do nóg, psy głupie, i podziękujcie mu, albowiem gdyby nie on, stalibyście w tej chwili w obliczu śmierci!
Obaj ze łzami w oczach rzucili mi się do nóg i poczęli je całować! Mahometanie chrześcijanina! Ledwie się opędziłem. Gdy potem wrócili do grona swoich towarzyszy, nie przestali spoglądać ku mnie z wyrazem głębokiej wdzięczności. Twierdzę zatem raz jeszcze, że chrześcijańska miłość bliźniego jest największą potęgą na ziemi i że niema człowieka pod słońcem, którego serce pod jej jasnymi promieniami nie otwarłoby się prędzej czy później.
— Cieszę się bardzo, że miałem sposobność wyświadczenia ci przysługi, — zauważył reis effendina — upewnia mnie to w przekonaniu, że już teraz nie będziesz miał do mnie więcej pretensyi. Pomimo bowiem wdzięczności i przyjaźni dla ciebie, nie mógłbym się zdobyć poraz wtóry na takie ustępstwo, jak przed chwilą. Proszę cię tedy oszczędź mi już takiego ambarasu. Dajcie tu fakira el Fukara! — dodał, zwracając się do żołnierzy.
Przyprowadzono fakira w mig; stanął ze związanemi w tył rękoma, pilnowany przez dwu żołnierzy, i patrzał z niedowierzaniem na emira, który zapytał go ostrym dość tonem:
— Twoje nazwisko?
— Nazywają mnie fakirem el Fukara.
— Pytałem cię, jakie nosisz nazwisko, a nie, jak cię nazywają, odpowiadaj więc!
— Fakirel Fukara.. — wycedził przez zęby z niechęcią.
— Azis! Otwórz mu usta!
Był to, jak wiadomo, ulubieniec emira, młody, zwinny i prawdziwy mistrz bata. Na wezwanie swego pana wyskoczył z grupy asakerów, dobył z za pasa potężny bat rzemienny i uderzył nim kilka razy po plecach fakira tak niespodzianie i zręcznie, że ten ani się nawet spostrzegł, co się stało, lecz wkrótce zdołał się obrócić, plunął Azisowi w twarz i począł wrzeszczeć i przeklinać tak strasznie, że ciemne jego oblicze wykrzywiło się w sposób obrzydliwy nie do zniesienia.
— Ważysz się, psie jeden, bić mnie, mnie świętego świętych, fakira el Fukara, przed którym klękać będą miliony, ażeby...
— Azis! — przerwał gromkim głosem tę mowę emir. — Bastonada!
Fakir skoczył szybko do niego i krzyknął:
— Bastonada? Mnie? Czyby Allah wytrącił cię ze swej łaski do tego stopnia, że odebrał ci wiarę i że ważysz się podnieść rękę na Jego oblubieńca...
— Azis, knebel! — przerwał mu emir znowu.
Asakerzy, którzy byli razem ze mną u Fessarów cieszyli się bardzo, że samozwańczy pyszałek, którego nienawidzili, trafił wreszcie na swego. Przystąpili więc hurmą i starali się jak najszybciej wykonać rozkaz emira. Wkrótce też ubezwładniono delikwenta, rozciągnięto go na ziemi, a gdy nie przestawał krzyczeć, zakneblowano mu usta własną jego szatą. Nie pomogły żadne wysiłki z jego strony, trzymało go kilkunastu, jeden usiadł mu na głowie, drugi na grzbiecie, trzeci na pośladku, a inni trzymali nogi zgięte w kolanach do góry tak, żeby obnażone stopy były zwrócone wygodnie do bicia.
— Ile razów? — zapytał Azis.
— Dwadzieścia na każdą stopę!
Liczono bardzo skrupulatnie trzydzieści siedm... ośm... dziewięć... po czterdziestym stopy pyszałka wyglądały jak kawałek mięsa, usiekanego na sznycel. Wyjęto mu następnie knebel z ust i puszczono. Usiadł tedy i patrzał na emira, ale z jakim wyrazem, tego dostrzec nie można było, bo oczy miał zupełnie krwią zabiegłe.
— A zatem raz jeszcze pytam... Jak się nazywasz? — zaczął na nowo emir.
— Mohammed Achmed — wybełkotał zapytany.
— Gdybyś był powiedział to odrazu, byłbyś sobie zaoszczędził niepotrzebnej bastonady, wymagam bowiem posłuszeństwa. To, że mianujesz się fakirem el Fukara, wcale mnie nie rozczula ani nie obchodzi. Ten oto effendi uratował ci życie, zastrzeliwszy lwa, a odpłaciłeś mu się za to czarną niewdzięcznością, bo zamierzałeś wydać go i moich asakerów w ręce Ibn Asla. Mógłbym, co prawda, kazać ci dać kulką w łeb, ale nie chcę i wcale nie myślę czynić ci tem zaszczytu, żebym sam miał zasądzić cię i ukarać; za marny jesteś w moich oczach! Zabrać mi precz tego wnuka niewdzięczności i zaciągnąć nad brzeg bagna! Niech tam spokojnie prawi o Mahdim robactwu, które nie gorsze jest od niego, i pije cuchnącą wodę, dopóki nie zagoją mu się rany na stopach, aby mógł przez step dowlec się do domu!
Rozkaz ten wykonano co do joty. Dwaj żołnierze chwycili fakira el Fukara i zawlekli go nad bagno. Ciekawy jestem, jakie uczucie ogarniało go później na wspomnienie tego poniżenia, gdy istotnie na pewnej przestrzeni opanował tłumy wiernych!
Nie miałem wcale ochoty wtrącać się w całą tę sprawę, bo mojem zdaniem zasłużył sobie godnie na chłostę i tego rodzaju wyrzucenie nad bagno, co było o wiele gorsze, niżby u nas zepchnięto kogo na gnojówkę.
Emir jednak nie poprzestał na nim samym, bo z kolei kazał przyprowadzić do siebie Abd Asla. Człowiek ten życzył mi niedawno, aby mnie Allah kazał rozszarpać i rzucić na pastwę wichrów stepowych, obecnie zmienił może swoje usposobienie dla mnie, a może mi się tylko tak zdawało, gdy go zobaczyłem, jak postępował przed surowego sędziego, chociaż co prawda trzymał się krzepko na nogach i zęby zacisnął mocno, by nie zdradzić niczem śmiertelnej trwogi. Przypomniałem sobie jaskinię w Maabdah, gdzie to widzieliśmy się poraz pierwszy w życiu. Jak pobożnym i czcigodnym wydał mi się wówczas, a jakim poznałem go później! Wszak już następnego dnia groził memu życiu, a potem przez cały czas aż do tej chwili prześladował mnie z iście szatańską zawziętością. Powinno się uszanować sędziwy wiek, ale dla człowieka, który z prawdziwą rozkoszą lubuje się w zbrodni, nie można mieć litości, choćby jedną nogą był nad grobem a drugą już w grobie.
Widocznie i emir myślał i czuł tak samo, jak ja, bo spoglądał na starca z wyrazem istotnego obrzydzenia i wkońcu przemówił tonem niezwykłej surowości:
— Szukałem cię bardzo długo, ty najświętszy z pomiędzy fakirów, a zawsze zdołałeś mi się wymknąć. Obecnie przyszła nareszcie chwila, w której wymierzę ci zasłużoną karę.
— Ządam innego sędziego! — odrzekł Abd Asl.
— Niema na świecie sędziego, któryby mógł ukarać surowiej, niż ci się należy. Czy to będę ja, czy kto inny — wszystko jedno. Wszak twoje zbrodnie liczą się na setki! Tysiące ludzi zawdzięczają ci niewolę, śmierć lub nędzę swoją i swoich rodzin. Ileż to wsi puściłeś z dymem, ilu wymordowałeś niewinnych ludzi! A mimoto udawałeś zawsze świętego, pozwalałeś się czcić i szanować, jako godny największego uwielbienia marabut. Na szczęście należy to wszystko do przeszłości. Obecnie nowa era nastanie w twem istnieniu. Poślę cię tam, gdzie dawno już należało ci się zasłużone miejsce, do piekła!
— Nie masz prawa zabijać mnie — jęczał stary.
— O, nietylko ja, ale i wielu, bardzo wielu innych miało ku temu prawo i za grzech poczytać im trzeba, że z prawa tego nie korzystali, dając ci czas do dalszych, coraz to potworniejszych zbrodni. Ja oczywiście nie mogę i nie wolno mi pod żadnym warunkiem popełnić podobnego błędu, przeciwnie uważam sobie za święty obowiązek uwolnić ludzkość od wstrętnego wrzodu, wyrwać chwast z korzeniem. Krew za krew! Wydaję więc wyrok... na śmierć!
Słowa te padły, jak grom. Jeżeli stary miał nadzieję ułaskawienia, — a że ją miał, to pewna — chwila niniejsza wystarczyła zupełnie, by ją zgasić do ostatniej iskierki. Mimoto jednak próbował jeszcze ostatniego sposobu, przybierając minę niewinnego i wielce pobożnego człowieka:
— A jednak ja jestem świętym, jestem marabutem i, jeżeli podniesiesz na mnie rękę — przeklnę cię a wówczas stronić od ciebie będą wszyscy wierni i twarz odwracać z pogardą. Jak ścigana hyena na pustyni, która padliną żywić się musi, nim zdechnie, skończysz i ty marne swe życie...
— A, możesz przeklinać, nie wzbraniam! Klątwa takiego potwora przemieni się niezawodnie w błogosławieństwo. Groźba twoja nie uratuje cię bynajmniej, bo jest niedorzeczną i śmieszną. Musisz umrzeć, ale jaką śmiercią, w tem właśnie sęk! Niema bowiem rodzaju śmierci, któryby był dla ciebie dosyć stosowny. Chciałeś wprawdzie wespół ze swoim synem wyrywać żywcem członki temu effendiemu i właściwie powinienem to samo względem ciebie zastosować, ale przyniosłoby ci to zaszczyt. Wolę więc, żebyś zginął w sposób mniej honorowy. Jesteś potworem i potwory pożreć cię powinny. Zrozumiałeś? Każę cię wrzucić tam, w bagno, krokodylom na pastwę!
— O, Allah! — krzyczał starzec na całe gardło. — Nie czyń tego, reisie effendino! Daruj mi życie!
— Daruj mi życie! No, proszę! Oszczędzał cię przecie ten oto effendi, a nawet Ben Nil miał litość nad tobą, a ty, mimo wszystko, prześladowałeś ich, godziłeś na ich życie. Jesteś szatanem, w którego naturze samej leży odpłacać się zbrodnią za dobrodziejstwa. Nie cofam więc wyroku. Będziesz wrzucony między krokodyle!
Emir wypowiedział to zupełnie poważnie, a mimoto Abd Asl wpatrywał się w jego twarz badawczo, czy to przypadkiem nie żart, lecz wkrótce zmiarkował, że surowy sędzia bynajmniej ani jednem drgnieniem w twarzy czegoś podobnego nie zdradza i zaczął wyć:
— To niemożliwe! To nieludzkie!
— Milcz! Wymierzyłem ci tylko sprawiedliwość. Bo czyż obchodziłeś się kiedy z kim po ludzku? Kto sieje wiatr, zbiera burzę i biada mu, gdy nadejdzie czas sprawiedliwości! Co ciebie spotka dziś, to czeka w najbliższej przyszłości twego syna. Związać mu nogi i wrzucić w bagno! — zwrócił się do żołnierzy. — jego przyjaciel, wielki fakir el Fukara, niech się patrzy, jak go sobie wydzierać będą żarłoczne bestye.
— Łaski!... Łaski!... Tylko jedno słowo... — jęczał skazaniec, gdy go chciano uchwycić.
— Co? — zapytał emir, dając znak, by się jeszcze wstrzymano, a Abd Asl zwrócił się teraz nie do niego, lecz do mnie:
— Effendi, jesteś chrześcijaninem i nie powinieneś pozwolić, ażebym zginął tak straszną śmiercią. Wstaw się więc za mną, wyjednaj mi łaskę! Jestem przekonany, że emir uczyni zadość twej prośbie...
— Nie zasłużyłeś na to — odparłem w przekonaniu, że emir nie zrobiłby dla mnie tak wielkiego ustępstwa.
— Czy koniecznie musiałem na to zasłużyć? Czy nauka twoja nie jest nauką miłości, łaski i miłosierdzia? Tłómaczyłeś mi to dokładnie w czasie bytności w Sijut.
— I wkrótce potem zwabiłeś mnie podstępnie do jaskini, abym tam marnie zginął.
— Nie zważaj na to, lecz na przykazania twej wiary, ażeby twój Jezus, gdy zejdzie na świat sądzić żywych i umarłych, i dla ciebie był łaskawy.
— Milcz! — rozkazał mu emir, sądząc zapewne, że może zechcę się wstawić do niego za skazańcem. — Effendi nic dla ciebie uczynić nie może, bo ja bezwarunkowo niczego mu nie przyrzekam. Związać!
Starzec bronił się związanemi rękoma, wierzgał nogami i ryczał przytem nie jak człowiek, lecz raczej jak dziki zwierz. Oczywiście, że scena ta nie budziła we mnie żadnego współczucia dla łotra, który godnie sobie na śmierć zasłużył, ale nie tak okrutną. Można bowiem było obejść się bez wrzucania go krokodylom i dlatego postanowiłem przeszkodzić temu. W chwili tej przyszła mi do głowy pewna myśl. Przypomniałem sobie bowiem przewodnika po jaskini w Maabdah, któremu przyrzekłem, że poczynię pewne poszukiwania za jego zaginionym bratem. To, czego się od owej chwili dowiedziałem, dawało mi do myślenia, że Abd Asl wie coś o jego losie. Dlatego to ozwałem się:
— Dajcie spokój! Chcę z nim pomówić w pewnej sprawie.
Żołnierze mnie usłuchali, a stary tymczasem zwrócił się do mnie:
— Dziękuję ci, effendi! Dziękuję za pomoc w najstraszniejszej potrzebie... jesteś zdecydowany prosić za mną?
— Może... Wprzód jednak odpowiedz na kilka moich pytań!
— Ależ owszem, pytaj, a odpowiem z prawdziwą gotowością, jeżeli oczywiście leży w mojej mocy udzielić ci potrzebnych wiadomości.
— Znany ci jest przewodnik po jaskini w Maabdah, niejaki Ben Wazak?
— Owszem. Widziałeś sam, że z nim rozmawiałem.
— A jego brata Hazida Sichara, znasz?
— Znam.
— Wiesz, gdzie on obecnie przebywa?
Stary, zamiast odpowiedzi, spojrzał na mnie badawczo, poczem zapytał:
— Poco ci to potrzebne?
— Poszukuję go, bo prosił mnie o to jego brat.
— Dobrze, mogę ci powiedzieć, gdzie jest ten człowiek, ale pod warunkiem, że uzyskam natychmiast wolność razem ze wszystkimi jeńcami.
— Czyś ty zwaryował? — przerwał mu reis effendina. — Toż to żądanie, na które zdobyłby się jedynie waryat...
— Ale ja postawiłem je i wcale go nie cofnę.
— Powiedzże mi więc, effendi, — zwrócił się do mnie emir — jak się rzecz ma z tym zaginionym.
— Wybrał się on w podróż do Chartumu po odbiór znacznej sumy od kupca Barjada el Amin i rzeczywiście otrzymał ją, ale od tego czasu słuch o nim zaginął. Wówczas to Ibn Asl był zatrudniony u wspommianego kupca jako ubogi pomocnik, lecz po zniknięciu Hazida Sichara stał się nagle bogatym i rozpoczął na własną rękę handel niewolnikami.
— Widocznie odebrano mu pieniądze i zamordowano go.
— Nie. Nie zamordował go nikt — wtrącił Abd Asl. — Powiem ci, gdzie on się znajduje, jeżeli wypuścisz nas wszystkich na wolność.
— To niemożliwe, ale z przyjaźni dla effendiego, proponuję, abyś wymienił dotyczącą miejscowość, a za to obejdę się z tobą mniej surowo, bo zamiast wrzucić cię między krokodyle, każę cię rozstrzelać.
Wtem nagle stary parsknął szyderczym śmiechem:
— Jakże łaskawy jesteś, emirze! Sądzisz, że śmierć od kuli nie jest śmiercią. Ja chcę żyć, żyć, rozumiesz?! A nie, to nie dowiecie się ode mnie niczego. Żądacie ode mnie uwolnienia Hazida Sichara i za to obiecujecie mi przydłużyć konanie o parę sekund! A w dodatku ów człowiek mógłby prześladować mego syna... O, cena ta jest dla mnie....
— A, no, skoro tak, — przerwał mu emir — bierzcie go i — jazda!
Zołnierze związali skazańcowi nogi i ponieśli nad bagno. Zachowywał się przytem zupełnie spokojnie, nikt też nie wymówił jednego słowa w obozie. Wszyscy bowiem czekali z zapartym oddechem na tę straszną chwilę, gdy skazaniec wydał z siebie ostatnie, przeraźliwe, nieartykułowane dźwięki, które omal krwi we mnie nie zmroziły.
Jeden z ludzi, którzy wrzucali go do bagna, opowiadał, powróciwszy do obozu:
— Z początku zachowywał się, jakby był nieustraszonym bohaterem, lecz skoro tylko zobaczył istne mrowisko bestyi, począł wyć i skomleć, jak pies, ale mu to nic nie pomogło. Gadziny rozszarpały go w kawałki natychmiast.
Zgroza mnie ogarniała, a mimoto zdawało mi się, że kara, która go spotkała, nie była za bardzo surowa, a reis effendina nawet zauważył:
— Szkoda, że tak prędko skończył. Zasłużył na dłuższe i okrutniejsze męczarnie, no, ale niech tam. Czas nam w drogę. Obawiam się tylko, effendi, abyś się na mnie nie gniewał, że nie uczyniłem zadość żądaniu skazańca.
— Cóż znowu? Przecie wymagania jego były istotnie niedorzeczne: puścić go i wszystkich jeńców! A za to z pewnością byłby nas okłamał. Mimo wszystko mogę się pocieszyć jednem, co mi się znakomicie udało. Do tej chwili nie miałem pojęcia, czy zaginiony żyje, czy też zamordowano go. Skoro jednak stary wyraził obawę, jakoby Hazid Sichar mógł być niebezpiecznym dla jego syna, mam zatem pewność, że dotyczący do nieboszczyków bynajmniej się nie zalicza i że wiadomości o nim zasięgnąć mogę od samego Ibn Asla, który go gdzieś zapewne więzi. Znasz kupca Barjad el Amina w Chartumie?
— Bywałem często u niego.
— Czy to uczciwy człowiek?
— Bardzo nawet uczciwy i zacny.
— Cieszy mnie to, bo i brat zaginionego przedstawił mi go jako człowieka honoru, ale w jego opisie były pewne punkty, które wymagają wyjaśnienia. Jeżeli człowiek ten nosi na twarzy maskę obłudy, to zedrę mu ją niezawodnie zaraz po przybyciu do Chartumu, niestety daleko jeszcze do tego. Kiedy stąd wyruszamy?
— Możemy zaraz.
— Ukończyłeś już czynności sędziowskie?
— Już, bo właściwie chodziło mi tylko o tego starca, którego na wszelki wypadek trzeba było uczynić nieszkodliwym i na szczęście miałem ku temu władzę. W Chartumie nie będę miał czasu zajmować się losami tych ludzi i muszę ich oddać tamtejszemu sądowi.
Obawiałem się więc, że za potężną opłatą pozwolonoby Abd Aslowi uciec, wolałem tedy załatwić się z nim krótko na miejscu.
— Należałoby przypuszczać, że jeżeli idzie o tak ważną sprawę, O przekupstwie sędziów i mowy być nie powinno.
— No, tak, przypuszczać wolno i, co się tyczy mnie, to gdyby mi ofiarowano miliony, nie odstąpiłbym ani na włos od zasad sprawiedliwości. Słyszałem jednak kiedyś, że istnieje kraj chrześcijański, w którym boginię sprawiedliwości przedstawiają jako kobietę ślepą....
— Nie chrześcijański to był kraj, lecz pogański — Grecya!
— Pogański, chrześcijański czy muzułmański, to wszystko jedno. U nas tak samo się dzieje. Słyszałeś może co o mudirze w Faszodzie?
— O ile sobie przypominam, nazywa się Ali effendi el Kurdi i jest słynny z tego, że uśmierzył groźną rewoltę wojskową w Kassali.
— Tam istotnie postępował sprawiedliwie, ale później... Istny skandal! Mówiono za jego czasów w Faszodzie o bardzo surowym zakazie handlu niewolnikami, ale co z tego... Łapacze niewolników przychodzili w biały dzień do jego domu, płacąc mu potajemnie pogłówne „od sztuki“, i mieli w nim doskonałego opiekuna i obrońcę wobec ustaw. Znałem ich wszystkich, lecz niestety żadnego schwycić nie mogłem, bo skoro któremu, że tak powiem, zarzuciłem stryczek na szyję, zaraz mi go ucięto. Jeżeli najwyższy urzędnik prowincyi czyli mudir bierze łapówki, to co może zrobić niższy urzędnik? Faszoda stanowiła właśnie punkt podstawowy: do wypraw na połów niewolników. Łapacze gromadzili się tam jawnie i otwarcie, a gdy tylko o tem napomknąłem, mudir bądź mnie zakrzyczał, bądź wyśmiał. Tego oczywiście znosić dłużej nie mogłem i udałem się wprost do wicekróla, opowiedziałem mu wszystko dokładnie, przedłożyłem dowody, no i Ali effendi el Kurdi został złożony z urzędu, a jego miejsce zajął inny mudir.
— Czy ten będzie lepszy od swego poprzednika?
— Zapewne, jestem o tem przekonany, bo go znam osobiście, mnie też zawdzięcza on swoje stanowisko, bo właśnie przedstawiłem go wicekrólowi i bardzo się cieszę, że moje wstawiennictwo odniosło tak dobry skutek, Nowy mudir nazywa się Ali effendi, a poddani tytułują go Abu hamsaj mijah[109].
— Z jakiegoż to powodu?
— Z powodu bardzo chwalebnego zwyczaju, który zjednał mu poważanie i szacunek. Nie da się on bowiem żadną miarą przekupić ani wogóle niczem przebłagać i zwykł każdego podsądnego, który oczywiście na to zasłużył, skazać na pięćset plag. A że w tym względzie nie rozróżnia ani ubogich ani bogatych, ani prostaków ani panów, boją się go wszyscy jak ognia. Ja, osobiście, mam tę nadzieję, że wkrótce zrobi on należyty porządek w Faszodzie. Że zaś jest to mój dobry przyjaciel, radziłem ci dlatego właśnie, byś do Faszody udał się okrętem i miał wszelkie wygody zarówno w drodze, jak i na miejscu, bo chciałbym ci dać do niego list polecający. Mudir uczyni dla ciebie wszystko, co będzie potrzeba.
— A, to bardzo dobrze, bo pomoc mudira będzie mi w niejednym wypadku potrzebna, bez niej nie mógłbym sobie dać rady.
Podczas tej bardzo poważnej rozmowy zachowaliśmy oczywiście pełną powagę na zewnątrz, co wzbudziło u jeńców mniemanie, że czynność sądowa jeszcze się nie skończyła i że rozmawiamy właśnie na temat ukarania pozostałych. W tym wypadku oczywiście przyszłaby kolej przedewszystkiem na obu oficerów Ibn Asla. Zrozumieli oni to sami, bo wnet „porucznik“ przysłał do nas jednego ze swoich dozorców z zapytaniem, czy nie byłoby mu wolno poczynić pewnych ważnych zeznań. Pozwolono mu na to i, gdy stanął przed nami pomiędzy dwoma żołnierzami, ozwał się:
— Emirze, wykonałeś straszliwy wyrok na osobie Abd Asla. Czy i nas czeka to samo?
— Sądzisz może, że was puszczę bezkarnie?
— To nie, znamy cię zbyt dobrze, znajdujemy się w twej mocy i wiemy na pewno, że nie ujdziemy bezkarnie, wolno nam jednak prosić cię, ażebyś zrobił z nami, co ci się podoba, tylko nie każ wrzucić nas między krokodyle. W jakiż bowiem sposób zdołałby archanioł Dżibrail[110] w dniu zmartwychwstania odnaleźć nasze nogi i ręce, jeśli je zjedzą i strawią te potwory?
— Ha, łotrze, teraz w trwodze przed śmiercią powołujesz się na koran! Jestem ciekaw, czy, dokonując zbrodni, pamiętałeś o religii i jej przykazaniach?
— Emirze! Wszak łowienie niewolników było dozwolone od niepamiętnych czasów. I co to religię obchodzi, że ludzie znieśli to prawo samowolnie?
— A co islamowi zależy na twoich rękach i nogach? Jeżeli strawi je żołądek krokodyla, tem lepiej dla nich, bo nie będą się potem smażyć w piekle i dlatego powinieneś mi być nawet wdzięczny, że zgotuję ci ten sam los, co Abd Aslowi.
— Na miłość Allaha, emirze, daj pokój, nie czyń tego! Przekonam cię, że nie jestem tak zły, jak sądzisz, i że nie zasłużyłem na podobną śmierć.
— Naprawdę? Radbym wiedzieć, w jaki sposób dowódca tych oto wściekłych psów, może dać dowód swej... niewinności.
— Zupełnej niewinności nie, ale przecie mógłbym czemś okazać, że mam trochę dobre serce. Słyszałem przed chwilą, że effendi dowiadywał się o pewnego zaginionego człowieka. Gdybym więc udzielił ci o nim wiadomości, czy kazałbyś mnie wrzucić do bagna?
— Z pewnością, bo z góry wiem, że chciałbyś się wykręcić kłamstwem.
— Allah świadkiem, że chcę mówić prawdę. Jeśli mi nie wierzysz, to każ zatrzymać mnie tak długo, dopóki się nie sprawdzi to, co mówię, a jeśli skłamię, wówczas możesz mnie rzucić krokodylom albo nawet postąpić ze mną jeszcze surowiej.
— Z góry nie mogę niczego przyrzekać, mów więc i, jeżeli wywnioskujemy z twych słów, że nie kłamiesz, to możliwe są pewne względy dla ciebie. Wiesz zatem, gdzie znajduje się Hazid Sichar?
— Wiem, ale nie znam ani kraju ani wsi.
— Co takiego? Drwisz sobie z nas, czy co? Mówisz, że wiesz, gdzie on jest, a nie znasz ani kraju ani wsi.
— No, bo istotnie tak jest.
— Mówiłeś kiedy o tym człowieku z Ibn Aslem lub z jego ojcem? Wtajemniczyli cię w tę sprawę?
— Oh, nie! Stosunek mój do nich obu nie był aż tak dalece blizki, żeby mi zupełnie zaufali. Raz tylko przypadkowo podsłuchałem ich rozmowę, ale nie całkiem dokładnie. Dowiedziałem się mianowicie, że Ibn Asl zrabował temu człowiekowi wielką sumę i podzielił się z nią z kimś drugim.
— Ktoż to jest, ten drugi?
— Niestety, żaden z nich nie wymienił ani jego nazwiska ani zawodu. Ibn Asl chciał Hazida Sichara zabić, ażeby zatrzeć wszelkie ślady swej kradzieży, ale ten drugi nie zgodził się na to. Za uzyskane pieniądze urządzono gazuah[111], a Hazida Sichara wywieziono w głąb Afryki i sprzedano go naczelnikowi jakiegoś dzikiego sżczepu.
— Co to za szczep?
— Nie wiem, emirze. Powiedziałem wszystko, co wiem, i teraz proszę cię o spełnienie mej prośby.
— Zwróć się do effendiego, który jest interesowany w tej sprawie! Może zechce wstawić się za tobą.
Jeniec począł więc błagać mnie, jak mógł najpokorniej, a ja, chcąc wykorzystać jego trwogę wobec krokodyli, odrzekłem:
— Możliwe, że uczynię dla ciebie, czego żądasz, ale zależy to od twej szczerości w dalszym ciągu. Odpowiadaj więc, ale bez wykrętów. Słyszałeś kiedy nazwisko: Barjad el Amin?
— Owszem. Jest to kupiec w Chartumie. Pytałeś zresztą niedawno Abd Asla o niego.
— Czy Ibn Asl jest ciągle z nim w stosunkach handlowych?
— Nie, a przynajmniej ja o tem nic nie wiem.
— No, dobrze, sprawa z tem załatwiona, ale idźmy dalej! Czy Ibn Asl ma wiele pieniędzy przy sobie?
— Prawie cały majątek. Zamierzał właśnie urządzić!
polowanie na ludzi tak wielkie, jakiego jeszcze nikt nie widział, lecz gdzie, o tem nie wiem, bo przedsiębrał wszystko w głębokiej tajemnicy i dopiero w Faszodzie miałem się dowiedzieć bliższych szczegółów.
— Mieliście zamiar pozostać tam długo?
— O tyle, o ile wymagały staranne przygotowania.
— Przekonałem się, że „Jaszczurka“ była zupełnie pusta. Czy Ibn Asl miał zamiar nabycia towarów w Faszodzie jako materyał do wymiany?
— Tak i inne okręty również.
— Jak? Miało być więcej okrętów?
— Więcej, ale nie słyszałem, ile.
— Ibn Asl ma zapewne w Faszodzie bardzo zaufanych wspólników. Znasz ich może?
— Niestety jest on bardzo ostrożny i tchórzliwy i wszystkie interesy i umowy ze swoimi wspólnikami zawiera sam osobiście, nie dopuszczając nikogo do tajemnicy, nawet mnie. Mimoto znam jednego człowieka w Faszodzie, o którym wiem, że Ibn Asl z nim się znosi. Nazywa się Ibn Mulej i jest majorem arnautów, stacyonowanych tamże.
— Doskonale, a teraz jeszcze jedno: gdzie ukryliście swój okręt, wybierając się lądem tutaj?
— Na prawej odnodze Nilu koło dżezireh Mohabileh. Zostało tam dziesięciu ludzi na warcie.
— Dobrze! Przypuszczam, że powiedziałeś prawdę i jestem z ciebie zadowolony.
— Dziękuję ci, effendi, i mam nadzieję, że wstawisz się za mną do emira.
— No, no, co do tych krokodyli, — wtrącił sam emir — to jakoś to będzie, ale więcej dla ciebie nic uczynić nie mogę. Za zbrodnię musi być wymierzona kara.
Porucznik wrócił na swoje miejsce uspokojony nieco, a żołnierze poczęli się przygotowywać do drogi. Wiadomości, które uzyskałem, były dla mnie bardzo ważne, niestety nie dawały mi wcale nadziei odnalezienia zaginionego brata przewodnika z Maabdah. Pozostała mi tylko jedna jedyna osoba, od której mógłbym się dowiedzieć o miejscu pobytu nieszczęśliwego, a tą był Ibn Asl. Pominąwszy bowiem nawet tę okoliczność, że udałoby, mi się schwycić go w swe ręce, to mimoto wątpliwe jest, czy zdołam wymóc na nim potrzebne ku temu wskazówki. Rad nierad pocieszałem się jedynie myślą, że może w najbliższej przyszłości zabłyśnie jaka szczęśliwa gwiazda i ułatwi mi trudne zadanie.
„Sokół“ reisa effendiny stał w równej wysokości z bagnem u lewego brzegu Nilu. Drogę tę pieszo można było odbyć conajmniej w dwu godzinach, co wcale nie przechodziło sił jeńców. Reis effendina postanowił wpakować ich pod pokład. Wielbłądy zaś miało kilku żołnierzy odstawić lądem do Chartumu.
Wyruszyliśmy prawie przed samem południem. Emir jechał na przodzie, ja zaś zwlekałem umyślnie tak, abym wsiadł na wielbłąda ostatni, a czyniłem to ze względu na fakira el Fukara, który leżał bezsilny nad bagnem, oddany na pastwę miliardom much, głodny do tego i spragniony. Wzbudziło to we mnie współczucie dla niego, mimo że nie zasłużył na nie. Miałem własny worek z wodą, ale nie chciałem się go pozbyć, dlatego postarałem się o inny, napełniony dostatecznie, i przyczepiłem go do siodła.
Wielki, oczywiście we własnem swojem pojęciu, przyszły Mahdi leżał pod krzakiem tuż nad bagnem, pokrytem grubą warstwą gnijącej roślinności, wśród której spoczywały olbrzymie krokodyle zupełnie bez ruchu, nasycone widocznie nie codzień zdarzającym się żerem. Abd Aslowi mógł zazdrościć każdy przeciętny śmiertelnik, bo dają mu zazwyczaj jeden tylko grób, a ten miał ich kilkanaście...
Fakir popatrzył na mnie z śmiertelną nienawiścią, a z ciemnej jego twarzy wyglądała zwierzęca wprost wściekłość, podczas gdy spieczone wargi szeptały niezrozumiałe dla mnie wyrazy przekleństw i obelżywości. Ręce miał związane za plecyma, a na pokaleczonych okropnie nogach roiły się miliardy owadów, zadając mu istne katusze: Zsiadłem z wielbłąda, przeciąłem powróz i, uwolniwszy mu ręce, podałem mu worek z wodą i nieco żywności. Mogło to wystarczyć na kilka dni. Fakir patrzył na to wszystko, nie odzywając się ani słowem.
— Masz tu, żebyś nie zginął z głodu i pragnienia — rzekłem, wskazując worek z wodą i węzełek z żywnością. — Więcej dla ciebie niczego zrobić nie mogę.
Odpowiedział mi na to jedynie sykiem.
— Masz jakie życzenie?
— Nie — odrzekł.
— Nie? No to bądź zdrów! O dwie godziny drogi stąd prosto na wschód płynie Nil, możesz się tam dostać, nim wyczerpiesz zapas prowiantu.
Wsiadłem na wielbłąda i, skoro tylko puściłem się w drogę, zabrzmiały poza mną słowa... wdzięczności:
— Niech cię Allah potępi! Zemsta cię czeka! Śmiertelna zemsta!
Wkrótce dopędziłem oddział i znalazłem się obok reisa effendiny, a że nie było już czego się obawiać, pozostawiliśmy wszystkich za sobą i pojechali naprzód, by zdążyć jak najwcześniej na okręt. Tu w wygodnej kajucie emir napisał przyobiecany list i dał mi w ręce sporą sakiewkę, mówiąc:
— Będziesz zmuszony poczynić w Faszodzie znaczne wydatki za mnie, rozporządzaj więc tą sumą, jakby to była twoja własność! Zwrotu nie przyjmę żadnego.
Niebawem przybył cały oddział i ja począłem się przygotowywać do dalekiej drogi. Zaopatrzono mnie we wszystko, co tylko mogło się w drodze przydać, poczem pożegnałem się z emirem i znajomymi i wyruszyłem w podróż.
Skórę lwa zabrał emir do Chartumu, aby ją tam wyprawiono. Miałem ją sobie odebrać później.
Dwaj podróżni zupełnie sami na rozległej pustyni!
Promienie słońca tak palą, że człowiek czuje się jakby w połowie upieczonym i, aby nie oślepnąć, trzeba nasunąć głęboko na oczy kaptur haika. Mówić niema o czem, bo brakuje ku temu tematu, a pozatem język zasycha w ustach i, gdyby nawet było o czem mówić, toby się nie chciało.
Wokoło, jak okiem sięgnąć, morze piasku. Wielbłądy kroczą miarowo, automatycznie, jak nakręcone maszyny. Nie posiadają one wcale temperamentu szlachetnego konia, który na każdym kroku okazuje swemu panu, że cieszy się z nim razem lub smuci. Człowiek niejako zlewa się w jedną istotę z rumakiem, ale z wielbłądem nigdy, choćby to był najszlachetniejszy hedżin. Pozna to każdy, kto odbywał podróż na jednem i drugiem zwierzęciu.
Podróżny obejmuje konia nogami i jest, żeby tak rzec, wcieleniem podania o centaurach. To bezpośrednie zetknięcie się człowieka z koniem wystarcza, że nerwy jego mają pewien związek z nerwami zwierzęcia i to ostatnie odczuwa zamiary jeźdźca prędzej, niż on to ruchem zewnętrznym daje do poznania. Koń przywiązuje się do człowieka, czuje z nim i raduje się lub cierpi, odważa się na szalone nieraz przedsięwzięcia, pędzi z nim choćby w przepaść, a nawet z pełną tego świadomością leci w zapale w paszczę śmierci.
Inaczej rzecz się ma z wielbłądem. Człowiek siedzi w siodle na wysokim garbie i dotknie się skóry zwierzęcia chyba wówczas, gdy skrzyżuje nogi przez szyję, a więc niema tu wzajemnego oddziaływania na nerwy, i porozumiewania się z sobą za pomocą wyczucia. Jeżeli wielbłąd jest usposobienia łagodnego, to służy człowiekowi jak najbardziej oddany niewolnik albo raczej jak maszyna, nie okazując ani cienia własnej indywidualności. Natomiast jeżeli wielbłąd złośliwy, uparty, a takich jest najwięcej, to trzeba z nim ustawicznie walczyć, co wreszcie sprzykrzyć się musi i wywołuje u jeźdźca wyraźną niechęć do niego. Prawdziwe przywiązanie wielbłąda do swego pana należy do wyjątkowych rzadkości.
Podróż przez pustynię bez towarzystwa jest tedy o tyle przykrą i nudną, że czuje się pod sobą żywą istotę, a mimoto nie można się nią zająć. Koń rży, parska, strzyże uszyma, porusza ogonem, grzebie nogą i wreszcie rozmaitymi sposobami chodu wyraża swoje uczucia i niejako z jeźdźcem rozmawia i przed nim się zwierza — wielbłąd niesie na swoim garbie człowieka tygodniami całymi i nie stara się nawet poznać go ani wogóle nie zajmuje się nim wcale.
Czyż wobec tego jazda we dwóch tylko lub sam na sam przez nieprzejrzaną pustynię, nie jest prawdziwem udręczeniem? Z jakąż radością wita podróżny najmniejsze jakieś zdarzenie, jakiś przypadek, który wyprowadza go bodaj na chwilę z przykrego odrętwienia i monotonności!
Nasze obydwa wielbłądy nie należały co prawda do najgorszych. Widać, że tresowano je należycie. Skoro tylko siąść na nich, a biegną z miejsca, byle naprzód, a prędko, zawsze w jednakiem, miarowem tempie, bez żadnego zatrzymywania się, bez oporu, bez jakiegokolwiek objawu własnej woli lub chęci, a to tak strasznie nuży! Ostatecznie zdaje się człowiekowi, że stracił świadomość istnienia, że nie myśli już i nie posiada woli. Jednego tylko chyba jest się świadomym, a mianowicie, że pędzi po tej prostej, nieskończonej jak wieczność linii na morzu piasku.
Nagle obudził mnie z tego odrętwienia duchowego ostry krzyk. I Ben Nil równocześnie odsłonił twarz, spoglądając w górę z wielkiem zaciekawieniem.
— Szahin! — rzekł do mnie, wskazując rękąw górę, poczem pogrążył się nanowo w milczeniu.
Był to istotnie szahin czyli sokół. Krążył właśnie ponad naszemi głowami. Ben Nil nie był wcale zdziwionym pojawieniem się tego ptaka, ale co do mnie, odzyskałem natychmiast sprawność umysłową, zbudziłem się zupełnie.
— Uważaj!.... Ktoś się tu zbliża! — rzekłem do towarzysza.
Ben Nil wyciągnął się znowu na siodle i obejrzał się wokoło, a nie zauważywszy niczego, mruknął:
— Miałżebym już ślepnąć od tego słońca? Nie widzę nikogo, effendi!
— I ja również, ale że się wnet z kimś spotkamy, to pewne. Sokół porywa tylko żywą zdobycz, a padliny nie tknie nawet. Jeżeli więc znalazł się tu, na pełnej pustyni, gdzie niema żadnej żywej istoty, to widocznie leciał za śladem karawany.
— Eh, może zbłądził lub podróżuje.
— Sokół nie łatwo błądzi, a zresztą trzeba mu się bliżej przypatrzyć, bo z zachowania się jego można poznać, czy jest wędrowcem.
Ale domniemany podróżnik nie leciał w jednej linii, lecz krążył nad naszemi głowami, zajmując się nami bardzo żywo. Niebawem usłyszeliśmy po stronie zachodniej krzyk drugiego ptaka, który przyleciawszy, zrównał się z tamtym i krążył z nim razem.
Wstrzymaliśmy wielbłądy, ażeby lepiej przypatrzeć się ptakom.
— Wartoby w każdym razie dowiedzieć się, co będzie — zauważyłem.
Ba, ale czy możesz tutaj wiedzieć o czemś wcześniej, niż zobaczysz?
— Widziałem już właśnie sokoły, które odleciały prosto na zachód, patrz, zaczynają znowu krążyć i równocześnie posuwają się ku południowi. Wysnuwam stąd wniosek, że tam właśnie znajduje się karawana, która posuwa się tak powoli, że jestem prawie pewny, iż są tam ludzie, którzy maszerują pieszo.
— A skąd wiesz, że karawana posuwa się naprzód pomału?
Z zachowania się sokołów.
— Efendi, ty jesteś istotnie czarodziejem... Czy spotkamy się z tymi ludźmi?
— Owszem, jeżeli umyślnie nie zechcemy ich ominąć. Są niedaleko. Pieszo zajść do nich można za godzinę.
— Allah!... Wiesz o tem tak dokładnie? Przecie sokoły nie powiedziały ci tego wcale.
— A któżby, jeżeli nie one? Jeżeli się zna chyżość lotu sokoła i czas, to łatwo obliczyć z tych dwu liczb trzecią, to jest odległość.
— Moglibyśmy widzieć karawanę tak, żeby nas nie spostrzeżono?
— Może, spróbujemy.
Skierowaliśmy ku południowi, obierając sobie za cel krążące w powietrzu ptaki, na które patrzyłem przez dalekowidz, bacząc również, czy na horyzoncie nie widać ludzi. Chciałem bowiem na wszelki wypadek uniknąć niespodziewanego spotkania. Teren był równy jak stół i o kryjówce ani myśleć, ale wiedziałem, że najdalej pod wieczór dotrzemy do okolicy urozmaiconej. Powinniśmy byli mianowicie natknąć się na Nid en Nil, to jest: bardzo długie. łożysko rzeki, która wzbiera w porze deszczowej, a nawet i w porze suchej, jak mi opowiadano, można tam trafić na niewielki zapas stojącej wody i podobno nawet konie rzeczne znajdują tam schronisko. Aż do tej chwili nie przypuszcząłem, żeby te zwierzęta dotarły aż tak daleko na północ.
Po upływie kilkunastu minut zbliżyliśmy się do sokołów na taką odległość, że można już było zobaczyć ludzi na horyzoncie, jeśliby się tam znajdowali. Próbowałem tego gołem okiem, ale nie zobaczyłem nic, natomiast przez szkła spostrzegłem długi szereg zwierząt i ludzi. Potem dałem dalekowidz Ben Nilowi, który, przypatrując się przezeń dłuższą chwilę, ozwał się:
— Masz słuszność, effendi. To karawana i jabym był wcale o tem nie myślał, choćby nie dwa, ale kilkadziesiąt sokołów drogę mi zabiegło. Jeśli się nie pomyliłem, to karawana liczy dwudziestu jeźdźców i czterdziestu czterech ludzi pieszych. Coby to było? Przecie nikt, do licha, nie wędruje pieszo przez pustynię. A może to karawana niewolników?...
— Gdzieżby znowu... Skądby tu można ich dostać? Zresztą karawana niewolników tu, nad Białym Nilem, wędrująca z północy na południe, byłaby istotnie czemś niesłychanem, wszak handlarze transportują swe ofiary w kierunku zupełnie przeciwnym — z południa na północ.
— Coby to był za kraj w okolicy, skąd ludzie ci wędrują?
— Kraj Takalów, ale poczekaj! Na wspomnienie tego wyrazu, przychodzi mi na myśl, że Takalowie, jakkolwiek są muzułmanami, mają niecny zwyczaj sprzedawania swych dzieci.
— Allah! co za hańba, co za zbrodnia! Sprzedają własne dzieci za pieniądze?! Z pewnością są to murzyni.
— Szczep ten nie należy do całkiem czarnej rasy i nie można też o nim powiedzieć, jakoby stał na najniższym szczeblu rozwoju, ponadto nie można mu zarzucić braku zdolności. W czasie podboju Sudanu przez Egipt Takalowie stawiali opór najdłużej, są bowiem bardzo waleczni i nawet wsławili się w tych wojnach niemało. Kraj ich wyróżnia się z pomiędzy innych tem, że posiada obfite pokłady miedzi i że jego mieszkańcy znani są z niezwykłej gościnności dla obcych przybyszów. Mimoto nie należy ufać im zanadto, bo poza tym przymiotem posiadają wiele wad. Na czele szczepu stoi mek[112], który ma prawo sprzeda — wania w niewolę poddanych, jeśli okazali względem niego nieposłuszeństwo lub z jakiego innego powodu zasłużyli na jego niełaskę. Jeńcy wojenni ulegają temu samemu losowi, oczywiście, o ile, wedle prastarego zwyczaju, nie zostaną wymordowani.
— Ach, to tak! Bardzo więc możliwe, że ta karawana składa się właśnie z takich sprzedanych ludzi. Sądzisz, że spotkanie się z nimi mogłoby być dla nas niebezpieczne?
— Bynajmniej, nie jest bowiem pożądane starcie się ani z naszej ani z ich strony.
— Więc co? Pojedziemy tam?
— Nie! Jeżeli nie chcemy ich spłoszyć, to lepiej by było nie zbliżać się do nich wprost i umyślnie.
Pojedziemy więc w kierunku Nid en Nil i rozłożymy się na nocleg. Oni tam nadciągną z pewnością, no i zetkniemy się z nimi niby od niechcenia, rozumiesz?
Skręciliśmy tedy ku południowi. Na szczęście uczucie nudy i monotonności pierzchło zupełnie, a natomiast byliśmy bardzo zaciekawieni i podnieceni myślami, co będzie dalej, czy spotkamy się z karawaną i jakie tego będą skutki. Jechaliśmy dość długo i nareszcie spostrzegliśmy na horyzoncie ciemną linię, niby daleki łańcuch górski, a że w tych okolicach gór żadnych niema, przypuszczaliśmy, iż to właśnie będzie las, wznoszący się nad brzegami odnogi rzecznej. Jakoż istotnie przypuszczenia te wkrótce się sprawdziły. Już pod wieczór przybyliśmy na miejsce, gdzie brzegi wznosiły się dziko i stromo do takiej wysokości, że niepodobna było dostać się na wielbłądach w dół i dlatego musieliśmy objeżdżać spory kawał drogi, zanim znaleźliśmy odpowiednie miejsce do przejścia.
Nid en Nil jest korytem a właściwie jarem, który w porze deszczowej w czasie tak zwanego charif wzbiera do olbrzymich rozmiarów. Obecnie łożysko, nad którem znaleźliśmy się, było prawie na wyschnięciu. Jechaliśmy dalej wzdłuż koryta może z kwadrans. Brzegi z obu stron opadały bardzo znacznie, a wkońcu obramywały maijeh albo raczej jezioro, którego woda była dość czysta i nie pokryta roślinnością. Jezioro to było tak szerokie, że niepodobna było dojrzeć drugiego brzegu, ten zaś, na którym znajdowaliśmy się, zarośnięty był gęsto wysokiemi drzewami. O przeprawieniu się na drugą stronę i mowy być nie mogło, dlatego jechaliśmy wciąż dalej i wnet spostrzegliśmy, że jezioro się zwęża i wreszcie tworzy wązką szyję, która łączy je z drugiem, szerszem jeszcze jeziorem. Woda w tej cieśninie stała spokojnie i nie była zapewne zbyt głęboka, bo wyrastały z niej liczne, gałęziste drzewa. Widocznie miejsce to wysycha w porze gorącej zupełnie.
W przypuszczeniu, że przejście wbród tę cieśninę nie będzie wcale trudne, postanowiłem tu właśnie rozłożyć się na spoczynek. Zsiedliśmy tedy i napoili wielbłądy, poczem przywiązaliśmy je do krzaków, by sobie obgryzały bujne, soczyste liście.
Ledwie uzbieraliśmy suchych gałęzi w celu rozniecenia ognia dla ochrony przed komarami, zobaczyliśmy zbliżającą się karawanę. Jadący poprzód mężczyźni, z pośród których jeden wyróżniał się wzrostem istnego Goliata, stanęli zdaleka i poczęli przypatrywać się nam ze zdziwieniem, poczem olbrzym przybliżył się do nas, obrzucił nas piorunującem spojrzeniem i, obejrzawszy następnie wokoło krzaki, czy niema tam kogo więcej, ozwał się, nie pozdrowiwszy nas wcale:
— Co wy tu robicie u Mahada ed Dill?
Wyrazy te oznaczają bród ocieniony. A zatem istotnie natrafiliśmy na miejsce, którędy można było przeprawić się na drugą stronę łożyska, pomyślałem i przypomniało mi się zarazem, że jeżeli na Wschodzie ktoś przy pierwszem spotkaniu nie spieszy się ze słowami pozdrowienia, to jest to znakiem nie bardzo pocieszającym. Człowiek ten wogóle nie wzbudzał swoim wyglądem zbytniego zaufania i dlatego odrzekłem krótko:
— Odpoczywamy, jak widzisz.
— Będziecie tu nocować?
— Zależy, czy nam się to podoba i czy nie zechce nam kto przeszkadzać.
— Jesteście sami?
— Widzisz to przecie sam.
— Zdaje mi się, że nie zbywa ci na uprzejmości...
— O, za pozwoleniem. Okazuję uprzejmość tylko wówczas, gdy ktoś i względem mnie jest uprzejmym.
Odmówiłeś mi przecie pozdrowienia...
— Nie znam was. Kto wy jesteście, powiedz!
— Owszem, ale wówczas dopiero, gdy ty wyjawisz nam swoje nazwisko i zawód.
— Stoję wyżej od ciebie i dlatego powinieneś mi pierwszy ustąpić. Dowiedz się mianowicie, że należę do najwaleczniejszych wojowników króla Takalów. Imię moje Szedid.
— A ja jestem mudirem z Dżarabub, przypuszczam, że znana ci jest ta miejsowość...
W jaki sposób mi to przyszło na myśl, o tem nie miałem pojęcia ani wówczas ani dziś nawet jeszcze. Miejscowość owa jest znana stąd, że założono tam najsłynniejszy w nowszych czasach zakon mahometański, ale żadnego mudira tam niema i nigdy nie było. Przywłaszczyłem sobie ten tytuł ot tak sobie, aby zaimponować Takalowi. Kto i co zacz jestem, zbyteczne było z łatwo zrozumiałych powodów wyjawiać to przed nim. Kłamstwo w podobnych wypadkach bynajmniej za zbrodnię poczytywane być nie powinno, przeciwnie szczerość mogła mnie i towarzysza narazić na niebezpieczeństwo, może nawet utratę życia.
— Nie słyszałem wcale o tej miejscowości, — odrzekł olbrzym pogardliwie — a twoje całe mudirostwo stoczyły zapewne termity.
— Synem ciemnoty jesteś... Czy i o sidim Senussów również nie słyszałeś nigdy?
— Allah niech cię na wylot przewierci, skoro śmiesz pobożnego wiernego obrażać podobnemi pytaniami. Wszystko, co tylko żyje i rusza się na ziemi, wie, że sidi Senussów jest największym prorokiem, który głosi słowo islamu. Znasz miejscowości Siwah i Farafrah?
— Rozumie się.
— One błyszczą na kuli ziemskiej jak dwie gwiazdy olbrzymie, ponieważ znajdują się tam wszechnice, w których kształcą się uczniowie sidiego Senussów.
— To wiesz, a nieznane ci jest Dżarabub, które sidi Senussów, a w Siwah i Farafrah znajdują się tylko jego szkoły. Wszystkie trzy miejscowości jednak leżą w obrębie mej władzy i stąd rozchodzą się promienie islamu na wszystkie strony Świata, przed którymi cienie wszystkich herezyi ustąpić muszą. Mój dom jest zarazem domem sidiego i ma tylko jedne drzwi wchodowe, żyjemy więc obaj pod jednym dachem i z jednego worka pijemy wodę. Powiedz więc teraz, kto starszy: ty, czy ja? Biada temu, kto odmawia mi pozdrowienia! Stanie się z nim to, co z owym bluźniercą, o którym mówi sto czwarta sura: „Będzie wrzucony do hutamy[113]. El hutama jest ogniem, który zapalił Allah na „potępienie zbrodniarzy“. No teraz, Szedidzie, nadymaj się dalej, mimo że jesteś najzwyklejszym w świecie śmiertelnikiem!
Wtem przekonany olbrzym zsiadł z wielbłąda, ukłonił się głęboko i rzekł:
— O pozwól, mudirze, by słońce przebaczenia twego weszło nade mną. Nie przypuszczałem wprost, ażebyś miał być przyjacielem i towarzyszem świętego sidiego. Wasz zakon obejmie cały świat, a przed potęgą waszą ugiąć się muszą wszyscy ludzie, którzy żyją i żyć jeszcze będą. Jak mam nazywać młodzieńca u twego boku?
— Liczba jego lat nie wynosi wiele, ale przymioty jego ducha uczyniły jaz sławnym. Kształcił się na uniwersytecie we Farafrah i obecnie wybrał się wraz ze mną w te okolice celem szerzenia haseł nowego zakonu. Tytuł jego: chatib, i tak też młodzieńca nazywać możesz.
Szkoda, że na jego miejscu nie znalazł się słynny fanfaron Selim, ten z pewnością byłby natychmiast zaczął porywające kazanie, które przedewszystkiem byłoby pełne samochwalstwa. Ben Nil jednak odrzekł jak najbardziej skromnie:
— Obszedłeś się z nami niegrzecznie dlatego, że niewiadomem ci było, co zacz jesteśmy, Przebaczamy ci więc chętnie.
To potwierdzenie mego kłamstwa przez mahometanina świadczyło wymownie, do jakiego stopnia był mi oddany. Takal znajdował się widocznie w przykrym kłopocie. Zmiarkowałem po nim, że radby chętnie rozłożyć się obozem koło nas, ale z uszanowania, które nam winien, nie śmiał odważyć się na to. Zwrócił się więc ku swojej karawanie, która niedaleko zatrzymała się na chwilę, i rzekł:
— Będziemy tu nocować, ale nie w tem miejscu, lecz trochę dalej, gdyż nie wolno nam być tak blizko świętych mężów, którzy się tu znajdują.
— Wobec Allaha wszyscy ludzie są sobie równi i dlatego pozwalam wam zająć miejsce koło nas — rzekłem.
— Dziękuję ci, mudirze, i zapewniam, że moi ludzie z wielką nabożnością słuchać będą waszych kazań.
— Nie myśl, że my zaraz będziemy prawić kazania. Wszak na wszystko powinien być stosowny czas i miejsce, a usta mogą głosić święte słowa tylko wtedy, jeżeli duch jest natchniony.
Rozumie się, że wcale nie było mi na rękę spełnianie tu obowiązku muzułmańskiego misyonarza. Chciałem tylko imponować przybyszom, nic więcej, a że mi się to znakomicie udało, świadczyło zachowanie się dowódcy karawany najlepiej. Mimoto człowiek ów budził we mnie uczucie do pewnego stopnia odrażające i to bynajmniej nie zewnętrznym wyglądem, lecz: usposobieniem. Rysy jego były regularne, głos dźwięczny, ale w oczach czaiły się bardzo wiele mówiące błyski.
Na dany znak ludzie przybliżyli się do nas. Było ich tyle, ile naliczyliśmy poprzednio przez dalekowidz, a ponadto poznaliśmy dopiero teraz, że byli tu i mężczyźni i kobiety, które stanowiły połowę gromady pieszych. Zauważyliśmy również, że wszyscy ci ludzie, transportowani pieszo, mieli powiązane ręce i przytwierdzone do jednej wspólnej liny. A zatem — niewolnicy!
Jeźdźcy pędzili ich przed sobą bez zbytnich ceremonii, ot, jak stado owiec lub bydła. Szedid rozkazał im, aby się nam ze czcią pokłonili, co też nastąpiło bezzwłocznie. Jeźdźcy następnie napoili wielbłądy, a potem dopiero zapędzili do wody gromadę niewolników, którzy po zaspokojeniu pragnienia zostali przypędzeni blizko nas i tu się pokładli na ziemi. Widoczne było u nich, że poddali się swemu losowi z pełną rezygnacyą.
Uderzyło mnie przedewszystkiem to, że między jeńcami a tymi, którzy ich pędzili, nie było żadnej różnicy w rysach, zapewne należeli do jednego i tego samego szczepu. Barwa twarzy nie była czarna, lecz czarno brunatna, brody mieli słabo rozwinięte, włosy twarde a nie kręcone. Przewodnik wydał poszczególne rozkazy kilku ze swoich ludzi co do strzeżenia jeńców, a do reszty z nich ozwał się:
— Otwórzcie swoje oczy, zobaczcie tych oto dwu mężów, których modły mogą otworzyć wam niebiosa. Tu siedzi sławny i święty mudir z Dżarabub, który ma większą władzę niż sam senussi, a z sidim Senussów pod jednym dachem mieszka. Obok niego widzicie pobożnego młodzieńca, któremu mimo młodego wieku jest łaska głoszenia świętego słowa koranu. Pokłońcie się im i nie znieważcie ich przypadkiem jakiem niebacznem słowem!
Ostatnie te słowa powinny były być zrozumiane zupełnie inaczej, a mianowicie: „Bądźcie rozsądni i ostrożni; przez niebaczną rozmowę nie zdradźcie się, że należymy do gatunku podłych ludzi.“ Wszyscy, skrzyżowawszy ramiona na piersiach, ukłonili się przed nami aż niemal do ziemi, przysunęli się potem tak, ażeby nam nie przeszkadzać, a jednak by mogli słyszeć naszą rozmowę, i poczęli dobywać z woreczków zapasy żywności. Jeńcy nie otrzymali nic i dlatego zagadnąłem Szedida:
— Sądzisz, że tamci nie są głodni?
— Co mnie to może obchodzić? — odrzekł — Dostają raz na dzień jeść i pić. Jeżeli są teraz głodni, to — niech śpią. Przecie to rekwik, a zresztą dostali dziś więcej, niż się im należało, bo napili się tu dowoli.
— No tak, napili się wody z jeziora, podczas gdy wy używacie z worów skórzanych.
— Dla niewolników woda jest wodą i, jeżeli im nie smakuje, to ja na to wcale nie poradzę.
— Czy to niewolnicy? Gdzie ich kupiłeś?
— Gdzie kupiłem? O, mudirze przezacny! Zadziwiasz mnie swą naiwnością. Wy, święci, znacie wszystkie siedm pierzei nieba, ale na ziemi jesteście jak ślepi. Takale nie kupują rekwiku, lecz zabierają go sobie sami.
— Rozumiem... A... a... czy ci niewolnicy pochodzą z tego samego szczepu, co ty?
— Zgadłeś.
— Cóż zawinili, że...
— Właściwie... oni nie zawinili nic, ale mek potrzebuje pieniędzy, więc sprzedaje ich dlatego.
— Jak to? Waszemu mekowi wolno sprzedawać swoich poddanych?
— Rozumie się. Ktokolwiek tylko jest dla niego niewygodny, zaraz bywa sprzedany. Wolno też rodzicom sprzedawać dzieci swoje, mężowi żonę, a panom zaś tych, którzy podlegają ich rozkazom.
— A cobyś na to powiedział, gdyby tak naprzykład zachciało się mekowi sprzedać także ciebie?...
— Ha! Musiałbym się poddać losowi, — a pocichu prawie na ucho szepnął mi: — No, już jabym znalazł na to radę i nie dałbym się za nic w świecie wziąć pod nogi...
„Zwierzenie to uczynił przede mną z tej racyi, że, uważał mnie za świątobliwego i nie obawiał się mnie wcale. Widocznie nie robił sobie nic z wysoko postawionej osoby w hierarchii duchownej, bądź też nie było dla niego wogóle żadnej świętości. Ostatnią tę okoliczność potwierdzała odpowiedź na moje zapytanie:
— Czy i ty sprzedałeś kiedy rekwik?
— Wiele razy. Nawet tu wśród tych niewolników jest moja własna żona i dwie córki.
— Dlaczego je sprzedajesz?
— Bo znalazłem sobie inną żonę, a co do córek, to korzystniej jest przecie sprzedać je za gotówkę, niż żywić je niepotrzebnie.
Wypowiedział to z tak zupełną zarozumiałością i w takim tonie, jakby chciał przez to dać wyraz nie tylko własnym, osobistym zapatrywaniom, lecz objawić zdanie całej ludzkości wogóle.
— Czy poddały się dobrowolnie? — dowiadywałem się dalej.
— A cóżby im pomógł opór? Płakały, lamentowały, ale co znaczą łzy kobiety? Bo, jako uczony we wierze, przyznasz, że kobieta nie posiada duszy i nie może się dostać do nieba.
— Dokąd prowadzisz tych niewolników?
— Do Faszody. Mam tam stałego odbiorcę.
Już, już byłby mi dał inną, może nawet prawdziwą odpowiedź, ale się zawahał. Widocznie nie ufał mi w zupełności.
— Bywasz często w Faszodzie?
— Co sześć miesięcy ciągnę tam z żywym towarem na sprzedaż. A dokąd wiedzie twoja droga?
— Przedewszystkiem do Makhadat el Kelb, gdzie przeprawię się przez Biały Nil w celu wyszukania szczepu Fungi i rozpoczęcia tam misyi.
— Wstąpisz i do Faszody?
— Obecnie nie, lecz może później.
W tej chwili słońce dotknęło pozornie horyzontu, nadszedł więc czas modlitwy, zwanej mogreb. Ludzie, którzy siedzieli dotąd, nawet tamci powiązani razem podnieśli się na klęczki i zwrócili Oczy na mnie, albowiem wedle zwyczaju powinien przewodniczyć modlitwie najgodniejszy z obecnych, a drudzy tylko mają powtarzać refreny w pewnych miejscach, Chwila ta była dla mnie wielce kłopotliwa. Modliłem się wprawdzie dość często z muzułmanami, ale oczywiście nie głośno i nie do Allaha i proroka. Tu jednak były przepisane liczne i rozmaite fatha, wiersze z koranu, pozdrowienia dla Mahometa i archanioła, że byłbym się w tem najpewniej zgubił i skompromitował. I oto zacny Ben Nil odgadł odrazu mój kłopot i ozwał się pokornie proszącym tonem:
— Przepraszam cię, mudirze... Ty odmawiasz stale trzy razy dziennie modlitwy sam, a obie wieczorne należą się mnie. Czy i dziś pozwolisz mi je odmówić, jak zawsze?
— Dobrze! Przoduj w modlitwie, mój chatybie, ulubieńcze proroka — odrzekłem. — Słowa twe lecą tym samym szlakiem, co i moje, i osiągną ten sam cel.
Po mogrebie spożyłem z Ben Nilem posiłek, a Takalowie podczas tego odwrócili się, aby nie widzieć nas jedzących. Domaga się tego zwyczaju uprzejmość dla szlachetnych i pobożnych ludzi. Że zachowałem się przytem milcząco, nie mógł i Szedid nic mówić, zarówno jak i tamci reszta milczeli głęboko i zdawało im się zapewne, że obaj z młodym towarzyszem pogrążeni jesteśmy głęboko w pobożnych myślach i nie wolno nam przeszkadzać.
Niebawem ukazał się na niebie księżyc, a drzewa rzuciły ku nam długie cienie. Po prawej mojej ręce rozciągała się bezkresna pustynia, po lewej lśniły na wodzie drobniuchne, wiecznie ruchome kwiatuszki, które wcale w ziemię korzeni nie zapuszczają, lecz unoszą się na wodzie z miejsca na miejsce. Roślinka ta przedostaje się z jeziora Tsad w wielkiej ilości, a mieszkańcy Bornu i Baghirmi śpiewają nawet o niej bardzo piękną barkarolę, która jest wyraźnym dowodem poetycznego usposobienia tych szczepów. Piosnka ta w wolnym przekładzie polskim brzmi:
Po przez wzburzone fale wód,
Bezdomna fanna płynie, płynie...
Hen do nieznanych, obcych wrót
W smutnej i tęsknej gdzieś krainie...
A Talhy błędny, trwożny cień
Rozpina żagle do księżyca
I pełen cichych błogich śnień
Tęsknotą własną się zachwyca...
Wtem nagle drgnęło coś wśród fal,
Tak piękne, szczytne, jak duch blade — — —
Cień drgnął, w bezdomną spojrzał dal
I w toń na wieczną padł zagładę.
Po przez wzburzone fale wód
Bezdomna fanna płynie, płynie...
Hen, do nieznanych obcych wrót
W dalekiej tęsknej gdzieś krainie...
Zamiast pogrążać się myślami w tajemnice koranu, patrzyłem na kwiecie, lśniące jak srebro w świetle księżyca, i powtarzałem w duchu słyszane kiedyś zwrotki o „bezdomnej fannie“ i o jej ojczyźnie, gdzie lwy, słonie, nosorożce, krokodyle i inne olbrzymie potwory Świata zwierzęcego żyją ze sobą w zgodzie, aczkolwiek nie dobrowolnie, lecz z obawy jedno przed drugiem...
Wtem przerwał ciszę jeden z Takalów, wyciągając rękę w stronę pustyni.
— Jakiś jeździec! Patrzajcie! Do nas się zbliża, Ktoby to był?
I istotnie przez pustynię pędził jakiś jeździec wprost na „bród ocieniony“, zapewne znał dokładnie okolicę i to miejsce do przeprawienia się na drugą stronę. Przybywał z północnego wschodu, a więc od strony Nilu, podczas gdy nasz kierunek był północno-zachodni.
Ponieważ paliliśmy ognie, musiał więc już zdaleka nas zauważyć, a mimoto nie obawiał się, lecz zatrzymał wielbłąda tuż przed nami i rzekł:
— Allah niech wam da tysiąc takich pięknych i szczęśliwych nocy! Pozwólcie mi odpocząć koło siebie!
Nie odpowiedziałem na to ani Ben Nil, więc zdecydował się przemówić przewodnik:
— Zsiądź i rozgość się! Witamy cię.
Nieznajomy zeskoczył z siodła, puścił wielbłąda do wody i usiadł koło naszego ogniska między Szedidem a Ben Nilem. Ponieważ jeńcy leżeli opodal w cieniu, nie spostrzegł ich aż dopiero teraz i domyślił się odrazu, że to niewolnicy, bo byli powiązani. Wywołało to na jego twarzy wyraz radości, która przebijała się również ze słów:
— Allah sprowadził mnie na czas tutaj, gdyż, jak mniemam, ci niewolnicy należą do szczepu Takalów. Czy się nie mylę?
— Zgadłeś — odrzekł przewodnik.
— W takim razie powinien tu być obecnym Szedid, najpierwszy sługa króla...
— Ja nim jestem... Ale kim jesteś ty, że znasz moje nazwisko?...
— Nazywam się Ben Bakwkwara, mieszkam w miszrah Omm Oszrin i jestem przyjacielem człowieka, którego i ty znasz dobrze — Ibn Asla...
— Przybywasz może z jego polecenia?
— Tak, jako specyalny posłaniec.
— Jakżeż to? Dlaczego posyła cię nie do miejsca mego stałego pobytu, lecz w czasie podróży, kiedy znaleźć mnie nie zbyt łatwo? Czy może jaka gwałtowna sprawa?
— Zapewne, ale muszę cię objaśnić, że Ibn Asl wiedział dobrze, gdzie się znajdujesz. Mówił mi właśnie, że ty dwa razy do roku regularnie w Ściśle określonym czasie opuszczasz swój kraj i wędrujesz do Faszody.
— No, to prawda.
— On nawet wie, w którym dniu wybierasz się w drogę i którego powracasz, mógł więc łatwo obliczyć, gdzie tego a tego dnia znaleźć cię można. Teraz naprzykład zapewnił mnie, że spotkam się z tobą pojutrze tu właśnie, u tego brodu.
— Omnylił się o jeden dzień, bo właśnie rozpocząłem podróż o tyle wcześniej. — Cóż tedy przynosisz nowego?
— Ostrzeżenie. Nie powinieneś w czasie marszu zbliżać się do Nilu, a ponadto nie masz tym razem prowadzić rekwiku prosto do Faszody, lecz ukryć go gdzie w pobliżu. Potem udasz się sam do Ibn Muleja, sangaka arnautów, i powiesz mu, gdzie niewolników szukać należy.
— Poco te ostrożności?
— Bo w tych okolicach kręci się pewien obcy effendi w celu wyłapywania łowców niewolników, aby ich dostawiać potem w ręce reisa effendiny.
— A niechże Allah zniszczy tego psa!
— A wiesz? On jest chrześcijaninem!
— W takim razie Allah nie powinien go zniszczyć, lecz wtrącić go w najstraszniejszy kąt piekła. Z jakiej racyi ten pies chrześcijański zajmuje się łowcami niewolników?
— Muszę ci dalej powiedzieć, że naprawdopodobniej jedzie on okrętem razem z reisem efiendiną do Faszody, a że ludzie ci często przedsiębiorą wycieczki na ląd, możliwe jest zatem, że cię spotkają i złapią, zwłaszcza jeśli nie będziesz się trzymał jak najdalej od rzeki. Ibn Asl właśnie dlatego przysyła mnie do ciebie z ostrzeżeniem.
— Eh, to było zbyteczne. Co mnie obchodzą ustawy wicekróla? Służę przecie swemu królowi, a nasze ustawy dozwalają na sprzedawanie ludzi i, jeżeli istotnie tem się zajmuję, to nikt nie śmie wtrącać się do moich interesów. A zresztą mamy doskonałego pomocnika w osobie Ali effendiego el Kurdi, mudira z Faszody, który nieraz już sprzątnął reisowi effendinie rekwik z przed nosa. Kogóż tedy mamy się bać? Wcale więc nie myślę zbaczać z obranej drogi, tembardziej, że wchodzi tu w grę ów przeklęty effendi, bo nawet cieszyłbym się, gdyby mi się nawinął pod rękę. Już jabym mu dał nauczkę!
To mówiąc, począł zacierać dłonie zawzięcie, a rysy jego twarzy przybrały wyraz więcej niż zbójecki. Można sobie wyobrazić, z jakiem zadowoleniem słuchałem tej rozmowy, zwłaszcza, że posłaniec i Szedid napomknęli o mudirze z Faszody i o sangaku arnautów, o którym wyraził już zdanie porucznik z bandy Ibn Asla. Posiadając tak cenne wiadomości, wiedziałem już, do których osób zwrócić mi się należy. Słowa Szedida dowodziły niezwykłej pewności siebie, co mnie tylko cieszyć mogło, bo im pewniejszym się czuł, tem więcej ułatwiał mi moje zadanie. W tej chwili jednak nie miałem jeszcze ani pojęcia, co następnie usłyszę. Posłaniec bowiem, któremu się nie podobała śmiałość Szedida, ostrzegał:
— Uważaj-no i nie bądź tak bardzo pewny siebie! Bo czyż sądzisz, że Ibn Asl posyłałby mnie tutaj, gdyby nie był niezbicie przekonany, że to konieczne? Ów chrześcijański effendi jest o wiele niebezpieczniejszy niż sam reis effendina.
Wtedy Szedid zerwał się na równe nogi, wyprostował się jak struna i krzyknął:
— No, no, zbyteczne obawy! Popatrz tylko na mnie! Czyż wyglądam na takiego, któryby miał powód do obawy przed jakimś tam effendim i do tego chrześcijaninem. Zabijam co najmniej pięć takich psów za jednym rozmachem!
— No bez wątpienia jesteś silny, uprzedził mnie już o tem Ibn Asl, ale on mimoto kazał cię ostrzec, że ów effendi jest również silny, a może nawet silniejszy niż ty.
— Niż ja? Jak mógł Ibn Asl obrażać mnie do tego stopnia? Toż nie było jeszcze człowieka, któryby mnie pokonał!
— Nie sądzę, żeby Ibn Asl miał zamiar obrażać cię, bo on miał na myśli nietylko siłę fizyczną, ale i inne przymioty, które w walce dwu ludzi wiele zaważyć mogą. Wchodzi tu w grę spryt, podstęp, rozmaite sztuczki, nawet czarodziejskie, a ów giaur, jak się zdaje, jest uosobieniem chytrości. On potrafi wszystko, nawet najbardziej zawiłe tajemnice są dla niego dostępne, ba co więcej — jeżeli ktoś nastawi nań łapkę, to niewątpliwie złapie się w nią sam. Opowiadał mi Ibn Asl niestworzone rzeczy o tym niesłychanym człowieku, niestety, za mało było na to czasu. Z tego jednak, co słyszałem, wyrobiłem sobie przekonanie, że to człowiek strasznie niebezpieczny.
— No to opowiedz mi... Chciałbym na własne uszy usłyszeć, dlaczego wierny muzułmanin ma się bać niewiernego giaura...
Usiadł napowrót, a posłaniec opowiadał mu nasze przygody, oczywiście piąte przez dziesiąte, mimoto olbrzym dał się do pewnego stopnia przekonać i odpowiedział:
— Ów pies istotnie może być niebezpieczny i dlatego należałoby strzec się go za wszelką cenę, ale że na szczęście on mnie nie zna ani też nie słyszał zapewne o mnie nigdy, mogę być spokojny.
— Jabym na twojem miejscu nie był tak pewny. Zważ, że on zabrał do niewoli cały oddział Ibn Asla! I jeżeli udało mu się tylko pociągnąć za język kogokolwiek z jeńców, to zrozumiesz...
— Prawda! Nie myślałem o tem.
— Mnie się zdaje, że gdyby nawet nie słyszał o tobie ani słowa i nie miał wogóle żadnego pojęcia twoich sprawach, to spotkawszy cię na pustyni i widząc rekwik, zaczepiłby cię bezwarunkowo.
— Pokonałbym go!
— Może, zwłaszcza, gdyby cię zaczepił otwarcie, ale słyszałeś właśnie, że on tego unika i ma setki innych sposobów do zwyciężenia stokroć liczniejszego nieprzyjaciela. Strzeż się tedy przed nim, o ile tylko leży w twej mocy!
— No dobrze, uczynię to, ale nie z obawy, tylko dlatego, że Ibn Asl tak sobie życzy. Gdzie on się obraca obecnie?
— Przybył wczoraj w południe na swej wielbłądzicy do miszrah Omm Oszrin i ja zaraz stamtąd odjechałem tu do ciebie. Możesz z tego wywnioskować, że on obecnie jest już daleko poza Makhadat el Kelb.
— Pojedzie do Faszody?
— Tak jest.
— A skąd weźmie ludzi na nową wyprawę po niewolników, skoro cały jego oddział zabrano?
— Zwerbuje sobie nowy zastęp u Szyluków i Nuerów, a może nawet Dinków, skoro tylko znajdzie dobrą sposobność, ale musi się bardzo spieszyć, bo reis effendina dąży w jego ślady. Prawdopodobnie prześladowany będzie musiał ukryć się w Faszodzie, bo przedewszystkiem ma zobaczyć się z tobą. Przypomniałem sobie w tej chwili, że nakazał mi, abym polecił szczególnej twojej uwadze jednego z niewolników. Jest to ten sam, którego zamówił u ciebie podczas ostatniej twojej podróży do Faszody...
— Zapewne Hazid Sichar! A znam go! Leży tam właśnie pierwszy w łańcuchu niewolników.
— Ibn Aslowi zależy ogromnie na tem, aby go ponownie dostać w swe ręce. Musisz więc zwrócić szczególniejszą baczność na tego niewolnika, bo cena jego niebyle jaka.
— Dobrze, będę uważał, ale dziwię się, że Ibn Asl zapomniał o najważniejszej rzeczy, na której zależy mi najbardziej. Bo coby się stało, gdybym naprzykład spotkał owego chrześcijanina? Nie znam go i bardzo łatwo mógłbym wpaść w jego ręce. Ibn Asl widział go, rozmawiał z nim nawet i powinien był podać mi przez ciebie rysopis tego psa.
— Allah, jaki ze mnie posłaniec! — krzyknął, uderzając się w czoło — to nie Ibn Asl, lecz ja sam zapomniałem o tem. Mam od niego wyczerpujące wskazówki o tym dyable i nawet o jego towarzyszu, który się nazywa Ben Nil.
Chwyciłem bezwiednie rewolwer do ręki, bo rozmowa przybierała obrót istotnie dla mnie niebezpieczny. Jeżeli ten człowiek uzyskał mój rysopis, będę zgubiony. Ben Nil myślał o tem samem, bo rzucił do mnie badawcze spojrzenie.
— Ben Nil? — pytał Szedid — Któż to jest?
— Młody człowiek, który mimo, że jest muzułmaninem, nie odstępuje ani na krok effendiego. Niech go Allah potarga w strzępy! Nigdy nie można widzieć jednego bez drugiego i z tej przyczyny Ibn Asl podał mi rysopisy ich obu.
— No, no?
— Ów Ben Nil liczy około ośmnastu lat, jest postawy smukłej, ale odznacza się niezwykłą siłą. Twarz bez zarostu, włosy i oczy czarne, policzki pełne. Ubranie, które nosił w ostatnich czasach, składało się...
Urwał nagle, przypatrując się ze zdumieniem Ben Nilowi, poczem wykrzyknął:
— Co za szczególny zbieg okoliczności! Rysopis tego odszczepieńcy zgadza się zupełnie... Ach tak... tak... Młodzieniec, który koło mnie siedzi...
— E, pomyliłeś się albo zachodzi tu przypadek podobieństwa.
— Ależ zapewniam cię, że rysopis najzupełniej się zgadza.
— Wydaje ci się tak, bo osobiście nie znasz Ben Nila i nie widziałeś go nigdy. Przecie tysiące młodych ludzi mogą mieć czarne włosy i oczy, pełne policzki i inne podobne oznaki. Ten młodzieniec jednak nie ma nic wspólnego z twoim Ben Nilem. Jest to sławny chatib ze Świętego zakonu sidiego Senussów.
Posłaniec skrzyżował ramiona na piersiach, skłonił się przed Ben Nilem i rzekł:
— W takim razie pomyliłem się, nie znaczy to jednak, jakobym miał zamiar obrazić tego pobożnego chatiba, któremu niech błogosławi Allah i prorok.
Dzięki Bogu, pierwsze niebezpieczeństwo minęło, ale, co będzie dalej, kiedy posłaniec zacznie mówić o mnie?
— Ben Nil, bądź co bądź — mówił Szedid — jest dla mnie osobą mniej ważną; idzie mi głównie o effendiego...
Pomyślałem sobie w duszy, żeby ten posłaniec nagle oniemiał lub żeby chociaż pomylił się w rysopisie. Gdzież tam! Ibn Asl umiał poinformować posłańca o mnie do najdrobniejszego szczegółu. Opisujący tak samo, jak poprzednio co do Ben Nila, zamilkł na chwilę i, przypatrując mi się uważnie, mówił:
— Allah jest wielki! Czy można uważać to za możliwość? Oto siedzi koło nas we własnej swej osobie ten, którego rysopis mam podać! To on! On! Niema o tem najmniejszej wątpliwości!
Można sobie wyobrazić, jakie wrażenie wywarły te słowa na obecnych, których oczy były na mnie jednego zwrócone; nawet jeńcy podnosili głowy, a jeden z nich wyrwał się ze zdaniem:
— Hamdulillah! Może jestem uratowany !
Na szczęście nikt nie zwracał na te słowa uwagi, bo skupiała się ona wyłącznie na mojej osobie, a tylko ja jeden zrozumiałem, o co idzie, gdyż od dłuższego czasu przemyśliwałem nad uratowaniem zaginionego człowieka, którego imię właśnie przed chwilą Szedid był wymienił. Czyżby to istotnie był Hazid Sichar, brat przewodnika z Maabdah? Ibn Asl kazał powiedzieć przez posłańca, że mu bardzo zależy na tym jeńcu. Nie marzyłem nawet o tem, że tak łatwo odnajdę człowieka, dla którego byłbym poświęcił wiele czasu i trudu. Ów wykrzyknik z ust jeńca, rozprószył we mnie resztki wątpliwości. Rozumie się, że obecnie nie była pora do przedsięwzięcia środków ratunkowych, bo naraziłbym przezto nietylko siebie, ale i wielu ludzi.
Ben Nil nie zdradzał ani cienia niepokoju lub lęku, przeciwnie, patrzył na Szedida i posłańca z prawdziwem zdumieniem, jak mają odwagę posądzać go o jakieś tam historye, które go nic nie obchodzą. Mogłem więc być zupełnie pewnym, że zachowaniem swojem nie zdradzi ani siebie ani mnie.
Co do mnie, to skupiłem w sobie całą potęgę woli i spoglądałem na posłańca wzrokiem pytającym, a to w tym celu, aby dać do poznania, że nie rozumiem należycie jego mowy. Szedid był najświęciej przekonany, że jestem istotnie effendim, ale niezwykły spokój, z jakim słuchałem opisu, wprowadził go w poważną wątpliwość.
— Co ty mówisz? — pytał posłańca. — Ten człowiek, który siedzi u mego boku miałby być niewiernym effendim?
— Tak! To on, z całą pewnością!
— Ależ zastanów się! Toż to jest mudir z Dżarabub, mąż zaufania i najwierniejszy przyjaciel sidiego Senussów!
— Czy to prawda? Możesz tego dowieść? — pytał posłaniec.
— Wiem to od niego samego.
— Od niego samego, no proszę! — zaśmiał się Arab. — Jeżeli nie dowiedziałeś się o tem od jakiegoś pewnego i zaufanego człowieka, to dowód twój mógłby się przydać jedynie psu na buty. Wspominałem ci przecie, że ten giaur bardzo często zmienia nazwisko.
— Na Allaha, prawda! Czyżby....
Spojrzał na mnie bardzo uważnie i nie było mi wcale obcem, że walczy z samym sobą i nie wie, co ma myśleć i jak sobie postąpić. Teraz dopiero ozwałem się głosem stanowczym i oznaczającym wielkie zdziwienie:
— Co ten człowiek mówi? Może o mnie?
— Naturalnie o tobie — odparł Szedid. — Nie zrozumiałeś jego słów?
— Gdybym go był zrozumiał, to musiałbym był uważać go za waryata, wolę raczej przypuszczać, że źle słyszałem.
— On utrzymuje, że jesteś właśnie tym effendim, o którym on wspominał.
— Allah niech mu przebaczy! Istotnie powiedział te niemądre słowa? Duch jego jest chory, bardzo chory. Powiedz mu, żeby umoczył chustkę w wodzie i włożył ją sobie na głowę, a opuści go wkrótce gorączka.
— Nie jestem chory i wiem dobrze, co mówię — wtrącił Bakwkwarczyk. — Można się pomylić co do jednej osoby, ale co do dwu równocześnie — darujesz, byłoby to niemożliwe! Ten młody człowiek jest Ben Nilem, ty efiendim... Zgadza się to najzupełniej, a zresztą jeszcze jeden dowód... Czy przypadkiem nie są ich hedżiny siwej maści?
— A tak, zgadza się to — wtrącił Szedid.
— Czyż trzeba więcej? Nie daj się oszukać, Szedidzie, i zbadaj całą sprawę dokładnie!
Szedid popadł teraz w podwójną wątpliwość.
— Słyszysz, co on mówi — rzekł, zwracając się do mnie. — Żywię wielką cześć dla twej świętości, ale, daruj, nie mam dowodu na to, jakoby ona była prawdziwa, proszę cię więc, dopomóż mi sam w tem, ażebym ci uwierzył!
— Posądzasz mnie istotnie o kłamstwo ? — zapytałem tonem niezwykłego zdziwienia. — Żądasz, abym cię przekonał, że jestem właśnie tem, czem jestem — dobrze. Powiedz mi tedy, gdzie znajdujemy się w tej chwili?
— No, tu, nad Machada ed Dill.
— A gdzie jest ów efiendi, jak to Ibn Asl sam powiedział?
— W drodze na Nilu.
— Czyż może być obecnie tutaj?
— No, to, co powiedział Ibn Asl, było tylko domysłem. Gdyby rysopis zgadzał się był co do jednej tylko z dwu osób, to możliwy byłby błąd, ale przyznasz sam, że jest inaczej. Jesteś owym effendim i muszę cię zabić.
— Ależ ja nim wcale nie jestem!
— Nie udowodniłeś tego niczem, chyba, że zechcesz uczynić to teraz.
— Jedynym i najpewniejszym dowodem, jestem ja sam....
— Ha, wobec tego, muszę cię uwięzić i zatrzymać przy sobie tak długo, dopóki nie zobaczy cię Ibn Asl.
— Tego nie uczynisz, bo wyrządziłbyś niepowetowaną szkodę świętej sprawie islamu.
— Jeżeli nie postarasz się o to, bym uwierzył w twoje święte posłannictwo, to nie będę się kierował żadnymi względami.
— Ja zaś jestem przekonany, że wiesz doskonale, jak wielką władzę i moc posiada mój zakon, który zwróci się przeciw tobie, skoro tylko zażądam tego.
Tu nadmieniam, że w pośród ludności tych okolic panuje ogromna ciemnota i wiara w zabobony. Tem się też tłómaczy wielkie przerażenie, jakie na obecnych groźba moja wywołała. Szczególnie Szedid znalazł się w nader kłopotliwem położeniu. Jeżeli, jego zdaniem, byłem eiffendim, to powinien był bez wahania albo mnie zabić albo ująć. Jeżeli zaś byłem istotnie wysoko postawioną osobą w zakonie, za jaką się podałem, to byłem nietylko świętym, lecz zarazem czarodziejem i cudotwórcą, który, aby się pomścić, zdolny jest zmobilizować wszystkie dobre i złe duchy, jakie tylko istnieją. To właśnie czarodziejstwo napełniło go niesłychaną trwogą. Posłaniec mimoto dręczył go dalszemi uwagami, zwróconemi przeciw mnie tak, że ostatecznie Szedid rzekł:
— Doprawdy nie wiem, co mam czynić. Nie chciałbym ci wyrządzić krzywdy, a ty, mimo wszystko, nie możesz się należycie wylegitymować. Zdaje mi się, że mógłbyś rozprószyć moją wątpliwość i to w dwojaki sposób. Czy zgadzasz się na to?
— Muszę naprzód wiedzieć, o co idzie.
— Słyszałeś, że ów effendi ma być podobno bardzo silny. Otóż zechciej spróbować się ze mną, abym zbadał, czy istotnie posiadasz taką siłę, jak on.
Rozumie się, był to tylko wykręt z jego strony w celu popisania się swą siłą. Poczciwiec sądził, że byłoby niemożliwością, aby ktoś, posiadający siłę, mógł udać, że jest słaby. Co do mnie, to byłbym bez wahania przystał na jego żądanie, gdyby nie wzgląd na moją godność duchowną, do jakiej konsekwentnie przyznawać się należało. W tej więc myśli odrzekłem:
— Powiadasz więc, że mogę się wylegitymować w dwojaki sposób, a przedewszystkiem za pomocą pojedynku. Niestety, przyznasz sam, że powołaniem mojem jest praca dla dobra dusz ludzkich, dla Świętej wiary, a nie walka. Porównaj zresztą siebie i mnie, czyż nie jesteś pewny z góry, że musiałbym ci ulec?
— Ba, ale w walce nie zawsze rozstrzyga fizyczna budowa...
— Tak jest — wtrącił posłaniec łowcy niewolników. — Jak się dowiedziałem od Ibn Asla, ów obcy effendi nie jest wcale olbrzymem, a mimoto odznacza się taką siłą, że nikt mu pod tym względem nie dorówna. jeśli więc jesteś giaurem, to musisz odnieść zwycięstwo nad Szedidem. W przeciwnym razie będziemy mieli dowód, że nie jesteś eifendim.
— Słusznie — potwierdził Szedii. — Powinieneś zmierzyć się ze mną, jeżeli tylko masz czyste sumienie. Wahaniem zaś dasz dowód, że się boisz, aby nie wypróbowano i nie odkryto twej siły. Decyduj się więc i to prędko!
Wstałem, jakbym istotnie godził się na propozycyę, ale zauważyłem przytem z wyrazem udanego zakłopotania:
— No, ostatecznie, mógłbym się zgodzić, ale gdy się w Dżarabubie dowiedzą, żem został pokonany, to sława moja i powaga bardzo na tem ucierpi.
Wtem mój nielada filut, Ben Nil, wmieszał się bardzo mądrze, zauważając:
— Któżby cię zdradził, mudirze? Przecie żaden z tych ludzi nawet nogą w naszej ojczyźnie nie stanie, a co się tyczy mnie, to możesz być pewny, że tajemnicy przed nikim nie zdradzę.
— Słyszałeś... — dodał Szedid. — Cześć twoja nie ucierpi wcale na tem, jeśli cię pokonam i dlatego ponawiam swoje żądanie.
— Ha, no! jeśli inaczej być nie może, zgadzam się. Zechciej określić warunki!
— Będziemy się mocować w sposób najprostszy.
Kto kogo położy na ziemi, ten wygrywa. Zrozumiałeś dobrze?
— Tak — odrzekłem, zrzucając ze siebie haik, podczas gdy i on uczynił to samo.
Rozumie się, że byłem z góry zdecydowany dać mu się pokonać, ale nie bez pewnego oporu, bo to wzbudziłoby w nim podejrzenie. Otwarcie zaś mówiąc wolałbym był zupełnie poważnie zmierzyć się z tym Goliatem w celu przekonania się, czy dałbym mu radę. Niestety i mowy o tem być nie mogło.
Stanęliśmy naprzeciw siebie gotowi do zapasów, gdy wtem olbrzym pochwycił mnie nagle w ramiona i starał się podnieść mnie szybko w górę. Stawiałem mu oczywiście opór, z dość natężającym wysiłkiem, ale mimoto podniósł mnie dwa razy tak, że nie zdołałem dotknąć stopami ziemi, a za trzecim razem zebrał wszystkie siły, podniósł w górę i chwycił pod pachę jedną ręką, a drugą za udo tak, że wsparł mnie na sobie w równowadze, a potem łatwo już położył mnie na ziemi. W tej właśnie chwili przekonałem się, że mógłbym był zrobić to samo z nim, gdybym był tylko chciał.
— Nie jest słaby — rzekł zwycięzca — i posiada znaczną siłę, ale żeby znowu tak bardzo nadzwyczajną, o tem i wątpliwości niema.
— Wiedziałem z góry, że tak będzie — odparłem wstając — wszak na ziemi niema człowieka, któregobyś nie pokonał.
A przytem udawałem wielce zmęczonego, oddychając szybko.
— O tak. Dwa razy udało ci się dostać stopami do ziemi, ale za to teraz pracują twoje płuca, jakbyś pół dnia biegł w pełnym pędzie, no, ale mniejsza o to. Wytrzymałeś pierwszą próbę, a teraz kolej na drugą.
— Jaką drugą?
— Powiadają, że są tacy chrześcijanie, którzy znają koran prawie cały na pamięć, czemu oczywiście ja zaprzeczam, bo żaden giaur nie jest do tego zdolen. Jestem pewny, że żaden niewierny nie potrafi bez zająknienia wygłosić sury El Kuiffar. Znasz ją?
— Znam.
— I umiesz na pamięć?
— Może, ale musiałbyś mi ją wprzód wygłosić sam.
Szczegół ten był dla mnie zbyteczny, bo umiałem istotnie setną dziewiątą surę, która podobno miała być objawiona Mahometowi, gdy niektórzy Arabowie żądali od niego, żeby czcił przez rok ich bożki, a oni potem będą czcili jego Boga. Sura ta składa się zaledwie z kilku wierszy, ale słowa są tak dziwnie zestawione, że nawet rodowity Arab może się łatwo pomylić w wygłaszaniu, Jest nawet zwyczaj, że właśnie z powodu tej trudności, każe się ją wygłaszać ludziom, podejrzanym o stan opilstwa. Bo, jak wiadomo, człowiek pijany nie jest pewny swego języka i, skoro zechce tak trudny ustęp wyrecytować, o pomyłkę nie trudno.
— Zobaczymy — zauważył przewodnik z chytrym uśmiechem. — Wypowiem ci ten ustęp naprzód, jakkolwiek zdradziłeś się już tem samem, że tego żądasz. Mudir i wybitny człowiek świętego bractwa powinien wygłosić tę surę sam, odrazu, bez niczyjej pomocy.
Po tych słowach przybrał odpowiednią postawę skłonił głowę, złożył ręce i zaczął:
— W imię najmiłosierniejszego Boga! Mów: O, wy niewierni, nie czczę tego, co wy czcicie, a wy nie czcicie tego, czego ja nie czczę, a ja nie będę również nigdy czcił tego, czego wy nie czcicie, a wy będziecie... nie będziecie czcili tego, czego ja nie będę... co ja będę czcił, bo wy macie moją religię, a ja nie mam... ja mam... ja nie mam....
Utknął, spostrzegłszy, że pomylił się i to dość poważnie, bo nietylko poprzekręcał wyrazy, ale nawet dodał takie słowa, których wcale w surze niema.
— No? — zaśmiałem się — jesteś pijany, czy też jesteś giaurem?
— Ani jednym ani drugim — odparł z gniewem. — Ta sura jest istotnie najtrudniejszą ze wszystkich. Ty zaś jako Senussi musisz potrafić wypowiedzieć ją bez pomyłki.
— Skoro ci to przyrzekłem, możesz być pewnym, że dotrzymam słowa.
— A więc zaczynaj! Uprzedzam cię jednak, że skoro tylko pomylisz się o jedno słowo, to sprawa po twej stronie przegrana, to znaczy życie twoje będzie w mojem ręku i wszystko, co masz, będzie moją własnością.
— No, no, grozisz napróżno. Radbym jednak wiedzieć, w jaki sposób przekonasz się o pomyłce, jeśli sam tekstu nie znasz...
— Już ja wiem, co umiem... Mów!
I zacząłem prawie jednym tchem:
— W imię najmiłosierniejszego Boga! Mów: O, wy niewierni, ja nie czczę tego, co wy czcicie, a wy nie czcicie tego, co ja czczę, a ja także nie będę nigdy czcił tego, co wy czcicie, a wy nie będziecie nigdy czcili tego, co ja czczę. Wy macie swoją religię, a ja swoją.
Tekst ten, przetłumaczony na język polski, nie jest wcale trudny do powiedzenia, ale w arabskim rzecz ma się zupełnie inaczej. Odmiana czasownika „ihtaram“ (czcić) jest tego rodzaju, że istotnie nie trudno pomieszać twierdzenie z przeczeniem, a pierwszą osobę liczby pojedynczej z osobą drugą liczby mnogiej.
— Masz szczęście! Wypowiedziałeś całą surę bardzo prędko i bez najmniejszego błędu, co może się udać tylko wiernemu muzułmaninowi.
— Eh — wtrącił posłaniec — przypominam sobie, co mówił mi Ibn Asl... Ów effendi nietylko włada wybornie językiem arabskim, ale i zna koran tak, jakby się tu urodził i był uczniem najsławniejszego muderriego[114] w Kahirze. Bądź więc ostrożny i nie wydawaj sądu zbyt pospiesznie!
— Co mówisz? Na jakąż próbę jeszcze wystawić go mogę?
Tego było dla mnie za wiele. Posłaniec uważał mnie niezbicie za effendiego i mógł łatwo popsuć mi opinię u Szedida, który już, już byłby się dał dostatecznie przekonać. Musiałem więc udać gniew, mówiąc:
— Co? Jeszcze mało próby? To mi się podoba! A wiesz ty, co znaczy mudir z Dżarabuby? Toż ja cię przyjął tak życzliwie i gościnnie, ba, nie dość, poniżyłem się do tego stopnia, że stanąłem z tobą do zapasów i nawet odmówiłem surę El Kuiffar! Nie! Tego doprawdy już za wiele i nie dam się już obrażać więcej.
Ja, mudir Senussów, i chatib zostaliśmy obrażeni i dlatego opuszczamy to miejsce, boście niegodni patrzeć w nasze oblicza!...
— Za pozwoleniem — krzyknął posłaniec, przerywając mi. — Nie puścimy was stąd wcale!
— Nie? A to dlaczego i w jaki sposób? — odrzekłem, mierząc go wzrokiem wyniośle.
— Zatrzymam was przemocą!
— Chcesz się targnąć na świętych mężów?
— Tak. Siadaj! — rzekł groźnie i wyciągnął rękę, by mnie zatrzymać.
— Stój, szaleńcze! Mamże rzucić na ciebie klątwę, pod którą wyschnie twe ciało jak szczapa, a dusza na potępienie pójdzie? No! Spróbuj, spróbuj na własnej skórze, co znaczy lani[115] Allaha, którą w ręce nam dano. Toż czekałoby cię okropne życie i koniec pełen grozy.. Próbuj! No? Czyja ręka śmie nas tknąć? czyja?!...
Spojrzałem dokoła siebie. Milczeli Wszyscy, nikt ani się poruszył z trwogi, nietyle przed moją groźbą, ile z powodu tonu, w jakim to powiedziałem. Obaj z Ben Nilem poszliśmy opodal, gdzie były nasze wielbłądy. Wsiedliśmy na nie i pojechali w bród. Nikt nas nie zatrzymywał ani też nawet nie wyrzekł jednego słowa pożegnania lub groźby.
Woda w tem miejscu nie była wcale głęboka, bo sięgała wielbłądom zaledwie po brzuchy. Na przeciwnym brzegu rosły zrzadka krzaki, a dalej grunt był pokryty roślinnością na takiej przestrzeni, dokąd mogła sięgać wilgoć wody z Nid en Nilu.
Gdyśmy się oddalili o tyle, że obserwować nas od obozowiska nie było można, skręciłem nagle w lewo, co zastanowiło Ben Nila.
— Dokąd chcesz jechać, effendi? Wszak powinniśmy ku południowi.
— Owszem, ale wprzód musimy powrócić nad jezioro i to w dwojakim celu. Przedewszystkien ażeby Takalowie nie odnaleźli naszych tropów, bo gdybyśmy jechali prosto aż tam, gdzie kończy się już trawa, a zaczyna się piasek, to rano wpadliby na nasze ślady, ale tu na trawie nie, gdyż rosa je zatrze.
— Podejrzywasz Takalów, że będą nas ścigali?
— Jestem nawet tego pewny. Zechcą nam odebrać Hazida Sichara.
— Hazida Sichara? Przypominam sobie to nazwisko. Czy znajduje się on może wśród jeńców? Będziesz się starał uwolnić go?
— Tak. I to jest właśnie drugim powodem, dla którego wracamy w kierunku jeziora.
— Allah! Znowu przygoda! Trzeba przyznać, effendi, że kto się wybierze z tobą w podróż, ten na brak przygód i niebezpieczeństw uskarżać się nie może. Położenie nasze naprzykład tam, wśród Takalów, było więcej niż groźne. Ale, dlaczego poniżyłeś się tak dalece, że nie odmówiłeś im próby?
— Bo tak nakazywał rozsądek. Gdyby Szedid się dowiedział, że jestem effendim, nie udałby się już do Faszody, a ponadto wysłałby posłańca do Ibn Asla i sangaka z ostrzeżeniem, no, i nasza podróż do tego miasta byłaby bezcelowa. A tyleśmy słyszeli! Szedid zdaje sobie z tego sprawę równie dobrze, jak my.
— Masz słuszność, effendi. Jedźmy więc na wschód, aby zmylić Takalów, ale co potem?
— Okrążymy Nid en Nil aż do miejsca, na które przedtem natrafiliśmy, gdzie te brzegi są strome i skaliste, przypominasz sobie. Tam więc zostaniesz przy wielbłądach, a ja skradnę się cichaczem i uwolnię Hazida Sichara.
— A cóż ty z nim poczniesz?
— Zawiozę go do Faszody.
— A skąd weźmiesz dla niego wielbłąda?
— Dosyć ich jest u Takalów.
— Hm, czy tylko nie za ryzykowna to stawka? Wykraść niewolnika z pod czujnej straży i w dodatku jeszcze wielbłąda, to trochę za trudne zadanie na jedną osobę...
— Zabrałbym cię chętnie z sobą, ale kto w takim razie będzie pilnował wielbłądów? Wiesz przecie, że zwierzęta drapieżne kręcą się zawsze w pobliżu wody.
— Zdaje ci się, że mógłbym obronić wielbłądy przed lwem? Przenigdy! Jestem odważny, nie zaprzeczysz, ale na lwa nie porwę się za żadną cenę; to przechodzi moje siły i zapewne po powrocie zastałbyś ze mnie i z wielbłądów tylko strzępy. Ażeby więc tego uniknąć, weź mnie z sobą!
Młodzieniec miał słuszność, a powtóre nie było wykluczone, że znajdę się w przykrem położeniu, które wymagałoby pomocy, i dlatego przychyliłem się do jego prośby.
Niebawem okrążyliśmy parów i dotarli do znanego nam już miejsca bez żadnych przeszkód. Księżyc oświetlał pełnią blasków całą okolicę, jednakże w tej chwili rad byłbym, aby zapanowała zupełna ciemność, bo wówczas wyprawa nasza byłaby o połowę ułatwiona.
Przywiązaliśmy wielbłądy do drzewa i udaliśmy się dalej pieszo, biorąc z sobą karabiny w przewidywaniu, że spotkamy może na drodze lwa, rewolwery oraz noże nie wystarczyłyby na obronę. W pobliżu brodu nie widać było wcale ognia, co świadczyło, że Takalowie spali snem „Sprawiedliwych". Ben Nilowi kazałem, by się zatrzymał pod drzewem, na uboczu, a sam pomknąłem chyłkiem dalej, wreszcie trzeba było posuwać się na czworakach co najmniej sto kroków.
Na szczęście poblizkie drzewa rzucały na obóz głęboki cień, co ułatwiło mi zadanie w znacznym stopniu.
Takalowie jednak byli przezorni o tyle, że postawili jednego na straży koło niewolników. Słyszałem jego miarowe, choć ciche kroki tam i sam i byłem w nielada kłopocie, co robić. Oczywiście trzeba było naprzód rozejrzeć się dokładnie w położeniu, dlatego więc okrążyłem łukiem cały obóz. Nie zmieniło się nic. Jeńcy spali na tem samem miejscu, co przedtem, Takalowie również. By się zbliżyć do jeńca, którego uważałem za Hazida Sichara, trzeba było sprzątnąć strażnika. Siodła leżały na dwu kupach obok siebie, wielbłądy zaś skubały liście krzaków, a niektóre odpoczywały na ziemi.
Obejrzawszy wszystko dokładnie, wróciłem po Ben Nila, który chętnie poraczkował ze mną w pobliże obozowiska. Kazałem mu okrążyć je łukiem aż na drugą stronę, gdzie znajdowały się wielbłądy. Tam miał czekać na mnie w ukryciu. Przyczołgałem się następnie o jakie dziesięć kroków i począłem nasłuchiwać. Wszyscy spali jak zabici i nic dziwnego; po tak forsownym marszu przez cały dzień w straszliwą spiekotę i prawie o głodzie, każdy był strudzony niemal do zupełnego wyczerpania sił. Nikt w całej tej gromadzie ani się poruszył, oczywiście oprócz strażnika, który przechadzał się ociężale po jednej linii tam i napowrót. Zbliżyłem się na taką odległość, jak tylko było możliwe, poczem zerwałem się nagle i, zaskoczywszy strażnika z tyłu, chwyciłem go obydwoma rękoma za gardło, a następnie zadałem mu pięścią cios w głowę, co go tak ogłuszyło, że zachwiał się i padł. Podtrzymałem go, by uderzając.o ziemię, nie zbudził kogo.
Zarzuciłem go szybko na plecy i poniosłem do Ben Nila. Złożywszy go tu na ziemi, odpocząłem chwilę, a ponieważ cień drzew nie dochodził w to miejsce, spostrzegłem ku wielkiemu zadowoleniu, że to nie kto inny, jak tylko... ów Bakwkwara!
— Kogoś przyniósł, Hazida Sichara? — spytał Ben Nil pocichu.
— Jeszcze nie. Popatrz, toż to posłaniec Ibn Asla.
Takalowie nie bardzo byli gościnni dla niego, skoro powierzyli mu wartę.
— Możeby tak zakłuć draba? Był wobec nas tak zawziętym...
— Nie. Weźmiemy go z sobą. Jest spólnikiem Ibn Asla i, jeżeli oddamy go w ręce reisa eifendiny, obowiązek nasz będzie spełniony.
— Mnie się zdaje, że obowiązek ten byłby spełniony o wiele właściwiej, gdybyśmy rabusia posłali na tamten świat.
— Ba, ale w takim wypadku, Szedid łatwo się domyśli, kto tu był, jeżeli jednak zabierzemy go, to olbrzym może łatwo podejrzywać go, jakoby ukradł Hazida Sichara i uciekł.
— Dobrze, effendi, ale musimy wyszukać właśnie jego wielbłąda i siodło i zabrać to również.
— Niekoniecznie. Im lepsze siodło i wielbłądy zabierzemy, tem pewniej posądzi go Szedid. Bo cóż w tem byłoby dziwnego, gdyby sprawca wymienił swoją marną własność na lepszą? Zostaw to już mnie a teraz trzeba zrobić porządek z Bakwkwarą. Takalowie śpią twardo i należy z tego korzystać.
Związaliśmy jeńca i zakneblowali mu usta, poczem powróciłem do niewolników. Szczęście sprzyjało mi znakomicie. Hazid Sichar był pierwszym w łańcuchu, jak o tem wiedziałem z góry, i tam też poczołgałem się na czworakach. Wszyscy spali w okrąg i nawet na noc nie uwolniono ich z więzów. Zdziwiłem się ogromnie, gdy, wysunąwszy głowę tuż koło Hazida Sichara, przekonałem się, że... czuwał.
— Tyś to, effendi? — szepnął.
— Ja.
— Allah! Nie omyliły mnie przeczucia, chociaż co prawda, w ostatniej chwili miałem pewne wątpliwości, czy to ty byłeś, czy nie ty.
Jeńcy byli ułożeni w koło, nogami do środka, a głowami na zewnątrz. Ponieważ znajdowałem się poza kołem od zewnątrz, głowy nasze były bardzo blizko. Podniosłem się więc tuż nad jego twarzą i szepnąłem:
— Jak się nazywasz?
— Hazid Sichar z Maabdah.
— Jak się nazywa twój brat?
— Ben Wazak.
— Jesteś więc istotnie tym, którego poszukuję!
— O nieba, o Allah!
— Cicho bądź, zaczynam!
Dobyłem nóż i z wielką ostrożnością poprzecinałem wszystkie więzy, ale to nie wystarczyło. Musiałem następnie podnieść go całego w górę tak powoli, żeby nie poruszył swego sąsiada. I udało się. Obaj na czworakach pomaszerowaliśmy do Ben Nila. Uwolniony chciał mi dziękować, ale go zgromiłem za to i, nie tracąc czasu, zająłem się Arabem, który odzyskał już przytomność i począł się szamotać. Więzy jednak były tak zaciśnięte, że wszelki wysiłek na nic się nie przydał. Również znakomitą usługę oddał knebel, bo drab mógł tylko przez nos wydawać słaby wprawdzie jęk, ale i to mogło być dla nas niebezpieczne. Ben Nil przyłożył mu więc nóż do piersi i szepnął:
— Jeżeli tylko raz jeszcze spróbujesz trąbić nosem, to cię zakłuję.
To pomogło. Bakwkwara uspokoił się zupęłnie.
— No, a teraz dwa wielbłądy, effendi — zauważył Ben Nil.
— Nie dwa, lecz trzy. Musimy przecie teraz mieć więcej wody na drogę niż przedtem, przyda się więc jedno zwierzę wyłącznie do dźwigania worków. Tych ostatnich przydałoby się nam również więcej, bo mamy tylko dwa.
— Pozwól mnie, effendi, wyszukać wiełbłądy, bo ja znam ich wartość — prosił Hazid Sichar. — Wybiorę trzy, co najlepsze.
| nie czekając na pozwolenie, pobiegł w krzaki.
Nie pozostało nam nic innego, jak tylko czekać jego powrotu, oczywiście z wielką niecierpliwością, bo jeden nieostrożny krok, mógłby tu popsuć całą naszą robotę.
Na szczęście, po upływie niespełna kwadransa, który mi się rokiem wydał, Hazid Sichar powrócił i rzekł:
— Jestem gotów, effendi. Możemy ruszyć w drogę.
— Gotów? Z czem?
— Nie widziałeś? Przeniosłem trzy siodła i trzy worki w bród na tamtą stronę.
— Nie widziałem. Sprawiłeś się widocznie doskonale.
— I trzy wielbłądy są też gotowe. Chodźcie!
— Nie zbudził się kto?
— Śpią wszyscy, nie bój się!
— No, dobrze, ale zabierz wprzód nóż i flintę Araba, bo musisz być przecie uzbrojony!
Chwyciłem Araba na plecy i poniosłem w kierunku brodu, gdzie były uwiązane trzy wielbłądy. Nie można było na nie wsiadać, bo narobiłyby krzyku i hałasu, dlatego obaj tamci poprowadzili je za uzdy, a ja, brodząc po pas w wodzie, dźwigałem jeńca aż na drugi brzeg. Tu rozwiązałem mu nogi, by biegł razem z nami. Siodła narzucono wielbłądom jak bądź i dalej w drogę. Dopiero o spory kawał dalej zatrzymaliśmy się w celu należytego osiodłania wielbłądów, które mogły sobie już teraz krzyczeć. Wyskoczyłem na siodło, a tamci podali mi Bakwkwarę tak, że trzymałem go przed sobą wpół, poczem puściliśmy się sporym krokiem do miejsca, gdzie były nasze wielbłądy. Czy jednak zastaniemy je? — myślałem. Na szczęście nic im się nie stało. Obgryzały spokojnie gałązki i liście. Pozsiadaliśmy i rozłożyli się na odpoczynek pod drzewem, do którego przywiązaliśmy Bakwkwarę. Teraz dopiero odkneblowałem mu usta i zacząłem go pytać:
— Ben Bakwkwara, wiesz ty dokładnie, kim jestem?
Nie odpowiedział.
— Wiem, żeś nie głuchy i jestem przyzwyczajony do tego, aby mi dawano odpowiedź, gdy pytam. Jeżeli nie chcesz otworzyć ust, to jest na to środek, a mianowicie bat. Więc?...
— No, tak — odmruknął gniewnie. — Wiem, jesteś effendim, a twój towarzysz, to Ben Nil.
— Ale effendi odznacza się podobno ogromną siłą, a ja, jak wiesz, zostałem pokonany przez Szedida.
— Dałeś mu się pokonać umyślnie.
— No, a czy mógłby chrześcijański effendi wygłosić bez zająknienia surę El Kuiffar?
— U ciebie wszystko możliwe.
— Nie wszystko, lecz wiele. Tak naprzykład mogę bardzo łatwo pewnego Araba ze szczepu Bakwkwara wydobyć z pośród gromady Takalów i zaprowadzić go do Faszody, by tam otrzymał należną karę od reisa effendiny.
— Zaco mianoby mnie karać? Co zrobiłem złego?
— Oj, głuptasie, głuptasie. Posiadasz tyle myśli, co krokodyl piór, ale moja w tem rzecz, żeby cię opamiętać. Reis effendina....
— Nie boję się go! — przerwał mi szyderczo.
— I wiem nawet z jakiego powodu. Zdaje ci się że mudir z Faszody stanie w twej obronie.
Potwierdził to niejako wymijającem zdaniem:
— Co znaczy jakiś tam effendi wobec mudira! Jaką władzę mieć może... effendi?!
— Tak myśli tylko człowiek, który niczego nigdy się nie uczył i nic nie wie, bo głowa jego podobna jest do skorupki jaja, gdy się zeń ciecz wyleje. Otóż posłuchaj ty, ty posiadaczu takiej samej głowy: tytuł effendi należy się tylko wysoko postawionym ludziom, naprzykład synom sułtana, a nawet wicekról Egiptu lubi, gdy go tak nazywają. A ministrowie ubiegają się o ten tytuł, jako o najwyższy zaszczyt. Cóż więc znaczy taki sobie pospolity mudir z Faszody wobec tych potężnych panów? I czy wogóle znasz tego mudira?
— Znam.
— Powiedz mi więc, jak się nazywa?
— On także jest effendim, bo tytuł jego brzmi: Ali effendi el Kurdi.
— Nieprawda!
— Jakto? Zarzucasz mi kłamstwo, ty, obcy, niemający pojęcia o tym kraju i jego stosunkach?
— Zdaje mi się, że ja to wszystko znam o wiele dokładniej od ciebie. Mudir faszodzki nazywa się Ali eifendi Abu Hamzaj miah.
— Co, co?
— Sławny generał Muzah-basza bawił właśnie na życzenie reisa effendiny w Faszodzie i złożył z urzędu el Kurdiego, a na jego miejsce mianował reis effendina mudira Abu Hamzaj miah. Ba, co więcej, zasuspendowany el Kurdi został aresztowany i odstawiony do Chartumu również na życzenie reisa eifendiny. Spróbuj więc zaprzeczyć, jakoby reis nie był potężniejszy od zdrajcy el Kurdiego!
Milczał. Widocznie zatrwożyły go te wiadomości.
— Teraz wiesz, — ciągnąłem dalej — że el Kurdi nie może już nic pomóc żadnemu zbrodniarzowi i radby chętnie, żeby się raczej kto za nim ujął. Oddam cię więc reisowi effendinie, a ten niezawodnie zaprowadzi cię do mudira i wówczas doświadczysz, że on nie nadarmo nosi swoje nazwisko czyli że, „Ojciec pięciuset“ zaraz na wstępie każe ci wyliczyć pięćset plag, nie pytając wprzód, czyś winien, czy nie.
— Śmiałżeby mnie... wolnego Araba?...
— A tobie, jako posłańcowi, będącemu na usługach łowcy niewolników. Co albo kto jesteś pozatem, nic go to nie obchodzi.
— Muszę cię więc ostrzec, że w tym wypadku od ciebie to wszystko zależy, boś pierwszy mnie uwięził i, jeżeli spotka mnie coś podobnego, pomszczą się na tobie wszystkie szczepy arabskie. Hańba byłaby o wiele dla mnie straszliwszą niż śmierć.
— Nie obawiam się zemsty twoich szczepów, choćby liczba ich wynosiła tysiące. Mogą mi one zrobić akurat tyle, ile tobie pomóc obecnie. Pominąwszy jednak to, że się ich wcale a wcale nie boję, jestem skłonny wrócić ci wolność jutro rano, ale pod pewnymi warunkami.
— Słucham. —
— Powiesz mi, ale szczerą prawdę, w jaki sposób poznałeś się z Ibn Aslem, a oprócz tego dasz odpowiedzi na wszystkie pytania, które ci zadam.
— Tego nie uczynię za żadną cenę.
— A no, skoro tak — sprawa między nami załatwiona. Nie chcesz mówić teraz za cenę uzyskania wolności, powiesz wszystko później, gdy dostanie cię w swoją moc „Ojciec pięciuset."
Wtem wtrącił Hazid Sichar:
— Jeżeli chcesz poznać złość i przewrotność Ibn Asla, to nikt ci lepiej o tem nie może opowiedzieć ode mnie.
— Owszem, bardzo ci będę za to wdzięczny, ale wprzód musisz się dowiedzieć, kim ja jestem, ponieważ..
— Ależ, effendi, — przerwał mi — znam cię już doskonale, bo słyszałem dosyć, jak Bakwkwara opowiadał Szedidowi. Byłem przecie tak blizko was. Nie miałem pojęcia o tem, że znasz mego brata, ale widocznie Allah sam szepnął mi do ucha: ten effendi uwolnił już wiele ludzi z rąk wrogów i wybawił od nieszczęścia i przybył tu właśnie, aby wybawić i ciebie. Przypomnisz sobie, że nawet imię twe wymówiłem niebacznie. Szczęście, że Szedid nie zauważył tego, bo byłaby wówczas dola moja więcej niż opłakana.
— Bardzo dobrze uczyniłeś, wyrywając się ze słowami, bo to właśnie zwróciło moją uwagę na ciebie, no, i obecnie jesteś wolny. Co prawda, byłbyś uzyskał wolność później w Faszodzie, ponieważ postanowiłem niezłomnie odnaleźć cię i wyrwać z paszczy potwora, ale lepiej, że jesteś wolny już teraz. Słyszałeś tedy o mnie dosyć z ust Bakwkwary, dowiedz się jeszcze choćby tyle, że bawiłem niedawno w Maabdah w celu zwiedzenia sławnej tamtejszej jaskini krokodyli, a twój brat oprowadzał mnie i potem darował mi na pamiątkę rękę mumii kobiecej...
— Rękę mumii kobiecej? — przerwał mi bardzo szybko. — Opisz mi ją!
A kiedy uczyniłem zadość jego żądaniu, krzyknął:
— Widocznie wyświadczyłeś memu bratu wielką przysługę, effendi!
— Ależ bynajmniej!
— Nie? Wywarłeś więc na nim wrażenie, jak żaden z tych, których oprowadzał po jaskini. Ręka ta należała do córki pewnego faraona egipskiego z czasów starożytnych. Wiem, jak wielką wartość przywiązywał mój brat do tego skarbu, i cieszę się ogromnie, że udało ci się tak łatwo uzyskać jego życzliwość.
— Życzliwość ta była obustronna, zapewniam cię o tem. Mam tę rękę jeszcze w pakunkach u siodła i mogę ci ją pokazać, skoro się tylko rozwidni. Brat twój, dowiedziawszy się, że jadę do Chartumu, opowiedział mi o tajemniczem twojem zniknięciu i prosił mnie, żebym poczynił odpowiednie poszukiwania.
— Czyżby był zaniechał ich przedtem?
— O, nie! Zadawał sobie wiele trudu, niestety bez skutku. Mojem zdaniem popełnił on wielki błąd, darząc zbytniem zaufaniem waszego znajomego kupca Barjada el Amina. Ten nie powinien był wcale wiedzieć, że poszukiwania są w toku, i nawet podejrzewam go o współudział w sprawie twego nagłego zniknięcia.
— No, tak, tak — potwierdził Hazid Sichar. — To on oddał mnie w ręce Ibn Asla!
— Ach, nie nadarmo przyszło mi na myśl jeszcze wówczas, gdy brat twój opowiadał mi wszystko, że sprawa z tym Barjadem nie bardzo jasna. Przydomek el Amin znaczy uczciwy i właśnie dlatego wzbudziło się we mnie podejrzenie, czy pod tą osłoną nie kryje się łotr. Miał podobno wypłacić ci wielką sumę, a pozatem nie mógł dać żadnej o tobie odpowiedzi. Powstało we mnie podejrzenie i postanowiłem wziąć go odrazu na cel, to jest dochodzić skrycie po nitce do kłębka, ale niestety, zaskoczyły mnie w podróży ważne i straszne przygody, zboczyłem znacznie od Chartumu. Do dziś jeszcze tam się nie dostałem i kto wie, kiedy to nastąpi.
— I to na moje szczęście, efiendi, bo gdybyś był nie spotkał nas dzisiaj, przepadłbym był na zawsze!
— Przypuszczenie to jest może jednak zwodnicze. Ibn Asl utrzymywał stosunki handlowe z Barjadem el Aminem, co naprowadziło mnie na myśl, że właśnie od niego można zasięgnąć o tobie wiadomości. Do tego przyłączyły się jeszcze dalsze powody, a mianowicie te, aby go schwytać, co prędzej czy później musiałoby się było udać, no, i musiałby był bezwarunkowo dać objaśnienia, co się z tobą stało.
— Chwała Allahowi, sprawy ułożyły się dla mnie o wiele pomyślniej i doprawdy nie wiem, czem zasłużyłem na to szczęście.
— Co się tyczy zasługi, o której wspominasz, to pamiętaj, że na świecie niema człowieka bez winy i że każdy żyje jedynie z łaski i miłosierdzia Allaha. Na każde nieszczęście, które nas nawiedza, zasłużyliśmy niezawodnie, a mimoto Allah i wówczas jeszcze nie szczędzi nam swej opieki i łaski, jeżeli poddajemy się losowi z pokorą i żalem za przewinienia. Nie mów więc o żadnej zasłudze, lecz uważaj to, jako próbę, zesłaną od Allaha, aby cię naprowadzić na drogę prawości i cnoty!
Nie odpowiedział na to i dopiero po długiej chwili milczenia pochwycił moją rękę i uścisnął ją serdecznie, mówiąc:
— Trafiłeś do mego serca, effendi... Żyłem nędznie i w ustawicznej kłótni z Allahem. Przekląłem własne życie i ludzi i świat cały. Czasem pojawiały się w mej głowie jaśniejsze myśli, ale serce nie chciało się przed niemi skruszyć. W tej chwili jednak, gdy zaczynam żyć nanowo, a dusza moja odczuwa moc rozkoszy i, kiedy o nawróceniu mówisz, czuję, jakby jakieś błyskawice jasne oświetliły mój umysł, i przyznaję ci słuszność. Kim i jakim ja byłem przedtem, dowiesz się później, dziś czuję się odrodzonym, nie wiedząc nawet, jak się to stało. Wiem tylko chyba, że cierpiałem słusznie i Allahowi za to niech będą dzięki.
— Cieszą mnie te słowa. Miesiące całe i lata twego życia przepadły, ale odnalazłeś za to skarb wewnętrzny, którego nie naruszy ząb czasu. Mienie doczesne, z którego cię obrabowano, mam nadzieję wrócić ci, gdy moje starania uwieńczy pożądany skutek.
— Jakto? Czyżbyś był tak bogaty, effendi?
— Przeciwnie, jestem nawet ubogim, ale wiem, że Ibn Asl posiada wielką sumę. Jeżeli tylko schwytam go, zanim się jej pozbędzie, wówczas będzie musiał zwrócić tobie i twemu bratu wszystko, co wam zagrabił.
— Mnie się zdaje, że ku temu nawet Ibn Asla nie potrzeba, bo co do niego, nie mam tyle pewności, ile co do Barjada el Amina.
— To i on brał udział w zbrodni?
— Tak. Barjad był ubogim, ale uczciwym. Mój brat wiedział o tem i dał mu pieniądze na otwarcie przedsiębiorstwa w Chartumie, a ja potem pożyczyłem mu jeszcze większą sumę w celu rozszerzenia tego przedsiębiorstwa i, kiedy zapadł termin zwrotu tej pożyczki, pojechałem do Chartumu, by odebrać pieniądze. Barjad el Amin zmienił się nie do poznania. Miał on pomocnika nazwiskiem Ibn Asl, który go namówił do handlowania niewolnikami. I istotnie, złakomił się na zyski z tego źródła, ale do przedsięwzięcia podobnego interesu potrzeba wiele pieniędzy, a tu, na jego nieszczęście, należało wypłacić mi większą sumę, wobec czego, nie pozostało mu już wiele do dyspozycyi.
I wówczas, widocznie szatan podsunął mu myśl, aby mi pieniądze wypłacić, uzyskać pokwitowanie i potem mi je odebrać. Tem sobie też tłómaczę bardzo uprzejme przyjęcie, które mnie z jego strony spotkało. Mieszkałem bowiem u niego dni kilka i nareszcie dano mi pieniądze, a ja pokwitowałem odbiór wedle wszelakiej formy i miałem wsiąść następnego dnia na dahabijeh w kierunku Chartumu. Pożegnałem się więc ze znanymi i poszedłem wcześniej na spoczynek, gdy wtem podczas snu w nocy uderzył mnie ktoś w głowę tak, że straciłem odrazu przytomność. Gdy ją odzyskałem i otwarłem oczy, przekonałem się, że kołyszę się na jakimś przedmiocie, a wokoło grobowa ciemność. Miałem oprócz tego związane ręce i nogi. Gdy spróbowałem wołać o pomoc, grożono mi plagami.
— Znajdowałeś się więc na wielbłądzie...
— Tak i to w wygodnej kobiecej lektyce, umieszczonej na grzbiecie wielbłąda, a okrytej starannie ze wszystkich stron tak, że nie widziałem nic. Wyobraź sobie moje zdziwienie, gdy następnie spostrzegłem, że ubrano mnie w strój kobiecy i zawelonowano twarz widocznie w tym celu, aby w razie spotkania się z kimkolwiek nie wzbudzić podejrzenia. Wiesz zresztą sam, że nikt nie troszczy się o kobietę, siedzącą w lektyce, bo tego wymaga obyczaj...
Około południa stanęliśmy w szerokim stepie na odpoczynek. Wyjęto mnie z lektyki i posadzono na ziemi. Spostrzegłem wówczas, że towarzyszy mi pięciu jeźdźców, między którymi znajdował się we własnej swojej osobie... Ibn Asi!
— I on śmiał pokazać się przed tobą?
— O, on miał czelność nawet przyznać się do wszystkiego w żywe oczy. Opowiedział mi mianowicie z drwiącym, szatańskim iście uśmiechem, że zawiązał spółkę z Barjadem w celu rozpoczęcia handlu niewolnikami, że ku temu potrzebne im są moje pieniądze i że zyskami podzielą się obaj. On sam był za tem, aby mnie zgładzić, ale Barjad oparł się, a to ze względu na mego brata, któremu wiele miał do zawdzięczenia. Ażeby jednak usunąć mnie zupełnie i unieszkodliwić, oddano mnie mekowi Takalów jako niewolnika. Mek nie zapłacił za mnie ani grosza, a tylko był obowiązany czuwać nad tem, aby nikt mnie nie zobaczył i, przypadkowo poznawszy, nie doniósł o tem komu. Słyszałem potem, że mek zawarł z Ibn Aslem kontrakt, mocą którego miał temu ostatniemu dostarczać dwa razy w roku w pewnych, ściśle określonych terminach niewolników do Faszody, za co miał otrzymywać cenę w gotówce i natychmiast. Potem mnie wywieziono.
— Dokąd?
— Oh, żebyś wiedział... Miejsce to okropne. Zapakowano mnie do kopalni miedzi, których w kraju Takalów, jak ci wiadomo, jest wiele. Tam przykuto mnie na łańcuchu w podziemiach i kazano pracować.
Od owego dnia, kiedy przywiózł mnie Ibn Asl do meka, nie widziałem słońca, aż dopiero teraz wyprowadzono mnie na świat, a jeden z dozorców, który miał dla mnie odrobinę współczucia, oznajmił mi w sekrecie, że skazany jestem na śmierć...
— Co też ty mówisz?
— Ibn Asl zażądał podczas ostatniego transportowania niewolników, aby mnie napowrót odstawiono do niego. On bowiem pokłócił się ze swoim wspólnikiem Barjadem i obecnie prowadzi swoje wstrętne rzemiosło na własną rękę, a że nie liczy się już wcale ze swoim byłym wspólnikiem, uważa więc za stosowne zgładzić mnie ze Świata. Mógł wprawdzie polecić wykonanie wyroku mekowi, ale mu trochę niedowierza i woli dostać mnie w swe ręce i zabić. Nie chcę dziś opowiadać ci o wszystkiem, co przeszedłem i wycierpiałem, może znajdzie się ku temu sposobność później, wspomnę tylko, że dusza moja przepełniona jest szczściem i radością, albowiem uszedłem śmierci i niewoli, a ciebie uważam za anioła, zesłanego przez Allaha, któremu ja...
— No, no, nie rozczulaj się — przerwałem. — Allah tak zrządził. Jemu jedynie składaj dzięki... Czujesz się na siłach o tyle, żebyś mógł jechać z nami do Faszody przez step?
— I ty jeszcze pytasz o to? Wszak miałem pieszo i w kajdanach odbyć tę drogę! W ciężkiej pracy zahartowałem się do tego stopnia, że co do mojej wytrwałości możesz być zupełnie spokojny. Jak długo musimy jechać do Faszody?
— Przypuszczam, że staniemy tam najdalej za cztery dni.
— A Ibn Asl przebywa tam również?
— Prawdopodobnie.
— Jeśli tak, to biada mu! Zemszczę się i to nie ten sposób, żebym go miał oddać w ręce mudira, lecz....
— Pozwól, że ci przerwę i poproszę, abyś sobie nie łamał głowy nad tem, w jaki sposób wykonasz zemstę, bo nie jesteś jedynym, który ma z nim porachunki, o czem później ci opowiem, a teraz czas odpocząć, bo mamy długą i uciążliwą podróż przed sobą. Zdjaje mi się, że, jeśli komu, to właśnie tobie potrzebny jest sen.
— Sen? Co tobie przychodzi na myśl, effendi? Ja, przekonawszy się, że uszedłem śmierci, że nie grożą mi już kajdany, miałbym myśleć o śnie? Toż nawet, gdybym chciał, byłoby to niemożliwe. Śpijcie raczej wy, a ja będę czuwał i rozkoszował się w milczeniu wolnością i szczęściem, że wolno mi oglądać firmament nad głową i gwiazdy jasne i z Allahem rozmawiać w głębokich modłach!
— A no, skoro tak chcesz, nie wzbraniam ci — czuwaj! Musisz nas jednak obudzić, nim świtać zacznie, a nie później, bo chciałbym obserwować Takalów. A uważaj dobrze na Bakwkwarę, żeby nam nie umknął!
— Zapewniam cię, effendi, że możesz spać zupełnie spokojnie i bez troski. Przecie to posłaniec Ibn Asla, mego dręczyciela i szatana i dlatego nie może oczekiwać ode mnie żadnych względów, żadnej litości.
Wolałbym raczej sam pozbawić się życia, niż darować mu wolność.
Przed zaśnieniem przyszła mi do głowy myśl, aby podsłuchać Takalów i oczywiście mieć pojęcie, czego od nich spodziewać się należy. Dotrzeć jednak do nich drogą lądową było bardzo niebezpiecznie i niewygodnie, pozostawał tylko jeden sposób — przez jezioro na wodzie, ale jak? Nawet gdyby była łódka pod ręką, to użyćby jej nie można. Ku temu mogła się nadawać jedynie tratwa, urządzona w ten sposób, aby łatwo nie wpadała w oczy. Postanowiłem więc zbudować malutką pływającą niby wysepkę, ku czemu nie brakło materyału w pobliżu. Były tu mianowicie bujne i uliścione gęsto krzaki, poplątane podobnie jak nasza kosodrzewina. Z tego materyału tudzież z andropogon giganteus i hibiscus cannabinus skleciliśmy z Ben Nilem wnet tratwę, wyglądającą istotnie jak wysepka, bo nawet nie żałowaliśmy omm suffah w celu upiększenia jej i nadania kształtu, jaki dla nas był pożądany. Nawet gałęzie, mające zastąpić wiosła, owinęliśmy wodorostami.
Sporządzony w ten sposób statek nie był wcale ciężki i mógł z łatwością unieść dwu ludzi, wszelako nie na dalekiej przestrzeni, bo ostatecznie, po nasiąknięciu wodą, można się było spodziewać katastrofy, ale przypuszczałem, że nie nastąpi to tak prędko.
Jeszcze nawet nie zaczęło świtać, gdy wsiadłem z Ben Nilem na tratwę. Hazid Sichar pozostał na straży przy jeńcu i wielbłądach. Obozowisko nasze znajdowało się w ukryciu za krzakami i nie było wielkiej obawy, aby je odnaleziono, tembardziej, że obfita rosa pokryła nasze poprzednie tropy.
Wzdłuż brzegu aż do brodu rosły drzewa i krzaki, dzięki czemu mogliśmy śmiało wiosłować przez małe jezioro, które można było raczej nazwać stawem; potem bardzo ostrożnie posuwaliśmy się tuż popod krzakami aż niemal do samego obozu Takalów. Ku memu wielkiemu zdziwieniu spali jeszcze wszyscy, a tylko od czasu do czasu zwierzęta się odzywały.
Słońce było już zeszło, a my jeszcze czekali i nasłuchiwali daremnie, aż nareszcie, gdy się namyślałem, czyby nie lepiej było wrócić, usłyszałem nagle przeraźliwy głos:
— Wstawajcie, śpiochy! Stało się wielkie nieszczęście!
W całym obozie wszczął się ruch i zgiełk nie do opisania. Ludzie biegali to tu to tam jak opętani, krzyczeli, przeklinali, zadawali sobie nawzajem pytania i bardzo trudno było zrozumieć, co mówią, ale z pojedynczych słów wywnioskowałem, że zauważono brak Bakwkwary, Hazida Sichara i trzech wielbłądów. Każdy z obecnych miał coś do gadania. Jeden przypuszczał to, drugi tamto, trzeci znowu co innego, powstał więc gwar, który jednak przypomniał mi sejmik wróbli na dachu, ćwierkających bez ustanku, czemu mógł koniec położyć najstarszy z tych wróbli, a mianowicie sam Szedid, krzycząc na całe gardło:
— Cicho, gaduły! Nie plećcie głupstw i nie przeszkądzajcie mi, bo chciałbym dobrze pomyśleć nad tem, o się stało!
Byłem bardzo ciekaw wyniku namysłu tego człowieka. Bakwkwara znikł; wołano go, nie pojawił się; znikł Hazid Sichar również i wołano go tak samo, ale daremnie; przepadły trzy wielbłądy i szukano ich bez skutku. Trzeba więc było przypuszczać, że zniknięcie dwu ludzi i trzech wielbłądów ma ze sobą pewien związek. Że jednak nie zdarzyło się nigdy jeszcze, aby wielbłądy wykradły ludzi, ale odwrotnie, przypuszczano więc, że i tu zaszedł podobny wypadek, to jest ludzie uprowadzili wielbłądy. A że z nich jeden był skrępowany, więc najprawdopodobniej ten drugi uwolnił go z więzów i wykradł, biorąc ponadto tak cenne do podróży wielbłądy.
— A zdrajca! A pies! — narzekał Szedid. — To dlatego domagał się tak natarczywie, abym mu powierzył straż nad obozem!
— Widocznie przybył umyślnie w tym celu, aby wykraść Hazida Sichara — zauważył któryś z gromady.
— Nie inaczej! — dodał drugi. — A wszystko, co mówił było kłamstwem, obmyślanem w tym celu, by wykurzyć stąd owych dwu Senussów!
— Łotr! Gałgan! — wygrażał trzeci.
— A ci dwaj byli świętymi! — wtrącił czwarty. — Jak mogliśmy obrażać ich dla jakiegoś łajdaka! Widocznie rzucili na nas klątwę i Allah ich wysłuchał.
— Tak, tak, Allah nas ukarał za to, żeśmy ich znieważyli — krzyczał inny. — Gdybyśmy byli uwierzyli tym dwom świętym, nie byłoby nieszczęścia!
— A to co? Brakuje mi worka na wodę — zauważył któryś nagle.
— Rozejrzyjcie się! Może tam jeszcze czego brakuje — rozkazał Szedid.
— Mnie brakuje worek...
— A mego wielbłąda niema....
— I mego... Nawet wielbłąd Szedida gdzieś się zapodział! — wołał ktoś z oddalenia.
— Co takiego? — pytał zdziwiony dowódca — niema mego wielbłąda? Toż to cenny abu-hawas-hedżin!
— Tak, tak. Spędziliśmy wszystkie wielbłądy i przekonaj się sam, że brak z nich najcenniejszych!
— O Allah! O piekło, o szatanie! Wszystko przez tego przeklętego Bakwkwarę. Musimy poszukać jego śladów!...
— Dalej, szukać na wszystkie strony, — rozkazał Szedid — a wszyscy! Tylko trzech niech tu zostanie na straży koło jeńców, reszta — dalej!
— Efendi, — szepnął do mnie Ben Nil, — gdybyśmy byli o tem wiedzieli!... Można było zabrać wszystkich jeńców... Teraz dopiero się przekonuję, że przesadna ostrożność z naszej strony nie bardzo była potrzebna.
— Moglibyśmy wprawdzie zabrać całą gromadę niewolników, ale poco nam kłopotu na zdrową głowę, skoro sam Szedid zaprowadzi nam ich do Faszody. Jak dotąd, poszczęściło się nam nadzwyczajnie i tylko ciekaw jestem, czy po ukończeniu poszukiwań zmienią swój pogląd na całe zdarzenie.
— Mnie się zdaje, że nie. Ludzie ci są jakby ciemni i głupi.
Zapatrywanie to było dość trafne. Wysłani na wszystkie strony ludzie powrócili niebawem, niczego nowego nie przynosząc. Oczywiście, żadnemu ani się śniło zwrócić uwagę na wodę. Szedid był bardzo nierad z raportów i wierzyć mu się nie chciało, jakoby zbieg nie pozostawił żadnego śladu. Udał się więc sam osobiście wbród i po pewnym czasie powrócił, przeklinając zbiegów na czem Świat stoi.
— Mieliście racyę — mówił. — Ów przeklęty Bakwkwara widocznie wzniósł się w powietrze, bo ani jednego śladu niema. Co teraz powie mek, co Ibn Asl, że stała się taka szkoda! Niechby raczej było uciekło dziesięciu innych, niż ten jeden!...
Wtem zauważył któryś, widocznie najmądrzejszy jeszcze z nich wszystkich:
— Jabym powiedział, że w tak krótkim czasie ślady bezwarunkowo zatrzeć się nie mogły... — Co przez to rozumiesz? — zapytał Szedid.
— Że gdzie niema śladu, tamtędy nie mógł biec żaden wielbłąd. jeżeli więc w żadnym kierunku nie można tego było odkryć, jasnem jest, że Bakwkwara wcale jeszcze nie uciekł, lecz schował się gdzieś w pobliżu razem z Hazidem Sicharem i wielbłądami. Przyznasz sam, że to człek wielce przebiegły, bo odważył się nawet rzucić podejrzenie na świętość dwu Senussów, a to dlatego, ponieważ byli dla niego niebezpieczni. Wymyślona przezeń bajka jest najlepszym dowodem jego dyabelskiej przebiegłości.
— O, prawda!
— A widzisz. Przezornym, jak wyrafinowany złodziej, musiał on być i potem, bo pomyślał sobie zapewne, że moglibyśmy odnaleźć jego ślady i gonić go.
Wolał więc zaczekać, aż się oddalimy, i wtedy będzie bezpieczny.
— Allah akbar! Nie myślałem o tem. Hej, ludzie! Przeszukajcie wszystkie krzaki het aż do końca z jednej i drugiej strony! — rozkazywał Szedid.
Zaczynało mi być już... gorąco. Bardzo łatwo bowiem mogli nas zauważyć, przeszukując nadwodne krzaki i zarośla. A że słyszeliśmy już dosyć, czego nam było potrzeba, zawinęliśmy z powrotem pocichu, o ile tylko było możliwe. Sprawa to nie łatwa! Trzeba bowiem było wiosłować w leżącej postawie, a pływająca wyspa, nasiąknięta już dosyć wodą, nie poruszała się z taką szybkością, jak gładka łódź. Odpłynąwszy spory kawał, odetchnęliśmy, gdyż teraz nie łatwo mogli nas zauważyć, bo na wodzie było więcej podobnych wysepek, a zresztą zasłaniała nas trzcina, rosnąca wysoko przy brzegu. Ludzie tymczasem przeszukiwali krzaki i zarośla po obu stronach jeziora i to dosyć szczegółowo. Wiedziałem, że nie spoczną, dopóki nie przejdą aż do samego końca, ale żadnej nie było obawy. Byli przecie rozprószeni na całym niemal terenie nadbrzeżnym i spostrzec nas mogła zaledwie jedna z nich partya. Gdyby więc ci trzej lub najwyżej czterej chcieli zebrać więcej towarzyszy na pomoc, my bylibyśmy już na pustyni zupełnie bezpieczni. Mimoto wolałem, aby nas nie znaleziono, bo zależało mi, aby historya o obcym efiendim była nadal bajką w pojęciu Takalów. Inny obrót musiałaby wziąć sprawa, gdyby odkryto naszą kryjówkę i przekonano się, że Bakwkwara nie jest takim łotrem, za jakiego dotąd go uważają.
Dotarłszy na mniejsze jezioro, nie szczędziliśmy sił, by jak najprędzej wrócić na miejsce. Sam dziwiłem się, będąc już na brzegu, że sklecona przez nas na poczekaniu tratwa wytrzymała tak świetnie próbę.
Hazid Sichar był bardzo niespokojny, dlaczego tak długo nie wracaliśmy, ale teraz uradował się naprawdę, zobaczywszy nas znowu. Opowiedziałem mu o wszystkiem, co było godne uwagi podczas całej wyprawy, i następnie wdrapałem się na wysokie drzewo, rosnące tuż w pobliżu, zabrawszy oczywiście lupę.
Z wierzchołka roztaczał się rozległy widok naokół. Po dość długiej chwili zauważyłem na północnym brzegu jeziora dwu ludzi, posuwających się naprzód ostrożnie, a niebawem ukazało się za nimi jeszcze trzech i ci zaglądali pod każdy niemal krzak. Zsunąłem się więc z drzewa czemprędzej i pobiegłem kawałek naprzeciw. Stały tu gęste krzaki, oplecione gęstą tarniną. Nie namyślając się wiele, wlazłem w jeden z nich na czworakach i zaczaiłem się. Nie była to pozycya bardzo wygodna, bo ciernie kłuły bez litości, a ponadto mogło mi grozić jakie niebezpieczne stworzenie. Niebawem jednak usłyszałem tuż w pobliżu:
— Wróćmy się, szkoda czasu na daremne szukanie!
— Jeszcze parę kroków, do tego drzewa subakowego, tam na końcu — odpowiedział drugi.
A niechże cię licho!... Przed chwilą właśnie siedziałem na tem drzewie subakowem, a o pięć kroków dalej jest nasze legowisko. Gdy szukający zbliżyli się do mojej kryjówki, poruszyłem nagle gałązkami i począłem naśladować głos lwa, który ze snu nagle się obudził, a następnie zdobyłem się na potężny ryk, na odgłos którego oniemieć musi z przerażenia każdy mieszkaniec pustyni, zwłaszcza Arab lub murzyn. Co do trafności naśladownictwa, to oczywiście sprawa ta nie bardzo jest łatwa, bo organa głosowe człowieka nie wystarczają ku temu, aby oddać wiernie mruczenie i ryk lwa, kto jednak posiada w tym kierunku pewne doświadczenie, ten istotnie może nastraszyć bardzo lękliwie usposobionych synów pustyni. Nieraz podczas długiej podróży przez morze piasku, próbowałem z nudów naśladować głosy rozmaitych zwierząt, jak małpy, hyeny, lwa, i przydało mi się to nieraz zarówno, jak w tym wypadku. Takalowie bowiem oniemieli na chwilę ze zgrozy.
— Lew! — krzyknął jeden.
— O Allah, o potężny, ratuj! — krzyczał drugi.
Więcej nie mogłem już niczego usłyszeć, bo dzielni wojownicy drapnęli na łeb, na szyję, aż się za nimi kurzyło, a Ben Nil, wychyliwszy się z zarośli wołał zupełnie swobodnie, śmiejąc się przytem:
— A to dobre! Cha, cha, cha! A to znakomite! Karki pokręcą, a ty, effendi, ty czarodzieju, przemieniasz się nawet w dziką bestyę! A niechże cię!... Przyznam, że mruczenie było znakomicie naśladowane, ale ryk... darujesz za otwartość... nie bardzo ci się udał. Tylko głupi Takalowie mogli się na nim nie poznać!...
— No, no. Ręczę, że gdybyś nie był uprzedzony, co to za lew, uciekałbyś tak samo, jak oni.
— A wiesz... Ty czytasz w moich myślach, effendi. Uciekałbym co sił, bo „pan z grubą głową" to nie lada przeciwnik i niech Allah broni, abym miał kiedykolwiek usłyszeć jego mruczenie. Ale... ale... Jak mogłeś wpaść na podobną myśl, efiendi?
— W decydującej chwili myśli same się pojawiają, ale co widzę? Masz w pogotowiu nóż...
— Bo widzisz... skoro Takalowie zbliżyli się tutaj, powiedziałem naszemu jeńcowi, że jeżeli tylko słówko piśnie, a wyjmę mu serce z piersi i rzucę w mrówcze gniazdo. I skutkowało. Teraz jesteśmy bezpieczni i możebyśmy się już wybrali w drogę.
— Niech tamci jadą naprzód!
— Ależ szkoda czasu, effendi. Wiesz przecie, że musimy jak najprędzej stanąć w Faszodzie.
— Sądzę, że utratę czasu wynagrodzimy sobie później, wszak posiadamy wyborne wielbłądy. Dla nas główną rzeczą jest teraz, aby Takalowie nie wpadli na nasze tropy. Jestem pewny, że wyruszą natychmiast, bo będą się obawiali lwa. Poczekaj!
Wylazłem poraz drugi na drzewo, niestety nie mogłem niczego zauważyć, bo drzewa zasłaniały to miejsce, gdzie karawana się rozłożyła. Dopiero po upływie conajmniej pół godziny, spostrzegłem jak Takalowie ruszyli wbród na drugą stronę i skierowali się na pustynię. Część jeźdźców była umieszczona na przodzie, druga część zamykała pochód z tyłu. Jeńcy maszerowali w pośrodku. Uważałem na karawanę tak długo, dopóki nie zniknęła na horyzoncie, a następnie ot, tak sobie, bez żadnego celu skierowałem szkła wokoło. I oto ku memu zdziwieniu spostrzegłem na zachodzie ruchome punkciki, poruszające się nie w kierunku do nas, lecz ku południowemu zachodowi, tak że gdzieś w pewnem oddaleniu mogłyby się zejść z karawaną Takalów. Co to jednak było? Ludzie, czy zwierzęta? Nie mogłem tego stwierdzić, nawet przy pomocy dalekowidza, temmniej, że punkciki te zmniejszały się z każdą chwilą, aż wreszcie znikły zupełnie.
Zlazłem z drzewa i teraz dopiero przypatrzyłem się bliżej Hazidowi Sicharowi. Był on bardzo podobny do swego brata z Maabdah, jak się z rysów jego twarzy teraz za dnia przekonałem.
— Może mi pokażesz teraz rękę mumii — prosił, a gdy uczyniłem temu zadość, odrzekł z pewnością siebie:
— Tak jest, to ręka córki faraona.
Wydobyłem teraz z nieprzemakalnego pasa dwa niezaadresowane listy, które wręczył mi jego brat w Sijut, i rzekłem:
— Te dwa listy przyniósł mi Ben Wazak do pałacu baszy w Sijut i prosił, abym je otwarł po przybyciu do Chartumu.
— Dlaczego mówisz mi o tem, skoro one są twoją własnością? — rzekł Hazid Sichar, przypatrując się listom. — Schowaj je z powrotem i otworzysz je, gdy będziesz w Chartumie!
— Jabym wolał, żebyś je ty otwarł i to teraz. Wówczas byłem pewny, zarówno jak i twój brat, że pojadę prosto do Chartumu, niestety, losy zapędziły mnie do kraju Fessarów i sporo już upłynęło czasu od owej chwili. Kto wie, jak ważne wiadomości zawierać mogą te listy. Sądzę więc, że należałoby je otworzyć teraz.
— Więc je otwórz!
— Nie ja, lecz ty. Przecie nie jestem jeszcze w Chartumie.
— A no, skoro tak nalegasz — otworzę.
I otwarł je, a przebiegłszy szybko ich treść, spojrzał na mnie wilgotnemi od łez oczyma i zapytał:
— Znałeś mego brata przedtem jeszcze, nim przybyłeś do Maabdah?
— Nie!
— I to uczynił dla mnie mój brat!... Sądziłem, że o mnie zapomniał zupełnie, gdy tymczasem te listy świadczą zupełnie o czem innem, i może nawet nie wiesz, jak wielką jest ich wartość. Zawierają one przekazy do jednego z banków w Chartumie na bardzo wysoką sumę... Otóż brat mój, jak się przekonuję z tego, postanowił za wszelką cenę odszukać mnie i nie wahał się nawet oddać tobie, obcemu zupełnie człowiekowi, tak drogocennych listów! Widocznie uważa cię za człowieka godnego zaufania, mimo nawet że jesteś chrześcijaninem. Co jednak byłbyś uczynił z tak wielką sumą pieniędzy?
— Tobie oddał, skoro tylko byłbym cię odszukał. Schowaj więc te przekazy, bo to twoja własność! Zdaje mi się, że pozostaniemy razem aż do czasu, gdy się zobaczysz ze swoim bratem. Gdybym więc kiedy potrzebował koniecznie pieniędzy, poprosiłbym cię o pożyczkę.
— No, dobrze, zatrzymam papiery pod tym warunkiem, ale... gdzie je schowam, skoro nie mam wcale kieszeni?
Skarga ta była zupełnie słuszna. Ów bogaty człowiek nie miał nietylko kieszeni, ale żadnego wogóle ubrania oprócz przepaski na biodrach i to zniszczonej już niemal zupełnie.
— Będziesz miał zaraz kieszenie — odrzekłem. — Bakwkwara jest tego samego wzrostu, co i ty. Zamienicie więc ze sobą ubrania.
— Ani się waż! — wtrącił Bakwkwara — jestem wolnym Ben Arabem i nie mogę chodzić nago.
— Eh, co tam! Przedtem Hazid Sichar był jeńcem i chodził nago, a ty byłeś wolny i nosiłeś ubranie, teraz ty jesteś jeńcem, a on jest wolny, z czego wynika jasno, że musisz być gołym, a on ubranym.
— Ja się na to nie zgadzam!
— Ben Nil, wytnijno kij, który będzie zaraz potrzebny!
— Śmiałbyś mnie bić? — krzyknął Bakwkwara — Mnie? Kto cię do tego upoważnił?
— Wicekról. Jestem tu zastępcą reisa effendiny, ale nawet gdyby i nie to, uczyniłbym tak, jakby mi się samemu podobało. Jesteś wspólnikiem mego śmiertelnego wroga, który godzi natarczywie na moje życie.
Sam zresztą usiłowałeś wczoraj wieczór usposobić dla nas wrogo Takalów. Pytam więc własnemi twemi słowami: kto cię do tego upoważnił? jakiem prawem to czyniłeś? Otóż powiem ci, że zarówno ty, jak i ja, moglibyśmy się kierować tu prawem silniejszego, obyczajem pustyni i stepu. Radzę ci więc, jeżeli ci są miłe własne stopy, oddaj ubranie dobrowolnie! Zresztą ofiarowałem ci nawet wolność pod pewnymi warunkami, ale nawet słyszeć o tem nie chciałeś, wobec czego samemu sobie zawdzięczasz to, co cię ma spotkać, a sądzę, że na wszelki wypadek, nie będzie to wielka dla ciebie przyjemność. Dawaj ubranie!
Gdy Ben Nil chciał zdjąć zeń haik, bronił się wszelkiemi siłami, wobec czego nie należało żartować z opornym. Położyliśmy go na ziemi plecyma do góry, ugięli nogi w kolanach i przywiązali je do drzewa, poczem Hazid Sichar siadł mu na grzbiecie, a Ben Nil wyciął z krzaka pręt grubości palca i rozpoczął egzekucyę. Ledwie jednak padły dwa uderzenia, Ben Bakwkwara począł krzyczeć w niebogłosy i błagać o litość, przyrzekając bezwzględne posłuszeństwo.
— A widzisz, — ozwałem się, — trzeba ci było tego? Wolny Arab nie przywykł do plag cielesnych
i dlatego są one dla niego okropnością.
Odwiązaliśmy go i wymiana ubrania odbyła się bez żadnej przeszkody, poczem zaczęliśmy się przygotowywać do marszu. Dla nas było wody dość jeszcze w zapasie, a tylko napełniliśmy wory dla wielbłądów i niebawem opuściliśmy to miejsce, gdzie tyle zdarzyło się ważnych wypadków w ciągu nocy i to wypadków dla mnie najzupełniej szczęśliwych, jeśli weźmiemy na uwagę chociażby jedno odnalezienie zaginionego Hazida Sichara.
Jak poprzednio wspominałem, Takalowie nie powinni byli wpaść na nasze tropy. Z tej przyczyny udaliśmy się teraz ich drogą, aby wiedzieć później, którędy ich ominąć. Po niespełna pół godziny drogi zauważyliśmy drugie ślady, pozostawione niezawodnie przez owe istoty, które przedtem nawet rozróżnić było trudno.
— Coby to było? — zapytał Ben Nil. — Odciski tak drobne... A zobacz, tropy połączyły się teraz.
Zsiadłem z wielbłąda i kazałem uczynić to samo Ben Nilowi, aby nauczyć go... czytać ze śladów na pustyni. Nauka taka mogła mieć dla niego wielką wartość w przyszłości. Ja poznałem wszystko odrazu, mimoto rzekłem do niego: — Przypatrz się dobrze śladom! Wiesz, które to: zwierzęta je pozostawiły?
— To... najprawdopodobniej... osły... nieprawdaż?
— Tak, osły. A wiesz ile ich było?
— Cztery albo pięć.
— Nie! Trzy tylko. Chcąc się dowiedzieć, ile było zwierząt, trzeba uważać na własności śladów poszczególnych nóg. Weźmy naprzykład w tym wypadku pod uwagę ślad przedniej prawej nogi! Odróżnić go można od innych po wielu znakach. Jeżeli tedy uda się nam wyśledzić je w normalnych odstępach: zwykłego kroku, będziemy mieli jeden ślad, potem zwróćmy poszukiwania na ślad drugi, od tamtego się różniący, a potem na trzeci i tak dalej możemy dokładnie obliczyć liczbę zwierząt, które przeszły tą samą drogą.
— Jakie to łatwe! — zawołał ucieszony Ben Nil, podnosząc się z postawy pochylonej. — Wiem już.
napewno, że szły tędy tylko trzy osły.
— No, a teraz dalsze zagadnienia: co dźwigały, jeźdźców, czy ciężary? A może który biegł luzem?
— Tego już nie potrafię.
— Wcale nie sztuka... Weź na uwagę głębokość odcisków i ich miarowość! Im bardziej zwierzę jest objuczone, tem bardziej w piasek wciskają się jego kopyta. Zwierzę wierzchowe zaś pozostawia lżejsze odciski i chód jego nie jest tak miarowy, jednostajny, jak zwierzęcia jucznego, ponieważ zależne jest ono w znacznej części od woli jeźdźca. Idź parę kroków naprzód, a przekonasz się, że osły, nad których Śladami zastanawiamy się z takiem zaciekawieniem, kręciły się to w tę, to w ową stronę, a więc miały na swoich grzbietach jeźdźców, lecz co zacz?...
— Tego chyba nie dowiesz się ze śladów...
— A gdyby... Wiemy przecie, że na osłach jeżdżą ludzie pewnego zawodu.
— Dżelabi, nieprawdaż?
— Tak, handlarze tylko posługują się osłami w tych okolicach. Wiemy zatem więcej, niż przypuszczałeś, a o resztę troszczyć się nie mamy powodu, przynajmniej nie obchodzi nas to, skąd oni jadą, lecz ostatecznie kwestya, dokąd oni jadą, mogłaby nas zainteresować i mam nadzieję, że dowiemy się o tem, bo znajdują się przecie przed nami. No, a teraz naprzód!
Prowadziliśmy wielbłądy za uzdy, podczas gdy tamci dwaj pozostali na siodłach. Tropy dżelabich łączyły się od tego miejsca z tropami Takalów, lecz po pewnym czasie zauważyliśmy szeroko wydeptane miejsce, a dalej znowu ciągnęły się tropy wązkiem pasmem, jak poprzednio.
— Tu nastąpiło spotkanie — objaśniłem. — Takalowie zatrzymali się w celu pozdrowienia i wypytania dżelabów, a co między nimi zaszło, może zdołam odczytać ze znajdujących się tu śladów.
Zdawało mi się mianowicie, jakoby tylko część Takalów się zatrzymała, a reszta nie. Począłem tedy liczyć ślady zwierząt, między którymi nie brakło także i ludzkich.
— Otóż, słuchajcie! Tu zatrzymało się tylko pięciu Takalów, Rozmawiali oni dłuższy czas z dżeląbami, którzy pozsiadali byli ze swych osłów, poczem pojechali już razem za poprzednimi. Przystanek więc miał na celu wzajemne poznanie się obcych podróżnych.
— A jak sądzisz, czy Takalowie nie obeszli się wrogo z dżelabami? — zapytał Ben Nil.
— Do tej chwili nie zauważyłem ani jednego znaku, któryby świadczył o czemś podobnem, że jednak Takalowie nieszczególnie dobrze są usposobieni, handlarze ci muszą się mieć na baczności, chociażby tylko z tego powodu, jeżeli już nie z wielu innych. Chodźmy pieszo jeszcze kawałek!
Ledwie jednak postąpiłem kilka kroków naprzód, krzyknął Ben Nil, wyciągając ramię:
— Patrz, efiendi, tam na lewo od tropów siedzi hyena! — A tu obok leżą na piasku dwie inne — dodał Hazid Sichar.
Przyłożyłem rękę prostopadle do czoła, aby lepiej widzieć i, domyślając się nieszczęścia, krzyknąłem:
— Toż to nie hyeny, lecz ludzie! Czyżby Takalowie napadli na handlarzy? Chodźmy tam prędko!
Pospieszyliśmy prawie biegiem naprzód, podczas gdy obaj jeźdźcy jechali tylko krokiem. Ów człowiek, którego Ben Nil uważał za hyenę, był obrócony do nas plecyma. Siedział w ten sposób, że łokcie oparł na kolanach, a głowę schował w dłonie, nic więc dziwnego, że mój towarzysz mógł go wziąć za hyenę. Dopiero, gdy usłyszał odgłos naszych kroków, odwrócił głowę i próbował wstać, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Ponieważ Bakwkwara był na samym przodzie, więc człowiek ów jego właśnie tak mocno się przestraszył i dopiero po chwili mógł wydobyć z siebie przeraźliwy głos:
— Jestem zgubiony! Toż to Amr el Makaszef, szejk Bakwkwarów!
Nazwisko to obiło się już nieraz o moje uszy. Nosił je dowódca Bakwkwarów, słynący z gwałtownego i wielce wojowniczego usposobienia. Wówczas odgrywał on swoją rolę tylko w szczupłych granicach swego kraju, ale później dał się poznać daleko poza nim. Był krewnym Mahdiego, a dnia 6. kwietnia 1882 mudir Sennaaru wysłał do wicegubernatora depeszę następującej treści: „Szejk Bakwkwarów Amr el Makaszef, kuzyn Mahdiego, zbliża się do mego miasta na czele wielu uzbrojonych Bakwkwarów z zamiarem zajęcia go na rzecz Mahdiego. Proszę o natychmiastową pomoc." Człowiek ów zatem był moim jeńcem. Dziwiło mnie to, że naczelnik szczepu poniżył się do tego stopnia, iż przyjął na siebie rolę posłańca. Jego stosunek więc do Ibn Asla opierał się niezawodnie na poważniejszych podstawach, a nie wynikał tylko ze zwykłej znajomości. Domysł ten znalazł potwierdzenie w jego odpowiedzi, gdyż skoro usłyszał słowa nieznajomego, odparł z oburzeniem:
— Mylisz się! Należę do szczepu Bakwkwarów, ale szejkiem ich nie jestem!
— Czemu się wypierasz? — pytał handlarz. — Byłem u was wiele razy i widywałem się z tobą! Znasz mnie więc i wiesz, kto jestem.
— Głupstwa pleciesz, widocznie w gorączce, która cię opadła z powodu nieszczęśliwego przypadku.
Spojrzał przytem na mnie, jakby chciał wymiarkować, co o tem myślę, i to właśnie przekonało mnie dostatecznie. Był niezawodnie szejkiem, a chciał uchodzić za zwykłego człowieka, aby tem łagodniej obchodzono się z nim w Faszodzie. Handlarz jednak nie dał się zbić z tropu i twierdził dalej:
— Nie wiem, z jakiego powodu wypierasz się własnego nazwiska. Co prawda, jestem poturbowany, ale gorączka jeszcze nie wystąpiła i wiem dobrze, co mówię. Niczego złego nie zrobiliśmy Takalom, handlującym ludźmi, na miłość Allaha nie wierz w to, jakobym był wrogiem tych ludzi, którzy łowią niewolników, i ratuj mnie, szejku, ratuj!
Wtem zwróciłem się do niego ja:
— Poco to tłómaczenie się? Sądzisz, że ten szejk Amr el Makaszei jest także łowcą niewolników?
Nie zauważył mnie był jeszcze i teraz dopiero obrzucił mnie badawczem spojrzeniem i odpowiedział:
— Jak możesz pytać mnie o to! Należysz przecie do szejka i wiesz zapewne lepiej ode mnie, że jest on przyjacielem i odbiorcą Ibn Asla, najsłynniejszego łowcy niewolników.
— Kłamstwo! — przerwał mu Bakwkwara. — Nie jestem tym, za którego uważa mnie ten człowiek!
— Cicho bądź! — rozkazałem mu — wiem już dokładnie, co mam myśleć o tobie, i usiłowania twoje w celu wprowadzenia mnie w błąd, na nic się nie przydadzą. jesteś za głupi, by mnie podejść i oszukać. — A zwracając się do handlarza: — Ja nie należę do niego, jestem obcym i chrześcijaninem. Przypatrz się jednak lepiej szejkowi! Czyś nie zauważył, że on niema przy sobie broni? Nie zauważyłeś liny, którą jest przymocowany do wielbłąda?
Człowiek ów trzymał ciągle głowę w dłoniach, lecz w tej chwili podniósł ją i wykrzyknął z wielkiem zdziwieniem:
— Allah działa cuda! On związany! Czyście walczyli z nim i do niewoli go zabrali?
— Dowiesz się później, a teraz należy przedewszystkiem zbadać cię i twoich towarzyszy, którzy leżą jak nieżywi.
— Tamci już nie żyją. Zastrzeleni! Nie widzisz kałuży krwi koło nich?
— Do ciebie nie strzelano?
— Nie! Byłem pierwszym, na którego się rzucili.
Bili mnie kolbami w głowę tak, że straciłem natychmiast przytomność, a gdy ją odzyskałem, towarzysze moi leżeli już zabici. Zabrano nam wszystko, nie wyłączając nawet osłów.
— Co do tych ostatnich — nie troszcz się, nie zabrano ich i ja ci je przypędzę, ale naprzód daj głowę do zbadania!
Oglądnąłem ją i przekonałem się, że była bardzo opuchnięta, ale na szczęście rannego czaszki nie naruszono. Widocznie otrzymał on ciosy płaską stroną kolby. Tamci dwaj byli nieżywi naprawdę. Na piersiach ich odkryłem rany od kul. Oczywiście nie było tu już nic do roboty, wobec czego zdjąłem jednemu zawój z głowy, ażeby zrobić żyjącemu okład. To ulżyło mu znacznie i mógł teraz z mniejszą trudnością mówić ze mną. Trwoga przed szejkiem nie opuszczała go ciągle, wobec czego musiałem go uspokoić:
— Zapewniam cię, człowieku, że znajdujesz się między przyjaciółmi i dowódca Bakwkwarów nic złego uczynić ci nie może. On jest przyjacielem Takalów, którzy na was napadli. Wczoraj wieczorem przybył do nich nad Nid en Nil, mnieisza zresztą o to. Słyszałeś może o reisie effendinie?
— Tak, panie!
— Otóż ja jestem przyjacielem reisa i w jego imieniu wziąłem do niewoli tego Bakwkwarę, aby go oddać w ręce władzy w Faszodzie. Możesz więc być zupełnie spokojny i mówić ze mną otwarcie. Skąd przybyliście i dokąd zamierzaliście się udać?
— Byliśmy w Dar Famaka, gdzie sprzedaliśmy wszystkie towary, otrzymując za nie tylko tibr. Następnie skierowaliśmy się przez Biały Nil do Gojak nad Bahr el Arab, gdzie chcieliśmy tibr wymienić na pióra strusie, aby odwieźć je do Chartumu. Uśmiechał nam się tedy doskonały zarobek, ale niestety, Takalowie nas obrabowali i... jestem obecnie zrujnowany doszczętnie.
Pod nazwą „tibr" rozumie się w tych okolicach złoto w postaci ziarneczek lub pyłku, które wydobywają tu z pokładów aluwialnych. Jest to prawie jedyny środek wymiany w górnych okolicach Nilu i ma walor wszędzie, jak naprzykład talary Maryi Teresy. Dla dogodniejszego użycia tych osobliwych afrykańskich „pieniędzy" stapiają ziarenka w kształt pierścionków lub związują w skórzane albo płócienne płatki w bardzo małych ilościach i to służy jako moneta zdawkowa.
— Przypuszczam, że Takalowie nie odrazu wystąpili wobec was nieprzyjaźnie...
— Byli nawet bardzo uprzejmi i serdeczni. Dowódca, gdyśmy się z nimi spotkali, kazał karawanie iść dalej, a sam ze czterema towarzyszami pozostał na miejscu i wypytywał nas o wiele rzeczy dość długo.
Dopiero gdy karawany nie było już zupełnie widać, pozwolił nam jechać razem z sobą, co też uczyniliśmy, lecz właśnie w tem miejscu otrzymałem niespodzianie cios w głowę. Co było dalej, możesz się domyślić.
— Wspominałeś im, że macie przy sobie tibr?
— Pytali nas, za co chcemy kupić strusie pióra, musiałem więc wspomnieć o pyłku złota.
— Szkoda! Zanadto byłeś otwarty i ponosisz teraz skutki tego błędu. Owych pięciu Takalów złakomiło wasze pieniądze i, aby nie dzielić się łupem z innymi kazali karawanie umyślnie wędrować naprzód. Z tych samych powodów nie zabrali wam żadnych innych rzeczy, bo oneby ich zdradziły wobec tamtych i musieliby sie dzielić. Gdyby nie to, byliby wam zabrali wszystko do jednej nitki, a tak przynajmniej masz ubranie na sobie, no i osły są również niedaleko, bo je tylko odpędzili kawałek od tego miejsca.
— Ale dlaczego nie zostawili ich tutaj? Poco zadali sobie aż tyle trudu, by je zapędzić tak daleko, skądby ich widzieć nie można? Z prostej przezorności i trud ich nie był tak zbyteczny, jak ci się wydaje. Wszyscy trzej leżeliście na ziemi i nikt nie mógł odkryć, waszej obecności zdaleka. Gdyby jednak osły były zostały koło was, wówczas przejeżdżający przypadkowo ludzie zobaczyliby je i natrafili przez to na ślad zbrodni. Ty wprawdzie nie należysz jeszcze do umarłych, ale byłbyś zginął niezawodnie, gdybyśmy cię byli nie znaleźli. A stało się to właśnie dzięki tej okoliczności, że śledziliśmy w pewnym celu tropy Takalów.
— No, ale co teraz, panie? Możebyśmy ścigali morderców... Pragnę bowiem zemścić się na nich i odebrać im zabrany łup.
— Otrzymasz ów up, przyrzekam ci to, ale w tym celu nie jest konieczne ściganie karawany i może nawet walka orężna. Bo zresztą czy sądzisz, że byłbyś zdolny do tej walki, bedąć dosyć poturbowanym? Niema o czem mówić Odszukam osły i wtedy możesz się przyłączyć do nas.
— Dokąd jedziecie?
— Mówiłem ci, że do Faszody. Tak samo i Takatowie tam dażą, a mając ludzi pieszych, przybędą o wiele później niż my. Będziemy więc mieli czas przygotować policye i schwytać ich wszystkich zaraz na wstępie.
Idąc następnie za śladami nie dłużej nad kwadrans, spostrzegłem trzy zwierzęta, leżące na piasku blizko koło siebie. Wszystkie miały na grzbietach siodła. Wsiadłem na jednego osła, aby prędzej wrócić, dwa pozostałe biegły za mną dobrowolnie bez zachęcania ich ku temu z mej strony.
Teraz trzeba było oddać ostatnią posługę pomordowanym. Wykopaliśmy więc, o ile było możliwe, głęboki dół i pogrzebali ciała. Następnie usadowiliśmy na wielbłądzie, który dźwigał tylko worki z wodą, rannego kupca i ruszyliśmy w drogę. Osły, nieobładowane wcale, biegły za nami.
Do Faszody mieliśmy około trzydziestu mil geograficznych. Drogę tę mogłem odbyć z Ben Nilem w dwu dniach, ale w obecnych warunkach było to niemożliwe. Hazid-Sichar był przez dłuższy czas więziony w podziemiach kopalnianych i wycieńczony przez to o tyle, że szybka jazda na wielbłądzie nie była dla niego tak łatwą, jak sobie wyobrażał. Do chodu pieszo miał dość zahartowane członki, ale kołysanie się na wielbłądzie nużyło go ogromnie. Handlarz zaś zmieniał ustawicznie okłady na głowie i stękał, bo każdy krok zwierzęcia sprawiał mu ból, wobec czego trzeba było jechać o ile możności pomału i to już wcale nie za tropami Takalów, lecz w znacznem okrążeniu na wschód. Trzeciego dnia wyprzedziliśmy ich mimoto, a czwartego rano stanęli koło Faszody, która, nawiasem mówiąc, na miasto wcale nie wygląda i jest taką sobie zwykłą wielką wsią, ale ze względu na obwiedzione murem budynki rządowe, koszary i rezydencyę mudira przedstawia się na zewnątrz nienajgorzej. Wrażenie to jednak znika, skoro się tylko wejdzie do środka. Na murach obwodowych ustawione są armaty, a nocą pełnią wartę liczni żołnierze, co ze względu na wojowniczo usposobionych Szyluków wcale nie jest zbyteczne.
Naokoło budynków rządowych stoją liczne nędzne domki i tak zwane tukuły, wzniesione na podmurowaniu z cegieł, gdyż z powodu olbrzymich spustoszeń, jakie przedtem wyrządzały liczne pożary, rząd zakazał bardzo surowo budowania nędznych chat ze słomy. Tukuły te są zamieszkane częścią przez Szyluków, częścią przez żołnierzy, którzy mają tu swoje żony i dzieci. Ulice i zaułki, jeżeli można użyć tych wyrazów na ich określenie, składają się z jam, gnojówek i stert nieczystości, przez które przewijać się trzeba ze zręcznością linoskoczka, jeśli oczywiście nie ma się chęci ugrzęznąć po pas.
Faszoda jest kolonią karną, tak jak był poprzednio Dżebel Gazan i Fassokwl, mimoto liczba zbrodniarzy nie zwiększa się tu wcale, bo przybysze giną wnet marnie w zabójczym dla nich klimacie.
Miejscowość ta jest ostatnim ufortyfikowanym posterunkiem nad Białym Nilem i mieści w sobie załogę w liczbie około tysiąca ludzi. Jest to piechota murzyńska i po części arnauci, bardzo niespokojni i skłonni do buntów, wobec czego może ich utrzymać w ryzach tylko sprężysty i surowy dowódca. Stanowisko to zajmował wówczas sangak, Sprzymierzeniec Ibn Asla, jak o tem poprzednio już była mowa.
Rozumie się, że do miejscowości tej nie wjechaliśmy ot tak poprostu i otwarcie, gdyż należało wziąć pod uwagę wiele okoliczności. Tak naprzykład, mógł właśnie niebawem nadciągnąć tu Ibn Asl, również należało tu szukać Murada Nassyra z siostrą, muzabira i mokkadema świętej Kadiriny, którzy byli moimi wrogami. Oprócz tego, należało się mieć na baczności przed zwierzchnikiem arnautów, który zapewnie został dokładnie przez tamtych o mnie powiadomiony. Znali mnie osobiście i dlatego nie wolno mi było pokazywać się, jeżeli chciałem osiągnąć zamierzony cel z dobrym skutkiem. Z przezorności tej nie zbliżaliśmy się pod samo miasto, lecz zatrzymaliśmy się w lesie, położonym mniej więcej o godzinę drogi od tej sławnej miejscowości. Las ów był gęsto podszyty krzakami nabakowymi i składał się z wysokich drzew senesowych, hegelikowych i innych, poplątanych gęsto przez wijące się rośliny i krzewy. Tu więc wyszukaliśmy sobie wygodną kryjówkę, gdzie można było czuć się najzupełniej bezpiecznym. Po krótkim odpoczynku chciałem zawiadomić w jakiś sposób mudira o swoim przybyciu, Nadawał się ku temu Ben Nil, niestety nie mogłem go wysłać, bo poznanoby go w Faszodzie bardzo łatwo. Obarczyłem więc posłannictwem Hazida Sichara, dając mu list reisa effendiny i oczywiście wyczerpujące wskazówki, jak się ma zachować i co mówić. Na powrót jego czekaliśmy całe cztery godziny i nareszcie raczył się zjawić i to nie sam, lecz w towarzystwie jakiegoś człowieka, ubranego całkiem skromnie, a nawet powiem nędznie. Spodziewałem się, że „Ojciec pięciuset“ wyśle do mnie zaufanego urzędnika, gdy tymczasem, ku memu niemal osłupieniu, dowiedziałem się w tej chwili, że ów człowiek to mudir we własnej swojej osobie. Surowy ten człowiek zdradził się natychmiast swojem postępowaniem, bo gdy Hazid Sichar rzekł:
— Przepraszam cię, effendi, że tak długo czekałeś... Ten dostojny pan jest... — przybysz zgromił go piorunującym głosem:
— Milcz! Obchodziłem się z tobą życzliwie, bo litowałem się nad twoim losem, nie wnioskuj z tego, że jestem ci równym! Jak Śmiesz przedstawiać mnie effendiemu i jeszcze w dodatku usprawiedliwiać się przed nim, że czekał długo. Co to ja mam być psem, który biegnie, skoro się tylko nań zagwiżdże, gałganie jeden!?...
— No, — pomyślałem sobie w duchu. — To z pewnością sam „Ojciec pięciuset,“ skoro tak ostro zabiera się do rzeczy. I jeżeli wobec nas, ludzi spokojnych i oddanych mu, jest taki surowy, to można sobie wyobrazić jego postępowanie ze zbrodniarzami.
Straszliwy ten człowiek obrzucił mnie od stóp do głowy badawczym wzrokiem, nie okazując przytem ani cienia życzliwości. Za jego zbliżeniem wstałem był i, przeczekawszy chwilę, zapytałem swobodnie:
— Kogo mam powitać? Sądzę, że samego Ali effendiego?
— Ali effendiego? — podchwycił surowo, — nie wiesz, jak się tytułuje mudira?
— Owszem, wiem i nie zaniedbam obowiązku grzeczności, skoro tylko zdarzy się okazya rozmowy z mudirem.
— No, to okazya ta już się zdarzyła, bo ja właśnie jestem mudirem faszodzkim.
Mieszkaniec Wschodu byłby skrzyżował ręce na piersiach i pokłonił się przed nim aż do ziemi, ja zaś skinąłem tylko głową, wyciągnąłem rękę i rzekłem dosyć uprzejmnie:
— Niech ci Allah udzieli tysiąc lat żywota, mudirze! Cieszę się, że dane mi jest oglądać twe szlachetne oblicze, albowiem pod twymi sprężystymi rządami podniesie się wkrótce ta prowincya i oczyszczona będzie z band zbrodniarzy i opryszków.
Mudir wahał się z podaniem mi ręki, spojrzał mi w oczy z wyrazem wyższości i odrzekł:
— Sądząc z tego, co czytałem i słyszałem o tobie, musisz być nielada chwatem, ale co do uprzejmości i dobrego tonu, to nie bardzo zbywa ci na tych przymiotach....
— Każdy człowiek posiada jakieś wyłączne i osobliwe zalety i podług tych właśnie oceniać go należy.
— Jakto? Miałbym także swoje sługi oceniać wedle tej miary? No, dalekobym zaszedł! Wy chrześcijanie jesteście osobliwymi ludźmi, wobec czego zmuszony jestem tak cię brać, jakim jesteś, to jest bardzo dzielnym człowiekiem, ale i wielkim grubijaninem. Siadajmy!
Śmiałem się w duchu, gdy ów człowiek, będący uosobnieniem grubijaństwa, zarzucał właśnie mnie ten błąd. Usiedliśmy na ziemi. Mudir dobył skórzane pudełko z papierosami i zapałki, zapalił papierosa, wcale mnie nie częstując i, położywszy resztę tuż obok siebie, zaczął:
— A zatem jesteś w służbie reisa efiendiny. Gdzie i kiedy on cię poznał?
— Czy on mnie poznał, czy ja jego, w tem leży dość wielka różnica, którą zajmować się obecnie nie mamy powodu. jeśli jednak sądzisz, że jestem sługą reisa effendiny, to mylisz się bardzo grubo.
— No, on wprawdzie w liście do mnie nazywa cię swoim przyjacielem, ale to tylko zwykła forma przyzwoitości. Ty jesteś odważnym, nawet bardzo śmiałym człowiekiem i w dodatku nie wyglądasz wcale na głupiego, ale żeby muzułmanin był twoim przyjacielem — o tem i mowy być nie może.
— A to dlaczego? Jeżeli uważam, że jakiś człowiek jest godny mej przyjaźni, to okoliczność, że on należy do wyznawców Mahometa, wcale nie przeszkadza uważać go za serdecznego przyjaciela.
— Ah, to tak! — zauważył ironicznie. — Ty ofiarowałeś mu przyjaźń, a nie on tobie...
— Kto pierwszy oświadczył ku temu gotowość, to rzecz uboczna i powinno ci wystarczyć samo zapewnienie, że między mną a reisem effendiną istnieje serdeczna przyjaźń. Jeśli nie wierzysz, nic mi na tem nie zależy...
— Jak? Obojętne ci jest, czy mudir faszodzki uwierzy ci, czy nie? Przyznaję, że poraz pierwszy stykam się z podobnym śmiałkiem.
— W mojej ojczyźnie istnieje przysłowie, które opiewa: „Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie" i chętnie kieruję się tą zasadą w praktyce życia.
— O to naprawdę śmiałe! Słuchaj! Gdyby kto inny odważył się na coś podobnego, to na Allaha wymierzyłbym mu z miejsca pięćset...
— No tak, to u ciebie codzienna śpiewka i dlatego nazwano cię Abu Hamzaj miah, ja jednak jestem zupełnie bezpieczny i nie obawiam się podobnego przyjęcia z twej strony.
— Bezpieczny? Eh, czy się nie przeliczyłeś.... Wszak jeślibym zechciał, to ktoby mi zabronił wymierzyć ci pięćset takich... wiesz... oblewanych...
— Moje papiery, no i konsul.
— Gwiżdżę na twoje papiery i na konsula...
— No, ale na tę oto z pewnością nie ważyłbyś się gwizdać!...
Podczas tych słów pokazałem mu pięść tak blizko nosa, że odruchowo cofnął się w tył i krzyknął:
— Człowieku, chcesz się bić ze mną?
— Nie, a przynajmniej tak długo, dopóki ty pierwszy nie zaczniesz. Ale dosyć już żartów i musimy pomówić o ważniejszych sprawach. Przybyliśmy...
— Kto tu ma rozkazywać, o czem mówić należy. Ja czy ty? — przerwał mi żywo.
— Ja, ponieważ jestem tu gospodarzem na tem miejscu. Jeżeli nie masz ochoty mówić ze mną, to się wynoś, ja bez ciebie i twojej łaski mogę podróżować po świecie, a nawet i po tej okolicy!
Wtem mudir spojrzał na mnie nie zdziwiony, ale wręcz osłupiały, cisnął niedopałek papierosa i krzyknął:
— Allah jest wielki, nie, Allah jest większy, nie, On jest jeszcze wiele większy, On jest największy — ty jednak jesteś największym grubijaninem, jakiego kiedykolwiek oczy moje widziały. Coby to była za błogość dla mnie, gdybym ci tak kazał wrzepić pięćset...I kto wie, czy do tego jeszcze nie przyjdzie...
— Wobec tego, poczuwam się do obowiązku ostrzeżenia cię, że kula mego karabinu lub rewolweru przewierciłaby ci mózg, nim zdołałbyś dokończyć wypowiedzenia podobnego rozkazu...
— A niech cię dyabli zjedzą!... Zdaje mi się, że z tobą do ładu można przyjść jedynie drogą uprzejmości...
Zapalił papierosa, a ja odrzekłem:
— No dobrze, zacznij uprzejmość od poczęstowania mnie papierosem!
I nie czekając na przyzwolenie, sięgnąłem po papierosa, zapaliłem go, a widząc, że go to oburza, zacząłem:
— Obowiązkiem twoim było jeszcze przedtem, gdy zapaliłeś pierwszego, poprosić mnie, ale zaniedbałeś obowiązku i jeszcze w dodatku czyniłeś mi wymówki, jakobym nie był uprzejmy. Cóż więc wypadało mi myśleć o tobie? Obojętne mi, czy będziesz dla mnie uprzejmy, czy grubijański, bo nie po to przybyłem tutaj, ale zupełnie w innej sprawie. Ja stanąłem przed tobą gotów udzielić ci pomocy w spełnieniu trudnych obowiązków. Przywitałeś mnie niegrzecznie, wobec czego musiałem ci się odpłacić tą samą miarką. Poznaj mnie bliżej, a inaczej będziesz myślał o mnie! A zresztą nie chciałeś mi nawet podać ręki... Zapewniam cię jednak, że rozmawiałem już z ludźmi o wiele, bardzo wiele wyżej od ciebie postawionymi, a obchodzili się ze mną uprzejmnie.
Mudir rzucił znowu nadpalonego papierosa, zacisnął pięść, ale... zmiarkował się na pewną chwilę, poczem wybuchnął powtórnie i, obejrzawszy się wokół, zatrzymał nagle wzrok na jeńcu i krzyknął:
— A! Jest ptaszek! To ty jeździłeś w poselstwie od Ibn Asla do Takalów nad Nid en Nil?
— Ja — odrzekł zapytany.
— Ty psie, ty w siedmioro skręcony psi synu, śmiesz utrzymywać stosunki z łapaczami niewolników? No, tobie to się przyda pięćset, uważasz? Jak mam tych oto pięć palców, tak każę ci wyliczyć pięćset, ale nie odrazu, lecz tygodniowo po sto, na raty! Potem leć sobie na cztery wiatry i opowiadaj, jakie przyjęcie zgotował ci Abu Hamzaj miah! Niestety, nie mogę ci ściąć głowy, gałganie jakiś, bo odpowiadasz tylko za to poselstwo, ale nie troszcz się! Każde z tych pięćset uderzeń wryje się tak w twą pamięć, że sam dyabeł nie wypali ci go stamtąd piekielnym ogniem!
Gniew mudira znalazł nareszcie ujście. Surowy ten urzędnik zwrócił się teraz do.mnie z miną zupełnie przyjazną i nareszcie raczył mi podać rękę.
— Musisz, effendi być przy tem, gdy ten pies będzie jęczał pod razami. Pokrzepi ci to duszę i serce. O, bo niema większej przyjemności, jak podobne wykonywanie naszych dobrych i mądrych praw! No, ale opowiadaj nareszcie o wszystkiem, co zaszło od chwili, gdy poznał cię reis efiendina... albo — poprawił się zaraz i uśmiechnął się przytem — przeciwnie, kiedy ty jego poznałeś.
— To bardzo rozwlekła ’istorya i wymaga długiego czasu do opowiedzenia.
— Wszystko jedno. Z mocy mego urzędu powinienem wysłuchać sprawozdania, no, a do wykonania obowiązku czas zawsze znaleźć się musi.
— Pozwól, żeby opowiadał Ben Nil.
— A czemu nie ty sam?
— Gdy on skończy, dowiesz się sam, mimo że ci o tem ani słowa nie rzeknę.
— No dobrze, niech mówi!
Ben Nil zaczął, a ja sięgnąłem po drugiego papierosa i położyłem się na trawie twarzą do góry, ręce założyłem pod głowę i słuchałem, puszczając kłębki dymu. Opowiadający skracał o ile możności, ale nie zapomniał żadnego ważniejszego szczegółu. Z każdego jego słowa przekonywałem się, że mnie lubi nadzwyczaj. Mudir słyszał wprawdzie już coś niecoś od Hazida Sichara i dowiedział się też niektórych rzeczy z listu reisa effendiny, a mimoto słuchał opowiadania z niezmiernem zainteresowaniem i od czasu do czasu gestykulował lub wtrącał swoje słowa. A kiedy opowiadanie się skończyło, chwycił pudełko z zapałkami i papierośnicę i, wysypawszy zawartość na mnie, krzyczał:
— No, masz, effendi, pal, pal jeden po drugim, pal, bo zasłużyłeś na to! Klnę się na Allaha i proroka, że zasłużyłeś, a skoro tylko przybędziesz do mego domu, dam ci kilka pudełek, co mówię, dam ci całą skrzynię, pomimo że dyabelnie są drogie!
— Po ile płaciłeś? — zapytałem, bardzo ciekawy ceny papierosów, które niewiadomo, w jaki sposób zabłąkały się aż do Sudanu.
— Sztuka kosztuje całego piastra!
— O, to drogo! Powinieneś był się potargować.
— Eh, cóż znowu, — przerwał mi prawie gniewnie — ja się nigdy o nic nie targuję, lecz płacę rzetelnie i zaraz. Każdy piaster to jeden raz. Skoro drab otrzymał pięćdziesiąt takich razów, uciekł, pozostawiwszy mi towary, i krzyczał głośno, że mu znakomicie zapłaciłem. Możesz więc palić, effendi, i rozkoszować się wonnym dymem, bo z ciebie dyabelnie dzielny zuch i przypuszczam, że reis effendina, poznawszy cię, był tobą zachwycony. Wy chrześcijanie nie jesteście tak bardzo źli i zaczynam wierzyć, że reis uznał w tobie przyjaciela. Jestem mudirem i, na Allaha, to niecobądź, mimoto proszę cię o przebaczenie za zbyt szorstkie obejście się z tobą. Nie myśl jednak, że poniżam się aż do tego stopnia zadarmo. Musisz mi wzamian przyrzec jedną rzecz...
— Ba, ale czy będę w możności uczynienia temu zadość?...
— Założyłbym się, że wiesz, o co idzie...
— W tym wypadku... tak...
Uścisnął mi obie ręce i zawołał z radością:
— Hamdulillah! Idzie tu o razy, ale nie o pięćset, lecz pięć tysięcy! Słuchaj, effendi, musisz złapać Ibn Asla, lecz nie dla reisa efiendiny, tylko... dla mnie!...
— Dobrze!
— I tego grubego Turka, który się nazywa Murad Nassyr.
— Pięknie!
—I muzabira z kochanym mokkademem świętej Kadiriny.
— Niech będzie...
— Dziękuję ci, serdecznie, dziękuję! Toż dopiero będzie uroczystość, jakiej Faszoda jeszcze nie widziała. Wszystkich każę powiesić, ale naprzód każdy musi otrzymać należne mu... pięćset w podeszwy, nawet siostra Turka, na Allaha i ona także!...
— Mudirze, to przecie kobieta i coś podobnego byłoby przestępstwem...
— Wszystko mi jedno. Poco chciała poślubić łowcę niewolników, Ibn Asla?
— No, żeby sama chciała, o tem i mowy niema. Ona musiała, wszak małżeństwo to miało być tylko przypieczętowaniem stosunków handlowych między Ibn Aslem a jej bratem. >
— Nie gadaj głupstw, — przerwał mi — tu niema nikt nic do przypieczętowania oprócz mnie. Ja posiadam monopol w tej sprawie i przypieczętuję pięcioma setkami. Wszystkich tedy musisz mi dostawić, bo to przyrzekłeś...
— I dotrzymam słowa. Jednego tylko nie muszę ci dostarczyć, bo znajduje się już w twych rękach — sangaka arnautów...
— Ibn Muleja? Toż on cieszył się mojem głębokiem zaufaniem aż do tej chwili!... Sądzisz naprawdę, że on się zna z Ibn Aslem?
— Jestem o tem przekonany.
— A więc... więc otrzyma także swoje... pięćset...
Zamilkł nagle, widocznie coś sobie przypomniał. Po chwili rzekł:
— Tu więc należy szukać adresata... A ja łamałem sobie napróżno głowę... Efiendi, o mało co, a gotów jestem przyznać, że wierzyłem i ufałem człowiekowi, który tego nie był godzien.
— A ja mogę przysiąc, że Ibn Mulej jest wspólnikiem Ibn Asa.
— Możliwe, bardzo możliwe... Dopiero teraz pojmuję pewne ustępy listu, które były dla mnie niejasne.
— Mogę wiedzieć, o jakim liście mówisz?
— Owszem, możesz. Wczoraj moi ludzie przychwycili koło Bringhi Seribah jakiegoś Murzyna, który wydał im się podejrzany. Podczas rewizyi znaleźli w jego bujnych włosach list, i przynieśli mi go dziś rano, Pochodzi on z Seribah Aliab, która to miejscowość leży nad Bahr el Dżebel. Murzyn ów chciał uciec, ale go zastrzelono i oczywiście niczego dowiedzieć się od niego nie było można. Ów, do którego list był wysłany, miał go przeczytać i doręczyć Ibn Aslowi.
— Czyżby owa seriba należała do Ibn Asla?
— Nie wiem, bo jestem tu niedługo.
— Można więc to przypuszczać... Pozwolisz mi przeczytać ten list?
— Ależ z największą chęcią, effendi, tylko wiesz co? Przyszła mi do głowy wyborna myśl...! Sangak musi otrzymać ten list...
— Doskonale! Podejdziemy go w ten sposób, ale — kto mu go wręczy?
— Ty?
— Co? Mnie nie wolno pokazywać się jeszcze w Faszodzie.
— Dlaczego? Ci, przed którymi chcesz się ukryć, są jeszcze daleko.
— A gdyby przybyli już potajemnie...
— To niemożliwe! Na brzegach rzeki stoi dzień i noc warta. Ty musisz podać się za posłańca z Seribah Aliab i, jeżeli zatrzyma list, będzie to najlepszym przeciw niemu dowodem, no, a ja będę go ćwiczył tak długo, dopóki nie wyśpiewa wszystkiego, a w szczególności nie da nam wskazówek, w jaki sposób możemy wyśledzić tamtych złoczyńców.
— Zapominasz, mudirze, że nie jestem Murzynem i nawet, gdybym się ufarbował, mógłby poznać to po samych rysach twarzy. Czy jest wzmianka w liście o posłańcu?
— Ani jednego słowa o tem.
— W takim razie możeby to było i dobre. Zdaje mi się jednak, że byłoby o wiele lepiej, gdybyśmy odesłali list przez kogo innego, ale rozumie się wypróbowanego człowieka.
— Mów, co chcesz, ale ja ciebie tylko obarczę tym obowiązkiem, bo po pierwsze, rzecz jest tak niebezpieczna, że tylko bardzo odważny może się jej podjąć, a powtóre, idzie tu nietylko o samo doręczenie listu, lecz i o podsłuchanie sangaka, a do tego ty jeden się nadajesz.
Nie powinienem był zgodzić się na ten niepraktyczny, a nawet bardzo ryzykowny plan i, jak się później okazało, bardzo nawet niebezpieczny. Mudir jednak ujął mnie ogromnie swojem poczuciem sprawiedliwości. A ponadto, mimo chłodnego przyjęcia z początku, zmienił się dla mnie do tego stopnia, i to odrazu, że zaufał mi prawie w zupełności. To połechtało moją miłość własną i podjąłem się sprawy dość trudnej i odpowiedzialnej. „Tylko ty jeden" wyraził się mudir... A no, skoro tak, nie było innej rady, jak tylko dowieść mu, że się na mnie nie zawiódł.
— Dobrze, spróbuję! Gdzie i kiedy otrzymam ten list? >
— To już od ciebie zależy, rozkazuj!
— Gdzie mieszka sangak?
— Zajmuje cały dom w pobliżu koszar. Czy weźmiesz sobie list, czy mam ci go przysłać?
— Ani jedno ani drugie. Przedewszystkiem wskazane jest, abym się w biały dzień nie pokazywał w Faszodzie. Pójść więc mogę dopiero o zmroku, a że musiałbym wstąpić jeszcze do ciebie, byłoby to niepotrzebną stratą czasu. Posłać zaś listu nie możesz, bo w takim razie musiałby być wtajemniczony w sprawę ktoś trzeci, który szukałby mnie tutaj i potem mógłby się z tem wygadać. Sądzę więc, że najlepiej będzie, gdy ci dam Hazida Sichara, któremu list powierzysz, i on mi go tu przyniesie.
— Dobrze, poślę ci ponadto co do zjedzenia, bo zapewne jesteś głodny.
— Dziękuję ci, mamy jeszcze dosyć prowiantów w zapasie, ale natomiast przydałoby mi się jakie ubranie. Przypuszczam bowiem, że arnauta otrzymał dokładny mój rysopis, w którym nie pominięto najmniejszego szczegółu ubrania i uzbrojenia i, gdybym stanął przed nim, jak jestem, poznałby mnie odrazu. Nie mogę także wziąć ze sobą swej broni.
— Przecie tu każdy człowiek jest uzbrojony.
— Na wszelki wypadek prosiłbym cię o starą, długą flintę, stary nóż i jaki bądź pistolet. Nie wiem jeszcze, za kogo się podam, ale bezwarunkowo nie za bogatego człowieka, więc i ubiór mój musi być jak najprostszy.
— Życzeniu twemu stanie się zadość. Ale co poczną ci ludzie, podczas twojej nieobecności?
— Będą oczekiwali mego powrotu.
— Poco? Czyż nie lepiej, żeby się udali do mnie? Wieczorem nikt ich nie zobaczy. A ty prosto od arnauty udasz się do mego domu, zgoda?
— No dobrze, ale kim jesteśmy i co zamierzamy, musi to pozostać głęboką tajemnicą. Udaję przecie łowcę niewolników i jako taki nie mogę zamieszkać w twoim domu.
— Uwaga ta nie wytrzymuje krytyki, effendi. Przedewszystkiem zajmujemy się arnautą, z którym zapewne uporasz się jeszcze dzisiaj, poczem nie byłoby najmniejszego powodu, dla którego miałbyś się ukrywać poza miastem. Nie! Będziesz mieszkał u mnie i cieszę się tem bardzo, bo mam bardzo wiele z tobą do pomówienia i chciałbym się od ciebie dowiedzieć o stosunkach i urządzeniach tam na Zachodzie i nie pozwolę więc, abyś sterczał w lesie jak zapowietrzony. Masz zresztą jeńca, tego psa Bakwkwarę, przy sobie. Poco ci więc kłopotać się nim, skoro twoi towarzysze mogą mi go przyprowadzić. Zamknę go i, skoro tylko powrócisz od arnauty, zrobię ci tę przyjemność i wymierzę mu w twojej obecności pierwszą setkę.
— Rób jak chcesz, mudirze, ty jesteś tu panem! Ale w jaki sposób dostaniemy się przez wodę?
— Z zapadnięciem zmroku postawię na brzegu dwu zaufanych służących. Jednemu oddacie wielbłądy, które on zaprowadzi do pewnego Szyluka, drugi zaś przewiezie was w łódce do miasta i wskaże drogę do mego domu. Po twoim powrocie od arnauty omówimy wszystko szczegółowo, a teraz spieszno mi, bo musisz wiedzieć, że wyszedłem z domu potajemnie i w przebraniu i ludzie moi mogą się zaniepokoić o mnie.
— No dobrze, ale jeszcze muszę ci przypomnieć „Takalów. Czy zechcesz zająć się nimi?
— Allah! I ty jeszcze o to pytasz? Rozumie się, że chwycę wszystkich. Jeńców puszczę na wolność, a resztę ukarzę, pięciu morderców nawet zasądzę na śmierć. A nie zapomnij, że kążdy z nich otrzyma swoje pięćset i oblicz sobie, ile tego będzie razem... Podobnego gaudium Faszoda jeszcze nie widziała. Co to za przykład będzie miał z tego cały Sudan egipski! Zachwyt ogarnie wszystkich uczciwych ludzi, a groza łotrów i drabów! Tobie, effendi, zawdzięczać będę tę sławę, bo sam nigdy na coś podobnego byłbym się nie zdobył. Kiedy, twojem zdaniem, Takalowie tu nadciągną?
— Nie prędzej, jak pojutrze, ale wówczas należy się ich spodziewać każdej godziny.
— Dobrze, przyjmę ich, jak na to zasłużyli, a ten ich przyjaciel zakosztuje jeszcze wcześniej bastonady i niech wyje, ale tak głośno, żeby aż w Kahirze słyszano i tam w górze u Emina baszy!
Wstał, kopnął szejka potężnie, poczem odszedł z Hazidem Sicharem, ale po chwili wrócił jeszcze i rzekł:
— Nie biorę papierosów, abyś ty miał co palić. Papierośnicę zatrzymaj sobie na pamiątkę naszego pierwszego spotkania i niech cię Allah strzeże aż do zobaczenia się ze mną wieczorem!
Dałem połowę papierosów Ben Nilowi i obaj siedzieliśmy dłuższy czas w milczeniu, paląc i rozkoszując się wonnym dymem. Przedsięwzięcie, do którego się zobewiązałem, wydało mi się teraz po odejściu mudira o wiele straszniejsze, niż przedtem. Począłem nawet żałować, że się na coś podobnego odważyłem, ale niestety — stało się. Bakwkwara przewracał się z boku na bok, bo mudir kopnął go nie na żarty i bolało go to widocznie. Jeżeli żywił nadzieję, że będą go oszczędzać ze względu na godność szejka, jaką reprezentował, to po tem kopnięciu nie mógł się już łudzić i był pewny pięciuset kijów i to nie odrazu, lecz na tygodniowć raty! Można sobie wyobrazić ból, jaki cierpieć musi katowany, gdy razy poprzednie jeszcze się nie zgoiły, a tu nowe plagi się sypią i to przez pięć tygodni z rzędu, a w międzyczasie trzeba siedzieć, Allah wie, w jakim lochu! Drżał więc biedak, trząsł się cały ze zgrozy i, myśląc teraz, jak się to wszystko stało, nabrał przekonania, że mnie jednemu dolę swoją zawdzięcza i że nawet mógłby ujść tej doli, gdybym ja za nim się wstawił. W tej nadziei widocznie zagadnął mnie z wielką pokorą:
— Effendi, pozwolisz mi powiedzieć kilka słów?
Wciągu całej podróży zachowywałem się tak, jakbym go wcale nie widział i o niego się nie troszczył. Tak samo i teraz udałem, że nie słyszę jego słów:
— Effendi, mam ci coś do powiedzenia...
— Milcz! — krzyknąłem, mimo że zeznania jego mogły być dla mnie bardzo cenne.
— Będziesz żałował tego, effendi, jeżeli nie zechcesz mnie wysłuchać, bo to, co ci powiem, ma dla ciebie wielką wartość.
— Nie jestem ciekaw. Nie wykręcisz się już wcale od pięciuset, co w każdym razie dla twoich podeszew ma niesłychane znaczenie.
— Effendi... ale ja ci za to ofiaruję bardzo wiele...
— Cóż takiego? — zacząłem niby od. niechcenia.
— Wiadomości o Seribah Aliab, o której tu była mowa. Słyszałem i wiem, że wiadomości o niej mogłyby ci się przydać.
— No, możliwe... Znana ci jest ta miejscowość?
— Ależ, nawet bardzo dobrze.
— Czyją jest własnością?
— E, chciałbyś się dowiedzieć tanim kosztem... Ale ja odpowiem na wszystkie twoje pytania za pewne wynagrodzenie z twej strony.
— Dobrze, sądzę, że za jakie pięćdziesiąt plag sprzedasz chętnie swoją tajemnicę.
— Widzisz, effendi, ja mogę zgodzić się na wszystko, tylko nie na bastonadę. Jeżeli więc wstawisz się za mną do mudira i ten mnie uwolni od plagi cielesnej, to opowiem ci wszystko, czego tylko zażądasz.
— Alboż ty możesz wiedzieć tak wiele...
— Przynajmniej, co do Seribah Aliab wiem wszystko dokładnie, bo byłem tam osobiście.
— Poco, zaczem?
— Mogę ci to powiedzieć, skoro przyrzekniesz wstawienie się za mną; ponadto nie powinieneś robić z tego użytku, co usłyszysz i nie narażać mnie na dalsze kary.
— Ostatecznie mogę ci przyrzec, lecz czy moje pośrednictwo odniesie pożądany skutek, za to nie biorę odpowiedzialności.
— Ale ja jestem za to pewny, że mudir uczyni dla ciebie wszystko, co zechcesz.
— Mylisz się, lecz mniejsza o to. Przyrzekam ci, że powiem mu parę słów na twoją obronę, ale zwracam ci uwagę, że oszukać się nie dam. Jeżeli ci się zdaje, że wskutek wykrętów ujdziesz plag, to mylisz się bardzo grubo. Cóż zatem wiadomo ci o Seribah Aliab?
— Jest ona własnością Ibn Asla.
— Przypuszczałem to. No, a teraz zapewniam cię, że z zeznań twoich nie zrobię przed mudirem użytku i możesz być zupełnie szczerym. Czy ty z tym człowiekiem razem rabowałeś ludzi?
— Tak, effendi, ale nie powiedz o tem mudirowi
— Przyrzekłem ci to już przecie i wiem, jak straszne jest twoje położenie. Jako muzułmanin nie uważasz niewolnictwa za zbrodnię, ale za rzecz dozwoloną i uświęconą przez wiekowe tradycye, a obecnie zakaz podobnego procederu wydaje ci się naruszeniem tych tradycyi i praw. Czyż nie tak?
— Ależ akuratnie tak, effendi. Pomyśl, że my Bakwkwarowie żyjemy jedynie z hodowli bydła, a częsta zaraza trzody, panująca u nas powszednie, rujnuje nas doszczętnie! W tak ciężkich chwilach, nim się nowych trzód dochowa, stanowiło dla nas jedyny ratunek niewolnictwo. A robiliśmy tak: nasi wojownicy wynajmowali się przedsiębiorcom na łowy i otrzymywali za to od głowy każdego złapanego pewne, ściśle określone wynagrodzenie, a wypłacano nam nie pieniędzmi, lecz w ludziach, za których liczono nam bardzo mało; sprzedawaliśmy potem żywy towar o wiele drożej i to właśnie było naszym czystym zarobkiem.
— A ty nietylko dawałeś łowcom swoich żołnierzy, ale nawet sam brałeś udział w łowach?
— Tak. Punktem wyjścia była zawsze Seribah Aliab.
— Kto tam rządzi pod nieobecność Ibn Asla?
— Pewien wachmistrz, nazwiskiem Ben Ifram, który w potyczce stracił nogę i nie może już brać udziału w polowaniu, ale w domu jest bardzo dzielny i ponadto wierny Ibn Aslowi.
— Dosyć już na teraz. Możliwe, że później zażądam od ciebie więcej.
— Później? Mam nadzieję, że mudir puści mnie zaraz, jeśli wstawisz się za mną.
— I ja tak myślę, ale ty wiesz, jakie są nasze zamiary. Możliwe, że Ibn Asl podążył już stąd do Seribah Aliab i musimy go ścigać, no a ty byłbyś dla nas wybornym przewodnikiem.
— A niechże Allah zachowa! Coby moi ludzie myśleli, gdybym nie powrócił do nich w ciągu całych tygodni! Zresztą, czy mógłbym być waszym przewodnikiem przeciw Ibn Aslowi, który jest moim przyjacielem i obdarza mnie wielkiem zaufaniem.
— Może i racya, ale obecnie nie mamy powodu rozważać bliżej tej sprawy. To, co powiedziałem, było tylko przypuszczeniem, a nie postanowionym planem. Nie mówmy więc o tem i czekajmy spokojnie, co będzie dalej...
— Dobrze tobie mówić... czekajmy spokojnie — jęczał szejk. — Ty, oczywiście... możesz być spokojny... ale ja... ja...
Miła słuszność. Jego zeznania były dla mnie bardzo ważne, gdyż teraz wiedziałem już, gdzie szukać Ibn Asla, gdyby go w Faszodzie nie wytropiono.
Po upływie około trzech godzin wrócił Hazid Sichar, obładowany jak osioł. Przyniósł mianowicie ubranie dla mnie, broń, dwie pieczone kury, trochę ciastek i dużą flaszkę raki. Zabraliśmy się do tego z niezłym apetytem i daliśmy także trochę jeńcowi, który bądź co bądź należał do ludzi wyżej postawionych, i mimo wszystko należało to uwzględnić.
Na tem zleciał nam czas mniej więcej do czwartej godziny z południa, wedle naszej rachuby licząc. Do Nilu trzeba było jechać całą niemal godzinę, a o szóstej zapada wieczór, wobec czego należało przygotować się do wymarszu. Włożyłem na siebie przysłane mi przez mudira ubranie i wyglądałem w niem istotnie jak łowca niewolników, zwłaszcza, że twarz moja była opalona od słońca, tak samo jak i ręce. Około piątej wyruszyliśmy. Mudir wskazał Hazidowi Sicharowi miejsce nad Nilem, gdzie mieli nas oczekiwać służący i przestrzegał jeszcze przez tego ostatniego, abym się miał na baczności wobec sangaka, bo to człowiek bardzo silny i gwałtownego usposobienia.
Rozumie się, że dotyczący list przeczytałem uważnie i przekonałem się, że pisał go wspomniany wachmistrz. Pieczęci nie było żadnej, a tylko zaklejono go ciastem. Można więc było łatwo zalepić go nanowo bez obawy, aby adresat poznał się na tem, zwłaszcza w sztucznem świetle.
Zmrok zapadł już na dobre, gdy przybyliśmy na brzeg, gdzie oczekiwała nas służba. Jeden odebrał od nas wielbłądy i odprowadził je gdzieś tam do jakiegoś Szyluka, a drugi zabrał pakunki i przewiózł nas na łódce do miasta. Dodam jeszcze dla ścisłości, że dżelabi znajdował się razem z nami, a osły jego poszły na tę samą kwaterę, co i wielbłądy.
Po wylądowaniu zaprowadził nas służący naprzód pod koszary i wskazał mi dom sangaka, a potem zabrał tamtych do mudira.
O ile mogłem rozróżnić w ciemności, budynek był nieduży, parterowy i miał zaledwie dwa okna, wązkie, jak szczelina do strzelania w forcie. W pośrodku zaś znajdowały się nizkie i wązkie drzwi, okute blachą. Zamku w nich wcale nie było, a tylko namacałem jakąś klamkę, która za pociśnięciem poruszała się, ale drzwi otworzyć nie było można. Widocznie po tamtej stronie znajdowała się osobna zasuwka. Począłem tedy pukać i niebawem dały się słyszeć wewnątrz kroki i dość szorstkie zapytanie:
— Kto tam?
— Posłaniec z Bahr el Dżebel do sangaka.
— Przyjdź później, niema go w domu!
— Jestem tu obcy. Otwórz mi, a zaczekam do jego przybycia!
— Zapytam się o to! — brzmiała odpowiedź, a po pewnym czasie usłyszałem znowu odgłos czyichś kroków i zapytanie, ale już innym głosem:
— Czy coś bardzo pilnego?
— Bardzo. Mam ważny list.
— To mi go daj i nie potrzebujesz czekać!
— Nie można. List musi być doręczony do własnych rąk Ibn Muleja.
— Skoro tak, możesz wejść!
Zgrzytnęła żelazna zasuwa i drzwi się otwarły. Wszedłem do obszernej sieni, oświetlonej lampą olejną, którą żołnierz trzymał w ręku. Nosił on mundur arnauty i miał przy sobie nawet tu w zamkniętym domu dwa pistolety, dwa noże do sztyletów podobne i zakrzywioną szablę. Z twarzy sądząc, człowiek ten nie należał do zbyt uprzejmie usposobionych ludzi, a oczy błyszczały, jakby mnie zasztyletować niemi zamierzał.
— Chodź tu, bliżej! — rzekł gburowato. — Czemu tłuczesz się po nocy? Nie mogłeś przybyć wcześniej?
— Przybyłem tu dopiero przed chwilą i muszę też wracać jeszcze w ciągu dzisiejszej nocy, a zresztą dano mi rozkaz, abym doręczył list natychmiast.
— Jak słyszę, z ciebie wcale nie kiep i umiesz się odciąć, ale pamiętaj, że jestem arnautą i noże moje bardzo łatwo dają się wyjmować z za pasa. Marsz za mną!
Żołnierz zaryglował drzwi, a ja tymczasem rozejrzałem się lepiej po sieni, która wyglądała jak strażnica wojskowa, bo na ścianach wisiały po obu stronach karabiny. Naprzeciw głównego wchodu były drugie drzwi, poza któremi znajdowała się obszerna izba. Ze sufitu zwieszał się gliniany, czteroramienny pająk, a w nim błyszczała skąpo lampa olejna. W każdej ze ścian znajdowały się drzwi; okna wcale nie było. Pod świecznikiem na podłodze rozścielono rogożę. Siedziało tu kilku żołnierzy, zajmując się grą w kości. Przywitali mnie wzrokiem nie bardzo zachęcającym. Mój przewodnik przysiadł się do nich, aby rozpocząć przerwaną grę nanowo, i rzekł przytem do mnie z lekceważeniem:
— Tu zaczekasz, dopóki nasz przełożony nie wróci, ale musisz siedzieć cicho i nie przeszkadzać nam, bo w przeciwnym razie pożałowałbyś tego!
Położenie moje było wcale nie do pozazdroszczenia. Drzwi na zewnątrz zamknięte, a tu siedzi pięciu drabów, dzikich i butnych, gotowych każdej chwili do sprzeczki. Na dobitek uzbrojenie moje było więcej niż marne i w razie czego mogłem liczyć jedynie na własną zręczność i siłę. Broń swoją, ubranie, zegarek i wogóle cały swój majątek dałem do przechowania Ben Nilowi.
Z rozmowy arnautów wywnioskowałem, że byli to ludzie prawie dzicy. Każda niemal partya gry kończyła się tak wielką sprzeczką, że omal krew się nie polała. Na mnie nie zwracano najmniejszej uwagi, z czego byłem bardzo zadowolony. Czas dłużył mi się okropnie, zwłaszcza że nie miałem zegarka, w każdym jednak razie czekałem co najmniej trzy godziny w tem przedpieklu, aż nareszcie począł się ktoś dobijać do drzwi z wielką gwałtownością.
— Sangak — rzekł, zrywając się ów arnauta, który przedtem mnie otwierał, a który prawdopodobnie był podoficerem. Zerwali się też na równe nogi i jego towarzysze, pozostawiając kości na rogoży, widocznie w tym celu, aby sangak zobaczył, czem się zajmowali w czasie jego nieobecności.
Podoficer, wpuściwszy sangaka do sieni, meldował mu pocichu o mojem przybyciu, poczem weszli obaj do izby. Są twarze ludzkie, które bardzo łudząco przypominają typy tego lub owego zwierzęcia. Ludzie o takich twarzach odznaczają się niezawodnie własnościami dotyczących zwierząt. Pomyślałem sobie to, gdy zobaczyłem dowódcę arnautów, który przypominał mi rozjuszonego byka z rogami, nastawionymi do kłucia.
Przybyły byk, w ludzkiej postaci, spojrzał na mnie przelotnie i burknął:
— Chodź!
Podoficer otworzył naprzeciw leżące drzwi, przez które sangak wszedł pierwszy, a ja postępowałem za nim przez jakąś ciemną ubikacyę do trzeciego, gdzie paliło się światło. Tu sangak zatrzymał się i rzekł grzmiącym, basowym głosem:
— Hej tam, uważać! Zdawało mi się, że u wejścia stał jakiś drab i nadsłuchiwał, ale, spostrzegłszy mnie, uciekł. Weź więc sobie kilku ludzi, przedostań się przez tylny mur i jedni niech idą lewą, drudzy prawą stroną naokoło domu! Jeżeli drab ten powrócił, to złapcie go i przyprowadźcie do mnie!
Pokój, w którym znajdowaliśmy się, był rzęsiście oświetlony i wyglądał na selamlik[116]. Wzdłuż ścian były ławy, wyłożone poduszkami, a na środku leżał wielki i miękki dywan. Sangak, po odejściu podoficera, zwrócił się do mnie:
— Masz do mnie list?
— Tak, od wachmistrza Ben Iframa.
— Pokaż!
Wziął do ręki list niedbale i, patrząc na mnie wzrokiem badawczym, zapytał: — Twoje nazwisko?
— Iskander Patras.
Wybrałem greckie nazwisko dlatego, ponieważ: z rysów mej twarzy można było spostrzec odrazu, że należę do Europejczyków, a zresztą w tych okolicach Sudanu nie brak tu i ówdzie Lewantyńców, służących bądź to przy wojsku, bądź też zajmujących się kupiectwem.
— Jesteś więc Grekiem. Skąd pochodzisz?
— Urodziłem się z rodziców Greków w Kahirze.
— Chrześcijanin?
— Tak.
— Obojętne mi. Czem się zajmujesz w Seribah Aliab?
— Jestem tłómaczem. Wałęsając się długi czas pomiędzy Murzynami, nauczyłem się ich narzeczy.
— O, to wygodne zajęcie. Zarabia się pieniądze bez powąchania prochu — zauważył lekceważąco. — Zobaczymy, co ów.Ben Ifram ma mi do powiedzenia.
Teraz dopiero obejrzał list, a we mnie serce biło: jak młotem. Pokój bowiem był bardzo dobrze oświetlony i sangak łatwo mógł zauważyć, że z zaklejeniem nie wszystko w porządku. Na szczęście ciekawość jego była większą niż podejrzliwość. Rozerwał kopertę i czytał, będąc ode mnie odwróconym, poczem schował list do kieszeni i, zwróciwszy się do mnie, zaczął:
— Wiadoma ci jest treść listu?.
— Wachmistrz nic mi nie mówił.
— Wiesz dla kogo jest przeznaczony?
— Dla ciebie przecie.
— Ależ nie, nie dla mnie, lecz dla twego pana Ibn Asla i, jeżeli wachmistrz nie powiedział ci tego, to znak, że ma do ciebie mało zaufania.
— Mnie się zdaje, że gdyby go nie miał, nie posyłałby mnie do Faszody...
— Hm... ale z pewnością uważa cię za gadułę... W jaki sposób odbyłeś podróż?
— Na małej łódce aż do jeziora No, tam zaś spotkałem pewien noker z Diakin, który zmierza do Chartumu i właśnie przysiadłem się.
— Kiedy przybyłeś tutaj?
— Zaraz po zachodzie słońca.
— Szczególne! Byłem dłuższy czas na rzece powyżej miasta i nie zauważyłem żadnego nokeru.
— Nie chciano mnie tu wpuścić — rzekłem żywo, aby go zagadać — i musiałem czekać całe trzy godziny.
— Widocznie jesteś głodny, skoro się skarżysz. Dostaniesz jeść i potem będziesz mi opowiadał o seribie.
Kazał mi usiąść i wyszedł. Wolałbym był, żeby mi był kazał odejść. Dowiedziałem się bowiem, że on zna wachmistrza i seribę, a z tego wynika, że i Ibn Asl nie jest mu obcy. Ba, ale czy można było odejść? Bez jego pozwolenia i wiedzy wyjście było wykluczone. Rad nierad, musiałem się pogodzić z losem i czekać, co przyniesie każda następna chwila.
Jego ostatnie słowa: „Dostaniesz jeść i będziesz opowiadał o seribie* nie wróżyły dla mnie nic dobrego. Co prawda, samo jedzenie nie wzbudzało we mnie żadnego niepokoju, ale owo opowiadanie!....
Co ja mogłem wiedzieć o seribie? Szejk Bakwkwarów chciał wprawdzie opisać mi ją, ale nie pozwoliłem mu na to. Zresztą, gdyby nawet był to uczynił, to jeszcze nie możnaby się wyplątać, jeżeli sangak zechce oczywiście zadać tysiące pytań. Dobrze opowiedzieć mógł tylko ten, kto tam był osobiście.
Po chwili wrócił sangak, trzymając w ustach zapaloną fajkę. Za nim wszedł arnauta, niosąc na desce olbrzymią kość, na której tu i ówdzie zauważyć można było strzępy mięsa. Były to resztki uda wołowego i wyglądały, jakby psy żarły się o każdy kęs. Arnauta położył deskę na środku pokoju i odszedł, a sangak rozkazał mi:
— Siadaj i jedz!
Co do zajęcia miejsca, to mogłem go posłuchać, ale druga część rozkazu była prawie nie do wykonania, Mimo wszystko próbowałem zabrać się do tego przy pomocy noża i, kiedy przypatrywałem się kości ze wszystkich stron, gdzie najłatwiej można coś odkroić, sangak zapytał:
— Dawno już jesteś w Seribah Aliab?
— Od dwu lat — odrzekłem, męcząc się porządnie w celu odkrojenia żylastego strzępka mięsa.
— Kto cię przyjął do służby?
— Sam Ibn Asl w miszrah Omm Oszrina. Amr el Makaszef, szejk Bakwkwarów, polecił mnie bardzo gorąco.
— Makaszef? Przemawia to na twoją korzyść, bo to nasz zaufany znajomy. Jakże się powodzi wachmistrzowi?
— Nieszczególnie. Odnowiła mu się rana na nodze.
— Allah! Gotów umrzeć nieborak... Cóżeście robili w czasie nieobecności Ibn Asla?
— Asakerzy ćwiczyli się w mustrze, ja zaś byłem w podróży.
— Jakto? Przecie tłómacz powinien być obecny zawsze w seribie. Gdzieżeś więc bywał?
— Tłómacz nadaje się do wielu innych rzeczy, ważniejszych niż musztra... Bawiłem między czarnymi w celu przygotowania dobrego połowu i istotnie przedsięwzięcie moje rokuje jak najlepsze nadzieje. Wachmistrz poruczył mi obecnie drugą taką podróż.
— Obecnie? Dokąd cię wysyła?
— Do Takalów.
— Ależ to zupełnie w przeciwnym kierunku! Zresztą, co prawda, i stamtąd otrzymujemy niewolników. Czy tylko trafisz do tego plemienia?...
— Byłem tam już kilka razy. Mek jest dla mnie bardzo życzliwie usposobiony zarówno jak i jego powiernik Szedid, którego znać musisz niewątpliwie, a który zawarł ze mną ściślejszą przyjaźń.
— Co ja słyszę? Znasz tego olbrzyma i nawet jesteś jego przyjacielem? Jeżeli tak, to istotnie znaczysz dla nas bardzo wiele. Jak długo szamierzasz zabawić tutaj?
— Nie długo. Noker, którym zamierzam jechać aż do wyspy Metaryi, odpływa stąd przed północą.
— Jedz zatem prędko, ażebyś się nie zapóźnił! A strzeż się po drodze przed reisem effendiną, szczególnie staraj się ominąć pewnego psa chrześcijańskiego, którego obecnie wszędzie pełno na całej przestrzeni aż do Chartumu!
— Chrześcijanin? Przecie i ja jestem chrześcijaninem, wobec czego nie mam powodu ustępować mu z drogi.
— Wiele, bardzo wiele jest przyczyn, dla których musisz się go obawiać. To sprzymierzeniec reisa effendiny i to głównie przeciw nam. Jak się przekonuję, nie słyszałeś jeszcze o nim, więc muszę ci opowiedzieć...
Byłem bardzo zadowolony z obrotu rozmowy. Udało mi się wybadać znakomicie arnautę, który uwierzył mi i zaufał. Mogłem ponadto wymknąć się jak najprędzej pod pozorem, aby się nie spóźnić na okręt a przez tych kilka chwil chciał mi sam opowiadać ciekawe rzeczy o effendim, przez co niebezpieczeństwo zdemaskowania mnie wskutek zręcznych pytań, zupełnie minęło. Czyż nie sprzyjało mi szczęście? Do tej chwili — tak, ale niestety, odwróciło się nagle ode mnie, jakby obrażone za to, że o niem z chlubą myślałem. Oto na zewnątrz domu u wejścia wszczął się wielki zgiełk i krzyk. Otwarto drzwi z hałasem i zatrzaśnięto je napowrót, poczem przybył jeden z żołnierzy i zameldował:
— Panie! Schwytaliśmy draba, który podsłuchiwał pode drzwiami.
— Dajcie go tu!
— W chwili, gdyśmy go schwytali, przybył do nas pobożny pan ze swoim przyjacielem. Zdawało się, że go znają. Chcieli widzieć się z tobą.
Wypowiedziawszy to, wyszedł, a mnie aż ciarki przeszły... Był jakiś „pobożny" pan! Hm! A któżby był tym obcym, którego schwytano? Czyżby Ben Nil? Możliwe, że nie mogąc się mnie doczekać...
Wtem otwarły się drzwi i wniesiono do izby — biedaka... Ben Nila!
Powstałem i usunąłem się w kąt, aby mnie ode drzwi nie można było zauważyć odrazu. Pięciu drabów trzymało Ben Nila, a około ośmiu czy dziesięciu postępowało za nim, w tyle zaś pojawił się... mokkadem świętej Kadiriny i muzabir. Obaj ci ostatni godzili na moje życie aż dotąd bez skutku, ale teraz... Sprawa dla mnie przybrała obrót nie bardzo wesoły. Co było począć? Pięciu arnautów trzymało Ben Nila, dziewięciu stało w pogotowiu, a do tego dodać trzeba sangaka i tych dwu gałganów, a więc razem dwanaście osób oprócz, rozumie się, tych, którzy musieli zostać przy Ben Nilu. W razie ucieczki rzuciłoby się na mnie dwunastu mężczyzn, a w budynku było ich niezawodnie jeszcze więcej. Oprócz tego drzwi były zamknięte, a na dobitek nie miałem przy sobie własnej broni! Rozważywszy to wszystko dokładnie, powziąłem jedno jedyne postanowienie, jakie było w tym wypadku możliwe.
— Coś ty zacz, psie? — krzyczał sangak do Ben Nila. — Czemu się kręciłeś koło mego domu?
Zapytany nie zdołał jeszcze mnie spostrzec i zapewne chciał się wykręcić za pomocą kłamstwa, ponieważ odrzekł:
— Panie! ja nie miałem żadnych nieuczciwych zamiarów. Jestem majtkiem na okręcie, który się tu zatrzymał, i chciałem....
— To kłamstwo — przerwał mu mokkadem. — Nie wierz mu, sangaku! My go znamy!
— Tak? Powiedzcie więc, kto to!
— Panie, serca nasze pełne są radości i wesela, a i ty zdumiejesz się naszą odpowiedzią. Schwytaliśmy człowieka, który jest towarzyszem naszego najstraszniejszego wroga...
— Jakiego wroga?
— Ten młody drab jest towarzyszem obcego effendiego i nazywa się Ben Nil. Gdzie jednak znajduje się jeden, tam znajdować się musi i drugi, bo są nierozłączni, a że mamy Ben Nila w ręku, jest tedy pewność, że i jego pan przebywa w Faszodzie.
— Czy możliwe? To ma być Ben Nil? — krzyknął sangak z niedowierzaniem.
— Tak jest. Nie mylimy się, bo go znamy bardzo dobrze. Każ go chłostać i męczyć, dopóki nam nie powie, gdzie szukać jego pana!
— To zbyteczne — rzekłem, występując z kąta na środek. — Mogę wam sam powiedzieć, gdzie się znajduję.
Słowa te wywołały zupełnie inne wrażenie, niż się spodziewałem. Miałem bowiem zamiar poddać się bez obrony, gdyż tę uważałem za rzecz wielce nierozsądną, a liczyłem tylko na korzystniejsze okoliczności później. Sądziłem nawet, że oni natychmiast rzucą się na mnie i powałą mnie, gdy tymczasem było zupełnie przeciwnie.
— Efendi, effendi sam! — krzyczał muzabir. — Jest tu w pośród nas. Allah, niech nas strzeże! o Allah, Allah!
Przerażeni ludzie stali jak posągi z kamienia, otwarłszy szeroko usta, a żaden się nawet nie ruszył i to właśnie należało wykorzystać. W dwu skokach znalazłem się obok Ben Nila, wyrwałem go z rąk siepaczy i rzuciłem nim między arnautów w drzwiach tak, że się rozlecieli po kątach, sam zaś pobiegłem za nim aż do sieni. Poza mną jednak opamiętano się.
Sangak wrzeszczał na całe gardło, aby nas łapać. Nagle Ben Nil się potknął i upadł, a ja, chcąc go podnieść, pochyliłem się, gdy wtem otwarto nagle drzwi, które uderzyły mnie kantem w skroń, a równocześnie wybiegli arnauci. Czułem, jak mnie pojmano. Broniłem się jeszcze rękami i nogami, ale ostatecznie ubezwładnili mnie i wnieśli napowrót do pokoju sangaka, gdzie i mnie skrępowano powrozami tak samo jak i Ben Nila.
Moment zaiste trudny do opisania. We mnie gotowało się wszystko, Ben Nil również omal nie oszalał, ale i arnauci ledwie mogli chwycić oddech z przestrachu i wytężenia. Sangak usunął ich na bok, aby mieć do nas przystęp, miął obydwoma rękami brodę i rozdzielał ją na kosmyki, poczem ozwał się szyderczym, lecz zarazem tryumiujacym tonem:
— Co za dzień! Co za szczęśliwa godzina! Co za niespodzianka! Czy też uszy moje słyszały należycie? Człowiek ten nie byłby próbował ucieczki, gdyby się nie poczuwał do winy. Widocznie jest tym, za którego chcemy go uważać.
— Ba! Przecie powiedziałem ci sam, kim jestem — odrzekłem mu na to.
— Proszę! Co za bezczelność i bezwstyd, z jakim się do tego przyznaje! Podnieście drabów i ustawcie koło ściany, niech im się dobrze przypatrzę!
Rozkaz ten wykonano i, gdyśmy, jak jakie okazy na wystawie, przyciśnięci byli do muru, sangak przystąpił do mnie i, wypowiedziawszy wszystko, co tylko o mnie słyszał, dodał wkońcu:
— I czego szukasz teraz u mnie? Na wszelki wypadek nie przybyłeś tu bez celu.
— Zapewne.
— Powiedz zatem, co masz przeciwko mnie?
— Możliwe, że wyjaśnię ci to później, ale nie teraz.
Wtem zwrócił się do mokkadema i muzabira:
— Ten najbardziej przeklęty ze wszystkich giaurów jest o wiele więcej zły i niebezpieczny, niżeście mi to opisali. Pomyślcie tylko... Przyszedł do mnie, nazwał się Iskander Patras, podał, że jest tłómaczem w Seribah Aliab, dał mi list, który najprawdopodobniej sam napisał no i — pytam was teraz, w jakim celu to wszystko?
— Bez wątpienia w celu dla ciebie jak najgorszym — odrzekł mokkadem — i, jeżeli ci tego nie wyjawi, każ go chłostać aż do skutku!
— Ależ owszem, spróbuję tego Środka i to zaraz.
— A potem oddasz go nam. Dostawimy go Ibn Aslowi, który zgotuje mu należny los, a którego to losu uszedł już raz bezkarnie.
— Tak — wtrąciłem. — Ibn Asl miał poobcinać mi ręce i nogi i zechce uczynić to teraz, ale do tego jeszcze daleko. Ty zaś, sangaku, nie potrzebujesz mnie biczować w celu wydobycia ze mnie tajemnicy, bo ci ją wyjawię dobrowolnie. Oto przyszedłem do ciebie z ostrzeżeniem przed Ibn Aslem i jego ludźmi.
— Z jakiem ostrzeżeniem? Zwaryowałeś chyba!... — odparł szyderczo.
— W takim razie zwaryował i mudir, który wysłał mnie do ciebie.
— Mudir! To kłamstwo!
— Zapytaj Ben Nila. Mieszkamy u mudira i on mnie posłał, abym się rozmówił z tobą o Ibn Aslu.
Wiadomość ta przeraziła go.
— Psie, powiedz prawdę! — rozkazał Ben Nilowi. — Gdzie mieszkacie?
— U mudira.
— Mówił o mnie?
— Tak jest.
— Zmówiliście się obaj i kłamiecie!
— Myśl, co ci się podoba, ale ja do rzędu moich czynów, które poprzednio wyliczyłeś, dodam jeszcze niektóre. Dowiesz się od Ibn Asla, że on wysłał na pustynię dowódcę Bakwkwarów el Makaszefa, którego ja schwytałem i oddałem w ręce mudira. Działo się to bezpośrednio, nim do ciebie przybyłem. Szejk więc siedzi teraz pod kluczem i otrzyma swoje sławne „pięćset“, jeżeli oczywiście nie spotka go los o wiele gorszy.
— Człowieku, jakie ty szkody nam wyrządzasz! Jabym cię starł na proch!
— Odechce ci się tego, ponieważ mudir każe cię natychmiast aresztować, skoro tylko nie powrócę do niego przed północą. Możesz być tego pewny.
— Nie wierz mu, to kłamstwo, by się wykręcić — zauważył mokkadem.
— Dowiem się za parę minut o wszystkiem — odrzekł sangak i wyszedł na chwilę, a powróciwszy wziął na stronę mokkadema i muzabira i rozmawiał z nimi długo, po cichu wprawdzie, ale z wielkiem ożywieniem. Trwało to, dopóki nie wszedł jeden z arnautów.
— No? — zapytał sangak.
— Szejk Bakwkwarów jest przykuty na łańcuchu w więzieniu; widziałem go — meldował żołnierz.
— Połóżcie teraz jeńców na ziemię — rozkazał sangak — i wynoście się wszyscy.
Ułożono nas na podłodze. Arnauci wyszli, a tamci trzej w kącie jeszcze się ze sobą sprzeczali, ale nie można było z tego zrozumieć ani słowa. Z gestykulacyi tylko sądziliśmy, że idzie o rzeczy bardzo ważne. Nareszcie i oni zwrócili się do wyjścia, a sangak ozwał się do mnie w przelocie:
— Obmyśliłeś wszystko bardzo zgrabnie, ale teraz nic ci już nie pomoże. Nie zobaczymy się już nigdy, I niech was obu dyabli wezmą, psy jedne!
Splunął i wyszedł. Przez krótki czas leżeliśmy sami w pokoju. Co miałem począć? Czynić wyrzuty Ben Nowi, że z obawy o mnie popełnił głupstwo? Bynajmniej! Zresztą nie polepszyłoby to wcale położenia.
Ale on czuł w tej chwili to samo, bo rzekł do mnie:
— Efendi, popełniłem wielką nieostrożność, której bezwarunkowo nie możesz mi przebaczyć. Wylej więc swój gniew na mnie, a to będzie mi milsze, niż milczenie, które duszę moją dławi.
— Ja się wcale na ciebie nie gniewam — odrzekłem. — Wyrządziłeś szkodę sobie samemu, a nie mnie.
— Jakto? Toż gdybym był nie dał się złapać, byłbyś obecnie na wolności.
— Mylisz się. Byliby mnie poznali i bez tego.
— Tylko że tobie jednemu mogła się łatwiej udać ucieczka.
— Nie łatwiej, lecz nawet gorzej.
— Jeżeli tak jest w rzeczywistości, to nie mam się już czem martwić, rozumie się, co do twego gniewu, ale co do tego, co nas czeka... a czeka nas niewątpliwie śmierć. Uciec z rąk tych ludzi, którzy nas tak nienawidzą, nie będziemy już mogli.
— Nie mam najmniejszej ochoty martwić się tem, czy się nam uda uciec, lub nie. Wszak znajdowaliśmy się nieraz w gorszem jeszcze położeniu i jakoś poszło. Czy naprzykład w głębokiej studni w Sijut miałeś jaką nadzieję ratunku? Jestem przekonany, że nic złego nie stanie się nam tu, w Faszodzie, ale zapewne wyślą nas tam, gdzie znajduje się Ibn Asl, i na to przygotowanym być należy. Cieszę się, że nie mam przy sobie swej broni i innych rzeczy, bo zabranoby mi to, a potem w razie ucieczki mogłoby wszystko przepaść bezpowrotnie. A jak tam z twoim majątkiem?
— I ja nie mam nic. Flintę i pistolety zostawiłem u mudira i, ażeby nie domyślił się, co zamierzam, wziąłem jedynie nóż, ale ten mi odebrano.
W tej chwili weszli do pokoju czterej żołnierze, niosąc maty i powrozy. Ludzie ci zakneblowali nam usta, zawiązali oczy i owinęli potem w maty, obwiązując po wierzchu powrozami. Przedstawialiśmy więc dwa duże w formie walca tłomoki, które zabrano i wyniesiono. Głowy jednak wystawały nam z tego opakowania, i dzięki temu, mogliśmy przynajmniej oddychać, podczas gdy jakikolwiek ruch ręką lub nogą był niemożliwy. Oczywiście nie mieliśmy pojęcia, dokąd nas niesiono. Czułem tylko, że niosący mię utykali od czasu do czasu na kupach gnoju, a potem usłyszałem plusk wody i nareszcie ułożono nas na twardych deskach, a równocześnie zabrzmiał głos komendy:
— Teraz jazda! Prędko i ostrożnie!
Uderzyły wiosła o wodę, co naprowadziło mię na domysł, że znajdujemy się w łodzi. Wokoło panowała głucha cisza, przerywana tylko od czasu do czasu szeptem wioślarzy, ale nie rozumiałem z tego ani słowa.
Później, gdyśmy mieli już Faszodę daleko poza sobą, rozmawiano głośniej, ale niestety nie o, naszej podróży. Były to tylko słowa komendy, dotyczące wiosłowania lub steru. Mijał czas bardzo a bardzo długi, i gdy łódź zatrzymano, miałem wrażenie, że podróż trwała przynajmniej cały dzień.
— Kto tam? — zawołał ktoś, jak mi się zdawało, z nieodległej wysokości.
— Ludzie sangaka.
— Czy jest Ibn Asl?
— Nie, ale przybędzie niebawem.
Upłynęła spora chwila, podczas której rozmawiano około nas pocichu, i nie mogłem niczego się domyślić, tylko z chwilowych wybuchów wywnioskowałem, że się wszyscy bardzo cieszą. Po pewnym czasie przymocowano nas do liny i wyciągnięto do góry, jak worki zboża. Tam „rozpakowano" nas, odwiązano oczy i usta, i spostrzegłem, że znajdujemy się na pokładzie jakiegoś okrętu. Około nas zgromadziło się co najmniej dwudziestu ludzi. Mogłem widzieć ich twarze, bo księżyc świecił jasno. A zatem odgrywaliśmy rolę pakunków nie przez dzień cały, lecz zaledwie kilka godzin, bo jeszcze nawet nie Świtało. Nic zresztą dziwnego, że czas w tem szczególnem położeniu dłużył się tak bardzo.
Człowiek, stojący najbliżej mnie, był mi znajomy, i to ni mniej ni więcej, tylko Murad Nassyr we własnej swojej grubej osobie. Przypomniałem sobie natychmiast jego słowa, rzucone mi na pożegnanie w Korosko. Były one dosyć groźne, a mimo to nie obawiałem się go tyle, ile jego wspólników, którzy posiadali znacznie więcej energii i zaciekłości. Rozmawiał z człowiekiem, który zapewne należał do tych, co nas tu przywieźli.
— Czemu nie przybył razem mokkadem i muzabir? —
— Udali się z Faszody drogą lądową do Dinków, gdzie Ibn Asl werbuje ludzi. Obaj mają zawiadomić go o przychwyceniu eifendiego i Ben Nila.
— Ależ oni go tam nie znajdą, bo powinien pojawić się tu lada chwila razem z nowozaciężnymi ludźmi, i jeżeli tak, to będziemy musieli zaczekać tu aż do ich powrotu i tracić czas nadaremnie.
Słowa te świadczyły, że Murad Nassyr nie należał do ludzi przezornych, ani nawet do mądrych, bo wygadał się w mojej obecności, że Ibn Asl werbuje ludzi u Dinków. Teraz dopiero zwrócił się do mnie Murad Nassyr i wycedził przez zęby:
— Przypominasz sobie, psie, kto jestem? Sięga pamięć twoja aż tak daleko?
A nie otrzymawszy odpowiedzi, mówił dalej zjadliwym tonem:
— Przypomnij sobie Korosko i słowa, które tam do ciebie wyrzekłem.
I znowu nie odpowiedziałem, co go jeszcze więcej gniewać zaczęło, mówił więc:
— Groziłem ci wówczas: Jeżeli cię kiedykolwiek spotkam, to cię zetrę na miazgę! I spotkanie to nastąpiło obecnie, z czego wynika, że powinieneś przygotować się na śmierć. Jesteś zgubiony, i jakakolwiek litość względem ciebie z naszej strony jest stanowczo wykluczona.
Zdawało mu się, że groźba aż do tego stopnia posunięta zmusi mnie do mówienia, lecz się pomylił.
Zgniewało go to okropnie, krzyknął więc, doprowadzony do ostateczności:
— Otworzysz usta, czy nie, ty... ty... zabłocona ropucho? A może straciłeś mowę ze strachu?
Na to roześmiałem się głośno i odrzekłem:
— Może ze strachu przed tobą? Cha, cha, cha! a to doskonałe! Mój kochany grubasie, nie daj się wyśmiać. Ciebie nie może się obawiać żaden wogóle człowiek, a już najmniej ja. Pilawę[117] z owczym ogonem potrafisz zjeść, ale ponadto jesteś do niczego.
— Będziesz jeszcze dowcipkował, psie jakiś? Toż ja gotów jestem podwoić ci męczarnie!
— Daj mi pokój. Wyglądasz z swemi groźbami tak głupio, że naprawdę trudno się powstrzymać od śmiechu. Znasz mię tak długo, bo począwszy od Algieru, i mogłeś do tego czasu przekonać się, że twoje gadulstwo nie wywiera na mnie żadnego wrażenia.
Połóż się raczej spać i nie próbuj nawet wzbudzić we mnie strachu, bo to głupie i bardzo a bardzo śmieszne.
Wtem grubas kopnął mnie i rzekł:
— Już ja cię nauczę, psie jeden! Wiadomo ci, jakie męczarnie masz obiecane, ale o ile one będą straszniejsze, o tem ani ci się śniło. A może myślisz, że i tym razem uciekniesz? Ho, ho! Ja, ja sam będę cię pilnował, dopóki Ibn Asl nie przybędzie. Hej, ludzie, zabrać obu i marsz za mną!
Poszedł ku przodowi okrętu, a nas poniesiono za nim aż do budki, znajdującej się na pokładzie. Wpakowano nas tu do małej ciupki, oświetlonej lampką olejną. Na pierwszy rzut oka przekonałem się, że ściany kajuty nie były sporządzone z desek, lecz z płótna, rozciągniętego między odpowiednio umocowanymi drągami. Na zewnątrz rozprzestrzeniono na tych płótnach maty i rogoże. Przednia ściana składała się z kilku kawałków płótna, zwisającego z góry w dwóch płachtach, które stanowiły zarazem drzwi. Drugi kawał płótna, rozwieszony wpoprzek, przedzielał kajutę na dwie części; w jednej z tych właśnie części umieszczono nas, z drugiej zaś dolatywały nas głosy kobiece, co naprowadziło minie na myśl, że znajduje się tam zapewne siostra Turka ze swoją służącą. Z tyłu była jeszcze jedna ściana poprzeczna, którą w tej chwili odchylono tak, że odsłaniał się widok na cały dziób okrętu, zawalony rozmaitymi pakunkami i rupieciem.
Widocznie wyprzątnięto je z kajuty, aby zrobić miejsce dla nas. Turek obejrzał dokładnie więzy na naszych rękach i nogach, poczem kazał powbijać w tyle pokładu grube gwoździe i do nich nas przymocowano, zapewne z przezorności, która wcale nie była zbyteczna, gdyż w razie rozluźnienia więzów mogliśmy łatwo się oswobodzić i mieć wolną drogę do ucieczki.
— Teraz to żaden z was ani się ruszy — rzekł z odcieniem zadowolenia Turek, — i niechby który spróbował ucieczki! Ibn Asl przybędzie tu najdalej w południe, no i losy wasze natychmiast się rozstrzygną. Ja mieszkam tuż za płótnem i mogę słyszeć każde wasze słowo. Gdybym więc zauważył choćby nieznaczny podejrzany ruch z waszej strony, nie będę szczędził wcale bata. Niechże wam Allah udzieli miłego spoczynku i... przyjemnych marzeń!
Ostatnie słowa wypowiedział z nietajoną ironią i, zabrawszy swoich ludzi, oddalił się. Przez cienkie płótno mogliśmy obserwować w drugim przedziale światło i poruszający się cień grubasa, wskutek czego można było wnioskować, co robi. Widzieliśmy, jak uchylił płótno i oddalił się, a dwa głosy kobiece zadźwięczały znów ożywioną rozmową. Po chwili Turek wrócił, usiadł i rozmawiał z kobietą, z którą niebawem wyszedł na pokład, a w kilka sekund później jakaś postać uchyliła płótno, wsunęła głowę do naszego przedziału i ozwała się szeptem:
— Gdzie jesteś, effendi?
— Tu! Ktoś ty?
— Fatma, którą znasz.
A więc była to ulubiona służąca siostry Turka.
Czego ona chciała? W jakim celu zaczepiła mnie?
— Czego sobie życzysz ode mnie? — zapytałem.
— Moja pani dowiedziała się, że jesteś uwięziony i mają cię na śmierć zamęczyć, czego onaby nie przeżyła, tak ci jest życzliwą.
— Niech ją Allah błogosławi za to współczucie.
— Ona jest bardzo szlachetna, effendi, i chce cię uratować.
— Hamdulillah! W jakiż to sposób?
— Niestety, niewiele ona może zrobić dla ciebie, ale zrobi wszystko, na co ją tylko stać. Pamiętasz sobie, jak to włosy poczęły jej wypadać, a ty zapobiegłeś temu swoimi lekami; Ona nigdy ci tego nie zapomni. Teraz właśnie zdarza się sposobność wyświadczenia ci wdzięczności za to. Powiedz więc, jakie masz życzenie w tej chwili.
— Gdzież jest twoja pani?
— Na pokładzie; zagadała umyślnie brata i wyciągnęła go aż tam, ażebym mogła rozmówić się z tobą.
— A jeżeli on wróci niespodzianie i zobaczy, co tu robisz?
— O, nie. Już ona go tam zatrzyma aż do chwili, gdy jej dam znak, że spełniłam swoje zadanie.
— Dobrze, przynieś mi ostry nóż, a żywo!
W parę sekund później podała mi żądany nóż, którego jednak nie mogłem wziąć, bo ręce miałem związane.
— To jeszcze nie dosyć, moja kochana. Chcesz się przysłużyć należycie swej pani, to przyjdź tu i rozetnij mi powrozy na rękach.;
— Allah! Tego się nie spodziewałam! Żądasz ode mnie rzeczy nad moje siły. No, ale odważę się na wszystko, chociaż ręce mi drżą okropnie... Jesteś dobroczyńcą mej pani i nie mogę ci odmówić pomocy.
Istotnie ręce jej drżały mocno, gdy przecinała powróz. Wziąłem potem nóż od niej i, uścisnąwszy jej rękę, rzekłem:
— Dziękuję ci, Fatmo; jesteś najpoczciwszą ze wszystkich kobiet na świecie, za co Allah ci stokrotnie zapłaci. Czy dużo ludzi znajduje się na pokładzie?
— Dwudziestu kilku. Śpią na brzegu.
— A gdzie są ci, którzy nas przywieźli z Faszody?
— Są razem z naszymi.
— W takim razie łódź ich wisi jeszcze koło okrętu.
— Tak.
— Dziękuję ci, możesz odejść i nie trudź się dawaniem znaku swej pani, bo ona bez tego dowie się za parę minut, że spełniłaś godnie jej polecenia. Prawdopodobnie zobaczymy się jeszcze, i wówczas potrafię ci się odwdzięczyć należycie; teraz nie mogę.
Cofnęła się do drugiego przedziału, a Ben Nil rzekł:
— Co za szczęście, effendi! Miałeś zupełną słuszność twierdząc, że nigdy nie powinno się tracić nadziei. Jeżeli nam nie przeszkodzą w ucieczce, będziemy uratowani.
— Co do przeszkodzenia, to wcale się już nie boję. Gdy mam wolne ręce i nogi, a w dodatku wyborny nóż, to nawet dwudziestu kilku ludzi nie da mi rady. Możemy więc powiedzieć sobie zupełnie śmiało, że jesteśmy wolni!
— Wszystko w porządku — rzekłem po cichu do Ben Nila i wysunąłem się na pokład, następnie spuściłem się po łańcuchu kotwicy w dół, a Ben Nil za mną. Nikt nie zauważył nas wcale. Łódź znajdowała się trochę dalej od łańcucha, trzeba więc było przepłynąć kawałek. W tamtejszym klimacie można przemoczyć ubranie bez narażenia się na katar. Podczas płynięcia trzymaliśmy się jak najbliżej ściany okrętu, aby nas z góry nie spostrzeżono. Nareszcie podołaliśmy zadaniu, bądź co bądź dosyć trudnemu, gdyż trzeba było płynąć zupełnie po cichu. Przewoźnicy nasi z Faszody nie zabrali z sobą wioseł na pokład i dobrze zrobili, bo nam się teraz znakomicie przydały.
— Prędko, effendi! — nalegał Ben Nil, odczepiając linę, na której umocowaną była łódka.
Odbiliśmy i w tej sekundzie spostrzeżono nas.
— Efendi uciekł! — krzyknął Murad; — tam jest! w łódce! Dalej, za nim! Tysiąc piastrów otrzyma, kto go schwyta!
Na pokładzie powstało wielkie zamieszanie. Kilkunastu ludzi rzuciło się do łodzi okrętowej, która wisiała po przeciwnej stronie, w pobliżu steru, i nie widzieliśmy, jak się to działo. Było tylko słychać słowa Murada:
— Prędzej, prędzej! dwa tysiące, trzy tysiące piastrów dostanie, kto schwyta zbiega!
— Dziesięć tysięcy — przedrzeźniałem go, śmiejąc się na całe gardło, a wiosłując równocześnie nie na żarty, i łódka pomknęła z prądem wody tak szybko, jak torpedowiec, Wkrótce straciliśmy okręt z oczu.
Ben Nil umiał wiosłować wspaniale; niemniej i ja pod tym względem nie chciałem mu się dać zawstydzić, wskutek czego już po upływie kwadransa byliśmy zupełnie bezpieczni.
Wedle moich obliczeń, uwięziono nas u sangaka około godziny dziesiątej wieczorem; obecnie, sądząc po gwiazdach, mogła być mniejwięcej godzina trzecia rano. Jeżeli spędziliśmy jedną godzinę na okręcie, to podróż z Faszody trwała cztery godziny, mimo, że czas ten wydawał się dla mnie wiecznością. Że z prądem wody łódź płynie o wiele szybcej, niż w górę rzeki, liczyłem teraz trzy godziny na odbycie drogi powrotnej do Faszody, gdzie powinniśmy byli dobić do brzegu o szóstej rano.
Można sobie wyobrazić, jak wesoło byliśmy usposobieni. Ben Nil od czasu do czasu przerywał monotonną jazdę wesołymi okrzykami, ja zaś długo myślałem o dobrej Turczynce, która tak szlachetnie i z takiem narażeniem się ofiarowała nam swą pomoc. To, co ongiś dla niej zrobiłem, było przecie drobnostką. Za zwyczajny roztwór solny do smarowania wyłysiałego miejsca na głowie — uratowanie życia! Trzeba więc było przyjąć, że dziewczę to posiada bardzo dobre serce, za co należy mu się istotnie wdzięczność ode mnie. Postanowiłem tedy uczynić wszystko z mej strony, byle tylko przeszkodzić jej małżeństwu z niecnym Ibn Aslem.
Świtać zaczęło, gdy spostrzegliśmy Faszodę. W pobliżu na falach rzeki kołysała się mała łódka, w której siedział jeden tylko człowiek. Gdy człowiek ten nas zobaczył, podpłynął ku nam, zwinął żagiel i zapytał:
— Skąd przybywacie?
— Z góry — odrzekłem, wskazując poza siebie.
— Co za jedni jesteście?
— Niby, dlaczego o to pytasz? Jesteś urzędnikiem, czy może nawet samym mudirem?
— Ech, gdzieżbym znowu był aż tak wielkim panem... Jestem zwykłym rybakiem i wybrałem się z rozkazu mudira na poszukiwanie dwu zaginionych ludzi. Jeden ma być obcym efiendim, a jego towarzysz, młody jeszcze, nazywa się Ben Nil. Skoro więc spostrzegłem was dwu w łódce, zaraz sobie pomyślałem, że może właśnie jesteście tymi, których szukam.
— Znasz sangaka arnautów?
— Widziałem go, ale nie rozmawiałem z nim nigdy.
— Lubisz go, czy nienawidzisz?
— Pytanie to jest dla mnie kłopotliwe... Że jednak nie spodziewam się po was niczego ani dobrego, ani złego, odpowiem: ani jedno, ani drugie; jest mi obojętny, pomimo, że posiada wpływy, władzę i może bardzo wiele.
— Wobec tego i ja będę szczery, aczkolwiek nie wiem, czy dobrze zrobię. Jesteśmy tymi, których szukasz...
— Istotnie? — zapytał, nie posiadając się z uciechy. — Hamdulillah! Ja właśnie, a nie kto inny, zarobię wiele pieniędzy...
— W jaki sposób?
— Mudir wypłaci mi sto piastrów, bo obiecał je dać temu, kto was odnajdzie.
— My jednak wrócilibyśmy do mudira i bez twojej pomocy.
— Allah! Czyżbym się łudził? Nie dostanę więc nic?
— Żądać możesz na wszelki wypadek.
— Ee, nie głupi jestem... Zamiast piastrów, dostałbym pięćset kijów...
— No, no, nie rozpaczaj. Otrzymasz pieniądze, za co ja ręczę, i jeżeli mudir nie zechce ci ich wypłacić, to ja to sam uczynię. Żądam jednak za to, abyś nas zaprowadził do mudira tak, iżby nas sangak nie zobaczył, ani wogóle żaden arnauta.
— Effendi, czyżby arnauci byli wmieszani w sprawę twego zniknięcia? — zapytał niemało zdumiony.
— Nie powiem ci, bo cię nie znam.
— Dlaczego? Jestem ubogim rybakiem i wszystko, co tylko ułowię, dostawiam wyłącznie do kuchni mudira, który nieźle mi płaci, a od sangaka żadnego nie mam zarobku.
— Gdzie mieszkasz?
— Tu, niedaleko, na przedmieściu. Stąd nawet widać już moją chatkę nad brzegiem, patrz!
Opowiedziałem mu pokrótce całe zajście w nocy i dodałem na końcu:
— Gdyby sangak się dowiedział, żeśmy wrócili do mudira, to czmychnąłby, zanim jeszcze wydanoby rozkaz jego uwięzienia.
— Effendi — odrzekł rybak, — zdumiałbym się, słysząc to wszystko, gdybym nie wiedział, co to za ziółko z tego sangaka. Dobrze więc, zaprowadzę cię do mojej chaty, i tam zaczekasz, dopóki nie powrócę od mudira z rozkazem, co masz czynić dalej.
— Zgoda.
Je nie powinniście teraz płynąć w swej łódce
ze sobą ,bo to zwraca uwagę. Lepiej więc będzie, gdy was po jednemu zawiozę do mojej chaty, która, jak widzicie, stoi zupełnie na uboczu.
Wskoczyłem do łódki rybaka, przykucnąwszy tak, aby mnie na wypadek z brzegu nie zauważono. Niebawem wysiedliśmy na brzeg i weszli do chaty. Rybak rozkazał żonie, murzynce, aby nie wpuszczała nikogo bezwarunkowo, i powrócił po Ben Nila. Przywiózłszy go następnie, otrzymał ode mnie wyczerpujące wskazówki i udał się do mudira.
Wrócił dopiero po godzinie, przynosząc dwa ubrania: jedno kobiece, dla Ben Nila, drugie eunucha, dla mnie. Ja miałem poczernić sobie twarz. Właściwie powinienem był ja przebrać się za kobietę, a nie za stróża haremu, bo byłoby to bezpieczniejsze; ale z powodu wzrostu nie nadawała się dla mnie podobna maskarada.
Przebraliśmy się naprędce, a rybak, nakazawszy babie milczenie, powiózł nas łódką do miasta. Ben Nil był owinięty w chusty i ubrany tak, że można go było uważać za kobietę. Cieszyło go to ogromnie, więc śmiał się i dowcipkował nietylko ze siebie, ale i ze mnie, bo moja broda nie licowała wcale z poczernioną twarzą.
Podczas wysiadania nie było w pobliżu nikogo, widocznie z tej przyczyny, że wszystko, co żyło, poszło na poszukiwanie zaginionych, by zarobić sto piastrów.
Dotarliśmy nawet aż do budynku rządowego, nie spotkawszy się z nikim. Tu jeden ze służących zaprowadził nas do mudira, który zarządził, ażeby nawet w domu nie wiedział nikt o naszym powrocie.
Mudir siedział na jedwabnym dywanie, paląc fajkę, i mimo ustawicznej surowości i powagi, jaka malowała się na jego twarzy, uśmiechał się do nas i nawet silił się, by nie wybuchnąć głośno.
— Allah czyni cuda! — krzyknął. — Któż kiedy widział murzyna, stróża kobiety, z taką brodą! A niechże cię! Założyłbym się, że cię poznano, effendi... ę
— Bynajmniej. Nie spotkaliśmy jednej żywej duszy.
— To dobrze! Usiądźcie i zapalcie sobie fajki, które są dla was umyślnie przygotowane. A ty — zwrócił się do rybaka — czekasz zapewne na pieniądze!
— Daruj, mudirze; moja śmiałość... pozwalam sobie zauważyć, że...
— Milcz, bo inaczej każę ci dać pięćset, przerwał mu mudir; — marsz stąd, niech cię nie widzę!
Przysiedliśmy się z Ben Nilem do mudira i zapalili fajki, poczem trzeba mu było opowiedzieć o całem zajściu. W ciągu mojego opowiadania namiestnik nie przerwał mi ani słowem, ani też nie zdradził żadnym ruchem, co myśli o tem wszystkiem. Gdy ukończyłem, milczał dobrą chwilę, a potem ozwał się spokojnie i cicho, a nie, jak oczekiwałem, wśród wybuchu gniewu.
— Gdy oznajmiłeś mi wczoraj, że ten psi syn jest wspólnikiem łowcy niewolników, nie chciało mi się w to wierzyć; ale obecnie dowiodłeś czynem swych słów. Ja go...
Zamilkł nagle i po upływie sporej chwili klasnął w ręce, W izbie pojawił się natychmiast służący, który otrzymał rozkaz:
— Idź do sangaka i poproś go, aby przyszedł do mnie natychmiast, bo sprawa bardzo ważna i nikt o niej dowiedzieć się nie powinien. Staraj się, by rozkaz ten usłyszał sangak sam; możesz w razie potrzeby rzec mu to na ucho. Rozumiesz? Przedtem jeszcze niech tu przyjdzie Abu chabit[118].
Służący wyszedł, a niebawem pojawił się olbrzymi czarny drab, który skrzyżował ręce na piersiach i skłonił się do samej ziemi.
— Będzie coś do roboty — rzekł mudir do niego. — Pewien pies nad psami musi dostać pięćset i potem niech zniknie. Zrozumiałeś?
— A gdzie? — zapytał czarny z dziwnem zadowoleniem na twarzy, albowiem rad był, że zdarza mu sposobność do wykonania swego przyjemnego urzędu.
— Tu — odrzekł mudir, wskazując drzwi za sobą.
„Ojciec kijów" ukłonił się znowu nizko do i wyszedł, nie obracając się wcale, a mudir rzekł do nas:
— Wiesz, dlaczego kazałem przyjść sangakowi potajemnie?
— Bo się boisz jego żołnierzy.
— Allah! Odgadłeś...
— Nic dziwnego. Znam arnautów, których bardzo trudno utrzymać w dyscyplinie. Gdybyś więc pociągnął do odpowiedzialności sangaka, a oni się o tem dowiedzieli, w takim razie mogliby się zbuntować.
— Tak, tak. Sangak musi być ukarany tak, aby o tem nikt nie wiedział. Gdy wczoraj nie wracałeś tak długo, posłałem do niego z odpowiedniem zapytaniem, ale mi odpowiedział, że nikogo u niego nie było. Następnie udałem się do niego sam i spotkałem się z tem samem twierdzeniem. Potem nawet doszło do mojej wiadomości, że i Ben Nil przepadł, wobec czego ogłosiłem rozkaz, aby was szukano. Ten pies chciał mnie za nos wodzić. Poczekaj, zdrajco, morderco! Zobaczysz, effendi, i usłyszysz moją z nim rozmowę i co z nim zrobię. Idźcie teraz do drugiego pokoju, gdzie znajdziecie wszystko, co wam potrzeba. Wolno wam przysłuchiwać się mojej rozmowie z sangakiem i w odpowiedniej chwili wyjść tutaj.
To mówiąc, wskazał nam drzwi, przez które weszliśmy następnie do pokoju. Znajdowały się tu wszystkie nasze rzeczy, a oprócz tego umywalnia, mydło, woda, ręcznik i inne przybory toaletowe, które bardzo się nam przydały dla pozbycia się farby z twarzy. Po umyciu przebrałem się, ale Ben Nil musiał jeszcze pozostać w ubraniu kobiecem, bo jego było u rybaka. Ukończyłem był właśnie toaletę, gdy sangak wszedł de mudira. Mogliśmy słyszeć całą rozmowę, gdyż to, co mudir nazywał drzwiami, składało się z otworu, przysłoniętego dywanem.
— Wezwałeś mię, mudirze? — mówił sangak.
— Tak, potajemnie. Czy wie kto, że jesteś u mnie?
— Nikt.
— Słuchaj! Nie dowiedziałeś się czego o dwu zaginionych obcych?
— Niestety, dotąd żadnego śladu.
— To źle! Nie spocznę tak długo, dopóki ich nie odnajdę.
— Uczyniłem wszystko, co mogłem. Wszyscy moi arnauci poszli, aczkolwiek pojąć nie mogę, dlaczego oni, wierni, mają szukać śmierdzących śladów chrześcijanina.
— Jest on mi potrzebny, i to powinno było tobie i im wystarczyć, Czy przeszukałeś dokładnie swój dom?
— Tak, lecz bez skutku.
— Szczególne! Effendi udał się był do ciebie, jego towarzysze nawet widzieli, jak pukał do twoich drzwi.
— Możliwe, bo nawet otwierano, ale nie było nikogo. Później żołnierz z warty zauważył jakąś postać, która przesunęła się przede drzwiami. Kto to może wiedzięć, w jakim celu przybył ten chrześcijanin i dlaczego znikł tak niespodziewanie.
— On wyjawił mi swój plan, i wnioskuję, że nie miał żadnego powodu do nagłego ulotnienia się; raczej mógł on dać powód pewnym tutejszym osobom, aby knęli.
— Może więc zechcesz wypytać te osoby?
— Owszem, pytałem, ale one twierdzą, że nie wiedzą o niczem.
— To czemuż nie każesz im dać po pięćset? Zarazby się przyznały.
— Dobrze, skoro mi tak radzisz, uczynię to, a ty będziesz obecny przy tej próbie.
— Dziękuję ci, władco! Wiesz, że hołduję zasadom sprawiedliwości i zawsze chętnie jestem Świadkiem kary, jaką zadajesz tym, którzy zawinili. I dziś więc rozkoszą będzie dla mnie, gdy usłyszę wycie tych psów. No, a teraz śmiem zapytać, co to za tajemnica, dla której wezwałeś mnie do siebie.
— Dowiesz się natychmiast. Jest to tajemnica, której odkrycie leży mi bardzo na sercu, a ty, jako człowiek rzetelny i prawy, musisz mi być pomocny. Czy nie znasz przypadkiem pewnego muzabira, kuglarza z Kahiry?
— Nie!
— To może niejakiego Abd el Baraka, który jest — mokkademem świętej Kadiriny?
— Również nie.
— Obaj ci mężczyźni znajdują się obecnię w Faszodzie, i muszę ich wytropić, bo to sprzymierzeńcy łowcy niewolników, Ibn Asla.
— Czy mam poczynić poszukiwania? Jeżeli tylko przebywają w Faszodzie, to ich wykryję.
— Są tu z pewnością, bo jeszcze wczoraj wieczorem widziano, jak pukali do twoich drzwi.
— Allah, czegóżby oni odemnie chcieli? To widocznie jakaś pomyłka. Tacy ludzie nie byliby do tego stopnia waryatami, żeby się ważyli zbliżyć do moich drzwi.
— Są waryaci, którzy czasem odznaczają się niezwykłym rozumem. Jeszcze jedno pytanie: czy rozmawiałeś kiedy z pewnym Turkiem, który się nazywa Murad Nassyr?
— Nie. A o co idzie?
— Dowiesz się potem, a tymczasem zapytam cię jeszcze, czy nie znasz pewnego Takala, imieniem Szedid?
— Nie znam. Ale radbym wiedzieć, z jakiego powodu wymieniasz przedemną tyle nieznanych mi nazwisk?
— Czynię to, aby ułatwić ci odkrycie tajemnicy. Wykonałem mianowicie przedwstępne przygotowania do pewnej sprawy, którą ty będziesz musiał dokończyć. O cztery godziny drogi łódką w górę rzeki znajduje się pewien okręt, który należy do Ibn Asla.
— Allah, Allah!
Sangak aż do tej chwili odpowiadał szybko i bez zająknienia; ostatni okrzyk jednak wydał ze siebie z odcieniem pewnego przerażenia.
— Na tym okręcie — mówił mudir dalej — znajduje się ów Turek, o którego cię pytałem. Ma on przy sobie siostrę, którą Ibn Asl chce pojąć za żonę.
— Skąd wiesz o tem? — zapytał głosem prawie przygnębionym.
— Naprzód musisz wiedzieć, że Ibn Asl bawi obecnie u Dinków w celu zwerbowania zastępu ludzi, potrzebnych do nowych wypraw na niewolników. Okręt ten miano na oku, i dziś nad ranem zauważył ktoś, jak przypłynęła tam łódka, na której przywieziono dwa długie okrągłe tłomoki i wydano na okręt. Czy nie mógłbyś mi powiedzieć, co znajdowało się w tych tłomokach?
— Skądże ja o tem mogę wiedzieć?
— Staraj się zatem dociec, bo to właśnie jest wspomnianą tajemnicą. Jesteś sprytny, i mam nadzieję, że ci się to uda.
Podczas tej rozmowy stanąłem w drzwiach i odchyliłem dywan, by zobaczyć rozmawiających. Mudir był obrócony do mnie twarzą, sangak plecyma. Pomyślałem, że teraz nadeszła właściwa pora, i szepnąłem do Ben Nila:
— Wyjdź pocichu i stań przed drzwiami.
Popchnąłem go i spostrzegłem, że przez oblicze mudira przebiegł ironiczny uśmieszek na widok przebranego Ben Nila. Sangak tymczasem namyślał się, co ma począć, i dopiero po upływie dobrej chwili odrzekł:
— QOdnajdę ten okręt, panie. W tej chwili wyruszę. Tłomoki, o których mowa, będzie można tam jeszcze odnaleźć.
— Kto wie... a zresztą nie przywiązuję do nich zbyt wielkiej wagi. Chciałbym się tylko dowiedzieć, co one zawierały, i to dla mnie rzecz ważna tak dalece, że jeśli wywiążesz się dobrze z zadania, otrzymasz wynagrodzenie, i to wynagrodzenie tak wielkie, że ci się nawet o tem nigdy nie śniło.
— Jestem najwierniejszym z twych sług, mudirze — zapewniał arnauta, składając się, jak scyzoryk. — Moje szczęście polega jedynie na twej dobroci i łasce.
— Wiem. Jesteś bardzo wierny i godny, i dlatego w nagrodę i w dowód mej życzliwości wyszukałem ci kobietę, z którą nie może się równać najjaśniejsza gwiazda haremu.
— Kobietę? — zawołał sangak, zachwycony naprawdę.
— Tak, kobietę, wzór nietylko piękności, ale i dobroci, przywiązania i wogóle wszelkich przymiotów. I ażebyś mógł poznać, jak zacny skarb ci ofiarowuję, zobaczysz w tej chwili tego anioła nad anioły. Wyjdź, o jedyna, o piękności prawdziwa, i odsłoń twarz, ażeby dzielny sangak arnautów, olśniony blaskiem twych wdzięków i piękności, padł u nóg twoich, jako niewolnik.
Po tych słowach dał znak Ben Nilowi, który wysunął się skromnie naprzód. Sangak zerwał się na równe nogi. Był on żonaty i dlatego wiadomość o darowaniu mu drugiej kobiety zażenowała go trochę, bo właściwie drugiej żony mieć mu nie było wolno. Mimo to patrzał na zawoalowaną postać wielkiemi oczyma i wreszcie rzekł:
— Kobieta! Naprawdę kobieta! Co za niespodzianka! Była już czyją żoną, czy też jest jeszcze panną? Czy pochodzi z rasy czarnej, czy białej?
— Odpowiedz sobie sam na te pytania — odrzekł mudir, wstawszy ze swego miejsca, poczem zerwał zasłonę z twarzy młodzieńca. Wywarło to wrażenie naprawdę szczególne. Sangak mimowoli wydał z siebie okrzyk przerażenia.
— No, i cóż? Podoba ci się? Jesteś zachwycony? — pytał mudir, przybierając taką postawę, aby sangak, rozmawiając z nim, nie zobaczył mnie we drzwiach. Wykorzystałem ten moment i wszedłem do pokoju.
Sangak nie odpowiadał nic. Twarz jego przybrała wyraz śmiertelnej trwogi, i zdawało się, jakoby skamieniał na miejscu.
— Jesteś tak zachwycony, że myśli zebrać nie możesz — szydził mudir, — i jeżeli widok jednego tłomoka wywarł na tobie takie wrażenie, to cóż dopiero będzie, gdy zobaczysz zawartość drugiego. Obróć się!
Arnauta uczynił zadość temu żądaniu i — spotkał się oko w oko ze mną.
— Do wszystkich piekieł! — krzyknął. — Graliście ze mną, ale dosyć mam już tego! Szatan niech was połamie wszystkich trzech razem!
Zwrócił się ku drzwiom z zamiarem ucieczki, lecz nagle zagrodziłem mu drogę.
— Precz, psie! Budzisz we mnie wstręt!
— Wiem! Dlatego to wczoraj wieczorem powiedziałeś do mnie, że się nigdy nie zobaczymy — odrzekłem; — ale ja byłem przekonany, że cię spotkam jeszcze w życiu dla porachunku ze sobą.
— Precz, albo sobie utoruję drogę sam!
Dobył noża i zamierzył się na mnie, gdy wtem uderzyłem go zdołu w łokieć tak silnie, że nóż poleciał o parę kroków, a następnie chwyciłem go za kark, podniosłem do góry i cisnąłem o ziemię tak silnie, iż obawiałem się, czy karku nie złamał. Miał oczy otwarte, ale się nawet nie ruszył.
— Allah! — krzyczał mudir, — Toż z ciebie największy na świecie siłacz, skoro dałeś radę takiemu olbrzymowi. A ja w żaden sposób nie chciałem uwierzyć reisowi effendinie... Może nie żyje?
— Żyje, i zobaczysz, jak się nagle zerwie, aby...
Nie dokończyłem zdania, bo to, czego oczekiwałem, ziściło się. Sangak wydobył pistolet z za pasa i błyskawicznym ruchem skierował lufę ku mnie. Bezwładność jego zatem była udaniem tylko, by nas wprowadzić w błąd. Ben Nil stał za nim; nagle schylił się i chwycił rękę, trzymającą pistolet, a ja równocześnie kopnąłem sangaka w brzuch tak, że poleciał aż pod przeciwległą ścianę i upuścił broń na podłogę. Chciał zaraz powstać i bronić się dalej, lecz z powodu kopnięcia nie mógł. Zacisnął tylko pięść ku mnie i zionął tak strasznemi przekleństwami, że się nawet do powtórzenia tu nie nadają.
— Zostawcie go! — rozkazał mudir. — Łajdak nie wart jest, aby go dotykały wasze ręce. Słyszałeś, effendi, co rozkazałem swemu „Ojcu kijów", a jeżeli wydaję rozkaz, to nie cofam go nigdy.
— Klasnął w dłonie, i na ten znak pojawili się z dwu stron czarni, którzy w okamgnieniu ujęli sangaka i ubezwładnili. Biedny, spostrzegłszy „Ojca kijów", domyślił się, co go czeka, i syknął w kierunku mudira:
— Każesz mię może obić?
— Zamierzam tylko spełnić twą wolę na tobie samym. Radziłeś mi przecie, abym zastosował bastonadę do tych, którzy są winni, a że winnym jesteś ty właśnie, więc...
— A czy ty wiesz, co to znaczy?
— Nic więcej, tylko tyle, jak gdybym kazał wychłostać psa.
— Ale ten pies ma zęby!... Na moje skinienie arnauci rzucą się na ciebie... Nie znasz mnie jeszcze!...
— O, przeciwnie, znam cię doskonale. Wymieniłem nawet nazwiska twoich przyjaciół, co niewątpliwie powiększa szereg dowodów twej zbrodniczości, A zresztą możesz utrzymywać, że cię nie znam, natomiast ty mię znasz i wiesz, dlaczego nazywają mnie Abu hamzaj miah. Dostaniesz więc pięćset...
— Pie... pięć... seeeet? — krzyczał arnauta. — Byłaby to cena twego życia!...
— Ech, zamiast się odgrażać, zwróć się do Allaha, aby cię pobłogosławił na drogę przez most śmierci i abyś nie spadł przypadkiem w ogień dżehenny...
Sangak drgnął na to i rzucił na mudira spojrzenie trudne do określenia:
— Moost... śmierci? Chcesz zamęczyć mię... na śmierć?...
— Dostaniesz pięćset i znikniesz mi z oczu; taki wydałem rozkaz „Ojcu kijów“, a ty wiesz, że nie wydaję rozkazów na wiatr...
— Ale ja mam ręce i nogi i zęby.... będę się bronił.... rozszarpię cię na strzępy...
Szarpnął się gwałtownie, chcąc się rzucić na mudira. Ale pomocnicy „Ojca kijów" odznaczali się znakomitą wprawą w podobnych. wypadkach: przycisnęli go do ziemi, jak rozjuszone zwierzę, i zarzucili nań rodzaj rzemiennej uzdy na głowę w ten sposób, że dolna szczęka została silnie zaciśniętą, co uniemożliwiło mu wydanie z siebie głosu. Wyniesiono go, a namiestnik zauważył:
— Otrzyma, co mu się należy, a my będziemy świadkami...
— Co do mnie, to zrzekam się — odpowiedziałem. — Nie lubię patrzeć na takie rzeczy...
— Rozumiem. Masz słabe nerwy... Ja jednak, jako urzędnik, nie powinienem mieć nerwów wcale, jeżeli Oczywiście chcę wytrwać w zasadach sprawiedliwości. Nie zmuszam cię więc, i możesz tu pozostać, dopóki nie powrócę,
— Zaczekaj chwilę, mudirze; mam ci jeszcze coś do powiedzenia.
— O? proszę!
— Daj mi oddział asakerów i dobrą łódź. Trzeba bowiem zabrać okręt Ibn Asla, dopóki jeszcze nie zapóźno.
— Nie mam nic przeciwko temu, ale ze względu na arnautów, którzy nie powinni cię tu widzieć, musisz zaczekać parę godzin. Jeżeli bowiem zobaczą cię i postrzegą potem brak swego sangaka, to łatwo mogą się domyślić, że zniknięcie jego stoi w związku z twoim pobytem. Jestem tu od niedawna i nie zdołałem jeszcze uzyskać nad nimi przewagi. Dotąd nie mudir tu rozkazywał, lecz oni. Ale to się musi zmienić. Ja sobie dam z nimi radę, ale nie odrazu.
— Ba, ale ja mogę odpłynąć z wojskiem potajemnie, i oni wcale tego nie zauważą.
— Nie, będzie lepiej, gdy ich wyślę w dół Nilu w celu ściągania podatków, ku czemu wielką zawsze mają ochotę. Zaraz wydam odpowiedni rozkaz.
Wyszedł temi samemi drzwiami, którędy wyniesiono sangaka, a ja stanąłem w drugich. Stał tu jeszcze rybak, trzymając na ręce ubranie Ben Nila. Mój towarzysz wziął je i przebrał się, poczem zasiedliśmy do fajek, oczekując powrotu mudira.
Słyszeliśmy tu całkiem wyraźnie uderzenia mocne i do taktu. Towarzyszyły im jęki, które coraz bardziej cichły, aż wreszcie ustały zupełnie. Uczucie, które w podobnej okoliczności rozpiera duszę, nie jest do opisania. Powinienem był znienawidzić mudira za to okrucieństwo, a jednak tego rodzaju surowość jest tu na stanowisku namiestnika niezbędna.
Mudir powrócił nareszcie i, usiadłszy koło nas, zapalił fajkę. Nie mówiliśmy nic. On tylko podsłuchiwał, czy razy padają miarowo, a mnie przez kości szedł mróz, Ścinając szpik od głowy do nóg. Nareszcie otwarły się drzwi, przez które „Ojciec kijów" wychylił głowę i zameldował:
— Pięćset!
— A sangak?
— Nikt go już nie zobaczy, o władco!
— Wynieść precz!
Czarna głowa zniknęła za drzwiami, a ja zapytałem:
— Arnauta nie żyje?
— Tak.
— Gdzie go pochowają?
— We wnętrznościach krokodylów, które niczego nie wygadają. Teraz kolej na Bakwkwarę, po którego posłałem. Przyrzekłem ci bowiem, że otrzyma należne kije w twej obecności i sądzę, że teraz nie wymówisz się.
— Dziękuję ci, nie mam ochoty.
— Ależ, effendi, to nie takie straszne, jak ci się zdaje. Tylko w tym wypadku, gdy delikwent musi przepaść, bije się tak, żeby wyzionął ducha. Bakwkwara zaś otrzyma swoje razy w pięciu ratach i potem niech sobie wraca do swego plemienia.
— A mimo to proszę cię, nie żądaj odemnie, abym się patrzył na tego rodzaju wymiar sprawiedliwości.
— No, zmuszać cię nie będę... Słuchaj, zaczyna się właśnie.
Znowu słychać było uderzenia, a że nikt nie rozmawiał, więc liczyłem odruchowo, i trwało to bardzo długo, nim nareszcie „Ojciec kijów" zameldował: sto.
A te sto otrzymał wolny Bakwkwara, krewny {{pp|później|szego} późniejszego Mahdiego! Odesłano go z powrotem do więzienia, ażeby pozostałe raty były mu w odpowiednich terminach rzetelnie wyliczone.
Teraz przypomniałem mudirowi rybaka, który ciągle jeszcze czekał na swoje sto piastrów. Kazał mu wejść i zapytał:
— Czekasz zapewne na nagrodę, którą oglosiłem? nieprawdaż?
— Jeżeli dobroć twoja pozwala mi mieć tę błogą nadzieję, to żywię ją w głębi duszy, panie i władco! — odpowiedział rybak z głęboką pokorą.
— Moja dobroć niczego ci nie pozwala, a więc i żadnej nadziei mieć nie możesz.
— Za cóż więc przyprowadziłem ci effendiego i Ben Nila?
— Byliby przyszli i bez twej pomocy. Daję ci tedy do wyboru: albo ogłosisz, żeś otrzymał sto piastrów, albo... każę ci dać pięćset. Cóż tedy wolisz?
— Panie, jestem już wynagrodzony!
— No, to dobrze. Możesz odejść.
„Ojciec pięciuset" był nieubłagany w wymiarze sprawiedliwości, o ile chodziło o przestępców. Co zaś do wynagradzania za dobre, to zupełnie inna sprawa. Ano, najdoskonalszy nawet człowiek posiada pewne właściwe sobie słabości. Rybak skierował się ku wyjściu, lecz zwrócił jeszcze głowę ku mnie i rzekł:
— Dotrzymasz słowa, effendi? Jestem człowiekiem biednym...
— Co on mówi? Jakiego to słowa powinieneś dotrzymać? — wtrącił mudir.
— Obiecałem mu, że otrzyma sto piastrów — odrzekłem, sięgając do kieszeni.
— I chcesz mu je wypłacić? Co tobie przychodzi do głowy? Słyszałeś przecie, że już otrzymał, co mu się należało.
— Słyszeć słyszałem, ale nie widziałem. Pozwól więc, że mu wypłacę.
— Nie! Jeżeli koniecznie upierasz się przy tem, to ja mu sam dam, ale nie w pieniądzach, bo ich nie mam. Podatki płacą tu w naturze, więc i ja w ten sposób mogę zaspokoić jego pretensyę. Niech więc idzie do mego owczarza i każe sobie dać trzy owce.
A teraz precz!
Obdarzony okazał wielkie zadowolenie z obrotu sprawy. Skłonił się trzykrotnie aż do ziemi i wyszedł. Na drugi dzień, ku memu zadowoleniu, dowiedziałem się, że istotnie dano mu trzy owce.
Ledwie rybak wyszedł, zameldowano mudirowi, że arnauci wyruszyli w okolicę Kuek w celu ściągania podatków. Biada tym, do których zawitają ci żołnierze! Ludność bowiem musi nietylko zapłacić należne podatki, ale utrzymywać żołnierzy swoim kosztem. Można sobie wyobrazić, jak wielkie nadużycia dziać się muszą, gdy rozpasana tłuszcza żołnierska wpadnie do wsi i hula w niej bezkarnie. Mieszkańcy zazwyczaj, skoro tylko usłyszą o zbliżającej się pladze, zabierają żony, dzieci i cały dobytek i uciekają w świat na tak długo, dopóki żołnierze się nie wyniosą.
Po wymarszu arnautów przygotowano pewną ilość łodzi żaglowych i dodano mi pięćdziesięciu dobrze uzbrojonych żołnierzy, nad którymi objąłem dowództwo z Ben Nilem. Wyruszyliśmy w górę rzeki po południu.
Około piątej dotarliśmy na miejsce koło latarni nadbrzeżnych; okrętu już tam nie było!...
Udałem się na brzeg i znalazłem bose ślady wielu ludzi, których liczbę wywnioskować było bardzo trudno, ale co do czasu mogłem sobie wyrobić pojęcie, bo odciski nie były świeże i wskazywały, że upłynęło conajmniej pięć godzin od chwili, gdy gromada bosych wojowników weszła na pokład.
Nie było więc mowy o ściganiu okrętu, i dlatego musiałem jak niepyszny zawrócić do Faszody.
Niepowodzenie to popsuło mi humor, a jednak starałem się o ile możności wyzyskać czas i przynajmniej zrobić porządek z Takalami, którzy napadli na trzech dżelabów i dwu nawet zabili.
Szedid, dowódca Takalów znał sangaka, wobec czego należało się spodziewać, że ukryje się gdzieś w pobliżu Faszody ze swoją karawaną i wyśle posłańca do arnauty, a więc niezawodnie do jego mieszkania, gdzie teraz wypadałoby zaczekać i schwytać go. W tym celu prosiłem mudira, aby mi pozwolił zamieszkać w domu sangaka, na co ten się chętnie zgodził. Wziąłem ze sobą Ben Nila i dżelabiego, a nawet i Hazid Sichar przyłączył się do nas; bo — jak mówił — czuł się bezpiecznym jedynie w naszej obecności. Ponadto dał nam mudir kilku żołnierzy do usługi i utrzymywania warty. Stojący u drzwi wchodowych miał zaprowadzić natychmiast do mnie każdego, ktoby tylko zapytywał o sangaka.
Sprowadziliśmy się na tę osobliwą kwaterę późnym wieczorem pierwszego dnia. Dzień następny upłynął zupełnie spokojnie, i dopiero trzeciego raniutko pojawił się oczekiwany posłaniec, którego natychmiast do mnie przyprowadzono. Powiedziałem mu, że jestem obcym effendim, lecz bynajmniej żadnym mudirem z Dżarabub, a tem mniej Senussim, i że ja, a nie kto inny, zabrałem im Hazida Sichara i Bakwkwarę. To napełniło go taką trwogą, że nie mógł wymówić nawet jednego słowa, i dopiero, gdy mu zagroziłem kijami, i to wcale nie na żarty, zdecydował się wymienić miejsce, w którem ukryli się Takalowie. Był to ten sam las, w którym i ja znalazłem był przedtem kryjówkę. Doniosłem o tem mudirowi, i ten odkomenderował mi natychmiast pięćdziesięciu żołnierzy, oczywiście nie arnautów, których w mieście już nie było, lecz zwykłych pieszych. Zabrałem ich i pomaszerowaliśmy naprzeciw karawany, a posłaniec musiał nam wskazywać drogę i opisać dokładnie miejsce, gdzie Takalowie się ukryli. Hazid Sichar i Ben Nil prowadzili go z wielką bacznością, aby nie uciekł. Z przezorności musieliśmy zboczyć z prostej drogi i zakręcić łuk, ażeby Szedid, którego uwaga musiała być zwrócona w kierunku Faszody, nie zauważył nas wcale. Przybyliśmy tedy do lasu nie ze wschodu, lecz z południa, i poczęliśmy się przedzierać po cichu przez krzaki i zarośla, aż nareszcie okazało się, że posłaniec zbłądził i nie był w możności wskazać nam miejsca, na którem rozłożyła się karawana. Wobec tego musieliśmy się zatrzymać, a ja sam poszedłem naprzód na zwiady.
Zadanie to udało mi się też niebawem, aczkolwiek nie bez trudu. Natrafiłem na polankę i, ukrywszy się na jej brzegu pod drzewami, przypatrywałem się obozowi Takalów, poczem wróciłem po swoich żołnierzy i, umieściwszy ich tuż w krzakach, postanowiłem sobie zażartować z Szedida i jego towarzyszów. Okrążyłem tedy polankę i z drugiej strony zbliżyłem się do karawany. Takalowie poznali mię odrazu i pozrywali się, zdziwieni wielce.
— Senussil Mudir z Dżarabub! — krzyczeli, pootwierawszy gęby.
Przystąpiłem do nich blizko i pozdrowiłem uprzejmie.
— Jakto? ty tutaj? w okolicy Faszody? — pytał Szedid, robiąc bardzo ponurą minę. — Nie rozumiem, jak to się stać mogło. W jaki sposób znalazłeś się tutaj?
— Na wielbłądzie.
— A gdzie twój towarzysz, młody chatib Senussów?
— Jest tu, w pobliżu.
— Czego szukacie w Faszodzie? Wydaje mi się podejrzanem to wszystko. Czemuście nam nie powiedzieli, że jedziecie do Faszody?
— Pytałeś nas tylko, skąd przybywamy, a nie dokąd jedziemy.
— Dawno przybyliście do tego lasu?
— O, myśmy tu byli jeszcze przedwczoraj. Obecnie mieszkamy u sangaka arnautów.
— U sangaka? Wiadomo ci, że go znam? Wysłałem właśnie posłańca... Nie wiesz, czy sangak jest w domu?
— Oho! Nie zobaczysz go już więcej.
— Dlaczego?
— Bo wyprowadził się już bardzo daleko, może do nieba, a może nawet do piekła... kto to wie...
— Alllah! Sangak umarł...
— Tak, wczoraj.
— A co mu było?
— Bastonada!
— O Allah, o Mahomed, o proroku! Chcesz powiedzieć, że zginął pod razami?
— Nie inaczej.
— Sangak arnautów poniósł śmierć wskutek bastonady. To mogło stać się jedynie na rozkaz mudira, a ten przecie był jego protektorem i przyjacielem.
— Poprzedni tak, ale nie ten, który rządzi obecnie.
— Jakto? czyżby obecnie był już inny mudir?
— Ali effendi el Kurdi został złożony z urzędu, bo popierał handel niewolnikami. Jego miejsce zajął inny, który również nosi tytuł Ali effendi, ale z dodatkiem Abu hamsaj miah, ponieważ tępi niewolnictwo i każdemu łapaczowi niewolników, którego w swe ręce dostanie, każe wyliczać pięćset.
— A niechże Allah weźmie nas pod swe skrzydła! Zawiodły nas nadzieje zupełnie... A posłaniec... dawno już wrócić powinien, i obawiam się o niego... Skoro mudir go schwyta, dowie się od niego, pocośmy przybyli do Faszody.
— To nic nie szkodzi.
— Nic? A powiedziałeś właśnie, że każdy łowca niewolników otrzymuje pięćset, no, a myśmy tu przybyli w zamiarze sprzedania rekwika.
— Ba, ale wyście niewolników nie połapali, lecz są oni własnością waszego meka, który wysłał was z nimi do Faszody; a ty, jako dowódca, musisz wypełniać rozkazy swego pana. Zresztą prawa wasze pozwalają królowi na podobny handel, i mudir nie może temu zaprzeczyć, a zatem i nie ukarze ciebie, chyba że tylko zakaże ci sprzedawać ludzi.
— Allahowi dzięki! Słowa te napełniają otuchą me serce, i teraz nie powinienem się obawiać o siebie tak, jak naprzykład ty o swoją osobę.
— Ja? o swoją osobę? Nie rozumiem...
— Nie jesteś tym, za którego się przedstawiasz. Dopiero bowiem, gdy się oddaliłeś, przyszły mi na myśl pewne szczegóły twej mowy, i oczywista, zbudziło się we mnie podejrzenie, które z czasem przybrało cechy pewności, a mianowicie, że nie jesteś mudirem z Dżarabub. Obecnie wpadasz znowu w moje ręce, chcąc nie chcąc, i ja tym razem muszę uzyskać od ciebie potwierdzenie tej pewności. Jeżeli będziesz się wzbraniał, no, to znajdziemy dosyć środków zmusić cię do tego.
— Ba, ale czy dla ciebie konieczną jest wiadomość, kim właściwie jestem?
— Bardzo mi na tem zależy, bo z łatwowierności wygadałem się przed tobą z tajemnic, o których nikt nie powinien był się dowiedzieć. Skoro jednak byłbyś owym potępionym effendim...
— Hm... To prawda, ale, niestety, nie możemy już odmienić tego, co się już raz stało.
— Odmienić? — zapytał, przypatrując mi się badawczo z odcieniem lęku. — Co to, ma znaczyć?
— No, że jestem właśnie owym „potępionym" effendim...
— I ty, psie, masz czelność przyznać się do tego przedemną?
— A dlaczegóżby nie? Nie widzę bynajmniej nic w tem nadzwyczajnego. Mogę zresztą powiedzieć ci jeszcze więcej: po naszem oddaleniu się znikł z pośród was Bakwkwara i pewien niewolnik, imieniem Hazid Sichar, nieprawdaż?
— No, tak.
— Otóż ja właśnie wykradłem wam tego niewolnika, gdyście spali, a Bakwkwarę zabrałem również, aby go przedstawić mudirowi do ukarania. Jakoż istotnie został zasądzony na pięćset kijów, z których pierwszą setkę właśnie otrzymał.
— Co za bezczelność!... — krzyczał Szedid. — Mówisz mi o tem wszystkiem, jakby tu chodziło o drobnostkę! — I równocześnie wyciągnął ręce, jakby mię chciał schwytać, ale je zaraz opuścił, tak był zmieszany i zdziwiony mą śmiałością i odwagą.
Ja zaś, nie zważając na to, ciągnąłem dalej:
— To, czego się dowiedziałem od ciebie o sangaku, zgubiło go właśnie, bo na tej podstawie oskarżyłem go przed mudirem. Otrzymał tedy bastonadę i padł nieżywy.
— A więc ty jesteś winien jego śmierci i jeszcze się tem przechwalasz? Toż to należy pomścić odrazu, z miejsca! Ja cię zgniotę na nic tą oto pięścią!
Teraz istotnie chciał się rzucić i ująć mię, lecz uchyliłem się w tył i ostrzegłem go:
— Ani się waż tknąć mnie! Nad Nid en Nil pozornie tylko dałem ci się zwyciężyć; w rzeczywistości jednak ty byłbyś machnął nogami i padł jak długi.
— Teraz jest rzeczywistość, i to zupełna, pokaż mi więc tę sztukę! — krzyknął, rzucając się ku mnie.
— Ben Nil, do mnie! — ozwałem się donośnie, odskakując w bok przed rozgniewanym Takalem, który, nie zważając ani na te słowa, ani na to, co się działo, natarł na mnie gwałtownie, wzrokiem przeszywając mię. Wprawdzie ludzie jego krzyczeli z całych sił, ale widocznie zdawało mu się, że idą mu na pomoc.
Zresztą obróciłem się tak, abym ich miał za swemi plecyma. Trwało to chwilę, gdy olbrzym zawadził nogą o jakiś korzeń, co wykorzystałem natychmiast, trącając go tak, że rozciągnął się na ziemi na całą długość.
Powstać już nie mógł, bo wpakowałem mu się kolanami na piersi, a Ben Nil przybył właśnie z kilkoma asakerami i związał go.
Pokonany olbrzym drżał z oburzenia; oczy nabiegły mu krwią. Mnie jednego miał ciągle na myśli i krzyczał ochryple:
— Psie jakiś, śmiesz mię wiązać? Śmierć sangaka pomści się na tobie dziesięciokrotnie!
— Oślepłeś nagle, czy co? — odrzekłem mu. — Rozejrzyj się wokoło siebie, co się stało! Kto cię obroni? może twoi ludzie?
Takalowie byli opanowani w zupełności. Nie zdradzali zresztą nawet ochoty do bronienia się: złożyli broń bez oporu i teraz stali w zbitej grupie, którą żołnierze nasi otoczyli wokół, trzymając karabiny, gotowe do strzału.
— Tu, do mnie, żołnierze! Napadnięto na nas! Kłamca, zdrajca, oszust! Zdawało mi się, że jesteś sam tylko w lesie — krzyczał Szedid, widząc, co się stało.
— Był to bardzo niemądry krok z twojej strony, ale mniejsza o to. Pójdziesz ze mną do mudira w Faszodzie.
— Poco? Upewniłeś mię sam przecie, że on mi nic zrobić nie może.
— Jeżeli idzie o sprzedaż tych oto niewolników, to oczywiście nic ci się nie stanie; ale istnieje pewien o wiele ważniejszy powód, dla którego sprawiłem wam tak miłą niespodziankę. Czy niema przypadkiem wśród was kogo, ktoby posiadał przy sobie złoto w proszku z Dar Famaki?
— Złoto w proszku? z Dar Famaki? Nie byliśmy nigdy w tym kraju — odparł Szedid z widocznem zakłopotaniem.
— O, można przecie posiadać tibr, nie widząc nigdy tych okolic... Naprzykład drogą wymiany, kradzieży albo nawet rabunku można uzyskać szlachetny ten kruszec.
— Co chcesz przez to powiedzieć? nie rozumiem.
— Chciałem tylko przez to objawić wam, że wiadome mi jest wszystko. Pięciu z was posiada to złoto.
Szedid przeraził się, a po chwili wycedził przez zęby:
— Nic mi o tem nie wiadomo.
— Aja tych pięciu natychmiast odnajdę wpośród was. Na północ od Nid en Nil spotkaliście trzech dżelabów, jadących na osłach.
— Nie! — przeczył Szedid.
— Kłamiesz! Ty właśnie pozdrowiłeś ich i wypytywałeś, skąd przybywają, dokąd jadą, umyślnie, ażeby karawana się oddaliła. Potem z czterema towarzyszami zamordowałeś handlarzy, i właśnie za to jesteś obecnie aresztowany.
Zwróciłem się następnie do Takalów i rzekłem:
— Wasz dowódca oszukał was, i dlatego powinniście poświadczyć, że istotnie spotkaliście trzech dżelabów. Szedid dowiedział się od nich, że posiadają tibr, złakomił się nań, a was wysłał naprzód, ażebyście nie byli świadkami jego czynu, no, i nie zażądali podziału zdobyczy, Czyż więc postąpił z wami po koleżeńsku? Czyż nie powinien był każdy z was otrzymać swoją cząstkę? Wy wiecie, którzy to z was zostali z Szedidem, i powinniście mi ich wskazać. Ukarani będą tylko ci, którzy zawinili, a reszta może spokojnie powrócić do swojej ojczyzny. Jeżeli jednak będziecie milczeli, to przez to samo staniecie się współwinnymi, i będę zmuszony was zatrzymać.
Szedid próbował unicestwić wrażenie tych moich słów i krzyknął rozkazującym tonem:
— My nie jesteśmy zbrodniarzami, ani rabusiami! Nie zamordowaliśmy żadnych handlarzy i nie mamy żadnego złota przy sobie. Moi ludzie są dzielnymi Takalami i nie poniżą się do tego stopnia, żeby mieli dawać odpowiedź niewiernemu.
Poprzednie moje słowa wywołały wśród Takalów poruszenie i pomruk, i zdawało się, że niewinni oddzielili się od winnych. Ale wskutek rozkazu uspokoili się i nie odrzekli na moje pytanie. Dżelabi, którego uratowałem, był razem z nami na tej wyprawie i aż do tej chwili siedział cicho za krzakiem. Teraz jednak, słysząc, o co idzie wyskoczył i rzekł, wskazując Szedida i czterech innych: — Effendi, poznałem natychmiast wszystkich pięciu.
Przetrząsnęliśmy kieszenie tych, których handlarz nam wskazał, lecz nie znaleźliśmy niczego. Rewizya jednak siodeł na wielbłądach wydała pożądany skutek: każdy ze sprawców schował zdobycz tak, aby się drudzy o tem nie dowiedzieli. Dopiero teraz niewinni poczęli się tłómaczyć, a jeden z nich zapewniał:
— Allah świadkiem, effendi, że jesteśmy niewinni. Zażądaj od każdego przysięgi, do której jesteśmy gotowi. Nie wiemy bowiem nic o zajściu, i oszukano nas, jak to sam powiedziałeś.
— — Wierzę ci i powtarzam, że nic się wam złego nie stanie. Wprawdzie muszę was wszystkich zabrać do mudira, ale on was nie uwięzi. Mógłby was ukarać tylko w tym wypadku, gdybyście stawiali mi opór.
Poszukiwałem zrabowanego mienia umyślnie tu, w lesie, bo później w Faszodzie, gdyby mudir dowiedział się o istnieniu złotego piasku, zabrałby go niezawodnie. A żal mi było biedaka handlarza. — Wziąłem go więc na bok, zanim jeszcze wyruszyliśmy w drogę, i rzekłem:
— Znasz rodziny pomordowanych swoich towarzyszów?
— Oczywiście, byli to moi krewni. Odnalazłeś tibr, effendi, i radbym wiedzieć, co teraz będzie? Przypomnij sobie, że raczyłeś przyrzec mi łaskawie zwrot mego mienia, gdyby się ono znalazło.
— Pamiętam o, tem. Uważam cię za człowieka uczciwego i sądzę, że nie uczynisz krzywdy rodzinom pomordowanych twoich towarzyszów. Dowiedz się od Ben Nila lub asakerów, gdzie są twoje osły, zabierz je i uciekaj, ażeby ci drugi raz nie odebrano zapracowanych pieniędzy.
Wziął ode mnie pięć paczek w ręce i, patrząc to na nie, to na mnie, ozwał się ze łzami w oczach:
— Czy to tylko możliwe? Miałżebyś istotnie tak ze mną postąpić? Nie zatrzymasz dla siebie nic?
— Nie mam ku temu prawa, a nawet gdybym je miał, nie śmiałbym zeń skorzystać.
— Nie, effendi, musisz wziąć chociażby jeden pakiet albo dwa... Jest wszystkich pięć.
— Powtarzam, że nie wezmę.
— W jakiż więc sposób odwdzięczę ci się za twoją dobroć? Wiem, że mudir pogniewa się na ciebie.
— Niech się pogniewa; nie bardzo mi na tem zależy. Troszcz się raczej o to, aby ciebie nie spotkał i nie odebrał ci mienia.
— Spodziewam się, że mię nie zobaczy więcej. Ucieknę co sił i nie obejrzę się, aż daleko bardzo, daleko poza Faszodą. Niech cię Allah błogosławi! Jesteś chrześcijaninem, effendi, i bodajby wszyscy muzułmanie byli takimi!
Ujął moją rękę i przycisnął ją do ust, a potem czmychnął, nie oglądając się wcale na nas. Oczywiście nie brałem mu tego wcale za złe z łatwo zrozumiałych powodów.
Powrót do miasta nie odbył się zupełnie gładko, a to z tego powodu, że Szedid nie chciał w żaden sposób dać się zabrać. Mimo, żeśmy go skrępowali, opierał się z niezwykłą siłą, tak, że dopiero po bardzo wielu trudach udało się nam przywiązać go do ogona wielbłąda na długim powrozie, a Ben Nil i Hazid Sichar podpędzali go z tyłu batami. Jego czterej towarzysze, którzy byli współwinni, nie opierali się zbytnio, i dobrze zrobili. Reszta szła za nami dobrowolnie.
Osobliwy ten pochód wywołał w Faszodzie wielkie zbiegowisko. Starzy i młodzi, mężczyźni i kobiety wybiegli na ulicę i gapili się, powiększając coraz bardziej tłum, który długo jeszcze stał przed bramami mudirostwa, gdyśmy tam weszli.
Przypuszczenia moje ziściły się. Pierwsze pytanie mudira odnosiło się do piasku złota. A gdy mu powiedziałem prawdę, wybuchnął takim gniewem, że wprost opamiętać się nie mógł. Obrzucił mię przytem tak „szlachetnymi" wyrazami, że wolę raczej ich nie powtarzać. A biegał podczas tego po pokoju i gestykulował, jak waryat; wreszcie stanął przede mną, jak kapral przed niezgrabnym rekrutem, i krzyknął:
— Poczekaj! Wiem, co zrobię! Każę złapać tego handlarza! Z wszelką pewnością znajdą go tam, gdzie
są wasze wielbłądy i jego osły. Każę go aresztować, zamknę go... dam pięćset... i muszę mieć złoto! muszę, rozumiesz!?
— Ba, a jeżeli już odjechał...
— To go będę ścigał. A jakże! Zaalarmuję całą załogę...
— A jeżeli i to na nic się nie przyda?
— Nie przyda? A no, to wypędzę cię do stu dyabłów! Zrozumiałeś?
— | uczyniwszy to, otrzymasz złoto?
— Niestety, nie! Ale pozostanie mi tylko... zemsta! Powiadam ci... zemsta!
Zgrzytnął zębami i mrucząc, jak Otello, rozejrzał się, poczem dodał, tupiąc nogami z niecierpliwości i gniewu:
— Mam, mam pięciu morderców. Biada im, jeżeli nie dostanę złota! Odpokutują to straszliwie!
Na szczęście, gniew jego zwrócił się ode mnie na kogo innego, i zresztą wygodniej mógł teraz puścić wodze wściekłości, jaka piefś mu rozsadzała. Ze mną bądź co bądź musiał się liczyć, ale tamci to co innego. Rozkazał więc wszystkich Takalów, winnych, czy niewinnych, strzedz jak najbaczniej i potem rozesłał ludzi na wszystkie strony świata w celu wyszukania dżelabiego. Ja zaś udałem się do przeznaczonego dla mnie pokoju i nie pokazywałem się, aż około wieczora, gdy mię znowu do siebie zawezwał. Do tej pory nie minął gniew jego, bo ozwał się do mnie z gorzkim wyrzutem:
— Przepadł pies! a z nim i pieniądze, które powinny były wpłynąć do kasy rządowej. Nikt nie wie, gdzie się podział. Zabrał swoje osły i znikł, jak kropla wody, która wpadła w morze. Niech go Allah zniszczy na nic! Ja tylko mogę się pocieszyć odszkodowaniem innego rodzaju. Wymknęło mi się z rąk złoto, ale zato dostaną więcej kijów Takalowie, i to rozraduje me serce, uspokoi duszę. Właśnie posłałem po tych drabów i będę ich sądził, a ty musisz być przy tem obecny. Chodź!
Wyprowadził mię na dziedziniec, gdzie zgromadzeni byli wszyscy Takalowie, otoczeni wojskiem. Ben Nil i Hazid Sichar byli tam również. W jednym rogu dziedzińca ustawiono ławę i umocowano ją gurtami i sznurami. Obok piętrzył się stos prętów grubości palca, a koło nich siedział „Ojciec kijów“. Z całego tego urządzenia wywnioskowałem odrazu, co będzie. Dodać należy, że przeważną część dziedzińca zajęła liczna i żądna sensacyi publiczność.
Sąd odbył się bardzo prędko. Szedid i czterej jego towarzysze zostali zasądzeni na „pięćset“ z dodatkiem, „aby ich nikt już nie zobaczył”. Resztę uwolniono, ale że należeli do tego samego szczepu, co mordercy, nie wyłączając nawet niewolników, zaoplikował im mudir po dziesięć kijów. Niewolnicy nie chcieli żadną miarą wracać do ojczyzny, gdzie niezawodnie sprzedanoby ich powtórnie. Prosili mię więc o radę, i kazałem im zwrócić się do reisa efiendiny, który pojawi się tu lada chwila. Potrzebni mu są ludzie do wyprawy na łowców niewolników, a że Takalowie odznaczają się walecznością, więc niezawodnie skorzysta ze sposobności i ich zwerbuje.
Po ukończeniu sędziowskiej czynności mudira zaczął wykonywać swój urząd „Ojciec kijów". Brano Takalów po jednemu na wspomnianą ławę i wyliczano im „po dziesięć“. Robota owa była wykonywana miarowo i mechanicznie, a Takalowie zachowywali się tak po bohatersku, że całe audytoryum miało sposobność do wielkiej uciechy, a nawet sami delikwenci udawali dla ratowania „honoru", że to wszystko fraszka. Skoro jednak przyszła kolej na morderców — oddaliłem się. Dziesięć patyków można od biedy uważać za żart, ale pięćset... to wielka różnica.
Reis effendina, wbrew oczekiwaniu, spóźnił się i przybył dopiero szóstego dnia mego pobytu w Faszodzie.
Jazda pod wodę na Białym Nilu aż po ujście rzeki Sabat jest o tyle ułatwiona, że regularnie każdego dnia o świcie wszczyna się wiatr północny i wieje silnie przez cały dzień, a dopiero wieczorem ustaje, by znowu o świcie rozpocząć „pracę“ nanowo.
Poza ujściem wspomnianego dopływu wiatr ów jest zupełnie bezużyteczny, bo zaczynają się tu liczne zakręty Nilu, wobec czego musi się zmieniać i kierunek żeglugi. Wówczas płynie się pod żaglami tylko na przestrzeni równoległej z kierunkiem wiatru, a przez zakręty, wychylające się z tej linii, trzeba okręt holować zapomocą łodzi wiosłowych i żerdzi do odbijania się, co jest dosyć uciążliwe i pochłania wiele czasu. Jeżeli brzeg jest o tyle suchy, że ludzie mogą przejść tamtędy, to w takim wypadku ciągną okręt na linie; lecz wśród brzegów bagnistych musi załoga przyprządz niejako łodzie do okrętu i, wiosłując z niemałem natężeniem, holować okręt. Niestety, nawet i ten sposób nie da się zastosować na wypadek, gdy okręt napotka na przestrzeń, pokrytą dziką trzciną cukrową, zwaną omm sufah. Posługiwać się można w takiej okoliczności tylko żerdziami. Nieraz trzeba całego dnia pracy, ażeby statek przeprawić przez ławicę tej rośliny. Potem ma się wolną przestrzeń rzeczną na pół godziny żeglugi, i zaczyna się nowa ławica, większa jeszcze od poprzedniej i uciążliwsza. Przyznać więc trzeba, że to ogromnie wyczerpuje i nuży.
A do tego dodajmy różnorodność okolic nadbrzeżnych. Tu już nie ten sam Nil, który tam, poniżej, przerzyna piasczystą suchą pustynię i zasila w wilgoć najbliższe okolice o tyle, że mogą tam rosnąć nawet drzewa i całe lasy, ale pozbawione bagnisk. Tu rzeka rozpada się na liczne ramiona, większe lub mniejsze, i rozprzestrzenia się niejako wśród rozległych obszarów bagnistych, po większej części zalesionych bujną roślinnością. Okolice te — to ojczyzna febry. Tu miliardy miliardów komarów, much i owadów wszelakich stanowią nieznośną plagę; tu tysiące krokodylów tarza się w błocie i mule, a konie rzeczne uwijają się po wodzie w wielkiej liczbie; tu wreszcie nie brak wszelakiego gatunku mniejszych i większych zwierząt drapieżnych, zamieszkujących dziewicze prawie lasy i puszcze. Można dzień cały jechać i nie natrafić choćby na jedno „okno na świat". Woda tu prawie nie do użycia. Upolowana zwierzyna cuchnie po dwu godzinach; zapasy żywności również psują się szybko.
Zdawałoby się, że niemożliwem jest, aby tu istniał człowiek, a jednak wiodą tu nędzny żywot całe ludy, zazwyczaj zupełnie jedne od drugich odosobnione, bądź też zmieszane ze sobą, nie tracąc mimoto swoich cech charakterystycznych.
Ludzie ci, mieszkańcy, ale żadną miarą nie panowie czarnej części świata, należą do rasy murzyńskiej rozmaitych odcieni. Tu właśnie łowcy niewolników znajdują wyborny teren do swoich polowań!...
Przybędzie tu biały, zaprzyjaźni się z tym lub owym szczepem murzyńskim, uzyska podstępem lub za marną cenę kawał ziemi i urządza sobie osadę, zwaną seribą. Posiada on oczywiście wiele wiadomości i inteligencyi w stosunku do półdzikich czarnych, a ponadto ma do rozporządzenia dobrą broń. Początkowa jego przyjaźń i uprzejmość zamienia się wnet w surowość. Czarni boją się go, podczas gdy przedtem mieli do niego zaufanie i lubili go nawet.
Teraz ów biały sprowadza więcej białych towarzyszów, których sobie zwerbował. Są to zazwyczaj wyrzutki z wszystkich stron i stanów Wschodu. Przynoszą oni ze sobą strzelby i proch i nęcą czarnych lichymi wyrobami bawełnianymi, wódką, tytuniem, paciorkami i innemi tego rodzaju osobliwościami, za co otrzymują białą kość słoniową i czarnych... ludzi.
Szejk szczepu zgadza się zazwyczaj chętnie na podobny proceder, jeżeli tylko łowcy przeznaczą dla niego część łupu. Zaczyna się wówczas rabunek. Biali członkowie bandy każą się nazywać asakerami, czyli żołnierzami. Piastują oni zwykle godności oficerów, podoficerów i zwykłych żołnierzy. Ryzykują jednak bardzo mało, a biorą lwią część zdobyczy. Czarni nie są żołnierzami i do nich należy najcięższa praca oraz obowiązki, połączone z największem niebezpieczeństwem, jak naprzykład w służbie wywiadowczej. Pierwsi też muszą iść do ataku i osłaniać sobą białych, a za to wszystko otrzymują ze zdobyczy zaledwie marne resztki, albo nawet nic.
W wielkich przedsiębiorstwach myśliwskich są nawet i czarni żołnierzami, ale mimoto stanowisko ich wobec białych jest podrzędne. Właściciel seriby, względnie przedsiębiorca, płaci żołd w naturze, to znaczy — dzieli zdobycz pomiędzy uczestników, a więc daje im ludzi lub bydło. Czarni asakerzy otrzymują zatem starych lub chorowitych niewolników i krowy, z których żadnego nie mają pożytku.
Łowienie ludzi w ten sposób jest zbrodnią taką samą, jak u nas kradzież i rabunek, tylko że na szeroko zakreśloną skalę. Rabuś wzbogaca się cudzem mieniem, lecz prędzej lub później dostaje się do więzienia i nawet na hak. Łowca niewolników jest o tyle gorszy od zwykłych zbrodniarzy, że kradnie, a raczej rabuje ludzi, puszcza całe wsie z dymem lub je wyludnia, i czyniąc naprzykład ze stu wolnych ludzi niewolników, zabija prawie tyleż starców i dzieci, jako towar dla niego bezużyteczny...
Od naszego wyjazdu z Faszody upłynęły trzy tygodnie. Zatrzymaliśmy się u ujścia dopływu Rol do Bahr el Dżebel. Mimo rozlicznych przeciwności, mogliśmy być zadowoleni z żeglugi. „Sokół" był bardzo dobrze zbudowany i pruł wybornie gładkie fale rzeki za sprzyjającym wiatrem, a w miejscach mniej dogodnych załoga łatwo dawała sobie z nim radę. Wewnętrzne urządzenie nie należało również do najgorszych, a w każdym razie żaden z tutejszych statków nie mógł równać się z nim pod tym względem. Zapasy żywności zachowały się dobrze; ponadto łowiliśmy rybę i polowali na zwierzynę. Mieliśmy siatki przeciw moskitom dla każdego z żołnierzy, stan zdrowotny całej załogi był tedy stosunkowo nie najgorszy. Niestety, na jeziorze No statek został przypadkowo uszkodzony, i musieliśmy stracić całe trzy dni z tego powodu. Ponadto nie było wśród nas nikogo, ktoby znał dokładnie okolicę. Rzeczywisty sternik „Sokoła" i jego pomocniki Abu en Nil znali okolice rzeki tylko do jeziora No. Odtąd zaś wjechaliśmy na Bahr el Dżebel, nie mając pojęcia o terenie.
Celem naszym było wyszukać Seribah Aliab, — ale niełatwa to sprawa. Niektórzy z naszych ludzi chwalili się, że znają dokładnie okolicę, w której szukać jej należy; niestety, teraz dopiero okazało się, że nie miel o tem pojęcia.
W miejscu, w którem stanęliśmy, rozpoczynała się okolica Aliab. Mieszkający tu Nuerowie mianują się nawet Aliabami, ale co do seriby tego nazwiska — ani rusz dalej. Od czasu do czasu rozpytywaliśmy spotkanych murzynów, niestety, daremnie.
Załoga nasza składała się z właściwych marynarzy, dalej z wynajętych Takalów i ze stu żołnierzy pod dowództwem jednego kapitana. Nie obawialiśmy się więc Ibn Asla, bo na wszelki wypadek nie rozporządzał on tyloma ludźmi.
Nil u ujścia rzeki Rol był bardzo szeroki. Promienie słońca padały prawie prostopadle, a nigdzie nie było ani śladu drzew, pod któremi możnaby szukać schronienia. Wokoło rosła trzcina i tylko trzcina, jak okiem sięgnąć. Ludzie byli nader pomęczeni holowaniem, i dlatego musieliśmy zarzucić kotwicę, by odpocząć i przeczekać największy skwar. Z nudów tedy wsiadłem do małej łódki i udałem się na polowanie. Zresztą w czasie całej podróży uważano mnie, jako specyalistę od przysparzania żywności dla całej załogi, bo prawie zawsze płynąłem na łódce przodem i polowałem.
Jak zwykle, tak i teraz Ben Nil towarzyszył mi podczas tej wycieczki. Wziąłem go chętnie ze sobą, bo dobry był z niego wioślarz, a ja natomiast mogłem mieć zawsze strzelbę w pogotowiu i oczywiście upolować, co się nawinęło. Czasem prosił mię mały chłopak okrętowy, bym go wziął ze sobą, bo maleństwo ogromnie się cieszyło upolowaną zwierzyną. Chłopak ów, jak wiadomo z poprzedniego mego opowiadania, był porwany wraz z siostrą ze szczepu Djangeh i sprowadzony do Kairu, gdzie musiał ciężko pracować w służbie u mokkadema, za co otrzymywał lichą strawę i... baty. Wydobyłem go z tej niewoli i zawiodłem na okręt, gdzie aż dotąd się znajdował, pełniąc posługę w miarę swoich sił i zdolności, tak samo, jak i jego siostrzyczka. Obchodzono się tutaj z niemi po ludzku i reis effendina miał ich oddać rodzicom, ale nie było dotąd sposobności ku temu. Dzieci te lubiły mię ogromnie, jako swego dobroczyńcę, i okazywały mi swą wdzięczność i przywiązanie.
Obecnie chłopak spał, mogłem więc zabrać tylko Ben Nila. Bahr el Dżebel dostarczył mi już bardzo wiele ptactwa i zwierzyny, postanowiłem tedy zapuścić się na rzekę Rol, ciekawym będąc, czy i tu szczęście sprzyjać mi będzie. Niestety, pora nie była odpowiednia. Zawielki panował upał, i wszystko, co żyło, wpadło niejako w odrętwienie. Co chwila musieliśmy zwilżać głowy i piersi i błądziliśmy po rzece z godzinę, wymijając kępy omm sufah, ale nie trafiło się nic. Ben Nil namawiał mię do powrotu, lecz nie śpieszyłem się zbytnio, bo nieprzyjemnie mi było wracać z próżnemi rękoma. Stanąwszy w łódce, by lepiej rozejrzeć się wokoło, spostrzegłem powyżej jakiś przedmiot, który się poruszał w kierunku do nas. U góry był biały, a dołem czarny, i zdawało mi się, że to będzie jakiś wielki ptak z rodziny pływaków z upierzoną na biało głową. Usiadłem szybko i rozkazałem Ben Nilowi, aby skierował łódź za kępę trzciny.
Po chwili byliśmy zupełnie ukryci. Przygotowałem sobie strzelbę tak, aby zaraz wypalić, skoro cel się pojawi. Jakoż wkrótce usłyszeliśmy plusk wody i — już miałem pocisnąć języczek... Ale przebóg! Nie ptak to był, lecz człowiek... murzyn! Człowiek ten płynął w lekkiem czółnie i był nagi. Miał tylko zwyczajem wschodnim zawój biały na głowie, dlatego też z oddalenia wziąłem go za ptaka.
— Murzyn! — szepnął Ben Nil. — Trzeba go zatrzymać!
— Dobrze, bo może się dowiemy od niego o seribie Aliab.
Wypłynęliśmy więc na pełny prąd, lecz murzyn, zobaczywszy nas, przeląkł się bardzo i począł wiosłować ze wszystkich sił, chcąc uciec. Pomknęliśmy za nim, ale bylibyśmy go może nie doścignęli, gdybym był go nie nastraszył strzałem. To pomogło. Zatrzymał się, odłożył wiosła i czekał, zanim do niego się zbliymy. Twarz jego, bynajmniej nie brzydka, zdradzała nietyle trwogę, ile zakłopotanie.
— Do którego ludu albo szczepu należysz? — zapytałem go, gdyśmy się ku niemu zbliżyli.
— Bongo! — odpowiedział.
— Dokąd płyniesz?
— Do Faszody. Słyszałem, że tam potrzebni są żołnierze, więc chciałbym się zaciągnąć w ich szeregi.
— A tak, potrzebni są asakerzy i chętnie cię tam przyjmą.
— Naprawdę, panie? Znane ci jest to miasto?
— Przybywam właśnie stamtąd.
Chciał coś jeszcze powiedzieć, lecz się rozmyślił; wreszcie wykrztusił pytanie:
— Znasz sangaka arnautów?
— Bardzo dobrze.
— Czy jeszcze żyje?
— A dlaczegóżby żyć nie miał?
— Bo... bo... bo...
Utknął. Wziąłem strzelbę do ręki i rzekłem do niego głosem podniesionym:
— Okłamujesz nas, nicponiu jakiś! Nie należysz do szczepu Bongo, gdyż miałbyś w takim razie skórę brunatną, a nie zupełnie czarną. Bongo zresztą nie tatuowałby czoła w taki sposób, jak to u ciebie widzę.
Muszę cię więc bliżej poznać i w tym celu udasz się ze mną w dół do mego okrętu. Uprzedzam cię, że gdybyś próbował ucieczki, zastrzelę cię natychmiast.
Murzyn, widząc, że opór na nic mu się nie przyda, chwycił wiosła i puścił czółno spokojnie we wskazanym kierunku, a my za nim w tem samem tempie. Niebawem dobiliśmy do „Sokoła", i czarny rad nierad musiał wejść z nami na pokład, będąc zupełnie pewnym siebie, a więc prawdopodobnie i niewinnym, choć zdradzał zakłopotanie.
Reis effendina zainteresował się żywo przybyszem i, wypytawszy mię o wszystko, rzekł:
— Ciekawy jestem, dlaczego on podaje się za Bongo, skoro rysy jego i barwa skóry wcale tego nie dowodzą.
— Ma ku temu powód, i musimy to zbadać. Przypatrz się dobrze tatuowaniu na jego czole. W środku skośna kreska, od której biegną łukami kropkowane linie po obu stronach ku skroniom i do ciemienia.
W ten sposób, jeśli się nie mylę, tatuują się tylko Dinkowie, ale nikt z ludu Bongo. Człowiek ten skłamał przedemną, i domyślam się, w jakim celu. Jego pytanie o sangaka arnautów budzi we mnie podejrzenie, że jest wysłany do Faszody w poselstwie...
— Czyżby od Ibn Asla? — przerwał żywo emir.
— Tak, od Ibn Asla, a może nawet od jakiego innego handlarza ludźmi.
— Jeśli tak, to czarny ten człowiek jest dla nas znakomitą zdobyczą. Trzeba go lepiej wybadać.
Emir rozkazał murzynowi wyznać prawdę pod grozą bardzo dotkliwej kary, lecz dowiedział się tylko tyle, co ja poprzednio. Z kolei zrewidowano przybysza i jego łódź, lecz nie znaleziono niczego, chociaż nie pominięto nawet włosów na głowie, które były strzyżone krótko, na sposób, jak to czynią Dinkowie.
Wobec takiego wyniku sprawy nie wypadało inaczej, jak tylko puścić czarnego draba, — niech sobie buja dalej po falach rzeki. Sytuacya to dosyć kłopotliwa, jeśli się nie wie, że huncwot coś ukrywa, a dowieść mu tego nie można. Emir kazał mu się oddalić, a ja tymczasem wziąłem go jeszcze na spytki, czy niewiadomo mu, w której stronie znajduje się seriba Aliab.
— Wiem — odrzekł, rozglądając się badawczo po pokładzie.
To jego ciekawe rozejrzenie się utwierdziło mię w przekonaniu, że wie on dobrze, na czyim okręcie się znalazł i kogo ma przed sobą. Zapewne poinformował go ktoś o nas, może nawet sam Ibn Asl, i dlatego informacye murzyna przyjmowałem z zastrzeżeniem.
— Gdzież to jest? — zapytałem.
— Hen, w górze — odrzekł, wskazując ręką w kierunku głównej rzeki, — w okolicy, którą nazywają Bahita. Będzie stąd cztery dni drogi.
— Który z ludów zamieszkuje tę okolicę?
— Odłam Szurów.
Wypowiedział to z pewnem wahaniem, co wskazywało, że ważył każde słowo, nim je wygłosił. Nie posiadał też zdolności ukrywania wyrazu twarzy W takich okolicznościach — czyli nie umiał się maskować.
Z twarzy jego bowiem można było bardzo łatwo wyczytać, że śmiał się w duchu z naszej łatwowierności.
Oczywiście udałem, żem tego nie zauważył, i pytałem dalej:
— Byłeś tam osobiście?
— No... taak... to jest... byłem.
Odpowiedzią tą zdradził się zupełnie.
— W takim razie wiesz doskonale, co mówisz. Dowiedzieliśmy się od ciebie, że tam mieszkają Szurowie, gdy tymczasem inny zupełnie szczep rozsiadł się w tej okolicy, a mianowicie Tuiczowie.
— Tuiczowie? — powtórzył zmieszany. — Ci mieszkają gdzieindziej.
— Kłamstwo! Tuiczowie zajęli okolice na prawym brzegu, Kyczowie zaś na lewym, a ziemia Szurów zaczyna się daleko na zachód. Co zaś do odległości, to powiadasz, że dostaniemy się tam za cztery dni i chcesz przez to zwieść nas, byśmy nadaremnie żeglowali do Bahity, dokąd nawet przy sprzyjającym wietrze dwudziestu czterech dni potrzeba. Widzisz więc, że dałeś się złapać niebacznie.
— Ja nie kłamię, effendi — uniewinniał się.
— Effendi? Znasz mię zapewne, skoro tytułujesz mię w ten sposób.
— No, ja tak nazywam każdego zamożnego podróżnika z rasy białej.
— A więc uważasz mię za wielkiego i bogatego człowieka, mimoto zaś zdaje ci się, że mię zdołasz okłamać. O, nie, ptaszku, nie uda ci się to wcale.
— Panie, przecie powiedziałem szczerą prawdę...
— We wszystkiem, coś mówił, jedno jest tylko prawdą, a mianowicie to, że znasz seribę. Zależy ci jednak na tem, abyśmy jej nie znaleźli, i dlatego wskazałeś nam mylną drogę. Ja jednak biorę za prawdę zupełnie coś przeciwnego: oto seriba nie leży nad Bahr el Dżebel, lecz nad dopływem Rol, skąd właśnie przywiosłowałeś. Musisz tedy. powiedzieć, do kogo należy Seribah Aliab, boś tam był i wiesz wszystko.
— Ona należy do... do... — zająknął się, — do jednego z białych, ale nazwisko jego wywietrzało mi z głowy.
— Powiedz raczej, że nie chcesz go wymienić, bo się boisz, abyśmy cię nie posądzili o znajomość z tym białym, który... który nazywa się Ibn Asl. Przypominasz sobie?
— Tak — potwierdził po długiem wahaniu.
— Pięknie. Znasz tego człowieka, byłeś u niego. Należysz do Dinków, wśród których tam, nad Białym Nilem, werbował sobie niedawno nową bandę. Ciebie właśnie wysłał w poselstwie do sangaka arnautów w Faszodzie, ostrzegając cię, że możesz spotkać się z nami po drodze. W tym celu opisał ci obszernie nasz okręt, reisa efiendinę i mnie i pouczył cię, jak masz mówić z nami na wypadek spotkania. Czy śmiesz zaprzeczyć temu wszystkiemu?
Słabo rozwinięty umysłowo człowiek nie mógł pojąć tego swoim rozumem, co dla kogo innego było zwykłem i prostem następstwem logicznego myślenia. Patrzył więc na mnie zdumiony i wreszcie spuścił wzrok ku ziemi.
— Odpowiadaj! — domagałem się natarczywie.
— Wcale tak nie jest, jak myślisz — zapewniał. — Jestem Bongo, zmierzam do Faszody, aby się zaciągnąć w szeregi żołnierskie. Powiedziałem ci to przedtem i powtarzam raz jeszcze.
Upór ten byłby mnie może wreszcie zmylił, gdyby nie szczególniejszy przypadek. Ów chłopak Djangczyk, o którym dopiero co wspominałem, zbudził się i wyszedł z siostrzyczką na pokład, a zobaczywszy murzyna, stanął jak skamieniały, wytrzeszczył oczy i następnie krzyknął nienaturalnym głosem:
— Agadi! Aba-charang!
Wyrazy te nie należały do mowy arabskiej, lecz do dyalektu szczepu, z którego pochodziło rodzeństwo, i oznaczały: „Agadi, brat mego ojca“, a więc stryj. Zagadnięty nie zauważył był dziatwy przedtem, a teraz, usłyszawszy wymówione swe imię, zwrócił się do dzieci, porywając je następnie w ramiona. Był do tego stopnia oszołomiony niespodzianką, że słowa wymówić nie mógł, a dziatwa tymczasem, wykrzykując z niesłychanej uciechy, obejmowała go za szyję. Wkońcu nie zdołał oprzeć się rozczuleniu, usiadł i począł rozmawiać z dziećmi bez przerwy, oczywiście w rodzinnem narzeczu, z czego mogliśmy zrozumieć ledwie niektóre wyrazy. Trwało to może z pół godziny. Nie przeszkadzaliśmy im zupełnie, czekając cierpliwie, aż skończy się ta osobliwie czuła scena. Wygadawszy się dowoli, wstał i złożył przedemną głęboki ukłon, a z twarzy jego promieniała wielka radość.
— Przebacz mi, effendi — zaczął w języku arabskim, — nie wiedziałem, że te dzieci znajdują się tutaj i co dla nich uczyniłeś. Jesteś dobrym, bardzo dobrym panem i szlachetnym człowiekiem, a nie takim, jak myślałem do tej chwili.
— Ach tak? Znałeś mię więc przedtem?...
— Już podczas pierwszego spotkania tam na rzece wiedziałem, kto jesteś. Tu, na okręcie, utwierdziłem się w tem przekonaniu zupełnie.
— Zatem domyślałem się trafnie, że osobę moją opisano ci z najdrobniejszymi szczegółami.
— Tak. Sam Ibn Asl to uczynił.
— A ty należysz do jego wojowników?
— Zgadłeś. On wynajął Dinków, a ja jestem ich wodzem.:
— Jesteś wodzem, a użyto cię, jako posłańca do Faszody? I
— Posłańca z listem do sangaka arnautów.
— Umiałeś bardzo dobrze schować ten list, skoro nie znaleźliśmy go przy tobie. Dawaj go tu!
— Eifendi, dałem słowo honoru, że oddam go w ręce sangaka, a nie komu innemu.
— Wnioskuję z tego, że jesteś człowiekiem honoru. Ale Ibn Asl jest łotrem, który najprawdopodobniej chce cię porządnie okpić.
— Mnie okpić? A to w jaki sposób?
— Posłuchaj! Jesteś dowódcą wojowników ze szczepu Dinków i, jako taki, byłeś Ibn Aslowi bardzo potrzebny, a mimo to wysłał cię, co świadczy, że nie ma on wcale szlachetnych zamiarów względem twoich ludzi. Czyżby pierwszy-lepszy biały nie nadawał się do tego poselstwa? Ludzie twoi muszą być pozbawieni naczelnika, zrozumiałeś?
Zamyślił się chwilę, poczem rzekł:
— Ibn Asl zapewniał mię, że jedynie z powodu wielkiego zaufania powierza: mi to poselstwo. Zresztą nie może on nic złego wyrządzić moim ludziom, bo ich potrzebuje; bez nich nie zdobędzie rekwiku.
— To prawda, z ich pomocą będzie łowił niewolników, ale potem, gdy mu już nie będą potrzebni?...
A gdyby tak, zamiast wypłacenia im żołdu, uczynił ich samych niewolnikami?...
Przypuszczenie to przeraziło murzyna nadspodziewanie. Myślał długo i nareszcie ozwał się z odcieniem rozpaczy w głosie:
— Czy naprawdę, effendi, mogłoby być aż tak źle?
— Po tym łotrze można się spodziewać rzeczy nawet najgorszych. I jakich to ludzi gości on u siebie? Zapytaj tych dzieci, które są twymi krewnymi.
— One mi wszystko opowiedziały. Uratowałeś je i wielu, bardzo wielu niewolników. Ty przewidujesz wszystko naprzód, bo twoje oczy umieją patrzeć w przyszłość i widzieć to, co się dopiero ma zdarzyć później. A jeżeli i w tym wypadku nie mylisz się, to biada ibn Aslowi! Gdybym tylko miał pewność, że się nie mylisz!
— Bardzo łatwo możesz się o tem dowiedzieć, gdyż tajemnica zawiera się w liście, który posiadasz.
Pokaż go tu!
— Ale... ale...
Uczciwość nie pozwalała mu oddać mi w ręce powierzonego sobie listu i dlatego wahał się dłuższą chwilę, walczył ze sobą, aż wreszcie zwyciężyła w nim troska o własną skórę.
— Effendi — zdecydował się, — człowiek musi być nietylko uczciwy, ale i rozsądny. Jeżeli Ibn Asl
żywi względem nas zbrodnicze zamiary, to nawet moja uczciwość nie powstrzyma go od tego. Dobrze rozumuję?
— Zupełnie dobrze i możesz dać nam ów list.
Byłem bardzo ciekawy ukrycia listu, gdyż, jak wiadomo, dokładna nasza rewizya spełzła na niczem.
— Pismo znajduje się w garnuszku, który leży na dnie mojej łódki — rzekł murzyn.
Łódka była leciuchna, wciągnięto ją więc bez wielkich trudów na pokład. Na dnie jej zauważyliśmy flaszkowaty garnuszek, a raczej słoik gliniany, którego otwór zalepiony był smołą. Rozbiliśmy naczyńko i znaleźli rzeczone pismo, które emir chwycił szybko, by je odczytać, — ale wzruszył ramionami, obejrzał je kilka razy, odwracając na różne strony, potrząsł głową, i raz jeszcze wzruszywszy ramionami, zapytał mnie:
— Umiesz po persku, effendi?
— Tak, ale skądżeby Iba Asl znał ten język? Zdaje mi się, że i sangak, do którego list wystosowany, nie umiał po persku. No, ale pokaż, zobaczymy.
Przyjrzałem się uważnie wierszom, pisanym atramentem; nie było to jednak ani po persku, ani nawet po arabsku. Mogłem, co prawda, odczytać poszczególne słowa, ale nie rozumiałem ich znaczenia. Dopiero po długich mozołach przyszła mi do głowy myśl, że Ibn Asl niezawodnie wpadł na jakiś szczególny pomysł i napisał list tak, aby, jeśli się dostanie w niewłaściwe ręce, nie był zrozumiany. Jak wiadomo, Arabowie piszą od prawej ku lewej ręce, spróbowałem więc czytać przeciwnie — i łamigłówkę rozwiązałem. Treść opiewała:
„Posyłam ci Agadiego, dowódcę moich Dinków. Powiedziałem mu, że wybieram się na łowy do Rolów, gdy tymczasem mój pochód skierowany jest przeciw Gokom, o czem nie powinien obecnie wiedzieć, gdyż Gokowie są pokrewni z Dinkami. Przyślij mi natychmiast z pięćdziesięciu albo i więcej asakerów, ale tylko białych, nie czarnych! Niech mię oczekują w mojej seribie. Skoro powrócę z wyprawy, to przy ich pomocy rozbroję stu pięćdziesięciu Dinków i uczynię ich niewolnikami, bo w takim razie nie zapłacę im żołdu i jeszcze na nich dobrze zarobię. Usuwam umyślnie dowódcę, aby mnie bezpośrednio słuchali, i proszę cię, postaraj się o to, żeby nie powrócił już do mnie. Dowiedziałem się, że chrzeŚcijański effiendi był u ciebie i że nawet schwytałeś go i na mój okręt odwiozłeś, ale nam uciekł. Musieliśmy z tego powodu cofnąć się czemprędzej w głąb Sudanu. Spodziewam się, że ucieczka jego nie wyrządziła ci żadnej szkody. Znam cię dobrze; jesteś mądry na wszystko. On nie ma pojęcia o seribie Aliab i oczywiście nie odnajdzie nas, choćby nie wiem jak szukał. A zresztą, gdyby go nawet kto powiadomił, to Dinka, który wiezie niniejsze pismo, wprowadzi go na mylną drogę.
Jest o tem dobrze pouczony."
Przeczytałem list głośno, a murzyn, wysłuchawszy treści, zapytał:
— Co to za Dinka, o którym tu mowa?
— Ty sam. Ibn Asl zalicza cię i twoich wojowników do Dinków. Czy masz istotnie pod swoimi rozkazami stu pięćdziesięciu ludzi?
— Tak. Mieliśmy urządzić wyprawę na Rolów.
— Słyszałeś jednak z listu, że pochód skierowany jest przeciw Gokom.,
— Ależ to nasi pobratymcy; ja się na to nie zgodzę!
— Ba, ale ciebie tam już niema, i Ibn Asl popędzi twoich wojowników, dokąd mu się spodoba, a po powrocie zamieni ich w rekwik, zamiast wypłacić należny im żołd. Ty zaś, słyszałeś przecie wyraźnie, masz zginąć w Faszodzie, oczywiście, gdybyś tam dojechał. A:
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem. Murzyn, poganin, nie mógł pojąć zła, jakie zawisło nad jego głową. Przyszedłem mu więc z pomocą, opowiadając mu pokrótce wszystko o Ibn Aslu, co wiedziałem, i to wystarczyło, aby przekonać czarnego, w jakie dostał się ręce.
— Effendi — zawołał, — pozwól mi opuścić okręt! Wrócę natychmiast do seriby i ostrzegę swoich ludzi, a na opryszku zemszczę się sromotnie!
— Daj pokój! — ozwałem się, zatrzymując go, bo chciał już zabrać swoją łódkę. — Możesz odpłynąć, jeśli chcesz, bo jesteś wolny; ale radzę ci, zostań z nami. Sam nie dokażesz niczego i jeszcze narazisz się na śmierć.
— Ja zabiję Ibn Asla, a nie on mnie.
— Nie znasz go. Co ty wobec niego znaczysz? A zresztą nie zastaniesz go już w seribie.
— Prawda. Zamierzał natychmiast rozpocząć gazuah, ale ja go będę ścigał i dopytam się o drogę w seribie.
— Oho, nie łudź się. Gdybyś teraz tam się pojawił, ujęliby cię i zamordowali. Zostań raczej z nami, pod naszą opieką, i prowadź nas do seriby. Potem udamy się za nim w pościg, zabierzemy mu w niewolę wszystkich białych, i twoi pobratymcy będą uratowani.
— Masz słuszność, effendi. Zostanę, jeśli pozwolicie mi na to. Ktoby to był pomyślał? Przedstawiono nam was, jako największych wrogów szczepów murzyńskich, i dlatego z przyjemnością podjąłem się zadania, mającego na celu wprowadzenie was w błąd. Aż oto wrogowie stają się nagle moimi przyjaciółmi, a przyjaciele wrogami! Słuchajcie więc; skłamałem, wskazując wam drogę w górę Bahr el Dżebel; powinniśmy żeglować w górę Rolu, i ja wam wskażę seribę Aliab.
— Daleko to stąd?
— Pięć albo sześć dni żeglugi.
— Znasz dobrze położenie seriby?
— Doskonale. Znajduje się ona na prawym brzegu rzeki, a więc po lewej ręce od nas.
— Są tam góry?
— Okolica jest zupełnie równa i pokryta nieprzebytymi lasami. Seriba otoczona jest ze wszystkich stron gęstwiną, przez którą nie przedostanie się żaden człowiek. Ibn Asl, zakładając tam swe gniazdo, powycinał wiele drzew, i część ich jeszcze leży na ziemi; wyrosły już wśród nich krzaki i badyle, co tworzy naturalne ogrodzenie wokoło, jakby wały lub parkan. A dalej, za wolną, niezbyt szeroką przestrzenią, roztacza się las.
— Z jednej zaś strony zapewne przypiera seriba do rzeki?
— Tak, ale i tu znajdują się belki i częstokoły, powbijane w ziemię. W jednem tylko miejscu jest dostęp, strzeżony dniem i nocą przez załogę.
— Toż to istna twierdza!
— O tak. Ibn Asl utrzymuje, że gdyby ja obległo stu ludzi, to do obrony jej wystarczy dziesięciu asakerów.
— Możliwe to, gdyby oblegający byli niezdarami. A jakie jest urządzenie wewnątrz?
— Seriba zbudowana jest na wielkiej czworokątnej przestrzeni, na której wznosi się dwadzieścia okrągłych tokulów, zbudowanych bardzo silnie z mułu i trzciny. Jeden tokul zajmuje sam Ibn Asi, w dwu mieszczą się rozmaite zapasy, a w pozostałych rozlokowali się wojownicy.
— Zapewne i obecni goście Ibn Asla mieszkają w jednej z tych chat? Zauważyłeś ich?
— Owszem, przybyli razem z nami na okręcie z Faszody. Jest tam jeden biały, który się nazywa Abd el Barak...
— Mokkadem Kadiriny, z którego rąk uwolniłem dzieci twego brata. Mów dalej!
— Drugi nazywa się muzabir; trzeci, gruby, jak beczka, jest Turkiem; ma przy sobie siostrę, której usługują dwie białe i dwie czarne dziewczyny.
— Wiesz, poco zabrał ją Turek ze sobą?
— Chce ją wydać za Ibn Asla.
— Wesele miało się odbyć w seribie.
— A wiem. Odbędzie się po jego powrocie z wyprawy.
— Wiesz, ilu ludzi poszło na tę wyprawę?
— Wszyscy, prócz Turka, który nie chciał się odłączyć od siostry; zostało też dziesięciu białych asakerów i wachmistrz, jako komendant. Ale, effendi, ja mogę wam to wszystko opowiedzieć po drodze; teraz szkoda czasu czekać dłużej. Wiatr właśnie się zrywa, sprzyjający żegludze.
— Masz słuszność; czas już. Zaraz wyciągniemy kotwicę.
I istotnie zaczęto się krzątać, przygotowując do odjazdu, i niebawem „Sokół" pod pełnymi żaglami zawrócił z dotychczasowego kierunku w prawo przez fale rzeki Rol.
Nie była ona tak szeroka, jak Bahr el Dżebel, ale mogły po niej żeglować nawet większe okręty, niż nasz „Sokół". Wspomniałem już, że w tych okolicach prawdziwą plagą dla żeglugi jest dzika trzcina. Spotykaliśmy i tu całe kępy i wyspy tej wodnej rośliny w ciągu jazdy aż do wieczora, poczem zaczęły się po obu brzegach krzaki i zarośla, aż wreszcie wjechaliśmy w wysoki nieprzejrzany las. Tu nie było już omm sufah, a że noc była pogodna, mogliśmy żeglować przez całą noc.
I w ciągu następnego dnia nie natrafiliśmy już na kępy, a wiatr, jakby ujęty w wązką szczelinę między dwoma brzegami lasu, wiał doskonale. Dzięki tym sprzyjającym warunkom, dotarliśmy do celu już wieczorem czwartego dnia. Djangczyk oznajmił nam, że seriba znajduje się w odległości zaledwie godziny jazdy, wobec czego należało zarzucić kotwicę.
Nasunęło się teraz pytanie, co robić: czy otwarcie na drugi dzień: rano dobić do samej seriby? Myśl ta nie znalazła uznania, gdyż, wedle opisu murzyna sądząc, wejście do seriby było dobrze obwarowane, i nawet śmiesznie mała garstka załogi mogła stawiać długo opór. Zresztą nie było pewności, czy nie zastalibyśmy tam Ibn Asla. A nużby zaniechał wyprawy z jakiegokolwiek powodu. Postanowiłem więc nadchodzącą noc wyzyskać na wywiady, i emir zgodził się na to, a nawet byłby chętnie sam udał się ze mną na te wywiady, gdyby nie obowiązki komendanta, które go zmuszały do pozostania na okręcie.
Do kroków wywiadowczych potrzebni mi byli dwaj wyćwiczeni na wodzie ludzie, wybrałem więc Ben Nila i jego dziadka, a Djangczyk miał nam służyć, jako przewodnik. Odbiliśmy od okrętu około godziny dziewiątej wieczorem. Ben Nil z dziadkiem wiosłowali ja sterowałem, a Djangczyk przykucnął w łodzi i nie poruszał się nawet; widocznie przejmowało go do głębi przedsięwzięte zadanie. Niebo było pogodne i gwiazdy odbijały się w wodnej toni, mieliśmy więc dosyć łatwą żeglugę; zresztą za jakie pół godziny powinien wzejść księżyc.
Z początku płynęliśmy środkiem rzeki, lecz po upływie pół godziny skierowaliśmy się ku brzegowi, ocienionemu drzewami. Djangczyk zapewniał, że podczas jego bytności w seribie wejście do tejże nawet w nocy nie było strzeżone; ale obecnie, ze względu na szczupłość załogi, należało być przygotowanym i na to, że spotkamy się z wartą. Przedsięwzięliśmy tedy jak największe środki ostrożności, aby stojący na straży askari nie mógł nas zauważyć.
Księżyc był już wzeszedł, ale nie wychylił się jeszcze z poza wysokich drzew. Płynęliśmy blizko brzegu, na którym wznosiła się nieprzerwana, gęsta ściana lasu, jakby mur jakiś olbrzymi. Djangczyk objął teraz kierownictwo łodzi i rozkazywał szeptem, jak sterować. Przytem posługiwano się wiosłami tak ostrożnie, że nie wydawały najmniejszego plusku.
— Tu znajduje się miszrah — oznajmił wreszcie murzyn; — trzeba przystanąć.
— Ale nie w samym miszrah, lecz nieco bliżej, koło jakiego drzewa — poprawiłem go.
Miszrah, jak wiadomo, jest miejscem wylądowania, i jeżeli żołnierz stał na warcie, to mógł nas zauważyć bardzo łatwo. Teraz dopiero spostrzegłem wyłom w ścianie lasu, szerokości około dwudziestu kroków. Prowadził on na brzeg w górę i zwężał się coraz bardziej, a kończył się barykadą z belek i częstokołami.
— Krokodyl!
— Puściłem ster i podążyłem na pomoc. Jeszcze chwila, a byłaby go bestya chwyciła. Wciągnęliśmy murzyna do łodzi, która się chybotała, jak łupina orzecha, i może by się nawet wywróciła, gdyby nie krokodyl, który uderzył ją paszczą z boku i przez to wprawił w równowagę. Ben Nil zdzielił bestyę wiosłem w głowę tak, że zniknęła natychmiast pod powierzchnią wody.
Ostatecznie udało się nam przymocować łódź do pnia, poczem siedzieliśmy cicho z jakie dziesięć minut, nasłuchując. Nie usłyszawszy nic, wywnioskowaliśmy, że nie zauważono krzyku murzyna, wobec czego można już było wysiąść.
— I ja — szepnął Ben Nil. — Nie puszczę cię samego.
Wobec hałasu, jakiego narobiliśmy, bezpieczniej było oczywiście trzymać się po dwu razem, Wysiadłem więc w tem miejscu, gdzie las stykał się z wodą i miszrah. Miałem przy sobie tylko rewolwer i nóż; karabin pozostał na okręcie. Na stałym gruncie przykucnęliśmy, nasłuchując znowu dłuższą chwilę. Cisza panowała zupełna. Księżyc właśnie wychylił się był z za wierzchołków drzew i oświecił całą przestrzeń miszrah. Nie postrzegliśmy nic podejrzanego, pozostaliśmy więc, chcąc udać się w górę i zobaczyć, w jaki sposób zamknięte było wejście do seriby. Był to rodzaj wysokiego parkanu z belek, zaopatrzony w ostrokoły.
— Tędy nie wejdziemy, efiendi — szepnął do mnie
Ben Nil, — trzeba się wrócić.
— Ja też nie miałem zamiaru wedrzeć się do seriby — odrzekłem pocichu. — Muszę tylko zobaczyć, czy pale są wbite w ziemię. Ponieważ wejście to jest mocno obwarowane, należy wnioskować, że znajduje się gdzieś inne, dogodniejsze.
Pochyliłem się, by się przekonać, czy pale wbite są w ziemię, gdy wtem Ben Nil wydał z siebie krótki okrzyk. Obróciłem się, lecz w tej chwili pociemniało mi w oczach i — straciłem przytomność...
Odzyskawszy ją, spostrzegłem, że znajduję się wewnątrz chaty, obwiązany powrozami, jak mumia egipska. Na środku tokulu było rozpalone ognisko, z którego dym uchodził przez otwór, wybity w stropie. Obok mnie leżał Ben Nil, skrępowany tak samo, jak i ja.
Zobaczywszy, że otwarłem oczy, rzekł:
— Allahowi dzięki... zbudziłeś się. A myślałem, że już po tobie.
Czułem ból głowy i szumiało mi w uszach, jakby gdzieś w pobliżu brzęczał rój pszczół. Spostrzegłem też, że jesteśmy sami w tej ubikacyi.
— Czy i ciebie tak uderzono, jak mnie? — zapytałem.
— Nie!
— Powiedz więc, jak się to wszystko stało, że znaleźliśmy się prawdopodobnie w tokule seriby.
— Niestety tak, chociaż nie miałeś tego zamiaru. No, ale wtargnęliśmy tu wcale nie z własnej woli. Zaledwie powiedziałeś do mnie, że nie chcesz wejść do seriby, chwycił mię ktoś za gardło tak, że tylko mogłem wydać z siebie krótki okrzyk. Równocześnie jakiś człowiek uderzył ciebie wiosłem i padłeś na ziemię. Było może czterech lub pięciu drabów, którzy nas ujęli, mimo rozpaczliwego oporu z mej strony.
— Spodziewam się, że nasi towarzysze wiedzą już, co się stało.
— Dlatego właśnie tak głośno krzyknąłem, aby zwrócić ich uwagę na nasze niebezpieczeństwo.
— Djangczyk zapewne uda się na okręt o pomoc. Mów dalej!
— Wspominałeś o tajemnem wejściu, effendi, i przypuszczenie to było zupełnie trafne. Gdy nas powiązali powrozami, odchylili krzak i odsłonili przez to otwór, przez który może wejść jeden człowiek, nieco skulony. Przez ten otwór właśnie wniesiono nas tutaj i jeszcze silniej skrępowano.
— Turek był przy tem obecny?
— Nie! Widziałem same obce twarze.
— Z rozmowy ich wywnioskowałem, że przedsięwzięli połów ryb. Wiesz, jak się to w nocy robi? Zapala się światło na brzegu lub w łódce, aby zwabić ryby, i łowi się je, a raczej zakłuwa lancami. Żołnierze wyleźli byli właśnie wówczas z otworu, gdy Djangczyk krzyknął. Zaczaili się więc i potem schwytali nas. Czy sądzisz, że wydobędziemy się jeszcze i tym razem?
— Taką nadzieję mam zawsze, a więc i obecnie. Emir jest tutaj.
— A jeżeli zechcą zadać nam śmierć, zanim on przybędzie...
— Jest to zupełnie możliwe i kto wie... Dwa razy wymknęliśmy się już z rąk tych ludzi; teraz może zechcą skończyć z nami odrazu, aby poraz trzeci nie żałować. Dziwne tylko, że zostawili nas tu samych, bez straży. Cicho! zdaje się, że ktoś idzie...
Istotnie po chwili odchyliła się mata, która stanowiła drzwi, i wszedł gruby Turek z wachmistrzem i kilkoma asakerami. Pierwszy z nich stanął przede mną, pogładził z zadowoleniem brodę i rzekł z wyrazem szyderstwa:
— A! jesteś znowu? Mam nadzieję, że wizyta twoja tym razem będzie nieco dłuższa, niż przedtem. A może masz zamiar i dziś umknąć natychmiast? Bo ty nigdy nie masz czasu; zawsze ci się śpieszy.
Nie odpowiedziałem na to. Grubas więc zwrócił się do kulawego wachmistrza:
— Patrz, oto jest pies chrześcijański, o którym ci opowiadałem. Przeklęta bestya ściga nas aż tutaj, ale na szczęście tu kończy mu się droga, która będzie w jego życiu ostatnią. Przysięgam na Allaha, że nie wydostanie się już stąd nigdy; zginie razem ze swoim towarzyszem.
— Nie mam nic przeciwko temu — odrzekł wachmistrz.
— Jesteś tu władcą z ramienia Ibn Asla, i muszę cię słuchać. Czy mamy ich natychmiast rozstrzelać?
— Nie rozstrzelać, bo byłaby to zbyt szybka i lekka śmierć; oni powinni konać długo a ciężko, jak to oddawna już postanowiłem. Musimy ponadto wymyślić taki rodzaj śmierci, na jaką jeszcze nikt nigdy nie umarł. Co mówię... nie jeden, lecz wiele rodzajów śmierci, które równocześnie zastosujemy, by kara była w całem znaczeniu tego słowa okrutna i bezlitośna. Obecnie mamy noc i musimy zaczekać do dnia, abyśmy mogli przypatrywać się ich męczarniom, ich rozpaczy i konaniu.
— Czy zostawimy ich tu do rana?
— Nie. Każ rzucić ich do dżura ed dżaza; niech tam leżą spokojnie. Uciec nie mogą, jak wiesz, i warty nawet nie potrzeba, a tymczasem będziemy łowili ryby w dalszym ciągu, bo zapasy już wyszły. Czy łódź tych psów wzięta?
— Wzięta. Odwiązaliśmy ją od drzewa nad wodą i przyciągnęli do miszrah. Możemy jej użyć do połowu ryb.
— Doskonale! co dwie łodzie, to nie jedna. Do każdej łodzi po czterech asakerów; ty będziesz na jednej, ja na drugiej, a dwu pozostałych żołnierzy zostawimy tu na warcie.
— Jabym sądził — odrzekł wachmistrz, — że przydałaby się liczniejsza warta na wypadek, gdyby, oprócz tych dwu psów, przyszło tu jeszcze więcej! Mogli przybyć na okręcie reisa eifendiny.
— Dobrze, żeś o tem wspomniał; wybadam jeńców natychmiast — rzekł Turek, a zwróciwszy się ku nam, kopnął mnie nogą i dobył nóż.
— Zapytam cię o niektóre rzeczy, i jeżeli nie odpowiesz, utnę ci palec. Widzisz nóż? Bardzo ostry i w przeciągu niedługiego czasu możesz stracić wszystkie palce. Uważaj! Drwiłeś sobie ze mnie, uciekłszy z mego okrętu pod Faszodą; teraz pokażę ci za to, że ja jestem panem twego życia i twoich palców. Przybyłeś tu sam?
Turek mówił to poważnie, i bezpieczniej było odpowiadać. Ale to jeszcze nie powód, abym miał mówić prawdę. Szło tu o moje życie! Jedno tylko było mi niejasne. Łódź naszą zabrano, a o Abn en Nilu i Djangczyku nikt nie wspomniał; widocznie ukryli się gdzieś. Ale w jakim celu? Czy może, aby nas ratować? Takiego bohaterstwa niepodobna było oczekiwać od starego marynarza. Czyż nie lepiej było dla obu wrócić na okręt i sprowadzić emira na pomoc?
Turek popełnił wielkie głupstwo, mówiąc w naszej obecności o łowieniu ryb, bo odkrył w ten sposób przed nami karty. Łatwo bowiem mogła zdarzyć się nam sposobność skorzystania z tej okoliczności.
— Przybyłem tu tylko z Ben Nilem — odrzekłem na jego pytanie.
— Gdzież znajduje się reis effendina?
Udałem, jakoby odpowiedź na to sprawiła mi wielkie zakłopotanie. Turek przykucnął więc nademną, ujął mój wielki palec u lewej ręki, przyłożył do niego nóż i groził:
— Odpowiadaj, bo utnę!
— Reis effendina znajduje się na Bahr el Dżebel w poszukiwaniu waszej seriby.
— A czemu ty z nim nie pojechałeś?
— Bo nie wierzyłem w to, aby wasza seriba tam się znajdowała.
— Kto wam kazał płynąć w górę Bahr el Dżebel?
— Pewien Bongo, imieniem Agadi.
— Ach tak! Gdzieście go spotkali?
— W drodze do Faszody. Chciał tam zaciągnąć się do wojska.
— Zrewidowaliście go?
— Tak, ale nie znaleźliśmy nic podejrzanego.
— A o seribę pytaliście?
— Nie, bo nie znaliśmy jej nazwy. Dowiadywaliśmy się tylko o Ibn Asla, i powiedział nam, że go zna i że należy go szukać w Seribah Aliab, nad górnym Bahr el Dżebel, w okolicy Bahita.
— I uwierzyliście?
— Reis effendina uwierzył, ale ja nie, i dlatego, zabrawszy łódź z okrętu, powiosłowałem z Ben Nilem w górę Rolu.
— Słyszałem, że byłeś u sangaka Ibn Muleja. Jakże mu się powodzi?
— Bardzo dobrze. Tylko, dzięki temu drabowi, musiałem uciec z Faszody. Odkryłem mianowicie, że jest on w porozumieniu z łowcami niewolników; dlatego to schwycił mię i odstawił na wasz okręt, skąd udało mi się zaraz uciec. Oskarżyłem go przed mudirem, ale ten miał do niego tak wielkie zaufanie, że nie mnie, lecz jemu uwierzył. Wyniosłem się tedy czemprędzej z Faszody, rad, że uszedłem bastonady.
— Dobrze ci tak — zaśmiał się Turek. — Zresztą nie ciesz się zbytnio, żeś nie dostał kijów w Faszodzie, bo my ci ich tu nie pożałujemy. Powiadasz tedy, że ów Bongo pojechał do Faszody, aby zostać żołnierzem. Czy miał nadzieję przyjęcia?
— Owszem. Miał się zwrócić wprost do sangaka arnautów.
— Oj, głupcy, głupcy! Chcecje uchodzić za mądrych, a ubolewać trzeba nad waszą naiwnością. Wiesz ty, kim właściwie był ów Bongo?
— No?
Gruby Turek nadął się, jak ropucha, będąc pewnym, że wprowadzono nas w błąd tak łatwo. Odpowiedział więc z miną zarozumialca, jakby chciał się pochwalić
swemi wiadomościami.
— To nie był Bongo, lecz dowódca Dinków, których wynajęliśmy w liczbie stu pięćdziesięciu.
— Dolicha! — krzyknąłem, udając wielce zdziwionego.
— Tak, tak! — śmiał się Turek. — Daliście się wywieść w pole znakomicie. Posłaniec ten miał przy sobie bardzo ważny list. Gdybyście go szczegółowiej zrewidowali i list ten znaleźli, mogłoby być z nami bardzo krucho. Tylko że nie macie tyle oleju w głowie, aby wpaść na takie rzeczy. Zresztą człowiek ten miał za zadanie wskazać wam drogę zupełnie mylną, to jest na Bahr el Dżebel.
— Mnie jednak nie zwiódł...
— No, ciebie nie, ale tamtych.
— Ja, mimo wszystko, znalazłem was.
— I co ci z tego? Obaj będziecie rano powieszeni. Reis effendina musi żeglować cały miesiąc do Bahity, a spostrzegłszy pomyłkę, wróci się. Nim zdołałby nas tu odszukać, upłynęłoby ze dwa miesiące, a wówczas Ibn Asl, będąc już dawno na miejscu, zgotowałby mu takie przyjęcie, że...
— Allah! — krzyknąłem. — Ten Dinka to wielki gałgan!
— O, przepraszam! nie gałgan, lecz dzielny chwat i dziesięć razy rozumniejszy, niż wy. Ty naprzykład wpadłeś w ostateczny stopień zarozumiałości i głupoty, skoro ważyłeś się we dwu tylko zapuścić się aż tutaj. Nie minie cię więc zasłużona kara Śmierci. Ale, ale! powiedzno mi, w jaki to sposób udało ci się umknąć z okrętu koło Faszody.
— Miałem dwa noże przy sobie, — skłamałem, aby nie wydać jego siostry. — Jednego z nich nie zdołano znaleźć przy mnie, i ten właśnie posłużył mi do przecięcia więzów. Potem spuściliśmy się po łańcuchu kotwicznym na dół i wsiedli na znajdującą się tam łódkę. — A! to tak było? No, dzisiaj zabezpieczymy was trochę lepiej. Przetrząsnę jeszcze raz wasze kieszenie, a potem znajdziecie przyjemny odpoczynek w dżura ed dżaza, skąd rano powiodą was prosto na tortury i na śmierć.
Słowa „dżura ed dżaza" tłómaczą się na język polski „jama kary". Asakerzy, łapacze niewolników, składają się z ludzi bardzo niesfornych i nieokiełznanych i nieraz buntują się przeciw swoim panom. Stąd też potrzebne są więzienia w seribach. Tokule, sklecone bardzo prymitywnie, nie nadają się ku temu, bo łatwoby je więźniowie roznieśli. Właściciele serib zatem urządzają głęboki dół o prostopadłych, gładkich ścianach i tam wtrącają przestępców. Ponieważ seriby znajdują się prawie zawsze nad samą rzeką, więc doły takie, wykopane w gliniastym gruncie, mają na dnie szlam, w którym nie brak wszelakiego rodzaju robactwa.
Wiadomość, że trzeba będzie spędzić noc w takiej oślizgłej wstrętnej jamie, nie była dla mnie zbyt pocieszającą.
Zrewidowano nas raz jeszcze bardzo starannie i wyniesiono z tokulu nad jamę, do której spuszczono drabinę. Z długości jej wnioskowałem, że jama była dosyć głęboka. Spuścili mię w dół w ten sposób, że jeden postępował po drabinie naprzód i podtrzymywał mię, a inni trzymali powróz na brzegu i wysuwali go z rąk w miarę, jak zsuwałem się po szczeblach.
— Dobrej nocy! — ozwał się Turek, gdy nas ulokowano na dnie jamy i wyciągnięto drabinę. — Allah niech wam użyczy przyjemnych marzeń!
Słowa te słyszałem już raz z ust Turka, a mianowicie na pokładzie okrętu koło Faszody, skąd tak łatwo zdołaliśmy się wymknąć i zadrwić sobie z niego. Czy jednak i dziś będzie to możliwe? Gdyby był sternik z Dinkiem powrócił na okręt, to możnaby się było spodziewać ratunku. Mimo to, nie traciłem jeszcze nadziei.
Łowcy niewolników oddalili się, i zapanowała cisza, przerywana tylko szmerem, spowodowanym przez rozmaite stworzenia, żyjące na dnie jamy. Nie zwracaliśmy jednak zbytnio uwagi na to, bo myśli nasze były zaprzątnięte troską ważniejszą. Zdawało mi się, że na górze niema nikogo, ale po pewnym czasie krzyknął ktoś do nas:
— No, psy! jakże wam się powodzi w towarzystwie jaszczurek i robactwa?
Nie odpowiedzieliśmy na to. Zbytecznem było stawiać strażnika koło nas, gdyż nawet, gdybyśmy nie byli powiązani, nie moglibyśmy się wydostać z jamy. Turek wygadał się wobec nas, że dziesięciu ludzi udaje się na połów ryb, a więc zostało w takim razie w seribie tylko dwu: jeden nad jamą, drugi zaś u wejścia. Po kilku minutach usłyszeliśmy znowu rozmowę na górze:
— Kto idzie? — pytał dozoruiący nas askari.
Odpowiedziano mu, ale nie zrozumieliśmy nic.
— Schwytaliście i tamtych? — pytał znowu żołnierz. — Ale... nie poznaję was. He, he, kto to? Stać, bo... Allah, Allah!
Dźwięk ostatnich jego słów przemienił się w charczenie. Słyszeliśmy tupot nóg i szamotanie się, wreszcie nastała chwila ciszy i ozwał się ktoś półgłosem nadjamą:
— Jesteś tam w jamie, effendi?
— Tak. A kto tam?
— No, ja, Abu en Nil. Allahowi dzięki, żeśmy cię odnaleźli. Czy mój wnuk znajduje się razem z tobą?
— Owszem, ale nie pytaj wiele, tylko dawaj czemprędzej drabinę w dół i zleź rozciąć nam więzy.
— Zaraz, zaraz!
W parę sekund stary był już w jamie i przecinał powrozy.
— Dziwisz się, effendi, żem ja tu? Myśmy...
— Schowaj swoje opowiadanie na potem, a teraz na górę! Dopiero na brzegu będę się czuł bezpiecznym.
Wylazłem po drabinie, a dziadek i wnuk za mną.
Tuż niemal na samej krawędzi zobaczyłem leżącego na ziemi żołnierza, którego Agadi trzymał obydwiema rękoma za gardło.
— Nie żyje? — spytałem.
— Jeszcze wierzga nogami.
Myśmy go nie chcieli odrazu zabić, bo któżby dzielił rozmaitych wskazówek — dodał stary sternik
— Bardzo mądrze zrobiłeś. Puść go, Agadi; zobaczymy, czy da się co z niego wydobyć.
Odsunąłem Agadiego, pochyliłem się nad żołnierzem, ujątem go za rękę, by nie uciekł, i zapytałem:
— Wiesz, kto jestem?
— Effendi — wykrztusił z wielką trudnością, przecierając oczy.
— Gdzie Murad Nassyr?
— Poszedł na ryby.
— A wachmistrz?
— Tak samo... i ośmiu asakerów.
— Brakuje więc jeszcze jednego.
— Ten strzeże wejścia. Jeżeli gwizdnę, to on przyjdzie.
— Czy nie wiesz, gdzie znajdują się rzeczy, które odebrano?
— W tokule Turka... tu zaraz, drugi na prawo.
— Siostra mieszka przy nim?
— Tak, razem z czterema służącemi.
— Czy ludzie, którzy poszli na ryby, mają ze sobą broń?
— Nie, tylko noże i lance do zakłuwania ryb. Karabiny i pistolety znajdują się w naszym tokule, mieszka nas dziesięciu. O, ten zaraz z brzegu!
Nie żądałem wcale od żołnierza, by mówił prawdę, był bowiem tak zalękniony, że nie mógł się zdobyć na kłamstwo. Odebrałem mu wszystko, co miał przy sobie, i poleciłem trzem moim towarzyszom schować się pod jeden z tokulów, a następnie rozkazałem jeńcowi:
— No gwiżdż; niech przyjdzie twój kolega.
Spełnił rozkaz bez wahania. Tamten odpowiedział mu w taki sam sposób.
— A teraz marsz do jamy po drabinie! a prędko, bo cię strącę na łeb i, gdybyś parę tylko wydobył z siebie, każę cię zabić.
Groźba poskutkowała znakomicie. Żołnierz wlazł do jamy, a ja chciałem wyciągnąć drabinę, lecz nie było już czasu ku temu, bo zjawił się drugi askari. Przykucnąłem, aby nie poznał, że ma z kim innym do czynienia, nie zaś z towarzyszem.
Spostrzegłszy wystający z jamy koniec drabiny, zaniepokoił się i w tym tylko kierunku patrząc, zapytał:
— Co się stało? uciekli?
I nie czekając na odpowiedź, przysadził się do drabiny, by ją wyciągnąć, gdy wtem poskoczyłem ku niemu, chwyciłem za gardło i powaliłem na ziemię.
— Milcz, ani słowa, bo śmierć!
Zbyteczna jednak była ta przestroga, bo biedak jakby oniemiał ze strachu i ani się ruszył. Pofolgowałem mu na chwilę. Otworzył szeroko oczy i wykrztusił szeptem:
— Efendi, Allah!
Skinąłem na towarzyszów, którzy natychmiast rozbroili schwytanego, odebrawszy mu wszystko, co miał przy sobie, poczem spuścili go do jamy i wyciągnęli drabinę.
Teraz należało zrobić porządek z bronią asakerów. Udaliśmy się więc do wskazanego nam przedtem tokulu, a że Agadi był tu obznajomiony ze wszystkiem, wyszukał naprędce łuczywa, wbiegł z jednem do tokulu, gdzieśmy przedtem leżeli związani, i zapalił je tam u ogniska. Oprócz tego, znaleźliśmy glinianą lampkę, napełnioną olejem palmowym, i zaopatrzeni w tego rodzaju światło, weszliśmy do tokulu żołnierskiego. Na okrągłej ścianie wisiało dziesięć karabinów i więcej niż tyle pistoletów. Zabraliśmy to wszystko i poszli do baraku Turka. Już z góry cieszyłem się, że znowu jego siostrę. W pierwszym przedziale ciemno, ale przez matę wydostawało się światło z drugiego. Odsunąłem zasłonę i wszedłem. „Damy" były zajęte sporządzaniem kawy. Kumra, po polsku turkawka, siostra grubego Turka, siedziała na miękkim dywanie, a służące podkładały drzazgi pod gliniany kociołek, na którym umieszczony był drugi z gotującą się wodą. Fatma wrzucała właśnie do niego potłuczoną kawę. Pojawienie się moje wprawiło wszystkie w nieopisane zdumienie.
Jestem zazwyczaj bardzo grzecznie usposobiony dla dam, ale w tym wypadku odstąpiłem od swojej zasady, popełniając wielką niewłaściwość: po pierwsze — przestąpiłem próg haremu, co w żadnym wypadku nie jest dozwolone; powtóre — uczyniłem to w czasie niestosownym wcale na wizyty; a po trzecie — byłem ubrany nie po wizytowemu. Ubranie moje, zniszczone zupełnie w ciągu długiej podróży, było oblepione gliną, bo, jak wiadomo, leżałem niedawno na dnie jamy. A do tego dodać uzbrojenie! Trzy strzelby na ramionach, cztery pistolety za pasem, — istotny Rinaldo-Rinaldini[119], ulepiony z gliny, wcale nie salonowiec, nie dżentlmen. Mimo wszystko jednak, skrzyżowałem ręce na piersiach, skłoniłem się i rzekłem:
— To effendi! — odzyskała pierwsza głos turkawka — Przypominam sobie. Złapali cię i wsadzili do jamy.
— No, w tej chwili tam nie siedzę.
— Ja chciałam... naprawdę... chciałam cię uwolnić, ale nie wiedziałam, w jaki sposób to uczynić...
— Dziękuję ci za dobre chęci, o, najlepsza i najszlachetniejsza z dziewic. Oddałaś mi już raz wielką, wielką przysługę; dzisiaj, nie chcąc cię trudzić wtóry, nie liczyłem nawet na ciebie. Przybyłem tu prosić cię o co innego, a mianowicie, abyś nie opuszczała tego pokoju bez mego zezwolenia.
— Dlaczego?
— Bo łatwo mogłaby ciebie albo którą ze służących trafić kula.
— Allah, kula! Będziesz walczył? A z kim?
— Z wachmistrzem i asakerami.
— A więc i z moim bratem?
— No, tak, jeżeli zechce się bronić.
— Allah! Jesteś silny i mężny, zwyciężysz go, a może nawet zabijesz...
— Nie. Z wdzięczności dla ciebie nie uczynię tego i oszczędzę go, ale tylko pod tym warunkiem, jeśli będziecie się zachowywały zupełnie spokojnie.
— Ależ będziemy, effendi, będziemy siedziały cichutko w kąciku; przyrzekam ci to, effendi.
Złożyła przede mną ręce, jak do modlitwy, zapominając, że nie ma zasłony na twarzy. Miałem więc drugi raz przyjemność zobaczyć naiwną, a raczej głupim wyrazem nacechowaną twarzyczką tej osobliwej wschodniej... piękności.
Na ławie, przykrytej dywanem, a służącej za otomanę, stała taka sama gliniana lampa, jaką już mieliśmy. Chwyciłem ją i wbiegłem do sąsiedniego przedziału, gdzie ku mojej radości znalazłem wszystko, co mnie i Ben Nilowi odebrano. Na ścianie wisiały niezłe wcale karabiny, kilka pistoletów i dwie krzywe szable. Zabraliśmy to wszystko, poczem odniosłem „damom" lampę i wyszliśmy na dwór.
— No, dotychczas wszystko poszło dobrze — zauważył Ben Nil; — pytanie tylko, co będzie dalej.
Wszak mamy do zwalczenia dziesięciu asakerów.
— Najlepiej będzie, gdy ich wszystkich wystrzelamy — odrzekł jego dziadek. — Broni nam wystarczy.
— To ostateczny już środek — odparłem. — Wiecie o tem, że ja niechętnie przelewam krew. Chodźmy teraz ku wyjściu zobaczyć, co robią ci ludzie.
Udaliśmy się w wymienionym kierunku, i stary pokazał mi tam krzak, który zakrywał tajemne wejście do seriby. Odsunąłem go i wyjrzałem na zewnątrz. Naprzeciw mnie w miszrah przytwierdzono do brzegu obie łodzie — tę z seriby i naszą, położono na nie jakieś deski czy belki i na tem rozniecono ogień, który buchał w górę jasnym płomieniem i oświetlał powierzchnię wody. Asakerzy stali w łodziach z długiemi spisami, zaopatrzonemi na końcach w haczyki, i chwytali zwabione światłem ryby. w
— Teraz mamy już wolniejszą chwilę — rzekłem, — możecie więc opowiadać, w jaki sposób dostaliście się do wnętrza seriby. Oczywiście słyszeliście krzyk Ben Nila.
— Nietylko to — odrzekł sternik, — ale i widzieliśmy dokładnie, co się stało, bo świecił księżyc. Draby wnieśli was do lochu, a Agadi zaraz sobie przypomniał, że to jest wejście, tędy bowiem przechodził nieraz za swej bytności w seribie. Postanowiliśmy więc spróbować szczęścia. On szedł naprzód, ja za nim. Odsunęliśmy krzak, a wlazłszy do lochu, dostaliśmy się na tamtą stronę, gdzie było tak jasno, że w obawie, by nas nie spostrzeżono, ukryliśmy się w cieniu drzewa i czekaliśmy, co będzie. Draby trzymali was dłuższą chwilę w baraku, a potem wynieśli, wsadzili do jamy i opuścili seribę, jednego tylko pozostawiając. Wówczas to Agadi wyskoczył z ukrycia, chwycił za gardło draba, który stał nad jamą, no, i reszty nie trzeba ci opowiadać, boś sam widział wszystko.
— Oddaliście mi obaj wielką przysługę i nie zapomnę wam tego.
Podczas tej rozmowy siedzieliśmy za krzakiem, a ja od czasu do czasu odchylałem lufą gałęzie, by zobaczyć, co robią rybacy. Turek nie miał wcale wprawy w łowieniu ryb, więc po kilku nieudałych próbach wylazł z czółna i siadł na brzegu, przypatrując się robocie drugich. Znudziło go to widocznie, bo wreszcie wstał i skierował się ku nam.
— Idzie tu — zauważył Ben Nil.
— Znakomicie. Biegnij szybko do wnętrza po powrozy. Są nad jamą i w baraku asakerów wisi ich dosyć. Wy dwaj cofnijcie się wtył, żeby was nie zauważył.
Odłożyłem karabiny i pistolety, aby mi nie zawadzały, i wcisnąłem się w krzak tuż nad otworem.
Turek bardzo się zasapał, bo ścieżka prowadziła pod górę. Odchylił gałęzie, wetknął naprzód głowę do dziury i wlazł. W tej chwili chwyciłem go za gardło obiema rękami i powaliłem na ziemię, jak kłodę. Krzyczeć nie mógł, bo trzymałem go za krtań. Wierzgał tylko nogami i rzucał rękoma, ale sternik i Ben Nil przytrzymali go, a ja szepnąłem mu do ucha:
— Piśnij tylko, a przebiję cię na wylot!
Grubas zrozumiał odrazu, że to nie przelewki, więc ani drgnął, ani ustami nie poruszył. Ben Nil tymczasem przyniósł powrozy, którymi skrępowaliśmy jeńca w okamgnieniu, poczem ostrzegłem go raz jeszcze:
— Pamiętaj, ani pary z ust, bo w przeciwnym razie pojedziesz natychmiast do dżehenny!
Ledwieśmy się z nim uporali, usłyszałem kroki. Dwu ludzi niosło wielki garnek, napełniony rybami.
Trzeba było obezwładnić z kolei i tych obu, ale zupełnie pocichu. Sprawa jednak nie była łatwa, gdyż przez otwór musieli wchodzić pojedyńczo i jeden z nich mógł uciec. Kazałem więc Ben Nilowi stanąć po tamtej stronie otworu i rzekłem pocichu:
— Wyciągnij żołnierza do środka, skoro tylko uderzę go kolbą.
Zaczaiłem się, trzymając kolbę gotową do uderzenia. Dwaj żołnierze zbliżyli się do otworu. Jeden z nich obrócił się tyłem, żeby mu lepiej było nieść naczynie przez loch. Uderzylem go płaską stroną kolby w ciemię tak, że padł odrazu, a Ben Nil odrzucił go na bok, a chwyciwszy ucho naczynia, pociągnął je, gdy wtem ukazała się głowa drugiego żołnierza. Palnąłem go tak samo jak pierwszego i oszołomiłem. Powiązano ich obu i ułożono na ziemi obok Turka, który patrzył na to wszystko, ale nie miał odwagi ostrzec asakerów przed niebezpieczeństwem. Mieliśmy więc pięć osób, ale pozostało jeszcze siedem do zwalczenia.
— Dopisało nam szczęście — zauważył Ben Nil, ciągle jeszcze niepewny zakończenia całej tej sprawy.
— Zobaczymy niebawem — odrzekłem. — Ktoby się tam o to zgóry troszczył.
Na obu łodziach stały wielkie naczynia gliniane do składania w nie złowionych ryb. Jedno odnieśli dwaj asakerzy i zostali pojmani; drugie napełniono niebawem, i wachmistrz wydał rozkaz innym dwom asakerom, by je odnieśli. Spotkał ich oczywiście ten sam los, co poprzednich. Byłem jednak ciekawy, co będą robili tamci na łodziach, bo nie mieli już w co składać ryb, więc wrzucali je poprostu do łodzi. Że jednak nie mogli się ustrzec od pogniecenia ich, poczęli spoglądać ku otworowi, zaniepokojeni trochę, dlaczego czterej asakerzy nie wracają z naczyniami. Stary zaś wachmistrz zgiął palec wskazujący w kształt haka, wsadził go do ust i gwizdnął tak głośno, aż echo rozległo się dokoła. Nie otrzymawszy jednak na to odpowiedzi, wystąpił na brzeg i zwrócił się ku otworowi, gdzie złowiliśmy go bez najmniejszego szmeru, bo sternik i Ben Nil nabyli już w tem pewnej wprawy i razem z Agadim dopomagali mi tak dzielnie, że poprostu sprawność ich w wykonywaniu tego ciężkiego i niezwykłego zadania robiła mi niejaką przyjemność.
— Poszło gładko, jakby naprzykład zwijanie liny na pokładzie — cieszył się sternik. — Jeszcze czterech, a odpoczniemy nareszcie.
— Z tymi krótsza już robota — odrzekłem. — Stanę nad miszrah i zawołam, aby szybko wracali.
Wy zaś ustawicie się z karabinami przed otworem i zagrozicie strzelaniem, jeśli się nie poddadzą dobrowolnie.
— A jeżeli uciekną na łodzie?...
— Już ja ich nie puszczę — odpowiedziałem i postąpiłem kilka kroków naprzód, gdzie ukryłem się w cieniu, a sternik niebawem wydał okrzyk, jakby o ratunek. Zbyteczne było powtórzenie go. Asakerzy powyskakiwali z łodzi i przebiegi obok mnie, dążąc ku otworowi. Pierwszy wlazł do środka, — drugi się cofnął, bo usłyszał krzyk tamtego. Byliby może zawrócili do ucieczki, gdybym im był nie zastąpił drogi, grożąc:
— Marsz do środka, bo kula w łeb!
— O nieba, to effendi! — krzyknął jeden z nich.
W tej chwili moi towarzysze zjawili się z przeciwległej strony z nastawionemi lufami, a ja zagroziłem z tej. Biedacy nie wiedzieli, co począć, Ben Nil zaś wołał:
— A! tu inne będziemy teraz łowili ryby... Odrzućcie noże, dzielni wojownicy, i poddajcie się, bo będzie źle.
„Dzielni wojownicy" poddali się bez najmniejszego oporu. Powiązaliśmy ich wszystkich, nie wyłączając tamtych czterech ogłuszonych, którzy odzyskali już byli przytomność, a następnie poznosiliśmy ich do dżura el dżaza, pozostawiając na brzegu tylko wachmistrza i Turka.
— Muradzie Nassyr — rzekłem do tego ostatniego,dobywając noża, — ile razy nie odpowiesz na moje pytanie, tyle braknie ci palców. Powtarzam twoje własne słowa i nie życzę sobie, abyś używał wykrętów. Więc odpowiadaj: czy dawno wyruszył stąd: Ibn Asl?
— Przed pięcioma dniami — odrzekł śpiesznie Murad; — towarzyszy mu przeszło dwustu ludzi.
— Znasz tego murzyna, który tu stoi?
— Znam.
— Dowiedz się więc, że nie byliśmy tak głupi, jak sądziłeś, i nie daliśmy się zbałamucić. List Ibn Asla czytaliśmy, a reis effendina znajduje się nie na Bahr el Dżebel, lecz zatrzymał okręt w takiej stąd odległości, że może nawet usłyszeć nasz głos, gdybyśmy nań zawołali. Umrzesz więc śmiercią iście męczeńską i tak okrutną, jak żaden jeszcze Turek dotąd nie umarł.
— Litości, effendi! zmiłowania!
— Aaa!.. zmiłowania... proszę! A tyś je miał dla mnie? co? Nie, ptaszku mój, życie za życie, krew za krew, mówka za mówkę. Obejdziemy się z tobą zupełnie tak samo, jak ty chciałeś postąpić ze mną.
— Jabym się był ulitował nad tobą... i przebaczył...
— Co? przebaczył? A cóż ty masz mnie do przebaczenia, albo raczej, kto tu winien? ty, czy nie ty? Kilka razy tryumfowałeś nademną, wiedząc dobrze, że niesłusznie. Nie mściłem się też na tobie. No, ale teraz wyczerpała się moja cierpliwość; nie mam dla ciebie żadnych względów. Sam sobie zgotowałeś smutny koniec, który cię zaskoczy, skoro tylko nastanie dzień.
— Nie mów tak, effendi, nie gróź; wszak jesteś chrześcijaninem — jęczał Turek.
— Albo psem chrześcijańskim... Ciągle przecie nazywałeś mię w ten sposób. Jakże więc możesz oczekiwać teraz jakiejkolwiek litości od psa?... Pies walczy ze swoim wrogiem i jeżeli jest silniejszy, to go rozrywa w kawałki. A wy powołujecie się na naszą wiarę wówczas tylko, gdy krucho z wami. Nie mam z tobą więcej nic do gadania, jak tylko raz jeszcze powtarzam: koniec już z tobą.
— Effendi, miej wzgląd na moją siostrę. Co się z nią stanie, jeśli mię zabijecie?
— Z pewnością czekać ją będzie lepszy los, niż ten, który jej przygotowałeś. Zamążpójście za Ibn Asla byłoby dla niej najstraszniejszą rzeczą, jaką tylko wyobrazić sobie można. Na dół z nim! — zawołałem do towarzyszów. — Dosyć już gawędy!
Spuszczono go po drabinie w dół, a następnie ten sam los spotkał kulawego wachmistrza. Nie z zemsty i nie z pychy obszedłem się z Turkiem tak surowo, lecz miałem jak najlepsze zamiary, a mianowicie nastraszyć go, by się zastanowił nad sobą przez te kilka godzin pobytu na dnie błotnistej jamy. Możliwe, że skruszy się jego serce bodaj pod wpływem trwogi przed blizką śmiercią.
— Effendi — zauważył nieśmiało Ben Nil, — mamy ich wszystkich dwunastu w tej jamie, to prawda; ale dwaj z nich nie są związani i mogą tamtym dopomóc do wydobycia się. Jama wprawdzie głęboka, ale gdyby stanął jeden na drugim, to trzeci wydrapie się po nich na wolność.
— Bardzo słuszna uwaga, mój młodzieńcze. Jeden z nas będzie stał na warcie z nabitą bronią, i skoro który wystawi głowę, dostanie kulą.
Teraz należało zawiadomić o wszystkiem emira. Kazałem więc sternikowi, jako wypróbowanemu na wodzie fachowcowi, by wsiadł do jednej z łódek i popłynął. Udałem się z nim aż do miszrah, pomogłem odwiązać łódkę, w którą wsiadłszy, odbił od brzegu i ruszył z prądem rzeki. Gdy już odpłynął na środek, wróciłem do seriby, by teraz odszukać „turkawkę". Przyjęła mnie, jak poprzednio, nie zasłoniwszy twarzy, i skarżyła się, że z troski o brata nie mogła nic wziąć do ust.
— Co z nim zrobiłeś? — pytała. — Gdzie on jest? Czemu nie przychodzi do domu? Walczyłeś z nim może?
— O, tak; ale powaliłem go tylko na ziemię i związałem. Jest teraz naszym jeńcem i śpi zapewne wygodnie w dżura el dżaza.
— Co? mój brat w dżura el dżaza? taki szlachetny, możny, godny człowiek?
— A mnie czy nie uważasz za szlachetnego człowieka?
— Cóż znowu? Jesteś bardzo zacny, szlachetny, i dobry; szkoda tylko, żeś chrześcijanin; uważałabym cię za wyższego o wiele, niż mego brata.
— Mimo to, on mię wtrącił do tej jamy, i jeżeli mnie mogło to spotkać, to dlaczegóżby i on nie spróbował tej przyjemności... ja zresztą zawsze postępuję w myśl ustaw i prawa, a on jest zwykłym przestępcą...
— Jakto? czyżby łowienie niewolników istotnie było zbrodnią?
— Największą pod słońcem.
— A ja o tem nie wiedziałam! Zawsze mi się zdawało, że biali mają prawo łapać czarnych i sprzedawać. Czy mego brata czeka kara?
— O, i jeszcze jaka!...
— Allah! przecie nie zasądzą go na śmierć... Wiem, że reis effendina, którego jesteś przyjacielem, postanowił ująć go. Czy ów potworny człowiek jest także tutaj?
— Przybędzie rano.
— Powiedz mi więc jedno tylko, tylko to jedno: opowiadano mi, że reis efiendina zabija wszystkich łowców niewolników; czy to prawda?
— Tak. Sam nawet raz widziałem, jak kazał całą gromadę wystrzelać co do nogi.
— Straszna rzecz, okropna! Ale chyba mego brata nie każe rozstrzelać?
— Obawiam się bardzo, aby tego nie zechciał uczynić.
— Ależ ty musisz ratować mego brata, effendi! słyszysz? musisz! Wszak ja ciebie również uratowałam!
Podniosła złożone ręce, jak poprzednio, i patrzyła pokornie, oczekując odpowiedzi.
— Tak. Uwolniłaś mnie raz z niewoli, a że nie jestem niewdzięcznikiem, wstawię się do reisa effendiny.
— W takim razie wszystko będzie dobrze. Dziękuję ci, effendi, i sporządzę sobie jeszcze raz kawę, bo poprzedniej pić nie mogłam z wielkiej obawy i zmartwienia. Przypominam sobie, że prosiłeś mię przedtem o jedną filiżankę.
— A tak, prosiłem, lecz nie raczyłaś mnie poczęstować...
— Przebacz, effendi; sama nie wiedziałam, co się ze mną wówczas działo, taki lęk ogarnął moją duszę. No, ale teraz już przeszło. Pozwolisz filiżankę?
— E, to mało. Przyrządź wielki garnek, bo mam dwu towarzyszów, którzy zarówno, jak i ja, radziby doznać twej łaskawej gościnności. Niech nam Fatma wyniesie napój i filiżanki nad jamę.
— A czy teraz wolno nam już wychodzić z tego pokoju?
— Owszem, ale musisz mi przyrzec, że ani spróbujesz dopomóc bratu do ucieczki, bo reis effendina zastrzeliłby cię natychmiast.
Wyszedłem, myśląc o tej typowej córze Wschodu. Brata jej uwięziono. Jakie będą z tego skutki, co z nim zrobią, nie obchodziło jej to wcale, byle go tylko nie stracili i byłe smakowała jej kawa! I siostra tego niedołężnego stworzenia miała być moją żoną na wypadek, gdybym był został łowcą niewolników!
Przysiadłem się do Ben Nila i murzyna nad jamą w oczekiwaniu przyobiecanego napoju. Niebawem Fatma w towarzystwie dwu czarnych służących wyniosła gotującą się wodę i potłuczone ziarnka kawy, oraz filiżanki, tytuń i fajki, będące własnością Turka. Sporządziłem sobie jedną filiżankę, a wypiwszy, zapaliłem fajkę, poczem przeszedłem się po seribie, oglądając ją szczegółowo. Teraz dopiero spostrzegłem, jak znakomicie urządzona była i jak obszerna ta kryjówka Ibn Asla. Część tylną przedzielały pale, wbite w ziemię. W miejscu tem, obecnie pustem, przechowywał Ibn Asl trzody, zrabowane podczas swych wypraw.
Reszta nocy zbiegła mi bardzo szybko. Nad ranem zerwał się niezbyt silny wiatr, jak każdego dnia o tej porze, emir więc mógł rozwinąć żagle i przypłynąć na miejsce. Pozostawiłem Agadiego na straży koło jamy i udałem się z Ben Nilem do tokulów, aby je w świetle dnia przeszukać. Były one w przeważnej części puste, gdyż mieszkańcy, jak wiadomo, wyruszyli na połów. Mimo to, znaleźliśmy dość zapasów broni i amunicyi, a w jednym nawet były obfite zapasy rozmaitych rzeczy, między któremi nie brakło skrzyni z ubraniem. Bez trudności dobraliśmy z Ben Nilem dla siebie nowiutkie szaty. A było mi w nowem przebraniu tak do twarzy, że wzięła mię chętka złożenia jeszcze raz wizyty „turkawce" w celu podziękowania jej za kawę i fajki. Niestety, gdy przestąpiłem próg pierwszej pierzei, oświadczyła mi przez drzwi dość energicznie, że słońce jeszcze do pokoju jej nie zajrzało i przyjąć mię nie może. Tak więc chętka pochwalenia się nowym strojem spełzła na niczem, i jak niepyszny musiałem wrócić nad jamę, aby przed przybyciem emira rozmówić się raz jeszcze z Turkiem i wydobyć od niego niektóre potrzebne zeznania.
Spojrzałem dół. jeńcy istotnie uwolnili się z więzów, ale żaden się nie ważył próbować ucieczki.
Leżeli spokojnie w szlamie, lecz bynajmniej nie spali. Murad Nassyr, zobaczywszy mnie, zawołał:
— Proszę cię o jedną łaskę, effendi! Pozwól mi wyjść na chwilę, żebym się z tobą rozmówił.
— Nie wart jesteś tego, ale, mimo to, zgadzam się. Podaliśmy mu drabinę, po której wygramolił się na brzeg, był jednak tak przygnębiony, że na nogach utrzymać się nie zdołał. Usiadł więc czemprędzej na ziemi, oparł łokieć na kolanach i, podparłszy w ten sposób głowę, jęknął ponuro:
— Zgotowałeś mi straszliwą godzinę, ani słowa!
— Ja? Przecie ty sam winien jesteś wszystkiemu, ty sam. Nasze przysłowie powiada: „Jak sobie kto pościele, tak się wyśpi".
— Nie uczyniłem jeszcze nic złego, za co możnaby mię zasądzić na śmierć.
— Ja zaś nietylko że nie uczyniłem nic złego, ale starałem się zawsze o dobro bliźnich, a jednak wy oddawna postanowiliście zgubić mię bez litości.
— O tem już i mowy niema, effendi. Przekonałem się, że popełniłem ogromne głupstwo, zapuszczając się tak daleko w głąb Sudanu. Jakżebym pragnął teraz powrócić do ojczyzny!
— Aby tam dalej handlować niewolnikami, bo to mniej niebezpieczne — przerwałem.
— Nie, effendi; są jeszcze inne towary do kupna i sprzedaży. Puść mnie, effendi, a przysięgnę ci na Allaha, na proroka i na zbawienie wszystkich moich przodków i potomków, że nigdy już nie kupię ani nie sprzedam jednego choćby niewolnika.
— Sądzisz, że przyrzeczenie to wystarczy do odparcia nagromadzonych przeciw tobie zarzutów?
— A czego żądasz więcej??
— No, niczego więcej, krom twojej śmierci.
Ukrył twarz w dłoniach i umilkł na chwilę, poczem spojrzał na mnie i wykrztusił:
— Zastrzel mnie więc odrazu, tu, na miejscu...
Twarz jego przybrała wyraz zmieniony nie do poznania. Zdawało się, że przez te kilka godzin na dnie jamy postarzał się o lat kilkanaście, i tego właśnie pragnąłem, to mię cieszyło. Rzekłem więc z odcieniem pewnej łagodności:
— Przypomnij sobie chwile naszego spotkania w Kahirze. Nie znałem cię jeszcze, a ty widziałeś mię przedtem w Algierze i słyszałeś o mnie wiele. Opowiedziawszy mi to, zaprosiłeś mię do siebie, i wkrótce byliśmy przyjaciółmi, a nawet zgodziłem się odbyć razem z tobą podróż do Chartumu. Wtem dowiedziałem się przypadkowo, że jesteś handlarzem niewolników, co przedtem przemilczałeś przede mną. Czyniłeś mi wtedy bardzo korzystne propozycye, na które zgodzić się nie mogłem, i oczywiście musieliśmy się rozejść z tego powodu. Na tem właściwie powinna była skończyć się nasza znajomość. Ale ty, niestety, poprzysiągłeś mi zgubę i stałeś się moim śmiertelnym wrogiem. Była to postawa z twojej strony bardzo niewłaściwa. Wiedziałeś bowiem, że należę do ludzi, którzy idą śmiało i odważnie wytkniętą przez siebie drogą i, prócz Boga, przed nikim obawy nie czują, nie zważają na żadne przeszkody i zdradzieckie sidła wrogów. Prosty rozsądek powinien był cię ostrzec, że niebezpiecznie jest zadzierać z takim jak ja człowiekiem, a jednak byłeś moim wrogiem, przegrywałeś na całej linii do tej pory, aż wreszcie zawiodła cię ostatnia karta, i nie masz innego wyjścia, jak tylko przeprosić mię i przebłagać. Ja oczywiście nie zapominam nawet w tej chwili, żeś był kiedyś moim przyjacielem, i radbym nawet pomocną podać ci rękę; niestety, nie leży to w sferze mojej możliwości. Życie twoje zawisło nie ode mnie, lecz od reisa effendiny. Jeżelibym miał wstawić się za tobą, to musiałbym o wiele więcej mieć ku temu danych, niż poprzednie twoje przyrzeczenia.
— Powiedz zatem, czego żądasz.
— Dowodu, pewnego dowodu, że chcesz raz na zawsze porzucić handel ludźmi i że zrywasz z Ibn Aslem.
— Tylko tyle? — zapytał z odcieniem ulgi. — Ależ to bardzo łatwe. Przekonałem się, że człowiek ten był moim złym duchem. W jakim celu wymagał ode mnie, bym sprowadził siostrę, skoro nie żeni się z nią? Dlaczego zwabia mię wciąż dalej i dalej w dzikie okolice? Poco to wszystko?
— Możesz być pewien, że w celu dla was obojga jak najgorszym.
— Z początku było postanowione, że wesele odbędzie się w Chartumie, potem w Faszodzie, a potem w seribie. Gdy zaś dostaliśmy się tutaj, on pędzi dalej, a nas zostawia tu na opiece ludzi, których nie znam i do których nie mam zaufania.
— Zamało jesteś przezorny i nie posiadasz daru poznawania ludzi, nie dziwne więc, że nie poznałeś się na tym dyable w ludzkiem ciele. Ja na twojem miejscu dawnobym już był wiedział, co on zamierza, gdyż zdołałem go ocenić należycie już w Kahirze i przewidzieć jego plany. Ale mniejsza o to. Weźmy naprzykład choćby biednych Dinków. Zwerbował ich do swoich celów i obiecał sutą zapłatę, a kiedy przeleją w jego sprawie wiele krwi i poniosą liczne trudy, on, zamiast zapłaty, sprzeda ich jako niewolników. Czyż to nie zdrada, godna saniego szatana? A człowiek taki czyż nie jest zdolny postąpić tak samo haniebnie z tobą? Przecie on obrabował Hazida Sichara i sprzedał go potem murzynom. Ty jesteś również bogaty, a Ibn Asl stracił bardzo wiele, prawie wszystko, i potrzebne mu są pieniądze. Poco on cię tedy włóczy za sobą tak daleko? Czy nie w tym właśnie celu, aby cię tu zamordować? Bo w takim razie niktby się tu o tem nie dowiedział i nie pociągnął go do odpowiedzialności. — Czyżby tak było? — zerwał się Turek, przerażony.
— Z wszelką pewnością tak.
— Ha, może masz słuszność, effendi. Im więcej rozważam to wszystko, tem silniej się przekonywam, że może to być prawdą.
— Wycofaj się więc; jeszcze nie późno. Wiesz, gdzie Ibn Asl znajduje się teraz?
— Podążył do Goków.
— Mógłbyś mi opisać drogę, którą obrał?
— Przysiągłem, że tego nikomu nie powiem.
— Ech, dotrzymanie podobnej przysięgi jest grzechem; wszak my chcemy pójść z pomocą zagrożonym murzynom, a to byłoby możliwe tylko w tym razie, gdybyś nas objaśnił. Odmówisz tego, a będziesz miał na sumieniu mord setek ludzi. Żądam więc od ciebie otwartości, a to będzie dowodem, o którym wspomniałem ci przedtem, i to rozstrzygnie o twoim losie. Przysięga twoja była krokiem lekkomyślnym, i jeżeli jej dotrzymasz, popełnisz przez to samo zbrodnię.
— Pomyśl jednak, effendi, że przysiągłem na brodę proroka...
— Głupstwo! — przerwałem mu. — Wasz prorok nie miał żadnej brody.
— Co? jak? żadnej brody? Mahomet nie... nie miał... żaaa....
Słowa ugrzęzły mu w gardle. Patrzył na mnie prawie obłąkanemi oczyma i jakby skamieniał.
— No, no, uspokój się. Może miał...
— Mówisz „może", a więc wątpisz, effendi, a tyś przecie człowiek bardzo uczony i jeżeli twierdzisz, że prorok nie miał... o niebiosa!...
— Powiedziałem bez głębszego zastanowienia...
— A zatem prorok miał brodę?
— Prawdopodobnie.
— Allahowi niech będzie cześć i dzięki! Nie widziałem jeszcze takiego człowieka, któryby nie wierzył w istnienie brody proroka...
— Bo nikt jej nie widział, przynajmniej ci, którzy obecnie żyją na świecie, a w Koranie wcale wzmianki o żadnej brodzie niema. Jeżeli więc przysiągłeś na tak wątpliwą rzecz, to przysięga ta w mojem pojęciu nie ma żadnej wartości. Złożyłeś ją zresztą bez głębokiego zastanowienia i możesz teraz śmiało ją odwołać, a wyjdzie to na dobre nietylko wielu bliźnim, ale przedewszystkiem tobie samemu.
— Pozwól, niech się namyślę, effendi.
— Ale prędko, bo reisa effendiny ledwie co nie widać.
— Ja właściwie dosyć ci już powiedziałem, uwiadamiając cię, że Ibn Asl udał się do Goków.
— Wiedziałem o tem i bez ciebie z jego listu do sangaka. Gokowie są zachodnim szczepem Dinków spotykają się z Szurami; zajmują oni olbrzymi obszar i posiadają wiele bogatych wsi. Pochód Ibn Asla na wszelki wypadek skierowany jest jedynie na jedną ściśle określoną wieś, i jeżeli pomoc nasza ma przynieść zagrożonym murzynom dobry skutek, musimy wiedzieć, która to wieś. Ty z wszelką pewnością możesz nam ją wskazać, zarówno, jak i drogę, którą Ibn Asl podążył.
— A tak, znam ją. Ibn Asl posiada dokładne mapy, które zaufani ludzie dla niego specyalnie wykonali. Byłem nawet przy tem, jak Ibn Asl wykreślał sobie drogę mapie.
— Możesz więc śmiało udzielić nam potrzebnych wskazówek. A jeżeli odmówisz, to nie spodziewaj się niczego dobrego od reisa effendiny, Wróć do jamy. Powiedziałem wszystko, co ci miałem powiedzieć, a jak uczynisz, to już twoja rzecz.
— Jeszcze jedno, effendi. Czy uważasz moją siostrę również jako wroga?
— Nie. Pod tym względem możesz być zupełnie spokojny. Postaram się ją pocieszać, gdy ciebie utraci. Zresztą, jak mi wiadomo, pije ona z apetytem kawę, a dopóki kobieta ma apetyt, nie trzeba się obawiać, aby niebo się zawaliło.
— Turek wlazł do jamy, poczem wyciągnąłem drabinę i, nałożywszy świeżą fajkę, wyszedłem nad miszrah, by popatrzyć na rzekę. Niebawem ukazał się „Sokół“ pod pełnymi żaglami. Miło było spojrzeć na ten wspaniały okręt, szybkością dorównywający niemal parowcom. Na przodzie pokładu stał emir, który, zobaczywszy mię, z daleka, krzyknął:
— Patrzcie! Oto stoi zdobywca świata i pali fajkę zwycięstwa!
„Sokół“ zawinął szybko do miszrah; ściągnięto żagle, zarzucono kotwicę i mostek na brzeg, na którym stanął pierwszy reis effendina. Pochwycił on obie moje ręce i, ścisnąwszy je silnie, uśmiechnął się:
— Czterech tylko, i to jeden z z nich murzyn, zdobyli wielką seribę! Doprawdy to nie do uwierzenia! Winszuję ci, effendi. Dawaj tu drabów, niech im głowy pościnać każę, nie wyłączając nawet Turka...
— Powoli, emirze; nie można tak gorączkowo...
— Co? — przerwał mi, ściągając gniewnie brwi. — Może znowu wystąpisz przedemną z jaką humanitarną prośbą? — I pogodna jego twarz przybrała nagle wyraz surowy, gdy mówił dalej: — Nic z tego nie będzie. Tego rodzaju łotrów nie mogę zostawiać przy życiu. Chodźmy do seriby!
Udaliśmy się ścieżką w górę i przeszli przez otwór do wnętrza. Oprowadziłem go tu wokół, by zobaczył wszystko, i rzekłem wkońcu:
— Siądźmy na tym pniu. Mam ci coś do powiedzenia.
— Dobrze, ale wprzód muszę zauważyć, że Ibn Asl nie lada kiep, skoro zdobył się na urządzenie takiej twierdzy. Przez te wały i ogrodzenia niktby się nie przedostał, a jedynem miejscem do ataku jest miszrah.
Zastałeś tu dwunastu mężczyzn; mało to, co prawda, ale mogli oni, mając podostatkiem prochu i broni, oprzeć się całej naszej załodze.
— Znalazłem istotnie wielkie zapasy.
— Świadczy to, że Ibn Asl nie kiep, raz jeszcze powtarzam. Ale natrafił na swego. Zdobyłeś seribę bez jednego wystrzału, bez żadnej straty w ludziach, podczas gdy ja byłbym przelał wiele krwi nadaremnie. Masz szczęście, effendi, wielkie szczęście, i jeżeli zechciałoby cię kiedy opuścić, to biada ci. Miej się więc na baczności i na przyszłość bądź więcej ostrożnym. No, a teraz mów, słucham.
Sternik opowiedział był już wszystko szczegółowo, nie miałem więc wiele do dodania, a celem moim było głównie usposobić go dobrze dla Turka. W bardzo długiej mowie nagromadziłem wszystkie możliwe argumenty na jego korzyść, i ostatecznie emir dał się udobruchać, mówiąc, aczkolwiek z widoczną niechęcią:
— Jestem ci bardzo obowiązany, a że posiadasz wyjątkowe zdolności do uzasadniania swoich humanitarnych celów, więc bądź co bądź muszę przyznać ci pod jednym względem słuszność, a mianowicie: Turek nie jest łowcą, lecz handlarzem niewolników. Ściśle jednak rzecz biorąc, handlarz nie jest wcale lepszy od łowcy, bo ten ostatni, nie mając zbytu na towar, porzuciłby swój zawód i szukałby zajęcia na innem polu. No, ale jest jakaś różnica. A zresztą ma on przy sobie siostrę, która spadłaby nam na kark niepotrzebnie. Bo cobyśmy zrobili z dziewczyną i jej czterema służącemi? Wrzucić je do rzeki, tylko dlatego, by się pozbyć ciężaru, tak czy owak nie wypada.
— Albo wiesz co! — wtrąciłem, korzystając z przelotnego humoru emira, — zostawmy mu te cztery kobiety, a będzie dostatecznie ukarany.
— Oho, myślisz już, że go puszczę na wolność tak sobie, bez niczego? Nie, effendi; muszę nawet dodać, oczywiście ku twemu zmartwieniu, że wachmistrz razem z dziesięcioma asakerami musi zginąć bezwarunkowo.
— To od ciebie zależy, nie ode mnie.
— Nie wymykaj mi się z rąk podstępem. Muszę ich uśmiercić, i na to żadnej niema rady. A co do wypuszczenia Turka na wolność, to sam przyznasz, że to nie byłby mądry postępek. Widzisz więc, że twoja prośba jest zanadto poważna.
— Przyznaję i tem więcej będę ci wdzięczny za jej spełnienie.
— Tylko nie mów mi o wdzięczności, bo z góry jestem przekonany, że przy najbliższej sposobności staniesz znowu wpoprzek moim zamiarom. Gdyby chociaż ten Turek mówił prawdę.
— Mnie się tak zdaje.
— A jeśli wprowadzi nas w błąd?
— Przeciw temu mamy bardzo dobry środek: weźmiemy go z sobą, niech nas prowadzi, a gdy okaże się, że kłamał, wówczas będziesz go miał w ręku.
— Ba, a co będzie z jego fraucymerem?
— Nic trudnego; zabierzesz piękną płeć na okręt, i sprawa skończona. My przecie i tak będziemy musieli pozostawić je po drodze.
— Prawda. A zatem zgadzam się, lecz z góry się zastrzegam, że gdyby nas Turek oszukał...
— Da się to widzieć jeszcze tu, na miejscu. Agadi również chciał nas zwieść, a nie udało mu się. To samo z Turkiem. Przypominasz sobie, jak to sam jeden wziąłem do niewoli koło Bir Murat straż przednią Ibn Asla razem z dowódcą Malafem?
— Tak.
— Otóż ze wszystkiego, co im wówczas odebrałem, jak broń, amunicya i inne rzeczy, zatrzymałem sobie tylko mapy, które mię zaciekawiły. Były to bardzo udatne zdjęcia fotograficzne okolic, w których grasuje ibn Asl, a więc nie brak tam i kraju Goków. Każę sobie przynieść z okrętu te papiery i będę mógł przekonać się odrazu, czy Turek mówi prawdę.
— Znakomicie.
— Wnioskuję z tego, że gotów jesteś obejść się z nim łagodnie.
— No, to jeszcze zobaczymy. Przedewszystkiem muszę go sam przesłuchać. Stosownie do wyniku badania postanowię, co będę uważał za stosowne. Chodźmy po owe mapy, bo zresztą czas wysadzić wojsko na ląd i zrobić porządek z jeńcami.
Udaliśmy się na okręt. Emir wydał odpowiednie rozkazy, i asakerzy weszli na ląd, zburzyli zapory i pale u wejścia do seriby i wmaszerowali do niej w ordynku. Tu rozstawiono ich naokoło jamy, tworząc w ten sposób silny kordon, a następnie spuszczono drabinę w dół, by jeńcy wyleźć mogli na górę.
Na widok regularnego wojska wicekróla opadł biedaków taki lęk, że padli odrazu na klęczki, dzwoniąc zębami z trwogi przed nieuniknioną śmiercią. Murad Nassyr stał na ich czele z oczyma spuszczonemi w dół. Siostra jego wyszła ze służącemi przed tokul i przypatrywała się ciekawie żołnierzom. Nie wiem, co ja więcej zajmowało: los brata, czy ci żołnierze? Zdawało mi się, że lada chwila podejdzie do emira i zapyta go, czy nie życzy sobie filiżanki kawy.
Reis effendina zmierzył wzrokiem Turka i zapytał:
— Wiesz, kto jestem?
Zapytany ukłonił się, o ile tylko mogła mu na to pozwolić jego otyłość.
— A ty jesteś zdziercą niewolników, któremu należałoby również zdjąć skórę żywcem; jesteś robakiem, którego nadeptać nie warto. Wyznaj otwarcie: zajmujesz się handlem niewolnikami?
— Dotychczas tak.
— Byłeś wspólnikiem Ibn Asla?
— Tak.
— Potwierdzeniem tem wydajesz na siebie wyrok śmierci.
— Emirze! ja nie wiedziałem, co to za człowiek! — jęknął przerażony Turek.
— Tem gorzej dla ciebie. Nie powinieneś był dać się wciągnąć nieznajomemu tak daleko w głąb Sudanu. Gdzie on jest obecnie?
— U Goków.
— Jaką obrał drogę?
— Zrazu okrętem do Agudy.
Murad Nassyr nie myślał już teraz ani o swej przysiędze, ani o brodzie proroka. Drżał z trwogi, bo emir bynajmniej nie żartował i wziął się do niego z całą surowością. Odpowiedzi biedaka na krótkie, dosadne pytania emira następowały bez jakiegokolwiek namysłu, a ja zresztą baczyłem pilnie na rozłożone przed sobą mapy, czy podawane informacye są zgodne.
— Którą miejscowość upatrzył sobie Ibn Asl?
— Wagundę.
— Dlaczego właśnie Wagundę?
— Tamtejszy naczelnik ma wielkie zapasy kości słoniowej, a jego poddani posiadają bardzo liczne trzody. Odznaczają się oni ponadto silną budową ciała, więc są poszukiwani, jako niewolnicy.
— O, wy, psie syny! Kość słoniowa, trzody, murzyni! A niech was szejtan rozniesie na wszystkie wiatry! Czy w okolicy Wagundy są inne osady?
— Tuat, Agardu, Akoku, Foguda.
— Czy Ibn Asl obliczył, kiedy stanie u celu?
— Zastanawialiśmy się nad tem bardzo dokładnie i obliczyliśmy, że najdalej za dwadzieścia dni.
Emir spojrzał na mnie pytającym wzrokiem, na co skinąłem głową, wyrażając tem, że zeznania Turka są zgodne z prawdą.
— No, gotów jestem uwierzyć ci — rzekł nieco łagodniej, — bo nie zełgałeś niczego, i to jedno cię ratuje. Effendi wstawił się za tobą, i spróbuję uczynić zadość jego życzeniu. Znasz najprostszą i najkrótszą drogę do Goków?
— Nie byłem tam, ale z mapy wiem, że trzeba naprzód płynąć pod wodę trzy dni do maijeh Semkat.
Tu należy okręt zostawić i udać się lądem na zachód, co znowu wyniesie conajmniej sześć dni.
— Potrafisz nas prowadzić drogą dogodną?
— Emirze, przecie powiedziałem już, że nie byłem tam nigdy.
Wtem zabrał głos jeden z asakerów:
— Bądź łaskaw, emirze, i pozwól mi mówić. Znam tę drogę. Ibn Asl wysłał tam Malafa w celu zrobienia mapy, a ja mu byłem do pomocy. Obeszliśmy całą okolicę, i Malaf odrysował na papierze każdy las, każdą rzekę lub potok.
Młody ten człowiek mógł nam być bardzo pożytecznym, dałem więc emirowi odpowiedni znak, i on go zrozumiał. Chciał więc coś powiedzieć, gdy wtem uwagę jego zwróciło nieoczekiwane wcale zdarzenie. Oto ktoś od zewnątrz usiłował wtargnąć do środka kordonu, i niebawem istotnie omal nie zdębiałem. Była to Kumra. Twarz miała zasłoniętą, a wrękach niosła buchający parą garnek. Za nią pojawiły się: Fatma z tłuczoną kawą i dwie białe służące z porcelaną. Omal nie wybuchnąłem głośnym śmiechem, podczas gdy emir zmarszczył brwi i krzyknął do płci pięknej:
— Czego tu chcecie? Wasze miejsce w izbie, a nie wśród żołnierzy! Wynoście się!
To jednak nie zbiło z tropu dziewic. Postąpiły naprzód gęsiego aż do samego emira, a „turkawka“ ozwała się wdzięcznym głosikiem:
— My jesteśmy tutejsze, o władco, i prosimy cię, byś się pokrzepił po uciążliwej podróży. Kawa jest świeża i ciepła, jak usta dziewczyny, a tytuń posiada tak rozkoszną woń, jakiej w siódmem niebie nawet niemasz. Pij więc, pal i uwolnij mego brata, bo ja... ja...
Nie mogła dalej mówić, gdyż zabolały ją już ręce od trzymania garnka, który począł się chwiać wreszcie i... katastrofa tuż, tuż. Dobroduszna „turkawka“ obchodziła się bez ochrony rąk, zwanej przez Arabki tandżaraja (rodzaj rękawiczek przy pracy kuchennej); naczynie na wodę było zbyt gorące dla jej delikatnych paluszków, — cierpiała tedy biedaczka, ale, mimo najlepszej chęci, dalej wytrzymać było ponad wszelkie jej siły, i garnek wraz z wodą upadł na nogi emira, a „turkawka“ krzyknęła, uciekając:
— Cierpliwości, emirze! zaraz zgotuję wodę nanowo!...
Cztery jej towarzyszki pokładły, co miały w rękach, na ziemię i pobiegły za nią. Przygryzłem wargi, by nie wybuchnąć śmiechem; Turek zbladł, jak kreda; emir zaś, patrząc to na swoje nogi, to na mnie, roześmiał się wesoło. Zawtórowałem mu oczywiście natychmiast, a za moim przykładem poszedł Ben Nil i sternik, i niebawem śmiech udzielił się całemu gronu asakerów.
Rozumie się, że w tym wypadku musiała ucierpieć powaga emira. Wziął mię więc pod ramię i wyszliśmy poza koło, gdzie przechadzaliśmy się przez pewien czas, rozmawiajac to o tem, to o owem. Rzecz naturalna, że wysilałem się na wszystko, aby uspokoić emira, aż nareszcie dał się wciągnąć napowrót. Po chwili zabrzmiał jego donośny głos:
— W imieniu wicekróla, któremu niechaj Allah da tysiąc lat życia! Seriba ta była od lat widownią
okrutnych zbrodni i dlatego musi dziś jeszcze zniknąć z powierzchni ziemi. Murad Nassyr złoży przysięgę, że od tej chwili nigdy nie będzie już zajmował się handlem niewolników, a następnie uda się razem z nami w pościg za łowcami. Jeżeli nic nie skłamał, daruję mu życie; w razie przeciwnym zaś dostanie kulę w łeb, a cały jego majątek skonfiskuję. Podczas jego nieobecności cały jego niswan [121] znajdzie pomieszczenie na moim okręcie. Jedenastu żołnierzy zasłużyło na śmierć, ale efiendi wyprosił ich od niej. Niechże Allah da im sposobność do poprawy. Mogą zostać przy nas. Jeśli się dobrze spiszą, daruję im wolność i do służby swojej zaciągnę. Gdyby jednak który z nich okazał chociażby jakąkolwiek skłonność do nieposłuszeństwa, każę wystrzelać wszystkich. Niechże więc uważa jeden na drugiego!
Na tem skończył emir, poczem zapanowała głęboka cisza przez chwilę, aż wreszcie przerwał ją wachmistrz:
— Niech Allah błogosławi reisowi effendinie teraz, zawsze i na wieki.
— lljaum, dajman, abadi![122] — powtórzyli chórem asakerzy.
Turek zbliżył się następnie do emira, ukłonił się i złożył żądaną przysięgę, poczem podał rękę mnie, mówiąc:
— Tobie jedynie zawdzięczam życie i nie zapomnę tego nigdy! Przysięgam ci, że nie pożałujesz swego wstawiennictwa!
Wśród wszystkich zapanował bardzo wesoły nastrój, i który wzmógł się jeszcze o tyle, że właśnie nadeszła „turkawka“ z świeżym garnkiem, dymiącym parą. Na ten raz jednak, dla uniknięcia podobnej jak przedtem katastrofy, naciągnęła na delikatne rączki... pantofelki. Wypadek jest czasem dowcipnym nauczycielem życia
Po śniadaniu wszczął się w seribie wielki ruch. Z asakerami, którzy dopiero co byli naszymi nieprzyjaciółmi, obchodzono się życzliwie, pracowali więc razem z naszymi ochoczo. Wszystko, co tylko miało jakąkolwiek wartość, rozdano po części między żołnierzy odrazu, po części zaś przeniesiono na okręt, a kiedy już nie było nic do zabrania, podpalono seribę ze wszystkich stron. Czekaliśmy, dopóki się nie spaliła w obawie, aby ogień nie przerzucił się na las. Podczas tego urządzono na pokładzie malutką kajutę z kołów i mat dla fraucymeru Turka. Około południa z seriby pozostała tylko kupa popiołu.
Po krótkich przygotowaniach „Sokół“ rozwinął żagle, jak ptak olbrzymi, i popłynęliśmy z wiatrem ku południowi...
Jak wspomniałem poprzednio, obraliśmy sobie za cel maijeh Semkat, co po polsku oznącza zatokę rybią. Wnioskując z tej nazwy, mieliśmy nadzieję, że znajdziemy tam istotnie obfitość ryb, któremi żywić się będzie można doskonale. Do odbycia drogi na miejsce trzeba było trzech dni; potem należało udać się dalej lądem. W jaki jednak sposób? czy pieszo przez tę bagnistą okolicę? Byłoby to bardzo uciążliwe i zabrałoby dużo czasu. Więc jechać wierzchem? No, tak, ale na jakich zwierzętach? W strefie tej niema ani wielbłądów, ani koni, które w żaden sposób nie dają się tu zaaklimatyzować i giną wkrótce marnie. Mieszkańcy tych okolic muszą się posługiwać daleko mniej szlachetnem zwierzęciem „wierzchowem" od arabskiego rumaka lub „okrętu pustyni“, a tem jest — wół.
Zwierzęta te przystosowują się wybornie do warunków klimatycznych nad bagnistym górnym Nilem.
Są silne, pojętne, posłuszne i zwinne, co należy przypisać długoletniej tresurze jednej i tej samej rasy. Oczywiście używają ich także i do przewożenia ciężarów.
Gdybyśmy mogli wynająć te zwierzęta, to oszczędzilibyśmy czasu, co dla nas było bardzo korzystne. Ibn Asl potrzebował na przebycie wytkniętej drogi dwudziestu dni; ponieważ był w podróży pięć dni, dotarłby więc do przeznaczonego miejsca po upływie piętnastu dni. My jednak mogliśmy się dostać do Wagundy w dziesięciu dniach i w tym wypadku zyskalibyśmy sześć dni, któreby najzupełniej wystarczyły do wyprzedzenia go i przygotowania mu na miejscu... niespodzianki. Chodziło tylko o to, skąd wziąć woły wierzchowe i juczne do pakunków.
Poczyniliśmy tedy poszukiwania przedewszystkiem w najbliższej okolicy, to jest koło maijeh Semkat,
Mieszkają tam w czterdziestu wsiach Borowie w liczbie około dziesięciu tysięcy dusz i posiadają bardzo dużo bydła. Są oni odłamem ludu Dinków, a ponieważ szliśmy na ratunek pokrewnym im Gokom, więc sądziliśmy, że chętnie udzielą nam pomocy.
Należało również liczyć się z czasem i nie utracić nawet jednego dnia, wobec czego układy z tymi ludźmi nie mogły trwać dłużej, jak do nadejścia naszych okrętów. Postanowiliśmy więc wysłać naprzód wielką łódź, na której znajdowało się ośmiu wioślarzy i jeden sternik, oraz potrzebne zapasy żywności. Łódź ta przy najpomyślniejszym wietrze płynęła z chyżością „Sokoła". Ja miałem przewodniczyć wyprawie, przyczem emir upoważnił mię, do załatwienia sprawy z czarnymi według własnego uznania. Na wioślarzy wybrano ośmiu najsilniejszych mężczyzn. Między nimi był Agadi, który miał służyć za tłómacza, gdyż żaden z nas nie władał dobrze językiem Dinków. Rozumie się samo przez się, że wszyscy byliśmy doskonale uzbrojeni. Kilku asakerów twierdziło, że nad maijeh Semkat jest mnóstwo hipopotamów, a na brzegach przebywają całe stada słoni. Spodziewałem się więc, że nie minie mię przyjemność znakomitego polowania.
Plan ten omówiliśmy wkrótce po naszym odjeździe ze zburzonej przez nas seriby i wyruszyliśmy w drogę. Brzegi rzeki były gęsto zalesione. Po wodzie pływały duże kępy trzciny, które jednak umieliśmy zręcznie omijać. Dla zaoszczędzenia sił ludziom, kazałem wiosłować im naprzemian po czterech. Sam usiadłem u steru. Na wszelki wypadek mieliśmy z sobą żagiel.
Wieczorem zatrzymaliśmy łódź i pokładliśmy się, oczekując zejścia księżyca, poczem mieliśmy płynąć dalej. Musiałem się pokrzepić choć przez chwilę snem, gdyż poprzedniej nocy nie zmrużyłem był nawet oka. Agadi był również bardzo znużony. Inni nie mogli się skarżyć na brak wypoczynku na okręcie. Dym z ogniska chronił nas przed moskitami, które w tej okolicy są istną klęską. Mieszkaniec krajów północnych nie ma nawet wyobrażenia o okropnej pladze owadów w tych stronach. Nasze muchy domowe, ba, nawet dość dokuczliwe komary wodne są niczem w porównaniu z piekielną złośliwością rozmaitych owadów afrykańskich, dręczących ludzi i inne stworzenia w sposób nieznośny.
Murzyn spala olbrzymie stosy drzewa, śmieci i mokrej słomy, aby dymem odstraszyć te owady od swej trzody.
Sam, chroniąc swe ciało od natrętnych much, zagrzebuje się aż po brodę w popiele. Obrzydliwe owady obsiadają woły i owce w olbrzymiej ilości, nie pozostawiając ani odrobiny wolnego miejsca na skórze.
Jeżeli taka plaga trwa kilka tygodni, to giną gromadnie najsilniejsze bydlęta. Dlatego też nawet majtek posiada namuziah czyli siatkę, chroniącą go od komarów, gdy tymczasem pożałowania godni czarni niewolnicy skazani są na znoszenie tej plagi w całej pełni.
Księżyc wzniósł się ponad las, i wtedy zbudzono mię, by przedsięwziąć dalszą drogę. Dno na przedniej części łodzi wyłożone było gliną, mogliśmy więc bezpiecznie rozpalić ogień dla ochrony przed moskitami; ponadto nęcił on ryby, które zakłuwaliśmy, by je następnie upiec. W Rolu jest niezwykle dużo ryb w rodzaju mniejszego suma, które smakowały nam bardzo.
Wiosłowaliśmy przez całą noc. Gdy nad ranem wszczął się wiatr, rozwinięto żagiel i powierzono łódź jednemu z asakerów, gdy reszta pokładła się na spoczynek. Żeglowaliśmy już bez przerwy aż do południa, a gdy wiatr ustał, wypoczęci żołnierze chwycili znowu za wiosła. Niebawem, oryentując się wedle map, należało się już spodziewać maijeh Semkat. Jeden z asakerów, zabranych z seriby, który znał tę okolicę, oznajmił, że wejście do maijeh będzie bardzo trudne, gdyż niedawno wyrąbano tam znaczną część lasu.
Palma deleb jest obok daktylowej najpiękniejszem drzewem Afryki północno-wschodniej. Ma ona wysoki, smukły pień, grubiejący stopniowo ku górze, a potem coraz cieńszy i przypomina przez to filary niektórych staroegipskich budowli. Gęsta korona składa się z wielu ciemno-zielonych wachlarzy listnych, podobnych do wachlarzy palmy dom. Owoce dojrzałe, barwy pomarańczowo-żółtej, są wielkości głowy dziecka. Drzewo nadaje się doskonale do wyrobu lekkich łodzi.
Wieczór się zbliżał, gdy po prawej stronie ukazała się wspaniała zieleń lasu deleb.
Po półgodzinnej żegludze dotarliśmy do miejsca, gdzie ramię rzeki odchylało się na prawo i rozszerzało w wielki basen nakształt jeziora. Tu był cel naszej podróży — maijeh Semkat.
W czasie całej żeglugi nie widzieliśmy ani jednego człowieka, a i tu także nie spodziewaliśmy się spotkać nikogo. Przywiosłowaliśmy do maijeh i mogliśmy widzieć oba jej brzegi blizko siebie; następnie rozchodziły się one tak daleko, że, aby nie zmylić drogi, trzymaliśmy się prawej strony. Im więcej zbliżaliśmy się do lądu, tem bardziej szukałem z naprężoną uwagą choćby śladu po jakiejkolwiek istocie ludzkiej.
Poszukiwania moje jednak były daremne. Już zaczynało się zmierzchać, i sądziłem, że nadchodząca noc będzie stracona dla naszych zamiarów, gdy wtem spostrzegłem tajemniczy, podobny do gilotyny postument, który umieszczony był o kilka kroków dalej od brzegu. Od wody prowadziła głęboko wydeptana ścieżka między dwoma słupami krzyżownicy. U tejże wisiała na ciężkim kamieniu krótka żelazna włócznia, związana długą liną, której drugi koniec był przytwierdzony do lekkiej wiązki trzciny.
Postument ów był łapką na hipopotamy. Hipopotam nie jest wcale tak spokojnem zwierzęciem, jak je zwykle opisują. W wodzie zaczepia człowieka nawet bardzo często. Rozdraźniony lub ranny jest groźniejszy. Zanurza się on wtedy, a następnie podbija się znowu z wody, wywraca łódkę i chwyta w olbrzymią paszczę czasem całego człowieka. Murzyn ucieka od niego na wodzie, lecz tem chytrzej nastaje na niego na lądzie, gdyż mięso, a osobliwie słonina z tego zwierzęcia są bardzo poszukiwanymi artykułami spożywczymi. Nawet biali utrzymują, że słonina jest bardzo smaczna, a ozór uznają za wyszukany przysmak.
Przez dzień pozostaje hipopotam pod wodą, a wieczorem wychodzi na brzeg i pożera soczyste rośliny, które bardzo lubi. Najchętniej idzie na pola, gdzie rośnie trzcina cukrowa, czyniąc tam wielkie spustoszenia, gdyż więcej podepce i stratuje, niż spasie. Jak każde prawie dzikie zwierzę, tak i hipopotam ma swoją ścieżkę, którą codzień chodzi, dopóki go ktoś z niej nie wystraszy. Na tej ścieżce stawiają murzyni łapki, zaopatrzone w dzidy lub harpuny z uwiązanymi u nich kamieniami, aby pchnięcie ich było silniejsze i skuteczniejsze. Harpuny zakończone są zakrzywionymi hakami, które, wbiwszy się głęboko w kark lub grzbiet zwierza, nie dają się łatwo wydobyć. Zraniony hipopotam rzuca się w wodę i traci zwolna krew. Martwe ciało nie wypływa zaraz na powierzchnię wody, lecz pozostaje często cały dzień, a czasem i dłużej, na dnie. Wobec tego mięso takiego hipopotama popsułoby się i byłoby nie do użycia. Lecz harpuny, jak już wspomniano, opatrzone są w długą linę, do której przyczepiona wiązka trzciny pływa po powierzchni wody i wskazuje myśliwym, w którem miejscu należy szukać zabitego zwierzęcia.
Na taką to łapkę właśnie natknęliśmy się. Ścieżka, prowadząca poniżej, była zwykłą, codzienną drogą hipopotama. jeżeli jest tutaj nastawiona łapka — pomyślałem, — to muszą też być i ludzie. I zwróciłem łódź ku brzegowi. Nie bałem się zwierzęcia, pomimo to nie wylądowałem naprzeciw tej drogi właśnie w obawie przed ludźmi, których to nam wyszukać należało, — nie wiedzieliśmy bowiem, co to za jedni i jak nas przyjmą, gdy się z nimi spotkamy. Wnioskowałem dalej, że przychodzili często ku łapce, i gdybyśmy tu wylądowawszy zostawili łódź, to oni łatwoby ją znaleźli i odcięli nam przez to drogę powrotną. Dlatego też skierowałem łódź nieco od brzegu, w miejsce, gdzie trafiliśmy na wązką wyrwę, wyżłobioną przez wodę. Oba brzegi zarośnięte były wysoką trzciną, z poza której prawie nie było widać tej kryjówki. Tu więc ukryłem łódź tak, że nikt obcy znaleźć jej nie mógł.
Pozostawiwszy w owem miejscu swoich ludzi, poszedłem ku łapce, aby ze śladów, znajdujących się koło niej, zbadać, w jakim kierunku należało szukać tych, którzy łapkę nastawili. Podjąłem się tego sam, aby tem łatwiej zatrzeć ślady, mogące nas niewątpliwie zdradzić.
Nie było to rzeczą łatwą, gdyż brzeg był bagnisty, a nogi grzęzły głęboko. Na szczęście, powstałe przez to zagłębienia napełniały się tak szybko wodą i szlamem, że można było stąpać bez najmniejszej obawy.
Dla zupełnej jednak pewności obwiązałem nogi trzciną, przez co otwory, które wydeptywałem, wyglądały prawie tak samo, jak ślady okrągłych, wielkich stóp hipopotama.
W pobliżu łapki znalazłem istotnie odciski bosych stóp ludzkich i po bliższem rozpatrzeniu wywnioskowałem, że ludzie, którzy te odciski pozostawili, byli tu niedawno. Przy obu słupkach była świeżo podkopana ziemia, co dowodziło, że łapkę dopiero dziś ustawiono, a urządzający ją nie przybyli tu na łodzi, lecz od strony lądu, przez las, jak wskazywały wyraźne ślady tam i z powrotem. Postanowiłem więc iść dalej.
W lesie owym rosły palmy deleb, których korony tworzyły gęste sklepienie. Z pni drzew zwieszały się rośliny pnące na wszystkie strony, tworząc gęstą siatkę. Aby się móc przez nią przedostać, musieliśmy pomagać sobie nożem. Murzyni wyrąbywali sobie ścieżkę przez ten gąszcz iście dziewiczy. Postępowałem więc ostrożnie naprzód, gotów każdej chwili za lada podejrzanem poruszeniem zboczyć z drogi i ukryć się. Gdy wtem po pięciu minutach drogi napotkałem w lesie obszerny zrąb.
Stało tu sześć tokulów, skleconych byle jak, naprędce, jak to czynią zazwyczaj murzyni, gdy długo gdzie przebywać nie mają zamiaru.
Tokule te były dosyć obszerne, co wskazywało, że mieszkało w nich więcej ludzi. Posunąłem się jeszcze dalej. Przed drzwiami leżeli, siedzieli i stali sami czarni mężczyźni. Kilku z nich znosiło drwa do palenia, gdyż zapadał już wieczór. Warty nie było żadnej; widocznie ludzie ci czuli się tu zupełnie bezpiecznymi.
Poznałem, że byli to Dinkowie z gałęzi Borów, których właśnie szukaliśmy.
Powróciłem na drogę, dopiero co przebytą, i skierowałem się naprzód ku łapce, a następnie do łodzi.
Tu opowiedziałem wszystko towarzyszom.
Agadi, nasz tłómacz, rzekł:
— To są wojownicy Borów, effendi. Przybyli tu zapewne na polowanie, bo nie mają ze sobą kobiet ani dzieci. Pozwól nam udać się do nich!
— Przypuszczasz, że przyjmą nas życzliwie?
— A dlaczego mieliby zająć wobec nas nieprzyjazne stanowisko? Przybywamy przecie do nich w zamiarach uczciwych; ja zresztą należę do ich szczepu i znam ich język. Chodźmy! Zwrócił się w kierunku łapki, chcąc udać się do czarnych.
— Stój! — rozkazałem mu.
— Tu konieczną jest ścisła ostrożność! Nie wiemy jeszcze, jak nas przywitają. Gdyby zmuszono nas do odwrotu i gdybyśmy mieli tylko jedyną drogę koło łapki, dobrze znaną przez nich, mogliby nas bardzo łatwo dogonić.
— Ee, mamy przecie doskonałe karabiny i jesteśmy od nich doświadczeńsi.
— Nie obawiam się ich znowu tak bardzo; jeżeli jednak można uniknąć pewnych strat, to dlaczegóż nie mamy tego uczynić? Wytnijmy sobie stąd inną drogę aż do samych tokulów.
— A trafisz prosto?
— Nie troszcz się o to; trafię. Na wypadek, gdybyśmy byli zmuszeni uciekać, nie wiedzianoby, gdzieśmy się podzieli, bo przecie o tej nowej drodze nie mają pojęcia. Będą nas szukali na tamtej drodze, a my tymczasem wsiądziemy na naszą łódź i puścimy się na wodę.
— Jak chcesz, effendi; lecz nie sądzę, by aż taka ostrożność była konieczna.
Bez względu na to, czy uwaga ta była słuszna, czy nie, wolałem zapewnić sobie odwrót. Zarzuciliśmy karabiny na ramiona i dobyliśmy noże do wyrąbywania gęstwy pnących się krzewów i roślin. Oczywiście sprawowaliśmy się możliwie najciszej. Ja wytykałem kierunek tej osobliwej wycieczce. Noże były ostre i robota szła gładko, lecz zabrała nam tyle czasu, że zmrok zapadł, zanim wydostaliśmy się na widniejsze w lesie miejsce. Borowie rozpalili koło chat ogniska, od których światło przedostawało się do nas, co ułatwiało nam robotę.
Im więcej oddalaliśmy się od brzegu, tem twardszy i suchszy był grunt, co dla nas było rzeczą bardzo pożądaną. Wreszcie dotarliśmy do wyrębu. Pierwsza z chat była oddalona o jakie trzydzieści krokow od miejsca, na którem staliśmy.
Murzyni piekli nad ogniem mięso, i zapach jego az do nas dolatywał. Agadi wciągnął kilka razy nosem powietrze, mlasnął językiem i rzekł: To jest miszwi el husan el bahr[123]. Ułowili zapewne dziś hipopotama. Effendi, będziemy mieli świetną gościnę. Pójdziemy obaj, czy też ja sam mam iść najpierw i rozmówić się z nimi?
— Ani jedno, ani drugie. Wybierzemy drogę po średnią: pójdziemy razem aż pod pierwszą chatę; potem ty wystąpisz, aby ich pozdrowić, i rozmówisz się z nimi, a jeśli tylko spostrzeżesz, że są dla nas wrogo usposobieni, cofniesz się natychmiast z powrotem do nas. Dalszy plan obmyślimy później.
Agadi zgodził się, poszliśmy więc naprzód. Warty i tutaj nie było. Spostrzeżono nas dopiero w pobliżu ognisk, gdy stanęliśmy w pełnem świetle. Czarni wszczęli straszny hałas i następnie w okamgnieniu czmychnęli do swych chat. Niepodobna było iść dalej, bo murzyni skierowali ku nam przez drzwi lufy flint, gotując się do obrony; a z tymi ludźmi żartów niema: jeden krok, i padłyby strzały zupełnie niepotrzebnie.
Wobec tego spróbowaliśmy porozumienia na drodze pokojowej. Agadi wybrał się sam do jednej z chat, która była największą i gdzie wedle naszych przypuszczeń powinien był mieszkać dowódca. Jako znak pokojowych zamiarów, wziął Agadi gałązkę palmową i wywijał nią w jedną i drugą stronę, dając tem do zrozumienia, że chce się z nimi układać.
Postąpiłem za Agadim kilka kroków dalej ku wspomnianemu tokulowi i usłyszeliśmy wnet rozmowę, nic z niej oczywiście nie rozumiejąc. Niebawem wyszło z chaty dwóch czarnych, wcale nie uzbrojonych. Przystąpili oni do Adagiego i mówili z nim, a miny ich i ruchy nie zdradzały żadnych wrogich zamiarów. Wreszcie wskazali chatę, w której także płonęło światło, i zażądali, by się udał do niej. Chciałem temu zapobiec, lecz obawiałem się podejrzeń z ich strony. Agadi poszedł.
Upłynęło dziesięć minut, minął już kwadrans, nawet pół godziny, a Agadi nie wracał. Murzyni nie wychodzili również ze swych chat. Ognie przed tokulami, nie podsycane, zaczęły powoli gasnąć. Zbudziło to we mnie pewne podejrzenie. Dlaczego Agadi nie wyszedł ani na chwilę, by mię przynajniej uspokoić? Czekać dłużej nie mogłem, więc zniecierpliwiony kilkakrotnie na niego zawołałem. Dopiero po upływie dłuższego czasu odpowiedział mi z wnętrza chaty — Effendi, schwytali mię i nie chcą puścić, mniemają bowiem, że jesteś Ibn Aslem.
— Czy jest tam dowódca w tokulu? — zapytałem.
— Jest.
— Niech wyjdzie! Chcę się z nim rozmówić.
Nie odpowiedział nic. Dopiero po upływie kilku minut wyszedł przed otwór i stanął. Ręce miał związane na plecach, a oprócz tego opasany był powrozem, którego koniec sięgał aż do wnętrza chaty. Na tym powrozie można go było w każdej chwili wciągnąć do chaty z powrotem.
— I cóż? — zapytałem — Gdzie jest naczelnik?
— W tokulu, z ktorego nie wyjdzie za żadną cenę. Proszę cię, odejdź natychmiast.
— A jeżeli nie odejdę?
— To wciągną mię na powrozie do wnętrza chaty i zamordują.
— A gdybym odszedł?
— Będą się naradzali.
— Kiedyż się dowiem o rezultacie tych narad?
— Jutro.
— Dlaczego aż tak późno? Wiesz przecie, jak nam się śpieszy. Gdzie i w jaki sposób możemy się od nich czegoś dowiedzieć? Powiedziałeś może, gdzie się znajduje nasza łódź?
— Nie. Mówiłem, że znam wprawdzie to miejsce, lecz nie umiałbym go opisać. Może przekonam ich jeszcze, że ty nie jesteś Ibn Aslem. Odejdź i czekaj spokojnie do jutra. Nie próbuj mię nawet uwolnić, bo pogorszyłbyś całą sprawę.
— Usunę się i rozważę, co mam czynić. Powiedz jednak naczelnikowi, że skoro świt powrócę. Opowiedz mu wszystko, co wiesz o mnie, i ostrzeż go, że zapłaci życiem, jeżeli tobie bodaj jeden włos z głowy spadnie.
Agadi zniknął w drzwiach tokulu, a ja z asakerami odszedłem, jednakże niedaleko.
— On już stracony — szepnął jeden z żołnierzy, gdyśmy się ukryli w cieniu. — Uważają go za zdrajcę, za sprzymierzeńca Ibn Asla. Jeżeli jednak sądzą, że ty jesteś łowcą niewolników, to będą się starali wszelkiemi siłami umknąć nam jeszcze w ciągu nocy potajemnie, ale najpierw zapewne odbiorą życie biednemu Agadiemu.
— I ja posądzam ich o to. Ale od czegóż my tutaj jesteśmy? Otoczymy ich obóz i nie dopuścimy do ucieczki.
— To na nic! Moglibyśmy wprawdzie zastrzelić kilku, ale przecie nie wszystkich.
— O, w razie ucieczki wpadliby nam w ręce co do jednego. Pomyśl tylko. Oni mają swoje stałe siedziby nad rzeką, a tu, nad maijeh, przybyli na łowy hipopotamów i sklecili sobie prowizoryczne szałasy.
Jestem więc pewny, że dostali się tu nie przez las, bo ten jest nie do przebycia, ale drogą wodną, na łodziach, które z przezorności ukryli gdzieś w pobliżu ścieżki, bo tu najłatwiejszy przystęp do wody. Jeżeli tedy zamkniemy im tę jedyną drogę, to stanowczo stąd się nie wydostaną. Otoczymy ich obóz ze wszystkich stron.
Jest nas ośmiu; staniemy więc po dwu razem w czterech punktach na brzegu wyrębu tak, aby po zejściu księżyca pozostawać w cieniu drzew. Na wypadek, gdyby murzyni chcieli się przedrzeć w którąkolwiek stronę, to żołnierz na odpowiednim posterunku krzyknie głośno i wówczas wszyscy tam się zbiegniemy. Niema co obawiać się starej, lichej broni murzyńskiej. Chodźcie, wyznaczę wam miejsca!
Obszedłszy z niezwykłą ostrożnością naokoła obozu, postawiłem w odpowiednich miejscach trzy posterunki, obierając sobie z jednym z pozostałych asakerów stanowisko najważniejsze, to jest na ścieżce ku maijeh.
Położyliśmy się na miękkiej ziemi w cieniu palm. Ognie koło tokulów wygasały powoli, a niebawem zapanowała głęboka.ciemność i cisza. Nie słychać było żadnego głosu z chat murzyńskich, żadnego szmeru, i nawet Świat zwierzęcy nie dawał znaku życia. Lecz prawda! nie cały Świat zwierzęcy pogrążył się we śnie: miliardy robaczków świętojańskich uwijały się pomiędzy liśćmi palm i również miliardy moskitów opadły nas. Ale zawiodły się tym razem sromotnie skrzydlate natręty, nasmarowaliśmy się bowiem pewną rośliną wodną, której muchy i komary wręcz nie znoszą. Jeszcze w ciągu popołudnia napotkaliśmy całe kępy rośliny sitt ed dżami el minchar i zabraliśmy spory jej zapas do łodzi. Jest to nikła, drobna, podobna z liści do soczewicy roślina, na pozór nie wydająca żadnej woni; dopiero po zgnieceniu śmierdzi nieznośnie. Ale co to znaczy wobec mąk, jakie zadają człowiekowi komary? Jeżeli się nie osłoni twarzy siatką, to w krótkim czasie nie można się w niej dopatrzyć nawet podobieństwa; tak puchnie pod działaniem jadu komarów, że oczu prawie nie widać, a nos wygląda, jak bezkształtna fioletowa bryła; nawet wargi obrzmiewają i język, bo i do ust się dostają te okropne owady; nieszczęsne są też i uszy, które puchną do tego stopnia, że człowiek głuchnie na kilka godzin. Wobec tego lepiej jest znieść przykrą woń wspomnianej rośliny, niż narażać się na tak straszną udrękę od moskitów.
Przeleżeliśmy może przez pół godziny. Powoli gwiazdy zaczęły blednąć, a niebo natomiast rozjaśniało się powoli, gdyż księżyc wzniósł się był już wysoko i promienie jego przedzierały się przez baldachim palm, jak przesiany przez sito srebrny, migotliwy pył, łudzący oko, niby niezliczone mnóstwo robaczków świętojańskich. Nagle dał się słyszeć w pobliżu lekki szmer.
— Słyszysz, effendi? — szepnął mój towarzysz. — Coby to było?
— Skrada się dwu ludzi. Są to zapewne murzyni.
Cofnęliśmy się ze ścieżki w głąb wijących się roślin, aby nas nie spostrzeżono. Było tu wprawdzie dosyć już ciemno, bo palmy zasłaniały światło, mimo to zdołałem rozróżnić sylwetki dwu murzynów. Zdawało mi się, że mają w rękach wiosła. Przeszli koło nas, i niebawem powtórzył się znowu podobny szmer, jak poprzednio.
— Prawdopodobnie idzie ich więcej — szeptał askari. — Przepuścimy ich również?
— Oczywiście. Idą oni do swoich łodzi. Jeżeli ich przepuścimy, to wnet dowiemy się, gdzie je ukryli; w przeciwnym razie trzebaby ich szukać bardzo długo. Tych jednak, którzy teraz nadejdą, nie puścimy.
Nadeszło znowu dwu z wiosłami i udali się za tamtymi w dół. Niewątpliwie mieli zamiar we czterech puścić łódź na wodę. Od strony obozu było już cicho.
— Pójdę za nimi — rzekłem, — a wy tu zostańcie i, gdyby jeszcze nadszedł jaki murzyn z obozu, to zatrzymajcie go, jeżeli zaś nie zechce się cofnąć, możecie strzelać, i to wystarczy, zanim powrócę do was.
Wysunąłem się z kryjówki i chyłkiem podążyłem w stronę maijeh. Ścieżka spadała prosto, jak pod sznur, aż do samej wody, i miałem wspaniały widok na maijeh. Powierzchnia wody, nie zmarszczona ani jedną falą, lśniła w potokach światła księżycowego, jak wypolerowany metal. Las oddalony był od maijeh wązkim pasem trzciny, z której wystawała wspomniana łapka. Stali tu czterej czarni, patrząc z wielką uwagą na wodę. Ponieważ byli zwróceni do mnie plecyma, podszedłem dalej, aż na brzeg lasu, i ukryłem się w cieniu palmy, zaciekawiony, co ich tak bardzo zajmuje.I niedługo czekałem na wyjaśnienie tej zagadki. Oto u brzegu ukazał się hipopotam. Po wielkości głowy można było wnioskować, że to olbrzym nielada.
Zanurzał się w wodę i wypływał znowu, jakby się bawił, nie ukazując jednak całego tułowia, a. tylko głowę i grzbiet, na którym brykało sobie najspokojniej w świecie młode hipopotamiątko wielkości psa nowofundlandzkiego, ale o wiele od niego grubsze.
Starożytni Egipcyanie nazywali hipopotama „rer", to znaczy — wieprz. Zwierzę to istotnie przypomina budową cielska naszą swojską świnię, ale z głowy podobne do niej nie jest. Takiego łba, jaki ma hipopotam, nie posiada żadne zwierzę. Mowa tu Oczywiście o kształcie, nie o wielkości. Przednia część głowy jest wprost olbrzymia i nieproporcyonalnie do tułowia szeroko spłaszczona. Oczy, podobne do świńskich, osadzone są bardzo wysoko, a paszcza, zaopatrzona w potężne kły, może objąć wpół najgrubszego człowieka. Ponieważ oczy, uszy i nozdrza rozmieszczone są prawie w jednej linii, może zwierzę łatwo ukryć w wodzie cały korpus, a na powierzchnię wystawia tylko przednią część głowy dla zaczerpnięcia powietrza lub rozejrzenia się za łupem.
W tej chwili zwierz wypuścił z paszczy wodę przez nozdrza na obie strony w formie półkolistej fontanny, obrócił się raz i drugi, strącił młode z grzbietu do wody, ale je zaraz pochwycił i podpłynął do brzegu.
Wywnioskowałem stąd, że jest to samica. U brzegu zrzuciła ona znowu do wody małe hipopotamiątko, które przez chwilę płynęło samodzielnie, nareszcie wydostało się na ląd i poszło ścieżką aż do łapki. Tu Przystanęło, oglądając się za matką, która wystawiła łeb z wody, bacząc pilnie, czy młodemu co nie grozi. Kiedy już hipopotamiątko znalazło się na stałym gruncie, wylazła z wody i matka... Włosy na głowie stają na wspomnienie tego olbrzymiego bezkształtnego potwora...
Młode, widząc, że matka idzie za niem, poszło spokojnie dalej aż do miejsca, gdzie zaczaili się murzyni. Biedactwo nie miało jeszcze pojęcia o niebezpieczeństwie, mogącem grozić tak potężnemu potworowi, jakim jest koń rzeczny czyli hipopotam.
Ja, że tak powiem, zamieniłem się cały we wzrok, obserwując te osobliwe zwierzęta; o wszystkiem innem zapomniałem. Widocznie tego samego uczucia doznali i murzyni, bo nie śpieszyli do łodzi, po które ich posłano, lecz już z góry cieszyli się wyborną pieczenią, mimo, że była jeszcze surowa...
Każdy przeciętny Europejczyk wie, jak wielka jest różnica w smaku między pieczenią z delikatnego prosięcia a pieczenią ze starego, ordynarnego wieprza. Tak samo doświadczony Sudańczyk przepada za przysmakiem z młodego hipopotama. W tym wypadku przysmak niemal do samego garnka wlazł czarnym smakoszom, — i jakże nie miała iść im ślinka do ust! Zerwali się więc z kryjówki, poskoczyli ku zwierzątku i poczęli je bić wiosłami po głowie tak, że zaledwie zdołało wydać z siebie skrzeczący, przeraźliwy głos.
I oto stało się to, co było do przewidzenia. Hipopotamica, zauważywszy ten bezczelny napad na gładkiej drodze, parsknęła zajadle i rzuciła się na pomoc. Nigdybym nie uwierzył, aby podobnie olbrzymie cielsko mogło być zdolne do tak gwałtownego skoku. Hipopotamica bowiem szarpnęła sobą, jak tur, i przebiegła popod łapkę, strącając harpun, który jednak z przyczyny szybkości ruchu zwierza chybił. Nie draśnięta nawet samica skierowała się w to miejsce, gdzie leżało młode, i przystanęła, parskając kilkakrotnie i rozglądając się wokoło.
Murzyni zawiedli się ogromnie na swojej łapce. Prawdopodobnie przypuszczali, że zwierzę nie przedostanie się tutaj, więc też... oniemieli z przerażenia i chwilę, w której zatrzymała się stara nad młodem, wykorzystali do ucieczki. Jeden za drugim, porzuciwszy wiosła, zmykali ścieżką ku obozowi. W tej samej chwili usłyszałem głos naszych:
— Stój, bo strzelam!
Groźba ta była skierowana nie do tych, którzy uciekali, lecz do innych, wychodzących z obozu. Ci czterej poczęli przeraźliwie wrzeszczeć, z czego nie zrozumiałem ani słowa, wnioskując tylko, że ostrzegali swych towarzyszów przed zwierzem. Krzyk ten obudził małpy i różne ptactwo, gdy wtem na dobitek rozległ się strzał. W obozie zapanowała wrzawa nie do opisania. Moi żołnierze na posterunkach odezwali się również i poczęli strzelać... Stało się to wszystko w bardzo krótkim czasie.
Podczas ucieczki czterech murzynów wcisnąłem się głęboko W zarośla, aby się na mnie nie natknęli.
Mogłem jednak obserwować rozjuszone zwierzę, które, przekonawszy się, że młode nie żyje, puściło się za uciekającymi murzynami, a ja za niem. Hipopotamica wydawała z siebie głos, nie dający się opisać, i biegła naprzód.
Obie lufy mojej strzelby były naładowane, i mogłem strzelać. Ale... wiedziałem z góry, że to się na nic nie przyda; należało bowiem celować tylko w takie miejsce, żeby potwora ubić odrazu, — byłem zaś poza nim, z tyłu, i na dobitek na ścieżce panowała ciemność, że ledwie na krok można było coś widzieć. Z jednej i drugiej strony gąszcz nie do przebycia, na przodzie strzały i zamieszanie, a tuż-tuż koło mnie rozjuszony potwór. Niechby się tylko obrócił wstecz, a chwyciłby mię w swą paszczę!... Co robić? jak ratować kilkudziesięciu zagrożonych ludzi? Nie wiedziałem ani wówczas, ani obecnie jeszcze sobie przypomnieć nie mogę, w jaki sposób znalazłem się przed olbrzymem, depcąc po ciałach, powalonych przez potwora. Dotarłem nareszcie do wyrębu, na miejsce poświatą księżycową oświetlone. Naokoło mnie biegali jak obłąkani czarni, krzycząc i jęcząc bez opamiętania. O jakie dziesięć kroków ode mnie hipopotam obalił jakiegoś murzyna i zmiażdżył go na placek. Poskoczyłem parę kroków naprzód i, stanąwszy nagle, podniosłem broń do ramienia. W pierwszym momencie starałem się upewnić, czy nie drżą mi ręce. Kto inny, nie przyzwyczajony do tego rodzaju niebezpieczeństw, byłby może niezdolny do użycia broni. Ale ja? Toż przygody były dla mnie sprawą powszednią, i dawno już miałem czas oswoić się z niemi. Wycelowałem w prawe ucho i.. rozległ się strzał, grzmiąc echem po lesie. Strzeliłem następnie poraz drugi i dałem susa w bok, aż w cień tokulu, a sięgnąwszy lewą ręką po nowe naboje, równocześnie obejrzałem się, by zobaczyć, jaki skutek odiosły moje strzały.
Zierz stał, jakby do miejsca przykuty, rozwarłszy olbrzymią paszczę, w której błyszczały wielkie kły, i silił się na wydobycie z siebie głosu, lecz bezskutecznie; zabrakło mu powietrza w przestrzelonych płucach. Po pewnej chwili zaczął drżeć i chwiać się to na jedną, to na drugą stronę, aż wreszcie zatoczył się i padł na ziemię, jak olbrzymia, ciężka kłoda. Odtąd ani drgnął więcej.
Naładowawszy strzelbę ponownie, podszedłem do olbrzyma i wpakowałem mu jeszcze dwie kule w głowę, ale było to już zupełnie zbyteczne. Jak się później okazało, pierwsza kula przedziurawiła mózg, druga płuca, i to wystarczyło do uśmiercenia potwora.
Teraz dopiero rozejrzałem się wokoło. Tuż na ziemi leżeli zabici i potratowani murzyni; cało nie wyszedł z nich żaden. Reszta czarnych pochowała się do tokulów. Udałem się w kierunku największego z tokulów i, stanąwszy u wejścia, zapytałem:
— Żyjesz jeszcze, Agadi?
— Żyję! — jęknął, jak z pod ziemi. — O Allah! co za zgroza idzie po świecie!
— Jesteś jeszcze związany?
— Tak. Zawieszono mię na palu.
— Jest tam dużo czarnych?
— Bardzo dużo.
— Poczekaj, uwolnię cię — rzekłem, wchodząc do wnętrza i roztrącając zebranych tam murzynów, którzy jakby oniemieli z przestrachu i patrzyli na mnie osłupiałemi oczyma. Wyjąłem nóż z za pasa, poprzecinałem łyczaki palmowe u rąk Agadiego i wyprowadziłem go na dwór. Murzyni jeszcze bali się wyjść z tokulu.
— Ach, leży bestya! Na Allaha! czy napewno nie żyje? — zapytał Agadi, ujrzawszy cielsko hipopotama.
— Możesz być o to spokojny. Strzelałem ja...
— Allah akbar! — zabrzmiał koło zabitego zwierzęcia donośny głos. — Czworonożny dyabeł nie żyje! Effendi, to zapewne twoje dzieło? Widziałem, jak biegłeś za niem z tyłu, i byłbym chętnie udał się za tobą, lecz wierzaj mi, nie mogłem. z
Był to ów askari, z którym czuwałem razem na posterunku od strony maijeh.
— Allah akbar! — zaczął znawu Agadi, — wygraliśmy. — Ty, effendi, uratowałeś murzynów od niechybnej śmierci. Ta bestya byłaby rozniosła wszystkie tokule i pozabijała ludzi, którzy teraz nie powinni uważać nas za wrogów. Muszą w końcu uwierzyć, że nie jesteś Ibn Aslem. Chodź ze mną do środka, a ja powtórzę im to i oznajmię, żeś ich wybawił.
— Idź sam i powiedz dowódcy, aby rozniecono ognie nanowo, bo trzeba się zabrać do oprawienia zwierza, i każdy z nich otrzyma część. Ja tymczasem odszukam naszych asakerów.
Agadi wbiegł do tokulu, a ja obszedłem posterunki. Asakerzy spisali się bardzo dzielnie, bo żaden z nich nie uciekł, ani się nie przeląkł; zresztą, mimo krzyku i zamieszania, nie wiedzieli, o co idzie. Kiedy Borowie, nastraszeni przez potwora, chcieli umknąć w gąszcz, żołnierze powitali ich strzałami i zmusili do cofnięcia się do tokulów. Prawdopodobnie żaden z uciekających nie przypuszczał, aby zwierz dotarł aż tutaj, gdyż w przeciwnym razie wszyscy byliby, mimo strzelania do nich, schronili się w gęstwinę.
Sprowadziłem swoich żołnierzy przed tokule, nie pytając, czy się to komu spodoba, czy nie, — byłem bowiem panem sytuacyi i spodziewałem się, że pozostanę nim nadal. Dlatego też rozkazałem asakerom rozniecić dwa wielkie ogniska tuż koło zabitego zwierza, ażeby przy świetle można się było zabrać do niego. W międzyczasie przypatrywałem się murzynom, którzy
również rozniecili ogniska i poczęli znosić swoich zabitych i rannych. Było czterech stratowanych na śmierć, a ośmiu ciężko pokaleczonych. Tych ostatnich ułożono w jednym z tokulów, a nieboszczyków pogrzebano. Po ukończeniu tej czynności przybliżył się do mnie naczelnik. Był to mężczyzna w średnim wieku. Twarz jego, czarna, jak węgiel, rysami swymi dowodziła, że nie reprezentował właściwego typu murzyńskiego. Głowę miał ostrzyżoną starannie, jak to czynią zazwyczaj szczepy Dinków, a tylko na samym czubku pozostawiony był bujny pukiel. Również tatuowanie było tego samego rodzaju, co u Agadiego. Ubranie naczelnika składało się z długiej po samą niemal ziemię koszuli koloru niebieskiego, przepasanej na biodrach rzemieniem, za którym tkwił stary pistolet i nóż. W ręku miał długą arabską flintę z krzesiwem.
— Więc nie jesteś Ibn Aslem? — rzekł w swojem narzeczu, kłaniając się przedemną bardzo nizko, a Agadi przetłómaczył to zdanie na język arabski.
Tu nadmieniam, że Agadi pośredniczył jako tłómacz w ciągu całej naszej rozmowy.
— Znasz osobiście Ibn Asla? — skierowałem pytanie do naczelnika.
— Spotkałem go raz koło Mokren el Bohur.
— Możesz więc teraz przekonać się, że nie jestem tym łotrem.
— Przedtem, gdy się tu pojawiłeś, nie mogłem z powodu ciemności rozeznać twojej twarzy, i trzeba było zachować ostrożność, bo właśnie Ibn Asl przedsięwziął obławę na ludzi. Teraz już wierzę ci zupełnie.
Agadiego kazałem był związać właśnie dlatego, że był na usługach Ibn Asla.
— Był, ale nie jest. Ja otworzyłem mu oczy na niebezpieczeństwo, jakie mu groziło ze strony tego łotra, i wyrzekł się wszelkiej z nim styczności. Możesz mu zaufać zarówno, jak i mnie.
— Tak, teraz ci wierzę i proszę, wskaż, w jaki sposób mam ci okazać wdzięczność, a chętnie to uczynię.
— Nie żądam żadnej wdzięczności za to, co dla was uczyniłem, a tylko proszę cię o pewną przysługę, za którą ci dobrze i rzetelnie zapłacimy. Potrzebne nam są woły pod wierzch i do przewiezienia pakunków.
— A więc to prawda, że Ibn Asi wybrał się na Goków?
— Niestety, prawda, a że należą oni do twego szczepu, tem pewniej oczekuję od ciebie pomocy.
— Ależ rozumie się.To są nasi pobratymcy, i mamy względem nich święty obowiązek. Zresztą i tobie winniśmy wdzięczność. Oni nie są twymi krewnymi, ani nawet do twojej rasy nie należą, a mimoto śpieszysz im z pomocą. Jakżebyśmy mogli my, ich blizcy, zachować się obojętnie, gdy grozi im niebezpieczeństwo! Ile potrzeba ci wołów?
— Około dwustu. Postaraj się o tyle, no, i oczywiście jak najprędzej.
— O, znajdzie się choćby nawet tysiąc, bo mamy bydła dosyć. Najdalej jutro w południe będziesz je miał, jednak nie dwieście, bo to zamało...
To mówiąc, przypatrywał mi się z uśmiechem, jakby mi chciał uczynić jakąś miłą niespodziankę.
— Jakto zamało?
— Bo dwieście wołów nie zawiezie wszystkich wojowników, którzy pociągną Gokom na pomoc. Czyżbyś sądził, że my nie pójdziemy również? Zbiorę co najmniej dwustu wojowników.
Ucieszyło mię to ogromnie, rzekłem więc:
— Pomoc dla nas bardzo pożądana. Aczkolwiek liczymy na to, że wszyscy podkomendni Agadiego, skoro rozmówimy się z nimi, opuszczą Ibn Asia, to jednak w takich okolicznościach nie zaszkodzi mieć potężny oddział do dyspozycyi. Idzie tylko o to, czy zdołasz zebrać na czas swoich dzielnych wojowników.
— Kiedy przybędzie tu reis effendina? Przypuszczam, że jutro około wieczora najprawdopodobniej.
— I zapewne będzie zmuszony zatrzymać się tu do rana. Ale mniejsza o to. Ażeby na wszelki wypadek nie tracić czasu, roześlę w tej chwili posłańców, i zobaczysz, że około południa będzie gotów do drogi cały oddział. Kobiety przez noc jeszcze sporządzą dla swoich potrzebne zapasy żywności, ażeby potem nie tracić czasu po drodze na polowanie. Pozwól, że się oddalę i wydam swoim ludziom odpowiednie rozkazy.
Wysłał sześciu w kierunku maijeh, by wydobyli czółna i popłynęli do serib. Kilku innych poszło razem z nimi zabrać małego hipopotama, którego niebawem przywlekli, oprawili pośpiesznie i za częli piec na ogniu Ja siedziałem z moimi asakerami około jednego ogniska i przypatrywałem się tej robocie. Niebawem przysiadł się do nas naczelnik i długo ze mną rozmawiał. Ze słów jego wynikało, że zyskaliśmy w nim znakomitego sprzymierzeńca.
Borowie byli niedawno po wieczerzy, ale mimoto zaprzątnęli się bardzo gorliwie około sporządzenia sobie drugiej uczty, ile jeden człowiek potrafi zjeść mięsa, o tem dotąd nie miałem właściwie pojęcia.
Ja, co prawda, zjadłem tęgi kawał zrazu, który sobie sam wykroiłem i upiekłem. Ale jak i ile ci ludzie jedli, wprawiło mię to w istotny podziw. Wykrawali oni olbrzymie połcie mięsa, piekli je i, trzymając w ręku, zajadali w ten sam sposób, jak neapolitański ulicznik zajada długie rurki makaronu. Ostatecznie doszło do tego, że począłem się naprawdę obawiać, aby któremu z żarłoków nie zdarzyło się jakie nieszczęście. Ale gdzież tam! jedli i jedli „na siłę“, a nawet napychali rannych przemocą, podobnie, jak to czynią gosposie z drobiem. Nareszcie mieli już wszyscy dość i ledwie mogli się dowlec do tokulów na odpoczynek.
Ja wolałem spać pod gołem niebem, i w tym celu asakerzy przynieśli mi z ukrytej łodzi siatkę. Poobwijaliśmy się wszyscy, jak mumie, i pokładli do snu, nie uważając nawet za konieczne postawienie warty, — tak wielkie mieliśmy zaufanie do ludzi, którzy dopiero co byli naszymi wrogami.
Wczesnym rankiem obudził nas krzyk różnorodnego ptactwa i głosy leśnej zwierzyny. Rozejrzałem się wokoło... Czarni siedzieli już przy ogniu, zajadając śniadanie z takim apetytem, jakby conajmniej przez tydzień pościli. Jeżeli ludzie ci będą tak samo dzielni wobec nieprzyjaciela — pomyślałem, — to Ibn Asl nie ujdzie nam z wszelką pewnością.
Całe przedpołudnie zeszło na pieczeniu zapasów mięsa, bo pieczone nie psuje się tak, jak w stanie surowym. Podczas tego wrócili posłańcy z oznajmieniem, że wojownicy z sześciu wsi ciągną już tutaj i pędzą woły na jakąś sawannę, której nazwy nie spamiętałem, i że kobiety dostawią żywność później. W południe przybył jeden czarny, meldując o przybyciu wołów. Naczelnik chciał się tam udać i zabrać mnie z sobą. W obawie, aby reis effendina, przybywszy wcześniej, nie tracił zbyt wiele czasu na odnalezienie nas, wysłałem czterech asakerów łodzią aż do miejsca, gdzie maijeh styka się z rzeką. Potem udałem się za naczelnikiem, biorąc oczywiście Agadiego, który z wielką gorliwością pełnił rolę tłómacza.
Po niespełna kwadransie drogi przez las ponad maijeh zaszliśmy na obszerną sawannę, pokrytą bujną trawą. Tu rozłożyło się dwustu wojowników oraz poganiaczy wołów. Byli to ludzie zbudowani silnie i dobrze odżywieni. Ubrania ich składały się wyłącznie z przepasek biodrowych, a broń stanowiły noże i długie stare flinty. Przekonałem się jednak później, że ludzie ci umieli strzelać z nich znakomicie.
Woły, przeznaczone dla nas, przedstawiały się ku naszemu zadowoleniu jak najlepiej: były silne, dobrze wypasione i kształtami wielce się różniły od naszych ociężałych bydląt zaprzęgowych. Zwierzęta te, jak już poprzednio wspomniałem, są znakomicie wytresowane i noszą lepiej, niż niejeden koń pośledniej rasy. Wybrałem sobie najlepsze bydlę i naprawdę byłem zeń w ciągu całej podróży zupełnie zadowolony.
Zwierząt tych było przeszło czterysta sztuk. Woły wierzchowe dla przedniejszych jeźdźców miały pewnego rodzaju siodła, juczne zaś dźwigały na grzbietach kosze z żywnością i duże gliniane garnki na wodę, w którą należało się zaopatrzyć na drogę, gdyż w bagnistych tych okolicach niema czystych źródeł. Cugle u zwierząt wierzchowych przytwierdzone były do dwóch kółek, nasadzonych w nozdrzach.
Naczelnik miał dłuższą przemowę do swoich ludzi. Niestety, nic z niej nie zrozumiałem, i dopiero tłómacz objaśnił mię, że było to wyłuszczenie powodów mobilizacyi, tudzież jej celu, a wreszcie zachęta do dzielnego spisania się w tej słusznej i dobrej sprawie, Wojownicy przerywali mu często wykrzyknikami, znaczącymi prawdopodobnie tyle, co nasze „brawo".
Potem rozkazał naczelnik, aby się wszyscy zebrali w ordynek i przedefilowali przedemną. Arcyciekawa parada! Armia ta nie umiała jednak ani rusz „trzymać kroku", i każdy żołnierz szedł sam sobie. Co zwracało szczególniejszą uwagę, to niesłychana marsowość w twarzach. Gdyby tu, na mojem miejscu, był Selim, to powiedziałby, że ma przed sobą największych bohaterów świata!
Po ukończonym „przeglądzie wojska“ wróciliśmy do obozu, zabrawszy z sobą tylko część wojowników, aby odnieśli zapasy mięsne, które przedstawiały się dość okazale, bo zabity zwierz miał przeszło cztery metry długości.
Niebawem powrócili moi ludzie, którzy byli wysłani na czółnie ku rzece, i oznajmili, że okręt już się zbliża.
Poszedłem więc na maijeh i istotnie ujrzałem okręt tuż niedaleko brzegu. Po upływie kilku minut okręt stanął i reis effendina zeszedł na ląd.
Był bardzo uradowany wynikiem moich przygotowań, a zwłaszcza ucieszył się, że Borowie w tak znacznej liczbie przyłączą się do naszej ekspedycyi. Mimo to, nie wydał rozkazu załodze do wylądowania, dopóki go nie upewniłem, że Gokowie nie knują przeciw nam żadnych zdradzieckich zamiarów.
Stąd udaliśmy się do obozu, gdzie naczelnik za pośrednictwem tłómacza powitał reisa effendinę bardzo życzliwie i z uniżonymi ukłonami, poczem zaprosił go na sawannę, aby zobaczył oddział wojowników. Ponieważ ja miałem już tę przyjemność, nie towarzyszyłem więc reisowi effendinie, postanowiwszy spędzić pozostający do wieczora czas o wiele korzystniej, a mianowicie — miałem chęć upolowania na drogę trochę błotnego ptactwa. Zasięgnąłem w tym celu informacyi u naczelnika, który oznajmił mi za pośrednictwem Agadiego, że w pobliżu wszystkie ptaki zostały przez nich wypłoszone podczas dłuższego ich pobytu, a natomiast po tamtej stronie maijeh można natrafić na całe ich stada.
— A czy nie spotka mię tam jaka przykrość ze strony mieszkańców? — zapytałem.
— Cóż znowu! Tam niema żywej duszy; obszary te nie są zamieszkane i należą do nas.
Odpowiedź ta mogła wystarczyć do rozproszenia obawy, gdybym ją był miał, powyższe bowiem zapytanie wystosowałem raczej z przyzwyczajenia do ciągłych ostrożności. Wezwałem Ben Nila, aby mi towarzyszył, gdy wtem zjawił się przede mną dawno już niewidziany towarzysz, który przebywał na okręcie reisa efendiny, marnując swoją „siłę" i niezwykłe „zdolności". Czytelnik domyśli się, że był to Selim...
— Zabierz mię z sobą, effendi! — błagał; — przekonasz się, ile upoluję ptactwa.
— Jesteś mi zupełnie zbyteczny — odpowiedziałem, pomny na różne nieprzyjemności, na które byłem przez niego narażony.
— Co? jak? — podchwycił żywo z niesłychanem zdziwieniem.
— A tak, że znowu popełniłbyś cały szereg głupstw. Zrozumiałeś?.
Założył długie ręce na głowę i krzyknął:
— Cały szereg głupstw? no, proszę! Ja, największy bohater pod słońcem, najdoskonalszy myśliwy, miałbym być zdolny do głupstwa! Effendi, obrażasz mię okropnie i zadajesz memu sercu niewymowną boleść. Toż wobec mnie nie ostoi się żaden olbrzym na kuli ziemskiej. Postaw przede mną pięćdziesiąt hipopotamów i sto słoni, a zobaczysz, że uporam się z nimi w pięciu minutach. No, a ty przecież chcesz polować tylko na ptactwo.
Jednak, mimo tak gorących i przekonywających słów Selima, nie byłbym się skłonił do prośby jego, gdyby nie Ben Nil, który widocznie miał chęć wziąć starego blagiera poprostu dla rozrywki i wstawił się za nim:
— Nie odmawiaj mu, effendi. Słyszałeś przecie, że możemy być zupełnie bezpieczni i nic nas niepożądanego nie zaskoczy.
— Ależ on nam popłoszy wszystkie ptaki. Znasz go przecie i wiesz, co on potrafi. Zresztą zobaczymy; może się już poprawił bodaj trochę.
Odczepiliśmy od okrętu najmniejszą, a więc i najlżejszą łódź, która mogła pomieścić ledwie trzy osoby, i popłynęliśmy na drugą stronę maijeh. Selim i Ben Nil wiosłowali, ja zaś byłem przy sterze. Niebawem przebyliśmy jezioro i, wylądowawszy, podążyliśmy w las. Narazie nie udało się nam nic upolować, ptaki bowiem były bardzo płochliwe.
— Widocznie jesteśmy zablizko obozu, skoro ptactwo tak wylęknione — zauważył Ben Nil. — Możebyśmy się wrócili do maijeh i popłynęli jeszcze nieco dalej.
Uwaga była trafna, zastosowałem się więc do niej. Powiosłowaliśmy wzdłuż brzegu dość spory kawał, aż do miejsca, gdzie zatoka wrzynała się w ląd długiem ramieniem, i skierowaliśmy łódkę ku brzegowi, a Selim rzekł:
— Tu będzie znakomite miejsce do wylądowania.
I nie czekając na moje pozwolenie, wyciągnął wiosło. Do brzegu, u którego nagromadziłą się kępa wodorośli w formie półwyspu, było jeszcze kilka metrów. Ponieważ Selim ściągnął wiosło, łódka przybrała nagle inny kierunek, zawadzając dzióbem o ową kępę. Selim sądził, że to stały grunt, i...
— Stój! — krzyknąłem, — bo pójdziesz na dno!
Zanim jednak zdołałem to wypowiedzieć, Selim skoczył i, jak to było do przewidzenia, zniknął pod zdradliwą płachtą roślin. Łódka zaś wskutek skoku zaczęła się chybotać do tego stopnia, że woda sięgała krawędzi. Byłbym jednak może zdołał utrzymać jej równowagę, gdyby nie Selim, który, wydobywszy się z głębiny, chwycił ręką za krawędź i ryczał:
— Topię się! ratunku!
— Podnieś nogi i pływaj — odrzekłem; — inaczej przewrócisz łódkę.
— Nie mogę... Krokodyle!.. Pomóżcie mi!... prędko, prędko, bo mię pożrą!...
Krokodylów oczywiście nie było wcale. Gałganowi tylko się uroiło, że je widzi, i dlatego trzymał się wciąż krawędzi łodzi, jak „tonący brzytwy”.
— Ben Nil, przechył się na tamtą stronę, bo inaczej wywrócimy się — rozkazałem towarzyszowi, który, chcąc mię usłuchać, posunął się w prawo. To spotęgowało jeszcze trwogę drągala.
— Nie uciekajcie! wyciągnijcie mnie! — darł się na całe gardło i zebrał wszystkie siły, by się wydostać do łódki, która oczywiście nie mogła się wobec tego utrzymać w równowadze i... poszła pod wodę razem z Selimem, Ben Nilem i karabinami. Ja jeden zostałem na powierzchni, gdyż z góry już byłem przygotowany do pływania. Ben Nil wydobył się również w sekundzie na powierzchnię i zapytał:
— A gdzie Selim?
— Pod wodą! Zanurzę się po niego, bo się utopi.
Spuściłem się w głębię i nagle poczułem, że ujął mię ktoś za nogę, jak kleszczami. Kilka potężnych ruchów, a odetchnąłem znowu na powierzchni i następnie pociągnąłem Selima ku brzegowi. Konwulsyjnie trzymał się mojej nogi obydwoma rękami i przez dłuższy czas po wyciągnięciu go z wody puścić jej nie chciał; dopiero ze znacznym wysiłkiem uwolniłem się od kurczowego uścisku.
— Żyje? — pytał Ben Nil, wydobywszy się na brzeg.
— Tak prędko nie mógł się przecie utopić.
— Ale omdlał. Spróbujmy, czy słyszy. Selim! Selim! otwórz oczy!
Opamiętał się, popatrzył zdziwiony na nas i na wodę, a następnie krzyknął:
— Krokodyle!... uciekajmy!
Chciał istotnie uciekać, ale go zatrzymałem.
— Zatrzymaj się, tchórzu jeden! Niema tak głupiego krokodyla, któryby się łakomił na twoje piszczelowate członki i pustą głowę. Nic ci nie grozi. Ale polowanie nasze przepadło, dzięki temu, że zabrałem cię z sobą, będąc pewny z góry głupstwa z twej strony.
Na te słowa oprzytomniał zupełnie, a przekonawszy się, że niebezpieczeństwo istotnie minęło, przybrał odrazu ton zwykłej swojej zarozumiałości i odrzekł:
— Nie mów tak, effendi! Bo... kto z nas popełnił głupstwo? ja, czy ty? kto skierował łódź na tę przeklętą trawę, którą uważałem za stały grunt? Przecie nie ja, tylko ty!
— Przepraszam. Sterując w tę stronę, chciałem zręcznie trawę ominąć, a ty, nie pomnąc na moje rozkazy, ściągnąłeś wiosło i narobiłeś tyle kłopotu. Powinniśmy byli właściwie pozostawić cię swemu losowi; niechbyś się był utopił. Przynajmniej bylibyśmy się uwolnili od wymówek skończonego głupca i idyoty.
— Głupca, powiedziałeś? idyoty? Czy to może mam być ja? Nie, effendi. To niemożliwe, żebyś mnie miał na myśli. Zwłaszcza co do utopienia... Zapewniam cię, że nawet na samym środku oceanu czułbym się, jak we własnym domu.
— A no, skoro tak, to wejdź do wody i wydobądź łódkę; obawiam się, czy karabiny nie spadły
— na dno.
Poskrobał się swoim zwyczajem w głowę za uchem i umilkł. Rozumie się, że tylko w żarcie żądałem aż takiego poświęcenia od „bohatera ze środka oceanu“. Do czegoś podobnego nie był on wcale zdolny. Wyjąłem wszystko, co miałem w pasie i po kieszeniach, i rozłożyłem na słońcu w celu wysuszenia, a następnie zrzuciwszy obuwie, puściłem się na wodę i dałem nura w głębię w tem miejscu, gdzie zaszła katastrofa. Woda nie była zbyt głęboka. Karabiny leżały na dnie; namacałem je nogami. Z trudnością zdołałem je uchwycić i wypłynąć z nimi na powierzchnię. Tymczasem Ben Nil również się rozebrał i popłynął w kierunku łódki, która unosiła się na wodzie, obrócona dnem do góry. Przywlókł ją i wyciągnął następnie na brzeg. Usiedliśmy na niej i zajęliśmy się czyszczeniem karabinów i rewolwerów ze szlamu, rozmawiając swobodnie, gdyż nie było wcale potrzeby obawiać się czegokolwiek, — tak przynajmniej zapewniał naczelnik Borów. A jednak... spotkaliśmy się tu istotnie z ludźmi, i to jeszcze z jakimi!
Ukończyłem był właśnie robotę z karabinem i chciałem zrewidować rewolwery, czy bardzo ucierpiały, gdy wtem usłyszałem poza sobą gromki głos:
— Trzymać ich! powiązać!
Nie miałem czasu nawet obejrzeć się, gdy kilku czarnych ludzi chwyciło mię z tyłu za głowę i za ramiona. Począłem się szamotać, i była chwila, że się otrząsnąłem z napastników, ale pokonali mię nanowo i ostatecznie obezwładnili. Kilku innych zuchwałych czarnych sprawiło się podobnie z Ben Nilem i Selimem, „największym... bohaterem na świecie"!
Kiedy już wszyscy trzej byliśmy zupełnie obezwładnieni, raczył się wysunąć z krzaku ów człowiek, którego rozkaz słyszeliśmy przed chwilą. Schował się był dlatego w zarośla, żeby przypadkiem nie oberwał co od nas; teraz jednak czuł się już zupełnie bezpiecznym, wylazł więc i ozwał się:
— A! psy! Znaleźliście się aż tu, nad maijeh Semkat! Allah was tu sprowadza, bym was dostał ostatecznie w swe ręce i unieszkodliwił raz na zawsze.
Ku wielkiemu zdumieniu spostrzegłem tuż nad sobą... muzabira, któremu uciekłem był szczęśliwie już niejednokrotnie. Byłem pewny, że podążył on z Ibn Aslem, aż nagle spotykam się z nim tutaj. Coby on tu robił? czemu został? co to za ludzie, którzy stoją pod jego rozkazami?
Z twarzy muzabira przebijało niezwykłe zadowolenie, że mię zdołał ująć.
— Niedawno pomógł ci dyabeł do ucieczki z naszych rąk, choć nie byliśmy wcale na to przygotowani. Tym razem jednak pomoc jego nie przyniesie ci żadnej korzyści, gdyż nie pozostawimy ci wiele czasu; powiesimy cię natychmiast, skoro tylko dostaniemy się do obozu. Niestety, śmierć ta będzie dla ciebie zaszybka i zalekka. Słyszałeś nieraz, że należą ci się wyszukane i długie męczarnie, i możliwe, że one cię nie miną, jeżeli nie wyznasz mi szczerej prawdy na postawione pytania. Jak zresztą chcesz; co wolisz, wybieraj! W jaki sposób znalazłeś się tutaj?
Wspomniał był o obozie. Czyżby Ibn Asl miał być w pobliżu? Miła rzecz! Sytuacya zaczyna być nie do pozazdroszczenia. Rozumie się, że uparte milczenie w takich okolicznościach byłoby głupotą z mojej strony; ale, jeżeli już miałem odpowiadać, to niekoniecznie prawdę.
— Przybyłem tu z Ben Nilem i Selimem na łódce — odpowiedziałem.
— Więcej nikt?
— Nikt.
— Kłamiesz, giaurze!
— Mówię prawdę.
— Łżesz! Zdradza cię najlepiej ta łódka, która należy do okrętu, i to zapewne okrętu reisa effendiny. Przyznaj się! no, gadaj, czy się nie mylę.
Postanowiłem tym razem powiedzieć prawdę, ażeby łatwiej uwierzył moim następnym odpowiedziom. — A więc tak, łódka należy do okrętu reisa effendiny.
— No, dobrze. A gdzie znajduje się okręt!
— Na rzece poniżej, półtora dnia drogi łódką stąd, od tego miejsca.
— Mam wierzyć w to? Czemuż ty nie znajdujesz się na okręcie?
— Wysłano nas dla ustawienia łapek na hipopotamy, żeby załoga, przybywszy po trzech dniach, miała świeże zapasy żywności.
— Czego wy tu wogóle szukacie?
— Ibn Asla.
— Ach, tak? Czyżbyście nie odnaleźli jego seriby?
— Dotychczas nie, ale sądzę, że niebawem będziemy mieli tę przyjemność.
— Wy wogóle będziecie mieli jedną tylko przyjemność, to jest zobaczycie, jak piekło wygląda wewnątrz, i to jeszcze dziś, zanim słońce zajdzie. Czy podczas całej podróży nie napotkaliście żadnej seriby?
— Owszem, odpoczywaliśmy nawet koło jednej; nazywa się Aliab.
— Do kogo należy?
— Do jakiegoś ułomnego, starego człowieka, który prowadzi handel z mieszkańcami dorzecza Rolu.
— Handel niewolnikami?
— Ech, nie! To bardzo uczciwy człowiek; sprzedaje tylko towary.
Wybuchnął głośnym, szyderczym śmiechem i rzekł:
— A to doskonałe! Tak głupim może być jedynie chrześcijanin, przeklęty giaur! Człowieku! z rozumem twoim zapewne nie wszystko w porządku, skoro dałeś się tak haniebnie zwieść „uczciwemu człowiekowi". Dowiedz się teraz, że owa seriba jest własnością Ibn Asla, a kulawy człowiek, przedstawiający się jako handlarz, jest wachmistrzem z oddziału łowców niewolników.
— Do stu piorunów! — krzyknąłem, udając wielce zdziwionego.
— Tak, tak! Chcecie złapać Ibn Asla? Doprawdy to śmieszne! to więcej nawet, niż śmieszne! Szukacie go tu, gdzie go oddawna już niema.
— Gdzież się więc podział? — zapytałem z udaną naiwnością.
— Gdzie się podział? Sądzisz, że ci to powiem? — zaśmiał się, ale w następnej sekundzie znowu spoważniał i dodał: — Zresztą mogę ci to powiedzieć, abyś się przekonał, że nie mamy przed tobą żadnej obawy. Jesteś zgubiony, klamka zapadła. Ibn Asl udał się na czele dwustu wojowników do Wagundy po świeże zastępy niewolników z pośród tamtejszych Goków.
— A dlaczego ty nie podążyłeś z nim? bałeś się?
— Ja miałbym się bać? Właściwie powinienem dać ci odpowiedź na to pięścią w twarz, ale mam jeszcze czas na to. Pozostałem z mokkademem, gdyż tędy właśnie Ibn Asl będzie wracał z łupem. Budujemy tu prowizoryczną seribę, aby mieć gdzie ukryć niewolników do czasu, nim się nadarzy dobry kupiec. Zobaczysz tę seribę, bo właśnie tam się udamy natychmiast.
Muzabir miał ze sobą dziewięciu mężczyzn. Dwu z nich zabrało Ben Nila, dwu drugich Selima, a mną zajęło się pięciu pozostałych, którym muzabir nakazał zachować jak największą przezorność. Łódkę pozostawiono na brzegu, aby ją zabrać dopiero później.
Poprowadzono nas wzdłuż brzegu w głąb lądu.
Niebawem skończył się las, i zobaczyłem przed sobą obszerną polanę, pokrytą wysoką trawą. Odnoga maijeh w tem miejscu zwężała się coraz bardziej, tworząc rodzaj wydłużonej sadzawki, obramowanej krzakami.
Polana ta niezawodnie powstała kiedyś wskutek pożaru lasu. Prowadzono nas wpoprzek przeszło pół godziny, poczem spostrzegłem znowu las, na skraju którego stało kilka okrągłych chat, zbudowanych z trzciny i mułu.
Gdyśmy się zbliżyli do tych chat, wyszło naprzeciw nam czterech mężczyzn; trzej z nich byli rodowitymi afrykanami, w czwartym zaś poznałem... mokkadema świętej Kadiriny, który, zobaczywszy mnie, zdziwił się bardzo i oczywiście nie taił wcale swej radości, szydząc i naigrawając się ze mnie. Kuglarz opowiedział mu dokładnie, w jaki sposób nas złapano i jakie zeznania od nas wydobył, — no i... obaj uwierzyli w to wszystko.
Licząc się z pogróżką muzabira co do natychmiastowego powieszenia mnie, musiałem odrazu myśleć o ucieczce, i to chociażby bardzo ryzykownej. Skrępowany byłem w pośpiechu byle jak; ręce miałem mocno przywiązane do tułowia zawojem. O przerwaniu mocnego płótna mowy być nie mogło, więc usiłowałem je choć rozluźnić.
W seribie znajdowali się tylko dwaj moi śmiertelni przeciwnicy i dwunastu asakerów, pozostawionych przez Ibn Asla, Wszyscy byli uzbrojeni, ale po przybyciu do seriby odłożyli długie flinty, a zatrzymali przy sobie tylko noże i pistolety, które nie wzbudzały we mnie zbytniej obawy. Opodal pasły się dwa woły wierzchowe z zarzuconemi na kark uzdami, które były przymocowane do kółek w nozdrzach.
Mokkadem zgodził się na to bardzo chętnie, aby nas wszystkich trzech powiesić, a tylko zastrzegł sobie pewne szczegóły co do torturowania mnie przedtem. Podczas, gdy obaj targowali się o to, szepnąłem do stojących obok mnie towarzyszów:
— Uważajcie! Przetnę wam więzy, poczem, nie oglądając się wcale, uciekajcie aż do łódki, którą spuścicie na wodę i bądźcie gotowi do odbicia, skoro tylko tam przybiegnę.
— Co ty mówisz, effendi? — odszepnął Ben Nil; — jesteś sam związany i nie masz nawet noża.
— Już ja sobie poradzę.
— Ależ oni będą nas ścigali...
— Was nie; obiorę sobie inny kierunek umyślnie, aby wszyscy pobiegli za mną, a nie za wami.
W tej chwili ruszyłem ramionami, by rozluźnić
zawój, ale umyślnie tak, aby to spostrzegli obaj wrogowie.
I istotnie muzabir, zauważywszy moje usiłowania, przystąpił bliżej i krzyknął:
— Chciałbyś się może uwolnić, psie jeden? To ci się nie uda. — I bliżej obejrzał moje więzy. — Hm! chusta rzeczywiście już się rozluźniła... Poczekaj!
Nie wziął wcale pod uwagę, że, aby zacieśnić zawój, trzeba było zupełnie rozwiązać węzeł i że wskutek tego będę przez chwilę zupełnie wolny. Tę chwilę wykorzystałem też znakomicie. Ani się spostrzegł, jak lewą ręką wyciągnąłem nóż z za jego pasa, a prawą zadałem mu tak potężny cios w skroń, że nakrył się nogami. Wystarczyły następnie dwie sekundy do uwolnienia Ben Nila i Selima, którzy natychmiast drapnęli z miejsca, co sił starczyło.
Wszystko to było oczywiście dziełem jednej chwili. Jednakże mokkadem zdołał się zoryentować w sytuacyi i rzucił się ku mnie, chwytając mię za lewą rękę. Nie chcąc go zabić, puściłem nóż z prawej ręki na ziemię i zadałem mu cios pięścią w skroń, jak poprzednio jego przyjacielowi, poczem, nie oglądając się już, czmychnąłem, ale nie śladami swych dwóch towarzyszy, lecz na przełaj przez preryę. Biegnąc tuż koło pasących się wołów, nie straciłem ani chwilki czasu do namysłu; wskoczyłem na grzbiet jednego z nich, a ująwszy uzdę i bijąc zwierzę piętami w boki, co sił począłem uciekać. Wół na szczęście był dobrze ujeżdżony i posłuszny.
Obejrzałem się. Łowcy niewolników biegli za mną, krzycząc i klnąc, a muzabir dosiadł drugiego wołu, co mię bardzo ucieszyło. O Ben Nila i Selima nie troszczył się nikt, a cała uwaga łowców skierowana była na mnie. Mimo to, oddaliłem się o tyle, że złapać mię już nie mogli, zwłaszcza piesi asakerzy.
Niestety, nie długa była moja uciecha z obrotu sprawy. Wół mój zawadził nogą o jakiś korzeń wśród trawy i przewrócił się, zrzucając mię gwałtownie z grzbietu o parę kroków naprzód. Nic mi się wprawdzie nie stało, bo upadłem w bujną trawę, ale odniosłem bardzo nieprzyjemne wrażenie.
Wół złamał nogę i oczywiście nie mógł się podnieść, wskutek czego należało zaufać jedynie sprawności własnych nóg. A tu muzabir był już o jakich dwieście kroków odemnie, poza nim zaś w znaczniejszej o wiele odległości biegł mokkadem i asakerzy.
Tych ostatnich nie było się co obawiać, ale muzabir mógł mię jednak niebawem dopędzić; a że był uzbrojony, ja zaś nawet noża nie posiadałem, więc szanse walki były nierówne i wynik jej dla mnie niepewny. Ufając jedynie własnej zręczności, nie uciekałem dalej i postanowiłem zaczekać, aż się do mnie przybliży. Jakoż niebawem nadpędził i już z daleka wycelował z pistoletu, wołając:
— Zdechnij, psie, od kuli, skoro nie chciałeś dyndać na stryczku!
I wypalił, lecz nie trafił, jak tego z góry byłem pewny, bo żeby w galopie na odległość stu kroków, trafić celnie z pistoletu, na to trzeba lepszego niż on strzelca. Chybiwszy, wetknął jednorurkowy pistolet za pas i wyjął taki sam drugi, poczem strzelił powtórnie...również w przestrzeń.
To rozstrzygnęło sprawę na moją korzyść. Byłbym się teraz założył, że pokonam groźnego dotąd przeciwnika.
Wetknąwszy i drugi pistolet za pas, wyjął natomiast nóż. Ze złości jednak, że chybił dwa razy, tudzież z wielkiego podniecenia, a może gwałtownej chęci dostania mię znowu w swe ręce, nie władał widocznie należycie swym wierzchowcem i, zamiast osadzić wołu tuż koło mnie, wyminął mię, popędziwszy nieco dalej, ściągnął wprawdzie natychmiast zwierzę cuglami, by zawrócić, ale nagle poskoczyłem ku niemu w gwałtownych susach, jak tygrys, i w okamgnieniu znalazłszy się na grzbiecie wołu, objąłem przeciwnika wpół, przygniatając mu ramiona do piersi. Wół spłoszył się i pognał w galopie dalej.
— Puść mię, psie! — syczał muzabir, — bo obaj połamiemy karki!
— Mnie się nic nie stanie, nie bój się; ale z twoich żeber będą tylko kawałki, jeżeli nie wypuścisz noża z ręki.
I istotnie wypuścił nóż, jęcząc przytem:
— Puść mię, bo się duszę. Zgniotłeś mi piersi...
nie wytrzymam...
— Zbyteczne narzekanie, bo jeszcze nic ci się nie stało. Ale skoro tylko będziesz stawiał choćby najmniejszy opór, uduszę cię. A masz dowód, jak silne są moje ramiona; jeden ruch, i zginiesz. Skieruj teraz wołu nalewo!
Moi towarzysze przebiegli już byli sawannę na przełaj i wtargnęli właśnie w las, a ścigający nas pozostali daleko za nami. Zadaniem mojem było teraz dopędzić jak najprędzej Ben Nila i Selima, ale nie sam, tylko z muzabirem, i dlatego kazałem mu kierować wołu w ich tropy, ku łódce. Ściskałem jeźdźca tak potężnie, że niemal żebra trzeszczały. Jęczał biedak ogromnie, ale musiał robić to, co mu kazałem, w obawie, bym go nie zgniótł na śmierć.
Wół tymczasem pędził przez sawannę w kierunku lasu, gdzie zniknęli byli przed chwilą moi towarzysze, a niebawem i ja ze swoim jeńcem wjechałem do tegoż lasu. Nagle spostrzegłem, że muzabir podniósł nogę i widocznie chciał ją przełożyć na drugi bok, by wydrzeć się łatwiej z mych objęć. Nie mogłem — rzecz prosta — dopuścić do tego, aby muzabir uciekł, gdy już raz dostał się w moje ręce, i choć puściłem go na chwilę z objęć, to jednak po to, by lewą ręką chwycić go za gardło, a prawą wymierzyć mu w skroń ogłuszający cios. Tym sposobem opanowałem go w zupełności, a wyrwawszy uzdę jedną ręką, drugą objąłem go silnie, by nie spadł. Wół biegł dalej, unosząc nas obu pomiędzy drzewami, ale pozycya moja była tak niewygodna, że lada przeszkoda obawiałem się katastrofy. Mogłem był naprzykład zawadzić o gałąź, a straciwszy równowagę, spaść razem z obezwładnionym jeńcem. Gdy więc coraz gęściej rosnące drzewa stały się przeszkodą w jeździe, zsiadłem i puściłem zwierzę wolno, a muzabira wziąłem na barki, by go zanieść do łódki. Ben Nil i Selim stali już w niej, trzymając wiosła w pogotowiu.
— Hamdulillah! — krzyknął pierwszy, zobaczywszy mnie. — Jak to dobrze, że jesteś; obawialiśmy się o ciebie. Ale, ale... kogóż to dźwigasz? Na Allaha!... muzabir!
— Zdaje mi się, że muzabir chciał nas mieć, tymczasem my mamy jego.
— Doprawdy, to nie do uwierzenia, effendi. Jesteś największym cudotwórcą na świecie.
— No, no! potem będziesz się zachwycał, a teraz niema czasu, bo pogoń tuż za nami.
— A nasza broń i inne rzeczy? wyrzekasz się może?
— Tylko na pewien czas. Gotów?
— Gotów! A którędy? prosto przez maijeh?
— Nie, bo zobaczą nas i dowiedzą się, gdzie nasz postój. Trzymać się będziemy brzegu aż do równej wysokości z miejscem, gdzie założono łapkę na hipopotamy. Gdy dopłyniemy tam, ściemni się już i wtedy wpoprzek przebędziemy jezioro; w ciemności nie zauważą tego.
Mówiąc to, położyłem w łódce ciągle jeszcze nieprzytomnego muzabira, ująłem ster, a towarzysze uderzyli wiosłami, i za chwilę pomknęliśmy po gładkiej fali, trzymając się o ile możności brzegu, nad którym zwisały gałęzie drzew. Słońce miało się ku zachodowi i stało tuż nad rąbkiem lasu, więc śpieszyliśmy z wielkim wysiłkiem, by zdążyć przed zmrokiem do określonego punktu naprzeciw łapki..W drodze opowiedziałem towarzyszom, w jaki sposób muzabir dostał się w moje ręce, a gdy skończyłem, Ben Nil zauważył:
— Naprawdę jestem zdumiony tem wszystkiem.
Wybraliśmy się polować na ptaki, a... a... wieziemy tak odmienną zdobycz, i to po tylu przejściach! Ktoby się tego spodziewał?
Szczęśliwy obrót sprawy wprowadził młodzieńca w zachwyt. Selim jednak milczał uparcie.
— Czemuś tak... oniemiał, przyjacielu? — rzekł do niego Ben Nil. — Powinieneś dziękować effendiemu za uratowanie ci życia dwa razy w tak krótkim czasie.
Selim zaczął na swój sposób prawić koszałkiopałki, ale kazałem mu milczeć, bo muzabir odzyskiwał już przytomność. Związaliśmy go teraz własnym jego pasem i zawojem. Nie stawiał najmniejszego przy tem oporu i nic nie mówił. Przybiliśmy do brzegu, bo właśnie stąd należało skierować się wpoprzek maijeh ku okrętowi, który drzemał w mroku wieczoru. Na szczęście, nie paliło się na nim ani jedno światło, któreby mogło naprowadzić na nas prześladowców naszych, jeśli ścigali nas lądem.
Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy... Na okręcie stała warta, ale reis effendina znajdował się w obozie Borów. Wylądowawszy, udałem się tam, strzegąc muzabira, by się nam nie wymknął.
Reis effendina był ogromnie zdziwiony, gdy mu przedstawiłem jeńca i opowiedziałem cały przebieg sprawy. Płonęło tu już duże ognisko. Emir podprowadził jeńca bliżej ku światłu, przypatrzył mu się badawczo i zapytał:
— Znasz mnie?
Nie otrzymawszy odpowiedzi, powtórzył:
— Wiesz, kto ja jestem? Odpowiadaj, bo pasy drzeć z ciebie każę, tak, że pozostaną ci tylko same kości!
— Reis effendina — wycedził przez zęby muzabir.
— Tak, reis effendina we własnej osobie. A wiesz zapewne i o tem, co reis effendina może, jako sędzia i pan życia i śmierci wszelkich drabów i łotrów?
— Nie mam potrzeby obawiać się ciebie.
— Czy się mię boisz, czy nie, to twoja rzecz; moją zaś rzeczą jest uczynić zadość sprawiedliwości.
— Skoro mówisz o sprawiedliwości, to... przestrzegając jej, musisz mię puścić; nie zrobiłem ci nic złego.
— Jesteś łowcą niewolników.
— Dowiedz mi tego! przedstaw mi chociażby jednego pochwyconego przezemnie niewolnika.
— Szczekaj teraz, psie, a niebawem zaczniesz skomleć. A czy nie godziłeś na życie effendiego?
— On kłamie! Zresztą choćby i tak było, to powinien szukać sprawiedliwości u swego konsula, nie zaś u ciebie.
— Nie, bratku. Jesteś poddanym wicekróla, z którego ramienia ja tu urzęduję. Przestępstwa twoje i łotrowstwa są mi dobrze znane. Effendi miał nieraz już względy dla was. Ale co do mnie, to nie sądź, jakobym się dał powodować czemkolwiek; postanowiłem już dawno, że skoro tylko wpadniesz mi w ręce, nie wydostaniesz się nigdy.
— Dowody! gdzie są dowody? Nie obchodzi mnie to wcale, co inni mówią. Ja natomiast postaram się o świadków, którzy stwierdzą, że nie uczyniłem nic złego i że oskarżono mię niesłusznie.
— Nie myślę wdawać się z tobą w żadne procesy i korowody, bo jesteś w moich oczach niczem więcej, jak tylko trupem... Słyszysz? tylko trupem. Zbyteczni są świadkowie i adwokaci. Tu sprawa krótka i jasna: łowiłeś niewolników, musisz zginąć! Azis, daj stryczek!
— Azis tylko czekał na ten rozkaz. Pobiegł szybko do tokulu, a kiedy pojawił się zpowrotem, trzymając stryczek w rękach, muzabir wybuchnął z furyą:
— Effendina! czyżbyś naprawdę zapomniał się do tego stopnia? Rozważ dobrze, jakaby cię czekała za to odpowiedzialność! Mokkadem świętej Kadiriny jest moim przyjacielem i wie, żem niewinny; gdybyś mię zamordował, potrafi on dostać się do samego wicekróla!
— Ów mokkadem jest także moim przyjacielem, i zanim jeszcze nastanie dzień, będzie dyndał obok ciebie. Na gałąź z nim!
Trzej asakerzy Przytrzymali delikwenta, i Azis założył mu na szyję pętlicę, a jeden z asakerów chwycił koniec stryczka i wlazł na drzewo, aby przerzucić sznur przez gałąź. Delikwent próbował bronić się, krzycząc w niebogłosy i zapewniając ciągle o swej niewinności. Nie mogłem się powstrzymać od wypowiedzenia paru słów do emira, otrzymałem jednak odpowiedź:
— Milcz! Wiesz, do jakich granic mogę zważać na twoją humanitarną praktykę i skłaniać się do niemądrych wcale próśb. Starałem się zresztą nieraz uczynić zadość twej woli, i dzięki temu, drab ciągle nam się wymykał. Teraz, kiedy ostatecznie przebrała się już miarka jego łotrowstw, wyrywasz się z prośbą, wskutek której zmuszasz mię, abym nareszcie uwolnił się od ciebie i nie chciał cię widzieć więcej na oczy! Zamknij więc usta i, jeżeli nie chcesz się patrzyć, jak łotr będzie dyndał, to odejdź!
Niema co mówić, — odpowiedź była dosyć wyraźna. W ten sposób nie przemawiał jeszcze do mnie żaden z przyjaciół. Odwróciłem się i odszedłem, nie odezwawszy się nawet słowem. Aby mię jednak nie posądził, jakobym był do tego stopnia słaby, że widok egzekucyi może wywrzeć na mnie przykre nie do zniesienia wrażenie, przystanąłem o parę kroków dalej i obróciłem się.
Żołnierze obwiązali delikwenta popod pachy drugim powrozem i podciągnęli go wysoko, poczem umocowali u gałęzi koniec stryczka. Puszczono następnie powróz przytrzymujący i... — delikwent zawisł na pętlicy, a wierzgnąwszy kurczowo parę razy nogami, uspokoił się... na wieki.
Wówczas emir podszedł do mnie i ozwał się już bez gniewu:
— No, effendi, sprawiedliwości stało się zadość. Ale nie ze wszystkiem. Musimy schwytać jeszcze mokkadema, i mam nadzieję, że nie odmówisz mi swej pomocy w tym względzie.
— Cóż znowu za pytanie?
— No, bo twoja, humanitarność zaczyna przybierać niemożliwe rozmiary. Otwarcie mówiąc, jestem pewny, że skoro tylko zarzucę stryczek mokkademowi, będziesz prosił o łaskę i dla niego, jak to uczyniłeś przed chwilą. Więc, jeśli nadal czułość twoja ma przeszkadzać moim wyrokom, wolałbym, abyś nie udawał się ze mną do nowej seriby, bo znowu zaniepokoiłoby się twoje delikatne sumienie. Może lepiej będzie, gdy poprowadzi mię Ben Nil.
— Sumienie moje jest tak samo niewzruszone, jak i twoje. Każ powiesić tysiąc ludzi, którzy na to zasłużyli, a będę się przypatrywał spokojnie. Skoro jednak ja jestem tym, wobec którego ktoś zawinił, to poczuwam się do obowiązku przemówić za nim bodaj jednem życzliwem słowem. Jeżeli słowo to nie odniesie skutku, wówczas nie mam sobie nic do wyrzucenia.
— W takim razie zgadzasz się, abym powiesił mokkadema, i udasz się ze mną na wyprawę?
— Tak.
— Bardzo się tem cieszę, bo jesteś lepszym przewodnikiem i doradcą, niż Ben Nil. Już nawet w tej chwili muszę cię poprosić o pewne wskazówki. Sądzisz, że uda się nam schwytać tych łotrów?
— Z pewnością.
— Bo ja przeczuwam, że uciekną, obawiając się, abyś nie powrócił.
— Że powrotu mego są pewni, nie ulega najmniejszej wątpliwości; ale nie spodziewają się tego dziś jeszcze, bo pokierowałem sprawą umyślnie tak, aby przez czas jakiś czuli się bezpiecznymi. Uwierzyli bowiem, że znajdujesz się o półtora dnia drogi od maijeh, a są przekonani, że nie mogę powrócić do nich zaraz, bo zabrali mi przecie broń, bez której nie ośmieliłbym się na żaden krok zaczepny i dopiero mógłbym to uczynić po zaopatrzeniu się w nową broń z okrętu.
— Jeżeli się nie mylisz, to możliwe, że ich wyłapiemy. Kiedy mamy się wybrać?
— Możliwie jak najprędzej; jestem gotów nawet w tej chwili. Mamy dwie łodzie, a trzecią trzeba pożyczyć u Borów, gdyż przydałoby się nam wziąć ze sobą więcej ludzi.
— Zdaje mi się, że dobrzeby było obrać inną drogę, a nie tę, którąście tu przybyli.
— Oczywiście. Oni wiedzą, że uciekliśmy w kierunku zachodnim, i uwagę swoją zwrócą niezawodnie w tę stronę. Wobec tego musimy wiosłować w cieniu drzew wzdłuż brzegu po tej stronie aż do wysokości nowej seriby. Tam, skręciwszy nagle wpoprzek maijeh, wylądujemy na drugim brzegu i udamy się pieszo na miejsce.
— Nie zbłądzimy?
— Wnet zejdzie księżyc. Zresztą łatwo będzie odróżnić nawet w ciemności wolną przestrzeń sawanny od ciemnego tła lasu, w którego obwodzie leży nowa seriba. Zabierz dwudziestu asakerów i Ben Nila; to wystarczy.
— Dobrze. Weź sobie od którego z żołnierzy karabin.
— Nie potrzeba mi go; będę miał swoją broń, i potem byłoby mi ciężko dźwigać dwa karabiny.
— No, a gdyby przyszło do walki... mogłoby być źle z tobą.
— Niech cię o to głowa nie boli.
— Skoro tak, poproszę naczelnika o łódź.
Naczelnik nietylko że udzielił chętnie łodzi, ale prosił nas bardzo, aby i jego zabrano na wyprawę, na co emir chętnie się zgodził.
Ja, emir i Ben Nil wsiedliśmy do małej łódki, którą mieliśmy popołudniu, asakerzy zaś usadowili się w dwu większych łodziach za nami.
Księżyc jeszcze nie był wzeszedł, gdyśmy wyruszyli na wyprawę. Noc jednak była gwiaździsta, i mogliśmy wiosłować wzdłuż brzegu, omijając przezornie kępy i zarośla. Niebawem też ukazała się na horyzoncie duża czerwona kula księżycowa. Poznałem stąd, że w tem miejscu naprzeciw niema drzew, a więc napewno osiągnęliśmy już wysokość sawanny. Wiosłując teraz w żywszem tempie, popłynęliśmy jeszcze kawał, poczem skręciliśmy wpoprzek maijeh ku przeciwnemu brzegowi. Uwiązawszy tam łodzie, poczęliśmy nasłuchiwać, a nie zauważywszy nic podejrzanego, weszliśmy chyłkiem w las. Księżyc wzbił się był już wyżej na niebo i przeświecał przez rzadkie gałęzie drzew. Ja szedłem naprzód, a za mną w pojedynkę emir, Ben Nil i asakerzy. Niebawem dotarliśmy do sawanny, na końcu której błyszczało Światło. A więc seriba była niedaleko. Podążyliśmy dalej i dopiero w pobliżu seriby zatrzymałem pochód, wysuwając się sam w celu rozpatrzenia się w sytuacyi.
Tokule, jak to poprzednio zauważyłem, stały na brzegu lasu. Tuż w pobliżu nich rozpalone było wielkie ognisko, zapewne w celu zabezpieczenia się od komarów. Przy niem siedział mokkadem ze wszystkimi swymi asakerami. Nie zadał sobie nawet trudu ustawienia warty; nie przeczuwał widocznie nic złego, co wnosiłem również i z tej okoliczności, że żaden z obozujących nie miał przy sobie flinty. Cieszyło mię to bardzo, gdyż sądziłem, że unikniemy rozlewu krwi, bo chociażbyśmy nawet schwytali mokkadema i powiesili go, to asakerów mógł potem reis effendina ułaskawić.
Powróciłem do oddziału, by go podprowadzić jeszcze bliżej. Ogień był rozłożony w takim punkcie, że cień jednego z tokulów zaciemniał miejsce, na którem się zatrzymaliśmy. Chciałem właśnie porozumieć się z reisem effendiną, w jaki sposób wykonać napad, gdy wtem wziął mię on pod ramię, pociągnął na bok i szepnął:
— Chodź tu, bo mogą cię zastrzelić.
— Co mówisz? Przecie te draby nie mają nawet przy sobie karabinów. Napadniemy na nich nagle i...
— Effendi — przerwał mi Ben Nil, który postępował za mną, jak cień, — nieprzyjaciele będą wystrzelani wszyscy, prócz jednego mokkadema; tak nakazał reis effendina...
— Milcz! — przerwał mu reis i, wskazawszy asakerom cel, zakomenderował:
— Baczność! ognia!
Padło dwadzieścia strzałów, które z tak małej odległości musiały być celne i poraziły wszystkich co do jednego, tylko mokkadem zerwał się i patrzył ku nam osłupiały.
Odgadnąwszy, co ma nastąpić, nie pobiegłem do ogniska, lecz ku brzegowi odnogi maijeh, gdzie były krzaki.
— Dokąd, effendi? Drab stoi przy ognisku; trzymaj go!
To mówiąc, puścił się z żołnierzami w kierunku ogniska, gdy tymczasem mokkadem rozglądał się, gdzie uciekać. Od strony lasu miał nas, na sawannę niebezpiecznie, bo rozjaśniona światłem księżyca; pozostała więc mokkademowi jedyna droga ku wodzie, gdzie mógłby jeszcze znaleźć ostateczną deskę ratunku.
Jakże się jednak zawiódł nieborak, skoro, dotarłszy do krzaków, natknął się na mnie. Zawrócił szybko, krzycząc:
— Allah! Effendi! niech go ziemia pochłonie!
Nie zdradzał przytem zamiaru zrobienia użytku z broni, pokładając całą nadzieję jedynie w ucieczce. Skierował się więc na sawannę, gdy wtem obskoczyli go ze wszystkich stron asakerzy. Nie troszczyłem się już o to, co z nim zrobią, i wolałem pośpieszyć do ogniska, gdzie mogła być komuś potrzebna pomoc. Przekonałem się tu, że dziewięciu łowców było zabitych, reszta zaś, ranni, jęczeli z bólu. Tego wcale sobie nie życzyłem.
Reis effendina stał opodal i przypatrywał się, co robię. Podszedłem ku niemu i, oburzony do najwyższego stopnia, zapytałem:
— Czy to było konieczne? Czemu nie powiedziałeś mi tego przedtem? Toż zupełnie mogło się było obyć bez mordu!
— Mordu? Nie przywiązuję wagi do twoich słów, bo jesteś nazbyt rozdraźniony i sam nie wiesz, co mówisz. Czyż miałem puścić tych łotrów, by dalej popełniali zbrodnie?
— Tego nie wymagałem od ciebie. Mogłeś przecie ułaskawić ich i przyjąć do służby. Tak samo postąpiłeś przecie tam, w seribie Ibn Asla!
— Uczyniłem to jedynie na twoją prośbę. Ale daruj, kochany, ja nie mogę kierować się ustawicznie twemi życzeniami, bo ostatecznie musiałbym wszystkich łowców z całego Sudanu uczynić swoimi asakerami, a skutek byłby taki, że wkońcu sam byłbym zmuszony zostać łowcą niewolników.
— Głupstwa pleciesz! Tu idzie tylko o dwunastu asakerów.
— Proszę! tylko o dwunastu! Dodaj do tego tamtych, ułaskawionych w seribie, do których nie mam
najmniejszego zaufania! Toż oni mogą wkrótce zbuntować wiernych moich żołnierzy, i licho wie, coby z tego wynikło. Nie, effendi. Kto popełnia zbrodnie, musi być ukarany. Ci zasłużyli na śmierć, więc ich spotkała. Byłeś koło nich; żyje jeszcze który?
— Tylko trzech, i to bardzo ciężko ranieni.
— Zrobi się z nimi porządek. Chodź do mokkadema! Ucieszy się, zobaczywszy cię znowu...
A zwróciwszy się do asakerów, wydał im jakiś rozkaz, którego nie mogłem dosłyszeć. Trzej żołnierze udali się ku ognisku. Nie patrzyłem w tę stronę; posłyszałem tylko trzy szybko po sobie następujące strzały, co wyjaśniło mi zagadkowość owego rozkazu. Ranni zostali dobici...
Mokkadema związano, jak barana, i przywleczono następnie do ogniska, poczem reis effendina wziął płonącą głownię i zawezwał mię, bym z nim razem udał się na przeszukanie tokulów.
W pierwszym zaraz znaleźliśmy kilka lamp olejnych i zapaliliśmy je, gdyż należało być ostrożnymi z ogniem wobec możliwości natrafienia na zapasy prochu. Pierwszą z tych chat, jak się przekonałem później, zamieszkiwał mokkadem. Były tu złożone wszystkie nasze rzeczy i kabiny oraz rewolwery. Zabraliśmy je sobie natychmiast, a resztę mienia z tego, zarówno jak i ze wszystkich tokulów, uważaliśmy jako łup wojenny; postanowiliśmy rozdzielić go pomiędzy Borów w dowód naszej życzliwości i łaski. Naczelnik, usłyszawszy to, przysięgał, że musi odpłacić się nam za to w jakikolwiek sposób. Radość jego nie miała granic.
Po dokładnem przetrząśnięciu wszystkich tokulów należało pomyśleć o powrocie. Kilku asakerów pozostawił emir dla strzeżenia łupu aż do rana, gdy przyjdą poń Borowie. Nakazał też im pogrzebać zabitych i spalić seribę.
Wiosłowaliśmy z powrotem drogą najkrótszą i bez żadnej już obawy, wskutek czego stanęliśmy w obozie w krótkim czasie. Mokkadema ułożono tak, aby nie mógł widzieć wiszących jeszcze na drzewie zwłok swego towarzysza zbrodni.
Na twarzy jeńca przebijał się zupełny spokój, co można było doskonale zauważyć przy świetle ogniska. Widocznie umiał panować nad sobą i nie zdradzał trwogi, lub może uważał, że nawet w takich warunkach nie stanie mu się nic złego, choćby tylko z tytułu jego niepośledniego stanowiska w społeczeństwie mahometańskiem. Myśl ta niebawem znalazła potwierdzenie w jego odezwaniu się do mnie tonem więcej niż rozkazującym i pełnym groźby:
— Jak długo mam tu leżeć? Proszę mię uwolnić natychmiast!
Na te słowa przystąpił do niego emir i rzekł:
— Zbrakło ci już cierpliwości? przykrzy ci się? No, dobrze! będziesz miał rozrywkę. Może zechcesz łaskawie objawić mi swoje życzenia...
— Nie szydź i nie żartuj, lecz zważ, kim jestem — odparł gniewnie. — Puść mię natychmiast!
— A co zamierzasz uczynić, gdy rozkaz ten wypełnię?
— No, w tym wypadku będę mógł przebaczyć ci karygodne obchodzenie się ze mną.
— A jeżeli nie postąpię wedle twej woli?
— W takim razie zwrócę ci uwagę, że jestem mokkademem świętej Kadiryny, i jedno moje słowo wystarczy, by was wygnieść co do jednego.
— Powtórz to raz jeszcze!
— Effendina! nie szydź z człowieka, który stoi od ciebie wyżej o całe niebo! Setki tysięcy ludzi, należących do świętej Kadiriny, są moimi podwładnymi.
— Ale ja nie należę do tych setek tysięcy.
— A mimoto mogę cię przekonać, o ile niżej stoisz ode mnie.
— Nie fatyguj się, wielki mokkademie, gdyż ja również jestem w możności dowiedzenia prawdziwości twych twierdzeń: po upływie kilku sekund my wszyscy będziemy o wiele niżej od ciebie. Jesteś ciekaw, to proszę!
I kazał obrócić mokkadema na drugi bok, przyczem wyciągnął rękę ku górze. Jeniec, spostrzegłszy wisielca, oniemiał na chwilę, — lecz wnet odzyskał pewność siebie i wybuchnął z całą siłą:
— Kto to? Czy mnie oczy nie mylą? Allah! Toż to... to... to przecie muzabir!
— Muzabir — potwierdził reis eftendina. — Uważał się o tyle wyższym od nas, że musieliśmy go umieścić tak wysoko, aby z tem większą pokorą ugiąć się przed jego wielkością. A że ty jesteś jeszcze wyższy od niego, przygotujemy ci jeszcze wyższe miejsce...
— Jakto? śmiałbyś może... mnie?.. To niemożdiwe!.. Ja... ja...
— Powiesić! — rozkazał emir gromko. — Będziesz powieszony, bo cóż innego z tobą zrobić możemy?
— Niem... niem... ożliwe!...
— No, już nie zamienię niemożliwości na możliwość, bo przyrzekłem święcie muzabirowi, twojemu koledze, że, zanim dzień nastanie, będziesz wisiał na tem samem drzewie, co on.
— To morderstwo! to zbrodnia! Co wam złego uczynił muzabir? Śmierć jego musi być pomszczona! Ja sam pójdę do kedywa, a wówczas biada mordercom! trzykroć biada! Nie spocznę, dopóki nie dokonam zemsty i nie wyduszę was bez miłosierdzia... Śmieliście podnieść bezecne ręce na człowieka, który...
— Milcz, psi synu! — przerwał mu piorunującym głosem emir, który do tej chwili mówił spokojnie. — Śmiesz zarzucać nam bezecność? Toć ty sam jesteś najgorszym ze wszystkich bezecników na świecie. Znane nam są wszystkie twoje przestępstwa i zbrodnie, a mimoto bezczelnie poważasz się mi grozić! Zdaje ci się może, że twoje idyotyczne słowa odurzą mię, jak haszysz? Dosyć tego! Przemawiasz do mnie z takiej wyżyny, że nie pozostaje mi nic innego, jak tylko przyznać ci odpowiednie stanowisko natychmiast, a mianowicie wyżej o dwie gałęzie od muzabira! Potem niech cię święta Kadirina, którą nam się odgrażasz, odetnie od stryczka! Allah jest sprawiedliwy, a kedyw i ja musimy sprawiedliwości przestrzegać; zbrodnia musi być ukaraną!
Szóstego dnia po tym surowym wyroku oddział nasz przewijał się, jak wąż potężny, przez las, którego olbrzymie drzewa tworzyły kopułę, nie przepuszczającą nawet jednego promyka słońca, wskutek czego na drodze naszej panował wieczorny prawie mrok. Okoliczność ta mogła być dla nas bardzo przyjemną ze względu na upał, jaki panował na otwartej przestrzeni, gdzie żar słoneczny wypalał rośliny aż do korzeni. Ale mimoto droga nasza była niemniej uciążliwą z tego powodu, że brnęliśmy w okropnem, jak się zdawało, bezdennem bagnie. Dziwiliśmy się tylko, jak mogły utrzymać się w tej topieli drzewa-olbrzymy.
Znam w Stanach Zjednoczonych błotne obszary Alligator-Swamp, Green-Swamp, Gum-Swamp i inne, i dotychczas zdawało mi się, że już na całej kuli ziemskiej większych bagnisk niema. Obecnie jednak musiałem przyznać, że w regionach górnego Nilu istnieją o wiele okropniejsze i przepaścistsze trzęsawiska, wobec których tamte są niczem.
Grunt leśny, po którym oddział nasz. poruszał się z niesłychanym mozołem, składał się z gęstej papy, pokrytej na powierzchni mchem i wodorostami. Zdawało się, że jeździec wraz z bydlęciem lada krok utonie w tym mule, że zapadnie się gdzieś w przepastne i bezdenne głębiny. I istotnie ten, który jechał przedemną, zanurzał się co chwila, ale na szczęście wypływał znowu i brnął dalej. Nadspodziewanie jednak nikt z ekspedycyi się nie utopił. Wytłómaczyć sobie tego do dziś jeszcze nie mogę.
Jechaliśmy na wołach „gęsiego". Naprzód wydłużał się oddział Borów, za nimi część asakerów, dalej zwierzęta juczne i znowu asakerzy i zwierzęta juczne, a na końcu drugi oddział Borów. Szczęściem było dla nas, że Borowie przyłączyli się do naszej kompanii, w przeciwnym bowiem razie nie bylibyśmy nigdy wydobyli się z tego piekła. Borowie znali dobrze teren i z zadziwiającą zręcznością umieli wyszukiwać miejsca, do przebycia możliwe. Budzili oni we mnie pod tym względem istotny podziw, zarówno, jak i zwierzęta, bez których znowu nawet ci dzielni ludzie nie byliby sobie dali rady. Woły bowiem zapadały niemal po tułów za każdym prawie krokiem, a mimoto nie okazywały znużenia, i zdawało się, jakoby były tu w swoim żywiole. Żadne z tych zwierząt nie zboczyło z wytkniętej przez poprzednika drogi na pół nawet kroku. A zauważyć trzeba, że pochód nie posuwał się po linii prostej, lecz wił się w fantastycznych skrętach, — tak daleko nieraz trzeba było kołować. Przewodnikiem tego osobliwego „gąsiora" był niestrudzony dowódca Takalów,
Podróż nasza trwała ogółem trzy dni, i szczerze mówiąc, mieliśmy już tej przyjemności po uszy.
Moskity i różne inne owady dokuczały nam w sposób nie do zniesienia; nie natrafiliśmy ani na jeden płat stałego gruntu, aby odpocząć; w dodatku zapas wody do picia wyczerpał się, a tego, czem oddychaliśmy, nie można było żadną miarą nazwać powietrzem, gdyż był to jakiś nieznośny, ciężki smród.
Aż oto na czele pochodu wydał ktoś radosny okrzyk, który podchwycili następni Borowie. Agadi jechał w środku pochodu między mną a emirem, zapytałem go więc, co znaczą te radosne okrzyki, i otrzymałem odpowiedź, że prawdopodobnie kończy się już teren bagnisty. I istotnie po kilku minutach ujrzeliśmy jaśniejszą przestrzeń, skąd zaczynał się twardszy grunt. Nawet można było odrazu odczuć różnicę powietrza, którem nareszcie pierś odetchnęła swobodnie. Wyprzedzający mię ludzie jechali teraz po dwu obok, bo pozwalały na to przerzedzone drzewa. Na twarzach wszystkich malowała się niezwykła radość, a Selim, który jechał tuż za emirem, wykrzykiwał, jak waryat:
— Hamdulillah! Przebyliśmy już piekielne bagno, które zamknęło nareszcie żarłoczną paszczę i już nas nie połknie. Jak bohaterowie prawdziwi, przebyliśmy je bez obawy smoków i innych potworów. Niechże się teraz wstydzi, niech z rozpaczy źre własne cielsko to wstrętne piekło, że mu się nie udało połknąć Selima, bohatera nad bohatery, zwycięzcę wszelkich jezior i trzęsawisk!
Stary blagier należał właśnie do tych, którzy najbardziej byli dla nas w drodze uciążliwi, — ale to, jak widać, wcale mu nie przeszkadzało ogłaszać się za jedynego bohatera i zwycięzcę.
Przewodnik zatrzymał się, dopóki nie zbliżyliśmy się do niego, i oznajmił nam za pośrednictwem tłómacza:
— Minęliśmy bagniska i mamy teraz przed sobą wygodną drogę. Niebawem napotkamy źródła i zobaczymy polą uprawne, należące do Goków, Około wieczora będziemy w Wagundzie.
Wiadomość ta ucieszyłą nas wielce. Smutni i zniechęceni dotąd ludzie ożywili się nagle, a i zwierzęta ryczały jakby z radości i biegły naprzód, przeczuwając instynktownie: blizkość wody do picia. Niebawem minęliśmy zupełnie las i znaleźliśmy się na wolnej przestrzeni, zalanej potokami słonecznego żaru. Było południe, ale po tak strasznej podróży, prawie w ciemności i w wilgoci, upał nie był nam przykry.
Równolegle do brzegu lasu płynęła rzeka, której brzegi zarosłe były trzciną i krzakami naprzemian,
Rzeka ta była dosyć szeroka, ale — zato płytka. Woły rwały się do wody, aczkolwiek zabarwionej na ciemno; widocznie pochodziła z bagnisk, któreśmy dopiero co przebyli. Borowie po krótkich poszukiwaniach znaleźli dogodne miejsce do przejścia wbród. Po tamtej stronie rozlegał się szeroki step, pokryty bujną, soczystą trawą. Przewodnik jednak nie chciał się tu zatrzymywać w celu napasienia wołów, twierdząc, że wnet znajdziemy miejsce o wiele korzystniejsze. Niebawem też natknęliśmy się na pochyły teren, na którego widnokręgu czerniały góry, obficie zalesione. Przewodnik objaśnił nas, że tam właśnie wytryska bystry strumień górski, który wije się w dół ku rzece Djau, a nad jego brzegami leżą największe sioła Goków.
Skierowaliśmy się w tę stronę i wnet natrafiliśmy na uroczy parów, wpośród którego wytryskało ze skały obfite źródło, wlewając się w małe wgłębienie o kamiennem podłożu.
W okamgnieniu pozsiadali czarni z grzbietów spragnionych zwierząt i pozdejmowali też ciężary z wołów jucznych, bo zachodziła obawa, aby, pchając się jeden przez drugiego, nie powaliły pakunków do wody; rzucili się też do strumyka i ludzie i pili chciwie.
Tu nadmienić muszę, że owa sadzawka i strumyk nie były wcale podobne do naszych tego rodzaju zbiorowisk wody. Wobec jednak trzydniowej udręki w bagniskach zwykłe koryto dość ciepłej wody wydało się istotnie drogocenną krynicą krysztalicznego napoju.
Po półgodzinnym odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę, w dół z biegiem rzeki, która wnet przybrała prawidłowe łożysko w suchym terenie. Po jednej i drugiej stronie, jak okiem sięgnąć, rozrzucone były plantacye trzciny cukrowej i durry. Tu i ówdzie z bujnej roślinności wyzierały okrągłe dachy chat, niby kopułki. Dojechawszy do pierwszego z brzegu przysiołka, stanęliśmy i wysłaliśmy naprzód posłańca z oznajmieniem, że nie przybywamy tu, jako wrogowie. Przezorność ta była konieczna z tego względu, że mieszkańcy mogli przestraszyć się nas i uciec ze swych siedzib.
Niebawem posłaniec wrócił, prowadząc za sobą wszystko, co tylko żyło w tej wiosczynie. Starzy, młodzi, mężczyźni, kobiety, dzieci przywdzieli na siebie naprędce, co się dało, by zaprezentować się nam jak najkorzystniej.
Z pomiędzy mężczyzn wyróżniał się stary, siwowłosy murzyn, którego nam przedstawiono, jako naczelnika wioski. Ubiór jego składał się z przepaski na biodrach, oraz plecionki na głowie, wysokiej na trzy conajmniej stopy i przybranej na wierzchołku pstremi piórami. Obok niego szła jakaś młoda piękność wiejska z nasmarowanymi tłuszczem i zesztywnionymi ochrą[124] lokami, tak, że głowa jej wyglądała, jak korkociąg. Jakiś młodzieniec, najprawdopodobniej elegant wiejski, miał na głowie kapelusz z oberwanemi krysami, a na lewej nodze skórzany but bez podeszwy, na prawej zaś sandał z łyka. Największą jednak jego ozdobą był nieoceniony klejnot, jedyny w całej wiosce: mosiężna oprawa okularów, oczywiście bez szkieł. Drogocenny ten przedmiot miał on uwiązany na szyi, podobnie, jak ludzie noszą medaliki.
Nie mogłem dalej czynić osobliwych swych spostrzeżeń, bo stary naczelnik wziął owego przyozdobionego w oprawę okularów młodzieńca pod ramię, a przedstawiwszy go reisowi eifendinie, rozpoczął mowę, urozmaicaną bardzo żywą gestykulacyą. Nie zrozumiałem z tego ani słowa; domyśliłem się tylko z gestykulacyi: „Jesteście tu obcy, dostojni panowie, i chcecie się dostać do Wagundy. Ten oto młody adonis, właściciel drogocennego klejnotu, jedynie wśród nas jest godny wskazać wam drogę."
I istotnie po przetłómaczeniu mowy okazało się, że domysł mój był trafny. Obdarowaliśmy starego naczelnika drobiazgami, które wprawiły go w istny zachwyt, i pojechaliśmy dalej.
Właściciel mosiężnej oprawy okularów biegł przodem, jako nasz przewodnik, pyszniąc się z tego, jakby go co najmniej obrano królem.
Stary jednak nie ograniczył się do tej jednej przysługi dla nas. Wysłał już naprzód czterech ludzi do Goków, aby im oznajmić, jak wielki spotka ich zaszczyt i jak mają się przygotować na nasze powitanie.
O tem dowiedzieliśmy się oczywiście dopiero później.
Przewodnik nasz, mimo niefortunnego obuwia, był bardzo dobrym biegaczem i dotrzymywał kroku naszym wołom. jechaliśmy wciąż w dół brzegów rzeki, a po niejakimś czasie przeszliśmy ją wbród i skręciliśmy na obszerne pola, przez które trzeba było jechać całą godzinę. Przed nami w oddali majaczył rąbek lasu.
Przewodnik mówił coś do nas bezustanku, Agadi zaś objaśnił nas, że poczciwiec opisuje nam tak dokładnie Wagundę. Ażeby się przekonać, czy wie, do czego służy przedmiot, który posiada i z którego jest tak ogromnie dumny, wezwałem go do siebie, żądając, by mi swą dziwną ozdobę dał do ręki. Biedak przestraszył się tem mocno, a z miny jego i z ruchów wywnioskowałem, że za nic w Świecie nie da nikomu do ręki swego klejnotu. Dopiero długie wywody i zapewnienia tłómacza skłoniły go do ustępstwa: podał mi oprawę okularów, nie spuszczając z niej oka, w obawie, abym jej nie przywłaszczył. Ja zaś włożyłem okulary na nos i, dobywszy papier, udałem, że czytam. Ale młodzian nie miał pojęcia o tem, co przez to pokazać mu zamierzam, i dopiero gdy począłem patrzeć przez te okulary na daleki las, udając gestami, że widzę o wiele lepiej, niż gołem okiem, przewodnik począł mię rozumieć. I skoro mu tylko oddałem te okulary, wsadził je sobie na nos, a patrząc przez nie, skakał z radości; wydawało mu się, że widzi przez nie wszystko o wiele piękniej, niż gołem okiem. Od tej chwili przestał już opowiadać o Wagundzie i patrzył bezustannie przez okulary. Wskazując mu, że okularów nie nosi się na szyi, lecz na nosie, zyskałem sobie wielką jego wdzięczność, którą też później okazał mi w czynie.
Jadąc bez przerwy, przebyliśmy wpoprzek nieduży las i znaleźliśmy się nad brzegiem rozległego jeziora. Na krawędzi wody unosiły się małe próżne łódki, a dalej wokoło jeziora można było widzieć pola uprawne i nieprzejrzane pastwiska. Naprawo od nas wznosiło się strome wzgórze, które wobec bezbrzeżnych równin tych okolic wydało nam się czemś nadzwyczajnem. Na szczycie wzgórza sterczał wysoki parkan, z ostrych palów urządzony. W połowie parkanu znajdowała się furta, z której właśnie poczęli wychodzić parami naprzeciw nam jacyś ludzie. Za pośrednictwem tłómacza dowiedziałem się, że ów stary naczelnik z przysiółka, zawiadamiając przez swych posłów zawczasu mieszkańców tutejszych o naszej wyprawie, zalecił im, by zgotowali nam przyjęcie jak najuroczystsze i najwspanialsze.
Dowódca Borów, znający dobrze miejscowe zwyczaje, pouczył nas, jak mamy się zachować wobec tych ludzi, idących ku nam z owacyami. Ustawiliśmy się więc w dwa rzędy, w ten sposób, że w pierwszym byli sami jeźdźcy, a w drugim woły juczne i poganiacze. Przed frontem mieli się ustawić dowódcy, a więc reis effendina, naczelnik Borów i ja. W takim porządku mieliśmy postępować naprzód, krzycząc co sił i strzelając na wiwat z rozmaitej broni. Reszty mieli dokonać Gokowie.
Na szczęście, teren był tego rodzaju, że mogliśmy się w takim ordynku ustawić i postępować po równinie w stronę wzgórza. Miejsce to, jak się później dowiedziałem, było przeznaczone wyłącznie na igrzyska i zabawy mieszkańców Wagundy. Przed frontem na samem czele postępował reis effendina, mając po lewej ręce naczelnika Borów, po prawej zaś Agadiego w roli niezbędnego tłómacza. Dalej szedłem ja z adjutantem, który sam mi się narzucił. Był to ów szczęśliwy posiadacz oprawy okularów, który zdołał naprędce dosiąść juczne zwierzę i jako jeździec stanąć obok mnie w gotowości do usług.
Gokowie również w dwu rzędach frontem postępowali prosto na nas, wywijając bronią w powietrzu i krzycząc wniebogłosy. Oczywiście szli pieszo. Broń ich składała się z lanc, szabel, noży, drągów i łuków.
Niektórzy mieli nawet flinty. Ceremonia polegała na tem, że Gokowie przedzierali się przez nasze jezdne szeregi, wymijając nas w ten sposób, jak się wymijają pary taneczne w kadrylu. Komiczny był przy tem hałas i zgiełk nie do opisania.
Ja sam brałem tak czynny udział w tej ceremonii, że przez kilka dni potem bolało mię gardło. Ale kto podróżuje tak jak ja, ten musi wedle okoliczności dostroić się do śpiewających słowików i umieć również wyć wespół z wilkami. Inaczej na każdym kroku miałby w podróży trudności.
Szczególny ów taniec trwał conajmniej kwadrans, poczem na daną komendę obie partye stanęły naprzeciw siebie. Dowódca Goków przystąpił do reisa effendiny, wygiął się wlewo, wprawo, wprzód i wtył, wyrzucając przytem kurczowo ramiona we wszystkich kierunkach, wierzgając nogami, wywracając białka oczu i krzycząc jak opętany. Następnie począł wykręcać szyję, jak kura, chcąca znieść jaje przez dziób, a skacząc, wiercąc się i wykrzykując kilka minut, jak w tańcu św. Wita, raczył nareszcie się uspokoić — i nastąpiło to, czego oczekiwać należało, a mianowicie... mowa, ktora trwała z pół godziny.
Gdy ostatnie słowa przebrzmiały, Gokowie wszczęli taki tumult, takie wycie, połączone z dzikimi gestami rąk, nóg i głowy, że, słuchając tego i patrząc, można było naprawdę oszaleć.
Teraz przyszła kolej przemówienia na naszego generalissimusa... to jest na reisa efiendinę, który, przybrawszy urzędową postawę, wypowiedział dość głośno jedno zdanie i wstrzymał się, aby Agadi miał czas do przetłómaczenia go. W ten sposób przemawiał dalej, to jest wygłaszał krótkie zdania, a każde z nich dosłownie tłómaczył Agadi. Uczyniwszy zadość temu wielce trudnemu obowiązkowi, reis efiendina dał znak ręką naszym ludziom, ażeby przez okrzyki i odpowiednią gestykulacyę wywołali wrażenie, że mowa ta była wyrazem uczuć wszystkich podkomendnych. Niestety, reis effendina ani sam nie był zachwycony swą przemową, ani też nikogo nią nie rozentuzyazmował, wobec czego nie było żadnego brawa, żadnego okrzyku, a więc, że tak powiem, zblamowaliśmy się wobec Goków zupełnie.
Toż ich dowódca przewyższył naszego o całe niebo!
Trzeba więc było ratować sytuacyę, i to zaraz, z miejsca, by rozwiać niefortunne dla nas wrażenie wśród tubylców. Odczuł to również i mój czarny „adjutant“, który podjechał na jucznem swojem zwierzęciu do dowódcy Goków i, wskazując ręką mnie, wygłosił jakieś długie zdanie, którego nie zrozumiałem.
Agadi jednak pośpieszył wnet do mnie z wyjaśnieniem, że... no, że teraz ja mam przemawiać!
A zatem nie ominęła mię ta przyjemność! Mam mówić ja, zdolny do tego, jak... wół do karety. No, ale niech tam! pokuszę się. Im głupiej będę mówił, tem lepiej, gdyż tem głębsze wywołam wrażenie na słuchaczach. Jeżeli bowiem tam, w Europie, ludzie cywilizowani uważają za najmądrzejsze to, czego wcale nie rozumieją, to o ileż więcej spodziewać się można po Gokach!
Nie namyślałem się długo, uderzywszy wołu obcasami po bokach, popędziłem przed dowódcę Goków, okrążając go w pełnym biegu kilka razy i wydając przytem naprawdę dzikie okrzyki.Wreszcie zeskoczyłem z siodła, puściłem wołu samopas i stanąłem przed zachwyconym tem wszystkiem dowódcą. Po chwili, nabrawszy w płuca świeżego tchu i, wyciągnąwszy ramiona, jak kaznodzieja, począłem głosem donośnym deklamować.., „Pieśń o dzwonie“ Schillera!
Podczas tej jednak osobliwej deklamacyi nie stałem spokojnie, jak to czynią popisujący się na estradach koncertowych artyści, lecz, o ile tylko sił mi starczyło, ilustrowałem ruchami każdą myśl, więc podnosiłem raz jedną nogę, to znów drugą, wymachiwałem rękoma, robiłem przysiady, podskoki, a skończywszy cały wiersz, drapnąłem, jak spłoszony zając, z pomiędzy szeregów i dosiadłem wołu, który stał opodal, a był... również zasłuchany w mojej deklamacyi aż do wzruszenia.
Występ mój wywołał wrażenie wprost niesłychane. Przedewszystkiem dał hasło do okazania zachwytu mój czarny adjutant, za którego przykładem poszli wszyscy obecni: czarni, brunatni, żółci i biali. Fön, sirocco, samum, północno-amerykański blizzard, ba, nawet sybirska wiuga nie mogły się równać z burzą, jaka powstała po jednej i drugiej stronie szeregów słuchaczy. Utrzymany do tej chwili porządek znikł nagle, i szyki się pomieszały w zupełności; ludzie ci naprawdę jakby poszaleli, a woły spłoszyły się i poczęły uciekać; zapał ogarnął nawet najpoważniejszych asakerów, nie wyłączając mego Ben Nila, który tańczył razem z innymi, jakby mu za to obiecano zapłatę.
Jeden tylko człowiek nie dał się porwać entuzyazmowi ogólnemu i stał jak mur; był to reis effendina. Przystąpił do mnie i, kiwając głową, rzekł:
— Co się tobie stało, effendi? Ja cię nie poznaję! Ty, najpoważniejszy i najspokojniejszy z nas wszystkich, zachowujesz się nagle tak, jakbyś rozum postradał! Co to ma znaczyć? Naprawdę brała mię chętka uciec stąd i nie patrzyć na te... błazeńskie popisy!
— A więc nie podobał ci się mój występ? — zapytałem, śmiejąc się.
— Wcale mi się nie podobał! Obniżyłeś naszą godność! Za co nas będą mieli ci ludzie?
— Za bardzo tęgich zuchów; możesz być tego pewny. Jeżeli bierze się ludzi takimi, jakimi są, i zastosowuje się do ich poziomu, to tem łatwiej można pozyskać ich sympatye. Sądzę zresztą, że wkrótce podziękujesz mi sam za ten mój pomysł.
— Niestety, jako zastępca wicekróla, nie mogę cierpieć tego rodzaju błazeństw, bo one znieważają jego powagę.
— Ja jednak wcale nie miałem zamiaru obniżać powagi wicekróla, lecz myślałem tylko o tem, jakby przedewszystkiem możliwie najlepiej usposobić dla nas Goków. Przyszłość zresztą najlepiej okaże, czy kedyw z powodu mego zachowania się utraci tron... Trzeba się najpierw namyślić, czy i za co należy kogo ganić.
— Przyznasz jednak, że moja mowa była o wiele wytworniejszą od twojej.
— W mojem pojęciu... tak. Ale czy wygłaszałeś ją do mnie?
— No, nie; do Goków.
— A zatem oni jedynie rozstrzygać mają prawo. A że rozstrzygnęli na moją korzyść, przekonałeś się przecie.
Odpowiedź ta znalazła niebawem potwierdzenie w zachowaniu się Goków. Dowódca ich, który, zarówno, jaki wszyscy jego poddani, brał czynny udział w manifestacyi, wydobył się teraz z wirowiska i chwycił żerdź, służącą jako sztandar. Na żerdzi tej rozpostarta była wypchana skóra małpy. Na znak ten wszyscy jego podkomendni ustawili się nanowo w porządku, a kilku starszych, zapewne radnych miejskich, naradzało się krótko pod przewodnictwem naczelnika, który następnie rozmawiał chwilę z dowódcą Borów i wreszcie przemówił do reisa effendiny, oczywiście za pośrednictwem tłómacza:
— Wiem, panie, co was sprowadziło do nas: chcecie ratować nas przed groźnem niebezpieczeństwem.
Pomówimy o tem później obszerniej i obmyślimy środki. Teraz zaś obowiązkiem moim jest powitać cię serdecznie i pozdrowić. Słyszałem, że jesteś ulubieńcem kedywa. My wprawdzie nie jesteśmy jego poddanymi, ale to wcale nam nie przeszkadza przyjąć was jak serdecznych przyjaciół. Bądźcie więc moimi gośćmi, jak długo się wam spodoba.
Następnie zwrócił się do mnie:
— Panie! Dowódca Borów opowiedział mi w krótkości o tobie i o twoich czynach. Pochodzisz z kraju, gdzie żyją sami sławni i wielcy ludzie. Zdmuchujesz, słyszę, swoich wrogów, jak puch z ręki, i nikt zwyciężyć cię nie jest w stanie. Ja sam przekonałem się z twej mowy, że należysz do ludzi, jakich jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się spotkać. Mowa twa upaja, jak merissah[125]; ruchy rąk i nóg świadczą o prawdziwości słów twoich. Jeżeliby nóż twój był zasłaby wobec jakiegoś wroga, pokonałbyś go twą wymową niezawodnie. Z tego wszystkiego widzę, że ty jeden-jedyny możesz nas uratować. Otóż słuchaj: Ibn Asl jest największym dyabłem ze wszystkich łowców niewolników. Nie brak też i w jego orszaku ludzi gorszych od szakali, i niema mowy, abyśmy byli w możności obronić się przed tym strasznym naszym wrogiem. Wobec tego jednak, że ty znalazłeś się między nami, możemy być zupełnie spokojni, ty bowiem jeden wystarczysz za tysiąc. Uzbroję tedy wszystkich moich ludzi, a ciebie poproszę, byś objął nad nimi dowództwo. Czy zechcesz przychylić się do tej prośby?
Naczelnik mówił to z taką przesadą, że gdybym był chciał wzorować się na Selimie, mógłbym się był uważać za „największego bohatera pod słońcem".
Żart jednak na bok... Miałem zostać generałem „en chef", i nie było wcale powodu do pogardzenia tym zaszczytem, tem bardziej, gdy wziąłem pod uwagę okoliczność, że w takim tylko razie unikniemy grubszych błędów w kierownictwie ekspedycyi.
Skoro naczelnik oświadczył swoim ludziom, że obejmuję zaszczytne stanowisko, powstał wśród nich wielki entuzyazm. Wszystko, co tylko miało nogi, skakało naokoło mnie z radości, jakbym był istotnie jakimś z nieba zesłanym wybawicielem. Po tej ceremonii zaproszono nas do wsi w gościnę. Czarni utworzyli kolumny i z paradą wielką poprowadzili nas ku wyłomowi w parkanie na wzgórzu. Zrazu jechałem obok emira, wnet jednak przyczepił się do mnie mój czarny adjutant, napuszony, jak indyk. Zdawało mu się, że zaszczyt, który mię spotkał, spływał w pewnej mierze i na niego; stąd też przybrał postawę poważną i wyniosłą, a w istocie śmieszną z powodu tej właśnie zarozumiałości.
Wydostawszy się na szczyt wzgórza, spostrzegliśmy równą i obszerną płaszczyznę, z trzech stron kończącą się stromemi spadzistościami, tak, że jedynie tą drogą, którąśmy przyszli, można się tu było dostać, Teren więc do obrony przedstawiał się wcale korzystnie. Wieś sama, złożona z typowych okrągłych chat, znajdowała się w pośrodku tego płaskowzgórza, a naokoło niej sterczały gęsto wbite w ziemię pale i częstokoły. Przestrzeń poza obrębem chat podzielona była tu i ówdzie płotami na małe przegrody, dokąd spędzano na noc bydło.
U otwartych „bram" wsi pozsiadaliśmy ze swych rogatych wierzchowców, puszczając je na przyległe błonia, i weszliśmy do osady Goków, witani serdecznemi owacyami przez tych, którzy z różnych powodów nie mogli wyjść na spotkanie nasze na plac zboru.
Dla mnie i reisa efiendiny wyznaczono największą i najokazalszą chatę; innych rozkwaterowano pojedyńczo po całej wsi. Następnie zabito kilkanaście sztuk bydła i rozpalono ognie w celu upieczenia mięsa. Co do mnie, to nie miałem najmniejszej ochoty zakwaterowywać się wewnątrz brudnej chaty, wśród milionów rozmaitych skaczących, latających i pełzających żyjątek; wolałem pozostać w nocy pod gołem niebem.
Mimo znużenia długą podróżą, zabrałem emira, naczelnika i tłómacza i obszedłem z nimi cały teren dla przekonania się, o ile miejscowość była odpowiednią do obrony przed napadem nieprzyjaciela.
Mojem zdaniem, nagły napad można było od biedy jako-tako odeprzeć. Inaczej atoli rzeczby się miała w razie oblężenia; brakowało tu na górze najważniejszej w takim wypadku rzeczy, a mianowicie wody.
Mieszkańcy noszą ją zazwyczaj z potoku, który poniżej wpada do jeziora. Zapasu jednak wody uczynić nie można z braku odpowiednich ku temu naczyń, a zresztą wskutek niezwykłych upałów wyparowałaby ona wkrótce, i załoga zginęłaby z pragnienia, podczas gdy Ibn Asl miałby jej na nizinach podostatkiem i czekałby tylko spokojnie, aż się sami będziemy zmuszeni poddać. Z tego względu należało obrać miejsce do odparcia wroga gdzieindziej, tak, aby stanowisko Ibn Asla było jak najmniej, a dla nas jak najwięcej dogodne. Do wyszukania takiego terenu dziś, niestety, czasu brakowało, gdyż Gokowie czuliby się byli dotknięci tem, że lekceważymy ich gościnne przygotowania. Nie było zresztą potrzeby śpieszyć się zbytnio, bośmy wyprzedzili Ibn Asla co najmniej o dziesięć dni drogi; od chwili schwytania jego posłańca upłynęło dziewięć dni, podczas, gdy on potrzebował dni ośm na drogę do Agudy, a stamtąd do Wagundy dwanaście, czyli razem dwadzieścia. Pozostało nam więc sporo czasu do przygotowania się na takie przyjęcie opryszka, aby się od tego największego swego wroga uwolnić mogła nareszcie czarna ludzkość tutejsza, — i obowiązki „generała" nie przeszkadzały mi w korzystaniu z serdecznej gościnności Goków. A byłem tu istotnie przyjmowany tak, że mi jednej chwili spokoju nie dano; słowa nawet wymówić nie było kiedy, bo Gokowie podsuwali mi coraz to nową czarę merissah i połcie pieczeni,
Allahowi jedynie wiadomo, ile murzyn potrafi zjeść i wypić! Czarny Afrykańczyk wie dobrze, o ile wyżej od niego pod względem inteligencyi stoi każdy biały; stąd też wnioskuje, że biały ów ma nietylko większy rozum, ale i żołądek. Z uprzejmości tedy musiałem jeść i jeść, dopóki tylko skóra na brzuchu wytrzymać mogła, i gdy nareszcie około północy rzuciłem się w trawę, pomyślałem sobie, że już chyba nigdy w życiu nie będę potrzebował przyjmować pokarmu.
Mimo wrzawy biesiadnej w całej wsi, usnąłem odrazu, i dopiero zbudziły mię promienie słońca, które wysoko weszło już było na niebo. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu spostrzegłem murzynów, zajadających śniadanie z takim apetytem, jakby co najmniej od tygodnia nie jedli. Nawet nasi asakerzy nie żałowali sobie, a najwytrzymalszym z nich pod tym względem okazał się Selim. Ten, zobaczywszy mię, zawołał z odcieniem wielkiego zadowolenia:
— Jakże tu pięknie, effendi! jak dobrze! Pozostanę tu już chyba przez wszystkie dni mojego żywota! Wyobraź sobie, ani oka nie zmrużyłem, jedząc ciągle i gawędząc. A ci dobrzy, kochani ludzie, którym Allah niech da tysiąc lat życia, słuchali moich opowiadań z wielkiem zajęciem przez całą noc i również przez całą noc jedli. Siadaj koło mnie i spożywaj dary boże. Mam tu tak znakomity kawał mięsa, że smaczniejszego sam prorok w raju nie widział.
Chciał mię uraczyć ogromną połcią mięsa, lecz podziękowałem mu za tę szczodrość i poszedłem do kwatery reisa effendiny.
Był tu u niego z wizytą naczelnik Goków, który, nie tracąc drogiego czasu, jadł, odcinając od kości kręgowej potężne kęsy. Przed nimi stali w pewnem oddaleniu, ze względu na szacunek dla wysokich dostojników, dwaj młodzi tubylcy, którzy wyjątkowo... nie jedli mimo, że naczelnik miał przed sobą co najmniej ćwiartkę wołu.
Emir, pozdrowiwszy mię, wskazał obu młodzieńców i rzekł:
— Ci kawalerowie mogą nam być bardzo pożyteczni. Przypadkowo wrócili oni tu do swoich, bo stąd właśnie pochodzą, a służyli po świecie gdzieś tam w Hazab Allaba, jako asakerzy, i nauczyli się po arabsku o tyle, że mogą nam się przydać, jako tłómacze.
Uradowało mię to, bo, mając do wyłącznej dyspozycyi tłómacza, mogłem o wiele więcej zdziałać, niż dotychczas, gdyż Agadi musiał być zawsze u boku emira. Naczelnik przydzielił mi też chętnie jednego z owych tłómaczów, poczem przedstawiłem emirowi projekt natychmiastowej wycieczki w okolicę dla zoryentowania się w terenie i obmyślenia planu wojennego. Lecz emir odmówił. Jak się wkrótce okazało, był on bardzo zazdrosny o to, że Gokowie obrali swoim wodzem mnie, a nie jego.
Ha! trudno. Zazdrość nieraz rozdziela nazawsze najserdeczniejszych przyjaciół, lub nawet czyni ich śmiertelnymi wrogami.
W przejażdżce tej miał mi towarzyszyć tylko wierny zawsze Ben Nil i tłómacz. Było jeszcze dwu ochotników, a mianowicie młodzieniec z okularami i Selim, ale im wręcz odmówiłem. Ten ostatni był do tego stopnia objedzony, że na nogach utrzymać się nie mógł. Pominąwszy to jednak, nie chciałem go wziąć i z tej przyczyny, że miał istotnego pecha: ilekroć wziąłem go z sobą, zawsze wydarzyło się jakieś nieszczęście.
Młody tłómacz okazał się dla mnie bardzo pożytecznym. Władał dość biegle jednem z narzeczy arabskich, i rozumiałem go dostatecznie; do niego zaś mówiłem, o ile możności, wyraźnie i z takim akcentem, że pojmował mię zupełnie. Główną jednak zaletą jego było to, że znał wybornie okolicę aż do Agudy, skąd właśnie należało się spodziewać nadejścia Ibn Asla. Opisał mi nawet dokładnie drogę, którą tenże obrać musiał.
Opierając się na podanych przez niego szczegółach i na własnych wciągu całodniowej wycieczki spostrzeżeniach, obmyśliłem plan, na podstawie którego można się było spodziewać, że weźmiemy Ibn Asla razem z jego oddziałem bez zbytniego przelewu krwi.
Wagunda leży w okolicy górnej Toni, a mianowicie niedaleko od miejsca, gdzie rzeka ta obydwa swe ramiona, jedno płynące prosto z północy od Awek, drugie z południowego wschodu, zlewa w jedno łożysko, tworząc rozwarty kąt. Okolice nad obydwoma ramionami są bagniste i niemożliwe do przebycia, zwłaszcza od strony południowo-wschodniej. Północne ramię ma tylko jedno miejsce, gdzie można byłoby przejść wbród, i nie ulegało wątpliwości, że Ibn Asl tędy podąży do Wagundy.
Plan mój był następujący: Osaczyć bród z obu stron. Oddział, będący z drugiej strony rzeki, ukryje się aż do chwili, gdy Ibn Asl minie go i wejdzie do wody, a wówczas oddział nasz natrze na niego z tyłu.
Ponieważ zaś po obu stronach, nalewo i naprawo, rozciągają się bagna, więc ścigany musi szukać jedynego wyjścia na brzegu przeciwnym, gdzie zastąpi mu drogę oddział drugi i owładnie całą bandą może nawet bez jednego wystrzału. Oprócz tego liczyłem na Dingów, którzy byli z Ibn Aslem, a których dowódca, jak wiadomo, znajdował się u nas. Gdyby ten choćby zdalęka krzyknął do nich, że Ibn Asl zamierza ich oszukać w sposób haniebny, poddaliby się wszyscy bez najmniejszego oporu, a wtedy Ibn Asl z garstką swoich asakerów rad-nierad zmuszony byłby poddać się również. Ażeby być jeszcze pewniejszym zwycięstwa, postanowiłem urządzić w odpowiednich miejscach nad brodem okopy i zasieki, któreby chroniły dostatecznie naszych ludzi przed kulami wroga, gdyby chciał strzelać.
Zaraz po powrocie zwołałem coś w rodzaju rady wojennej, w której wziął udział emir oraz naczelnicy Djangów, Borów i Goków. Przedstawiłem im dokładnie cały swój plan, Agadi zaś przetłómaczył moje objaśnienia dwom swoim towarzyszom, i byłem pewny, że zgodzą się nań bez najmniejszej dyskusyi, — gdy najniespodziewaniej spotkałem się z dziwną obojętnością wszystkich. Naczelnicy spoglądali z wielkiem zakłopotaniem to na emira, to znów jeden na drugiego i milczeli; zrozumiałem, że nie mieli odwagi zgodzić się na mój plan. Czyżby reis efiendina zbuntował ich przeciw mnie? Na zapytanie moje, zwrócone do niego w tym przedmiocie, odburknął niechętnie:
— Myśl, co chcesz... A... a... czy ty, effendi, jesteś oficerem? i
— Nie.
— A ja nim jestem, i to, jako reis effendina, wcale nie pospolitej rangi, o czem wiesz bardzo dobrze i z czego możesz osądzić, kto z nas dwóch uprawniony jest bardziej do układania planów wojennych. Wprawdzie naczelnik Goków oddał w twe ręce dowództwo nad swymi ludźmi, i w tym zakresie możesz robić, co ci się podoba; ale co do mnie, czy myślisz, że poddam się twemu zwierzchnictwu razem z wszystkimi swymi podkomendnymi?
Mówił to z wyraźną do mnie urazą, wywołaną przez zazdrość. Sprawiło mi to wcale niemiłą niespodziankę, bo, wyświadczywszy mu już niejedną przysługę, mogłem na tej podstawie liczyć jeżeli nie na wdzięczność, to przynajmniej na pewne względy z jego strony. Gdy oto tymczasem spotkałem się z czemś zupełnie przeciwnem, i raczej ja powinienem był uczuć się dotkniętym. Mimo to jednak odrzekłem spokojnie tonem zwykłej uprzejmości:
— Co ci się stało, emirze? Czyż zażądałem od ciebie, abyś się zrzekł praw swoich na rzecz moją? Gdy naczelnik Goków oddawał mi dowództwo, milczałeś, więc byłem pewny, że się zgadzasz na to. Teraz jednak widzę z twego zachowania, że się myliłem, wobec czego jestem gotów zrzec się udzielonego mi zaszczytu każdej chwili. Jestem Europejczykiem, i obojętne mi, co się tu w Sudanie dzieje, a to, co czynię dla was, wynika tylko z mojej dobrej woli. Podoba się wam mój plan, dobrze; nie podoba się, również dobrze. Obmyślcie sobie lepszy sami. A co do mnie, jeżeli zechcecie, abym wypowiedział o nim mój sąd, uczynię to chętnie; jeśli zaś usuniecie mię zupełnie od rady, i wówczas jeszcze nie będę miał powodu do obrażania się. Właściwie wszystko mi jedno, czy wykonacie mój plan, czy też nie; ani mię to ziębi, ani grzeje; nic nie zyskam i nic nie stracę. W interesie jednak samej sprawy i z przyjaźni dla ciebie proszę tylko, abyś mi pozwolił walczyć w twoich szeregach, gdyby oczywiście do walki tej przyszło.
Sądziłem, że słowa te rozbroją go zupełnie. Niestety, on je pojął inaczej.
— Masz słuszność — odrzekł, rozdraźniony wielce. — Jesteś tu obcy, i właściwie nasze stosunki nic cię nie obchodzą. Ująłeś wprawdzie sobie wczoraj tych ludzi swoim... tańcem, dziś jednak nabrali oni innego przekonania, a mianowicie, że moje zachowanie się jest o wiele godniejsze, i radziby teraz odebrać ci komendę, by mnie ją oddać. Co się zaś tyczy twego udziału po naszej stronie, to najzupełniej nic przeciw temu nie mam.
— Godzę się w zupełności na to, i jeżeli łaska, radbym tylko dowiedzieć się, jaki jest twój plan bojowy.
— Dowiedzieć się, owszem; ale z góry zastrzegam się przed jakiemikolwiek poprawkami z twej strony.
Plan mój jest bardzo prosty i wiedzie do celu najkrótszą drogą.
— Proszę więc, mów!
— Podobny jest do twego, jak dwie krople wody do siebie. Ty chcesz wrzucić Ibn Asla do rzeki, ja zaś do jeziora, i w tem chyba tylko jest różnica.
— Do jeziora? tu, u stóp tego wzgórza?
— Rozumie się. Będzie to, całkiem nietrudne, podczas gdy wedle twego planu musielibyśmy maszerować, Allah wie, dokąd i grzęznąć w bagnach. Nie, effendi. Zostaniemy tu, na górze. Ibn Asl nie wie, że się tu znajdujemy i że Gokowie są ostrzeżeni; przybędzie więc i rozłoży się obozem między wzgórzem a jeziorem, skoro zaś to uczyni, urządzimy na niego atak z góry i wpędzimy go w jezioro.
— Bez zaprzeczenia, wydaje się to prawdopodobnem i nawet jest ponętniejszem; ale rzecz wymaga głębszego namysłu. U brodu miałby nieprzyjaciel jeden tylko ratunek w poddaniu się, tu zaś ma z dwu stron wolne pole do ucieczki, i kto wie, czybyście go schwytali nawet przy bardzo sprzyjających okolicznościach. W każdym razie popłynie tu wiele krwi, a twojem zadaniem przecie jest jedynie dostać w swe ręce żywego Ibn Asla. Założyłbym się jednak, że...
— No, no, daj pokój! — przerwał mi. — Jesteś dzielny, odważny, silny i sprytny, ale nie wojak, i aczkolwiek kula twoja nie chybia nigdy, to o strategii nie masz najmniejszego pojęcia, co miałem sposobność stwierdzić już kilkakrotnie. Plan mój jest dobry i będzie wykonany. Tobie zaś pozwalam wziąć udział w bitwie, jednakże pod warunkiem, że nie będziesz się mieszał do żadnej rady.
Było to powiedziane w tonie, że się tak wyrażę, służbowym, jak zwykli mówić przełożeni do swoich podwładnych. Dziwny człowiek! Tyle razy byłem zmuszony wytężać wszystkie siły dla naprawienia popełnianych przez niego błędów, aż tu nagle słyszę, że o strategii nie mam pojęcia! Zapewne, strategikiem nie byłem nigdy i nie jestem nim; ale żeby schwytać Ibn Asla, posiadałem o wiele więcej zdolności, niż obrażony w swej dumie emir. Ostatnie jego słowa były prawie grubijańskie, i dlatego powstałem z miejsca, odzywając się zupełnie spokojnie:
— Niema człowieka, któremubym był winien ślepe posłuszeństwo, i prawdopodobnie nie zdarzy mi się to nigdy w przyszłości. Allah izallamak! niech cię Bóg strzeże!
I wyszedłem z chaty, w której odbyła się ta niemiła dla mnie rozmowa.
U progu zastałem Ben Nila. Był bardzo zaniepokojony, lecz, spojrzawszy mi uważnie w oczy, ozwał się:
— Hamdulillah! poszło lepiej, niż się spodziewałem. Myślałem, że wyjdziesz podraźniony, gdy tymczasem, widzę, jesteś zupełnie spokojny. Więc udało ci się postawić na swojem?
— Skąd wiesz, że chciano mi się sprzeciwić?
— Od tłómacza. Reis effendina podczas naszej nieobecności zagroził Gokom, że zda ich na łaskę losu, jeśli nie otrzyma wyłącznego i nieograniczonego dowództwa.
— A tobie się zdawało, że na wiadomość o tem wybuchnę gniewem i będę się awanturował?
— Miałbyś ku temu prawo. Przecie tego rodzaju niewdzięczność może rozgniewać najspokojniejszego człowieka.
— Właściwie martwi mię to, ale do gniewu jeszcze daleko.
— Wnioskuję więc, że przecie... stało się...
— Tak, stało się. Reis effendina odrzucił moje rady i plany, a tylko zezwolił mi łaskawie, bym wziął udział w walce, i to pod warunkiem ślepego posłuszeństwa.
— Posłuszeństwa? ty? — krzyknął Ben Nil, tracąc nagle zimną krew. — Zostań tu, effendi; ja pójdę do niego i powiem mu, co oni wszyscy razem wzięci znaczą wobec ciebie jednego.
— Zostań! — rzekłem, wstrzymując go za ramię; — nie zmienisz niczego, bo nie usłuchają cię, jak mnie nie usłuchali. Okoliczności same nauczą ich rozumu.
— No, ale co ty poczniesz? Czyżbyś naprawdę miał ochotę zniżyć się do rzędu pierwszego-lepszego żołnierza?
— O, nie! Idź na swoją kwaterę i zabierz manatki; wyniesiemy się stąd natychmiast...
Młodzieniec posłuchał w milczeniu i pobiegł. Ja również wróciłem po swoje rzeczy, a w kilka minut później opuściliśmy wieś i zeszli w dół, aby zanocować w lesie, po tamtej stronie jeziora.
Ben Nil nie przemówił już do mnie ani słowa więcej. Miał on bardzo dobre serce i umiał szanować mój żal wewnętrzny, aczkolwiek z twarzy mojej nie mógł wyczytać zbytniej troski i zmartwienia.
I rzeczywiście nie byłem znów tak bardzo zrozpaczony. Przykrość, jaka mię spotkała, nietrudną była do zniesienia. A mimoto spać tej nocy nie mogłem... Ubolewałem nad dolą tych ludzi, których trzeba było opuścić; żałowałem ich bardzo, przekonany, że padną ofiarą Ibn Asla. Długo więc wysilałem mózg nad tem, jakby im przyjść z pomocą, — aż błysnęła mi myśl, która uspokoiła mię poniekąd. Nie zmrużywszy oka do samego rana, obmyśliwałem i rozważałem powzięty plan.
Ben Nil spał wprawdzie, ale i on był stroskany bardzo; zbudził się też wkrótce, i poczęliśmy się myć w jeziorze.
— Co robić, effendi? — pytał mnie. — Wrócimy może do wsi?
— Nie, pójdziemy do Fogudy.
— A to poco? Ta wieś, jak nas objaśnił wczoraj tłómacz, należy do Goków. Co tam zamierzasz?
— Uzyskać pomoc dla Wagundy.
— Nie pozostawisz więc tych niewdzięczników własnemu losowi?
— Wiem, mój kochany, że czeka ich nieuniknione nieszczęście, jeśli im nie pomogę. A że odrzucili mą pomoc sami dobrowolnie, starać się muszę narzucić im ją przemocą.
— Oni tego nie warci, effendi! Pomyśl, na ile to niebezpieczeństw narażamy się czasu tak długiej i uciążliwej drogi!
— Ech, gadanie! Jestem pewny, że się niczego nie boisz...
— Nie boję się istotnie, ale tu nie o mnie idzie, lecz o ciebie. Ja z tobą gotów jestem pójść na koniec świata. Ale obowiązkiem moim jest również przestrzec cię przed tem, co ci zagraża. Wiem od tłómacza, że Foguda odległą jest o całe trzy dni drogi, a weź pod uwagę, że nie mamy zwierząt wierzchowych, i będziemy musieli pieszo przedzierać się przez dziewicze lasy i bagna, wśród okolic zupełnie nam nieznanych.
— Tłómacz wskazał mi kierunek i opisał ogólnikowo drogę; to wystarczy.
— Chcesz sprowadzić mieszkańców Fogudy tutaj?
— Tak. Foguda leży wbok od drogi, którą przybędzie tutaj Ibn Asl. My z tamtejszymi Gokami zaczaimy się i zaczekamy, aż nas ominie, poczem pójdziemy jego śladami aż tu i w chwili, gdy urządzi atak na wieś, natrzemy na niego z tyłu.
— Bardzo to ładnie, ale w jaki sposób wytłómaczysz to wszystko Gokom, skoro nie znasz ich języka!
— Jakoś to się zrobi. Może bodaj jeden znajdzie się między nimi, który umie cośkolwiek po arabsku; zresztą nauczyłem się już kilku słów, i te przy pomocy gestykulacyi może mi wystarczą.
— A no, jeżeli tak, to niema czego zatrzymywać się tu dłużej, Czeka nas nielada marsz przez trzy dni. Pytanie tylko, co będziemy jedli w drodze?
— Znajdą się przecie jakieś owoce, jakaś zwierzyna; zresztą zjedliśmy wczoraj tyle, że powinniśmy być co najmniej przez dwa dni syci.
Nie oglądając się nawet ku wsi, ruszyliśmy w drogę. Zaledwie jednak uszliśmy kilkaset kroków, usłyszałem poza sobą coś, jakby czmychanie psa, który stracił ślad swego pana. Obejrzałem się, przygotowując karabin do strzału. Ktoś szedł śladami naszymi. Po chwili przekonaliśmy się, że nie było się czego obawiać, bo prześladowcą naszym był Selim. Rozpuścił on nogi długie, jak kilometry, i wołał:
— Stój, effendi! Dokąd uciekasz?
— Powiedz raczej, dokąd idziesz ty?
— Chcę iść z wami! — odparł, zatrzymując się koło nas.
— To zupełnie zbyteczne; zostań sobie z Bogiem tutaj.
— Jakto? nie chcesz mię wziąć, mnie, najdzielniejszego bohatera?
— A ciebie, ciebie, bo zawsze przynosisz nam nieszczęście, ilekroć tylko wybierzesz się z nami.
— Na Allaha, effendi! nie mów tak! Toż błogosławieństwo towarzyszy wszystkim moim krokom.
Dokąd chcecie iść? dlaczego uciekliście wczoraj ze wsi?
— Bo spotkała mię niewdzięczność,
— Och, to prawda. Wszyscy asakerzy żałują cię i pocieszają się jeszcze, że wrócisz. Ja wstałem najwcześniej, aby ciebie odnaleźć, bo masz we mnie jedynego obrońcę i opiekuna. I na szczęście znalazłem cię, znalazłem!
— Poto, żeby pożegnać się ze mną natychmiast.
— Nie, effendi! pójdę z wami.
— A ja ci rozkazuję wrócić do reisa effendiny. Będziemy mieli w drodze i tak wiele niebezpieczeństw, a ty sprawiałbyś nam tylko kłopot na każdym kroku.
— Mów, co chcesz, nie ustąpię. Odpędzisz mnie, a ja za wami zdala podążę... i co mi zrobisz?
Na moje nieszczęście Ben Nil ulitował się nad Selimem i począł mię prosić, bym zabrał drągala tylko ten jeden ostatni raz.
Cóż było począć? Gałgan, mimo wszystko, był wierny i przywiązany, jak pies, ale niósł ze sobą pech, pech na każdym kroku! Będąc zresztą pewnym, że mimo mojego zakazu, pobiegnie za nami, zgodziłem się.
— Ostatecznie, niech tam... aczkolwiek jestem najświęciej przekonany, że wpakujesz nas znowu w jakąś biedę. Pamiętaj jednak, że musisz stosować się do moich rozkazów jak najściślej.
— Ależ chętnie, effendi! — zapewniał, kładąc rękę na sercu. — Uczynię wszystko, czego tylko zażądasz odemnie, tylko oczywiście nie tego jednego, abym cię opuścił.
I ruszyliśmy dalej już we trzech. Selim, który miał sążniste nogi, maszerował z początku doskonale. Niebawem jednak począł się uskarżać na kurcze żołądkowe. I nic dziwnego: kto tyle zjadł przez dwa dni, co on, mógł potem dostać boleści.
Podczas wczorajszej wycieczki przebyliśmy rzekę wbród na wołach; dziś trzeba było przejść ją pieszo, a woda sięgała nam powyżej pasa. Minęliśmy potem kąt, utworzony przez zlewające się w jedno łożysko dwa ramionia rzeki Toni i skierowaliśmy się nieco na południe od drogi, którą wedle moich przypuszczeń miał przybyć Ibn Asl. Więcej jednak ufałem kompasowi, niż wczorajszym opisom tłómacza; zdałem się zresztą na instynkt, który w swych ciągłych podróżach wyrobiłem był w sobie znakomicie. Co najważniejsze jednak, że wiedziałem, w której stronie leży Foguda.
Instynkt pomógł mi istotnie zaraz pierwszego dnia: nie natrafiliśmy na bagna, których się najbardziej obawiałem, lecz szliśmy przez niezmierne lasy tamaryndowe. Drzewa rosły tu niezbyt gęsto, więc grunt był suchy, gałęzie zaś w dostatecznej mierze osłaniały nas przed żarem słonecznym.
Po drodze trafiliśmy na małe, bagniste jezioro, na którem upolowałem kilka ptaków, by je wieczorem upiec na kolacyę. Przed samym zachodem słońca doszliśmy do krańców lasu. Tu zaczynała się wypalona w słońcu prerya, która, jak przypuszczałem, nie powinna była być zbyt rozległą w okolicach, tak silnie nawodnionych bagnami i rzekami. I istotnie przeszliśmy ją, zanim się jeszcze zmierzchło, dotarłszy do drugiego lasu.
Tu rozłożyliśmy się na nocleg, ale nie u samego skraju lasu, aby ogień nie był widoczny z preryi, lecz weszliśmy nieco w głąb. Suchych drew było podostatkiem, rozpaliliśmy więc ognie i zajęliśmy się skrzętnie przyrządzeniem wieczerzy. Jakkolwiek nie posługiwaliśmy się wcale podręcznikiem pani Ćwierczakiewiczowej, kolacya smakowała nam wybornie. Pokładliśmy się następnie spać, ale nie wszyscy naraz: każdy z nas musiał czuwać kolejno przez dwie godziny, a więc pozostawało nam sześć godzin na wypoczynek. Raniutko zjedliśmy resztę pozostałej od wieczerzy... pulardy i poszliśmy dalej.
Niestety, dzień ten nie był tak szczęśliwy, jak poprzedni, natrafiliśmy bowiem znowu na okolicę bagnistą i jakby wymarłą zupełnie. Wprawdzie widziałem tu od czasu do czasu jakiegoś ptaka, ale zastrzelić go było trudno z powodu niezwykłej płochliwości.
Do wieczora nie upolowaliśmy nic, i trzeba było położyć się spać na głodno. Selim wzdychał ustawicznie i zasnął dopiero wówczas, gdy go zapewniłem, że jutro będziemy mieli więcej szczęścia w polowaniu.
Obietnicę tę uczyniłem w najlepszej wierze, ale, niestety, dotrzymać jej nie mogłem. Do południa brnęliśmy przez bagna, nie znalazłszy ani drzew owocowych, ani zwierzyny. Z kolei ja teraz wzdychałem, jak wczoraj Selim, i wytężałem wszystkie siły w kierunku zdobycia czegokolwiek do zjedzenia.
Gdybym był nie zwracał uwagi na zrzędzenie nieszczęsnego syna Wschodu, byłbym uniknął wielu nieprzyjemności. Był z niego jednak tęgi żarłok, nudził więc mię i niepokoił co krok. Nadeszło południe, a wedle moich obliczeń powinniśmy byli dostać się do Fogudy jeszcze przed zachodem słońca. Pocieszałem go tem, ale, niestety, otrzymywałem jedną i tę samą odpowiedź: Umieram z głodu!
I Ben Nil był już mocno wyczerpany, bo — rzecz prosta — również nic nie miał w ustach od wczoraj rana, a droga przez bagna była bardzo forsowna i uciążliwa. Wprawdzie dzielny ten chłopiec nie skarżył się wcale, ale właśnie dlatego było mi tem bardziej żal biedaka. Cóż jednak począć w dziewiczym lesie, gdy zwierzyny ani śladu! Doprawdy ogarniała mię rozpacz.
Aż oto, ku miłemu naszemu zdziwieniu, usłyszeliśmy znany mi dobrze głos: „Karnuk, karnuk, karnuk!"
— Będziecie mieli co jeść — rzekłem, — i to niebawem!
— Co? skąd? — zapytał niedowierzająco Selim.
— Słyszeliście w tej chwili głos karnuka, a gdzie on się znajduje, tam niezawodnie być musi i inne ptactwo. Chodźmy naprzód, ale bardzo ostrożnie.
Karnuk jest ptakiem z rodziny żórawi. Głos jego brzmi: „karnuk-nuk-nuk", i stąd pochodzi jego nazwa, przez Arabów nadana. Przypuszczałem, że w pobliżu znajduje się woda stojąca, a więc i ptactwo błotne być tam musi.
I istotnie natrafiliśmy niebawem na wolną przestrzeń między dwoma ścianami lasu, stykającemi się z sobą pod kątem prostym. Na przestrzeni tej znajdowało się nieduże błotniste jezioro, którego brzegi, zarośnięte trzciną, sięgały aż po las. Zdjąłem karabin z ramienia, by, skradłszy się pocichu nad brzeg, upolować jakiego ptaka.
— Czy i ja mogę pójść z tobą, effendi? — zapytał Ben Nil. — Wiesz, że wcale nieźle strzelam.
— Dobrze, chodź!
— I ja pójdę! — dorzucił Selim. — Przed mojemi kulami drży wszelka zwierzyna.
— I ucieka, wcale nie postrzelona... Nie, Selimie, zostaniesz tutaj, na krawędzi lasu, i to będzie o wiele korzystniej. Tylko pamiętaj! nie ruszaj się z miejsca, abyśmy potem nie tracili czasu na szukanie ciebie. Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem, effendi. Będę tu stał, jak mur. Masz zresztą moje przyrzeczenie, że każdy twój rozkaz wypełnię co do joty. Tylko spraw się dzielnie i przynieś co do zjedzenia.
Obaj z Ben Nilem poszliśmy ostrożnie, okrążając naokoło bagno, aż niemal na drugą jego stronę, skąd przez lukę w zaroślach trzcinowych otwierał się widok na wodę. I istotnie spostrzegliśmy na wodzie dwa wspaniałe żórawie, że jednak były stare i do jedzenia nieprzydatne, dałem im spokój, skradając się dalej, gdzie bujała na fali para młodych dzikich gęsi. Sudańczycy nazywają te rosłe, tęgie ptaki zikzakami, a to dlatego, że wydają one głos „zik-zak".
Gdyśmy się chyłkiem zbliżali w ich kierunku, nagle wzmiankowane żórawie, które były od nas dość już daleko, zerwały się i pofrunęły ponad jezioro, a następnie ponad naszemi głowami.
— Co to? — spytałem pocichu Ben Nila, zatrzymując się wśród trzciny. — Ktoś wypłoszył żórawie? Ktoby to był, u licha?
— Może spostrzegły nas i ulękły się.
— W takim razie uciekałyby w przeciwną stronę, nie zaś ku nam.
— Ach, wiem! zapewne wypłoszył je Selim.
— Możliwe i to. Chodźmy dalej!
W kilka minut później znaleźliśmy się w niewielkiej odległości od dzikich gęsi i, stanąwszy za krzakiem, wycelowaliśmy broń — Ben Nil w jedną, ja zaś w drugą sztukę. Strzały padły prawie jednocześnie, a były obydwa celne. Końcem lufy przyciągnąłem natychmiast zdobycz do brzegu, a Ben Nil zauważył z widoczną radością:
— No, nareszcie będzie co jeść, i Selim przestanie nas nudzić.
Zabrawszy ptaki, skierowaliśmy się z powrotem naokoło maijeh do miejsca, gdzie czekał Selim. Jakież jednak było nasze zdziwienie, gdy, podszedłszy bliżej, nie znaleźliśmy go tu, Ben Nil ozwał się:
— Mimo przyrzeczenia, nie usiedział drągal i poszedł ku maijeh, by płoszyć nam zdobycz.
Było to zupełnie możliwe i prawdopodobne, wobec czego szukałem śladów, wiodących do maijeh, ale napróżno, — widocznie nie poszedł w tym kierunku. Natomiast uwagę moją zwróciły powyginane gałązki w poblizkich krzakach.
— Poszedł do lasu — zauważyłem, — ale po co? Dziwi mię zresztą, że był o tyle odważny...
Ledwiem wypowiedział te słowa, gdy natychmiast otrzymałem odpowiedź jak najmniej, a raczej wcale nie spodziewaną. Oto z krzaków wybiegło naraz kilku ludzi z podniesionemi kolbami... Chciałem się cofnąć; niestety, było zapóźno. Jedno uderzenie, a rozciągnąłem się jak długi na ziemi, tracąc odrazu przytomność.
Ocknąwszy się po niejakim czasie, spostrzegłem, jak przez mgłę, siedzące obok jakieś postacie. Głowa bolała mię okropnie. Odruchowo chciałem sięgnąć ku niej ręką, niestety jednak uczułem się skrępowanym, jak tyle już razy w życiu. Dziwię się dziś jeszcze, że biedna moja głowa wytrzymała tyle ciosów w ciągu rozmaitych przygód.
— Pies ma oczy otwarte — ozwał się ktoś tuż koło mnie, — a zatem żyje, co mię naprawdę cieszy.
Głos ten wydał mi się przytłumionym, jakby pochodził z za ściany; pomimo to stwierdziłem, że nie był mi obcy... Usiłowania atoli moje, aby przypomnieć sobie, gdzie i kiedy go słyszałem, okazały się daremnemi; zmysły wskutek potężnego uderzenia kolbą w głowę miałem w połowie sparaliżowane.
— Gdybyście byli go uśmiercili — brzmiał znowu ten sam głos; — byłaby to niepowetowana szkoda...
No, ale na szczęście żyje, i nareszcie będę miał przyjemność sprawić mu taką śmierć, na jaką tyle razy zasłużył; uprzyjemnię mu odpowiednio ostatnie chwile. Zawsze mi się wymykał, ale tym razem niedoczekanie jego!
Teraz dopiero poznałem, kto był autorem tych... czułych słów...
Ibn Asl! W jego to ręce wpadłem tak sromotnie!
Zamknąłem oczy natychmiast, i to nie z trwogi lub grozy, lecz dlatego, by mieć przez pewien czas spokój dla odzyskania równowagi nadwyrężonych zmysłów i zebrania myśli. Niestety, skoro zamknąłem oczy, opanowało mię nanowo ciężkie odrętwienie, czy sen, sam dobrze nie wiem. Zbudziwszy się powtórnie, uczułem jeszcze okropniejszy ból w głowie, ale natomiast wróciła mi pewność siebie i spokój wewnętrzny, jakgdyby się nic szczególnego ze mną nie stało.
Odchyliłem powieki ostrożnie, ażeby, jak przez szpary, rozejrzeć się ukradkiem w sytuacyi. Był jeszcze dzień. Leżałem na skraju lasu, w tem samem miejscu, gdzie mię obezwładniono. Obok mnie z prawej strony leżał na ziemi Ben Nil, z lewej Selim, obaj skrępowani, jak barany. Naprzeciw siedział Ibn Asl, ani na chwilę nie spuszczając ze mnie oczu; poza nim biwakowali w zbitej grupie biali łowcy niewolników, a w pewnem oddaleniu znajdowali się Djangowie. Jedni z nich odpoczywali w trawie, a inni siodłali woły, z których znaczna liczba przeznaczona była do dźwigania powrozów, kajdanów i jarzem dla niewolników. Narzędzi tych miał Ibn Asl podostatkiem.
— Otwórz-no, psie, lepiej parszywe powieki! — krzyknął z wściekłością rabuś niewolników. — Sądzisz, żem ślepy i nie widzę, co robisz?
Nie chcąc dawać mu sposobności do dalszego znieważania mnie, otwarłem oczy i ujrzałem w ręku łotra zamaszysty bykowiec, zrobiony ze skóry hipopotama.
— Allah wysłuchał nareszcie moich modłów — rzekł, uderzając mię bykowcem, — i mam cię, psie jeden, mam, a nie puszczę, aż zdechniesz! Ale zanim zdechniesz, czy wiesz, co cię czeka?
— Wiem — odparłem spokojnie, — wolność!
— Co? drwisz jeszcze? — krzyknął, uderzając mnie poraz drugi tak, że długo potem czułem na ciele bolesną pręgę. — Mówiłem ci już kilkakrotnie, co cię czeka z mej ręki... Niestety, potrafiłeś uciec. Teraz nie łudź się! Na zadatek tych przyjemności obetnę ci powieki, abyś nie mógł pokrzepić się snem i konał powoli, ale długo... o, bardzo długo...
— Zdaje mi się, że ty zginiesz wcześniej, a dusza twoja powędruje na wieczne męki, takie same, jakiemi grozisz mnie w tej chwili.
Odważyłem się na wypowiedzenie tej groźby, bo jakiś tajemny głos wewnętrzny mówił mi, że i tym razem ujdę szczęśliwie z rąk łotra. Wogóle, jak zawsze, tak i teraz nie rozpaczałem, pokładając niepłonną nadzieję w Bogu, a pozatem we własnej bystrości umysłu i sile organizmu. Wiedziałem też doskonale, że łotr nie zechce mię okaleczyć teraz, bo przeszkadzałoby mu to w marszu, a zamiarem jego było maltretowanie mię przez czas dłuższy.
— Psie! — krzyknął rozjuszony, — gdybym tylko jedno powiedział słowo, wiłbyś się teraz w śmiertelnych podrygach. Ale nie mam ku temu ani czasu, ani ochoty. Przedewszystkiem sprawię ci jedno przyjemne widowisko, mianowicie będziesz naocznym świadkiem rozpaczy i nieszczęścia tych, za którymi tak zawzięcie obstajesz. Ich ból będzie twoim bólem... A co do groźby, jakobym ja prędzej miał zginąć, to nie łudź się słodko. Wiem dobrze, w czem pokładasz nadzieję, ale to ci się wcale nie uda.
— Nic nie wiesz, nic! — draźniłem go umyślnie, by dokończył tego, co zaczął.
— Ależ wiem — odparł szyderczo. — Schwytałeś mego posłańca, szejka Djangów, i od niego dowiedziałeś się o moich planach. Zdobyliście moją seribę, a następnie razem z Borami przybyliście przez maijeh Semkat do Goków, by ich ostrzedz przede mną.
— Śniło ci się! — przerwałem mu, naumyślnie zaprzeczając, by mówił dalej.
— Wcale nie śnię i wiem, co mówię. Twój mądry Selim opowiedział mi wszystko ze ścisłą dokładnością. Poróżniłeś się z reisem effendiną i dlatego opuŚciłeś Wagundę, zamierzając na własną rękę zdobyć pomoc w Fogudzie. No, alem na szczęście pośpieszył się i przybyłem tu o wiele wcześniej, niż obliczałeś. Dowiedz się więc, że powziąłem zamiar zniszczyć nietylko samą Wagundę, ale i Fogudę, W tym celu ukryliśmy się tu, w lesie, ja zaś pojechałem naprzód na wywiady, gdy nagle spostrzegłem was nad maijeh, no, i tego dzielnego Selima, który ani myślał o ucieczce, choć mogła mu się doskonale udać, bo ma nogi, jak maszty okrętowe, a spostrzegł nas przecie już zdaleka; chłop zdębiał poprostu i nie ruszył się. Jeżeli wszyscy wasi wojownicy są tak mądrzy, jak on, to mi nietrudno będzie uporać się z nimi. Twój Selim, schwytany nagle, wyśpiewał mi wszystko, jak ptaszek, no, i wystarczy to chyba, abyś był pewny, że wiem wszystko. Teraz ruszymy na Fogudę, aby ci dać sposobność przypatrzenia się polowaniu na niewolników; a to, co zobaczysz, niech będzie dla ciebie wstępem do powolnej i przyjemnej... śmierci.
Wstał i dał ręką znak swoim ludziom do wymarszu. Ponieważ w tej chwili wszyscy byli zajęci i nie uważali na nas, zwróciłem się do Selima i zapytałem szeptem:
— Czemuś nie uciekał?
— Uciekał? Przecie ty sam zakazałeś mi ruszać się z miejsca, no, a ja dałem ci słowo, że będę spełniał twoje rozkazy co do joty.
— Ośle kwadratowy! Zrobiłeś szalone głupstwo. Gdybyś był, zobaczywszy zdaleka Ibn Asla, przybiegł ku nam na drugą stronę maijeh, nie my bylibyśmy w jego łapach, ale on byłby był w tej chwili naszym jeńcem.
— Ja, widzisz, możebym uciekał, ale nogi podemną uginały się okropnie... trząsłem się cały...
— Należałoby teraz te twoje nogi poucinać i wrzucić do maijeh... A po jakiego licha wygadałeś się przed nim tak szczegółowo?
— Mógł mi przecie zagrozić śmiercią...
— Jesteś idyota! Jeżeli cię nie wyratuję z tych opałów, to będziesz powieszony, mimo przezacnych twoich zeznań!
— Czy jednak, mój najdroższy effendi, możliwe to jest, abyś mię ocalił?...
— Ja nigdy nie tracę nadziei... Módl się do Allaha, aby...
Zamilkłem, bo właśnie w tej chwili zbliżało się ku nam kilku asakerów, aby nas zabrać w drogę.
Ibn Asl wogóle tak się urządził, aby Djangowie nie zetknęli się ze mną, bo się oczywiście obawiał, abym im nie powiedział, że ich szejk przeszedł na naszą stronę.
Kazano mi wstać i włożono na kark tak zwaną szebah. Są to ciężkie drewniane widły, które zakładają niewolnikom na karki, przymocowując z przodu wpoprzek drąg, tak, że uwięziony w ten sposób człowiek znajduje się jak w jarzmie. Dla mnie wyszukano najtęższe z tych narzędzi, lecz widocznie i to nie zadowolniło Ibn Asla, bo kazał mi założyć na ręce kajdany z krótkim łańcuchem. Dwom moim towarzyszom dano tylko szebah na szyję, łańcucha zaś im oszczędzono.
Podczas nakładania okowów starałem się przez wyprężenie mięśni pogrubić rękę, czego oba zajmujący się mną draby nie spostrzegli, zakładając mi obrączki o wiele przestronniejsze, niżby były stosowne, gdybym się był nie uciekł do sposobu. To zostawiło mi bodaj iskierkę nadziei uwolnienia się z więzów.
Wyruszyliśmy. Pewna część zdolnych szybkobiegaczy została wysłana naprzód, jako służba wywiadowcza. Za nimi maszerował oddział Djangów, dalej Ibn Asl z białymi asakerami, a na samym końcu reszta Djangów. Przeważna część tych ludzi jechała na wołach. Dwoje jucznych zwierząt dźwigało namiot Ibn Asla.
Do mojej szebah przymocowany był spleciony w kilkoro rzemień, drugim końcem uwiązany do siodła Ibn Asla. W ten sposób zmuszony byłem wlec się za swoim wrogiem, jak dawni brańcy polscy na arkanie za Tatarami w jassyr. Ben Nil i Selim szli tak samo uwiązani do siodeł dwu asakerów.
Byłem przekonany, że skoroby tylko Djangowie dowiedzieli się, jak się ma rzecz cała, z pewnością nie byliby tak usłużni dla obecnego swego przywódcy i dobrzeby się namyślili, co robić, w rezultacie zaś pewnieby nas uwolnili. Postanowiłem tedy przy najbliższej sposobności ostrzec ich przed Ibn Aslem, mimo niebezpieczeństwa, jakie mi w tym wypadku groziło.
Ale jak to uczynić, skoro nie znam ich języka? Zebrałem tedy w pamięci cały, bardzo szczupły niestety, zapas wyrazów i ułożyłem je w odpowiednie zdania, aby przy sposobności zrobić z tego użytek.
Ciągnęliśmy już z godzinę przez otwarty teren, gdy na horyzoncie zamajaczył znowu las, skąd powrócił jeden z wywiadowców z jakąś wiadomością do komendanta Djangów. Ten ostatni zwrócił się natychmiast do Ibn Asla i mówił coś w języku Djangów, którym, jak się okazało, Ibn Asl władał doskonale.
Kiedy Djangczyk wracał do swego oddziału, zawołałem do niego:
— Ibn Asl anacz rem badd ginu szejk kador, szejk and wird afod ran.
Słowa te w języku Djangów i Nuerów oznaczały mniej-więcej: „Ibn Asl to wyrafinowany łotr. Chciał on zamordować twego szejka. Szejk jest teraz u nas, jako nasz przyjaciel.“ Więcej mówić nie mogłem, bo Ibn Asl pociągnął za rzemień z taką siłą, że upadłem na ziemię.
— Milcz, psie! — krzyknął, pieniąc się z wściekłości, — bo ci gębę posiekam.
I uderzył mię bykowcem po głowie, poczem wydał Djangczykowi rozkaz natychmiastowego oddalenia się.
Djangczyk usłuchał go z wielką uniżonością, co świadczyło, że słów moich wcale nie wziął pod rozwagę, gdyż w przeciwnym razie byłby okazał bodaj cień niechęci dla opryszka.
— Jeżeli tylko raz jeszcze zaczepisz swą mową Djangów — wybuchnął gniewnie Ibn Asl ku mnie, — to otrzymasz knebel!
Łotr nie żartował wcale, wobec czego postanowiłem nie drażnić go, bo knebel w czasie marszu. to niebardzo pożądana przyjemność.
Wieczór się zbliżał, gdyśmy weszli do wspomnianego lasu, w którym z powodu gęstego zadrzewienia panował już mrok. Przedzieraliśmy się przez gąszcze przeszło pół godziny, aż znaleźliśmy się znowu na otwartej przestrzeni. Robiło się już ciemno, a oddział nasz mimo to maszerował dalej i dopiero około godziny ósmej zatrzymał się, bo i straże przednie znaleźliśmy już na wypoczynku. Wnioskowałem stąd, że jesteśmy niedaleko wsi Fogudy — celu napastniczych planów Ibn Asla.
Mimo zmroku, spostrzegłem, że oddział nasz umieścił się wśród krzaków i rozpoczął przygotowania do napadu.
Nas, jeńców, odwiązano od siodeł, a natomiast skrępowano nam nogi, wskutek czego musieliśmy się pokłaść na ziemi; z powodu nieszczęsnej szebah było to dla nas istną męczarnią. Trzej asakerzy usadowili się koło nas na warcie.
Łowcy niewolników podczas obozowania zachowywali się bardzo cicho. Przywiązano woły do krzaków lub do palików, wbitych w ziemię, przygotowano powrozy, kajdany i łańcuchy, a ognia tym razem Ibn Asl wcale nie rozłożył, z czego się domyśliłem, że napad na biednych, bezbronnych czarnych ma nastąpić wkrótce.
Prażyłem sobie mózg, wysilając się na wymyślenie dla nich jakiegoś sposobu ratunku, a przynajmniej ostrzeżenia ich przed grożącem niebezpieczeństwem. Udać się do wsi oczywiście nie mogłem; ale gdyby choć ostrzec ich, zaalarmowawszy głosem. Na razie postanowiłem w tym celu krzyczeć. Ale w ten sposób postawiłbym na jedną kartę własne życie... Własne życie?... Hm... możeby je poświęcić... Co znaczy śmierć jednego człowieka wobec rzezi setek ludzi? Pytanie tylko, czy przedsięwzięcie moje odniosłoby jaki skutek. A z drugiej strony — czy wolno: mi narażać życie tutaj dla mieszkańców Fogudy, podczas gdy przydać się ono może potem dla Wagundy i oddziału reisa effendiny? i
Była to okropna dla mnie chwila, bo nie wiedziałem, co ostatecznie wybrać, a w dodatku byłem obezwładniony i niezdolny do żadnego czynu.
Niebawem Djangowie wyruszyli naprzód, a w pewnem oddaleniu za nimi biali asakerzy. Na miejscu pozostali tylko trzej nasi dozorcy i kilku innych dla strzeżenia wołów.
Czas naglił do zdecydowania się, co czynić. Gdybym miał wolną bodaj jedną rękę! Niestety, wysiłki w celu uwolnienia się były bezowocne, bo ręce z powodu upału i nacisku żelaza nabrzmiałymi, a raczej spuchły. W kwadrans po odejściu pierwszego oddziału niepokój mój wzrósł do najwyższego stopnia. Nie mogłem już dalej wytrzymać i postanowiłem krzyczeć, — krzyczeć tak głośno, by zagrożeni czarni usłyszeli mię. Przyłożyłem tedy ręce do ust nakształt trąby, nabrałem w pierś powietrza i wydałem z siebie tak przeraźliwy wrzask, że wśród stworzeń leśnych powstał istny popłoch. Powtórzyłem to kilka razy — i zdziwiło mię zachowanie się strażników, którzy ani drgnęli, nie zapobiegając nawet powtórzeniu się mych krzyków.
Po chwili dopiero jeden z nich wybuchnął szyderczym śmiechem:
— Sądziłeś, głupcze, że Ibn Asl nie przewidział tego, co zechcesz uczynić? O, on ciebie zna doskonale i wiedział z góry, że spróbujesz tej sztuki. Aby to zaś uniemożliwić, zostawił cię tutaj. Do wsi będzie conajmniej godzina drogi; krzycz więc, jeżeli ci to sprawia przyjemność, a dodam jeszcze, że to już ostatnia w twojem życiu przyjemność.
Ubodły mię nieco te kpiny, ale też kontent byłem, że krok mój nie pociągnął za sobą przykrych dla mnie następstw. Foguda nie mogła być uratowaną, ale przynajmniej na wszelki wypadek spełniłem obowiązek swój i, mając czyste sumienie, mogłem bodaj trochę się uspokoić, oczywiście jednak nie co do smutnego losu czarnych, którym w tej chwili groziła straszna katastrofa.
Upływały kwadranse.. godziny... Po gwiazdach mogłem wnioskować, że było około jedenastej, gdy w stronie południowej ukazała się na niebie łuna pożarna.
— Hamdulillah! Już! — zauważył jeden z naszych dozorców; — zaczęło się wykurzanie szczurów!
— Spalicie ich? — zapytałem, drżąc z przerażenia.
— Eee! — zaśmiał się, — widocznie nie masz pojęcia o połowie niewolników.
— Nie jestem przecie łowcą...
— W takim razie opowiem ci, jak się to odbywa.
— Milcz! Nie chcę o tem słyszeć!
— Hola! któżto ci dał prawo rozkazywania mnie? Otóż, mimo twego sprzeciwu, nie będę milczał; mówić będę, co mi się podoba, a podoba mi się właśnie dręczyć cię opowiadaniem, jak to się żywcem smaży niewolników.
Nie dałem na to odpowiedzi, a łowca ciągnął dalej:
— Wiadomo ci, że wioski murzyńskie w tych okolicach obwiedzione są częstokołami. Ogrodzenie takie jest zazwyczaj bardzo suche i dlatego pali się doskonale. Owóż łowcy, opasawszy wieś naokoło, zapalają w kilku miejscach ów parkan, który w przeciągu kilku minut staje cały w płomieniach. Stąd pożar przenosi się niebawem na dachy chat, zbudowanych z trzciny. Czarni, zbudzeni nagle ze snu, szukają ratunku w ucieczce, oczywiście nie wszyscy, bo starcy i dzieci nie mają sił ku temu i muszą się spalić. Młodzi zaś i silni, a tacy właśnie dla nas stanowią pożądany towar, w kilku skokach przedzierają się przez płonące ogrodzenie i tu, nazewnątrz już wioski, nie widząc nic w ciemności, gdyż wzrok mają przytępiony światłem płomieni, wpadają z łatwością w ręce łowców, poczem wiąże się ich przyzwoicie, i sprawa skończona. Gdyby zaś który stawiał opór, to go w łeb, aby już nie wstał z ziemi.
— Milcz! — przerwał mu Ben Nil. — Jesteście dyabłami, nie. ludźmi!
— Dobrze mówisz — zaśmiał się opowiadający; — wy sami przekonacie się niebawem, że jesteśmy dyabłami, tylko że was czeka o wiele ciekawszy los, niż tych czarnych, którzy znajdują śmierć od pchnięcia nożem, albo wśród płomieni. Co do złowionych niewolników, powinni oni raczej cieszyć się, że odtąd troszczyć się o nich będą ich właściciele, dając im jeść i utrzymując swoim kosztem; przynajmniej nie potrzebują już dbać o siebie i starać się o pożywienie.
— Czy to prawda, że niektórych rzucają w ogień? — spytał Ben Nil, przyczem na samą tę myśl przerażeniem zacisnęło mu się gardło.
— Rozumie się — odparł dozorca cyniczno-szyderczym tonem. — Baby i dzieci, które zdołały się uratować, pędzimy potem hurmą w ogień, i kwita. Dzieci poniżej pięciu lat i dorośli powyżej trzydziestu nie są nam potrzebni, bo nikt takich kupować nie chce. Co z nimi robić? strzelać? Szkoda prochu! lepiej niech się spalą...
W ten sposób drab opowiadał bez ustanku, a ja nie miałem sposobu zmusić go do milczenia. W południowej stronie łuna coraz się rozszerzała, aż wreszcie stało się widno i tutaj, wśród nas, jak o świcie. Płonęła już cała wieś, która, jak sądziłem z rozmiarów ognia, była zapewne bardzo wielka.
Północ minęła już dawno, gdy przybyli dwaj asakerzy z rozkazem do naszych strażników:
— Ibn Asl chce tym przeklętym psom pokazać, jak znakomity ma połów. Prowadźcie ich do Fogudy.
Na ten rozkaz uwolniono nam nogi z więzów i pociągnięto za sobą. Łuna pożarna poczęła już przygasać, ale mimo to było widno o tyle, że rozeznałem dobrze okolicę. Minąwszy krzaki, weszliśmy na wolną uprawną przestrzeń, której plony miały pozostać niezebranymi, bo nie było już komu myśleć o nich. Po trzech może kwadransach zbliżyliśmy się do wsi, a właściwie do wielkich kup popiołu, dymiących, jak spokojne wulkany. Łowcy niewolników rozłożyli na zewnątrz pogorzeliska wielkie ognie i zgromadzili tu łup, składający się z mnóstwa ludzi i zwierząt. Murzyni bowiem trzymają zazwyczaj swój dobytek na wolnem miejscu poza wsią, wobec czego bydło dostaje się bez trudności w ręce łupieżców, a przedstawia ono dla łowców niepospolitą wartość; dobrze odżywiona sztuka ceniona jest bardziej, niż najroślejszy murzyn.
Połów Ibn Asla był wcale niezły; bydła rogatego spędzono więcej, niż sto sztuk, owiec zaś cztery razy tyle.
A ludzie? Gdybym był w tej chwili miał wolne ręce, Ibn Asl musiałby był paść trupem na miejscu.
Wprawdzie nieskory jestem do przelewania krwi ludzkiej, ale w owej chwili, gdy patrzyłem na dzieło strasznej zbrodni, byłbym bez wahania udusił łotra na śmierć.
Pomiędzy dwoma ogniskami leżeli nieszczęśliwi, którzy tak niedawno jeszcze odpoczywali w swych chatach, nie przeczuwając smutnego losu, jaki ich spotka! Poukładano ich, jak snopy na klepisku, jednego obok drugiego — osobno mężczyzn, a osobno kobiety i dzieci. Pomiędzy rzędami przechadzali się tam i z powrotem asakerzy, wywijając w powietrzu skórzanymi batogami. Jeńcy powiązani byli wszyscy, gdy jednak który z nich poruszył się tylko, otrzymywał natychmiast w nagie oczywiście ciało uderzenie tak silne, że krew tryskała strumieniem. Nie mogłem patrzeć na to i odwróciłem się; to samo uczynił Ben Nil i Selim.
Ibn Asl zajęty był około grupy dzieci, szacując je i wybierając, co roślejsze a zdrowsze. Spostrzegłszy, że odwróciliśmy się od widoku jeńców, przybiegł ku nam, wskazał sterczące z ziemi pale, które służyły do przywiązywania bydła, i rzekł:
— Widzę, że psy nie chcą patrzeć na moje dzieło i odwracają się. Przywiązać ich więc do tych palów w ten sposób, by mieli przed sobą szereg jeńców, a jeżeli zechcą zamykać oczy, to nie żałujcie batoga, dopóki ich nie otworzą!
Rozkaz ten wykonano w tej chwili, przywiązując nas do wspomnianych pali. Po prawej mojej stronie dymiło rumowisko spalonej wsi; widziałem tu wyraźnie wśród zgliszczów wielką liczbę napół zwęglonych ciał ludzkich... Nalewo ode mnie garnęła się do kupy wylękniona trzoda, której Djangowie pilnie strzegli.
Wprost leżały szeregi niewolników, jęczących, jak potępieńcy, a wśród nich uwijali się asakerzy, niby szatani bezlitośni a okrutni!...
Ibn Asl ukończył przegląd spędzonej dziatwy. Jednostki zdolne do transportu i przedstawiające jakąkolwiek wartość pozostawiono w spokoju, a inne, które uznane zostały przez niego za niezdatne, odrzucono powiązane na bok, jak drewna lub kamienie...
Nie mogłem wiedzieć jeszcze, co łotr zrobi z tym „Wysortowanym towarem". Przypuszczałem nawet, że uwolni maleństwa od pęt i puści na cztery wiatry. Niestety, złudne to było mniemanie! W tej chwili bowiem Ibn Asl wydał jakiś rozkaz swoim ludziom, którzy, ku przerażeniu memu, dobyli noży... Domyśliłem się, co ma nastąpić; ryknąłem na ten widok tak strasznym głosem, jakiego jeszcze nigdy w życiu pierś moja nie wydała, i zamknąłem oczy. Atoli... uderzenia batem zmusiły mię do ponownego ich otwarcia. Lecz oto...
było już po wszystkiem; z gromady dziatwy nie żyło już ani jedno, mordercy zaś obcierali ociekające krwią noże...
Rodzice pomordowanych podczas tej sceny wydawali z siebie głosy nadludzkiej iście rozpaczy, szamocąc się gwałtownie, by uwolnić się ze swych więzów i biec na ratunek niewinnym dzieciom, — a w rezultacie spotkały ich potężne uderzenia szpicrut i batogów, tak, że krew oblewała ich ciała...
Nieszczęśliwi!..
Nieszczęśliwsi jednak byli ci, którzy batogami uspokoić się nie dali... Zakłuto ich wszystkich co do jednego.
Czułem w sobie ból nie do opisania. Drżałem na całem ciele — nie z trwogi, lecz z oburzenia na to niesłychane okrucieństwo. Czyniłem sobie przytem gorzkie wyrzuty. Wszak zdarzała mi się już sposobność zgładzić tego łotra, a ja, naiwny, oszczędzałem go. Jakże mi teraz było żal tej mojej pobłażliwości! Dlaczego nie uśmierciłem draba, który nie powinien był istnieć wśród ludzi? — I przysięgałem teraz w duchu, że przy najbliższej sposobności obejdę się zupełnie inaczej z potwornym mordercą dzieci.
Lecz okrucieństwom nie było jeszcze końca. Oto Ibn Asl rozpoczął z kolei przegląd jeńców dorosłych. Tu również zakłuwano na miejscu wszystkich, uznanych przez niego za niezdatnych. Ścisnąłem zęby, by nie wybuchnąć potokiem przekleństw i złorzeczeń, ale oczy miałem otwarte, jednak nie z obawy przed batem, ale żeby być już do końca świadkiem potwornej rzezi.
Skoro Ibn Asl uporał się z „szlachetną" swoją robotą, przyniesiono łańcuchy, okowy i opisane przeze mnie poprzednio jarzma czyli szebah. Jeńcy bowiem powiązani byli dotychczas prowizorycznie; teraz pozakuwano ich w łańcuchy, kajdany i owe szebah w ten sposób, że mogli leżeć tylko na jednym boku, a odwrócić się dopiero wówczas, gdyby w jednej chwili spróbowali uczynić to wszyscy razem. Zachowywali się ci biedacy teraz spokojnie, wiedząc, że opór pogorszyłby tylko ich straszne położenie.
Wreszcie Ibn Asl podszedł do mnie i, drwiąc z szatańskim uśmiechem, zapytał:
— No, i jakże ci się podobało? Ładny połów? nieprawdaż? Udał się wyśmienicie, no!
Stłumiłem w sobie przemocą wzburzenie i odrzekłem zupełnie spokojnie:
— O, połów zaiste wspaniały! Pozostawiłeś przy życiu co najmniej ze dwieście głów. Jeżeli w czasie transportu uśmiercisz z różnych powodów choćby czwartą część, to i tak pozostanie ci sto pięćdziesiąt do sprzedania. Do tego dodać należy trzodę. Naprawdę zazdroszczę ci...
Warto było widzieć łotra po tych moich słowach. W innej okoliczności byłbym mu parsknął śmiechem w nos, — tak komiczną uczynił minę, posłyszawszy moją pochwałę, przyczem cofnął się krok wtył.
— Ty mi zazdrościsz? Allah czyni cuda nad cudy! Widocznie wstąpiła w ciebie jakaś inna dusza!
— Bardzo dobrze wywnioskowałeś; wstąpił we mnie inny, nowy zupełnie duch, i poznasz go niebawem.
— Czyżbyś miał chęć zostać łowcą?
— A tak. Istnieje pewien rodzaj szczególniejszych ludzi, których chcę złowić, i mam nadzieję, że mi się to jak najlepiej uda.
— Cóż to za ludzie?
— Mógłbym nie powiedzieć ci prawdy, jednak, abyś mnie nie uważał za tchórza, pozbawionego zresztą jakiejkolwiek nadziei, zdradzę przed tobą tajemnicę... Otóż pragnę złowić przedewszystkiem ciebie i twoich białych asakerów.
Ibn Asl wybuchnął głośnym śmiechem:
— Mnie i moich białych żołnierzy? A dlaczego i nie czarnych?
— Bo ci są obałamuceni przez ciebie i oszukani, wobec czego nie spotka ich ta kara, która oczekuje ciebie i twoich białych wspólników.
Łotr patrzył na mnie dłuższą chwilę świdrującym wzrokiem, następnie przystąpił bliżej, zbadał okowy moje bardzo dokładnie i, przekonawszy się, że wszystko w porządku, rzekł:
— Omal nie uwierzyłem w tej chwili, że zdołałeś uwolnić się. No, ale na szczęście tak nie jest, wobec czego gotów jestem uwierzyć, że dostałeś nagle bzika...
— Ooo! zmysły moje są zupełnie zdrowe — rzekłem, — i świadom jestem tego, co mówię.
— Tak? No, ale ja ci pokażę, w jaki sposób ja podobne...
Zamilkł nagle i począł mi się znów przypatrywać przeszywającym wzrokiem, podczas gdy ja również bystro patrzyłem mu w oczy, nie poddając się bynajmniej. Ostatnie jego słowa wypowiedziane były w przystępie gniewu. Wydobył nawet był nóż z za pasa, chcąc zapewne utopić go w mej piersi; ale się rozmyślił i, zamiast tego, uśmiechnął się szatańsko, chowając nóż napowrót:
— Mimo wszystko, jeszcze nie czas! Nie zmusisz mię do tego niczem. Mam dosyć rozumu, by odgadnąć twoje zamiary...
— Ech, ku temu zbyteczny jest jakiś wyjątkowy rozum. Mam zamiar powiedzieć ci prawdę, nic więcej.
— No, no! Żebyś nie wiem jakich wykrętów używał, nie wywiedziesz mię w pole. Uważasz się tym razem stanowczo za zgubionego i wiesz, że nie ujdziesz mej zemsty i że czekają cię takie męczarnie, jakich jeszcze nikt na świecie nie doznawał. Otóż, aby oszczędzić sobie tych męczarń i umrzeć prędko, lekką śmiercią, postanowiłeś draźnić mię, sądząc, że w przystępie gniewu skończę z tobą odrazu. Ale przeliczyłeś się w rachubie. Utrzymam cię przy życiu, aż póki nie zniszczę Wagundy i nie pochwycę kochanego twego przyjaciela, reisa effendiny. Wiem, że się kochacie, więc przyjemniej wam będzie obydwom cierpieć razem.
Położył mi rękę na ramieniu, zaśmiał się znowu szatańsko i ciągnął dalej:
— Widzisz więc, że niełatwo podejść mnie podstępem i że ani Allah, ani szatan nie wyrwą cię już z mej mocy. Jesteś zgubiony! A jeżeli ci się roi, że reis efiendina przybędzie ci na pomoc, przyjmij do wiadomości, że na Wagundę wyruszam jeszcze dzisiejszej nocy. Reis nie spodziewa się mnie jeszcze, i dlatego zaskoczę go zupełnie nieprzygotowanego. Wy trzej otrzymacie teraz posiłek, ale bynajmniej nie z litości, lecz dla dodania wam sił do uciążliwego marszu.
I odwrócił się ode mnie, by wydać odpowiednie rozkazy. Ja zaś czułem się bardzo zadowolony z tego, co mi powiedział. Byłem mianowicie pewny, że nie zabije mię jeszcze, ani też nie zechce na razie wyrządzić nam krzywdy na zdrowiu.
Dano nam następnie dla zasilenia się po kawałku mięsa i trochę wody. Mięso wkładano nam pokrajane do ust, jakbyśmy byli zwierzętami do utuczenia. Gdy najedliśmy się do syta, poodwiązywano nas od palów i w asystencyi trzech strażników odprowadzono na bok, abyśmy się pokładli na odpoczynek.
Położyłem się, odwrócony plecyma do miejsca, które było widownią strasznego mordu, aby o tem nie myśleć. Nie rozmawiałem też z towarzyszami niedoli, gdyż wiedziałem, że czekały nas za to cięgi. I oni byli widocznie tego samego zdania, bo nie zdradzali ochoty do rozmowy.
Odpoczynek nasz jednak nie trwał długo, bo zaledwie się trochę zdrzemnąłem, gdy zaczęto się przygotowywać do wymarszu. Pobudzono też niebawem schwytanych niewolników i popędzono naprzód długim łańcuchem. Za nimi poganiacze gnali zbitą w kupę trzodę. Nas trzech prowadzili asakerzy pod osobistym nadzorem Ibn Asla.
W miejscu, gdzie pozostawione były woły wierzchowe, zatrzymaliśmy się na krótko. Ibn Asl kazał przyprowadzić posiodłane woły i ozwał się:
— Ben Nil i Selim nie umieją dobrze jeździć. Jeżeli nie zdejmę im szebah, gotowi mi paść po drodze. Że jednak bardzo ich lubię i pragnę zachować przy zdrowiu, więc ułatwię im jazdę przez zdjęcie tych wideł z karku. Ty jednak, effendi, czujesz się w siodle, jak we własnym domu, i wobec tego pozostawię ci tę miłą drewnianą ozdobę. Mam nadzieję, że będziesz mi wdzięczny za ten dowód wyróżnienia z mej strony...
Słowa te, wypowiedziane z bezlitośnem szyderstwem, świadczyły, że czeka mię bardzo a bardzo uciążliwa podróż. Mimo to poddałem się losowi ze spokojem i rezygnacyą. Jedyną nadzieję pokładałem...
w wodzie. Zaraz to wytłómaczę.
Kiedy zakładano mi poraz pierwszy okowy na ręce, sądziłem, że zdołam uporać się z tem żelaziwem w sposób najprostszy, to jest wyjmę ręce, chociażbym nawet miał się pozbyć kawałka skóry. Nie wziąłem jednak w rachubę tutejszycch warunków klimatycznych. Pociłem się przecie, a ręce były ustawicznie wilgotne i obrzmiałe, — gdybym tedy chciał koniecznie uwolnić je z żelaza, należałoby wymoczyć je w zimnej wodzie. Woda więc w tym wypadku była jedynym środkiem ratunku dla mnie.
Ben Nila i Selima uwolniono od ciężkich drążków i przywiązano ich do siodeł. Również i mnie osznurowano na całem ciele. Z początku prowadzono zwierzęta wśród krzaków z wielką ostrożnością; potem wjechaliśmy na otwartą przestrzeń, gdzie zgromadził się był już cały oddział i szykował się do dłuższej drogi. Naprzód wyprawiono dwu drabów, którzy, jak się później przekonałem, znali drogę dokładnie. Za nimi w pewnem oddaleniu jechała grupa, złożona mniej-więcej z dziesięciu białych asakerów, a dalej Ibn Asl. Do jego siodła uwiązani byliśmy wszyscy trzej w ten sposób, że ja i Ben Nil musieliśmy jechać obok siebie, mając na przodzie zwycięskiego wroga, Selim zaś wlókł się za nami, również doskonale zabezpieczony. Z tego można było wnioskować, że Ibn Asl miał wcale niegłupie pomysły.
Dla mnie ta jazda była piekielnem udręczeniem. Ruchy miałem całkowicie uzależnione od ruchów rogatego wierzchowca, a przytem kark gniotło mi ciężkie jarzmo, które musiałem ciągle podtrzymywać rękoma, i to rękoma prawie zupełnie zdrętwiałemi. Za każdem potknięciem się wołu Ibn Asla owa nieszczęśliwa szebah szarpała mną nie do zniesienia boleśnie. Selim wcale nie umiał jechać wierzchem, więc zwierzę jego ciągle się kręciło to w tę, to w ową stronę i ciągnęło mię, szarpiąc znowu w tył. Doprawdy, sam dyabeł nie mógłby wymyślić gorszej dla mnie udręki.
Jeden tylko miałem sposób, aby sobie choć trochę ułatwić położenie, mianowicie — korzystając z elastyczności mięśni siedzeniowych i udowych, unosiłem się nieco w siedzeniu. Czy jednak zdolny byłby zwykły śmiertelnik utrzymać kontakt z ruchami bydlęcia, gdy w dodatku miałby skrępowane nakształt mumii członki?
Za Selimem jechała znowu część białych asakerów, a za nimi dopiero reszta bandy.
Przekonałem się w krótkim czasie, że dla mnie wybrano najgorsze bydlę, nie nadające się nietylko pod wierzch, ale nawet do przewożenia ciężarów. Czyniłem wszelkie możliwe wysiłki, by niem jakoś powodować; niestety, Ibn Asl umyślnie szarpał rzemieniem, uwiązanym do mej szebah, a z tyłu znowu asakerzy umyślnie podpędzali Selima, by mię ruchy jego bydlęcia szarpały to w tę, to w ową stronę. Jechać w ten sposób nigdy mi się dotychczas nie zdarzyło, i nie życzę sobie, aby mię podobna przyjemność kiedykolwiek jeszcze w życiu spotkała.
Była może godzina trzecia po północy, i gwiazdy rzyświecały naszemu pochodowi jasnem Światłem. Jechaliśmy ciągle wolną przestrzenią, wymijając o ile możności lasy i zarośla, prowadzeni przez dwóch przewodników, którzy doskonale znali teren, jakby to było w ich rodzinnej okolicy. Korzystałem z jedynego dobrodziejstwa, jakie mi pozostawiono, mianowicie — z możności rozmawiania z Ben Nilem, i nikt się o to nie gniewał. Lecz i ta swoboda użycia organu mowy miała swą przyczynę w niesłychanem wyrafinowaniu Ibn Asla. Pozwalał on nam snuć głośno plany, abyśmy dręczyli się tem bardziej, że nie było dla nich nadziei powodzenia.
Nie mogłem w swojem jarzmie obejrzeć się wtył i obliczyć, ilu ludzi podążało za nami. Później dopiero, wczasie krótkiego odpoczynku, naliczyłem trzydziestu białych asakerów i około stu Djangów. Resztę, około dwudziestu białych i pięćdziesięciu czarnych, odkomenderował Ibn Asl do transportowania niewolników i bydła, a sam puścił się naprzód z doborowymi wojownikami, by w jak najkrótszym czasie zaskoczyć niespodzianie Wagundę.
Ben Nil starał się uprzyjemnić mi okropne moje położenie, ale, będąc związany, nie mógł kierować zwierzęciem, jak należało, i trzymać się blizko mnie.
— Effendi — ozwał się półgłosem, — tym razem już z nami koniec... nieprawdaż? A może żywisz jeszcze bodaj iskierkię nadziei?
— Iskierkę? Ależ ja nadziei nigdy nie tracę.
— Bardzo to mile brzmi, ale naprawdę obawiam się, że dla nas już ona nie istnieje.
— Dla mnie zaś ma wartość tak długo, dopóki żyję; a że w tej chwili żyję jeszcze, więc mi wolno pielęgnować w duszy tę najpiękniejszą z gwiazd, jaką Stwórca obdarzył ludzkość.
— A więzy, a kajdany, a szebah, będąca istnym wymysłem piekła?...
— Głupstwo wszystko! Nadzieja to grunt, rozumiesz? Zresztą nie mówmy o tem, bo mogliby nas podsłuchać, a przytem... muszę mieć czas do obmyślenia czegoś. O jedno tylko się boję: abym nie złamał karku w czasie tej jazdy.
Obawa o złamanie karku bynajmniej nie była żartem, bo istotnie groziło mi podobne niebezpieczeństwo. Szarpano mię zprzodu, ztyłu i zboku, a to dawało się we znaki nietylko mnie, lecz i wołowi. Gdyby zaś zwierzę straciło wreszcie cierpliwość i znarowiło się albo padło z udręki, to ja, będąc przymocowanym doń i mając szebah na karku, jużbym się nie pozbierał więcej.
Nad ranem zdrętwiały mi ręce zupełnie od ciągłego przytrzymywania drążka na karku, a i nóg nie czułem również z powodu silnego skrępowania, — gdy zaś nastał dzień, męczarnia moja jeszcze się powiększyła, bo teraz, już nie wymijając lasów, jechaliśmy na przełaj, byle najkrótszą drogą. Można sobie wyobrazić, co w moich okolicznościach przecierpiałem w lesie, gdzie każda gałąź szarpała mię obezwładnionego niemiłosiernie. Mimo to, wytrzymałem jakoś do południa, gdy nareszcie Ibn Asl zarządził odpoczynek, bo woły były mocno pomęczone.
Pozdejmowano nas wszystkich trzech z siodeł, i w tej chwili dopiero odczułem, że siły moje wyczerpały się niemal zupełnie. Nie mogłem ustać na nogach i runąłem na ziemię, jak kloc.
— Czyżby naprawdę było aż tak źle z tobą? — śmiał się Ibn Asl, — czy może jeszcze i teraz zechcesz się chełpić swą siłą?
— Nie chełpiłem się nigdy — odrzekłem, — a jeżeli sądzisz, że cierpię, to muszę cię wyprowadzić z błędu. Nie cierpię, ale raczej cieszę się, że nie dociągniesz nas na czas do Wagundy.
— Dlaczego?
— Bo ja będę na przeszkodzie.
Odpowiedź ta zastanowiła go. Odwrócił się odemnie, nic nie rzekłszy, z czego wnioskowałem, że będzie się ze mną obchodził jeszcze gorzej.
Ubranie na mnie było prawie całe zbroczone krwią, a mimo to po krótkiej chwili wypoczynku uczułem, że jednak nie jest ze mną tak źle, jak myślałem w pierwszej chwili, Skoro bowiem odpocząłem, siły weszły we mnie nanowo. Udałem jednak ogromnie wyczerpanego, ażeby przez to uzyskać bodaj trochę ulgi.
I teraz dano nam posiłek, składający się z mięsa i wody, której w tem miejscu było podostatkiem.
Zauważyłem, że Ibn Asl miał ze sobą pewną liczbę wołów, idących luzem; rezerwowano je, nie wiadomo w jakim celu. Wśród jucznych wołów dwa dźwigały na grzbietach namiot Ibn Asla, a trzeci niósł na sobie ładunek, z którego wystawały luty naszych karabinów. Widocznie była tam również i reszta odebranego nam mienia.
Po dwugodzinnym odpoczynku udaliśmy się w dalszą podróż, przyczem, ku wielkiemu memu zadowoleniu, zdjęto mi nareszcie nieszczęsną szebah i nawet dano pod wierzch lepszego wołu. A zatem uwaga moja, że w dotychczasowych warunkach nie wytrzymam dalszej podróży, wywołała należyty skutek. Byłem wprawdzie umocowany do siodła Ibn Asla i Selima, jak poprzednio, ale było to drobnostką w porównaniu z udręką, którą sprawiała mi szebah. To też, gdyśmy się rozłożyli obozem na nocleg, uczułem się znacznie silniejszym i rzeźkim na całem ciele.
Obóz rozłożony był na krawędzi preryi. Woły puszczono na paszę, powierzając kilku ludziom ich dozorowanie. Dla Asla ustawiono namiot, ja zaś otrzymałem wo szebah. Na wieczerzę dano nam podostatkiem kaszy z durry, rozmoczonej w zimnej wodzie.
Aby zabezpieczyć obozowisko od komarów, zapalono ogień, przy którym między innymi miał spać Ben Nil i Selim, gdyż strażnikom łatwiej przy świetle upilnować ich w nocy.
— Ciebie tu nie zostawię na wolnem powietrzu — rzekł do mnie Ibn Asl, gdy włożono mi na ręce okowy; — będziesz spał w moim namiocie, ażebym był zupełnie pewny, że nie uciekniesz.
Wpakowano mię tedy w głąb namiotu, związano nogi rzemieniem, a szebah przytwierdzono do palika, wskutek czego nawet ruszyć się nie mogłem. Obok mnie kazał sobie usłać legowisko z miękkich koców Ibn Asl, a u wejścia postawiono naczynie z wodą na wypadek, gdyby mu się w nocy pić zachciało.
Woda, gdybym był w możności sięgnąć do niej, miała dla mnie wielkie znaczenie w ułatwieniu mi ucieczki, — niestety naczynie stało zadaleko.
Ibn Asl, układając się na swem posłaniu, rzekł groźnie:
— Przestrzegam cię przed jakiemkolwiek usiłowaniem wymknięcia się. Najmniejszy ruch z twej strony nie ujdzie mojej uwagi, a zresztą spowodowałby poruszenie lub nawet przewrócenie się namiotu. A i straż u ogniska ma surowy rozkaz ani na chwilę nie spuszczać oka z namiotu.
Poczciwiec mówił prawdę. Ale, gdybym tylko mógł dostać naczynie z wodą, inaczejby się ta sprawa przedstawiała!
Zasunął otwór w namiocie, ściągnąwszy płótna, i zapanowała cisza. Ja również leżałem spokojnie, rozważając w myśli najrozmaitsze plany ocalenia, z których niestety ani jeden nie był wykonalny. Ucieczka w obecnych moich warunkach była bezwarunkowo wykluczoną, więc należało znowu zdobyć się i tym razem na cierpliwość.
Usnąć jednak nie mogłem, bo po pierwsze — pozycya moja była wręcz nie do zniesie a powtóre — wytężona myśl nad wynalezieniem możliwego sposobu ocalenia spędzała mi sen z powiek. Umysł mój wszelako nie zdobył się na żaden plan, głowa poczęła mi ciężyć i od czasu od czasu zdrzemnęło mi się, ale za każdym razem na bardzo krótko. Gdy strażnicy budzili nad ranem śpiących, uczułem się więcej osłabionym, niż wczoraj wieczorem, po dniu niewypowiedzianej męczarni.
O świcie uwolniono mię z szebah oraz rzemieni i wyprowadzono z namiotu na śniadanie, dając mi kaszy, sporządzonej z durry w ten sam sposób, jak wczoraj. Po śniadaniu oprawcy moi posadzili mię skrępowanego na wołu, i rozpoczęliśmy dalszy pochód. Spostrzegłem zaraz nieobecność jednego z przewodników, który, jak się później dowiedziałem, pojechał naprzód jeszcze w nocy na wywiady.
Położenie moje tego dnia było jednak wcale znośne, gdyż nie trapiła mię szebah i można było kierować dowolnie bydlęciem. Ben Nil również nie skarżył się zbytnio, a tylko Selim jęczał i skomlił poza mną bez ustanku. I nie dziw, — niewygoda dawała się biedakowi dosyć we znaki, tembardziej, że był to człowiek starszy wiekiem. Współczułem z nim w tej niedoli, pomimo, że on właściwie był przyczyną wszystkiego złego, i od czasu do czasu uspokajałem go, jak mogłem.
— Milcz, effendi! — odpowiadał mi z widoczną niechęcią; — ty jeden winien jesteś, że spotkał mię tak straszny los.
— Ja? co znów pleciesz?
— A ty! Gdybyś był został w Wagundzie, nie byłbym biegł za tobą. Teraz oto, dzięki tobie, członki mam bezwładne, niczem kawałki drewna, a łez wylałem już tyle, że w ciągu roku deszczu tyle nie spadnie na ziemię. Ten wół, na którym siedzę, to śmierć moja męczeńska.
— A mnie się zdawało, że jesteś niezłym jeźdźcem.
— No, tak, jeźdźcem jestem nietylko dobrym, ale i najwytrzymalszym pod słońcem. Oho! potrafię ja okiełznać nawet najdzikszego rumaka. Ale... któż z porządnych ludzi ujeżdżał kiedy głupie, ordynarne bydlęta?
Nawet w tak opłakanych okolicznościach blagier nasz nie mógł się pozbyć chełpliwości. Zresztą nie można się dziwić wygodnisiowi oryentalnemu, że jazda na sudańskim byku była mu mniej przyjemną, niż siedzenie na miękkim dywanie. Mnie się zdaje, że nawet wytrwały syn północy nie mógłby innego być zdania.
Minąwszy preryę, wjechaliśmy w las, który się stykał z bagnem. Okolica wydała mi się znajomą. Niebawem też znaleźliśmy się na obszernej polanie, która, jak się okazało, nie była mi obcą.
— Wiesz, effendi — ozwał się w samą porę Ben Nil, — że myśmy tu już byli wczesnym rankiem drugiego dnia naszej podróży.
— Prawda; przypominam sobie.
— Dowodzi to, żeśmy jechali bardzo forsownie.
— Istotnie przebyliśmy w ciągu dnia wczorajszego spory kawał drogi. Ale to nie jest wyłączną przyczyną, że dziś znaleźliśmy się już tutaj; zawdzięczamy to doskonałym przewodnikom.
— To źle, bo drogę, którą przebyliśmy pieszo w trzech dniach, odbędziemy w dwu. Jak więc sądzisz? kiedy staniemy pod Wagundą?
— Prawdopodobnie już dzisiaj.
— Wobec tego nasi przyjaciele będą napewno zgubieni, a oczywiście i my z nimi.
— No, żeby tak „napewno", tegobym nie powiedział. Jeszcze mogą zajść różne okoliczności.
Nie mieliśmy jednak powodów do różowych nadziei. Jeżeli w dniu dzisiejszym nie zbłądzimy z najkrótszej drogi, to przypuszczalnie dziś jeszcze staniemy w Wagundzie, a skoro tylko czas na to pozwoli, Ibn Asl wykona atak bezzwłocznie, korzystając oczywiście z tego, że załoga w Wagundzie nie spodziewa się go jeszcze tak prędko i nie będzie przygotowana do odparcia napadu. Wprawdzie wieś była dobrze obwarowana, ale, zaskoczywszy mieszkańców jej podczas snu, mógłby Ibn Asl odnieść tryumf taki, jak w Fogudzie.
Chwila zatem decydująca zbliżała się w szybkiem tempie, a mnie opanowywała obawa, że jeżeli do wieczora nie wpadnę na jakąś zbawienną myśl, wszystko będzie stracone.
— Jak myślisz? — pytał mię Ben Nil, — czy reis effendina będzie czuwał obok swoich żołnierzy na forpocztach?
— Wątpię bardzo — odrzekłem.
— I ja tak samo. On wcale nie spodziewa się jeszcze Ibn Asla.
— Chociażby zresztą reis efiendina był jak najbardziej ostrożny, to i w tym wypadku nie będzie z tego dla nas żadnej pociechy, bo skoroby Ibn Asl spostrzegł, że nie wygra i że grozi mu ujęcie, z wszelką pewnością zamordowałby nas wszystkich trzech.
— Allah, to zupełnie możliwe!
— Stąd wniosek, że musimy się uwolnić, zanim jeszcze przyjdzie do walki.
— A że to rzecz prawie niemożliwa, więc możemy być pewni śmierci. Tak! Nie ujrzę już nikogo ze swej rodziny, nikogo, a pociesza mię tylko ta myśl, że będę miał zaszczyt umrzeć razem z tobą, kochany mój effendi.
— Ja jednak myślę, że będziesz żył długo i szczęśliwie, bo zasługujesz na to. Proszę cię więc, nie trać wiary w pomoc i łaskę Allaha.
Nie odrzekł na to nic i zamyślił się smutnie. Mnie również niebardzo lekko było na sercu. Próbowałem kilkakrotnie cichaczem, czy nie da się rozerwać łańcucha na rękach, ale był to daremny trud. Zresztą samo uwolnienie się od łańcucha nie wystarczałoby tu, bo prócz niego krępowały mię jeszcze tęgie rzemienie, a przytem broni nie posiadałem żadnej, — jednak silna wiara w możliwość ratunku nie opuszczała mię ani na chwilę. Wyczekiwałem, czy nie zajdzie w drodze jaki nieprzewidziany wypadek. Niestety, słońce było już na zenicie, a w położeniu naszem nie zaszła żadna zmiana. Podczas południowego wypoczynku dano nam mięsa wędzonego, w które Ibn Asl był dostatecznie zaopatrzony, a około drugiej ruszyliśmy znowu w pośpiesznem tempie i po dwóch godzinach dotarliśmy do znanego mi dobrze miejsca między dwoma ramionami rzeki Toni, zaś o zachodzie słońca znaleźliśmy się u brodu, tego samego, gdzie projektowałem zasadzkę na Ibn Asla.
Połączyli się tu z nami, wychodząc z ukrycia, dwaj wywiadowcy, którzy jeszcze w nocy odjechali byli naprzód. Stanąwszy przed Ibn Aslem, szczegółowo zdali mu sprawę z wywiadów. Słyszałem oczywiście wszystko, bo stałem tuż za opryszkiem, który wcale ze swoich planów nie czynił tajemnicy.
— No! — zapytał, — jakże wam się powiodło?
— Wyśmienicie, panie! — odrzekł jeden z wywiadowców.
— Jak daleko stąd do wsi?
— Pieszo godzina drogi, wierzchem jednak znacznie mniej. Podsłuchałem rozmowę dwu ludzi, znajdujących się w lesie po tamtej stronie brodu...
— Cóż to za ludzie? czarni z Wagundy?
— Nie, panie, biali asakerzy reisa effendiny. Snadź wyszli na polowanie do lasu, a że nic im się nie trafiło, usiedli znużeni pod drzewem i rozmawiali.
— No, no? o czemże była mowa?
— O tobie, panie. Mogę to sobie poczytać za szczęście, żem ich spotkał, no, i że... uszedłem cało, bo mogło być ze mną bardzo źle, Przebyłem był właśnie bród i udałem się w las, by przywiązać w ukryciu wołu, a potem pieszo podkraść się pod samą wieś, gdy wtem o jakie dwa, trzy kroki spostrzegłem tych dwu ludzi.
— I cóż dalej?
— Cofnąłem się ostrożnie, ukryłem wołu i podszedłem cichutko pod krzak, za którym siedzieli; rozmawiali głośno i swobodnie o tobie, a mianowicie cieszyli się, że nie przybędziesz wcześniej, niż za pięć dni.
— A więc nie poczyniono tam prawdopodobnie żadnych przygotowań do tej pory?
— Na razie obmyślili tylko sposób, w jaki mają cię przyjąć. Przedewszystkiem wyślą kilku szpiegów, a przekonawszy się, że zmierzasz wprost na Wagundę, dopuszczą cię aż nad jezioro, które leży tuż u stóp wzgórza. Wówczas urządzą na ciebie gwałtowny atak z góry, by zepchnąć cię w jezioro.
— Wszystko to słyszałem już od Selima, naszego jeńca, i nie jest to dla mnie nowiną. Kto dowodzi? sam reis efiendina?
— Tak, ale ludzie nie mają doń wielkiego zaufania. Asakerzy mówili, że effendi był im milszy, a nawet Borowie cenią go więcej i bardziej mu ufają.
Tu Ibn Asl obrócił się do mnie i rzekł:
— Słyszałeś, effendi, jaką cieszysz się sławą? Przypuszczam, że okażesz się godnym zaufania, którem cię tak łaskawie obdarzają.
— Bądź pewny — odrzekłem spokojnie, — że uczynię wszystko, co będzie w mej mocy i co będę uważał za odpowiednie,
— Ba, ale co do tej twojej mocy, to ona nawet psu na uwięź przydać się nie może — zaśmiał się, jak zawsze, z szatańską złośliwością, poczem zwrócił się znowu do wywiadowcy z pytaniem:
— Cóż słyszałeś więcej?
— W Wagundzie mniemają, że ci trzej, którzy są teraz naszymi jeńcami, udali się z powrotem tą samą drogą, którą przybyli w te okolice,
— Co? więc nie wiedzą, że oni wybrali się do Fogudy?
— Nie domyślają się tego. O ile zrozumiałem z podsłuchanej rozmowy, effendi obraził się na reisa effendinę i, porzuciwszy go raz na zawsze, powędrował, jak przypuszczają, w kierunku Nilu.
— Wiadomość ta mocno mię cieszy. Czy rzeka u brodu bardzo głęboka?
— Nie; woda sięga bydlęciu zaledwie po tułów.
— Musimy się zaraz przeprawić na drugą stronę. Znalazłeś może w pobliżu miejsce, w którem moglibyśmy się dobrze ukryć?
— Owszem, wyszukałem znakomite zacisze do rozłożenia obozu; leży ono w połowie drogi stąd do Wagundy. Jeżeli nie rozniecimy ogni, to nikt nas tam nie podejdzie.
— A więc prowadź nas, ale szybko, abyśmy mieli choć trochę czasu na odpoczynek, bo około północy urządzimy napad.
— Pozwól mi, panie, zauważyć, że mieszkańcy wsi mają u siebie gości, mianowicie Borów i asakerów reisa efiendiny, a wiadomo ci, że gdzie są goście, tam idzie się spać później, niż zwykle.
— Masz słuszność. W takich okolicznościach będą spali najtwardszym snem między północą a wschodem słońca, i zaatakujemy wieś właśnie o tej porze. Później wyślę jeszcze kogo na zwiady, a teraz naprzód!
Przebywszy bród, podążyliśmy prosto w kierunku wsi, a po upływie pół godziny, prowadzeni przez wywiadowcę, skręciliśmy w las. Drzewa tu były bardzo rozłożyste i rosły zrzadka od siebie. Przewodnik wkrótce wskazał Ibn Aslowi ocienioną ze wszech stron obszerną polankę, dogodną do rozłożenia obozu, który też natychmiast urządzono. Bydlęta poprzywiązywali asakerzy do drzew, a kilku z nich zajęło się ustawieniem namiotu dla dowódcy. My trzej otrzymaliśmy znowu szebah i kajdany na ręce, a rzemienie na nogi. Ponieważ mało zwracano na nas uwagi, mogliśmy rozmawiać ze sobą dowoli.
— Źle z nami, effendi — ozwał się Ben Nil, — Dotychczas mnie i Selima krępowano tylko rzemieniami, teraz zaś i nam włożono żelaza na ręce, co uważam za bardzo zły znak dla nas.
— Tylko nie rozpaczaj! — rzekłem. — Musi się znaleźć jakiś środek, jakaś deska ratunku.
— Ba, ale nie w takich warunkach. Ja skrępowany i bezwładny zupełnie, Selim również, ciebie znowuż prawdopodobnie przymocują do namiotu. Jakże tu wobec tego mieć nadzieję? na jaki liczyć wypadek?
— Na jaki wypadek? W ostatecznym razie może mi się uda obezwładnić Ibn Asla...
— Jakimże to cudem? Wszakże jesteś i będziesz nadal związany i przykuty!
— No, tak; szebah przywiążą zapewne do pala namiotu, ale skoro tylko podniosę się i wyciągnę pal, namiot runie i...
— I co to wszystko pomoże?
— Bardzo wiele, bo skoro opryszek znajdzie się raz w moich objęciach, już go nie puszczę.
— Wówczas zamordują nas obu.
— Nie sądzę. Ibn Asl w moich rękach może być cennym zakładnikiem, i będę miał prawo targować się.
— Ależ, efiendi, pomąciło ci się chyba w głowie. Jesteś bezwładny, nie masz żadnej broni, a Ibn Asl nawet w czasie snu ma nóż przy sobie, i gdybyś się na niego rzucił, zakłułby cię bez namysłu.
— Chwycę go tak, że nie starczy mu czasu nawet pomyśleć o nożu.
— A może byłoby lepiej spróbować porozumienia z Djangami... Chociaż... i to nic nie pomoże; wprawdzie są oni pokrewni z Gokami wagundzkimi, ale w takim samym stopniu pokrewieństwa byli przecież i z mieszkańcami Fogudy, a jednak mordowali ich bez żadnych względów. Gdy czarny powącha raz krwi, trudno oczekiwać od niego bodaj odrobiny uczucia.
Przerwaliśmy rozmowę, bo właśnie nadchodzili asakerzy, ażeby nas zawlec bliżej namiotu. Jeszcze się całkowicie nie zmierzchło, więc mogłem rozejrzeć się po obozie.
Polanka, na której się rozłożono, miała kształt wązkiego prostokąta, a więc taki sam kształt przybrał obóz. Na jednym końcu mieścili się biali asakerzy, na drugim Djangowie, a namiot wznosił się pomiędzy jednymi a drugimi, jednakże nie w pośrodku, obozu, bo czarni zajmowali więcej miejsca, niż biali. Woły uwiązane były rzędem po jednej i drugiej stronie obozowiska.
Kilku Djangów wysłał Ibn Asl z naczyniami po wodę, i to dosyć daleko, bo aż do brodu, przez który niedawno przeprawialiśmy się. Gdy powrócili, była już gotowa wieczerza, a mianowicie kasza, którą i mnie uraczono. Po jej spożyciu zawlekli mię asakerzy do namiotu i przymocowali tak samo, jak nocy poprzedniej. Ibn Asl siedział przez pewien czas u wejścia do namiotu i rozmawiał z asakerami, poczem jednego z nich posłał po świeżą wodę, bo tamtej było zamało.
Upłynęła dobra godzina, zanim żołnierz wrócił z wodą. Ibn Asl napił się, a następnie postawił naczynie wewnątrz namiotu. Niebawem wrócili też wysłani wywiadowcy, meldując, że we wsi panuje bardzo ożywiony ruch, z czego należy wnosić, że mieszkańcy nieprędko pokładą się na spoczynek.
Było tak ciemno, że nie mogłem nic rozróżnić. Ibn Asl milczał przez chwilę, poczem usłyszałem jego głos:
— Więc urządzimy napad dopiero po północy. Wartę ustawić tak samo, jak wczoraj, i nakazać jej, aby o północy zbudziła wszystkich. Podać mi tu koce!
To mówiąc, począł słać sobie legowisko, a że naczynie z wodą przeszkadzało mu w tej robocie, więc odstawił je na bok, w stronę mego barłogu. Następnie obmacał starannie moje więzy i zauważył przytem:
— Pociesz się, psie jeden, że dzień dzisiejszy był ostatnim dniem dobrym w twem życiu. Jutro inny czeka cię los: będziesz wył wespół z reisem effendiną tak okropnie, że usłyszą cię po tamtej stronie Nilu.
— Ha, trudno! Jeżeli już tak być musi... — odrzekłem, udając rezygnacyę, a w głębi duszy drżałem z obawy, aby mu nie przyszło na myśl odsunąć ode mnie stojące tuż naczynie z wodą.
Na szczęście zapomniał o niem i, przekonawszy się, że jestem dobrze zabezpieczony, położył się na swem legowisku. Doznałem niezwykle radosnego uczucia i z niesłychaną ulgą odetchnąłem całą piersią. Trzeba było teraz przeczekać, aż opryszek zaśnie.
W wielkiem naprężeniu nerwowem męczyłem się co najmniej godzinę, która wydała mi się wiecznością.
Nareszcie Ibn Asl począł chrapać. Wyciągnąłem związane nogi w kierunku naczynia, by je przysunąć niemi bliżej do siebie. Była to robota, wymagająca iście syzyfowego wysiłku i cierpliwości nadludzkiej... Powoli, ostrożnie, pocichu zdołałem nareszcie przysunąć ku sobie naczynie z wodą — brzuchaty garnek gliniany, zwany przez krajowców „kulą". Na szczęście, miał on dostatecznie szeroką szyję, więc z łatwością włożyłem weń naprzód lewą rękę, oczywiście tak ostrożnie, by nie wywołać brzęku łańcucha, i przez godzinę mniejwięcej trzymałem ją w wodzie, mówiąc nawiasem, dosyć zimnej, poczem wyjąłem rękę z garnka i, dotknąwszy ją ręką prawą, przekonałem się, że znacznie straciła na wymiarze. Spróbowałem teraz wyjąć ją z żelaznej obrączki... Hamdulillah!... poszło znakomicie! W następnej sekundzie wyciągnąłem ze swojej szebah poprzeczny kołek i uwolniłem z nieznośnego jarzma zbolałą głowę... Pozostały do oswobodzenia tylko nogi... I widocznie sprzyjało mi szczęście; rzemień zapięty był na sprzączkę... W parę sekund rozpiąłem ją i... uczułem się nareszcie wolnym. Na prawej ręce wprawdzie miałem jeszcze żelazną obrączkę, ale nie przeszkadzała mi ona, a nawet mogła mi być użyteczną i służyć tymczasem za jaką — taką broń nie do pogardzenia. Rzemień zachowałem również przy sobie.
Co począć teraz? uwolnić Ben Nila i Selima? Ani marzenia! Wszak strzeżono ich tam, nazewnątrz namiotu. Gdyby zaś Ibn Asi przebudził się i spostrzegł, co się stało, uśmierciłby ich obydwóch niewątpliwie natychmiast.
Chwila była naprawdę krytyczna: tak uwolnienie towarzyszów, jak i pozostawienie ich tutaj, mogło być dla nich jednakowo smutne w następstwie.
Gdyby jednak... unieszkodliwić samego Ibn Asla? Miałżebym go zostawić po to, aby mi tym razem uszedł bezkarnie? O, nie! albo, albo... wszystko na jedną kartę!
Położyłem się na brzuchu i posunąłem się pocichu naprzód w stronę śpiącego opryszka. Chrapał w najlepsze! Co czynić? zakłuć go własnym jego nożem? Nie! mordercą przecież nie jestem...
Namyślać się jednak nie było czasu. Wpakowałem mu się kolanami na brzuch... jeden chwyt za gardło, jeden cios pięścią w skroń — i opryszek był mój!
A teraz precz z nim! Wyciągnąwszy mu nóż i pistolet z za pasa, podniosłem się na równe nogi...
i — chwila namysłu: przed namiotem warta, z lewej i z prawej strony rozłożyste drzewa i krzaki, natomiast w tyle wolna przestrzeń, — spostrzegłem to był o zmroku. Wykonałem jedno cięcie ostrym nożem, — płótno rozeszło się, tworząc dużą szparę. Wziąłem Ibn Asla na plecy... i w nogi — oczywiście niezbyt prędko i gwałtownie, bo najlżejszy szmer mógłby mię zgubić bez ratunku. Znalazłszy się za namiotem z oszołomionym opryszkiem na plecach, podążyłem w las. Po niejakim czasie rozejrzałem się wśród miejscowości i z radością spostrzegłem, że teren jest mi dobrze znany. Z prawej strony było jezioro, tu więc skierowałem kroki, dźwigając z wysiłkiem ciężkiego dosyć draba, by o ile możności oddalić się od obozu.
Ale co potem? zanieść go do wsi? Za pół godziny miałby go reis effendina u swych nóg. Ale przyszła mi lepsza myśl do głowy. Zapamiętałem sobie z poprzedniej mojej bytności w tem miejscu, że gdzieś niedaleko rośnie osamotnione drzewo. Ponieważ gwiazdy rozjaśniały noc żywym blaskiem, mogłem łatwo spostrzec na horyzoncie sylwetkę wspomnianego drzewa. Istotnie w kilka minut, z trudem niosąc swój żywy ciężar, znalazłem się pod drzewem, a położywszy Ibn Asla na ziemi, związałem mu nogi tym samym rzemieniem, którym niedawno sam byłem skrępowany, ramiona zaś obezwładniłem chustką z turbanu i pasem. Zakneblowawszy następnie opryszkowi usta własnym jego fezem, umocowałem draba do drzewa tak silnie, żeby nawet po odzyskaniu przytomności nie zdołał się uwolnić własnemi siłami.
Dokonawszy tego, pobiegłem nad jezioro, rozglądając się w kierunku wsi, czy nie zauważę gdzie widety. Cicho jednak było zarówno tu, jak i tam, na wzgórzu, we wsi; wbrew przewidywaniom wszyscy wywiadowcy z Wagundy poszli wcześnie spać. Pobiegłem więc pod górę ku wsi, rozmyślając po drodze, co teraz czynić wypada. Do opanowania obozu Ibn Asla nie trzeba było zbytnich wysiłków; chodziło mi jednak o to, aby się obeszło bez rozlewu krwi. Postanowiłem tedy porozumieć się przedewszystkiem z Agadim, dowódcą Djangów. Z jego pomocą można było załatwić wszystko, a nawet przekonać reisa efiendinę, że nie on mnie, ale ja jemu jestem w tej chwili potrzebny. Wprawdzie nie należę do zarozumialców, ale w tym wypadku nie zaszkodziłaby reisowi effendinie nauczka.
Szedłem bez hałasu, bo kroki moje tłumił miękki grunt i trawa. W połowie wysokości wzgórza sterczał wysoki odłam skały wapiennej, który spostrzegłem zdaleka. Mając przechodzić koło niego, zachowałem tem większą ostrożność, że mogła być w tem miejscu zaczajona warta, a nie chciałem się narażać na spotkanie i mogący stąd wyniknąć zatarg. Jakoż istotnie za skalnym odłamem byli ukryci ludzie, których jednak moja osoba napełniła strachem. Nie było rady, więc zbliżyłem się wprost do nich i ku wielkiej mojej radości stwierdziłem, że są to znajomi: jednym z nich był posiadacz oprawy okularów, drugim zaś ów tłómacz, który mi parę dni temu towarzyszył w wycieczce oryentacyjnej. Obaj wyszli poza wieś użyć nocy na wolnem powietrzu, lecz bynajmniej nie sami, bo z narzeczonemi, które sobie upatrzyli z pośród wagundzkiej płci pięknej.
Oczywiście piękności owe nic mię nie obchodziły, natomiast czarni kandydaci do stanu małżeńskiego przydali mi się w tej chwili znakomicie.
Porozumieliśmy się ze sobą bardzo szybko, i tłómacz pobiegł natychmiast do wsi, ażeby w największej tajemnicy zbudzić Agadiego i przyprowadzić go do mnie.
Nie upłynęło dziesięciu minut, gdy Agadi przybiegł zziajany i ogromnie podniecony. Również podniecony był młodzieniec z okularami. W krótkich słowach powiadomiłem naczelnika Djangów o swoim planie, na który zgodził się on bez wahania, poczem zabrałem obu młodzieńców wraz z ich dulcynejami i poszliśmy do Ibn Asla.
Opryszek odzyskał już przytomność i usiłował uwolnić się od knebla, Oczywiście daremnie. Poprawiliśmy mu więzy, a następnie rozkazałem młodzieńcowi z okularami, aby go strzegł, jak oka w głowie.
Oświadczył mi na to, że wyrzekłby się raczej swych okularów i narzeczonej, a nie pozwoliłby łotrowi uciec.
Upewniwszy się, że ambitny młodzieniec i dwie młode damy dopilnują jeńca uczciwie, zabrałem z sobą Agadiego i tłómacza i postanowiłem zaprowadzić naczelnika potajemnie do Djangów, aby objaśnił swych ziomków, co im groziło ze strony Ibn Asla, — sam zaś zamierzałem dostać się w tymże czasie z tłómaczem do środka namiotu przez ową wykrojoną w nim przezemnie dziurę i być w pogotowiu, gdy Djangowie napadną na białych asakerów.
Najważniejszem teraz było dla nas zadaniem niewidocznie, bez jakiegokolwiek szmeru, zbliżyć się do obozu. Nie przedstawiało to wielkich trudności, gdyż znałem dobrze teren i rozkład obozowiska.
Ku wielkiemu zadowoleniu przekonałem się, że do tej chwili nie spostrzeżono nas; po uciążliwym marszu spali twardo wszyscy, nie wyłączając... warty.
Podsunęliśmy się na czworakach tak blizko legowisk, że można było rozróżnić białe ubrania Djangów.
Naczelnik zbudził pierwszego z brzegu i szepnął mu kilka słów do ucha. W pierwszej chwili zagadnięty chciał się porwać z miejsca, lecz się rozmyślił i za chował spokój. Naczelnik zbudził po kolei drugiego, trzeciego i kilku następnych, wzywając ich, żeby podawali wiadomość towarzyszom i byli gotowi do uderzenia na asakerów..
— Idź już do namiotu, effendi — rzekł naczelnik. — Moi ludzie będą wnet powiadomieni o wszystkiem i napadną znienacka na śpiących asakerów, tak, że może i ręki do tego przyłożyć nie będziesz zmuszony.
Ucieszyło mię to. Bez słowa odpowiedzi pociągnąłem za sobą tłómacza na stronę w krzaki i z wielką ostrożnością przedostaliśmy — się za namiot. Zauważyliśmy tu, że dwaj wartownicy siedzieli tuż przed namiotem koło Ben Nila i Selima, czuwając lub drzemiąc chwilami, co na razie trudno było stwierdzić.
Wszedłszy ostrożnie do środka namiotu, podsunąłem się do samego otworu, uchyliłem płótna i wyjrzałem nazewnątrz: wartownicy istotnie drzemali, podczas gdy reszta asakerów leżała pogrążona w głębokim śnie.
Nie miałem już cierpliwości czekać dłużej. Pocichu, z kocią zwinnością, wysunąłem się nagle z namiotu i zadałem cios kolbą pistoleta jednemu z wartujących strażników, a następnie w oka mgnieniu tak samo poczęstowałem drugiego. Dziwnem się wydać może powodzenie moje w tylu ciężkich opresyach, — wyjaśniam więc, że miałem iście mistrzowską wprawę w obezwładnianiu ludzi zapomocą uderzenia w skroń.
Cios taki w najwraźliwszą część czaszki sprowadza nagłe wstrząśnienie i przekrwienie mózgu, a co za tem idzie — nieopisany zamęt w głowie. Owóż i tym razem sztuka moja nie zawiodła: obaj asakerzy powalili się na ziemię, jak kłody.
— Effendi! — szepnął Ben Nil, który wcale był nie spał, — czyś wolny?
— Jak Widzisz. Ale cicho bądź, bo zbudzisz śpiących.
Jednym ruchem rozciąłem mu więzy na nogach i wyciągnąłem kołek z szebah; mógł więc powstać, ale ręce miał niestety jeszcze w żelazie.
— Nasze karabiny są tu — szepnął mi, wskazując kupę tłomoków. — Podaj mi moją broń; potrafię z niej korzystać pomimo łańcucha.
— Nie teraz jeszcze. Wejdź do namiotu, bo Djangowie mogą cię wziąć za asakera i...
— Djangowie? co to ma znaczyć? Jakże...
Nie dałem mu dokończyć i wepchnąłem go do namiotu, bo właśnie po stronie Djangów wszczął się ruch ogólny. Byli już wszyscy powiadomieni, że naczelnik ich jest tutaj i że Ibn Asl chciał przedewszystkiem wyzyskać ich dla swoich celów, a następnie sprzedać, jako niewolników. Pocichu więc, jak złodzieje, skradali się ku namiotowi, gdzie leżały wielkie kupy rzemieni, łańcuchów i szebah, przeznaczonych do wiązania mieszkańców Wagundy, i brali, co mogło być potrzebne do obezwładnienia asakerów.
Poddałem Agadiemu myśl, aby na jednego białego rzuciło się odrazu trzech Djangów, — tych ostatnich bowiem było stu, a tamtych ledwie trzydziestu. Napaść miała być wykonaną równocześnie, aby odebrać wszystkim odrazu białym możność wzajemnego wspomagania się.
Naczelnik wytłómaczył to dokładnie swoim ludziom, którzy niebawem na dany znak spisali się tak dzielnie, że ani jeden askari nie uszedł, ani też nie zrobił użytku z broni.
Po załatwieniu się z tem wszystkiem kazałem rozpalić kilka ognisk. W świetle ich dopiero poznałem, jaką radością przejęci byli czarni i jaka wściekłość ogarnęła obezwładnionych asakerów, którzy oczywiście nie mogli zrozumieć, dlaczego my, trzej jeńcy, jesteśmy wolni, a czarni są względem nas tak dobrze usposobieni. Poczęli się odgrażać, obrzucając nas grubijańskimi wyrazami i przekleństwami; dla większego więc zabezpieczenia sobie swobody ruchów musieliśmy ich okuć w kajdany i pozakładać szebah na karki.
Już przedtem oczywiście kazałem zdjąć kajdany z rąk Ben Nila i uwolnić Selima. Obaj byli zachwyceni takim obrotem sprawy. Aby im jednak sprawić jeszcze większą przyjemność, posłałem ich po Ibn Asla. Wzięli ze sobą najcięższą szebah i takież kajdany i poszli, a niebawem przywlekli opryszka do obozu. Zakuty był w najcięższy łańcuch i miał na karku tę samą „ozdobę", która niedawno gniotła tak okropnie mój kark nieszczęsny. Postanowiłem nie odzywać się do draba dla okazania mu swej pogardy, — ale, gdy zaczął kląć i wyzywać mię, rzekłem mu dobitnie:
— Milcz, podły człowieku! Przed kilkoma godzinami żądałeś sam ode mnie, abym nie zawiódł tych, którzy mi bezgranicznie zaufali. Przyrzekłem więc uczynić wszystko, co możliwe, i dotrzymałem słowa.
Dowiodłem ci również, że zawsze dobro musi zwyciężyć zło, i otrzymasz nagrodę, na jaką zasłużyłeś.
Reis effendina położy nareszcie koniec twym zbrodniom.
Była to ostatnia moja z nim rozmowa.
Reszta nocy upłynęła nam w bardzo wesołym nastroju. Zbytecznem byłoby dodawać, że najgłośniejszym ze wszystkich okazał się... Selim, który prawił ustawicznie o swojem bohaterstwie, przypisując sobie jedynie pomyślne załatwienie rozprawy z Ibn Aslem i jego wspólnikami.
O świcie kazałem osiodłać woły, gdyż miałem ochotę zażartować sobie z reisa efiendiny. Jeńców poprzywiązywano do siodeł, juczne zwierzęta obładowano tłomokami, a Djangowie, dosiadłszy swoich rogatych wierzchowców, uformowali pochód w taki sam sposób, jak poprzednio za dowództwa Ibn Asla.
Przybywszy pod wieś, objechaliśmy ją krokiem powolnym naokoło, co oczywiście musiało nareszcie zwrócić uwagę załogi.
Wzięto nas za oczekiwanego nieprzyjaciela, i nagle wszczął się na wzgórzu alarm. Generalissimus, reis effendina, zebrał swoich wojowników przy wejściu na wzgórze, podzielił ich na grupy i wydał rozkaz do ataku przeciw nam, chcąc nas w ten sposób, wedle z góry powziętego planu, spędzić do jeziora.
W chwili, gdy armia ta puściła się niepewnym krokiem wdół, wysłałem przeciw niej... Selima na bydlęciu, które uchodziło za najbardziej uparte i najzłośliwsze. Selim nigdy w życiu nie odegrał tak właściwej dla siebie roli, jak w tej chwili, i mógł o sobie powiedzieć słowami Cezara: Veni, vidi, vici! „Przybyłem, zobaczyłem i zwyciężyłem", jak zresztą zawsze...
Zaledwie go bowiem poznano i usłyszano jego słowa, karność wojowników prysnęła, jak bańka mydlana: dzielni obrońcy Wagundy poszli w rozsypkę i, przewracając się jeden przez drugiego, na oślep popędzili wdół zobaczyć mnie, jako zwycięzcę, no, i jeńca mojego, przed którym tak niedawno jeszcze drżały tysiące czarnych. Każdy z tych ciekawych chciał ze mną mówić i winszować mi.
Niestety, nie mogłem się udzielać, bacząc w tej chwili na jedno tylko: by Ibn Asla nie rozszarpano w kawałki. Na mój rozkaz asakerzy reisa effendiny utworzyli zwarte koło, ujmując w środek Ibn Asla i jego bandę, i tak poprowadzili jeńców na górę. Za nimi szli Djangowie i cała załoga Wagundy, nie wyłączając nawet kobiet.
Na mnie nie zwracano już więcej uwagi, bo zresztą pozostałem w tyle i dopiero później poszedłem sam do wsi. Tymczasem moje miejsce, jako zwycięzcy, zajął... Selim, opowiadając aż do ochrypnięcia o swych bohaterskich czynach. Otaczający go słuchacze byli rozczuleni i pełni nieopisanej radości.
Emir całkowicie spuścił z tonu i właśnie, gdy wszedłem przez bramę na wzgórze, przystąpił ku mnie, a ująwszy w swe dłonie obie moje ręce, prosił:
— Przebacz mi, effendi! Obszedłem się z tobą niesprawiedliwie. Wiem, że w opowieści Selima niema ani słowa prawdy, ale z tego, co mi mówił dzielny Ben Nil, przekonywam się, że gdyby nie ty, dzień dzisiejsz byłby dla-nas ostatnim. Nie przeczuwaliśmy nic i spaliśmy najspokojniej wszyscy co do jednego.
— No, nie wszyscy — odrzekłem. — Czworo młodych ludzi czuwało tam, na zboczu. Serca ich uderzały głośno, a w duszach lśniły nadzieje różowe, młodzieńcze... I gdyby nie oni...
Nie mogłem mówić dalej, bo zbliżyło się do mnie kilkunastu barczystych Goków pod wodzą młodzieńcą
z okularami i, nie pytając, czy mi się to spodoba, czy nie, chwycili mię na ręce i poczęli obnosić od chaty do chaty wśród entuzjastycznych na moją cześć okrzyków. Jazda na wole z Fogudy była niczem w porównaniu z tem przerzucaniem mojej osoby z rąk do rąk i wędrówką po głowach zbitego, rozhukanego tłumu.
Po południu odbył się drugi tryumfalny pochód naokoło wsi, ale innego już rodzaju. Oprowadzano mianowicie Ibn Asla i jego białych asakerów, zakutych w ciężkie żelaza oraz szebah. Ibn Asl dźwigał na karku tę samą szebah, która mnie tak niemiłosierną była torturą w drodze z Fogudy,
Jak wspomniałem poprzednio, góra, na której wznosiła się wieś, z trzech stron miała zupełnie stromy spadek. Owóż nad jedną z tych spadzistości ustawiono w rząd białych łowców niewolników i rozstrzelano, a ciała ich pospadały na dół...
Nie byłem przy tem obecny. Wprawdzie wyrok opierał się na prawie „Biada temu, kto czyni źle”, — jednak uważałem za stosowne usunąć się i nie być świadkiem surowej a bezwzględnej egzekucyi. Ale w smutnej tej chwili niewymownie cieszyła mię myśl, że uniknąłem sam okrutnej śmierci, jaka mi groziła niedawno z rąk barbarzyńskiego Ibn Asla.
Djangom przebaczył reis effendina. Dowiedzieliśmy się od nich, że drugi oddział łowców otrzymał był rozkaz maszerowania z Fogudy do Agadu, aby się tam połączyć z Ibn Aslem po spustoszeniu przez niego Wagundy.
Gokowie znali tę drogę wybornie, więc następnego rana wraz z nimi wyruszyliśmy naprzeciw owej bandzie, aby uwolnić z jej rąk nieszczęsnych mieszkańców Fogudy.
Następnego dnia około południa spotkaliśmy istotnie ów oddział, a otoczywszy szerokiem kołem siedmdziesięciu poganiaczy, zmusiliśmy bandę do poddania się. Djangowie w liczbie pięćdziesięciu przeszli bez najmniejszego oporu na naszą stronę, bo poznali odrazu swoich towarzyszów i dowódcę. Pozostałych dwudziestu asakerów, wiedząc, co ich czeka wrazie pojmania, broniło się rozpaczliwie, ale ich wkrótce wystrzelaliśmy co do jednego.
Nie mam ich krwi na sumieniu, bo tak, czy owak, czekała ich śmierć niechybna. Było mi natomiast ogromnie żal niewolników. Cóż im z tego, że odzyskali wolność i zrabowane im mienie, skoro do siedzib swoich powracać nie mieli po co. Z chat ich zgliszcza zaledwie pozostały, a dzieci i starcy poginęli bądź w płomieniach, bądź pod nożem półdzikich łotrów.
Niejeden z moich czytelników pomyślał sobie zapewne, zamykając poprzedni rozdział: No, teraz autor powinien zakończyć swą opowieść, gdyż wszystkie powikłania zostały rozwiązane, i stało się ostatecznie zadość sprawiedliwości. Kto tak myśli, odpowiem temu, że nie jestem ja właściwie powieściopisarzem w znaczeniu literackiem, a tylko opisuję zdarzenia z życia rzeczywistego, nie troszcząc się o to, czy krytyk, choćby najwytrawniejszy, dopatrzy się w tem wykroczeń przeciw tak zwanym regułom literackim. Są bowiem inne reguły, stare, jak świat, które tysiąckrotnie są wyższe ponad reguły sztuki pisarskiej, — a do tych starych reguł zaliczyć trzeba w pierwszym rzędzie zgodność z rzeczywistością.
Najprawdopodobniej byłbym zamknął swą opowieść z chwilą pożegnania Wagundy, gdyby los nie był zrządził, że przed paroma laty w odległym od Sudanu kraju zetknąłem się z pewnym człowiekiem, którego przeznaczeniem było, wbrew wszelkim oczekiwaniom, spotkać się ze mną tu, na dalekiem Południu. Kto zna Pismo święte, ten niezawodnie przypomni sobie słowa: „Panie, drogi twoje są niepojęte, i wyprowadzasz wszystko najmądrzej i najwspanialej.“ Podróżowałem wówczas przez „Państwo srebrnego lwa“[126] konno z dzielnym służącym, Halefem, którego czytelnicy moi przypomną sobie zapewne z poprzednich opowiadań.
Przebyliśmy byli właśnie granicę persko-turecką, znużeni ogromnie kilkomiesięczną podróżą wśród zbójeckich szczepów kurdyjskich, a bogaci w doświadczenie, i zatrzymaliśmy się w niedużej osadzie Khoi, ażeby dać koniom przez dni kilka jaki-taki wypoczynek.
W owym czasie miałem nieocenionego rumaka Rih, który później został pode mną zastrzelony, i to w takich okolicznościach, że trafiła go kula, przeznaczona właściwie przez napastnika dla mnie. Rozumie się, służący mój nie posiadał tak szlachetnego wierzchowca. Jakkolwiek i jego koń był czystej krwi arabem, nie wydołał mojemu, zwłaszcza w tak uciążliwej podróży po tamtej stronie Tygru, i musieliśmy chcącniechcąc zatrzymać się przez kilka dni, mimo, że miejscowość bynajmniej nie budziła w nas zbytniego zachwytu.
Skoro tylko ukazaliśmy się we wsi, powstało wnet istne zbiegowisko: starzy, młodzi, nawet dzieci — wszystko biegło za nami aż do nędznego domu zajezdnego, gdzieśmy się postanowili zatrzymać, a nieocenione moje prześliczne zwierzę było przedmiotem ogólnego podziwu. Zwracał ponadto uwagę wszystkich kosztowny i wspaniały rzęd, zwany w języku Kurdów beszma; otrzymałem go był w podarunku od pewnego Persa za wyświadczoną mu przysługę. Koń mój razem z rzędem przedstawiał, wedle szacowania mieszkańców, olbrzymi majątek, nie dziw więc, że towarzyszyło nam tak niezwykłe zbiegowisko gapiów.
Kahn[127] zbudowany był z kamienia ciosowego i oblepiony surową gliną. Okienka w nim były tak maleńkie, że ledwie promyk światła dziennego mógł wtargnąć przez nie do wnętrza. Jeżeli jednak użyłem tu wyrażenia „okienka", to nie znaczy jeszcze, jakobym miał na myśli szyby szklane; były to najzwyklejsze w świecie otwory w śŚcianie, przez które wiatr mógł sobie gwizdać na nutę, jaka mu się podobała, i równocześnie igrać z dymem, dobywającym się z wnętrza przez owe otwory, gdyż komina w domu tym nie było. Nawet brama, prowadząca na dziedziniec, była zwykłym wylotem w murze, bez ruchomych drzwi.
Dziedziniec czynił wrażenie, jakby od lat niepamiętnych gromadzono tu odchody wszystkich dzikich i oswojonych zwierząt Kurdystanu.
Odpowiednio do tego otoczenia wyglądał również gospodarz, który stanął u wejścia, by nas powitać na sposób wschodni głębokimi ukłonami i przemową w nader kwiecistym stylu. A zwrócił się nie do Halefa Omara, lecz do mnie, gdyż, posiadając lepszego konia, odrazu uznany zostałem przez sprytnego oberżystę za rozkazodawcę.
— Witaj — rzekł, — o panie, w domu moim, który z rozkoszą otwiera przed tobą bram dwanaście! Allah niech rozsypie nad twoją głową tysiąc błogosławieństw, a drugi tysiąc niech ci podściele pod nogi, niby najwspanialszy dywan; albowiem nie zdarzyło mi się jeszcze w życiu przyjmować tak szlachetnego i dostojnego gościa, któremu cały ofiarowuję się do usług. Powiedz tylko, czego sobie dusza twoja pragnie, a uczynię wszystko natychmiast. Z powodu przybycia twego oblicze moje promienieje radością, jak słońce raju; postać moja wre gotowością służenia tobie; ręce drżą od żądzy wypełniania twoich rozkazów; nogi moje, jak skrzydła sokole, będą spełniały w okamgnieniu wszystkie posyłki; a dusza, mieszkająca w mem ciele, musi...
— Daj jej spokój... niech sobie tam siedzi dalej! — przerwałem mu. — Nie lubię gadaniny... Masz porządne mieszkanie dla nas obu?
— Az kolame ta... jestem twoim sługą. Będziecie mieszkali u mnie tak wygodnie, jak mieszkają oblubienice proroka w raju.
—A wikt?
— Bu kalmeta ta ssiu taksir nakem... ażeby ci usłużyć, niczego nie zaniedbam; jestem gotów wszystkie moje trzody oddać na rzeź dla was!
— Ależ niech sobie żyją! My nie przybywamy tu, aby pożreć twoje trzody; idzie nam głównie o to, by nasze konie znalazły dobre pomieszczenie.
— O chodih[128]! znajdzie się dla nich kwatera, wobec której niczem są pałace Mekki.
— Dobrze, pokaż nam tę kwaterę.
— Pójdź więc w moje ślady, a zobaczysz i będziesz zadowolony ze mnie, najpowolniejszego ze wszystkich sług twoich.
Zsiedliśmy z koni, a. „najpowolniejszy ze wszystkich sług" moich postąpił ku bramie dziedzińca. Strupiasta jego głowa nakryta była chustą, a właściwie brudną porwaną siatką nicianą. Miał na sobie spodnie, które jednak... spodniami już wcąle nie były; wstydliwa ta część garderoby składała się z samych strzępów, nie sięgających nawet do kolan, na łydkach zaś (tak się nam zdawało na pierwszy rzut oka) świeciło coś w rodzaju trykotów, po bliższem jednak przyjrzeniu się przekonaliśmy się, że takie wrażenie dawała własna jego skóra. Plecy zacnego Kurda pokrywał częściowo żakiet o jednym tylko rękawie; mówię — częściowo, gdyż podziurawiony był, jak rzeszoto, a z przodu nie zapięty, co znaczy, że z przodu żakieta już wcale nie było: tam, gdzie są zazwyczaj klapy i poły, a więc na piersiach, miał nasz oberżysta coś, co Turek określiłby nazwą gömlek[129], a Arab nazwałby kamis[130]; ja jednak nie umiałem wynaleźć właściwego wyrazu na tę część jego ubrania.
W człowieku owym, oprócz duszy, którą przed chwilą ofiarował na moje usługi, mieszkał niezawodnie jakiś dziwny duch, podtrzymujący w nim nędzne bydlęce życie wśród warunków takich, jakie dla zwykłego śmiertelnika byłyby nie do zniesienia.
Poprowadziliśmy za nim w dziedziniec konie. Znajdowała się tu niedaleko od wejścia głęboka gnojówka, którą gospodarz chciał zręcznie wyminąć, ale może właśnie dlatego, że chciał ją wyminąć, runął w nią, jak długi. Wyciągnąłem rękę, by go z tej pachnącej sytuacyi ratować, ale nie przyjął ofiarowanej mu tak grzecznie pomocy i wydobył się sam, widocznie posiadając już w tem należytą wprawę, to znaczy — przypadek taki spotykał go nie poraz pierwszy.
— Taklif, bela k’nahrek, be ’in ma, batol... Nie fatyguj się; zbyteczną jest względem mnie grzeczność twoja — rzekł śmiejąc się.
I nie zrobił mu ten wypadek istotnie żadnej różnicy, bo po wydobyciu się z gnojówki nie wyglądał wcale gorzej, niż przedtem.
— Sidi — rzekł Halef w jednem z arabskich narzeczy, którego gospodarz z wszelką pewnością nie rozumiał, — ten drab to istny abu kull’ chanazir, ojciec wszystkich świń, u którego bezwarunkowo zamieszkać nie możemy. Trzeba szukać kwatery gdzieindziej.
— Ba! jego kahn jest jedyny w tej wsi, mój Halefie!!
— W takim razie lepiej będzie pod gołem niebem...
— Niemożliwe — przerwałem mu; — okolica ta słynie z najbezczelniejszych koniokradów, a wiesz przecie, jak drogi mi jest mój Rih. Zamiast odpoczynku, musielibyśmy czuwać całą noc.
— Niestety, prawdę mówisz, effendi. Musimy mieć dach nad głową, a konie zamknąć, aby nam ich złodzieje nie ukradli. Sami również zabezpieczyć się musimy, aby nas nie pomordowano. Może uda się nam tu znaleźć jakiś kącik, wolny od gnoju i brudu, jak również i od tego cuchnącego gidd el wazach...[131].
Widziałem już wielu ludzi niechlujnych, ale takiego wieprza mam zaszczyt oglądać poraz pierwszy w życiu.
Pijany „wieprz" przeszedł niepewnymi krokami przez dziedziniec ku drugiemu otworowi w murze i, trzymając się mocno ściany, rzekł: t
— Oto jest miejsce dla twoich rumaków; tu będzie im, jak w raju. Wprowadźcie je do środka; zaraz przyniosę obroku.
Zajrzałem do wnętrza owego „raju". Panowała tam zupełna ciemność, i dopiero, gdy się z nią oko oswoiło, ujrzałem tyle gnoju i błota, że aż mi się na wymioty zbierać zaczęło.
— Czyś zwaryował? — zawołałem. — Toż w gnoju tym konie potopić się mogą.
Gospodarz popatrzył na mnie bezmyślnie wielkiemi, zdziwionemi oczyma i odrzekł:
— Brud? u mnie? Czegoś podobnego nie zarzucił mi jeszcze żaden gość! To obraza, która domaga się missajefet[132]!
Groźba ta wydała mi się tak zabawną, że wybuchnąłem serdecznym śmiechem. Halef natomiast stracił cierpliwość i ozwał się z wyrazem tajonego gniewu:
— Co? ty śmiesz mówić o missajefet? A wiesz, kim jest ten wielki pan, do którego zwracasz się z tak zuchwałemi słowami?
— Nie wiem — odparł naiwnie gospodarz.
— No, to wiedz, że jest to sławny Emir Hadżi Kara Ben Nemzi z Frankistanu!
— Nie słyszałem o takim. A ty kto jesteś?
— Jam jest równie sławny Hadżi Halef Omar Ben Hadżi Abul Abbas Ibn Hadżi Dawud al Gossarah.
Gdyby który z nas palcem tylko skinął, padłbyś trupem z trwogi!
— Och! nie myśl sobie, że należę do guranów[133]; umiem ja obchodzić się z bronią, i niema takiego stracha, któryby mię zdołał wyprowadzić z równowagi.
— A mimo to. widzę, że nie możesz się utrzymać w równowadze i zataczasz się na wszystkie strony!
— O, to nie ze strachu; to... to... Od... Od...
— Od raki [134] — dokończył Halef.
— Raki? Nie wypiłem dziś nawet jednej kropli... Uważam, że chcesz mię obrazić przypuszczeniem, jakobym był sekran[135]...
— Tak jest, o to właśnie cię posądzam!
— Otóż mylisz się!:
— Daj mi dowód, że się omyliłem! Prawy wyznawca proroka nie powinien nigdy się upijać, a jeżeli się już upił, wówczas każdy uczciwy muzułmanin obowiązany jest święcie zażądać od niego odmówienia sury I'imtihan[136]. No, jakże? wypowiesz ją z pamięci?
— Nie!
— Więc podpowiem ci ją szybko, a ty mów ją za mną! No, uważaj!
Sura, o której mowa, umieszczona jest w koranie pod numerem 109-ym. Każą ją zazwyczaj odmawiać podejrzanym o pijaństwo, gdyż trudna jest do wypowiedzenia. Treść jej podałem w drugiej części niniejszego opowiadania, gdzie była mowa o spotkaniu mem na pustyni z Szedidem, dowódcą Takalów.
Próba „sury" z oberżystą wypadła na jego niekorzyść, bo ciągle się mylił, zaczynał od początku i wreszcie nie skończył.
— Przyznaj się więc — rzekł Halef, — że jesteś pijany! Oj, będziesz pokutował kiedyś w dżehennie[137], będziesz!
— Ja? Nie mam wcale ochoty odwiedzać dżehenny. Jestem trochę podchmielony, to prawda, ale gdy wejdziecie do izby, tam dopiero zobaczycie człowieka, który nietylko na nogach utrzymać się nie może, ale nawet oczu otworzyć nie jest w stanie.
— A więc dom twój to moghare el redila, jaskinia grzeszników, i niech go Allah do cna zburzy! Pewnie i w izbie jest tyle brudu i smrodu, co tutaj, w twojej stajni. Czy nie masz lepszego pomieszczenia dla naszych koni?
— Lepszego? Może ci się zachciało siódmego nieba Mahometa dla umieszczenia swych zwierząt, ale go na ziemi nie znajdziesz. Stajnia moja jest wcale porządnem pomieszczeniem, i mogę cię zapewnić, że stokroć tu przyzwoiciej, niźli w drugiej, gdzie trzymam własny dobytek. To wspaniałe pomieszczenie przeznaczone jest wyłącznie dla koni bardzo zamożnych podróżnych, a więc będzie najodpowiedniejsze i dla waszych rumaków.
— Naprawdę nie wiem, jak postąpić... Sidi, może ty co poradzisz?...
— Chyba nie pozostaje nam nic innego, jak tylko kazać tę stajnię gruntownie oczyścić — odrzekłem. — A tymczasem popatrzmy, czy znajdzie się dla nas jaki kąt w zajeździe. Czy masz osobny pokoik? — dodałem, zwracając się do gospodarza.
— Nie. Wobec Allaha wszyscy ludzie są sobie równi, a więc zamożnym i dostojnym wcale to nie ubliża, gdy przebywają z biedakami i upośledzonymi pod jednym dachem.
— Chcesz przez to powiedzieć, że musimy zamieszkać w tej izbie, gdzie siedzi ów pijak, o którym wspominałeś?
— Tak.
— No, zobaczymy.
Uwiązaliśmy konie w dziedzińcu i poszliśmy za gospodarzem do izby. Była to nizka, ale dość obszerna ubikacya, zajmująca całą szerokość domu. Ściany miała wylepione gliną. Pod jedną z nich na wbitych w ziemię palach przymocowane były zwykłe, proste deski — i to się nazywało stołem. Tak samo urządzone były ławki przy owym stole. Przy tylnej ścianie stało kilka opartych o nią szerokich płotów z wikliny. Płoty takie w Kurdystanie używane bywają, jako ruchome ściany, służące do przedzielania wnętrza domu na mniejsze lub większe ubikacye.
W izbie był jeden tylko gość. Siedział z opartymi na stole łokciami i ujętą w dłonie głową; prawdopodobnie spał, lub przynajmniej drzemał. Tuż przed nim stała gliniana butelka i dwa również gliniane kubki. Z tych to naczyń gość i gospodarz pili jeszcze przed chwilą raki, i to właśnie było powodem, że ten ostatni zrobił na mnie wrażenie człowieka, którego należało poddać próbie 109-ej sury.
Według mniemania gospodarza, gość jego był bardziej od niego pijany. Gdyśmy weszli, śpiący podniósł nieco głowę i popatrzył na nas. Spojrzawszy mu bystro w oczy, przyszedłem do wniosku, że jednak nie jest pijany; przynajmniej z wejrzenia nie można go było o to posądzić. Myliłem się ja, czy też mylił się gospodarz? A może nasz nieznajomy maskował się zręcznie. i w takim razie musiał mieć w tem jakiś interes? Nikt się nie zdziwi, że wydało mi się to podejrzanem, gdy weźmie pod uwagę, ile przygód i niebezpieczeństw przeszedłem w ciągu wieloletnich swych podróży. W takich okolicznościach wyrabia się w sobie pewnego rodzaju instynkt i niezwykłą wraźliwość na wszelkie choćby najbardziej błahe zjawiska w otoczeniu. I dzięki właśnie temu instynktowi, jako też owej wraźliwości, żyję dziś jeszcze, pomimo, że na całem ciele mam liczne blizny od zadanych mi ran.
Ów drzemiący, zagadkowy dla mnie człowiek ubrany był po kurdyjsku. Na głowie miał skórzaną czapkę, której krysy były tak powyginane w kilku miejscach ku dołowi naksztalt dziobów, że czapka owa przypominała polipa morskiego, wyciągającego ku dołowi oślizgłe swe macki. Ubranie rzekomego Kurda składało się ze skórzanych spodni i bluzy, głęboko na piersiach wyciętej, Z krótkimi po łokcie rękawami, z pod których wysuwały się żylaste ręce. Na nogach miał obuwie, podobne do tego, jakie noszą turyści w górach. Czy miał ów obcy jaką broń za pasem, nie mogłem na razie zauważyć, bo siedział za stołem; obok tylko leżała długa prymitywna flinta. Sądząc z siwych zupełnie włosów, mógł liczyć około lat sześćdziesięciu, ale był dosyć jeszcze krzepkiej, okazałej budowy, świadczącej o doskonałem zahartowaniu i sile organizmu.
Halef wcale nie zwracał uwagi na tego gościa, bo zajęty był inną sprawą, a mianowicie ku wielkiemu swemu zadowoleniu spostrzegł na kominie ognisko, z którego dym unosił się pod sufit i wychodził powoli otworami okiennymi.
— Wiesz co, effendi! — zagadnął mię nagle. — Czyby się nie dało utworzyć z tych ruchomych ścian osobnego przedziału dla nas? jak sądzisz?
— Wcale niezła myśl.
— A może i drugi projekt ci się spodoba... Moglibyśmy tu również pomieścić i konie nasze. Byłyby blizko nas i wygodniejby miały, aniżeli tam, wśród gnoju.
— Co takiego? — przerwał gospodarz. — Konie? tu, w izbie? Allah dał wam widocznie bardzo mądre głowy, jeśli się w nich mogą rodzić podobne pomysły. Ależ to chyba kpiny?... Najpiękniejszą ubikacyę mego domu, chlubę całej wsi i całej okolicy, zamienić na stajnię?... to już wyrażne żarty z mojej osoby... to...
— Zapłacimy — przerwał mu Halef,
— Nietrzeba mi waszych pieniędzy, bo mam ich więcej, niż obaj jesteście warci,
— O, czyżbyś był aż do tego stopnia bogaty?
— No, bogaty... nie, bo pieniądze należą do rządu paszy. Ściągnąłem je, jako haradżi[138], od mieszkańców tutejszego okręgu; będzie przeszło dziesięć tysięcy piastrów... Pewnie, że nie posiadacie takiej sumy...
— Głupcze! — odburknął Halef, — jesteśmy bogatsi, niż ten twój pasza, a to, co posiadamy, jest naszą własnością, podczas gdy z pieniędzy, które ty masz u siebie, niewolno ci wziąć ani piastra. Ile żądasz za to, że urządzimy tu dla siebie odpowiedni przedział?
— A długo chcecie tu zabawić?
— Cztery dni.
— Dacie mi po dziesięć piastrów dziennie. A za wikt...
— Już my sobie wikt sporządzimy sami — przerwał Halef. — Idzie nam teraz głównie o nasze konie.
Jeżeli się zgodzisz, byśmy je tu wprowadzili, dostaniesz razem po dwadzieścia piastrów za dzień. Zgódź się bez zbytnich ceremonii, bo zapewne nie miałeś jeszcze gościa, któryby ci płacił tak suto.
Oberżysta zgodził się oczywiście na warunki, mimo pozornego sprzeciwu, okazanego z początku, a towarzysz jego od butelki, ów gość podejrzany, dał się nam uprosić do pomocy w ustawieniu ścian, poczem Halef wprowadził konie, a umieściwszy je odpowiednio, kupił za dwa piastry kurę, zabił ją, oskubał, nadział na rożen i począł piec na ogniu. Ja tymczasem na jednej z wolnych ścian ruchomych, ułożonej na ziemi, rozesłałem koc i, położywszy się, patrzyłem przez szparę na ludzi, którzy tu przychodzili podziwiać tak dostojnych gości, co mogli sobie pozwolić na kosztowny zbytek umieszczenia koni w izbie mieszkalnej. Zwracali się też z zapytaniami w tej sprawie do Halefa, który odpowiadał niechętnie a pogardliwie i z wielką przesadą. Gdy zaś wypowiedział moje nazwisko, ów gość w skórzanej czapce podniósł się nagle i zapytał:
— Czy to istotnie Emir Kara Ben Nemzi Effendi, który ongi uwolnił od nieprzyjaciół cały szczep Haddedinów?
— Tak jest! to ten sam nieporównany wojownik, którego dotychczas nie zmógł żaden wróg i który sam jeden, wpośród ciemnej nocy, wyśledziwszy lwa, zabił go celnym strzałem w oko.
— I za to otrzymał on od Mohammeda Emina, szejka Haddedinów, tego wspaniałego wierzchowca w podarunku?
— Tak jest.
— Czy to ten właśnie rumak znajduje się tu za ścianą?
— Ten sam. Ale dlaczego o to pytasz?
— Bo słyszałem bardzo wiele o tem szlachetnem zwierzęciu i jego panu.
Po tych słowach położył znowu głowę na rękach, opartych o stół, i w tej pozycyi pozostał przez dłuższy czas. Wreszcie podniósł się i powoli, krokami niepewnymi, wyszedł z izby.
W dziesięć minut później weszła do izby kobieta, która, jak się domyśliłem, była żoną gospodarza.
— Gość nasz odjechał w tej chwili. Czy wiesz o tem? — spytała żywo męża.
— Jakże mógł odjechać, skoro nie miał konia?
— Pojechał na naszym koniu...
— No, nie obawiaj się... Widocznie miał jakiś pilny interes do załatwienia i powróci wkrótce. Wiem, że ma tu zabawić kilka tygodni. Zresztą zostawił flintę na stole.
Tak zapatrywał się na sprawę odjazdu gościa nasz gospodarz.
Ja jednak byłem odmiennego mniemania. Obcy ów człowiek rozmawiał z Halefem zupełnie przytomnie i nie zapominając, jak to mówią, języka w gębie. W ten sposób nie mówi człowiek pijany lub nawet choćby trochę podchmielony. Dlaczego jednak udawał pijanego wychodząc?
Zadawszy sobie to ciekawe pytanie, pomyślałem jednak wkońcu, iż mało mię to obchodzić powinno, tem bardziej, że sam gospodarz niewiele się tem zainteresował. Zresztą Halef, ukończywszy swoje zajęcie przy kominku, przyniósł był właśnie wcale nieźle przyrządzoną kurę i zabraliśmy się do jej spożycia z takim apetytem, że wkrótce zapomniało się o obcym.
Pod wieczór wyszliśmy na przechadzkę za wieś, z tą myślą, że natrafimy może na jaką osobliwość, godną widzenia. Wróciwszy o zmierzchu, zastaliśmy gospodarza znowu przy kubku raki. Widocznie hołdował on zasadzie, że Mahomet zabronił wyznawcom jedynie wina, raki zaś wolno pić każdemu, ile zechce. Goście jego również widać byli tego samego zdania, bo razem z nim wypróżniali kubek za kubkiem, dopóki na nogach utrzymać się mogli, gdy zaś nie starczyło już trunku, rozeszli się do domów, jak który mógł, przeważnie jednak na czworakach. Wyszedł też i sam gospodarz na dziedziniec.
Po kilku minutach usłyszałem tak przeraźliwy ryk oberżysty, jakby mu kto rozpalone żelazo do pięty przyłożył. Wybiegliśmy, ciekawi, co się stało. Gospodarz wbił palce obu rąk we włosy i wrzeszczał na całe gardło, klnąc żonę i czeladź, która przestraszona zbiegła się ze wszystkich kątów na dziedziniec zajazdu.
Należy zaznaczyć, że ten przed paroma jeszcze minutami nietrzeźwy człowiek odzyskał nagle przytomność. Prawdopodobnie więc zdarzyło się jakieś wielkie nieszczęście, pod którego wpływem pijanica otrzeźwiał. I istotnie ze słów jego dowiedzieliśmy się niebawem przyczyny niezwykłego alarmu: skradziono mu dziesięć tysięcy piastrów. W rozpaczy, nie wiedząc sam, co robi, chwycił bat i począł bić żonę oraz czeladź, posądzając ich o kradzież.
Poskoczyłem ku niemu, a odebrawszy bat, krzyknąłem:
— Zwaryowałeś! bijesz własną żonę i czeladź, jakby kto z nich winien był kradzieży!
— Atak! któreś z nich ukradło z pewnością!...
— A ja cię zapewniam, że się mylisz. Lepiejbyś zrobił, gdybyś samemu sobie kazał wymierzyć z kilkanaście batów!
— Ja? sobie? za co?
— Za to, żeś okradł samego siebie, tylko oczywiście nie własnemi, lecz obcemi rękoma.
— Głupstwa pleciesz! Jakżebym to ja mógł okraść sam siebie?
— W bardzo prosty sposób: dałeś złodziejowi możność okradzenia cię. Zapewne miałeś je dobrze ukryte?
— Tak.
— Czy żona wiedziała, gdzieś je schował?
— Nie.
— I nikomu z czeladzi również nie było wiadome to miejsce?
— No, tembardziej nie wiedzieli o niem.
— A więc bardzo lekkomyślny człek z ciebie, bo przy szklance raki jesteś w stanie wszystko wygadać, O co cię tylko kto zapyta...
— Ja się z niczego nie wygadałem.
— Tak? A któż to wobec nas, zupełnie ci obcych ludzi, wspomniał, że ma dziesięć tysięcy piastrów w domu?
— Przecie nie wskazywałem wam, gdzie są schowane.
— Nam tego nie powiedziałeś, ale tajemnicę wydobył z ciebie prawdopodobnie ktoś inny... możę ten, który uciekł stąd na twoim własnym koniu...
— Co prawda, nie widziałem ja go dotąd nigdy w życiu, ale on zapewniał mię, że jest bardzo bogatym przedsiębiorcą z Serdacz i że przybył tu na kilka tygodni w celu zakupna galasówek dla jakiegoś kupca z dalekich stron.
— Jesteś łatwowierny aż do głupoty — odrzekłem, — bo czyż obecnie pora na zbiór galasówek?
Gospodarz umilkł, poczuwając się widocznie do zarzucanej mu przezemnie lekkomyślności i głupoty.
— Ale zobacz-no, może twój gość wrócił już na twoim koniu, jak tego z góry byłeś pewny.
— Nie, dotychczas go niema.
— Oczywiście koń przepadł i... pieniądze również...
— Pie... pie... pieniądze... Czyżby on je był ukraść?
— Tak przypuszczam.
— Dlaczego?
— Bo widocznie lubi pieniądze.
— No, któżby ich nie lubił! Ale z czego wnioskujesz, że on je ukradł?
— Udawał pijanego, będąc zupełnie trzeźwym, i w ten sposób chciał uśpić twoją czujność. Czy przypominasz sobie, o czem z nim mówiłeś, będąc podochocony trunkiem?
— Niebardzo.
— Ale wspominałeś mu o pieniądzach.
— No, tak, bo on sam jest bardzo bogaty i opowiadał mi, w jaki sposób przechowuje swoje skarby.
— Więc i ty jemu powiedziałeś, jak i gdzie przechowujesz swoje?
— No, tak.
— Wiedział zatem, gdzie były pieniądze schowane? Dokładnie nie, bo mówiłem mu o kilku schówkach.
— Widocznie przeszukał je wszystkie i... nie bez skutku. Znalazł kupę piastrów, zagarnął je i, wsiadłszy na twoją w dodatku szkapę, uciekł, aby nigdy już tu nie powrócić.
— Nie przestraszaj mię, effendi! Przecie zostawił tu swoją strzelbę...
— Oj, głuptasie naiwny! Toż on umyślnie pozostawił ten kawałek bezwartościowego żelaza, aby narazie przynajmniej odwrócić od siebie wszelkie podejrzenia. Zresztą, gdy ktoś kradnie dziesięć tysięcy piastrów i konia w dodatku, to może z lekkiem sercem zostawić wzamian okradzionemu flintę wartości kilku piastrów.
Gospodarz pod wpływem nieszczęścia otrzeźwiał wprawdzie, a właściwie odzyskał władzę w członkach, ale umysł jego był zamroczony do tego stopnia, że nie mógł narazie pojąć mego rozumowania. Po długiem dopiero rozważaniu zapytał mię:
— Effendi, przyszła mi do głowy pewna myśl. Koło jamy, z której złodziej wygrzebał pieniądze leży jakiś nóż... Cóż ty na to?
— Wziąłeś ten nóż?
— Nie wziąłem.
— Och, człowieku, jakiż z ciebie dureń! Toż złodziej właśnie tym nożem odgrzebywał ziemię, i jeżeli rozpoznasz, do kogo nóż należy, będziesz miał pewność, kto jest sprawcą kradzieży. Zaprowadź mię tam, niech zobaczę.
— O, nie! żaden człowiek nie powinien wiedzieć o mojej skrytce. Sam ci przyniosę ów nóż.
Nie miałem nic oczywiście przeciwko temu, choć śmieszny był ze swą spóźnioną ostrożnością i tajemniczością, względem nas stosowaną.
Pobiegł w jakiś zakątek, skąd skradziono mu pieniądze, my zaś weszliśmy do izby, ubawieni naiwnością nieboraka.
Po pewnym czasie przyniósł nam ów zagadkowy nóż i mówił, zdziwiony wielce:
— Masz słuszność, effendi; nóż należy do owego zbiegłego draba. Przypominam teraz, że pokazywał mi, popijając raki, starą i bardzo kunsztowną robotę perską na rękojeści tego noża. Sere men! na moją głowę! tak, to on ukradł mi pieniądze! O Allah! o proroku! o wszyscy prorocy! jestem zgubiony, zrujnowany! A to łotr nad łotrami! Obdarł mię ze skóry i znikł zbrodniarz... i już go pewnie nie zobaczę, ani też złota, które muszę przecie złożyć do kasy Paszy. Ale skąd je wziąć? Chyba sprzedam wszystko, co mam, i zostanę żebrakiem. Co tu począć, effendi? poradź mi!
— Hm! Żona twoja zauważyła, w którym kierunku złodziej umknął. Gdyby nie noc, możnaby go ścigać. Dognałbym go na swoim koniu, aczkolwiek spory już kawał złodziej zdołał ujechać...
— Zrób więc to, effendi! proszę cię!
— Radbym uczynić ci tę przysługę, ale jest przecie zupełnie ciemno i nie zobaczę śladów. Trzeba zaczekać do, rana, a przez ten czas będziemy mogli namyślić się, co czynić,
— Namyślić się? co też ty mówisz? Toż drab tymczasem ucieknie jeszcze dalej! Nie! ani jednej chwili nie stracę, ani też jemu nie pozostawię. Muszę odzyskać pieniądze! muszę... za wszelką cenę! Wiem już, jak postąpić, i tak będzie najlepiej. Pobiegnę do nezanuma[139] i opowiem mu wszystko; to mądry, doświadczony człowiek i sprytniejszy nietylko od ciebie, ale od nas obu razem. On natychmiast dopomoże mi do odzyskania pieniędzy. ldę do niego... idę zaraz...
I rozgorączkowany wybiegł z izby, a Halef wybuchnął za nim niepowstrzymanym śmiechem.
— Słyszałeś, sidi, jakie pojęcie ma o tobie gospodarz? Czy wpadłbyś na myśl żądania pomocy od zwierzchnika gminy Khoi, który przewyższa cię mądrością o całe niebo. No, no! niech im Allah dopomoże szczęśliwie, ale mnie się zdaje, że pieniądze przepadły i szukać ich to szukać ziarnka piasku, rzuconego w jezioro.
Pomimo, że głupiec nie miał do mnie zaufania, żal mi go było, tembardziej, że w tych okolicznościach nie mogłem mu nic poradzić. Ze spokojnem jednak sumieniem człowieka, mającego dobre zamiary, położyłem się za przegrodą i oczekiwałem powrotu gospodarza.
Po upływie godziny posłyszeliśmy parskanie koni na dworze. Halef wyszedł zobaczyć i, powróciwszy po chwili, rzekł:
— Nasze usługi uznane zostały za zbyteczne, sidi. Nezanum z gospodarzem i kilkoma innymi ludźmi pojechali na wschód, bo w tym kierunku podobno złodziej umknął. Życzę im wszystkim szczęśliwej podróży... Opowiadałeś mi nieraz, że ziemia jest kulistą bryłą; otóż, chcąc się dowiedzieć, czy ścigający złapali złodzieja, musielibyśmy tu pozostać aż do chwili, gdy powrócą, ale od zachodu, kulę ziemską naokoło objechawszy...
W tych ironicznych słowach mieściło się bardzo trafne rozumowanie małego Halefa, który, prawdę mówiąc, posiadał więcej inteligencyi, niż wszyscy mieszkańcy Khoi razem z jej naczelnikiem.
Ponieważ nie spodziewaliśmy się już dzisiaj powrotu gospodarza, a nie było nic lepszego do roboty, więc urządziliśmy sobie posłania i daliśmy znak koniom, by się również pokładły. Zwierzęta nasze, doskonale wytresowane, ułożyły się natychmiast; my jednak musieliśmy na razie skwitować ze snu, bo przybył jakiś nowy gość, który, wołając w dziedzińcu na gospodarza dość długo a bez skutku, wpadł do izby z hałasem i wymyślaniem, że niema komu go obsłużyć należycie. Potok słów i złorzeczeń przybysza wysechł dopiero na widok ogniska w izbie. Nie zastawszy jednak i tu żywej duszy, zajrzał do nas, a nie mogąc nic dostrzec w ciemności, zapytał:
— Jest tu kto w tej norze?
— Jest nas dwóch — odrzekł Halef.
— No, to czemu nie wstajecie, próżniaki! Nie mam czasu ani ochoty czekać, aż będziecie łaskawi wstać i obsłużyć mię, jak należy.
Znałem dobrze Halefa i wiedziałem z góry, jak się zachowa wobec tego grubijaństwa. Posiadał on bardzo szeroko rozwinięte poczucie honoru i nie dał sobie nigdy i nikomu grać na nosie. Obecnie milczał, jak mur.
— No! jak długo mam czekać? — krzyczał obcy. — jeżeli w tej sekundzie nie wyleziecie z nory, wypędzę was stąd batogiem!
Halef milczał uparcie, a i ja nie odezwałem się ani słowem.
Obcy podszedł kilka kroków bliżej i, spełniając swą obietnicę, począł śmigać, batem w powietrzu. Ze szmeru w pobliżu mnie wywnioskowałem, że w odpowiedzi na to Halef zerwał się z posłania, Wzrostem nie sięgał mu nawet do ramion, ale był tak krępy i zwinny, że mógł niejednego drągala, chełpiącego się siłą fizyczną, do nóg sobie rzucić. W walce otwartej umiał też Halef znakomicie władać bronią, ale dla tych, którzy go obrażali, miał specyalną broń, a mianowicie batog ze skóry hipopotama, nabyty jeszcze w Egipcie podczas naszej tam podróży. Nie czekałem długo, gdy dały się słyszeć szybko po sobie następujące razy owego hipopotamowego batoga, tak, że ich zliczyć nawet nie mogłem. Równocześnie zaś hałaśliwy przybysz począł wyć wniebogłosy:
— Allah! I Allah! Kto się waży tknąć mię?...Co za śmiałość!... el wail lak, meded aman, meded Allah, ej wah o jazyk!... Och, ratunku!... biada ci!... zamorduję cię!...
Z tych okrzyków w ciemności zaiste trudno było wnioskować, kto bił, a kto brał cięgi po grzbiecie. Co do mnie atoli, wiedziałem, że to mały lecz dzielny Halef ćwiczył grubijanina. Ciekawą była ta okoliczność, że Halef sypał razy, jak z rękawa, a nie odzywał się podczas tej operacyi ani słowem, — przybysz zaś krzyczał różnymi językami — to po arabsku, to po turecku, z czego wywnioskowałem, że nie był Kurdem.
Poczuwszy wreszcie, że dalszych cięgów już nie wytrzyma, rozejrzał się, kędy uciekać, i wreszcie oszołomiony i skatowany drapnął z izby. Rzecz prosta — Halef wcale mu w tem nie przeszkadzał.
Dopiero, gdy awanturnik znalazł się poza naszą ścianą, gospodyni z kilkoma ludźmi z czeladzi, zwabiona krzykiem o ratunek, weszła nareszcie do izby.
— Ktoś ty? — wołał obcy, — może żona sahiba el locanda[140]?
— Tak, jestem jego żoną.
— Gdzie mąż? Przywołaj mi go tu, a żywo!
— Niema go w domu.
— To poślij mi w tej chwili po nezanuma. Muszę się z nim natychmiast rozmówić!
— I jego również niema w domu.
— Co mię to obchodzi? Musi być w domu, skoro ja go potrzebuję! Obito mię tutaj, i żądam, aby złoczyńcy, którzy się tego dopuścili, byli jak najsurowiej ukarani.
— Któż cię tutaj mógł obić?
— Psy, które sterczą tam, za tą przegrodą. Jesteś tu gospodynią, więc możesz im rozkazać, aby powyłazili stamtąd.
— Wątpię bardzo, aby mię usłuchali — rzekła z zakłopotaniem. — Nie należą oni do tego domu; są to obcy, którzy zamieszkali u nas czasowo tylko.
— Obcy? Tem gorzej. Od kogoś z miejscowych ludzi zniósłbym może tego rodzaju zniewagę, ale od jakichś przybłędów przenigdy! Co to za jedni?
— Jeden z nich jest emirem effendim z Zachodu, a drugi hadżim. Nazwisko jego jest tak długie, że żadną miarą nie mogłam go zatrzymać w pamięci.
— A niechże sobie będzie dłuższe jeszcze tysiąc razy, to mi wszystko jedno... Łajdacy muszą być przykładnie ukarani! Każdy zwykły śmiertelnik wie, że zniewagę czynną można tylko krwią zmazać; ja zaś, człowiek wyższy ponad szary tłum ludzki, ulubieniec Allaha, potomek proroka i badacz drogi, wiodącej do nieba, tembardziej muszę mieć za zniewagę zadośćuczynienie. Wywołaj więc natychmiast tych łotrów, abym mógł ich ukarać...
— Poprosić mogę, ale nie wiem, czy się to na co przyda — rzekła kobieta, zbliżając się do przegrody.
Zbytecznem jednak było wzywać nas, bo Halef wyskoczył na środek izby z batogiem w ręku i, stanąwszy tuż przed obcym, rzekł:
— Oto jestem, ja, hadżi z długiem nazwiskiem. Jeżeli żądasz zadośćuczynienia, jestem gotów dać ci je, ale tylko w taki sposób, jak to czynię w podobnych wypadkach, co może być dla ciebie bardzo nieprzyjemne... Poznałeś zresztą przed chwilą dokładnie moją metodę zadośćczynienia...
„Ulubieniec Allaha“ był to młody, mniej-więcej trzydziestoletni mężczyzna o wyglądzie ascetycznym i pięknych rysach twarzy, z długą brodą. Mogłem go dobrze zaobserwować, bo w tej chwili stał w świetle, padającem z kominka. Oczy jego, nieco zezowate, psuły jednak harmonię rysów. Wzrostem przewyższał Halefa o całą głowę. Z barwy turbanu można było wnioskować, że zalicza się do następców proroka. Z za pasa sterczały mu noże i pistolety.
Mimo tak doskonałego uzbrojenia, człowiek ten, jak widzieliśmy, wcale nie po męsku zachował się względem Halefa, gdy ten począł go okładać swym batogiem; widocznie słabego był ducha. Teraz obrzucił Halefa groźnem od stóp do głowy spojrzeniem i rzekł:
— Widzę w twej ręce bat. Czyżbyś ty był tym śmiałkiem, który odważył się bić mię?
— No, bić biłem, ale o odważeniu się i mowy być nie może...
— Milcz, psie! Chcesz mię obrazić poraz wtóry? — krzyknął „ulubieniec Allaha", postępując parę kroków ku Halefowi.
Ale mały człowieczek podniósł groźnie batog do góry i rzekł:
— Jeżeli jeszcze raz usłyszę Z twoich ust słowo „pies", skierowane do mnie, otrzymasz tym oto rzemieniem ze skóry hipopotama taką pręgę na gębę, że przez dziesięć lat nie będziesz się mógł pokazywać pomiędzy ludźmi! Bo, proszę, coś ty za jeden, że uważasz za odpowiednie w ten sposób mię traktować? jak się nazywasz? jak brzmi imię twego ojca, twoich obu dziadków i wszystkich czterech pradziadków twoich?
— — Dowiesz się o tem natychmiast. Nazywam się Sali Ben Akwil, sławny opowiadacz wędrowny prawdziwej wiary, która nam zwiastuje zmartwychwstanie i powrót na ziemię proroka.
— Więc sam uważasz się za sławnego? — zaśmiał się Halef. — No, no! Zwiedziłem już wiele krajów od wschodu do zachodu słońca, ale z nazwiskiem Sali Ben Akwil[141], mimo, że brzmi tak pobożnie i pięknie , nie spotkałem się nigdzie... Moje zaś imię brzmi: Hadżi Halet Omar Ben Hadżi Abul Abbas Ibn Hadżi Dawud al Gossarah!
Wędrowny kaznodzieja, słysząc to kilometrowe nazwisko, cofnął się krok w tył, zrobił minę wielce zdziwionego i zapytał:
— Hadżi Halef Omar? Więc należysz do szczepu Haddedinów?
— Tak.
— Ty więc jesteś owym zuchem, który podróżował z pewnym niewiernym effendim, co zwyciężył w „Dolinie stopni" wszystkie ludy, nastawające na Haddedinów? nieprawdaż?
— Tak jest.
— I wiesz zapewne, gdzie się znajduje obecnie ów chrześcijanin?
— Wiem.
— Gdzież go więc szukać?
— Tam, za przegrodą.
Sali Ben Akwil cofnął się jeszcze krok w tył, podniósł ręce w górę z wielkiego zdziwienia, i omal nie uwierzyłem, że zdziwienie to jest wyrazem przyjaźni dla mnie.
— Jak się on nazywa? — zapytał.
— Jest to sławny i niezwyciężony Emir Hadżi Kara Ben Nemzi Effendi.
— Sahi, sahi!... istotnie, istotnie! słyszałem to nazwisko.
Chciał coś mówić jeszcze, ale połknął słowa, będące już, jak to mówią, na końcu języka, i począł chodzić po izbie od kąta do kąta, jakby namyślając się nad czemś. Otrzymana o mnie wiadomość poruszyła go widać do głębi, wywołując jakieś postanowienie, bo robił wrażenie silnie podnieconego. Niebawem zwrócił się znowu do Halefa ze słowami, ale w innym już niż dotychczas tonie:
— Słuchaj, Hadżi Halef Omar! Obiłeś mię, a więc wyrządziłeś zniewagę, która jedynie śmiercią mogłaby być okupioną. Mimo to, radbym ci przebaczyć, gdyż ja pierwszy porwałem się do bitki, a żem w ciemności nie trafił, to nie zmienia postaci rzeczy. Słyszałem o czynach twoich i twego chrześcijańskiego emira i podziwiam was tak bardzo, że niczem byłaby dla mnie rozkosz raju wobec przyjemności, jakąby mi sprawił emir, gdyby zechciał pomówić ze mną, Proszę cię więc, idź do niego i powtórz moje słowa, a może się skłoni udzielić mi posłuchania. Czy uczynisz to dla mnie?
Nie podobał mi się, mówiąc nawiasem, ten apostoł islamu. Uprzejme słowa, na które zdobył się tak nagle, zastanowiły mię i kazały strzec się tego człowieka. Przysiągłbym, że pod maską owej uprzejmości krył się jakiś podstęp.
Mój dzielny Halef nie znał się jednak na ludziach, a serce miał bardzo wrażliwe na wszelkie pochlebstwa, zwłaszcza, jeżeli połechtano go pochwałą jego „sławnych czynów”, jakkolwiek nie był tak próżny i chełpliwy, jak naprzykład „łamacz kości" lub „największy bohater świata" — Selim. Halef doświadczył u mego boku wielu przygód, a sprawował się zawsze jak najwzorowiej; gdy się zaś zważy nizki stopień jego kultury, obyczaje wschodnie i inne okoliczności, nie można się dziwić, że człowieczek ten uważał się za coś więcej, niż był w rzeczywistości, i łatwo dał się brać na słodki lep pochlebstwa. Podziałało ono widocznie na Halefa i teraz, bo odrzekł bez namysłu:
— Dobrze, uczynię zadość twej prośbie i zawezwę tu effendiego.
— Czy tylko zechce przychylić się do twego życzenia?
— Jestem tego pewny. Nie uczyniłby mi tej przykrości, aby odmówić, co komu obiecałem.
Ano, nie pozostało mi nic innego, jak tylko wyjść z za przegrody dla zobaczenia się z „ulubieńcem Allaha", pomimo, że byłem najmocniej przekonany o wrogiem jego dla nas usposobieniu. Nie ulegało wątpliwości, że knuł on względem nas jakieś nieprzyjazne zamiary i chciał nieznacznie w czyn je wprowadzić. Korciło mię przejrzeć te plany, a że zawsze lepiej jest wyjść na spotkanie niebezpieczeństwa, niż czekać go z założonemi rękoma, więc wstałem i, uprzedzając prośbę Halefa, wyszedłem z za przegrody.
Sali Ben Akwil, ujrzawszy mię, podszedł bliżej ku mnie, a skrzyżowawszy ręce na piersiach, skłonił się głęboko i rzekł:
— Niech cię w zdrowiu zachowa i błogosławi Allah, emirze! Nawet w godzinę śmierci nie zapomnę owej chwili, w której miałem zaszczyt ujrzeć cię poraz pierwszy, a która zaliczać się będzie do najpiękniejszych w mem życiu.
Stał w nachylonej postawie, oczekując mej odpowiedzi. Wiedział, że jestem chrześcijaninem i że jemu, jako muzułmaninowi, niewolno było pozdrawiać mię w ten sposób. A przecie był nietylko muzułmaninem, ale nawet chatibem[142], więc tembardziej powinien był wstrzymać się od takiej formy powitania. Zastanowiło mię to poważnie, ale oczywiście nie dałem tego poznać po sobie i odrzekłem:
— Podnieś głowę! Mężczyźni mogą rozmawiać, patrząc sobie nawzajem prosto w oczy.
— Ty jesteś sławniejszy ode mnie! — odparł, wyprostowując się zwolna, a w oczach jego przebijała niezwykła pokora.
— Co według twego pojęcia jest sławą? Jedna tylko istota na świecie jest sławną: Bóg, gdyż imię Jego rozbrzmiewa po wszystkich krajach, a chwała Jego sięga do wszystkich słońc i wszystkich gwiazd w nieskończoność i na wieczność. Jeżeli jakiś człowiek więcej zdziałał, niż drugi, to nie ma jeszcze powodu do chełpienia się tem, gdyż czyni on to z woli Boga oraz z Jego pomocą i łaską.
— Ze słów twoich przebija się mądrość i pokora zarazem. A mimo to wiem, o ile wyższy jesteś ode — 139 —
mnie. Czy mi przebaczysz, że przeszkodziłem ci w zasłużonym odpoczynku?
— Co do przeszkodzenia mi w spoczynku, stało się to wśród niezwykłych okoliczności... Ale nie chcę w to wchodzić, tembardziej, że porozumiałeś się już w tej sprawie z Halefem Omarem. Twój bat zaczął, jego odpowiedział, no, i.. nie mówmy o tem więcej.
— Słyszałem — mówił dalej z udaną grzecznością, rzucając ku mnie przelotne a wielce wymowne spojrzenie, — że masz zamiar pozostać tu dłużej, wobec czego możesz rano wynagrodzić sobie stracony z mojej winy czas spóźnionej rozmowy. Pozwól mi więc prosić cię dla bliższego zobopólnego poznania się, abyś się uważał przy wieczerzy za miłego mi gościa.
— Myśmy już wieczerzę swą spożyli — wymawiałem się.
— Rozumiem cię, emirze — odparł, rozglądając się po brudnej i niechlujnej izbie. — Moje sakwy u siodła są wszakże o tyle schludne, że możesz śmiało zdecydować się na skromny posiłek, który wspólnie we trzech spożyć będziemy mogli. Pozwól, że przyniosę swe zapasy, a zarazem umówię się z tą kobietą co do mego zatrzymania się tutaj.
Wyszedł, dając znak kobiecie, by udała się za nim. Gdyśmy pozostali sami w izbie, Halef zapytał:
— Czy spodziewałeś się, sidi, aby tak grubijański i bezwzględny ben el waswahka[143] przemienił się tak nagle w oddanego i życzliwego nam sibd el adaba[144]?
— Owszem, wziąłem to pod uwagę i przypuszczam, że musi mieć ku temu swoje powody. Ty, kochany Halefie, byłeś synem i wnukiem nieprzezorności, gdy przyrzekałeś mu, że przywołasz mię do niego.
— Dlaczego?
— Bo człowiek ten żywi względem nas jakieś podejrzanej treści zamiary, które spodziewam się niebawem odgadnąć.
— Jednak życzył ci błogosławieństwa Allaha...
— Apostoł islamu życzył błogosławieństwa chrześcijaninowi! Pomyśl nad tem, Halefie!
— Kuli' szejetin! wszyscy dyabli! A ja z uciechy, że się tak przyjaźnie względem nas zachował, nie zauważyłem tego! Cóż jednak złego może on nam wyrządzić? Nie znamy go... niczem go nie obraziliśmy...
— Ale on nas zna. A zwykle tak bywa, że więcej się ma nieprzyjaciół w pośród tych, którzy nas znają, niż wśród ludzi obojętnych. Zważ tedy, że my, pomagając Haddedinom do zwycięstwa, usposobiliśmy wrogo względem siebie wszystkich pokonanych ich nieprzyjaciół i że nieraz w ciągu naszej podróży musieliśmy się strzec tych zdecydowanych wrogów naszych. A nie jest wykluczone, że ów Sali Ben Akwil należy właśnie do owych naszych przeciwników.
— Ty zawsze masz słuszność, sidi. Jak wobec tego uczynimy? Czyby nie dobrze było udać się na spoczynek i zachować się wogóle tak, jakby ów „ulubieniec Allaha" wcale się tu nie pojawiał?
— O, nie! to byłoby najgorsze. Sam przecie fakt, żeś go haniebnie oćwiczył, wystarcza, aby zapragnął zemścić się na nas. A dodaj jeszcze obrazę wskutek naszej odmowy na jego zaproszenie do wieczerzy; wszak to również wpłynie wcale niedodatnio na jego względem nas usposobienie. Wogóle po tym fanatycznym wyznawcy islamu możemy się spodziewać najgorszych rzeczy.
— Może więc byłoby lepiej zachować się wobec niego sztywno i chłodno, aby sam zechciał jak najprędzej obrzydzić sobie nasze towarzystwo?
— I to nie, bo w takim razie i on byłby również chłodny i małomówny, a mnie zależy na tem ogromnie, by go wybadać i przejrzeć nawskróś. Musi on nabrać przekonania, że wierzymy mu zupełnie i ufamy. Należy więc skorzystać z jego zaproszenia do wieczerzy. Podczas niej ty musisz o ile możności milczeć, a ja będę rozmawiał z nim, z zachowaniem, rzecz prosta, całej przezorności.
Wiedziałem, że milczenie było dla Halefa, przyzwyczajonego do ciągłego mówienia, zbyt wielką ofiarą, to też życzenie moje wypowiedziałem w tak stanowczym tonie, że biedak nie zdobył się ani na jedno słowo protestu. Porozumieliśmy się akuratnie w porę, bo w tej chwili wszedł do izby Sali Ben Akwil w towarzystwie jednego chadima[145], niosącego wypełnione sakwy.
— Przyniosłem tu asza[146], emirze — rzekł, — którą możemy śmiało i bez wstrętu spożyć... bo i ja jestem przyjacielem schludności, a nauczyłem się tego po wielkich miastach, gdzie gościom nie psuje się apetytu niechlujstwem, lecz właśnie zachęca się ich do jedzenia czystością i dobrem przyrządzeniem posiłku.
Odebrał od parobka torby, a odprawiwszy go, wyłożył na stół placki, mięsiwo i owoce. Wyglądało to istotnie tak czysto i zachęcająco, że Halef, przysiadłszy się natychmiast, wydobył nóż, a i ja poszedłem za jego przykładem. Jedząc, zagadnąłem obcego:
— Powiadasz, że bywałeś w wielkich miastach? Czy nie mógłbyś mi powiedzieć, w jakich mianowicie?
— Zwiedziłem wszystkie kraje padyszacha i nawet całą Persyę, gdyż wędruję od miasta do miasta, oznajmiając wiernym, że blizki już jest czas przyjścia „obiecanego"[147].
— A skądże ty wiesz o tem?
— Mówi mi to we dnie i w nocy mój własny głos wewnętrzny. Ale ty, jako chrześcijanin, nie możesz tego zrozumieć ani pojąć. Powiem wam raczej o miastach, w których przebywałem przez czas dłuższy, oddając się studyom nad koranem. en
— W którychże to miastach przebywałeś?
— Z początku byłem w Persyi, bo kraj ten leży w sąsiedztwie mojej ojczyzny. Uczyłem się w Teheranie i Ispahanie, ale ze względu na „psy", to jest szyitów, których niech Allah wytępi, musiałem pójść stamtąd po upływie zaledwie roku i powędrowałem do Stambułu. Tam znalazłem bardzo mądrych i pobożnych nauczycieli, ale i oni nie byli tymi, jakich poszukiwałem, więc przedsięwziąłem stąd podróż z wielką hadż[148] do świętych miast Mekki i Medyny. W Mekce nabyłem hamail[149], który noszę na piersi, jak to czyni każdy hadżi. W Medynie pozostawałem czas dłuższy, ucząc się u sławnego muderriego[150]; wykłady jego umiem prawie na pamięć.
Tu Halef nie mógł już dłużej wytrzymać i ozwał się:
— Takie samo hamail, jakie nabyłeś w Mekce, ma również mój...
Chciał powiedzieć, że ja posiadam również hamail, które mogłem oczywiście nabyć jedynie w Mekce, — wiadomo zaś, że tam, według praw mahometańskich, niewolno stanąć nogą żadnemu chrześcijaninowi, i nie chciałbym, aby „ulubieniec Allaha" wiedział o przekroczeniu przezemnie tego prawa. Przerwałem więc szybko Halefowi, rzucając pytanie:
— Czy nie byłbyś tak łaskaw pokazać mi swego hamail?
Sali odwiązał książkę i, wręczając mi ją, rzekł:
— Właściwie tej świętej księgi nie powinny dotykać ręce niewiernego, i jeżeli prośbie twej nie odmawiam, masz dowód, jak wysoko cię cenię.
Koran znam tak samo dobrze, jak naszą biblię. Prosząc o pokazanie egzemplarza, nie czyniłem tego dla zobaczenia, jak wogóle koran wygląda, lecz z innego powodu, a mianowicie — chciałem się przekonać, czy Sali był istotnie szeryfem[151]. Nie znalazłszy w książce odpowiedniej uwagi, ani też pieczęci, zapytałem:
— Czy wiesz o tem, że spisy z nazwiskami wszystkich szeryfów muszą być odsyłane co roku z wielką hadż do Mekki?
— Wiem.
— I wiesz zapewne, że nazwisko każdego szeryfa, który uzyska hamail, musi być urzędownie w tej księdze uwidocznione.
— Oczywiście, że wiem, skoro jestem szeryfem.
— A dlaczego w tej księdze niema twego nazwiska?
Teraz dopiero spostrzegł, do czego zmierzam, i odpowiedział, ukrywając zręcznie zakłopotanie:
— Zapomniałem zaopatrzyć ją podpisem wielkiego szeryfa i pieczęciami. Ukończywszy naukę u muderriego w Medynie, udałem się do Kahiry[152], do najsłynniejszego na świecie uniwersytetu przy meczecie Azhara. Było tam przeszło ośm tysięcy laleba[153], a między nimi wielu, którzy oddawali się naukom z niezwykłym zapałem. Ci zaprowadzili mię do pewnego muderriego, który głosił naukę o Mahdim. Zostałem więc jego uczniem i jemu też zawdzięczam, że mogę dziś głosić po wszystkich krajach przyjście „obiecanego".
Mówił to z taką zarozumiałością i emfazą, że nie mogłem się powstrzymać od dania pyszałkowi małej nauczki.
— Widzę teraz — rzekłem, — jak sławny jesteś i dostojny w hierarchii mahometańskiej. Czy nie mógłbyś mię objaśnić, która okolica i wogóle miejscowość wsławiła się twem urodzeniem i ma zaszczyt być ci ojczyzną?
Pytanie to nie było mu na rękę. Chwilę rozważał, zanim wycedził niepewnym głosem:
— Urodziłem się w El Damijeh, w Egipcie.
— Szczególne! A ja byłbym się założył, że należysz do Kurdów.
— Dlaczego?
— Przedewszystkiem wskazuje to twój sposób mówienia przez gardło, co zauważyć można jedynie u Kurdów, a ponadto sam wspomniałeś przedtem, że Kardystan jest twoją ojczyzną.
— Ja wspominałem? kiedy? — pytał, bardziej zakłopotany, aniżeli zdziwiony.
— Mówiłeś, że Persya jest najbliższym krajem twej ojczyzny, a właśnie najbliżej sąsiaduje ona z Kurdystanem.
— Któżby brał słowa moje tak ściśle! Przecie to nie koran, emirze! Pochodzę naprawdę z El Damijeh, a przez Kurdystan wędrowałem kilka razy i nie jestem tu tak znany, jak ty naprzykład...
— Hm, tak sądzisz?
— Oczywiście, jeżeli wszędzie opowiadają o twoich przygodach...
— O jakich?
— O wszystkich... że wymienię tylko walkę z Kurdami Bebbej.
— O, to największe łotry pod słońcem.
Użyłem tych dosadnych słów umyślnie, by zobaczyć, jakie wrażenie wywołają one na Salim. I istotnie fala krwi uderzyła mu do twarzy.
Spostrzegłszy moje badawcze spojrzenie, spytał szybko dla odwrócenia uwagi:
— Znałeś ich szejka?
— Gafala Gaboya?
— Tak.
— Owszem, poznałem go. Był to najnędzniejszy z łotrów.
Widziałem, że Sali z trudnością powściąga w sobie gniew, a mimoto w głosie jego można było dosłyszeć ton wzburzenia wewnętrznego, gdy pytał dalej:
— Czy przypadkiem nie z twojej ręki on zginął?
— Z mojej nie, bo nie miał odwagi stanąć ze mną do walki, Padł od kuli jednego z moich towarzyszów.
Zamilczałem oczywiście, że towarzyszem owym był Hadżi Halei Omar. Dowiedziawszy się, co mi było potrzeba, uważałem za zbyteczne dalsze wywnętrzanie się.
Sali Ben Akwil był bez zaprzeczenia „batogiem muzułmańskim" i pod tym względem nie okłamał nas, tając natomiast przed nami swoje pochodzenie. Byłem atoli najmocniej przekonany, że należał do gałęzi Bebbej, jednego z plemion kurdyjskich, a nawet prawdopodobnie był krewnym poległego Gasala Gaboya.
Wobec tego postanowiłem mieć się przed nim na baczności, bo „zemsta krwi" nigdzie tak surowo nie jest przestrzegana, jak właśnie u tych szczepów kurdyjskich.
Sali jakby odgadł moje myśli, bo bezpośrednio po moich słowach rzekł:
— Szejk szczepu Bebbej padł jednak w walce z tobą, a obojętne jest, czy od twojej kuli, czy też od kuli którego z twoich podkomendnych. Tym sposobem naraziłeś się na zemstę krwi, i dziwię się, że się ważyłeś powrócić teraz w te okolice.
— Byłem tu już potem kilka razy.
— Naprawdę? No, no! Że nie jesteś lekkomyślny, wiem o tem, ale w takim razie przyznać muszę, że posiadasz szaloną odwagę. Dziękuj Allahowi, że cię uchronił od straszliwej tar[154], i proś go, by ustrzegł cię na przyszłość. Gdyby bowiem który z-krewnych Gasala Gaboya zetknął się z tobą, byłbyś w poważnem niebezpieczeństwie.
— No, tak; jeden z nas dwu musiałby zginąć: ja albo on.
— Ty, tybyś zginął, emirze, nie on! Jesteś tu obcy, i źle czynisz, nie biorąc tej okoliczności pod uwagę. Ba, nietylko jesteś obcy; zważ, żeś przytem chrześcijanin. A wiemy bardzo dobrze, że chrześcijanie uważają się za coś pod każdym względem lepszego, coś wyższego od wyznawców innej wiary, że tylko swoją wiarę mają za prawdziwą i swoje jedynie obyczaje za dobre i szlachetne. Ty sam, aczkolwiek nie potwierdziłbyś tego w tej chwili słowami, zdradzasz to zachowaniem się swojem. Wy, chrześcijanie, jesteście uczuciowi, litościwi, ludzcy, ale też i nazbyt ufni w swoje siły i we własne szczęście. Co innego muzułmanin. On wie, co to jest zemsta krwi, i dlatego, gdyby popełnił coś takiego, jak ty tutaj, noga jego nie postałaby już więcej w tym kraju. Jako chrześcijanin, nie znasz koranu, ani praw, wedle których rządzi się ludność miejscowa. Tobie się zdaje, żeś jest niepokonany, że zabezpieczony jesteś przed nożem lub kulą, jak skóra smoka z bajki; ba, w zaślepieniu chrześcijanina sądzisz nawet, że żaden Kurd nie śmiałby podnieść na ciebie ręki, gdyż jesteście pod ochroną waszych kanasil[155], którzy obowiązani są czuwać nad wami, jak nad dziećmi. Ale twoja pewność siebie zniknie natychmiast, skoro staniesz oko w oko z wykonawcą prawa „zemsty krwi". Wówczas nie będzie już dla ciebie ratunku i nie będzie wątpliwości,.który z was dwóch zginie; zginiesz jedynie ty sam. Wówczas i twój Bóg ci nie dopomoże. Ziemia rozstąpi się pod tobą i zapadniesz się żywcem na dno dżehenny, gdzie wszyscy chrześcijanie i inni niewierni cierpią męki przez wieki wieków. A tam my, wierni proroka, będziemy panowali nad wami, jako sędziowie nad niebem i piekłem, nad życiem i śmiercią, nie wzruszeni waszym jękiem i skargami i waszym żalem, żeście byli tak ciemni i nie uwierzyliście w boskie posłannictwo Mahometa i żeście się nie wyrzekli kłamliwej nauki chrześcijańskiej dla islamu, który doskonałością swoją sięga niebiosów.
Mówił z początku łagodnie, a potem, stopniując siłę mowy coraz bardziej, wpadł wreszcie w fanatyczny niemal zapał, który promieniował z jego twarzy, a oczy błyszczały mu, jak ogniki.
Przyznałem w duchu, że posiadał wszelkie warunki na wędrownego kaznodzieję islamu: zdolność przekonywania, dar pięknej wymowy i fantazyę, — ale też zarazem mierne wykształcenie, brak logiki i, last not least[156], zupełną nieznajomość zasad innych religii. Nie otrzymawszy ode mnie odpowiedzi, dodał po chwili:
— Milczysz... Przytłoczyła cię prawda słów moich... Istotnie, święty islam jest słońcem, wobec którego gasną wszystkie szemat ed duhun[157] innych religii, niknąc wreszcie, jak błędne ogniki nad bagnem. Uważany tu jesteś, jako sławny emir i wielce uczony effendi z Zachodu, i dlatego nosisz głowę wysoko i dumnie; ale czemże jest cała twoja sława i uczoność wobec piorunnej mojej mowy! Tak samo, gdyby tu, do Kurdystanu, przyszły z Zachodu walczyć z nami uzbrojone ludy twoje, padłyby w proch, błagając o łaskę i zmiłowanie.
Nie miałem zamiaru dysputować z nim na temat islamu, gdyż szło mi o co innego, a mianowicie o dowiedzenie się od niego rzeczy, które dotyczyły mnie osobiście. Gdy jednak z powodu mego milczenia oświadczył, że uważa mię za pokonanego, musiałem zabrać głos, aby go wyprowadzić z błędu:
— Czcigodny Sali Ben Akwilu! zaczynam wątpić, czy masz zmysły w porządku, skoro przypuszczasz, że milczenie moje spowodowane zostało twoją gadaniną. Znane ci jest zapewne przysłowie: „Se dere’ i karwan dibehure"[158]?
— Znam je — odrzekł, nie przeczuwając, do czego zmierzam.
— A to drugie: „Ei ku tif beke ber ba’i, tif dike ru’i chu"[159]?
— I to znam również.
— A więc dowodzi to, że znasz doskonale język kurdyjski, pomimo, że utrzymywałeś przed chwilą, jakobyś się urodził w El Damijeh! Zdaje ci się, że mowa twoja przygniotła mię do ziemi; ale zapewniam cię, że karawana mimo psiego szczekania poszła spokojnie dalej. Plułeś ku mnie, a ślina na twojej została twarzy. — Licz się ze słowami, emirze, i nie mów tak do mnie, gdyż znam wszystkie nauki i prawa islamu!
— Daj pokój! — odrzekłem, machnąwszy lekceważąco ręką. — Powiem ci, że znasz jedynie naukę koranu, i to ledwie powierzchownie... pozatem nic, nic! Wywnioskowałem to właśnie z twojej mowy, która mię tak bardzo... „przytłoczyła", iż wiem już teraz, jak sądzić o twojej znajomości nauk; bardzo mi się nieszczególnie znawstwo twoje przedstawia... Bo co się tyczy tutejszych obyczajów i praw, to znam je lepiej, niż ty. Twierdzisz, że chrześcijanie udają się, jak dzieci, pod opiekę konsulów. Jeżeli to ma być prawdą, to wskaż mi choć jeden wypadek, w którymbym ja uciekał się pod opiekuńcze skrzydła konsula! albo dowiedź mi, że okazałem kiedykolwiek, bodaj raz w życiu, słabość i nieporadność dziecka... Ja ci natomiast mogę udowodnić, że wielu, bardzo wielu muzułmanów nie byłoby dziś pośród żyjących, gdyby nie moja dla nich pomoc, a więc pomoc chrześcijanina. Weźmy choćby takich Kurdów ze szczepu Bebbej! Oni wiedzą najlepiej, czy jestem słaby, tchórzliwy i nieporadny. Idź do nich, a powiedzą ci, jak wielką trwogą przejmuje ich samo moje nazwisko... Są między nimi...
— Kłamiesz! — przerwał mi gniewnie. — Bebejowie są bohaterami, którym obcą jest trwoga, a zwłaszcza trwoga przed tobą...
— Ani słowa więcej! — krzyknąłem tonem gromkiego rozkazu. — Należysz zapewne do nich, skoro z takiem zacietrzewieniem stajesz w ich obronie... Zdradza cię to dostatecznie... Nie pochodzisz z Egiptu, ale jesteś tutejszy. Przekonałeś mię już o tem, i ostrzegam cię, abyś mi nie dał sposobności do dalszego rozpatrywania twoich skrytych myśli, gdyż mogłoby się to skończyć bardzo źle dla ciebie. Co się tyczy twojej bardzo naiwnej gadaniny i jeszcze naiwniejszych twierdzeń, to szkoda czasu zastanawiać się nawet nad niemi. Abyś jednak wartość ich sam ocenił, przypomnę ci szczegóły.
Tu powtórzyłem jego dowodzenia punkt za punktem, wykazując ich niedorzeczność i bezsensowność. A skutek był taki, że „przytłaczający" krasomówca umilkł, nie znajdując nic na swoją obronę.
Wówczas zwrócił się do mnie mały Halef:
— Ano, sidi, zdarzyło tu się to samo, co ongi mnie i zresztą wszystkim, którzy mieli odwagę wszcząć z tobą dysputę religijną. Ale czy pamiętasz, kochany effendi, ile zadałem sobie trudu w początkach naszej znajomości, a nawet i później, chcąc cię nawrócić na wiarę mahometańską?
— Pamiętam — odrzekłem, śmiejąc się.
— Widzę, czytam w twych oczach, że drwisz sobie ze mnie w duchu. I masz zupełną słuszność. Ktoby cię chciał odwieść od twej wiary, ten byłby podobny do himara[160], usiłującego przekonać nizra[161], że lepiej jest mieszkać w cuchnącej stajni, niż na wyżynach górskich, w wolnem, czystem powietrzu, kędy złoto promieni słonecznych roztapia się co rana i wieczora w królewską purpurę!
— Człowieku! — przerwał mu ostro kaznodzieja, — czyżbyś miał chęć porównywania mię z osłem?
— A! to o tobie mówiłem? — odparł spokojnie Halef. — Mnie się zdawało, że miałem na myśli tylko tych, którzy, posiadając zaledwie odrobinę oświaty, usiłowali uczyć mego effendiego, umiejącego na pamięć wszystkie księgi religii całego świata. Jeżeli słowa moje dały ci wrażenie, że mówiłem o tobie, nie moja w tem wina.
— Jesteś muzułmaninem?
— Oczywiście.
— A mimo to przemawiasz w obronie chrześcijanina...
— Allah! Ja w jego obronie nietylko że sam mówiłbym dzień i noc, ale z rozkoszą kazałbym mówić także memu koniowi, mojej flincie... On jest tym orłem, który nauczył mię szybować popod obłoki, i tam mi jest dobrze. A jeżeli komuś wygodniej siedzieć w błocie, to nie myślę sprzeciwiać się temu... nie chcę tylko, aby mi kalał czyste powietrze!... nie ścierpię tego...
Słowa te brzmiały, jak groźba. A przyznać trzeba, że mały zuch umiał znakomicie ironizować i wydrwiwać przeciwnika. Spostrzegł to Sali i postanowił zakończyć dysputę, nie wdając się z nami w dalsze rozprawy teologiczne. Widoczne to było, że nie chciał do reszty stracić opinii w naszych oczach.
— Ależ mnie ani się śniło napadać na twego effendiego — rzekł. — Może on sobie pozostać chrześcijaninem; mnie nic do tego. Ja mam swoją religię i wierzę w proroka, którego Allah wyniósł nad wszystkie nieba.
— Ba, ale mówiłeś tu nam nietylko o religii; przypomnij sobie, żeś nam groził zemstą krwi...
— Ja? Nieprawda! Ja czczę effendiego i podziwiam go dla jego wielkich czynów, i z tych właśnie pobudek pozwoliłem sobie ostrzec go przed niebezpieczeństwem. Trudno nie przyznać mi w tym razie dobrego serca...
— Otóż pamiętaj na przyszłość, że kto ma dobre serce, a złośliwy język, z tym niewarto się wdawać.
Zaprosiłeś nas do wieczerzy, jesteśmy więc twoimi gośćmi; a z gośćmi przecie postępuje się inaczej.
— Słusznie mówisz. Nie miałem najmniejszego zamiaru sprawienia wam jakiejkolwiek przykrości i jeżeli powiedziałem niechcący ostre słowo, które was dotknąć mogło, to przepraszam za to najserdeczniej.
Jestem tak wyczerpany długą podróżą, że istotnie nie wiem czasem, co mówię.
Słowa te brzmiały tak szczerze, iż naprawdę można im było w zupełności uwierzyć. Mimo to, nie dałem się wziąć na ich lep. Człowiek, który z fanatycznej, gwałtownej ekstazy wpada odrazu w stan jagnięcej niemal łagodności i prosi w pokorze o przebaczenie, należy do tych, co umieją nad sobą panować; a z takimi liczyć się trzeba i mieć się na baczności. Wobec zmiany frontu ze strony Salego i ja również stałem się dla niego uprzejmym, przynajmniej powierzchownie, a niebawem, korzystając z jego wzmianki o zmęczeniu, podziękowaliśmy mu za gościnność i cofnęliśmy się za ścianę na swoje legowiska. Sali wyszedł na chwilę do stajni sprawdzić, czy konie jego dostatecznie zaopatrzone, a powróciwszy, wziął z kominka palącą się głownię i wszedł z nią do naszej przegrody gdzieśmy się byli już do snu pokładli.
— Wybaczcie, że przeszkadzam jeszcze — rzekł, usprawiedliwiając się, — ale zapomniałem wam powiedzieć belletak za’ide[162], jak to nakazuje obyczaj. Fi aman Allah! niech was Bóg ma w swej opiece i użyczy wam długiego, spokojnego snu!
— Ma ssah Allah kan mamah lam jassah lam jekun. Stać się to może, co Bóg chce, a co nić jest jego wolą, to się nie stanie — odrzekłem.
Skłonił się i, puszczając mimo uszu ostatnie słowa moje, wyszedł do swego przedziału. Widziałem przez szparę, jak usłał sobie niedaleko kominka legowisko i wyciągnął się na niem.
Zapytywałem siebie, poco właściwie odwiedził nas przed chwilą, i to ze światłem. Rzecz prosta — nie powodowała nim uprzejmość, lecz inne jakieś pobudki. Może chciał zobaczyć, w którem miejscu izby leżymy, i jeżeli to było istotnym powodem jego odwiedzin, mogliśmy się spodziewać w nocy jakiegoś wypadku. Jakby to przeczuwając, rzuciłem mu był nawet owych znaczących słów kilka, na które jednak, jak się zdawało, nie zwrócił uwagi, lub też ich nie zrozumiał.
Nie chciałem dzielić się swemi przypuszczeniami z Halefem, bo biedak bardziej ode mnie potrzebował wypoczynku, i postanowiłem, nie przeszkadzając mu, czuwać sam do rana. Leżał od ściany, i dlatego nie groziło mu niebezpieczeństwo w tym stopniu, co mnie.
Niebawem Halef począł chrapać, ja zaś wysunąłem się pocichu z pościeli ku szparze między ruchomemi ścianami. Przez szparę ową widać było w drugim przedziale dogasające ognisko, a poniżej kupę trzciny na podpałkę, kilka polan drzewa i legowisko Salego, który, wyciągnąwszy z pod koców ramiona, podniósł głowę i począł nasłuchiwać, czyśmy już posnęli. To ostatecznie utwierdziło mię w przekonaniu, że drab knuł przeciw nam zbrodnicze zamiary.
Ogień wkrótce wygasł zupełnie, i w izbie zapanowała ciemność. Od tej chwili mogłem liczyć tylko na zmysł słuchu, który niezwykle miałem wysubtelniony wśród ustawicznych niebezpieczeństw podczas moich podróży.
W podobnych okolicznościach chwile wloką się powolnie, minuty wydają się godzinami. Nie zniecierpliwiłem się jednak, czuwając niemal z zaparciem oddechu i oczekując urzeczywistnienia mych domysłów. I oto nareszcie doczekałem się.
Jak to już zauważyłem, słuch mój był do tego stopnia zaostrzony, że byłem w stanie rozróżnić i najlżejsze szmery; nawet kocie stąpania w ciemności nie mogły ujść mojej uwagi. Jakoż istotnie posłyszałem wkrótce, że Sali wstał cichutko ze swego posłania i na czworakach począł się czołgać w kierunku naszych legowisk.
Niepłonne więc były moje domysły, że Sali był Kurdem z plemienia Bebbej i że przybył za nami w celu wykonania zemsty krwi. Co za sława, co za cześć i honory spotkałyby go, gdyby oznajmił swoim ziomkom, że mnie i małego Halefa zgładził ze świata. Czyn podobny, w pojęciu tych ludzi, licował zupełnie z powołaniem duchownego.
Posłyszawszy szmer, usunąłem się z posłania ku lewej stronie, tak, że złoczyńca, przyczołgawszy się do naszego przedziału, musiał przesuwać się tuż koło mnie. Słyszałem, jak trzeszczały mu w stawach ręce, co mię przekonywało, że nie z przywidzeniem, lecz z rzeczywistością mam do czynienia, — i przyszło mi na myśl, jak kruchem jest życie ludzkie, zawisłe niekiedy od dosłyszenia lub niedosłyszenia drobnego szmeru wśród ciemności nocnych.
Gdy Sali wczołgał się do naszego przedziału, posunąłem się za nim na kolanach, opierając się na lewym łokciu, a prawą ręką szukałem przed sobą w przestrzeni. Wreszcie natrafiłem na stopę Salego, a następnie uchwyciłem koniec jego haika. Gdy złoczyńca dotarł do naszego posłania, wstał z czworaków.
W tej chwili podniosłem się i ja błyskawicznie i chwyciłem go jedną ręką za prawe ramię, a drugą za gardło.
Napadnięty znienacka krzyknął przeraźliwie, o ile mu na to pozwalała zaatakowana przezemnie krtań, a ja w mgnieniu oka chwyciłem go obiema rękoma za szyję tak silnie, że ramiona opadły mu bezwładnie, i byłby runął na ziemię, gdybym go był nie trzymał w rękach.
W tej chwili zbudzony krzykiem Halef porwał się na równe nogi, wydobył pistolet, a odwiódłszy z trzaskiem kurek, krzyknął:
— Kto tu? Sidi, gdzieś ty?
— Tu! — odrzekłem. — Uspokój się. Gdzie podziałeś kibritat[163]?
— Mam w kieszeni.
— Weź je i roznieć szybko ogień na kominie.
— Po co? Gdzie jest Sali Ben Akwil?
— Trzymam go tu. Chciał nas pomordować!
— Allah! Czy tylko nie wyrwie ci się?
— Nie troszcz się o to i roznieć prędko ogień!
— Zaraz! idę! w tej chwili będzie jasno... A łotr! zbrodniarz! chciał nas zamordować!... nas!... Poślemy go za to na samo dno piekła! Ale najpierw otrzyma ode mnie sto cięgów w... najczulsze miejsce!
Mały, klnąc i wygrażając we właściwy sobie sposób, zapalił szybko trzcinę, a płomień, buchnąwszy wysoko, oświetlił całą izbę. Przez otworki w plecionej ścianie rozjaśniło się za przegrodą tak, że mogłem spostrzec nóż, który wypadł na ziemię z rąk Salego.
A więc zamierzał nas, porżnąć, jak barany.
W tej chwili doprowadzony do wściekłości Kurd szarpnął się, chcąc się wydrzeć z mych objęć, wobec czego zmuszony byłem obezwładnić go na swój sposób, to jest potężnem uderzeniem pięścią w skroń, od czego stracił odrazu przytomność. Podjąłem następnie leżący na ziemi nóż, schowałem go za pas i wywlokłem obezwładnionego draba z naszej przegrody przed kominek, gdzie drewna zajęły się już jasnym płomieniem.
Tu związaliśmy Salemu ręce i nogi, a podczas tej operącyi zagadnął Halef:
— Czy to jest możliwe, sidi, żeby ten człowiek godził na nasze życie, skoro byliśmy jego gośćmi?
— Mnie się zdaje, że to Kurd ze szczepu Bebbej!
— Maszallah! Bebbej! Więc miała to być zemsta krwi! A jednak polecał nas opiece Allaha, gdyśmy się kładli na spoczynek?
— Aby nas tem łatwiej podejść. Życzył nam długiego snu i zapewne miał na myśli... sen najdłuższy, bo wieczny...
— Iil ’an dakno! niech będzie przeklęta jego broda! Toż ja, kładąc się, ani zamarzyłem o tem, by zbudzić się na innym świecie!... Ciekaw jestem, w jaki sposób potrafiłeś zapobiec zbrodni?
— Czuwałem, będąc pewnym, że drab żywi względem nas zbrodnicze zamiary.
— Dlaczego mi o tem nic nie powiedziałeś, sidi?
— Bo widziałem, że jesteś bardzo wyczerpany i senny.
— O, jakże dobre masz serce, effendi! Umiesz być surowym, stanowczym i dumnym, jak władca nad władcami z Istambul[164], a jednak jesteś dobry, przyjacielski i łagodny, jakby w twej piersi kobiece biło serce! Mam wszelako nadzieję, że dobroć ta nie znajdzie w twem sercu miejsca, gdy przyjdzie chwila ukarania tego mordercy.
— Nie nazywaj go mordercą, bo nim jeszcze nie został.
— Tak, wiedziałem, co mi odpowiesz, i znowu poznaję w tobie chrześcijanina. Kto godzi na życie twoje, ten jest w twem pojęciu człowiekiem nieskazitelnym i, aby zasłużyć u ciebie na miano mordercy, musiałby conajmniej dziesięć razy cię zastrzelić, a i wówczas jeszcze przebaczyłbyś mu, bo twój ingil[165] nakazuje ci okazywać miłość nieprzyjaciołom. Patrz, łotr otworzył już oczy, i miałbym wielką chęć wypłacić mu za jego dobre chęci sto piastrów... nie w srebrze jednak, ani w złocie, lecz wykrojonych ze skóry hipopotama. Znając cię jednak dobrze, muszę się z góry wyrzec tej przyjemności. Bo skoro, twojem zdaniem, nie wytoczył jeszcze krwi z ciebie, nic się zatem złego nie stało. Allah! Jacyż z was, chrześcijan, dziwni i niepojęci ludzie!
Halef nie mówił tego z wiarą w sprawiedliwość czynionych mi wyrzutów. Narzekając na chrześcijanizm, był jednak z przekonań sam chrześcijaninem, a owe westchnienia co do ukarania Kurda stanowiły wstęp do prośby o darowanie mu winy.
Gdy Sali oprzytomniał i przyszedł do świadomości, że zamiary jego spełzły na niczem i że został ujęty na gorącym uczynku, westchnął ciężko, a krew mu do głowy uderzyła, naprężając żyły na czole. Nie wyrzekł jednak ani słowa; zaciął się i leżał nieruchomo, rzucając ku nam złośliwe, pełne nienawiści spojrzenia. Po pewnej chwili spytałem go:
— Czy i teraz obstajesz przy tem, że urodziłeś się w Damijeh?
— Roztropność nakazywała mi nie mówić prawdy — wycedził przez zęby po chwili. — Ale nie przypuszczaj, abym teraz z trwogi przed tobą kłamał dalej. Zdawało mi się, że Allah oddał mi cię w moje ręce... Zawiodłem się...
— O, nie pierwszy to raz zawiodłeś się na łasce Allaha. jesteś Kurdem, nieprawdaż?
—Tak.
—Szeik Gasal Gaboya był twoim krewnym?
— Był moim wujem.
— Rozumiem. Dowiedziałeś się tu, cośmy za jedni, i zemsta krwi popchnęła cię do zamiarów zbrodniczych.
— Tak samo, jak ciebie teraz popchnie do odebrania mi życia.
— Jestem chrześcijaninem i nie uczynię tego.
— „Zemsta krwi“ jest prawem naszem i, być może, nie dokonasz jej; ale przecie zwykłe pobudki ludzkie nakazują w takich razach zemstę, a od pobudek tych nie jesteś chyba wolny.
— Mylisz się w swych poglądach. Bóg rozsądza najlepiej i karze wszystko, co złe i niegodne.
— Czyżby chrześcijanom nie było wolno nastawać na życie swych wrogów? — zapytał z najwyższem zdumieniem.
— Niewolno — odrzekłem. — Człowiek, godzący na życie drugiego, nie jest chrześcijaninem, chociażby się sam do godności chrześcijanina przyznawał. Nasza kitab el mukad’das[166] nakazuje nam: „Nie zabijaj”!, a prawy i godny chrześcijanin stosuje się ściśle do tego przykazania. Kto jednak przelewa krew ludzką, podlega wśród nas karze zwierzchności, która ma ku temu władzę od Boga.
— Więc oddacie mię w ręce władzy? — zapytał, a w oczach jego wyczytałem promyk nadziei.
— Nie mam takiego zamiaru.
Na te słowa oblicze jego, rozjaśniające się przed chwilą, przybrało nanowo wyraz ponury.
— Osądzicie mię zatem sami. Proszę was o jedno: nie zwlekajcie zbyt długo! Podniosłeś mój nóż i masz go za pasem; dobądź go i pchnij mię odrazu!
— Nie zrozumiałeś mię, Sali — odrzekłem, zaprzeczając ruchem głowy. — Zemsta jest mi zabroniona; wiara moja nakazuje mi kochać moich nieprzyjaciół, jak siebie samego. Nie zabiję cię więc, ani nie oddam w ręce władzy...
Na twarzy jego odmalował się znowu wyraz zdumienia, ustępując kolejno uczuciom nadziei, zwątpienia, obawy i rezygnacyi zarazem. Wnet jednak owładnęła Salim tkwiąca głęboko w naturze jego nienawiść, i rzekł z odcieniem jej w głosie:
— Drwisz ze mnie! Choćby nawet wiara wasza nakazywała wam kochać nieprzyjaciół, to czyż znalazłby się człowiek, któryby potrafił dostosować się do tego nakazu? Niedorzeczne są prawa wiary waszej, wymagające od ludzi coś podobnego, zabraniające wam tego, od czego żaden człowiek powstrzymać się nie jest w możności.
— Mówisz to, jako muzułmanin, bo obcą ci jest miłość taka, jaką my, chrześcijanie, uznajemy i w jakiej ćwiczyć się ustawicznie jesteśmy obowiązani. I teraz naprzykład mam ku temu sposobność do spełnienia czynu takiej miłości. Chciałeś mi odebrać życie, ale ci się nie udało; zato ja ci je daruję, choć mógłbym bez przeszkody odebrać.
Mówiąc to, dobyłem nóż, rozciąłem jeńcowi więzy i rzekłem:
— To żelazo miało przebić moje serce, ale Bóg zrządził inaczej. Weź je sobie!
Sali zerwał się na równe nogi, otworzył usta z wyrazem zdziwienia, podniósł dłonie do góry — nie w tym jednak celu, by uchwycić podany mu nóż, i rzekł dziwnym głosem:
— Allah ja’lam el geb... Bogu wiadome są wszelkie tajemnice, ja jednak nie wiem, co mam myśleć o tem wszystkiem. Czyżbyś ciągle drwił jeszcze ze mnie?...
— Bynajmniej nie drwię z nikogo.
— Chyba przysięgniesz, że tak jest w istocie.
— Chrystus zakazał nam przysięgać w zbytecznych razach; chrześcijanin obowiązany jest zawsze mówić prawdę, wobec czego nie masz potrzeby żądać odemnie zaklęć.
— Istotnie więc darowujesz mi życie?
— Istotnie.
— Nawet, gdybym ci oznajmił, że nie wyrzekam się myśli o zemście?
— Bóg nas ustrzeże, jak nas ustrzegł tym razem. Wyraziłeś się tam, przy stole, że ani sobie sam nie pomogę, ani też Bóg mię nie uratuje, a jednak masz teraz dowód, że mię uratował. Na Niego też zdam się w przyszłości, i jestem pewien, że się nie zawiodę. Jesteś wolny i możesz myśleć o swojej zemście, jak ci się żywnie spodoba!
Sali stał przedemną chwilę nieruchomo, patrząc to na mnie, to na Halefa wzrokiem nieufnym. Nagle wyrwał mi nóż z ręki, cofnął się o parę kroków w tył i rzekł pół-drwiąco, a napół-wzruszony:
— Dziękuję ci, effendi! bardzo ci dziękuję! Jeżeli postępek twój płynie istotnie ze szczerego serca, to alboś stracił nagle rozum, albo... religia chrześcijańska jest o wiele szlachetniejszą, niż o tem miałem pojęcie. Ja jednak jestem człowiekiem przezornym i nie wierzę ani tobie, ani twojej religii... oddalę się więc stąd natychmiast, nie czekając, aż odzyskasz rozum nanowo... Jeżeli go zaś nie odzyskasz, to niechaj Allah wynagrodzi ci stratę rozumu błogosławieństwem swojem.
Porwał swój koc i wybiegł z izby, a po paru minutach odjechał, nie zapłaciwszy za nocleg, jak się o tem później dowiedzieliśmy. Gdy odgłosy kopyt końskich ucichły, ozwał się Halef:
— Ano, pojechał! Jak przypuszczałem, tak się stało. Pojechał, nie otrzymawszy nawet zasłużonych cięgów... Ba, co gorsze, nie wie nawet, czy postąpiłeś z nim, będąc przy zdrowych zmysłach, czy też w obłąkaniu lub żartem... O sidi, sidi! co ja muszę przejść w twojem zacnem towarzystwie! Miłosierdziem sprawiasz radość wrogom swoim, a przyjacielowi odmawiasz przyjemności zrobienia właściwego użytku z batoga. Byłbym bardzo chętnie wyliczył mu ze sto... Effendi! jeżeli zechcesz dalej postępować w ten sposób ze swymi wrogami, to każdy rozsądny człowiek będzie wolał zostać twoim przeciwnikiem, niż przyjacielem!
— No, no! rezonuj dalej! a jednak wiem, kochany Halefie, że i ty w duszy życzyłeś sobie, abym tak właśnie, a nie inaczej z Salim postąpił... Ongi byłeś wielkim zwolennikiem kary, teraz jednak nie miałbyś sumienia rozdeptać marnego robaka...
— Masz słuszność, effendi, wielką słuszność. Im większy robak, tem bardziej mi go żal, a skoro jest w postaci ludzkiej, to zapominam wówczas o islamie, o kalifach, o ich nauce, i ty mi przychodzisz na myśl... ty, którego istotnie chciałem niegdyś nawrócić na islam. Teraz widzę, że jeżeli mi Allah pozwoli nadal być świadkiem twych czynów i twoim towarzyszem, skończy się na tem, że wezwę kiedyś waszego kapłana, aby mi udzielił ma’mudija[167].
— Chodźmy spać — dodał po chwili. — Może nam nikt już nie przeszkodzi, a Sali Ben Akwil nie wróci tu chyba za żadną cenę, bo się dostatecznie przekonał, że spełnić na nas prawo zemsty krwi trudniej jest nieco, niż zaprosić gościnnie do wspólnej wieczerzy. Jeżeli kiedyś zdoła on wymknąć się z rąk
anioła śmierci, tak, jak uszedł naszej sprawiedliwości, niewątpliwie w nagrodę swych dobrych chęci dostanie się do siódmego nieba Mahometa.
Dorzuciwszy kilka polan do ognia, położyliśmy się spać, i żywa dusza w domu tym nie wiedziała, że przed chwilą pod dachem jego śmierć zastawiała sidła.
Przeciętny śmiertelnik nie ma pojęcia, z jaką obojętnością przyjmuje się takiego gościa, gdy się raz popadło w wir niebezpieczeństw i przygód. Ale właśnie ta obojętność, ten spokój umysłu i zimna krew są najlepszą pomocą w pokonaniu piętrzących się na drodze przeciwności i niebezpieczeństw.
Halef mylił się, twierdząc, że już nic nam we śnie spokoju nie naruszy. W dwie godziny bowiem po zaśnięciu obudził nas niezwykły zgiełk na dworze. Krzyczało naraz wielu ludzi, a wśród tej ogólnej wrzawy zrozumieliśmy jedynie wyrazy „ia harik, ia harik![168] A więc paliło się gdzieś we wsi. Pomimo, że nas to bardzo mało obchodzić mogło, wybiegliśmy zobaczyć, co się właściwie pali.
Okazało się, że pożar był wcale poważny, więc, nie namyślając się, pobiegliśmy w kierunku ognia. Kto widział kiedy w małem, brudnem, drewnianymi domkami gęsto zabudowanem miasteczku pożar w nocy, zwłaszcza w owych czasach, kiedy jeszcze nie znano straży pożarnych, ten może mieć bodaj w przybliżeniu pojęcie, jakich scen byliśmy tu świadkami. Paliło się na drugim końcu wsi. Ludzie jednak biegali po całej wsi, roztrącając się wzajemnie i krzycząc w niebogłosy. Gdzie się pali i co, w popłochu nikt dokładnie nie wiedział, a i nam ciżba wielka przeszkadzała dostać się na miejsce ognia, — nie mogliśmy się wśród tłumu przecisnąć.
Nagle przypomniałem sobie, że konie nasze pozostały w zajeździe bez żadnego dozoru — i aż mi się nogi ugięły z obawy, aby ich nie ukradziono. A może już stało się im co złego? Widziano przecie wczoraj we wsi mego Riha i podziwiano go, — a przyszła mi na pamięć głośna opinia, że w tej okolicy co człowiek, to koniokrad. Z obaw swoich zwierzyłem się Halefowi, i postanowiliśmy wydostać się natychmiast z tłumu. Wszelkie jednak wysiłki w celu utorowania sobie drogi zpowrotem okazały się na razie bezskutecznymi i omal że nam wśród ścisku nie połamano kości.
Po niejakimś dopiero czasie ułatwiła nam przejście tulumba.
Co to jest „tulumba“? Oczywiście jest to przedmiot niezbędny przy każdym pożarze, a mianowicie sikawka. Sikawka! Czy możliwe, żeby w zapadłej wiosczynie Kurdystanu znalazł się podobny wymysł cywilizacyi? Tak! proszę mi wierzyć, że to była sikawka, i jeszcze jaka! Widziałem podobną w Turcyi, w Persyi, w Kairze. W tem ostatniem mieście była mi nawet powodem wypadku, a mianowicie obaliła mię wraz z osłem, na którym jechałem, przyczem ja znalazłem się na spodzie, a osioł na wierzchu! O, tulumbo! od chwili owej katastrofy ciarki mię przechodzą na samo wspomnienie twej nazwy! Byłem pewny, że nigdy w życiu już się z tobą nie spotkam, a jednak... widzę cię tu, w Khoi, być może — tę samą, tylko zamaskowaną.. czy może tylko przywidzenie mój wzrok w błąd wprowadza... Jednak nie! takiego systemu sikawki nie widziałem jeszcze nigdy w życiu.
Są ludzie, którzy mimowolnie mieszają pojęcia. Dla takich cel a środek, uboczna okoliczność sprzyjająca a przeszkoda — to wszystko jedno. Ktoby wątpił w możliwość pomieszania tak różnych między sobą pojęć, niech idzie do Khoi i każe sobie pokazać tulumbę. Ażeby mieć o niej pojęcie, proszę sobie pomyśleć... albo może lepiej nie myśleć, tylko uważnie przeczytać mój opis, który da dostateczne wyobrażenie o tym przedmiocie.
Otóż ja i Halef, jak to wyżej wspomniałem, usiłowaliśmy bez skutku wydostać się z pośród bezmyślnego tłumu, lecz rozhukana fala ludzka unosiła nas wciąż naprzód, coraz dalej od domu, w kierunku pożaru, aż wreszcie rozdzielono nas o tyle, że Halef był poza mną o kilka osób. Nie chcąc stracić go z oczu, obracałem się ciągle ku niemu i dawałem ręką znaki, bo wśród ogłuszającego zgiełku słowa moje nie mogły być dosłyszane, aby się ku mnie nanowo przybliżyć starał. Zgiełk ów i hałas był tak nieznośny, że, dłuższy czas przebywając w tej ciżbie, przy najchłodniejszem nawet usposobieniu i zimnej krwi, możnaby było stracić równowagę umysłu. Charakterystyczne było, że mieszały się tu cztery języki: kurdyjski, turecki, arabski i perski, tworząc razem coś podobnego do ryku fal morskich podczas burzy.
Nagle ryk ten wzmógł się za mną jeszcze bardziej. Obejrzałem się i zobaczyłem rzecz całkiem nieoczekiwaną.
Niejeden z czytelników widział zapewne pług śniegowy, odgartujący śnieg na drodze w ten sposób, że bryły jego rozskakują się przed nim na prawo, lewo i w górę. Owóż podobna maszyna wjechała teraz w ciżbę i torowała sobie drogę, wyrzucając napotkanych ludzi na jedną i drugą stronę, a przedewszystkiem w górę.
Okoliczność ta wzmogła jeszcze bardziej wrzawę pomieszanych głosów ludzkich, i w żaden sposób nie mogłem się dopytać, co to za potwór czyni takie spustoszenia. Dopiero, gdy ów potwór znałazł się tuż niedaleko, spostrzegłem wśród wylatujących w powietrze ludzi mojego Halefa, który, w kilku koziołkach wystrzeliwszy w górę, zawisł na rozłożystej gałęzi przydrożnej topoli. Oczywiście i on wraz z innymi ryczał ze strachu, ale głosu jego nie mogłem rozróżnić. Widziałem tylko, jak trzymał się wyprężonemi rękoma gałęzi, a nogami przerabiał w powietrzu, nie znajdując dla nich oparcia.
Należało co prędzej pośpieszyć biedakowi z pomocą. Ale jak się wydostać z tej ciżby?
W tej chwili błysnęła mi myśl zbawienna. Otóż wyciągnąłem ramiona w górę, a oparłszy je o barki najbliższych moich sąsiadów z tłumu i odbiwszy się nogami silnie od ziemi, wydostałem się na powierzchnię morza głów ludzkich i popełzłem, oczywiście na czworakach, w kierunku topoli po głowach i barkach tłumu, nie robiąc zresztą sobie;z tego najmniejszych skrupułów. Niebardzo to się podobało tłumowi, alem się koniec-końców wydostał w ten sposób z ruchomej jego masy i w opłakanem nad wszelki wyraz ubraniu, z którego już nie łachmany, ale strzępy na mnie zostały, skierowałem się przedewszystkiem ku zawieszonemu na drzewie i wierzgającemu nogami Halefowi. Aby mię jednak tu, u samego celu, nie porwała nanowo fala ludzka, uczepiłem się najbliższej gałęzi i ze zwinnością wiewiórki wdrapałem się po niej na grubszy konar topoli. Teraz dopiero, nabrawszy tchu po zbytnim wysiłku, byłem w możności rozejrzeć się wokoło.
O kilka kroków od drzewa pracowała z całym rozmachem straszliwa maszyna, miotając w różnych kierunkach ciałami ludzkiemi i nie troszcząc się o całość ich kości. Maszyna ta była właśnie ową tulumbą!
Z początku, patrząc na smutne skutki, jakie sprawiało zbliżenie się do tego potworu, patrzyłem nań z prawdziwym respektem. Atoli niebawem, przyjrzawszy się bliżej machinie, wybuchnąłem serdecznym śmiechem, a wraz ze mną śmiał się i Halef, pomimo, ze wisiał w niezbyt wygodnej pozycyi.
Zazwyczaj wrazie powstania pożaru na wsi gasi się go wodą, i to jest rzecz zupełnie naturalna i usprawiedliwiona. Ale równocześnie z wybuchnięciem pożaru powstaje we wsi zamęt, — ludzie tłoczą się w najciaśniejszych przejściach oraz uliczkach, jak rozhukane fale morza, — i to stanowi następstwo drugie, również naturalne i usprawiedliwione, jako przesłanka do urobienia sobie pojęcia o następstwie trzeciem. Nasz europejski majster nie zdołałby rozwiązać należycie tego zadania; on przedewszystkiem starałby się skonstruować przyrząd do gaszenia ognia — i jego zdaniem sprawa skończona. Inny problemat jednak, bardziej złożony, miał przed sobą wynalazca tulumby. Dla większego skupienia myśli w pomysłowej swej głowie wetknął on palec w dziurkę od nosa i rozumował: „Na co się przyda sikawka, zapomocą której puszcza się na ogień strumienie wody, jeżeli z powodu ciżby w ludzkiej nie można sikawki tej dostawić na miejsce pożaru?“ Dla tej przyczyny wynalazca tulumby przy budowie jej wziął pod uwagę przedewszystkiem umożliwienie jej tranzlokacyi, a następnie sprawność w tłoczeniu wody, i skonstruował machinę, jego zdaniem, doskonałą, odpowiadającą obu tym celom. Wynalazca ów, jako majster zawodowy, słyszał prawdopodobnie o sześciu najprostszych częściach składowych maszyn, któremi są: dźwignia, rozpędówka, koło, równia pochyła, klin i śruba, i szczególniejszą uwagę poświęcił klinowi, skonstruowawszy w kształcie jego swą tulumbę i zaopatrzywszy ją z przodu w potężną dźwignię, przeznaczoną specyalnie do wyrzucania w powietrze każdego gapia, któryby nie chciał ustąpić z drogi, i nie obchodziło to wynalazcy, jak się będzie czuł taki gap w następstwie.
Nie znając się na mechanice, nie czuję się tu na siłach opisywać dokładnie konstrukcyę tulumby, zwłaszcza, że wśród moich czytelników znajdzie się zapewne niejeden znawca lub wytwórca sikawek ogniowych. Gdyby jednakże ktoś koniecznie pragnął zaspokoić swą ciekawość i poznać przynajmniej kształt tulumby z Khoi, niech mu służy podany tu rysunek schematyczny owej osobliwej sikawki i niech świadczy zarazem o talencie rysownika w dziedzinie geometryi.
Owóż ab oznacza OŚ, na której w punkcie a i b obracają się dwa o wielkiej średnicy koła. Koła te podtrzymuje zrobiona z mocnego drzewa nasada c a d b, którą wzmacnia belka c d. Całość tworzy dwukołowy wóz z dwoma ostrymi trójkątami, utrzymującymi się w równowadze. W chwili przeważenia w dół jednego z trójkątów drugi wylatuje w górę, jak dźwignia, której punktem oparcia jest oś. Ludzie, obsługujący machinę, znajdują się wewnątrz trójkąta tylnego. Jedni z nich, a było ich dwudziestu, pchają wóz naprzód, drudzy zaś utrzymują w ruchu dźwignię, która przednim końcem wciska się w tłum i wyrzuca w górę każdego stojącego jej na przeszkodzie obywatela ze środowiska szanownej P. T. publiczności, podczas gdy klinowaty dziób rozpycha tę publiczność z należytą sprawnością na prawo i lewo.
Łatwo sobie wyobrazić popłoch wśród wspomnianych „obywateli", gdy wpakował się między nich ów olbrzymi ruchomy klin.
Na taki wynalazek mógł się zdobyć jedynie ktoś, znający dobrze ludność kurdyjską, no, i posiadający w swej czaszce mózg kurdyjski.
Sikawka posuwa się wśród tłumu naprzód oczywiście bardzo powoli, gdyż zazwyczaj tłum ten rzuca się na nią z wściekłością, jak na największego swego wroga. Wskutek tego tulumba przybywa zazwyczaj na miejsce pożaru wówczas, gdy z budynków pozostała już tylko kupa popiołów.
Wynalazca jednak był zamało przewidujący i względem swego wynalazku usposobiony bardzo optymistycznie; sądził on napewno, że sikawka, pomimo wszelkich przeszkód, dotrze szczęśliwie na miejsce pożaru, — bo gdyby wątpił o tem, nie byłby umieszczał w punkcie e... beczki i kilku wiader na wodę.
Jednem słowem tulumba z Khoi stanowiła rzecz tak charakterystyczną, że od chwili poznania tej maszyny zawsze przychodzi mi ona na myśl, ile razy wypadnie ilustrować stosunki społeczne na Wschodzie.
Nadmieniam tu nawiasem, że kurdyjskiej Khoi nie należy mieszać z perskiem miastem tej samej nazwy, które leży w prowincyi Azerbeidżan, na drodze karawanowej z Erzerum do Tebriz, i liczy przeszło trzydzieści tysięcy mieszkańców.
Dopomogłem Halefowi do wydostania się na gruby konar topoli, i dopiero wówczas zleźliśmy powoli na dół. Tulumba była już daleko, i tłum mocno się przerzedził.
Znalazłszy się na ziemi, odczułem dopiero szturchańce na całem ciele, a i Halef obmacywał się, jęcząc pół-seryo, a pół-żartobliwie:
— Sidi, jeżeli ogień tam przy pożarze tak mocno grzeje, jak te uderzenia i szturchańce, to trudno go będzie ugasić, tem bardziej, że w beczce tulumby niema wcale wody.
— Skąd wiesz o tem?
— A no, bo jednemu ze strażników wypadł z ust cybuszek, a on go podjął i schował następnie do beczki razem z fajką. Gdyby tam była woda, toby przecie tego nie uczynił...
Ubawiło mię to naprawdę, bo czyż nie śmieszny jest strażak ogniowy, który wybiera się na miejsce pożaru z fajką w zębach? i co to za sikawka ogniowa, w której niema wody? Halef śmiał się również, ciągnąc dalej:
— Zapewne najstarszy z szejatinów[169] poddał wynalazcy myśl skonstruowania tulumby. Niechże siedzi za to na samem dnie piekła, gdzie z pewnością niema sikawek do gaszenia ognia! Och! — stękał z zabawną miną, — ciało mam tak wymiętoszone, jak stara derka pod siodłem wielbłąda... Szczęściem Allah był tak mądry i dobrotliwy, że właśnie w tem miejscu posadził hor et talis[170], która mię uratowała. Pomimo wszystko omal nie pękłem ze śmiechu, patrząc, jak wędrowałeś po głowach kurdyjskich obywateli! Byłeś tak majestatyczny w ruchach, jak szach perski, gdy udziela audyencyi, i gdyby nie troska o nasze konie... Och, effendi! nasze konie!... Cobyśmy poczęli, gdyby je nam skradziono?
— Poszlibyśmy dalej pieszo, mój Halefie. Lecz żart na stronę wracajmy natychmiast do zajazdu, bo istotnie... mam niemiłe przeczucie.
To mówiąc, puściłem się w kierunku zajezdnego domu tak szybkim krokiem, że Halef na swych krótkich nogach ledwie mógł mi nadążyć. O pożarze i tulumbie zapomnieliśmy oczywiście, myśląc jedynie o koniach, które pozostawione były przez nas lekkomyślnie bez żadnej opieki. Głos wewnętrzny mówił mi, że niechybnie coś złego stać się z nimi musiało.
Niestety, głos ten istotnie był proroczy. W dziedzińcu, jako i w izbie naszej, nie było żywej duszy; wszyscy pobiegli na miejsce pożaru. Ogień na kominku wygasł zupełnie. Nie czekając, aż Halef zaświeci, zawołałem po imieniu na konia swego, który parskał zazwyczaj, ilekroć poczuł mię w pobliżu lub usłyszał wymówione swe imię. Nie było odpowiedzi.
— Niema koni naszych! — krzyknąłem do Halefa. — Rih nie odezwał się...
Halef na tę wiadomość zdrętwiał. Aczkolwiek odznaczał się niesłychaną odwagą i brawurą w niebezpieczeństwie, zła nowina tak go „z nóg ścięła", że ledwie zdołał wykrztusić:
— Allah muawin! niech nas Bóg ratuje! Bez koni w tej okolicy będziemy, jak ryby, wyrzucone na suchy brzeg! Ze zmartwienia nie czuję nóg pod sobą i tylko się pocieszam, że ty nie tracisz jakoś na minie...
W przegrodzie naszej istotnie nie znalazłem koni. W tej chwili przyszły mi na myśl nasze karabiny, i jeszcze większa obawa napełniła mi serce. Postawiłem je był w kącie i rzuciłem na nie koc. Teraz począłem ich gorączkowym ruchem szukać poomacku i — chwała Bogu, znalazłem; prawdziwy skarb, bez którego tutaj ruszyćbyśmy się nie mogli, ocalał.
— Więc konie przepadły! — rzekł Halef trwożnie.
— Przepadły!
A — A niechże szatan upiecze złodziejów na węgiel, tak, żeby ich babki nie miały z nich ani jednego kęska! Poczekaj, muszę się osobiście przekonać...
I począł wyciągniętemi rękami macać wśród przegrody. Nagle krzyknął:
— Allah! nastąpiłem na kogoś... Sidi, chodź tu, a prędko! Ktoś leży na ziemi bezwładnie... skrępowany... zdaje mi się, kobieta... zakneblowane ma usta... Widocznie uczynili to złodzieje, bo zwykły śmiertelnik nie byłby względem seidy[171] tak niegrzeczny... Wszak obyczaj tutejszy nie pozwala na takie barbarzyństwo...
Mały urwisz nawet w tak przykrej chwili nie stracił swego humoru.
Nie w głowie mi były żarty Halefa na temat uprzejmości względem niewiast, bo zaniepokoiłem się poważnie, co się tu stać mogło. Zapaliłem więc świeczkę łojową, którą znalazłem na stole, i przy jej świetle spostrzegłem na ziemi gospodynię, skrępowaną powrozami, że ruszyć się nie mogła, a ponadto miała zakneblowane fartuchem usta. Gdyśmy ją rozwiązali i usunęli knebel, odetchnęła głęboko kilka razy i ozwała się:
— Ja nic nie winna, emirze... Nie czyń mi nic złego...
— Wierzę ci, żeś niewinna — odrzekłem, — i nie zamierzam zrobić ci cokolwiek złego. Usiądź przy stole i opowiadaj, co się stało podczas naszej nieobecności.
Wynieśliśmy ją i ułożyliśmy na ławce, bo sama nie mogła utrzymać się na nogach, i dopiero po upływie dobrej chwili poczęła opowiadać:
— Gdy ludzie biegli do ognia, chciałam i ja przyłączyć się do nich, alem się rozmyśliła, że domu nie można zostawiać bez opieki. Na dworze bałam się pozostać, więc weszłam do izby, Ale ledwiem usiadła, wtargnęło tu kilkunastu drabów, uzbrojonych, jak zbójcy.Po walili mię na ziemię, a związawszy, pytali o was, czy istotnie nazywacie się Kara Ben Nemzi i Hadżi Halef Omar. Musiałam powiedzieć prawdę, bo dowódca bandy trzymał mi nóż przy piersiach, grożąc przebiciem wrazie, gdybym się wahała z odpowiedzią. Mam nadzieję, że nie ukarzesz mię za to, emirze. Szło tu o moje życie...
— Bądź spokojną, nie ukarzę cię. A czy nie wydali ci się znajomymi te łotry?
— Nie widziałam ich nigdy przedtem. Ale herszt, odchodząc, kazał mi wam powiedzieć, kim jest.
— Mów! To rzecz ogromnie ważna! Choć najpewniej nie powiedział ci prawdy, aby nas w ten sposób w błąd wprowadzić na wypadek pościgu. Mów, jak się nazwał?...
— O nie, efiendi! nie kłamał on... Widziałam szeroką bliznę na jego prawym policzku, a ty wiesz, że bliznę tę posiada Szir Samurek, jako pamiątkę walki z tobą.
— Ach, Szir Samurek? szejk Kurdów ze szczepu Kelurów?
— Tak jest, effendi. Wszyscy Kelurowie są rozbójnikami. Postanowili też oni uprowadzić wasze konie. Twój rumak, gdy się wzięli do niego, tak ich kąsał i kopał, że rady sobie z nim dać nie mogli, i dopiero z wielkim wysiłkiem udało im się wyprowadzić go na dwór. Drugi koń nie stawiał żadnego oporu. Szejk bardzo się cieszył, że dostał w swe ręce twego wspaniałego wierzchowca, i kazał mi nawet powiedzieć wam, w jaki sposób ułożył sobie plan tej kradzieży. Mówił, że ty jesteś głupcem, jak każdy wogóle chrześcijanin, i że dałeś się podejść bardzo łatwo.
— Doskonale! Zobaczymy niebawem, kto jest głupcem i kto dał się podejść. Co prawda, jego banda będzie w pierwszej chwili dumną z posiadania tak szlachetnego zwierzęcia, ale duma ta niedługo potrwa.
W jaki sposób się dowiedział, że mieszkam w twoim domu?
— Zdziwisz się, emirze, gdy ci powiem. Bo czy wiesz, kto był ów przybysz, który ukradł nasze pieniądze, odwdzięczając się tak podle za naszą gościnność?
— Nie wiem.
— Otóż wśród Bebbejów jest pewien człowiek, którego nieprzyjaciele bardzo się boją, a przyjaciele nienawidzą... Oczywiście przyjaciele tylko z imienia. Jest on chytry, niczem abu hossein[172], gwałtowny, jak assad[173], a krwiożerczy, jak parsa[174] w czarnej skórze.
Nie bierze on nigdy udziału w walkach po stronie swego szczepu, lecz w czasie, gdy Bebbejowie żyją z innymi aszair[175] w pokoju, wybiera się w świat i rabuje oraz kradnie na własną rękę. Nazywa się Akwil i jest wujem szejka Ahmeda Azada i Nizara Hareda, Synów byłego szejka Gasala Gaboya.
— Kull ru’ud!... wszystkie pioruny! — wyrwało mi się z ust, na co sobie rzadko pozwalałem. — O tym człowieku nie słyszałem jeszcze nigdy. Więc nazywa się Akwil? wiesz to z pewnością?
— Tak, effendi; nie mylę się, gdyż właśnie tu, w naszej okolicy, mówią bardzo wiele o jego czynach.
— A ten gość, z którym tu jedliśmy razem, nazywał się Sali Ben Akwil! Wypierał się wprawdzie, jakoby był Kurdem, lecz nie wierzyłem mu. Miałżeby on być synem tego Akwila, o którym mi mówisz?
— Tak jest, emirze.
— Wiedziałaś o tem, a jednak wpuściłaś go do domu?!
— Nie wiedziałam; dopiero oświadczył mi to Szir Samurek; kazał mi to powiedzieć, abyś pękł ze złości; to były jego własne słowa.
— Dobrze! A teraz powiedz mi, czy obecność Salego Ben Akwila ma związek z bytnością jego ojca?
— Nie; syn nie wiedział, że jego ojciec był przed nim u nas. I o tem dowiedziałam się od szejka Kelurów. jednak muszę ci zakomunikować coś najważniejszego. Oto między Kelurami a Bebbejami trwa obecnie zatarg, a powodem niezgody jest to, że Akwil zabił przed dwoma laty jednego Kelura. Kelurowie wymagali za to okupu, ale Akwil nie mógł się na to zdobyć, i dopiero dziś nadarzyła mu się ku temu sposobność. Wyszukał więc Kelurów, którzy niedaleko stąd obozują, i...
— Wiem, co chcesz dalej powiedzieć... Mój wierzchowiec ma służyć mu za okup.
— Tak jest. Ani mąż, ani ja nie mieliśmy pojęcia, co to za człowiek gości u nas. Wtem nadjechaliście wy. Dowiedział się, kim jesteście, i obejrzał wasze konie, które bardzo mu się podobały... A co do pieniędzy, to jeszcze przedtem postanowił je ukraść. Gdy mu się to udało, wsiadł na naszego konia i pojechał do Kelurów ugodzić się z nimi co do okupu, to znaczy ofiarował im twego wspaniałego wierzchowca.
— To jednak świadczy o wielkiej odwadze z jego strony! Widocznie postanowił ukraść konia jeszcze tej nocy, lub też dostać go w jakiś sposób później. Ale powinien był przewidzieć, że Kelurowie przedewszystkiem zatrzymają go i zmuszą do wyznania, gdzie znajduje się mój koń.
— Tak się też i stało, emirze. Uwięzili go natychmiast i katowali tak długo, aż im powiedział, że jesteście u nas na noclegu. Dobrze mu tak! Otrzymał sprawiedliwą zapłatę za swoje podłe sprawki, a ponadto życiem teraz opłaci cenę krwi, pominąwszy to, że i pieniądze mu odebrano i wysłano bandę tutaj po konia. Po drodze Kelurowie schwytali również i jego syna, który zgubiony jest tak samo, jak ojciec. O, effendi, Allah na nas wszystkich nie był łaskaw, gdyż pieniądze nasze przepadły i przepadł też bezpowrotnie twój nieoceniony wierzchowiec. Kelurowie są znani z tego, że co raz wpadnie w ich ręce, tego dyabeł im nie wydrze!
— O, nikt im nie zabroni trzymać w pazurach swojej własności. Ale ja również mam prawo do swej własności i nie dam jej sobie wydrzeć. Mam taką naturę, że gdy mię kto okradnie, nie spocznę tak długo, aż skradzioną mi rzecz odzyskam. Taki już jest mój zwyczaj...
— Przypuszczasz więc, że uda ci się odbić swego konia od Kelurów?
— Najniezawodniej.
— Będziesz ich Śledził?
— Tak.
— A nie wiesz nawet zapewne, w którą stronę pojechali?
— To nic nie szkodzi; już ja ich odnajdę.
— Allah! jesteś chyba wszystkowiedzący!
— Tylko Allah posiada ten przymiot, ale w swej mądrości nie szczędził też i nam pewnego rozumu, przy którego pomocy można dokonać wiele trudnych przedsięwzięć.
— Ależ, effendi, jak widzę, nie wiesz, co to znaczy zadrzeć z Kelurami. Gdybyś się dostał w ich łapy, cz ekałaby cię niechybna śmierć.
— Ech, śmierć! Owszem, spotka ona niezawodnie Kelurów, jeżeli tylko nie zechcą mi zwrócić mojej własności.
Kobieta cofnęła się w tył, jakby w przypuszczeniu, że nagle dostałem pomieszania zmysłów. Nie spostrzegłszy jednak w mych oczach właściwego waryatom wyrazu, uspokoiła się i mówiła dalej:
— Słyszałam, effendi, że wy, chrześcijanie, myślicie i czynicie wszystko inaczej, niż my, i dlatego być może, że uda ci się to, co nie udałoby się nigdy wiernemu muzułmaninowi. Dokonałeś już zresztą razem ze swoim Halefem takich czynów, że wierzyć się, pomimo namacalnych dowodów, nie chce w ich prawdziwość. Być zatem może, że cię i nadzieja odzyskania swych koni nie zawiedzie.
— Mam nietylko nadzieję, ale pewność.
— Allah! Jeżeli potrafisz doprowadzić do tego, że Kelurowie będą zmuszeni zwrócić ci twoją własność, to możeby i nasze pieniądze zwrócili...
— Owszem, i ja tak myślę...
— Tylko że żaden z mieszkańców Khoi nie odważyłby się pójść do nich i zażądać zwrotu pieniędzy...
Umilkła zakłopotana, a po chwili rzekła:
— Emirze, wszak nie możesz się uskarżać na brak gościnności w naszym domu, nieprawdaż?
Wiedziałem dobrze, do czego zmierza ten nagły zwrot w jej słowach, i zresztą wcale mię to nie zdziwiło. Odrzekłem więc z uśmiechem:
— Ależ wiem, wiem bardzo dobrze, jaką wdzięczność jestem wam winien.
— A może wasza religia nie pozwala wam być wdzięcznymi?
— O, nie; wdzięczność jest jedną z największych cnót chrześcijańskich.
— Jeżeli tak, effendi, to śmiem cię prosić, byś był jak najlepszym chrześcijaninem i stosował się do przykazań swej wiary, zwłaszcza w sprawie wydobycia naszych pieniędzy...
— Ba, ale czy będę mógł uczynić to dla was?
— Czemużby nie? Wszak nie wątpię, że udasz się w pościg za Kelurami, aby odebrać im swoje konie.
A skoro ci się to uda, to niebezpieczeństwo wcale się nie zwiększy, gdy odbierzecie zarazem i nasze pieniądze...
Halef zaśmiał się na te słowa, lecz ja odrzekłem zupełnie poważnie:
— Masz słuszność; mógłbym wyświadczyć wam tę przysługę, ale pod warunkiem, że i ty mi w tem dopomożesz.
— Ja? a to w jaki sposób? — zapytała zdziwiona.
Byłem zdecydowany nie zawahać się przed niczem, byle tylko odzyskać konie. Przedewszystkiem należało się udać w pogoń za złodziejami, ale w tej chwili na nicby się to nie zdało ze względu na nocną porę, — bo jakże w ciemności odnaleźć ślady zbiegów? Trzeba więc było odłożyć pościg aż do rana; do tego zaś czasu Kelurowie oddalą się spory kawał drogi, i byłoby możliwem dogonić ich, tylko posiadając doborowe konie, a tych nie mieliśmy. Postanowiłem więc dowiedzieć się od gospodyni, czy nie moglibyśmy bodaj wypożyczyć skąd dwu wierzchowców, i dlatego zagadnąłem:
— Potrzebne są nam koniecznie konie do pościgu za złodziejami. Czy nie moglibyśmy ich dostać tutaj?
— Wątpię. Handlarza we wsi niema.
— Możeby kto wypożyczył?
— Również wątpię, czy jest tu kto do tego stopnia lekkomyślny.
— Wobec tego trudno myśleć o pościgu; nie posiadając koni, nie dogonimy łotrów i musimy się wyrzec odzyskania naszej własności, zarówno, jak i ty swoich pieniędzy...
— Effendi, ależ my mamy parę koni w stajni, i mogę ci je wypożyczyć.
— Czy dobre pod wierzch?
— No, niebardzo, bo liczą już po dwadzieścia lat. Najlepszego ukradł nam Akwil, a na drugim pojechał mąż.
— A więc niema rady, bo stare szkapy nie przydadzą się nam na nic; nie miałbym nawet chęci próbować ich w pościgu, bo z góry wiem, że to byłoby daremne. Musisz zatem wyrzec się swoich pieniędzy...
— Allah, to okropne!
— Ha, trudno!... Może jednak w sąsiedztwie ma kto dobre konie?
— Owszem, znalazłyby się u jednego z sąsiadów, ale wątpię, czyby zechciał je wypożyczyć.
— A gdyby wiedział, że tu idzie o pieniądze twego męża?...
— Tembardziej nie wypożyczyłby, bo jest względem nas wrogo usposobiony.
— Tak? Cóż to za jeden?
— Jest to zamożny mieszczanin. Przybył tu z Kerkuk. Z początku był małym baijah[176], potem został tabbach el adwija[177] i dorobił się poważnego grosza.
Opowiadają, że zdobył majątek w nieuczciwy sposób i podobno dlatego musiał się wynieść z Kerkuk. Tu, w Khoi, jest to najbogatszy ze wszystkich mieszkańców i występuje, jak jaki pasza. Posiada on bardzo cenne wielbłądy i pięć wspaniałych koni, z których dwa kupił niedawno. Te ostatnie nie są wcale ujeżdżone i nawet nie przywykły jeszcze do stajni.
— Powiadasz, że nie przywykły do stajni, z czego wnoszę, że trzyma je na dworze...
— Tak jest.
— Gdzież mianowicie?
— W ogrodzie.;
— I nie obawia się pozostawiać je bez nadzoru?
— Nie ma się czego obawiać, bo sam tam nocuje w budzie i ma przy sobie dwu parobków do pomocy...
— A w której stronie znajduje się ten ogród? może w pobliżu miejsca, gdzie wszczął się pożar?
— Nie, bardziej ku północy. Ale dlaczego o to pytasz, effendi?
— Mogę ci powiedzieć, bo ufam, że przed nikim nie zdradzisz mojego planu, od wykonania którego zależeć będzie odzyskanie naszych koni, jak również twoich pieniędzy.
— Och! jeżeli tylko idzie o odzyskanie naszych pieniędzy, to bądź pewny, że ani słówka nie pisnę nikomu. Jesteś o wiele mędrszy od mego męża i pana, który pojechał w pogoń za złodziejami w innym kierunku, aniżeli należało, i dlatego pieniądze dostały się w ręce Kelurów. Aha! nie powiedziałam ci jeszcze, w jaki sposób wszczął się pożar. Wzniecili go umyślnie Kelurowie, przewidując, że pobiegniesz do ognia na ratunek, pozostawiając konie bez dozoru... no, i tak się też stało. A teraz powiedz mi, co zamierzasz uczynić; mów bez obawy, a ja święcie dotrzymam tajemnicy.
— Otóż, chcąc dogonić Kelurów, muszę mieć ku temu konie, a że ich nie mogę kupić, ani też pożyczyć, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko wziąć je bez wiedzy właściciela. Rozumiesz?
Oberżystka, nie w ciemię bita, zrozumiała mię odrazu i, skinąwszy głową potakująco, spytała następnie:
— Ale je potem zwrócisz właścicielowi?...
— Oczywiście. Nie jesteśmy przecie złodziejami.
— — Chcesz więc poprostu pożyczyć u aptekarza bez jego wiedzy dwa niedawno kupione przez niego konie?
— Tak jest.
— I dobrze uczynisz. To podobno najlepsze w całej wsi rumaki.
— Ba, ale nie wiem dokładnie, gdzie znajduje się ogród, w którym owe konie stoją.
Kobieta pomyślała chwilę i, nie odpowiadając wprost na pytanie, rzekła:
— Hm... poradzę ci coś... Wszak potrzebne są wam dwa siodła?
— Otóż niepotrzebne, bo głupi Kelurowie nie skradli siodeł moich; leżą one za przegrodą.
— Dobrze więc. Zostańcie tu parę minut, a następnie zabierzcie siodła na plecy i idźcie drogą ku północy. O jakieś trzy chaty dalej ujrzycie kobietę, za którą postępujcie powoli, nie zaczepiając jej jednak. Na końcu wsi wskaże wam ona wrota do ogrodu i oddali się. Czy zgadzacie się na to?
— Ależ rozumie się.
— Niechże więc Allah wam poszczęści, dopomagając i mnie tym sposobem do odebrania skradzionych pieniędzy. Gdybyśmy ich nie odzyskali, mój mąż i pan zmuszony byłby sprzedać wszystko, co ma, i zostać żebrakiem.
Wyszła z izby, a Halef uśmiechnął się tajemniczo i zapytał:
— Czy ty naprawdę chcesz... ukraść konie, sidi?
— Pożyczyć tylko, mój kochany; przecie nie mamy innego wyjścia...
— Ależ owszem! mnie się to bardzo a bardzo podoba i chętnie się na to zgadzam. Ale co myślisz, sidi, o naszej gospodyni?
— Że jest bardzo mądrą kobietą.
— Och, to prawda! Mądrzejsza jest o wiele od swego męża. Ale, kto jest owa kobieta, za którą mamy postępować?
— Ona sama.
— I ja tak myślę. Bardzo często głowa mężczyzny niewiele się różni od próżnej butelki, podczas gdy w głowie kobiety można zawsze znaleźć bodaj piastra, a choć się owego piastra wyjmie z tej dziwnej skarbony, jednak pozostanie tam zawsze jeden piaster. Niebawem zacznie świtać, i musimy do tego czasu mieć konie, nie traćmy więc czasu, effendi, i chodźmy!
Zabraliśmy karabiny, siodła i koce i wyruszyliśmy. Mieszkańcy miasteczka jeszcze zajęci byli koło pożaru, więc przedostaliśmy się niepostrzeżenie aż na koniec wsi, gdzie spostrzegliśmy kobietę z przykrytą do połowy twarzą, z kijem w ręku. Była to oczywiście nasza gospodyni (choć później za nic przyznać się do tego nie chciała). Ujrzawszy nas, poszła dalej, a my za nią.
Pożar roztaczał naokół takie światło, że i tu widno było, jak o świcie.
Niebawem znaleźliśmy się w pobliżu wysokiego płotu, obłożonego u góry tarniną, w pośrodku którego znajdowała się półodchylona furtka. Widocznie aptekarz tak się Śpieszył do ognia, że zapomniał furtkę ową przymknąć.
Kobieta, wskazawszy ją nam, zniknęła między chatami, my zaś odeszliśmy nieco w pole, a ułożywszy tam na kupie kamieni nasze siodła i karabiny, wróciliśmy. Przedostawszy się przez furtkę do ogrodu, nasłuchiwaliśmy przez chwilę, czy jest kto w budzie. Ale widocznie i parobcy pobiegli do ognia, bo cicho tu było i spokojnie. Opodal stały dwa siwosze, uwiązane u palika. Mimo swej „dzikości", o której zapewniała nas gospodyni, dały się odwiązać, poklepać po szyi i wyprowadzić bez oporu aż do kupy kamieni, gdzie osiodłaliśmy je bez trudności.
— Allahowi cześć! — ozwał się Halef, siedząc już w siodle. — Mamy konie, i to w samą porę, bo właśnie na wschodzie Świtać już zaczyna. Te siwosze są nienajpośledniejszego gatunku i nie zawiodą pokładanych w nich nadziei. Ale pytanie, w którą stronę zwrócić się nam należy? Jak sądzisz, sidi?
— W każdym razie nie do miejsca pożaru, bo Kelurowie umyślnie wzniecili ogień w tamtej stronie, aby tam właśnie zwabić mieszkańców Khoi, a tu mieć wolną rękę i następnie uciec w tym kierunku.
— Prawda! nie pomyślałem o tem.
— Otóż my znajdujemy się obecnie w przeciwnej od pożaru stronie i w — tym kierunku pojedziemy. Niebawem zacznie świtać, i łatwo poznam ślady rabusiów... Jazda!
Gdyśmy ruszyli z miejsca, okazało się w pierwszych już kilku minutach, że wierzchowce posiadały nielada temperament. Ale zdołaliśmy utrzymać je w cuglach.
Ujechawszy kawał drogi, spostrzegliśmy tuż przy drodze zabitego konia. Zeskoczyłem z siodła, by mu się bliżej przypatrzyć, i doszedłem do wniosku, że zabito go dopiero tej nocy, gdyż krew w kałuży, w której leżał, nie ze wszystkiem jeszcze była zakrzepła.
— Halefie, jesteśmy już na tropie — ozwałem się do towarzysza, — i to dzięki memu Rihowi.
— Skadże to wnosisz, sidi?
— Patrz, są tu ludzkie i końskie ślady.
— A cóż to ma do rzeczy?
— Świadczy to, że tędy właśnie jechali Kelurowie, nie zaś kto inny. Mój Rih nie dał nikomu wsiąść na siebie, wierzgając na wszystkie strony, aż ostatecznie roztrzaskał nogę idącemu obok koniowi, i dlatego właśnie zastrzelono okaleczałe zwierzę. K
— To zupełnie możliwe, sidi, i teraz nie wątpię, że, mając przed sobą tropy złodziei, odzyskamy wkrótce poczciwego Riha. Jak daleko, twojem zdaniem, mogą być od nas?
— Czas ich odjazdu można obliczyć z łatwością, bo właśnie wówczas wszczął się pożar. Ale jak daleko ujechali, trudno to określić dokładnie. Można przypuszczać, że złodzieje śpieszyli się, ale Rih, rozumując doskonale, że go ukradziono, broni się zapewne wszelkiemi siłami i utrudnia w ten sposób ucieczkę. Jeżeli go będą bili, tem gorzej dla nich, bo wówczas zwierzę nie ruszy się z miejsca. Sądzę, że gdy się dobrze rozwidni, poznam po śladach, jak daleko nas wyprzedzili.
Ślady były tak wyraźne, że, mimo panującego jeszcze zmroku, można je było rozpoznać. Jechaliśmy ku północy i widzieliśmy ze śladów, że Kelurowie zachowali w ucieczce wszelkie możliwe środki ostrożności, omijając skrupulatnie utarte drogi i ścieżki. Nie uszło to uwagi Halefa, i musiałem mu tłómaczyć: <
— Złodzieje dobrze: wiedzą, z kim mają do czynienia. Szejk trochę zawiele wygadał gospodyni. Jest on pewien, że będziemy go ścigali dla odzyskania za wszelką cenę mego drogocennego rumaka. Gdyby miał poza sobą ludzi tutejszych, drwiłby sobie z ich pościgu, ale przed nami czuje obawę, i stąd ta jego wielka ostrożność. No, ale mam nadzieję, że pomimo znacznej liczby drabów, których ma przy sobie, nie ujdzie nam bezkarnie.
— Jak ty ślicznie rozumujesz, kochany effendi! — rzekł Halef. — Nie darmo uczyłeś się w Bilad Amirika[178] czytać ze śladów. Widzę teraz całą użyteczność tej sztuki i wdzięczny ci jestem, żeś mnie jej nauczył. Pomimo, że jest nas tylko dwu, jestem pewny powodzenia naszej sprawy i odzyskania koni, tem dziej, że ów szejk Kelurów nie jest bynajmniej mędrcem, czego dał dziś dostateczne dowody.
— Jakież to dowody?
— A no, że nie zabrał nam karabinów i siodeł. Toż twój reszma to majątek. Draby widocznie poślepli, skoro przeoczyli tak świetną zdobycz.
— Trzeba wziąć na uwagę to, z jakim pośpiechem działać musieli. Wszak każdej chwili mogliśmy powrócić i zastać ich w izbie. Z drugiej strony celem ich była przecie tylko kradzież Riha, i skoro dorwali się do niego, nie obchodziło ich nic więcej. Ponadto za przegrodą panowała ciemność, więc niedziwota, że nie dostrzegli przedmiotów, leżących w kącie. Zresztą prawdopodobnie Akwil zapomniał im zwrócić uwagę na kosztowność naszej broni i rzędu.
— A bodajby jeździli łajdacy po piekle na ognistych siodłach, pokrytych skórą dyabelskich kanafid[179]!
Tropy prowadziły nas przez teren trawiasty, na którym perliła się w świetle wschodzącego słońca rzęsna rosa. Trawa na śladach nie była się jeszcze podniosła, i sądząc z tego, tudzież z kierunku wiatru, rodzaju gruntu, oraz innych okoliczności, wywnioskowałem, że Kelurowie nie byli od nas oddaleni więcej nad dwie godziny drogi. Zestawiwszy tę przestrzeń z czasem, jaki upłynął od ich wyjazdu z Khoi, mogłem przypuszczać, że uciekali nie bardzo szybko, co oczywiście należało zawdzięczać tylko memu Rihowi.
Podług tego obliczenia, mogliśmy dogonić Kelurów bez zbytnich wysiłków z naszej strony za trzy godziny. Mimo to, popędzaliśmy konie, zmuszając je do tęgiego kłusa. Halef był jak najlepszej myśli i tylko niecierpliwił się, pragnąc przyśpieszyć chwilę rozprawy ze złodziejami, wobec czego zapytałem go:
— Jak sądzisz? ilu jeźdźców mamy przed sobą?
— Niestety, nie mogę tego określić z taką dokładnością, jak ty, sidi, tembardziej, że jadą oni nie w ordynku, lecz w rozsypkę. Ze śladów wnosząc, może ich być ze trzydzieści głów.
— A ja obliczam conajmniej na czterdzieści.
— Dziesięciu mniej lub więcej, to nic nie znaczy. Tak czy owak, konie odebrać im musimy!
— Niech ci się jednak nie zdaje, mój Halefie, że będzie to tak łatwe. W tej chwili może ich być stu albo i więcej...
— Co mówisz, sidi? Przecie Kelurowie to nie namuza[180], które mnożą się w powietrzu. skądby się tyle naraz wzięło?
— Przedewszystkiem muchy nie mnożą się w powietrzu, a powtóre Kelurowie, którzy nas okradli, byli najprawdopodobniej tylko częścią jakiegoś większego oddziału.
— Z czego to wnosisz?
— Z różnych okoliczności. Wiesz przecie, że Akwil, chcąc dobić targu z Kelurami, nie szukał ich długo, a zatem wiedział z góry, gdzie się znajdują, i nie przyszłoby mu to łatwo, gdyby to była banda, złożona zaledwie z czterdziestu jeźdźców, gdyż bandy takie są bardzo ruchliwe i w krótkim czasie przerzucają się z miejsca na miejsce, tak, że nigdy nie można wiedzieć napewno, gdzie obozują w danej chwili. Że zaś Akwil znał dokładnie miejsce pobytu Kelurów, przypuszczać trzeba, że był to większy oddział, niezdolny do zbyt szybkiego ruchu. Zdaje mi się, że potwierdzisz to moje zapatrywanie.
— Ależ oczywiście, effendi. Lecz, jeżeli sprawa przedstawia się w ten sposób, to nie pójdzie nam tak gładko, jak przypuszczałem. Byłem tej myśli, że skoro dopędzimy złodziejów, zaczniemy strzelać i rozbijemy całą bandę w jednej chwili.
— I tego nawet nie uczynilibyśmy, gdyby ich było tylko czterdziestu, bo coby nam z tego przyszło, gdybyśmy przypadkiem zastrzelili Riha?
— No, przecie nie każda kula trafia.
— Masz słuszność. Ale zachodzi tu drugą okoliczność; mianowicie, gdyby wystrzelono do nas z czterdziestu odrazu karabinów, to bardzo jest możliwe, że bodaj dwa strzały byłyby celne. Wiem, żeś dzielny wojownik, że zdolny jesteś sam jeden iść na stu nieprzyjaciół; ale dzielność a zuchwałość to dwie odrębne rzeczy. Prawdziwa dzielność i odwaga posługuje się przedewszystkiem przezornością i rozwagą!
— Słusznie, sidi! bardzo słusznie! Wiem z góry, co zamyślasz.. Znowu chytrość... Zachwycasz mię, i nigdy nie zapomnę, jak to w ciemną noc, że oko wykol, otarłeś się niemal o grzywę lwa, lub zakradłeś się do środka obozu między tysiące wrogo dla ciebie usposobionych Beduinów. W takich okolicznościach zawsze wiernie stałem u twego boku, a serce mi się rwało, duma zaś rozsadzała niejako piersi, gdyśmy wracali zawsze jako zwycięzcy, tryumfalnie witani przez naszych. Pamiętam, fak spotykano nas z muzyką: i kamandszat[181] i wielka tarabukka[182] i małe nakkara[183] i potężne anfar[184], wszystko to brzmiało na naszą cześć. Inni wojownicy zazdrościli nam sławy, a kobiety i dziewczęta tańczyły naokoło nas. Przypominam sobie, jak Hanneh, żona moja, najlepsza i najpiękniejsza z kobiet na ziemi, najwonniejsza z kwiatów łąk, pól i ogrodów, zarzuciła mi ramiona na szyję i, płacząc łzami radości, nazywała mię swym najukochańszym wśród ludzi, jedynem pragnieniem jej serca, władcą jej duszy i słońcem jej szczęścia!
Poczciwy Halef kochał swą żonę ogromnie. Teraz, wspomniawszy o niej, milczał czas jakiś, wywołując w swej pamięci przeżyte z nią chwile. Chętnie zazwyczaj opowiadając o tem, co przeszedł, mówił w sposób iście wschodni, z niesłychaną przesadą, a podnosząc moje zasługi, myślał oczywiście o sobie i starał się zawsze przypisać sobie część zdobytej przeze mnie sławy. Oczywiście nie przeszkadzałem mu w tem, gdyż istotnie przebył ze mną tyle niebezpieczeństw, że nawet obyci z niemi Beduini podziwiali jego niezwykłą odwagę, która mieszkała w tak nikłem stosunkowo ciele.
Po chwili milczenia ciągnął dalej:
— Tyle już razy widziałem cię walczącego i podziwiałem zawsze. Ale najbardziej imponowałeś mi wówczas, gdy, Odrzuciwszy broń, posługiwałeś się podstępem i chytrością. Czemże jest wojowniczość i siła Kurdów, gdy wobec nich chwycimy pistolety rozumu, karabiny podstępu i noże chytrości! Gdy jesteśmy tak uzbrojeni, niechby się z nami zmierzyli najsławniejsi wojownicy państwa ottomańskiego, a nie wątpię, że nosy wydłużyłyby się im aż do Mekki i Teheranu!
— No, tak znowu źle nie byłoby, Halefie!
— Źle nie, ale właśnie... wspaniale! Przypomnij sobie tylko, ile to razy zdołaliśmy osięgnąć chytrością to, czego nie zdobylibyśmy, mając nawet sto armat! Nieraz czułem już nad sobą zimny powiew śmierci, który mi do szpiku kości przenikał, i zdawało się, że żadnego już zgoła ratunku dla nas niema. Aż nagle jedna myśl twoja wyrywała nas z morza zwątpienia, rzucając na brzeg nadziei. Ileż to razy wrogowie nasi mieli nas w swem ręku i byli pewni, że niema sposobu, abyśmy się im z mocnych kleszczów wymknęli. Aż oto, ku niesłychanemu swemu zdziwieniu, przekonywali się wkońcu, że owa moc ich kleszczów to złudzenie tylko, bo, jak czarnoksiężnicy z fantastycznej baśni, nie znaliśmy żadnych zapór, żadnych oków i więzów! W sidłach nieraz już będąc, że tylko zacisnąć je nieco, z przed nosa wrogów wyfruwaliśmy najniespodziewaniej z nagha el masgara[185], a prześladowcy nasi zgrzytali zębami z wściekłości.
Kwieciste wynurzenia złotoustego Halefa przyjmowałem z całą powagą i widziałem, że to podnieca go jeszcze bardziej w krasomówczym zapale. Gdy jednak wspomniał o „drwiącym szczebiocie", nie mogłem się powstrzymać od śmiechu. Halef zaś popatrzył na mnie z ukosa i zapytał gniewnie:,
— Z czego tu się śmiać, effendi? Czyż możliwość skręcenia ci karku uważasz za rzecz, nadającą się do żartów?
— No, nie mam w tej chwili na myśli skręcenia karku, ale ów... „szczebiot".
— Nie drwij! Allah, zamiast ust ludzkich, dał ci wróbli dzióbek, i to ci wystarcza. ja zaś, jeżeli w rozmowie z tobą posługuję się wytwornym stylem, czynię to jedynie z poszanowania dla twej uczoności, i nie powinieneś wyśmiewać mię z tego powodu. Jesteś wprawdzie niezwykle odważny i bardzo pomysłowy w fortelach, ale przecie zdarza ci się popełniać od czasu do czasu błędy. To też winieneś wdzięczność Allahowi, że z wielkiej swej łaski dał ci mnie za towarzysza i sługę, który ci nieraz bywa pomocą. A błogosławioną jest owa chwila, gdyś mię poznał, nietylko dla ciebie, lecz i dla mnie, gdyż przymioty twoje wynoszą mię ponad wszystkie puste głowy zwykłych śmiertelników, a nawet ponad twoją.
Mały hadżi był bardzo obraźliwy i w razie zadraśnięcia go czemkolwiek nie darowywał nikomu, nawet mnie. Gdy się czem uczuł dotknięty i począł perorować, przyjmowałem to zazwyczaj milczeniem, i gniew jego ulatniał się zarówno prędko, jak się pojawiał; dobre jego serce i przywiązanie do mnie nie dozwalały mu dąsać się zbyt długo.?
Tak było i teraz. Po chwili zobopólnego milczenia, jakie nastąpiło po wybuchu, popatrzył mi badawczo w twarz i zapytał tonem zakłopotania:
— Co ci się stało, sidi? Milczysz, jakby cię mowa moja nie interesowała. A przecie płynęliśmy już pełnymi żaglami po wartkich nurtach dysputy... Czy może obraziłem cię niebacznie jakiem słowem?
— Nie, Halefie; myślałem tylko o owych zdolnościach, które cię tak znacznie wynoszą nade mnie...
— Nad ciebie? Ależ ja wcale nie miałem tego na myśli! Jeżeli mówiłem o swoich przymiotach, to tak samo, jakbym mówił o twoich, bo przecie tyś je we mnie rozbudził i udoskonalił. Dziękuję też codzień Allahowi we wszystkich pięciu modliwach, że dał mi poznać cię na pustyni... No! Czy będziesz się gniewał na mnie? — Ależ nie mam żalu do ciebie i nigdy go nie miałem.
— Słowa te orzeźwiają moje serce i radością niewymowną napełniają mi duszę aż do najgłębszego jej zakątka. Bo widzisz... mnie się bardzo często zdaje, że ty nie jesteś ze mnie zadowolony. Wówczas w serce moje wbija się dziesięć tysięcy debabis[186], i mam wrażenie, jakoby jądro miłości, jaką ku tobie żywię, płonęło stoma tysiącami kibritat frengija[187]. Wówczas nie mogę się uspokoić, aż póki ńa ustach twoich nie ujrzę znowu uśmiechu.
Porównawczy zwrot ze szpilkami i zapałkami był znowuż nienajgorszy, jednak tym razem wstrzymałem się od śmiechu.
— Ale odbiegliśmy od przedmiotu — ciągnął dalej. — Owóż wspomniałeś, że zaatakujemy nieprzyjaciół nie otwarcie, lecz podstępem. Czy obmyśliłeś już plan jaki?
— Jeszcze nie.
— A jednak dobry wódz powinien wcześnie mieć plan obmyślony i dobrze się rozejrzeć, w jaki sposób go wykonać.
— Przedewszystkiem nie jestem tu wodzem; ale gdybym nawet nim był, nie powziąłbym planu, dopókibym nie zobaczył nieprzyjaciela i nie poznał okoliczności. Czyż naprzykład, chcąc kupić konia, możesz ofiarować zań cenę, nie widząc go jeszcze?
— Oczywiście, że nie!
— Tak samo i my nie możemy obecnie wiedzieć, w jaki sposób wypadnie rozprawić się z Kelurami.
Zresztą dajmy już temu spokój! teraz należy zwrócić szczególniejszą uwagę na tropy.
Kelurowie, jak to zauważyłem, czmychali dotychczas mało uczęszczanemi drogami, a właściwie po bezdrożach, bo dróg tu już nie było wcale. Jechaliśmy za nimi wciąż przez teren trawiasty, następnie przez rzadki nieduży las, aż wreszcie znaleźliśmy się przed skalistem zboczem płaskowzgórza, na którem nikły już zupełnie ślady kopyt końskich, i tylko bardzo wprawne oko mogło tu rozpoznać pewne znaki, świadczące o przejściu tędy koni.
Owo omijanie przez Kelurów miejsc ludniejszych zdawało się świadczyć o ostrożności uciekających, Ale w mojem pojęciu dowódca bandy nie zyskiwał uznania, gdyż, jadąc po uczęszczanych drogach, łatwiej jest wprowadzić w błąd ścigających, niż na terenie dzikim, i gdybym ja był na miejscu moich wrogów, uciekałbym właśnie drogą utartą, która przecie w wielu miejscach się rozgałęzia i ślady na niej mieszają się ze śladami stałych mieszkańców okolicy, a więc ścigający mogą tu łatwo zejść na manowce. Szir Samurek jednak chciał być dowcipnym, ale mu się to bynajmniej nie udało.
Wjechawszy na wzgórze, ujrzeliśmy przed sobą rozlegle pastwisko, na którego krańcach w oddali rosły zrzadka karłowate sosny. Od tego miejsca ślady rozbiegały się w różnych kierunkach, oczywiście z wyjątkiem wstecz.
— Allah! — krzyknął Halef, — to dla nas rzecz bardzo niepomyślna...
— Dlaczego?
— Czyż nie widzisz, że Kelurowie rozdzielili się z rozmysłem, by nas wprowadzić w błąd? Ów Szir Samurek nie jest tak głupi, jakby się wydawało.
— Przeciwnie, mój Halefie, głupszy on jest, niż myślałem.
— Z czego tak sądzisz, sidi? Nie rozumiem.
— Rzecz całkiem prosta. Kelurowie rozdzielili się tu, by rozbieżnością swych śladów zmylić pościg. Ale to im nic nie pomoże, bo przecie dowódca niezawodnie wyznaczył im wszystkim punkt zborny.
— Teraz pojmuję... Wystarczy zatem trzymać się nam jednego tropu, a dotrzemy do owego punktu zbornego.
— Oczywiście. Wybieg Kelurów jest tak bezmyślny, że powstydziłby się go nawet najgłupszy Indyanin. Wybierzemy, rzecz prosta, trop najwyraźniejszy... Ale patrz... jak tu grunt zorany kopytami! Jeden z koni nie chciał dać się prowadzić dalej, i kto wie, czy nie był to właśnie Rih. Jazda!
Zadaliśmy koniom ostrogi i popędziliśmy żwawym galopem. Siwosze były młode i nieujeżdżone, ale pod naszem umiejętnem kierownictwem biegły znakomicie,
Po kwadransie znaleźliśmy się na rozległej, piasczystej dolinie, tu i ówdzie pokrytej nędznymi krzakami i kępami szczecinowatej trawy. Jadąc dalej, dotarliśmy w jakieś pół godziny do miejsca, gdzie ze śledzonym przez nas tropem zbiegały się wszystkie inne ślady rozdzielonej bandy.
— Miałeś słuszność, sidi — rzekł Halei. — Kelurowie, którzy się tam na wzgórzu rozpierzchli, złączyli się tu znowu w jeden oddział. Skoro tylko dostaniemy ich w swe ręce, powiem ich wodzowi, że niewiele jest mędrszy od niezgrabnej grubej batta[188], która miała ochotę zadziwić świat swym śpiewem, współzawodnicząc z belabilem[189] z siódmego nieba.
Tu znowu omal nie parsknąłem śmiechem, lecz nie z porównania kaczki ze słowikiem, ale z owej pewności Halefa i jego zarozumialstwa, z jakiem utrzymywał, że my dwaj, szukający wiatru w polu, ludzie przeciętnej miary, nie posiadający władzy czynienia cudów, owładniemy niechybnie czterdziestu Kelurami i weźmiemy do niewoli ich szejka.
Nie była jednak czemś dziwnem taka pewność małego pyszałka, bo we wszystkich dotychczasowych naszych przedsięwzięciach szczęście dopisywało nam wiernie, i nigdyśmy nie wpadli w pułapkę, ani też nie dali się zwyciężyć. To stałe powodzenie nasze było przyczyną, że i tu nie myślał on jedynie o odzyskaniu koni, ale i o wzięciu kilkudziesięciu ludzi wraz z ich szejkiem do niewoli.
Nie chciałem mu psuć humoru i odbierać wiary w siebie, gdyż właśnie ta pewność własnych sił i powodzenia czyniła go bardzo pożytecznym dla mnie towarzyszem w najbardziej krytycznych okolicznościach.
Odrzekłem więc wymijająco:
— Jeżeli nie zdołamy odebrać koni wprost, to trzeba będzie uciec się do sposobów, a mianowicie porwać bądź szejka, bądź jakiego innego znakomitszego wśród Kelurów wartogłowa i zażądać od nich wymiany na nasze konie. Zresztą niema sobie nad czem łamać zbytnio głowę, mój kochany Halefie, bo niebawem sprawa sama się wyjaśni. Jeżeli kismet przeznaczył cię do odegrania dziś roli bohatera, to kurtyna podniesie się w bardzo krótkim czasie.
— Tak sądzisz? — zapytał uradowany z pochlebnych mych słów Halef. — Więc jak kismet zechce, niech się tak stanie. Jako batal[190], uczynię wszystko, abyś był ze mnie zadowolony. Ale skąd wnosisz, że kurtyna już w tak krótkim czasie pójdzie w górę?
— Na takie przypuszczenie naprowadza mię wybieg szejka. Bo dlaczego nie rozdzielił swej bandy zaraz za wsią, lecz aż tutaj? Widocznie niedaleko stąd znajduje się obóz. Ale uważaj! zdaje mi się, że nie będzie można jechać dalej!
Dolina, którą przebywaliśmy, skręcała tu nalewo, tworząc kąt ostry. Ślady Kelurów jednak nie znaczyły się w tym kierunku, lecz prowadziły prosto na przełaj w górę. Halef chciał popędzić w owe tropy, lecz go wstrzymałem:
— Ani kroku! bo jeżeli istotnie jesteśmy w pobliżu obozu, to na górze ustawione są niezawodnie widety, i dlatego musimy być ostrożni. Zostaniesz tutaj i potrzymasz mego konia, a ja podejdę pieszo na pagórek zobaczyć, czy możemy puścić się dalej bez przeszkody. Pamiętaj jednak, że niewolno ci się stąd ruszyć, dopóki nie dam znaku!
Zsiadłem z konia, oddałem cugle Halefowi i wdrapałem się na pagórek, gdzie rosły liczne, lecz niewysokie sosny i dęby. Tropy Kelurów prowadziły teraz w dół pomiędzy zrzadka rosnącemi drzewami. Już chciałem zawrócić, gdy wtem spostrzegłem na szczycie wzgórza wyniosłość skalną, niby ruiny jakiejś baszty. Skierowałem się tam i, dostawszy się na wierzchołek skały, stwierdziłem, że las kończył się niedaleko, a poza nim leżała szeroka dolina, przerznięta niedużym potokiem.
Nad brzegami tego to potoku spostrzegłem rozległy obóz Kelurów, a właściwie już tylko szczątki obozu, gdyż oddział gotował się właśnie do wymarszu. Kobiet wśród Kelurów nie było; nie mieli też z sobą trzody, a zamiast namiotów, stały w obozowisku budy z gałęzi. Z tego wyprowadziłem wniosek, że celem wyprawy Kelurów nie było polowanie. Na razie nie miałem pojęcia, w jakim celu wyruszyli ze swych siedzib, i dopiero później dowiedziałem się, że była to wyprawa rabunkowa na granicę Persyi.
Sądząc na oko, mogło tu być co najmniej trzystu ludzi, którzy, oprócz koni wierzchowych, prowadzili około pięćdziesięciu jucznych mułów. Ludzie ci mieli na głowach białe o półmetrowej średnicy turbany, co robiło wrażenie, jakby dźwigali na głowach wielkie kosze.
Wytężyłem wzrok, czy nie spostrzegę swego konia, ale napróżno. Niebardzo zadowolony, wróciłem po Halefa.
— No i cóż? natknąłeś się na wartę? — zapytał tenże, oddając mi konia.
— Nie.
— To może spostrzegłeś obóz?...
— Tak.
— Co za lekkomyślna nieostrożność ze strony szejka! Przecie mógł być pewien, że go będziemy ścigali, i nawet warty nie ustawił!
— To było zbyteczne, bo obóz już zwinięto.
— Co? ruszyli dalej?
— Tak jest. Zdaje mi się, że szejk wydał ku temu rozkaz zaraz po przybyciu na miejsce.
— Dokąd się skierowali?
— Nie wiem, ale sądzę, że się dowiem. Nie spuścimy ich z oka tak długo, dopóki nie odbierzemy swych koni.
— Mam nadzieję, że na ich szczęście stanie się to dziś jeszcze, gdyż wcale nie mam ochoty wlec się za nimi dłużej i, skoro tylko stracę cierpliwość, wystrzelam ich co do nogi! Jeżeli chcą kraść konie, to nic przeciw temu nie mam, gdyż kradzież taka uchodzi w tym kraju za czyn heroiczny i chwalebny; ale że pokusili się właśnie o nasze konie, mając ich miliony do skradzenia na kuli ziemskiej, to nie mogę być na to obojętny i pokażę im, jak złe skutki pociąga za sobą ta okoliczność, że dzięki im zmuszony jestem dyrdać się na grzbiecie pierwszej-lepszej at el attar[191].
— Dziękuj Allahowi, że mamy choć takie szkapy, bo mogło być jeszcze gorzej.
— Tak dalece niema za co dziękować. Wszak to nie nasze własne; pożyczyliśmy je tylko, nie zaś ukradli, i zanim je oddamy fabrykantowi trucizny, czuję się niejako smarkatym wyrostkiem, co płata niebezpieczne figle... A wszystko przez tych huncwotów Kelurów, którzy powinni siedzieć w piekle i być właścicielami całego tabunu szkap dyabelskich; niechby im tam po dziesięć razy na dzień kradziono je, a nie oddano ani razu!
Podjechaliśmy na wzgórze aż do skał, skąd przedtem obserwowałem wyruszających w drogę Kelurów, a uwiązawszy konie do krzaków, wleźliśmy na wierzchołek. Kelurowie wyciągnęli się już w dolinie długim sznurem, który, jak wąż ogromny, wił się wśród pokrytego zielenią terenu.
— Uciekają łotry, gałgany! — mruczał gniewnie Halef, — a my stoimy tu, mlaskając językami, jak pies, gdy mu ucieknie żywa pieczeń z przed nosa! Ale poczekajcie! dogonimy was i rzucimy się na wasze ścierwo, jak rozjuszone Lwy... nogi wam z pośladków powyrywamy i porozrzucamy po polu! Jestem człek litościwy, a tak dobry, że nawet koniokradów uważam za ludzi; ale to jeszcze nie racya, żeby mnie samego ważyli się okraść! Właśnie ta moja łagodność i dobroć powinna powstrzymywać łotrów od targania się na moje mienie! Ale gałgany nie znają się na tem... Patrz, sidi! najspokojniej, jak ze swoją własnością, jadą sobie, uprowadzając nam ukochane zwierzęta. Ciekawym, jaki łajdak siedzi na grzbiecie mego ulubieńca! Ty przynajmniej możesz być spokojny, że na twego Riha nikt z żyjących nie posadzi swego ogona w postaci ostatnich kręgów pacierzowych, boby te kręgi rozleciały mu się po drodze, jak korale po rozcięciu sznurka... Lecz co tu wiele gadać! Gdy dostanę w swe ręce draba, który siedział na grzbiecie mego ulubieńca, rozetnę go wzdłuż z góry do dołu, tak, że już nigdy na żadnego konia nie wsiądzie, bo się na nim nie utrzyma... Przysięgam na proroka, że zrobię to bez skrupułu! z całą pewnością zrobię!...
Rozjątrzenie Halefa i zabawna jego gadanina budziły we mnie śmiech, od którego musiałem się z trudem powstrzymywać, czego nawet się nie domyślał, sądząc, że podzielam jego poglądy i groźby W zupełności. Zresztą lubiłem go właśnie dla jego humoru i oryginalnych zapatrywań na różne sprawy. Są bowiem i na Wschodzie pewne indywidua, które na otoczenie wywierają głębsze wrażenie, niż setki innych przeciętnych ludzi.
Postanowiłem zbadać skrupulatnie obozowisko Kelurów, ale możliwe to było dopiero wówczas, gdy się oddalą o tyle, że nas spostrzec nie będą mogli; a że ciągnęli oni w kierunku południowo-wschodnim, więc liczyłem, że, jadąc w ich ślady, musimy kiedyś znaleźć się nad tą samą rzeką, która z gór płynie ku wsi Khoi, i oczywiście tyle drogi nałożyć niepotrzebnie. Już to samo usposabiało mię względem Kelurów nie najlepiej, pominąwszy oczywiście powód główny.
Niebawem ostatni jeźdźcy z oddziału zniknęli, i mogliśmy się już swobodnie poruszać. Zjeżdżając ze wzgórza ku dolinie, mieliśmy drogę utrudnioną, bo piętrzyły się tu odłamy skalne, a gdzie-niegdzie trafialiśmy na wielkie kałuże i miejsca bagniste. Wreszcie z trudem wydostawszy się na suchy grunt, popędziliśmy wzdłuż strumienia ku opuszczonemu przez Kelurów obozowisku.
Halef poszedł napoić w potoku konie, a ja tymczasem rozglądałem się szczegółowo po obozowisku w nadziei odkrycia czegokolwiek, coby nam mogło być pomocne w obmyśleniu planu dalszego działania. Niestety, ze swych badań wywnioskowałem tylko to, że Kelurowie siedzieli tu nie dłużej nad tydzień. Rzecz prosta — nie miało to dla nas żadnego znaczenia. Natomiast ważniejszy był szczegół inny. Rozpoznałem, że niektóre z bud urządzone były dopiero wczoraj, a więc Kelurowie wczoraj jeszcze nie mieli zamiaru oddalić się stąd tak prędko, bo nie byliby zadawali sobie trudu ustawiania tych bud. Dlaczego więc oddalili się tak nagle? Nasunęło mi się na myśl przypuszczenie, że Akwil przybył do nich prawdopodobnie około wieczora; schwytali go, jak również następnie jego syna Salego, i tym sposobem dowiedzieli się o naszych koniach, stojących w Khoi. Ci jeńcy, ojciec z synem, muszą opłacić dług krwi własnem życiem, i być może — z takiej to przyczyny Kelurowie wyruszyli stąd tak prędko.
A może obawiali się pościgu? I to było możliwe!
Tu znowuż zapewne ktoś ukuje przeciw mnie zarzut, jakobym plótł niestworzone rzeczy, skoro utrzymuję, że trzystu Kelurów liczyło się ze mną jednym, a właściwie ze mną i z Halefem. Ale na Wschodzie bardzo często mucha staje się wielbłądem, a nawet, bez żadnego udziału z jej strony, czemś więcej, bo słoniem, lwem lub tygrysem!
Co do mnie zaś — zaznaczam znowu, że miałem poza sobą sławę człowieka, który z każdego przykrego położenia umie wyjść obronną ręką. Ba, wiedziano też o tem, że jeśli powezmę jaki plan, choćby najniebezpieczniejszy, potrafię go przeprowadzić i przejechać się na karkach najmożniejszych wrogów swoich. Zresztą każdy inteligentny Europejczyk, zasobny w niezbędne wiadomości i wzbogacony doświadczeniem, nabytem w krajach nieucywilizowanych, może dokonać bardzo wiele i stać się wkrótce legendowym bohaterem na szerokich przestrzeniach ziemi. Wiadomość bowiem o tym lub owym śmiałym czynie przechodzi z ust do ust i zatacza coraz to szersze kręgi, aż wreszcie wzrasta do rozmiarów fantastycznej baśni, uchodzącej na odpowiednim gruncie za szczerą prawdę.
W ten sposób rozszerzyła się szybko po całym niemal Wschodzie moja i Halefa sława. A sławniejsze były jeszcze ode mnie dwa moje karabiny. O jednym z nich mówiono, że trafia bez wycelowania i że kula przebija najgrubsze nawet mury, a o dwudziestopięciostrzałowym sztućcu systemu Henri’ego utrzymywano, że można z niego strzelać bez końca i że go wcale nie trzeba naładowywać. Do tego dodajmy moją umiejętność jazdy na koniu na sposób Indyan amerykańskich, oraz zdolności moje: w kierunku wywiadowczym, na które Azyata wcale zdobyć się nie umie, a nie wyda się nikomu dziwnem, że opowiadano o mnie cuda i że w obecnym wypadku Kelurowie mogli czuć przedemną obawę, aczkolwiek liczba ich wynosiła trzystu ludzi. Być może — szejk ich, pomyślawszy nieco, już teraz żałował, że udzielił pewnych wskazówek naszej gospodyni w Khoi. Nie było więc przesadą przypuszczenie, że Kelurowie boją się mojej pogoni.
Oczywiście należało puścić się ich śladami. Ale na to mieliśmy jeszcze dosyć czasu, gdyż obserwować ich, nie będąc przez nich zauważonymi, mogliśmy tylko w nocy, że zaś teraz był ranek, puściliśmy konie na trawę i, przeczekawszy tu czas jakiś, wyruszyliśmy w drogę dopiero przed południem. Nie było. obawy, by nieprzyjaciel nam uszedł, bo po pierwsze — był to zbyt wielki oddział, a powtóre — uważał już za zbyteczne zacieranie po sobie śladów.
W południe znaleźliśmy się na terenie górzystym, pokrytym tu i ówdzie lasem dębowym, z którego pochodzą światowej sławy galasówki. Tu udało mi się upolować młodego dzika. Upiekliśmy go naprędce, a pożywiwszy się, zabraliśmy resztę do toreb, bo trzeba było pamiętać, że jak długo następować będziemy na pięty Kelurom, nie upolujemy nic, gdyż strzały zdradzićby mogły naszą w ich pobliżu obecność.
Dla Halefa, jako muzułmanina, wieprzowe mięso było przysmakiem zakazanym, ale w towarzystwie mojem stał się nieco... postępowym i nabrał wybrednych wymagań pod względem pożywienia. Zlekceważywszy więc przepisy proroka i jego kalifów-nieboszczyków, jadł dziczyznę, aż mu się broda trzęsła; zresztą sam zachęcałem go do tego, biorąc grzech jego na swoje sumienie.
Po posiłku i wypoczynku puściliśmy się w dalszą drogę i wciągu kilku godzin przybyliśmy nad południowe ramię rzeki Zab, mając je po lewej, a lesisty, stromy grzbiet górski po prawej stronie. Odtąd ślady prowadziły nas łożyskiem górskiego potoku, który prawdopodobnie wzbierał szeroko na wiosnę, a obecnie był leniwie sączącym się wśród żwiru i głazów strumykiem. Utrudniały nam tu w znacznym stopniu jazdę liczne korzenie i krzaki, po obydwóch jego brzegach sterczące.
— Sam dyabeł chyba wytknął tędy drogę Kelurom — narzekał Halef. — Zapewne wygodniejszą jest ścieżka od bram śmierci na miejsce wiecznego potępienia, bo przynajmniej prowadzi w dół, a ta w górę!
— I ja również nie mogę pojąć, dlaczego obrali tak niewygodną drogę.
— No, nareszcie znalazło się coś, czego nie rozumiesz, sidi! — przerwał mi żywo Halef, uśmiechając się.
— Nie troszcz się! zrozumiem i to w swoim czasie, gdy mi będzie potrzeba.
— Dokąd właściwie oni dążą? Przecie tu niema żadnej przełęczy w łańcuchu górskim!
— Jeśli się nie mylę, masz słuszność. Przypominasz sobie zapewne z ostatniej naszej podróży przez tę okolicę dwie góry, mianowicie: z lewej strony Mekwilik, a z prawej o fantastycznych kształtach Nekul.
Między temi górami niema żadnego przejścia, i Szir Samurek ma zapewne cel, do którego dąży, po tej stronie grzbietu, nie zaś po tamtej.
— Allah! czyżby to była okolica, w której znajduje się muzallah el amwat[192]?
— Nie słyszałem takiej nazwy. Co ona oznacza?
— Ach, co oznacza! Otóż ni mniej, ni więcej, tylko jest to miejscowość, którą omija każdy człowiek, bez względu na to, czy jest sumitą, szyitą, chrześcijaninem czy żydem. Przypominasz sobie zapewne, że w czasie naszej bytności w Khoi rozmawiałem z kilkoma mazydżilar[193] i dowiedziałem się od nich wiele ciekawych rzeczy. Mówili mi, że w tej okolicy jest niezmierna ilość galasówek, tak, że brodzić można wśród nich po kolana, ale nikt się nie odważa przychodzić po nie w obawie przed błądzącemi tu całemi chmarami duchów ludzi zmarłych. Podobno przed paruset laty przybyli w te strony chrześcijanie i zbudowali sobie kaplicę, by w niej chwalić Boga na swój sposób. Byli to ludzie uczciwi i dobrzy i nikomu w drogę nie wchodzili. Ale Szyici napadli na nich i wyrżnęli co do nogi właśnie koło owej kaplicy. Ostatni zginął ich kapłan. Modlił się on jeszcze w chwili konania za nieprzyjaciół, gdy nagle zbójcy wyrwali krzyż z kaplicy i w dzikiem rozpasaniu wrzucili go w ogień. Umierający kapłan, widząc to, rzucił na nich klątwę, wskutek której nietylko pomarli sami natychmiast, ale i ich siedziby oraz dobytek zniknęły z powierzchni ziemi. Od tego czasu nieszczęście spotyka każdego, kto się przybliży do muzallah. Mimo to niektórzy mazydżilar, jako że biedni są, a uśmiechał im się dobry zysk z galasówek, odważyli się niedawno na wyprawę w te strony. Kiedy jednak przyszli pod kaplicę, wybiegł z niej duch kapłana w postaci niedźwiedzia i byłby ich wszystkich pożarł, gdyby się byli nie oddali w opiekę Allaha, który dopomógł im do ucieczki. Przysięgali potem przede mną, że nigdy już nie zapuszczą się w to miejsce... Co o tem sądzisz, effendi?
— Sądzę, że to nie był żaden duch, ale najzwyklejszy w świecie niedźwiedź. Przecie każdy wie, że w górach okolicznych dosyć jest tych dzikich zwierząt.
— Wiem o tem i ja, ale przecie niedźwiedzie nie są tak olbrzymiego wzrostu, jak ów duch.
— Strach ma wielkie oczy... to znaczy: z wielkiej trwogi mógł się ludziom ów niedźwiedź wydać dwa razy większym, niż jest w istocie.
— Mówisz tak, bo nie wierzysz w duchy...
— Ależ przeciwnie, jestem przekonany, że duchy gdzieś istnieją; w widziadła jednak w postaci niedźwiedzi istotnie nie wierzę.
— No, ty na miejscu tych ludzi nie byłbyś uciekał, ale poszedłbyś naprzeciw potwora śmiało i odważnie, bo się niczego nie boisz. Ja jednak, daruj, sidi, nie miałbym ochoty przekonywać się osobiście, czy mam do czynienia z duchem, czy też z niedźwiedziem. Co prawda, myśmy obaj ubili podobną bestyę w wąwozach Bałkanu. Ale tam nie było wcale muzallah et amwat, tu zaś wisi w powietrzu nad całą okolicą klątwa kapłana... nie chcę więc mieć do czynienia z potworem, bez względu na to, coby to było za licho...
— Czy wiesz mniej-więcej, w którem miejscu znajduje się owa muzallah?
— Jak mi określali mazydżilar, jest ona między: Nekulem a Mekwilikiem. Idzie się tam kamienistem korytem między dwoma stromymi brzegami...
Tu urwał nagle, spojrzał mi znacząco w oczy i po chwili krzyknął:
— Allah akbar! Toż to się zupełnie zgadza... Jesteśmy właśnie na drodze do muzallah...
— Prawdopodobnie...
— Nekul i Mekwilik to dwa szczyty, między którymi znajduje się ta kaplica umarłych... Maszallah!... to stąd niedaleko!...
— Bardzo możliwe... Ale radzę ci zamknąć gębę, bo... może wypaść stąd niedźwiedź i wskoczyć ci do niej... zbyt szeroko ją otwierasz...
— Nie żartuj, sidi! Mam już takie przyzwyczajenie, że skoro jestem zdziwiony, gęba mi się sama otwiera, a gdy zdziwienie przejdzie, toi ona sama się zamknie. A bodaj to!... Nic innego, jak tylko nasz kismet, nasze fatum zaprowadziło tu mnie i ciebie! Gdybym choć wiedział, co nas tam w górze czeka...
— Pytasz jeszcze o to?
— Oczywiście... A ty wiesz może?
— Wiem.
— No, powiedz... proszę cię...
— Czeka nas duch, którego obedrzemy ze skóry...
— No, effendi! to lekkomyślne zuchwalstwo! żartujesz sobie ze wszystkiego, a moja dusza siedzi już na ramieniu, i doprawdy nie wiem, co mi czynić wypadnie, gdy duch się istotnie ukaże: uciekać, czy też strzelać... Bo jeżeli to będzie prawdziwy niedźwiedź, a ja ucieknę, wyśmiejesz mię niemiłosiernie, i rzeczywiście miałbym się wówczas czego wstydzić aż do śmierci. Jeżeli jednak ukaże się duch, a ja do niego strzelę, to kula przeleci przez jego ciało, nic mu złego nie czyniąc, a wówczas co się stanie ze mną, Allah jeden raczy wiedzieć...
— Oj, Halefie, Halefie! Jeżeli strzelisz do ducha, to kula przeleci przez jego... ciało. No, proszę, gdzież tu sens? Czyż napróżno uczyłem cię tak długo? czyż niczego z tej nauki nie skorzystałeś? Widać, że tkwi w tobie jeszcze głęboko zabobon człowieka pierwotnego... Powiedz mi przynajmniej, za kogo zginął ów kapłan?
— Za swego Boga i za swą wiarę, sidi!
— Jak nazywamy takich ludzi?
— Szuhada[194]
— Co mówi o nich koran?
— Że po śmierci idą prosto do nieba.
— Otóż posłuchaj! Nawet wedle pojęć muzułmańskich każdy szahid idzie po śmierci do nieba i otrzymuje tam nagrodę za cierpienia i śmierć, którą poniósł. Czyż wobec tego ów pobożny kapłan, poniósłszy śmierć męczeńską za swoją wiarę, swego Boga, zamiast nagrody, miałby być skazany na karę przebywania w odludnej kaplicy, i to jeszcze w skórze niedźwiedzia? Czyżby to nie było dla niego raczej piekło, niż nagroda?
Halef otworzył znowu usta i patrzył na mnie ze zdziwieniem.
— Znowu otworzyłeś gębę — zaśmiałem się.
— Tak jest, sidi, dziwię się znowu.
— A cóż może być w słowach moich dziwnego?
— A no, żeś taki mądry i że umiesz na wszystko znaleźć odpowiedź. Allah inzaf albo Allah el adala... Bóg jest sprawiedliwością...
— Ba, ale w tym wypadku coby to była za sprawiedliwość?
— Allah nie byłby sprawiedliwy, gdyby ducha uczynił niedźwiedziem. Że jednak Allah bez zaprzeczenia jest sprawiedliwy, więc... więc...
— No, więc...
— ..... więc duch nie może być niedźwiedziem, ani niedźwiedź duchem.
— Rozumie się! Ale ponieważ tak łatwo zgadzasz się na wszystko, więc, gdybym ci powiedział, że wewnątrz twojej głowy siedzi zwierz dziki, zapewne uwierzyłbyś i w to również?
— Uwierzyłbym, bo ty, effendi, jak we wszystkiem tak i w regułach mantik[195] jesteś niedościgniony. Zresztą niech się ów potwór pojawi, gdzie chce, ja go zastrzelę i kwita!
— Co do strzelania, możebyś to mnie lepiej pozostawił. Niedźwiedzie kurdyjskie nie są tak niebezpieczne, jak naprzykład z gór Hauran lub Libanon. Nikt tu ich nie ściga, ani nie poluje na nie, więc mają czas wyhodować się i zestarzeć nawet. Zresztą zbieracze galasówek mówili ci, że ów niedźwiedź z kaplicy jest bardzo wielki, a zatem kula twego karabinu nie uśmierciłaby go, a tylko mogłaby go zranić i rozdraźnić. Ponadto zaś musisz wziąć pod uwagę, że nam obecnie niewolno strzelać ze względu na Kelurów.
Wkońcu niema się o co troszczyć, bo wcale jeszcze nie wiemy, czy jesteśmy na drodze do kaplicy, czy nie.
Na razie idzie o to, abyś przestał wierzyć, jakoby duch był zdolny ubierać się w futro niedźwiedzia.
— Ani nawet w kożuch barani, nietylko w futro, effendi. Przekonałeś mię, że duch nie może zmieniać się w zwierzę i że go nie można ani widzieć, ani go w garść uchwycić. Gdyby więc duch okrył się skórą niedźwiedzią, to po zdjęciu jej nie pozostałoby nic, a że w skórze zawsze jest coś, więc niedźwiedź nie może być duchem.
— Bardzo pięknie rozumujesz — zaśmiałem się — i pod względem logiki wyprzedziłeś mię już znacznie.
Ale mniejsza o to! Cieszy mię przedewszystkiem, że sprawa z duchem i niedźwiedziem skończona...
Miałem coś jeszcze mówić, gdy nagle Halef, jadący obok mnie, chwycił cugle mego konia i zatrzymał go na miejscu.
— Co się stało? — spytałem.
— Tam, pod drzewem, coś jest! — odrzekł szeptem; — poruszyło się coś... nie wiem tylko, czy to człowiek, czy też zwierzę...
— Cofnijmy się pod drzewa — odrzekłem, pociągając towarzysza w gąszcz.
Tu zsiadłszy, kazałem mu zatrzymać swego konia i ostrzegłem, by zachował się spokojnie.
— Tylko uważaj, sidi, bo możliwe, że to niedźwiedź albo który z Kelurów — ostrzegał Halef.
— Nie bój się! — odrzekłem i, wziąwszy nóż do ręki, począłem skradać się pocichu ku owemu miejscu, gdzie istotnie był jakiś człowiek.
Stał pod rozłożystym bukiem i wyciągał w górę ramiona; w jakim celu to czynił, nie mogłem na razie odgadnąć. Choć odwrócony był ode mnie twarzą, wydał mi się znajomym. Postać tę, a zwłaszcza brudne nogi i strzępiaste spodnie oraz połowę żakietu miałem zaszczyt już kiedyś... Czyżby mię wzrok mylił? Miałżeby to być istotnie nasz gospodarz z Khoi? coby tu robił sam jeden w tak odludnej okolicy?
W tej chwili oberżysta odwrócił się, wspiął się na palcach i pociągnął za koniec powroza, przymocowanego do gałęzi... Do licha! chciał się najwidoczniej powiesić!
— Katera chodeh! na miłość Boską! — krzyknąłem, biegnąc co tchu ku niemu. — Zaczekaj-no! Chcesz się życia pozbawić? Masz jeszcze dość na to czasu później!...
Wybałuszył na mnie zdziwione oczy i po chwili odrzekł, jakby ze snu zbudzony:
— Życia pozbawić?... Nie, tylko się powiesić.
— To przecie na jedno wychodzi! Lecz co cię skłoniło do popełnienia tak strasznej zbrodni?
— Co skłoniło? A tobie co do tego? Kto jesteś, że śmiesz mi przeszkadzać?...
Mówiąc to, robił na mnie wrażenie całkiem nieprzytomnego.
— Znasz mnie przecie, przyjacielu. Nazywam się Kara Ben Nemzi Effendi i mieszkam u ciebie w Khoi.
Słowa te obudziły go z osłupienia. Oczy jego nabrały wyrazu, ale głos przytłumiony brzmiał jeszcze, jakby z pod ziemi:
— Muszę się powiesić, bo... bo... nie odzyskam już moich pieniędzy...
— Skąd masz tę pewność?
— Powiedział mi to Szir Samurek.
— Jakto? on sam? osobiście? Mówiłeś z nim? kiedy?
— Przed godziną.
— Gdzie?
— Tam, w górze, koło muzallah el amwat.
— Więc kaplica znajduje się stąd niedaleko... Czy Kelurowie tam rozłożyli się obozem?
— Tak.
— A tu nie pozostał kto w pobliżu? czy można tu mówić swobodnie?
— Niema tu nikogo. Wypędzili mię od siebie batogami i powrócili na miejsce.
Wspomnienie batów otrzeźwiło go do reszty. Padł na ziemię, a ukrywszy twarz w dłoniach, począł płakać. Łzy bywają nieraz balsamem kojącym, jeżeli kto może płakać; pozwoliłem mu wypłakać się dowoli i przywołałem Halefa, który, uwiązawszy konie, usiadł razem ze mną koło gospodarza. Gdy stary wypłakał się już dostatecznie, podniosłem mu zwieszoną na piersi głowę i rzekłem:
— Samobójstwo jest największą zbrodnią na Świecie, gdyż nie można jej nigdy naprawić, ani przez pokutę z niej się oczyścić; najmniej zaś człowiek ma prawo potępiać swą duszę dla marnych pieniędzy... Zresztą twoje piastry nie przepadły jeszcze!
— A jakże nie?... Szir Samurek odebrał je od Akwila i nie odda za nic w świecie.
— Musi oddać! Przyrzekam ci, że ja go zmuszę do tego...
Na te słowa oczy jego nabrały blasku. Zerwawszy się na równe nogi, zapytał:
— Nie żartujesz, emirze?
— Nie! — rzekłem. — Nie czynię obietnic na żarty.
— Niechże więc będą dzięki Allahowi i cześć tobie! Jestem uratowany. Wiem o tem, że co Emir Hadżi Kara Ben Nemzi przyrzeknie, tego dotrzyma, chociażby łotr Szir Samurek na głowie stawał.
— Czy może, gdyś był u niego teraz, drwił sobie ze mnie? Powiedz! opowiedz mi szczegółowo, w jaki sposób spotkałeś się z nim i co mówiliście... Ale mów wszystko jak najdokładniej, bo od tego wiele zależy... Zależy od tego życie lub śmierć wielu ludzi, no, i od zyskanie twoich pieniędzy.
— Och, emirze, jeżeli mam przez to odzyskać swoje pieniądze, to powtórzę ci wszystko co do słowa.
— Ale mów krótko, bo szkoda czasu; być może, że każda minuta ma swoją cenę.
— Jak wiesz, wyjechałem z Khoi razem z nezanumem i kilku innymi ludźmi, ażeby dogonić Akwila i odebrać mu pieniądze. Nie znalazłszy jednak śladów, postanowiłem zwrócić się ku granicy perskiej w przypuszczeniu, że tylko tam będzie on uciekał. Pojechaliśmy w tym kierunku, pytając po drodze ludzi, czy nie widzieli zbiega, lecz okazało się, że nikt go nie zauważył. Około południa spostrzegłem, żeśmy zbłądzili; trzeba więc było wrócić i szukać drogi do Rowandis i Lahijan. W tym celu skierowaliśmy się na północ i, na szczęście, czy na nieszczęście moje, spotkaliśmy się z tymi dyabłami, którzy otoczyli nas wokoło i przyprowadzili aż tutaj.:
— Zdziwiłeś się zapewne, widząc wśród nich złodzieja.
— O, tak! tembardziej, że był wśród nich, jako jeniec, i jego syn również. Obaj mają być straceni dzisiejszej nocy... I dobrze im tak! zasłużyli na to.
— Czy śmierć ich postanowiona nieodwołalnie?
— Tak, i to nie byle jaka. Mają być rzuceni niedźwiedziom na pożarcie!...
— Podły okrutnik z tego szejka! — rzekłem. — Ale skąd mu przyszło do głowy podobne barbarzyństwo? Czy są tu istotnie niedźwiedzie?
— Są! Szejk obmyślił wszystko zawczasu i dlatego też wyłącznie przybył aż tutaj, aby obu jeńców rzucić na pastwę niedźwiedziom. Jego wojownicy polowali niedawno w tym lesie i wykryli jaskinię niedźwiedzicy tuż koło muzallah. Znaleźli też w okolicy, w dziuple jednego z drzew, rój pszczół, Otóż, o ile dobrze zrozumiałem to, co mówiono w obozie, szejk wysłał dziesięciu Kelurów po ów miód, a wysmarowawszy nim obnażone ciała obu skazańców, mają ich powiązać i zawlec do kaplicy; aby zaś zwabić do niej niedźwiedzia, pokładą na wabika na drodze z muzallah do jaskini plastry miodu, no i w ten sposób bestya trafi na przeznaczone dia siebie ofiary...
— Allah! — westchnął Halef. — Ci Kelurowie to skończone łotry! Jak myślisz, sidi? czyby nie należało nam ratować nieszczęśliwych skazańców, nie zważając już na to, że są naszymi wrogami?...
Za te słowa miałem ochotę uścisnąć małego zucha. Ratować Akwila, który podszczuł przeciw nam Kelurów, i ratować jego syna, który tak niedawno zawinił względem nas jeszcze bardziej, bo urządził zamach na nasze życie!... Tak! mój poczciwy towarzysz był tylko z tytułu muzułmaninem, ale w sercu posiadał więcej szlachetnych uczuć, niż tysiące moich europejskich współwyznawców!
Z dalszego opowiadania oberżysty dowiedziałem się, co następuje:
Kelurowie zwinęli dziś rano obóz z obawy przede mną; okoliczność zaś, że dostali w swe ręce dwu Bebbejów, zmusiła ich do tem szybszego marszu. Chcieli oni jak najprędzej załatwić się z jeńcami i sprawić im oddawna już obmyśloną śmierć. Czekali na tę zabawę z wielkiem upragnieniem wszyscy Kelurowie, ilu ich tylko było w obozie. Obecnie w pobliżu kaplicy odbywają właśnie sąd nad znienawidzonymi jeńcami, którzy krwią swoją mają odpowiedzieć za cały swój szczep. Szir Samurek przysiągł, że nic i nikt ich już od śmierci nie uratuje. Sali Ben Akwil wobec tego zwątpił ostatecznie, aby się mógł z rąk jego wydostać, i tylko tli w nim iskierka nadziei, że może go ocalić przybycie moje, gdyż jest pewny, że przyjdę tu w celu odebrania swych koni i przy tej sposobności uratuję tak ojca, jak i syna.
— Nie ciesz się zbytnio — mówił do szejka. — Jeszcze nie jestem nieboszczykiem; Kara Ben Nemzi przybędzie tu niezawodnie i uwolni nas z twych rąk szatańskich!.
— Jakto? uwolni śmiertelnych swoich wrogów? — drwił szejk. — Ależ on raczej poprosi mię, abym wam dodał jeszcze męczarni.
— Tego nie uczyni, bo jest chrześcijaninem.
— Każdy chrześcijanin to pies, a każdy pies lubuje się w zapachu krwi. Te psy, co człowieka z Nazireh[196] nazywają swoim Bogiem, nie pełnią jego przykazania, aby kochać swoich wrogów, i choć głoszą je na wszystkie strony, jednak, gdzie się tylko zdarzy, okradają się wzajemnie i oszukują, a obcych podbijają i uciskają. Skądżeby mieli lepiej być usposobieni dla wrogów? Nie łudź się więc, aby ów Kara Ben Nemzi zechciał ująć się za wami.
— Wszystko, coś powiedział, skłamałeś! To prawdziwy chrześcijanin i wielu swoim wrogom wyświadczał dobrodziejstwa.
— Więc wezwij go, niech przybędzie tutaj, a zobaczymy, czy istotnie spełni przykazanie swego fałszywego proroka z Nazireh.
— Tak! będę go wołał, ale nie wprost, lecz przez Allaha, który wskaże mu drogę w te strony.
— Ja ci użyczę lepszej rady. Kara Ben Nemzi, jako chrześcijanin, nie może się niczego spodziewać od naszego Allaha. Jeżeli tedy chcesz być wysłuchany, musisz się modlić do jego ukrzyżowanego Boga!
W ten sposób szydził dalej, a potem dodał:
— Dowiedz się, że mam za nic tego psa chrześcijańskiego, a ile go sobie lekceważę, najlepszym dowodem jest to, że kazałem mu powiedzieć, u kogo są jego konie, zachęcając go niejako w ten sposób do ścigania mnie. Jeżeli tedy trafi na moje ślady, a będzie miał odwagę zapuścić się aż tutaj, to warta moja schwyta go i przyprowadzi do mnie, abym mu zgotował taki sam los, jaki was obydwu z mej ręki czeka.
Możesz więc teraz modlić się do Allaha, czy do el Mesiaha[197], ale zapewniam cię, że to się na nic nie zda; błagania twoje pójdą, tak, czy owak, na wiatr!
Co do innych jeńców, postanowiono wypuścić ich za okupem dwudziestu tysięcy piastrów, oberżystę zaś oćwiczono hojnie i wysłano do wsi, aby się o te pieniądze wystarał i przyniósł je, — gdyby zaś nie wrócił do trzech dni lub podstępnie sprowadził zbrojną pogoń, wówczas miano wszystkich jeńców uśmiercić.
Nic dziwnego, że nieszczęsny oberżysta wpadł w nieopisaną rozpacz. Nietylko, że stracił swoje dziesięć tysięcy, ale jeszcze w dodatku kazano mu zapłacić przypadającą nań część okupu, to zaś prżechodziło wszelką jego możność materyalną. I oto, widząc się doszczętnie zrujnowanym, a znikąd nie spodziewając się ratunku, chwycił stryczek, chcąc się powiesić.
— To wszystko, emirze — dodał, — co tylko miałem do powiedzenia. Cóż ty na to? Czy teraz odzyskanie moich pieniędzy uważasz za rzecz możliwą?
— Przedewszystkiem sądzę, że raki posiada w sobie zarodek wszelkich nieszczęść ludzkich...
— Raki? Skąd ci to do głowy przychodzi?
— Bo i tu wódka jest przyczyną, żeś wpadł w nieszczęście.
— Ale cóż ma wspólnego raki z szejkiem Kelurów?
— Nie udawaj głupiego! Gdybyś się wczoraj był nie upił, nie wypaplałbyś przed Akwilem, że masz schowane pieniądze, i nie byłby ci on ich ukradł. Wódka też winna, że dostałeś się w ręce szejka i że następnie chciałeś się powiesić. Nie możesz mi przecie teraz zaprzeczyć temu, że wódka prowadzi do samobójstwa?
Milczał, nie mogąc na to nic odpowiedzieć, ja zaś ciągnąłem dalej:
— Jeżeli nie wyrzekniesz się raki, to czeka cię jeszcze niejedno nieszczęście, które zepchnie twą duszę na samo dno nędzy. Gdy zaś przestaniesz pić raz na zawsze, życie twoje spłynie ci spokojnie i szczęśliwie, a wkońcu, po najdłuższych dniach pobytu na tej ziemi, przejdziesz bez zachwiania przez es siret, most śmierci, do krain wiecznej szczęśliwości. A most ten wcale nie jest szeroki i według Mahometa podobny jest do ostrza szabli, Czyż więc możliwe, aby człowiek pijany, nie mogący się utrzymać na nogach, przeszedł przez ten most i nie zatoczył się do otchłani piekielnej?
Wedle pojęć europejskich, argumentacya moja była bardzo prymitywną i mogła się wydać śmiesznością.
Dzięki jednak tej właśnie prostocie słów moich, wywarły one pożądane wrażenie, bo gospodarz odpowiedział, mocno zmieszany:
— O, nie mów tak, effendi! nie mów, bo to dla mnie bardzo przykre... z
— Jeszcze bardziej przykro ci będzie, gdy wyjaśnię, jak straszne skutki byłaby pociągnęła za sobą zbrodnia samobójstwa! Ze stryczkiem na szyi szedłbyś przez most śmierci, a wszyscy umarli znajomi twoi patrzyliby na ciebie ze wstrętem i odwracali oczy. Wkońcu straciłbyś równowagę i, zatoczywszy się po pijanemu, runąłbyś na samo dno dżehenny...
— Emirze, to straszne! — przerwał mi, kryjąc twarz w dłoniach.
— Radzę ci więc, porzuć na zawsze ten przeklęty nałóg...
— Ależ owszem! od tej chwili.. przyrzekam ci, panie..
— Oho! nie tak to łatwo wyzbyć się nałogu, jak ci się zdaje... Kogo raz duch wódki chwycił w swoje szpony, tego mocno za łeb trzyma, i trzeba stoczyć walkę z nim nielada, aby się od niego raz na zawsze uwolnić. Czy masz ochotę podjąć tę walkę?
— Przyrzekam ci, effendi, że będę walczył.
— Dobrze, przyjmuję do wiadomości to oświadczenie. Przedewszystkiem jednak powinieneś się dobrze przyjrzeć, jak to pijak przedstawia się w oczach człowieka trzeźwego; bo choć widziałeś. sam wielu opilców, jednak nie potrafiłeś ocenić ich należycie. Otóż sukri[198] jest nietyle człowiekiem, ile beczką, do której wciąż dolewa się raki, aż póki owa raki nie przeźre jej klepek. I ciebie raki zżarła już do połowy, a niebawem klepki twoje rozsypałyby się, gdybyś je nadal wódką zamiast wodą traktował. Przypatrz się dobrze pijakowi, gdy wstaje rano. Głowa go boli, ręce i nogi drżą, twarz ma obrzmiałą, wykrzywioną i wstrętne oczy, bez blasku, jak brudne szkła. Żona i dzieci unikają go, gardzą nim, bo wiedzą, że ich nie kocha, że u niego więcej znaczy wódka, niż ich szczęście i dobrobyt. Przyjaciół prawdziwych pijak zazwyczaj nie ma... bo znajomi, z którymi razem pije, nie są mu przyjaciółmi, lecz tak samo, jak on, pustemi beczkami, bez serca i bez duszy. Krewni nienawidzą go, a sąsiedzi wyśmiewają... Pustka więc roztacza się naokoło niego i pustka panuje też w nim samym. Pijanica nie myśli też o Allahu, zaniedbuje modlitwy i nie spełnia swoich obowiązków. W żołądku czuje ciągle piekącą smołę, a w gardle suchość nieznośną. Już od rana czuje on pociąg do dyabelskiego trunku, ale skoro go się tylko napije, staje się ociężałym, jakby wlał roztopionego ołowiu w swoje członki... traci rozum, pamięć i władzę w całem ciele... porusza się, jak ślepe szczenię, i nieraz wywraca się do błota, a skoro się podniesie i chce coś mówić, nie może, bo język mu skołowaciał... Żona zaś stoi w kącie i płacze... i wstydzi się męża-wieprza, tarzającego się w błocie... i boi się go, aby nie chwycił jakiego narzędzia i nie zabił jej lub którego z dzieci... bo przecie po pijanemu nie wie on, co robi, nie ma rozumu, ani pamięci. Czeladź tymczasem śmieje się ze swego gospodarza, swego pana, zamiast go czcić i być mu posłuszną... a zwierzchność, która go przedtem, gdy się jeszcze nie upijał, szanowała, teraz nie ufa mu, uważa go za nic, bo wie, że duch raki nie da mu wypełnić należycie obowiązków i może nawet popchnie go do zbrodni! Tak więc...
— Effendi, przestań! Mówisz tak, jakbyś mię znał od bardzo dawna i wiedział o każdym moim kroku, o wszystkich mych stosunkach. Zeszłego tygodnia doszła mię pogłoska, że nie będę już haradżim, bo urzędnik niepewny jest pieniędzy, które ściągam jako podatek. Dlatego to ogarnęła mię taka rozpacz z powodu dokonanej kradzieży...
— Widzisz więc, co narobiła raki... Jestem chrześcijaninem i mam obowiązek nawet innej wiary człowieka, jeżeli błądzi, naprowadzić na dobrą drogę, a dlatego nie waham się i tobie podać pomocnej ręki. Chcesz się poprawić, masz ochotę wyrzec się wódki? dobrze, nie zginiesz jeszcze. Ponadto przyrzekam ci, że uczynię wszystko, co będzie w mej mocy, aby wydostać z rąk opryszków skradzione ci pieniądze.
Gospodarz zerwał się, wyciągnął ku mnie obie ręce i rzekł:
— Dziękuję ci, emirze! dziękuję, żeś mi otworzył oczy i wskazał drogę do poprawy. Wyrzekam się od tej chwili raki i przysięgam...
— Tylko bez przysiąg!... — przerwałem mu. — Jestem zwykłym śmiertelnikiem, takim samym jak i ty, nie mogę więc żądać od ciebie przysięgi. Wystarczy mi twoja obietnica.
— Dobrze, przyrzekam ci na moją duszę, na nietykalną brodę proroka i jego następców, że od dziś nie będę pił raki. Allah to słyszy i przekona się, że dotrzymam słowa. Daję ci na to rękę.
Uścisnąłem podaną mi brudną dłoń, a za moim przykładem poszedł i Halef, również mową moją bardzo przejęty, poczem rzekł do oberżysty:
— Niech Allah będzie z tobą, synu pijaństwa, wchodzący na drogę poprawy! Wyrzuć przeklętą raki z domu i nie puść jej więcej z powrotem; a uważaj, aby nie wlazła oknami, bo to ogromnie natrętna bestya i gdy się kogo raz uczepi, nie chce go puścić za nic w świecie. Skoro jednak raz zdobędziesz się na opór przeciw niej, zobaczysz niebawem, jak wyglądać będzie twój dom i całe twe obejście, gdzie dzisiaj gnój i błoto po kolana i gdzie ty sam, wśród tego gnoju brodząc, wyglądałeś, jak dabb sakran[199] w łożu królowej Izebba[200]. A teraz umyj się przedewszystkiem, przebierz w czyste szaty, każ oczyścić dom i podwórze, a zobaczysz, że pozbędziesz się dżerab[201] i innych amrad el gild[202].
Gospodarz nie czuł się wcale obrażonym dość drastycznemi wyrażeniami małego Hadżi, — przeciwnie, przyjął je z wdzięcznością, zapewniając, że stanowczo się poprawi.
— Ale co ja widzę? — zapytał wkońcu. — Dotychczas nie miałem czasu popatrzyć na wasze konie i dopiero teraz... Czyżby to były siwosze aptekarza?
— Tak, zgadłeś.
— Dziwię się, że wam je wypożyczył, bo to człowiek ogromnie nieużyty.
— Wcaleśmy go o to nie prosili; zabraliśmy je bez jego pozwolenia, bo nie było czasu na zbytnie ceremonie, targi i prośby. Zmartwił się zapewne, spostrzegłszy stratę, i tem większa będzie jego uciecha teraz, gdy mu je zwrócisz...
— Ja?
— Tak, ty. Wsiądziesz na jednego, a drugiego poprowadzisz luzem aż do Khoi.
— Z przyjemnością, emirze; będę bardzo rad czmychnąć jak najprędzej i jak najdalej od tych łotrów, co mię ograbili. Ale jakże wy sobie poradzicie bez koni?
— Bądź o nas spokojny! Nie ruszymy się stąd, dopóki nie odzyskamy naszych własnych wierzchowców.
— Ależ to rzecz bardzo niebezpieczna!...
— Więcej niebezpieczną rzeczą będzie wydostanie twoich dziesięciu tysięcy piastrów, a jednak i to, mam nadzieję, udać się nam również musi. I jeżeli się uda, spodziewać się nas możesz już jutro w Khoi, dokąd przybędziemy na własnych koniach z twoimi pieniędzmi w torbie. Jeżeli jednak nie wrócimy do pojutrzejszego wieczora, ani też żadnej nie otrzymasz od nas wiadomości, to w takim razie będziesz miał pewność, że nie żyjemy!
— Niech was Allah od tego ustrzeże! — przerwał zatrwożony.
— Nie miałem zamiaru przerażać cię — uspokajałem go. — Ale przecie trzeba być zawsze przygotowanym na wszystko najgorsze, a mimo to, nie tracić nadziei w dobre powodzenie sprawy. Mniejsza zresztą o to. Zanim cośkolwiek nastąpi, czy nie mógłbyś mi udzielić wskazówek co do rozmieszczenia obozu Kelurów?
— Owszem. Zbocza górskie, wśród których potok przepływa, wznoszą się od tego miejsca coraz bardziej stromo, aż wreszcie niedaleko stąd łożysko dzieli się na dwa ramiona, z których prawe wije się w licznych zakrętach i jest coraz węższe, aż wreszcie przechodzi w niewielką polankę, otoczoną z trzech stron gęstym lasem, a z czwartej strony zagrodzoną prawie prostopadle wznoszącą się skałą, z której spada niewielki szellal[203]. Stąd widać w górze muzallah el amwat, w której mieszkają duchy i w której Akwil ze swoim synem dzisiejszej nocy znaleźć mają śmierć straszliwą. Poza kaplicą, nieco wyżej, jest druga ściana skalna ze zwaliskami, wśród których znajduje się legowisko niedźwiedzi.
— Niedźwiedzi? Więc jest tam nie jeden tylko, lecz więcej?
— O, tak!
— Hm! przypuszczałem, że w gnieździe tem mieszka tylko niedźwiedzica z małemi, bo czas parowania dawno już minął, a stary niedźwiedź, ojciec rodziny, ma ten brzydki zwyczaj, że pożera swoje młode, więc niedźwiedzica dla zabezpieczenia potomstwa przed zbrodniczymi popędami swego małżonka wypędza go zawczasu.
— Nie wiem o tem, ale dubb, którego tutaj niedawno widziano, to z wszelką pewnością ten sam dubb el chulud[204], co zamieszkał w okolicy od czasu wymordowania tu chrześcijan i jest duchem ich kapłana. Podobno przewyższa swem cielskiem dwa razy człowieka, a że tak długo już żyje, więc ze starości posiwiał. Żołądek ma on tak wielki, że łatwo pomieszczą się w nim Akwil ze swoim synem. Bądź więc ostrożny, effendi, wobec tego potwora i miej na uwadze, że serce moje przepełnione jest pragnieniem zobaczenia cię w Khoi, co byłoby niemożliwe, gdybyś zajął miejsce obok dwu nieszczęsnych jeńców szejka!
— Ech, nie obawiaj się o to. Jestem tak potężnym i twardym kęsem, że nawet ów potwór nie mógłby mię połknąć tak łatwo, tem bardziej, że przedtem będzie miał do pożarcia dwie wcale przyzwoite porcye z owych przedstawicieli rodu Bebbejów. Wiem również, co myśleć o nieśmiertelności potwora, i możesz mi o nim już więcej nie mówić. Wolałbym natomiast, abyś mi ściśle określił, gdzie mianowicie obozują Kelurowie. Czy może na tej polanie, o której wspominałeś?
— Nie; tam jest grunt bagnisty i nie nadający się na obóz. Ale umieścili się niedaleko stamtąd. Z polanki owej prowadzi na prawo jar, skąd spada niewielki strumień. Gdy pójdziesz tym jarem nieco w górę, zobaczysz niebawem drugą, mniejszą polanę, na środku której znajduje się mały birka[205], stanowiący źródło owego strumyka. Otóż naokoło owego birka obozują Kelurowie.
— Czy las naokoło jest gęsty?
— O, bardzo.
— A między birka i lasem czy dosyć jest przestrzeni?
— Przeciwnie, tak mało tam miejsca, że Kelurowie rozmieścili się tuż nad wodą, a konie uwiązali naokoło: do drzew.
— Dziękuję ci. Więcej wyjaśnień mi nie potrzeba. Wsiądziesz teraz na konia, ale bez siodła i uzdy, bo te rzeczy będą nam samym potrzebne.
— Co? zostawiłbyś tu kosztowne reszma? A jeżeli ci je Kelurowie ukradną? Sądzę, że lepiej będzie, jeśli je zabiorę do Khoi.
— Nie obawiaj się; prędzejby je tam skradziono, niż tutaj! No, siadaj zaraz na oklep i jazda!
Rozsiodławszy konie, wyprawiliśmy z nimi gospodarza, który na odjezdnem życzył nam kilkadziesiąt razy szczęścia i powodzenia, a zwłaszcza, by nam się udało wydostać jego pieniądze.
Po jego odjeździe znaleźliśmy wpośród skał niezły schówek, gdzie umieściliśmy siodła, i następnie poszliśmy wedle wskazówek oberżysty w górę za śladami Kelurów, ale tylko do miejsca, gdzie się dzieliło łożysko potoku, gdyż można było przypuszczać, że dalej szejk niezawodnie rozstawił warty, które mogłyby nam być przeszkodą. Z tego też względu postanowiłem podejść do obozu inną drogą, ku czemu wystarczyły mi wskazówki, udzielone przez gospodarza, oraz przelotne rozejrzenie się wokoło.
Szejk niewątpliwie uważał nasze przybycie za możliwe i przypuszczał, że wrazie, gdybyśmy go ścigali, trzymać się będziemy ściśle jego tropów aż do końca. Dlatego to najprawdopodobniej skierował całą swą uwagę w tę stronę, nie troszcząc się zresztą o nic.
Domyślając się tego, postanowiliśmy zbliżyć się doń ze strony przeciwnej, a więc z góry. Opuściliśmy zatem łożysko i po godzinnem prawie wspinaniu się po stromych skałach w górę, dostaliśmy się wreszcie na szczyt, z którego widać było po przeciwnej stronie na równej wysokości słynną chrześcijańską muzallah.
Widok stąd przedstawiał się wspaniały. Przed nami u podnóża skał wielką przestrzeń zajmowało istne morze leśnej zieleni o ciemniejszych lub jaśniejszych plamach, zależnie od rodzaju drzew — iglastych lub liściastych. Na prawo i lewo piętrzyły się fantastyczne skaliste zbocza. Podobnie czarownego widoku nie zdarzyło mi się oglądać ani w Sudetach, ani w Karkonoszach, ani nawet w Alpach i Pirenejach. Oczywiście nie mam tu na myśli wysokości i wogóle ogromu kształtów górskich, bo góry około muzaliah wcale do wielkich nie należały, — ale zachwytem mię przejął niesłychanie malowniczy i charakterystyczny ich obraz.
Kontury i postacie postrzępionych, dzikich, fantastycznych skał przywiodły mi na pamięć charakter tutejszych równie dzikich i nieokiełznanych plemion. Zresztą wiadomą jest rzeczą, że czy to na Północy, czy na Południu, w górach, czy na równinie, człowiek jest nieodrodnem dzieckiem otaczającej go przyrody, z którą się zżył i do której charakter jego dostosował się ściśle. Jest to pewnik niezaprzeczalny.
Niemniej malowniczy i równie przedziwny przedstawiały widok przeciwległe skały, gdzie zbudowana była „kaplica umarłych". Zakątek ten, oddzielony od świata, był jakby stworzony na schronisko dla chrześcijańskich bojowników wiary. Kaplica ich wznosiła się na wyżynie skalnej, jak ołtarz, a cała dolina stanowiła jakby nawę olbrzymiego tumu, którego sklepieniem były niebiosa. Bór odwieczny szumiał tu pieśnią przedziwną, jakby jakieś tajemnicze organy.
I oto fanatyczni a żądni krwi szyici wytropili tu spokojnych i dobrotliwych wyznawców Chrystusa, którym jedyna droga do ucieczki pozostała... ku niebiosom!
Kaplica, której ruiny mieliśmy przed sobą, musiała być imponującą budowlą i pomimo, że już teraz nie można było odróżnić ani jej stylu, ani kształtów, widok szczątków budził w duszy podniosłe uczucie... Zdawało się, że ponad szczyty skalne unosi się głos boży, który zamarł, jak echo, a który brzmiał ongi: „A kto wytrwa aż do śmierci, zbawion będzie!"
Ściany kaplicy zbudowane były z surowego, nieciosanego kamienia, a odrzwia stanowiły trzy wielkie monolity. Dwa duże otwory okienne, pozbawione dziś kształtów wskutek nieustannego wietrzenia, patrzyły w dal, jak oczodoły Samsona. Sklepienie tworzyła olbrzymia płyta, ciężka i przygniatająca, jak owa klątwa kapłana-męczennika!
W najbliższem otoczeniu kaplicy nie było ani drzew, ani krzewów, i nawet zdawało się, że mech nie imał się tych świętych głazów. Dopiero powyżej, wśród rumowisk skalnych, sterczał tu i ówdzie krzak dzikiej róży, głogu lub kosodrzewiny, oplatającej skałę i przewijającej się przez załomy i szczeliny, niby sploty wężów, — dalej zaś wychylały się z pośród chwastów liliowe dzwonki, dzikie gwiaździste rumianki i inne kwiecie skalne, poza którem piętrzył się pas tarniny.
Tam właśnie, wśród tych zwałów i gruzów, znajdowało się według mego mniemania legowisko niedźwiedzicy.
Halef przypuszczał toż samo, gdyż w tej chwili rzekł do mnie:.
— Sidi, tam, w górze, gdzie te wielkie labhata el higara[206], mieszka niezawodnie dubb el chulud. Jeżeli mamy przekonać go, że mimo tej nazwy jest śmiertelny, musimy się tam dostać i przeciąć nić jego żywota, zanim jeszcze zdoła połknąć dwu Bebbejów, miodem obficie nasmarowanych.
— Niestety, musimy tego zaniechać, bo z powodu zbyt otwartej miejscowości Kelurowie zobaczyliby nas natychmiast.
— A więc dopuścisz do tego, aby Akwil z synem znaleźli się we wnętrznościach potwora?
— Nie, nie dopuszczę.
— Ba, ale jakże temu zapobiegniesz, nie wyszukawszy wprzód niedźwiedzia?
— On sam przyjdzie do nas, i zbytecznem byłoby z naszej strony składać mu wizytę.
— No, no! w takim razie huncwot ten jest uprzejmiejszy i lepiej wychowany od nas. Nie gniewaj się, sidi, za ten zarzut, bo widać tak jest istotnie. A czy zdaniem twojem niedźwiedź naprawdę jest tak wielki, jak go opisywał gospodarz?
— No, takich niedźwiedzi, jak opisywał oberżysta, niema wcale na świecie.
— I mnie się zdaje, że to nieprawda. Gdyby chciał zjeść obu Bebbejów, a potem ciebie, musiałby mieć żołądek tak wielki, jak namiot niewieści. Przytem ma on być całkiem biały, jak śnieg. Czy są na świecie niedźwiedzie takiej maści?
— O, są, ale na oceanie Lodowatym, i to od urodzenia białe. Bajką zaś jest, aby niedźwiedź kurdyjski na starość siwiał.
— A czy może on w tak podeszłym wieku mieć dzieci?
— Owszem. Niedźwiedź tutejszy żyje do lat mniejwięcej pięćdziesięciu, i były przykłady, że niedźwiedzica w trzydziestce wychowała niedźwiedzięta. Zatem w opowiadaniu gospodarza jest część prawdy.
— W jakiż więc sposób zamierzasz ratować skazańców, nie zgładziwszy przedtem niedźwiedzia?
— Jeszcze nie wiem, wprzód bowiem muszę się dostać do Kelurów.
— Chcesz zapewne podpatrzyć ich przedewszystkiem i podsłuchać? Weź mnie ze sobą, sidi! Wiesz przecie, jak chętnie i odważnie idę naprzeciw niebezpieczeństwu!...
— Będziesz miał ku temu sposobność dziś jeszcze, ale trochę później. Teraz zaś muszę sam dobrze poznać stanowisko Kelurów, i może coś ważniejszego uda mi się podsłuchać; przeszkadzałbyś mi w tem, podczas gdy zostawszy tutaj, będziesz daleko użyteczniejszy w naszej sprawie.
— W jaki sposób, sidi?
— A w taki, że oddam ci pod opiekę moje karabiny, których nie chciałbym brać ze sobą, abym ich przypadkiem nie został pozbawiony. Później zresztą przekonasz się, jak ważną oddasz mi przysługę, gdy je zatrzymasz w swoich pewnych rękach.
Miałem uzasadnione powody do tak dobrego o nim mniemania. Halef znakomicie był wyuczony przezemnie nawet w tak trudnej sprawie, jak skradanie się do nieprzyjaciela, i nie brakło mu w tym kierunku pewnych zdolności. Ale w wypadkach ważniejszych wolałem nie narażać go na niespodziewane próby, jakie mogłyby przechodzić jego sprawność. Naprzykład, mimo znacznej siły fizycznej, nie mógłby on zbyt długo utrzymać się na palcach; nie umiał też opanować się, gdy szło o milczenie, zwłaszcza przez czas dłuższy. W podobnych okolicznościach niejednego już strzelił bąka, narażając mię na niepowodzenia. Dziś tembardziej nie chciałem go mieć przy sobie tam, pod obozem Kelurów, że, pomimo niezwykłego mego doświadczenia i wyrobienia w sztuce wywiadowczej, sam czułem pewien lęk, bo sprawa była bardzo trudna i połączona z niebezpieczeństwem, jak rzadko kiedy. Aby jednak Halef nie czuł się dotkniętym z racyi pozostawienia go w tem przedsięwzięciu na stronie, poruczyłem mu „ważne" rzekomo do spełnienia zadanie, czyli poprostu ocukrzyłem mu gorzką pigułkę, aby ją łatwiej i bez szemrania mógł przełknąć. I poczciwiec nie domyślił się mego wybiegu, gdyż zauważył dumnie:
— Bardzo słusznie czynisz, Sidi, powierzając mi tak drogocenne rzeczy. Gdyby się okazała potrzeba, będę ich bronił do ostatniej kropli krwi.
— Do tego nie dojdzie, gdyż tu z pewnością nie zjawi się nikt, coby ci chciał je odebrać. Wystarczy, gdy schowasz się tak, aby cię nie spostrzeżono, gdyby wbrew memu przewidywaniu zbłądził kto w te strony. Niewolno ci też ruszyć się z miejsca, dopóki cię nie zawołam.
— Dobrze, ale kiedyż mam się spodziewać twego powrotu?
— Nie wiem jeszcze; możliwe, że dopiero po upływie kilku godzin.
— Allah! godziny te będą dla mnie wiecznością, a myśl o twem niebezpieczeństwie nie da mi ani chwili spokoju; gdyby zaś wypadło ci zabawić tam dłużej, będę w śmiertelnej o ciebie obawie i nie ręczę, że dusza wyleci ze mnie z niecierpliwości. Nie mogę nawet pomyśleć o tem, aby cię spotkało nieszczęście w mojej nieobecności. Czy mógłbyś, sidi, ponieść śmierć bezemnie?
— Śmierci nikt jeszcze nie pokonał, a więc i ja nie mógłbym jej przemóc. Gdyby mię jednak zabito, wówczas byłoby mi obojętne, czy ty byłbyś przy tem obecny, lub nie.
— Ależ ja nie chcę umierać w inny sposób, jak tylko razem z tobą!...
— Nie pomogłoby mi nic a nic twoje towarzystwo w drodze na tamten świat, podczas gdy zostawszy przy życiu, mógłbyś mię przynajmniej pomścić należycie.
— O, do pomszczenia cię ja jeden tylko na świecie miałbym prawo! Bądź spokojny, sidi! zaczekam tu cierpliwie do twego powrotu. Gdybyś jednak nie przybył, wówczas biada Kelurom! w niedługim czasie ani jeden z nich nie zaliczałby się do ludzi, bo wszystkichbym wystrzelał i posłał do piekła, aby tam zostali dyabłami. Ja ci to mówię, sidi, a co ja postanowię, musi się stać nieodzownie. Więc idź w imię Allaha! Twój wierny sługa i mściciel już siedzi w ukryciu i czeka albo twego powrotu, albo... wielkiego czynu zemsty!
Śmiać mi się chciało — tak zabawnie poważną miał minę przy tych słowach. Alem się powstrzymał nawet od uśmiechu, ażeby wiernego towarzysza nie urazić. Wręczyłem mu karabiny, uścisnąłem dłoń i, raz jeszcze przestrzegłszy, by się dobrze ukrył, poszedłem w kierunku obozu nieprzyjacielskiego.
Wedle moich obliczeń, mogłem się tam dostać w zwykłych warunkach po kwadransie drogi, — ale ze względu na konieczność zachowania wielkiej ostrożności czas ten mógł się przedłużyć bardzo znacznie. Na moje szczęście, zbocze góry nie było tu zbyt obfite w kamienie, które, osuwając się przy lada potrąceniu nogą, mogłyby czynić łoskot, a drzewa ułatwiały każdej chwili ukrycie się za ich grubymi pniami i nasłuchiwanie.
Na wywiady w pobliżu nieprzyjaciela idzie się zazwyczaj etapami od drzewa do drzewa. Wywiadowca, ukrywszy się za pniem, nasłuchuje czas jakiś i rozgląda się na wsze strony, a gdy się przekona, że niema niebezpieczeństwa, posuwa się ostrożnie a szybko do następnego drzewa, by znowu ze słuchu i wzroku zrobić użytek, — i tak postępuje w dalszym ciągu aż do skutku. Wymaga to wiele czasu, ale za to w poważnej mierze zapewnia bezpieczeństwo.
Po półgodzinnem posuwaniu się w ten sposób naprzód zbliżyłem się o tyle do celu swej wycieczki, że mogłem już słyszeć głosy ludzkie, które najprawdopodobniej pochodziły z obozu. Nie omyliło mię więc moje obliczenie, pomimo, że miejscowość nie była mi znana i pierwszy raz zdarzyło mi się w te strony zabłądzić, nie mając pojęcia o właściwościach terenu i odległościach. A wiadomo, że w górzystych stronach, odległości nieraz łudzą oko, i gdy przedmiot jakiś zdaje się blizkim na kilometr, w istocie odległy jest od patrzącego kilkakroć dalej.
Z dobiegających mego ucha głosów sądząc, nieprzyjaciel znajdował się w niewielkiej odemnie odległości. Nigdy nie przypuszczałem, że tak łatwo tu się dostanę. Zszedłem w głębokie nakształt rowu wgłębienie gruntu, obficie zacienione po brzegach wysoką paprocią, a przypadłszy do ziemi, na czworakach, jak jaszczurka, popełzłem w dół i o kilkanaście metrów niżej dotarłem do ostro ściętej krawędzi skały. Wysunąłem głowę naprzód... O kilkanaście metrów poniżej znajdował się obóz Kelurów.
Kryjówka moja była znakomita. Osłaniały mię paprocie, a nademną wysokopienne drzewa tworzyły gęste sklepienie. Wgłębienie, w którem leżałem, wyżłobiła prawdopodobnie kiedyś woda strumienia, którego źródło znajdowało się powyżej, a który następnie łożysko swoje przeniósł gdzieindziej. Pod skalną więc ścianą na dole było zupełnie sucho, i tam obrał sobie legowisko sam szejk, biorąc widać pod uwagę, że tu ani deszcz, ani wiatr nie przeszkodzi mu w spoczynku, a pokryte mchem podłoże będzie mu wygodną pościelą.
W pobliżu szejka leżeli skrępowani jeńcy, pilnowani przez jednego z Kelurów, który niezbyt trudne miał zadanie i wcale niepotrzebnie dźwigał karabin. Byli to: Akwil, syn jego, nezamum, oraz kilku jeszcze obywateli z Khoi. Szejk, siedząc tuż pod skałą, rozmawiał z nimi tak głośno, że mogłem dokładnie słyszeć każde słowo. Widocznie znajdował wielką przyjemność w dręczeniu nieszczęśliwych złośliwymi i obrażającymi wyrazami, które szczególniej drażniły Salego Ben Akwila, bo odcinał się z nietajoną nienawiścią:
— Gdybym nie wiedział, że szatani mieszkają piekle, sądziłbym, iż dusza twoja jest ich gniazdem,
albo raczej, że ty sam jesteś patryarchą wszystkich szatanów.
— Ech, co znaczy szatan w porównaniu ze mną, gdy idzie o zemstę krwi! — szydził szejk. — On z pewnością wstydziłby się wobec mnie, bo gdyby mu wypadło was ukarać, nie potrafiłby wymyślić odpowiedniejszej dla was śmierci, niż ja to uczyniłem. Zobaczysz się z nim niebawem, możesz go zapytać, czy byłby w stanie coś dowcipniejszego obmyślić. Patrz! w tym koszyku są plastry świeżego miodu. Za pół godziny najdalej zaczną cię nim smarować, żebyś... no, żebyś miał słodką śmierć... Jestem więc względny dla nauczyciela i kaznodziei, zwiastującego przyjście Mahdiego, nie prawdaż? A jeżeli nie lubisz słodyczy i wolisz gorzkie życie, niż słodką śmierć, to módl się do Allaha, do proroka i do Mahdiego... niech cię z mych rąk uwolnią...
— Modliłem się i mam tę pewność, że szczera a z głęboką wiarą modlitwa wysłuchana być musi — odrzekł Sali. — Jest ona, według słów koranu, jak ten ogień, który nawet najtwardszą rudę przetapia na metal!
— Głupi jesteś! — drwił szejk. — Żaden Bóg, żaden prorok nie może być w sprzeczności z własnemi przykazaniami. Wszak Allah sam nakazał zemstę: „Oko za oko, życie za życie!" I prorok nie byłby dziś prorokiem, gdyby był mieczem nie utorował drogi swej nauce! Widzisz więc, że postępuję według przykazań Allaha i proroka, i stoją oni po mojej stronie, a po twojej jest tylko szejtan.
— Znam pewną naukę, która mówi odwrotnie i która zabrania zemsty.
— Masz na my. pewne naukę chrześcijańską... Ale wraz z nią jesteś głupi! Trzeba mieć przewrócone w głowie, aby coś podobnego postanawiać i głosić. Życie wskazuje najlepiej, że nauka ta nie ma sensu i wyznawcy jej nie mogą się dziś stosować do niedorzecznych jej przykazań. Chrześcijanie wolą kłamstwo, niż prawdę, karę, niż przebaczenie, wojnę, aniżeli pokój... I twój Kara Ben Nemzi nie lepszy jest wcale od innych swych współwyznawców.
— A jednak ja wierzę mu, bo mówi zawsze to, co myśli.
— Allah w' Allah! Muzułmanin wierzy chrześcijaninowi! Naprawdę oszalałeś i masz nadzieję, że ten parszywy szakal uwolni cię z pazurów niedźwiedzia!
— Tak, Szir Samurek! Co myślę o nim, myślę na pewnej podstawie. Emir z Frankistanu to syn szczęścia i ulubieniec dobrych dżinnów[207], które otaczają tron Allaha w niebie, i dokonał on wiele trudniejszych rzeczy, niż uwolnienie kogoś od śmierci.
— A jednak nie ma on odwagi ścigać mię, i uważam go raczej za trwożliwą hyenę, niż za bohatera... albo też jest ślepym psem i nie zdołał wpaść na moje tropy, gdyż inaczej dawno już byłby, tutaj!
— Jeszcze czas; może go się doczekasz...
— Jeżeli go się doczekam, tem lepiej! Wpadnie w ręce moje, no i... zginie razem z wami. Dobrzeby się to nawet złożyło, bo, jako chrześcijaninowi, należy mu się, aby go zjadł zaklęty duch chrześcijańskiego kapłana.
— Allah daje życie i Allah śmierć sprawia. Nie umrę i ja jeszcze, bom nie spełnił zadania, jakie mi jest przeznaczone, i dlatego pewny jestem ratunku.
— Naigrawasz się ze mnie, psie jakiś, ale już niedługo na to ci pozwolę. Tymczasem, póki nie zdechniesz, możesz sobie wyglądać pomocy od półksiężyca, czy od krzyża, wszystko mi jedno... na nic się to jednak nie przyda!
— Mylisz się! Jeżeli muzułmański półksiężyc nie będzie miał nademną litości, znajdę ją niezawodnie w krzyżu.
— Który szyici strącili z kaplicy i wrzucili w ogień... Spalił się już on i pomóc ci nie może!
— Ale wiara weń pozostała i moc jego trwa do tej chwili...
Na te słowa zerwał się szejk, jak wściekły, i począł wrzeszczeć:
— Psie parszywy! przestań szczekać i uporu swego mi nie okazuj! Raczej zapamiętaj sobie, co ci powiem: tam, na górze, stoi muzallah el amwat, gdzie wkrótce pożre was zaklęty niedźwiedź. Ty jednak powiadasz, że krzyż uratuje was? Dobrze! Gdyby u wejścia do kaplicy stanął z krzyżem w łapach ów niedźwiedź zaklęty, uwierzyłbym wówczas, że jakiś tam Kara Ben Nemzi, przyjaciel twój, a właściwie pies chrześcijański, mocen jest wyratować was od śmierci. Słyszałeś? Zdaje mi się, iż skory byłbyś uwierzyć i w to, że się tak stać może.
— Jeżeli Bóg tak zechce, stać się to musi!
Słowa te rozdrażniły szejka do reszty, bo zwrócił się do swoich podwładnych i począł wołać:
— Słuchajcie, wierni! Ten zwaryowany syn psa i suki z plemienia Bebbejów wierzy, że duch zabitego kapłana chrześcijańskiego w postaci niedźwiedzia ukaże się w drzwiach kaplicy z krzyżem w łapach na znak, że obaj przeklęci jeńcy z pomocą dwakroć przeklętego psa Kara Ben Nemzi mają być uwolnieni od śmierci, którą im przeznaczyłem. Idźcie i popatrzcie, jak wygląda waryat, co w podobne brednie wierzy, a pozwalam wam uśmiać się przy tej sposobności!
Na tę łaskawą zachętę szejka rozległ się śmiech ogólny, a echo odbiło go o skały i mury kaplicy, jakgdyby istotnie chciało wywołać z niej zaklętego ducha.
Spojrzałem odruchowo w tamtą stronę, a pewna myśl, niestety niepodobna do wykonania i zbyt fantastyczna, zanurtowała w mej głowie.
Gdy śmiech ucichł, szejk ozwał się ponownie do jeńców, zajmując miejsce obok nich na ziemi:
— No, i cóż? Widzieliście ducha?... Niestety, zawiódł wasze nadzieje. Ale za to słyszeliście śmiech z waszej bezdennej głupoty, zaś jutro o tej porze taki sam śmiech obije się o wasze uszy na dnie piekła i huczeć w nich będzie bezustannie, na wieczność! Zwodniczą jest wasza nadzieja, a wiara, z którą się liczycie, fałszywą. Grzeszycie śmiertelnie wobec Allaha oraz proroka, powołując się na pomoc innego Boga, i tem większą będzie wasza kara na tamtym świecie, gdy Allah całkiem się od was odwróci.
Na to ozwał się Akwil, który aż do tego czasu milczał uparcie:
— A niechże się odwraca! Jeżeli on i prorok jego nie mają dla nas litości, to co nam po nich? Czyż zresztą grzechem jest lekceważyć sobie taką wiarę, która nie uznaje zmiłowania, oddając wyznawców swych w ręce wroga na zemstę i na pastwę jego? Co się zaś tyczy kłamstwa i oszukaństwa, to niema na świecie gorszego pod tym względem człowieka, niż ty! Kiedy bowiem przybyłem wczoraj do ciebie, aby się umówić co do okupu, przyrzekłeś, że nie uczynisz mi nic złego, a jednak, dowiedziawszy się później, że się zdarza sposobność ukraść konia obcemu effendiemu, uwięziłeś mię, zrabowałeś pieniądze i następnie schwytałeś nawet niego syna! Nie jestże to podłe oszustwo, kłamstwo i zbrodnia? Czyż wobec tego możesz się dziwić, że, oszukani tak sromotnie przez ciebie, współwyznawcę naszego, pokładamy nadzieję w człowieku godnym i uczciwym, aczkolwiek wyznawcy innej wiary?
— A możecie sobie mieć nadzieję w tym psie... nic mnie to nie obchodzi. Ty, nie kto inny, dałeś mi sposobność ukradzenia mu konia, a syn twój przecie chciał nawet zamordować tego psa chrześcijańskiego.
Pomyślcie teraz, czy pies ów naraziłby swe życie dla was? jeżeli się okaże, że byłby zdolny do tego, to przysięgam na Allaha, że porzucę islam, a przyjmę jego wiarę i uwierzę w jego ukrzyżowanego Boga.
— Przygotuj się zawczasu ku temu, bo Kara Ben Nemzi pojawi się lada chwila, i wtedy biada wam!
— Allah! nas jest trzystu przeciw niemu!
— Czy słyszałeś kiedy, aby on rachował się z liczbą nieprzyjaciół?
— Dosyć już, psie! Przestań bezczelnie wychwalać go i wywyższać ponad Allaha, królującego wśród siedmiu rajów! Żałuję teraz, żem wam pozwolił szczekać i obrażać tem sromotnie uszy moje! Niebawem zapadnie mrok, i wówczas przekonacie się na sobie, kto z nas miał słuszność! A teraz!...
Tu zwrócił się do swoich ludzi z jakimś rozkazem. Natychmiast wstało około dziesięciu Kelurów, biorąc długie rzemienie i ostro zakończone koły, które powbijali w ziemię we wskazanem przez szejka miejscu. Domyśliłem się, że były to przygotowania do wstępnej operacyi nad skazanymi, a mianowicie — wysmarowania ich miodem.
Niewiele już mając czasu, a chcąc jeszcze zbadać miejsce około kaplicy, cofnąłem się ostrożnie w górę. Odwrotna jednak droga okazała się o wiele niebezpieczniejszą, bo natknąłem się na niespodziewaną przeszkodę i jedynie dzięki niezwykłej przytomności umysłu uszedłem szczęśliwie niebezpieczeństwa.
Wedle opisu gospodarza, dolna polana, znajdująca się poniżej kaplicy, miała być okrągła, — w rzeczywistości jednak okazało się, że w jednem miejscu wciskała się ona klinem głęboko w las. Nie wiedząc o tem, omal że nie trafiłem w to miejsce obozowiska. Stało tu około trzydziestu koni, a nieco na uboczu siedziała grupa Kelurów. Spostrzegłem to, będąc zaledwie o kikanaście kroków od nich, i natychmiast rzuciłem się na ziemię, a po dobrej chwili posunąłem się ku nim na czworakach o tyle, że mogłem dokładnie się rozejrzeć, ukryty za grubym pniem drzewa.
Jakże dziwne ogarnęło mię uczucie, gdy zobaczyłem odosobnionego od reszty mego drogiego Riha! Rumak mój, będąc zwierzęciem szlachetnem i dumnem, nie lubił obok siebie towarzystwa; dlatego to, w obawie, aby nie pokaleczył innych koni, uwiązano go na osobności. Wyglądał teraz biedaczysko bardzo marnie. Zmęczyła go już dość podróż przez Persyę, a ponadto odebrało mu humor całkowicie złe obchodzenie się z nim w ostatniej dobie, gdyż, nie chcąc iść dobrowolnie za złodziejami, dręczony był niemiłosiernie i zapewne bity. Stał teraz ze zwieszoną smętnie głową i przymkniętemi oczyma. Zauważyłem nawet, że wspaniała barwa sierści straciła swój połysk. Pomimo, że trawy było podostatkiem, a nawet położono przed nim sporą jej wiązkę, nie tknął jej, choć byłem pewien, że był głodny; wody nie pił również. Najwidoczniej dławiło go cierpienie i tęsknota za mną!
Może mię kto wyśmieje, a jednak przyznam się, że na widok mego ulubieńca zrobiło mi się ogromnie ciężko na sercu... tak ciężko, jakbym patrzył na niedolę blizkiego mi i drogiego człowieka. Kochałem szlachetnego rumaka, więc przykre jego położenie budziło we mnie niewymowny żal i nawet popchnęło mię do bardzo ryzykownego kroku.
Konie arabskie szlachetniejszych gatunków bardzo szybko dają się tresować i z łatwością przyzwyczajają się do pewnych znaków lub wyrazów, przez swego pana używanych w celu porozumienia się. Owóż i ja wytresowałem Riha do tego stopnia, że rozumiał kilkanaście znaków i wyrazów. Do takich należało słowo „kol", co znaczy „jedz" albo „żryj”. Byłem pewny, że zwierzę, usłyszawszy ten wyraz, natychmiast mię zrozumie. Jednakże zachodziła obawa, aby siedzący w pobliżu Kelurowie nie usłyszeli obcego głosu. Wybrawszy więc taką chwilę, gdy głośno rozmawiali między sobą, prawdopodobnie o nieśmiertelnym niedźwiedziu, krzyknąłem krótko: „Kol!" Kelurowie istotnie nie zauważyli tego; natomiast Rih, posiadający wyborny słuch, podniósł głowę i zwrócił ją ku mnie, strzygąc uszyma, przyczem oczy rozwarł szeroko, ścięgna naprężyły mu się, a ogon wzniósł się w piękny łuk u nasady. Wówczas wysunąłem się tak, aby mię zobaczył, i następnie rzuciłem się szybko na ziemię. Inny koń parsknąłby z radości i zarżał; Rih jednak był znakomicie przyuczony i wiedział, jak zachować się w takich razach. Chwilę strzygł uszyma, poczem opuścił głowę i... począł jeść. Cel mój więc został osiągnięty.
Pozostałem jeszcze z minutę w miejscu, poczem, okrążywszy klin polany, trafiłem niebawem na wygodniejszą ścieżkę, która prowadziła w górę ku kaplicy. Po pewnym czasie zboczyłem stąd, ażeby uwolnić z ukrycia Halefa.
— Hamdulillah! — rzekł uradowany mały, — cześć Allahowi, żeś wrócił nareszcie. Brała mię już ochota wykonać to, co zamierzałem jeszcze wczoraj, a mianowicie chciałem pójść i uśmiercić tego łotra razem z jego bandą! Najlepiej jednak byłoby, gdybym im zgotował taką śmierć, jaką oni obmyślili Bebbejom. No, ale mów, sidi, jak się udała wycieczka, Czy widziałeś obóz? czyś podsłuchał, co zamierzają? A nie napotkałeś Riha?...
— Bądź cierpliwy. Nie mam teraz czasu; dowiesz się później. Chodźmy!
Przewiesiłem karabiny przez plecy i poszliśmy z Halefem wdół.
Należało teraz wyszukać sobie takie stanowisko, z którego możnaby obserwować Kelurów, gdy będą nieśli skazańców do kaplicy, — a ku temu nadawały się znakomicie krzaki koło wspomnianej poprzednio ścieżki. Zanim jednak doszliśmy do niej, natrafiliśmy na ogromne ślady niedźwiedzie. Czyżby to był stary samiec? Ślady istotnie zadziwiały swymi rozmiarami, a po bliższem ich rozpatrzeniu przekonałem się, że osobnik ów posiadał bardzo krótkie i tępe pazury, co kazało przypuszczać, że jest już w sędziwym wieku.
W niewielkiej odległości zauważyłem mniejsze ślady, może zacnej małżonki starego mieszkańca skał. Niestety, nie mogłem im się przypatrzyć bliżej, bo właśnie miejsce to było odsłonięte i łatwo mogli nas z dołu zauważyć.
Wyszukaliśmy odpowiednią kryjówkę w krzakach i, usadowiwszy się w niej jeden obok drugiego, oczekiwaliśmy z wielką niecierpliwością wypadków.
Słońce dawno już było za górami, gdy zobaczyliśmy nareszcie zbliżających się Kelurów. Oczywiście przyszli tu nie wszyscy; było ich zaledwie dwudziestu. Kilku z nich niosło skazanych na śmierć Bebbejów, reszta zaś stanowiła straż, trzymając karabiny w pogotowiu; — widocznie obawiali się, aby zaklęty niedźwiedź nie zabiegł im niespodzianie drogi. Skazańcy przywiązani byli plecami do palów tak mocno, że starego amatora słodyczy czekała niemała robota, zanimby ich dosięgnął. A byli tak miodem wysmarowani, że aż z nich ciekło. Kilku Kelurów niosło zapasowe jeszcze plastry, a w jakim celu, dowiedzieliśmy się niebawem.
Zachowując wszelkie środki ostrożności, postępowaliśmy za dziwnym tym orszakiem, dopóki nie zniknął we wnętrzu ruin kaplicy. Po dziesięciu może minutach Kelurowie wyszli z powrotem. Trzej z nich, biegnąc jakby z jakiemś bardzo ważnem poselstwem, minęli nas tuż koło naszej kryjówki; inni szli pomału, podczas gdy reszta pozostała koło muzallah, to spoglądając na skalne urwiska, to od czasu do czasu pochylając się ku ziemi.
— Domyślasz się, co ci ludzie tam czynią, sidi? — zapytał Halef.
— To rzecz łatwa do wyjaśnienia. Widziałeś przecie, że jeden z nich niósł w koszyku plastry miodu; służyć one mają jako przynęta dla niedźwiedzi, i właśnie, patrz, układają te plastry na przestrzeni od muzallah aż do gniazda, aby w ten sposób wskazać bestyi drogę do niecodziennej zdobyczy.
— Maszallah! Istnieją na świecie ludzie, którzy w rzeczywistości ludźmi nie są! Jeżeli już dzika „zemsta krwi" musi w tym kraju istnieć, to niechby wróg wroga uśmiercał, strzelając mu w łeb; ale męczyć go w ten sposób, oddając na poszarpanie dzikim zwierzętom, to już pomysł iście szatański, przynoszący hańbę człowiekowi!
— Tak, to nieludzkie. Lecz któż wie, za jakie okrucieństwo ściągnęli Bebbejowie na siebie zemstę tego rodzaju; nam oni tego nie powiedzą... Ale patrz, Halefie! oto powracają trzej Kelurowie; zapewne jeszcze coś przynieśli!
I istotnie przynieśli ze sobą wiązkę suchego sitowia, kilka kawałków łoju oraz pustą ładownicę.
— Na co im potrzebna ta ładownica? — zauwążył Halef.
— Domyślam się, że chcą z niej zrobić lampę.
— Lampę? na co?
— Rdzeń sitowia zastąpi knot, a łój oliwę.
— Tak, ale na co lampa? do czego im ona potrzebna? czyżby chcieli podarować ją niedźwiedzicy w dniu urodzin, aby mogła ją zawiesić w swym pokoju sypialnym?
— Wątpię, czyby taki był jej cel, Halefie. Chcą zapewne oświetlić kaplicę, aby niedźwiedź łatwiej znalazł swą zdobycz.
— Allah! to znowu iście piekielny pomysł!
— A udręczenie, które nietylko się czuje, lecz i widzi, podwaja zwykle męczarnię...
— Ci zbrodniarze postępują z tak wyszukaną złośliwością, że za ich okrucieństwo rzuciłbym ze spokojnem sumieniem, a nawet rozkoszą, ich samych, zamiast Bebbejów, na pastwę niedźwiedzi!
Widzieliśmy następnie, jak zaniesiono do wnętrza kaplicy owe przybory do oświetlenia, a po załatwieniu innych przygotowań banda owych katów skierowała się ku obozowi z powrotem. Zachowywali się przy tem wszystkierm milcząco, i wytężony nasz słuch nie przyniósł nam nic ciekawego.
Halef, w mniemaniu, że nadszedł wreszcie czas, abym mu powiedział o rezultacie mojej wyprawy, zapytał:
— Czy mogę teraz mówić z tobą, sidi?
— Możesz.
— Domyślasz się zapewne, o czem chciałbym od ciebie się dowiedzieć!
— Domyślam się, ale muszę przedewszystkiem porozumieć się z tobą co do niektórych rzeczy. Jak myślisz? czy, oprócz odzyskania naszych koni i pieniędzy gospodarza, nie wartoby ocalić Bebbejów?
— O, tak, effendi; musimy to uczynić. Gdybyśmy pozwolili Bebbejom umrzeć w tak straszny sposób, to kto wie, czy i któryś z nas kiedyś nie poczułby we własnem ciele ostrych niedźwiedzich pazurów.
— Usiłując jednak ocalić Bebbejów, tembardziej narazimy własne życie. Czy zgadzasz się na to?
— Zbytecznie mię o to pytasz. Czyżbyś chciał mnie, twego wiernego Hadżi Halefa Omara, znowu obrazić?
— Ależ uchowaj Boże! Pytam cię dlatego, że idzie tu o niebezpieczeństwo, w jakiem dotychczas nie znajdowałeś się jeszcze.
— Naprawdę?
— Zaraz cię objaśnię. Kelurowie nie powinni jeszcze teraz wiedzieć, że jesteśmy tutaj, nie możemy więc strzelać, a mimoto musimy pozabijać niedźwiedzie.
— Więc je zabijemy! — odpowiedział mały zuch bez namysłu.
— Ale w jaki sposób?
— To już twoja rzecz, efiendi.
— Możemy je tylko albo zakłuć nożami, albo pozabijać kolbami naszych karabinów.
— Dobrze, zgadzam się.
— Ależ, Halefie, najpierw trzeba to rozważyć, następnie postanowić, a dopiero na ostatku wykonać! Czyś miał już kiedy do czynienia w taki sposób z niedźwiedziem?
— Jeszcze nigdy, i dlatego cieszę się niezmiernie, że dziś będę miał ku temu sposobność.
— Kochany Halefie, zwracam ci uwagę, że wielka est różnica między chceniem a wykonaniem czegoś.
Idzie tu o starą ogromną niedźwiedzicę; aby ją nożem uśmiercić, potrzeba olbrzymiej siły fizycznej, której ty nie posiadasz, albo też kolby, któraby się nie rozleciała w kawałki od silnego uderzenia.
— Taką kolbę ma twój karabin, mogą być więc role dobrze rozdzielone: ty niedźwiedzia poczęstujesz kolbą, a ja nożem... wszystko mi jedno, czy wcześniej, czy później.
— Powoli, powoli! Przedewszystkiem czy wiesz, gdzie nóż powinien być wbity dla dobrego skutku, mianowicie, między które żebra?
— Tego nie wiem. Zresztą czyż niedźwiedzica będzie stała spokojnie, zanim się jej żebra policzy, effendi?
— Rzecz prosta, że nie będzie tu czasu na rozpatrywanie się, ale wprawnemu myśliwemu wystarczy jedno spojrzenie. Nóż należy wbić za jednym zamachem aż po sam trzonek, a może nawet nie wystarczy jedno pchnięcie i trzeba będzie je powtórzyć. Niedźwiedź bowiem tylko powierzchownie wydaje się niezgrabnym, i to, gdy nie jest rozdraźniony; ale gdy się go zrani, staje się on zwinnym i obrotnym, i wystarczyłoby zająć względem niego nieodpowiednią pozycyę lub przeliczyć się w ruchu choćby tylko o mgnienie oka, aby zginąć w jego pazurach, zanim się jeszcze nóż wyjmie. I pamiętaj: biada ci, gdy twój brzeszczot ześlizgnie się mu po grubej skórze! biada ci, gdy...
— Och, effendi! — przerwał Halef, — już wiem, co chcesz powiedzieć... Ty chciałbyś sam niedźwiedzicę potraktować i kolbą i nożem!
— Czy się ją przebije nożem, czy uśmierci uderzeniem kolby, zależeć to będzie od okoliczności w danej chwili, i ja naprawdę jestem zdecydowany podjąć się sam jednego i drugiego.
— Nie chcesz mię więc dopuścić do wzięcia udziału w karkołomnej wyprawie dzisiejszej? Czyżbyś chciał skazać mię na to, abym, powróciwszy do swego plemienia, miał opowiadać ciekawym wojownikom, jak to patrzyłem z założonemi rękoma, niby stara, niezdarna baba, na twoje czyny i na grożące ci niebezpieczeństwo? Cóż powie na to moja ukochana Hanneh, ów najśliczniejszy pączek między wszystkimi kwiatami całej ziemi? Czyż nie pomyśli ona sobie, że duch waleczności odstąpił już ode mnie i że równam się już tylko młynkowi do kawy, którego korba gdzieś się zapodziała?
— Uspokój się, kochany Halefie! W żadnym razie nie będziesz siedział bezczynnie, jak ci się to wydaje. Jeżeli bowiem ja podejmuję się zabić niedźwiedzicę, ta tobie przypadną w udziale młode niedźwiedziątka.
— Czyż z takiego podziału pracy byłby zadowolony jaki wojownik? Cóż za bohaterstwo jednemu lub dwom młodym niedźwiadkom karki poskręcać? Taką sztukę lada chłopiec wykona!
— Mylisz się, Halefie, bo sądzisz, że młody niedźwiedź jest małem, bezsilnem stworzeniem.
— No, zapewne nie jest większy od kota.
— Otóż jest on o wiele większy! Te młode niedźwiedzie, z którymi będziesz miał do czynienia, liczą teraz około sześciu miesięcy i są już zapewne tak duże, że będziesz miał z nimi dosyć roboty. Jeden młody, półroczny niedźwiadek, który się urodził w puszczy, nie w niewoli, może stawić skuteczny opór silnemu mężczyźnie. A my tu mamy do czynienia nie z jednym, lecz z kilkoma młodymi.
Postanowiłem załatwić się sam ze starą niedźwiedzicą dlatego, że Halef, nie mając najmniejszego o tych zwierzętach pojęcia, mógł nietylko siebie, ale i mnie przyprawić o niebezpieczeństwo, a nawet zniweczyć zupełnie nasze plany względem Kelurów. Aby się jednak nie czuł upośledzonym, musiałem go przekonać, że rola, która jemu przypadła, wymaga wielkiej odwagi. Ostatnie moje słowa osiągnęły pożądany skutek, gdyż ozwał się do mnie uspokojony i z pewnem zadowoleniem:
— Myślisz więc, że nie jest rzeczą łatwą uśmiercić niedźwiedziątka?
— O, wcale nie łatwo. Utrudnia tę sprawę i ta okoliczność, że niedźwiedzica żywi wielką miłość dla swoich młodych, i kto zaatakuje jej dzieci, na tego uderza z wściekłością, nie mającą granic, nie zważając nawet na tych, którzy na nią samą napadają. Widzisz więc, że musisz tu okazać nie mniej odwagi odemnie, i jest nawet możliwe, że przy napadzie na młode znajdziesz się w większem niż ja niebezpieczeństwie, gdyż najniespodziewaniej możesz wpaść w łapy i zęby starej!
— Czuję się przez to szczęśliwym, efiendi, bardzo szczęśliwym! Teraz widzę, że nie uważasz mię za stary tabunet el bunn[208], i chętnie biorę na siebie rolę mordercy synów i córek niedźwiedzicy.
— Doskonale! Nie. zapomnij jednak, iż niewolno nam strzelać!
— O, wystarczy zupełnie, gdy użyję noża, i jestem pewny, że potomstwo nieśmiertelnej niedźwiedzicy będzie pozbawione życia bez żadnego hałasu. Później na pamiątkę dnia dzisiejszego pozwolę sobie zrobić z futra zini ed delul[209] lub miękki zidżdżi es siwan[210] pod małe miluchne nóżki dla mojej Hanneh, na które kładzie tak maleńkie pantofelki, że można je dojrzeć zaledwie przez szkła powiększające. Ale patrz, ściemniło się i widać blask knota z sitowia, oświecający wnętrze muzallah. Czy nie czas już nam wybawić biednych skazańców ze śmiertelnej trwogi?
— Jeżeli ci idzie o ich trwogę, to nic ona im nie zaszkodzi. Główna rzecz, że nieszczęśni ci są ludźmi, więc nie możemy dopuścić, aby zostali zamordowani, tembardziej zaś, aby zginęli taką straszną śmiercią, jaką im obmyślono. Lecz nie są oni przecie lepsi od Kelurów, swych wrogów; okradli nas i godzili na nasze życie. I kiedy ja, mimo to, decyduję się iść im na ratunek, to niech bodaj tyle przecierpią, że się nałykają strachu; zasłużyli przecie chociaż na taką karę.
— To prawda, sidi; strach wcale im nie zaszkodzi. Ale gdy zaczniemy się zbyt długo ociągać, to mogą przyjść niedźwiedzie i pożreć ich bez naszego udziału...
— Jakto? naszego udziału w pożarciu?
— Nie żartuj, sidi! Przecie nie będzie to ratunek, gdy obu Bebbejów wyprujemy z wnętrzności potworów. Musimy ich uwolnić, zanim jeszcze odbędą wędrówkę przez paszczę bestyi, i dlatego radzę, byśmy zaraz tam poszli. Zresztą wiesz chyba lepiej, co czynić.
— Zdaje mi się, że dość jeszcze mamy czasu, bo
. niedźwiedzie górskie nie opuszczają swego legowiska natychmiast po nadejściu wieczora. Co prawda jednak, zapach miodu może ich wywabić z kryjówki wcześniej, a przytem radbym wiedzieć, co ci nieszczęśliwcy mówią ze sobą, znajdując się w tak beznadziejnem położeniu. Chodźmy więc, a ostrożnie.
— No, kryć się bardzo nie potrzebujemy, bo jest ciemno i możemy nie obawiać się, aby nas spostrzeżono.
— Tak ci się tylko zdaje. Z obozu Kelurów widać dobrze kaplicę, i niezawodnie w tej chwili oczy wszystkich skierowane są na nią; a że wewnątrz pali się lampa, więc Kelurowie zobaczyliby nas natychmiast, skoro tylko stanęlibyśmy bądź w oświetlonych drzwiach, bądź w otworach okiennych; ostro zarysowane na jasnem tle postacie nasze byłyby natychmiast dostrzeżone z daleka. Musimy więc iść bardzo ostrożnie, a ty postępuj tuż za mną i czyń to samo, co ja.
— Ależ rozumie się, sidi. Należałoby tylko prosić Allaha, by nam poszczęścił w tak niebezpiecznej wyprawie. Ty wiesz, sidi, że ja się niczego nie boję; serce moje w chwili niebezpieczeństwa uderza spokojnie, jak zawsze, a ręka trzyma nóż z taką pewnością, jakby miała krajać baraninę, oczywiście upieczoną. Mam więc nadzieję, że powrócimy szczęśliwie, bez przysporzenia sobie nowych dziur w ciele, już dostatecznie podziurawionem. Módlmy się jednak! A' udu billah min esz szejtan er ragim... przed złym szatanem szukam ucieczki u Allaha. On mię ochroni i ciebie również, effendi!
Byłem pewny, że mały modlił się nie z pobożności, — a jednak sam westchnąłem również do Boga, gdyż, pomimo całego mego doświadczenia i odwagi, nie lekceważyłem niebezpieczeństwa, jakie w tych niezwykłych warunkach zawisło nad głowami naszemi. Wszak szliśmy nie na zabawę, lecz przeciw potężnemu przedstawicielowi zwierząt drapieżnych, a niedźwiedź kurdyjski pod względem zajadłości nie ustępuje w niczem amerykańskiemu grizzly z gór Skalistych, co wobec niemożności użycia karabinów nie było dla nas okolicznością do zlekceważenia.
Poznawszy dokładnie jeszcze za dnia miejscowość w pobliżu kaplicy, nie miałem trudności w dotarciu do jej ruin potajemnie, to znaczy poza linią, która optycznie łączyła obóz Kelurów ze światłem, wydostającem się z wejściowych i okiennych otworów muzallah. Przezorność nakazywała zbliżyć się do kaplicy nie od frontu, lecz ze strony przeciwnej, od ściany skalnej, gdzie na nasze szczęście było dosyć miejsca dla usadowienia się.
W tylnej nawie kaplicy był również otwór okienny, ale tak wyszczerbiony, że kształtem nie przypominał żadnej bliżej określonej figury geometrycznej. W tym tedy zakątku poza kaplicą wśród stosów kamieni pokładliśmy się w ten sposób, by przez wspomniany otwór widzieć wnętrze muzallah, której gruzy wśród odłamów kamiennych i żwiru nie przypominały dziś już nawet, że kiedyś, przed wiekami, miejsce to było Bogu poświęconą świątynią. Jedynym śladem tego był mocno już zatarty napis, wyryty na płycie kamiennej, wmurowanej w tylną ścianę budowy. O ile mogłem w niepewnem świetle dostrzec, było to pismem kufijskiem wyryte słowo „Kyrie". A więc Kyrie eleison! Panie, zmiłuj się nad nami! Napis ten dziwnie odpowiadał miejscu, w którem umęczono wiernych chrześcijan i w którem my dzisiaj narażaliśmy się na niebezpieczeństwo podobnej śmierci męczeńskiej.
Kelurowie umieścili skazańców w ten sposób, że poprzywiązywali ich mocno do belek, które jednym końcem wkopali w ziemię, a drugim oparli o ruiny ścian kaplicy, przywalając wierzchołki belek dla pewniejszego umocowania kamieniami. Skazańcy więc nie mogli wykonać ani jednego ruchu, tembardziej, że skrępowano ich umyślnie, jak mumie, aby niedźwiedzie miały więcej do roboty i aby przez to zgroza i męczarnia skazańców trwała jak najdłużej. Nieszczęśliwi byli tak oblepieni miodem, że aż ściekał im z twarzy i wogóle z ciała.
Przypomniałem sobie w tej chwili, jak to Indyanie ze szczepu Pueblo chowają swoich umarłych. Przywiązują oni zwłoki do grubego pala, który wbijają w ziemię, zazwyczaj na górze. Zgroza przejmuje podróżnego na widok takich zwłok, sterczących gdzieś nad skałami. Całe stada gawronów obsiadują je i rozszarpują!... A tu, w muzallah, nie martwe zwłoki, lecz żywe ciała mają uledz temu samemu...
Obaj Bebbejowie, przekonawszy się, że nie zdołają własnemi siłami wydostać się z okropnego położenia, wpadli w apatyę i tylko od czasu do czasu westchnął głęboko jeden lub drugi. Dopiero po niejakimś czasie stary Akwil zaklął tak okropnie, że słowa te nie nadają się nawet do powtórzenia.
— Nie potępiaj Kelurów, lecz raczej samego siebie — rzekł mu syn. — Oni przecie wykonywają tylko zemstę, do której ty ich zmusiłeś.
— Ba, ale czemu mszczą się w tak okropny sposób? Czyżby rozstrzelanie nas nie było dla nich dostatecznem zadośćuczynieniem?
— O nie! Bo przypomnij sobie: czy byłeś wobec nich przed dwoma laty względniejszy? Zamiast zastrzelić pojmanego Kelura, zakopałeś go żywcem do jamy, aby tam zginął śmiercią głodową. Jeżeli dziś mamy zginąć śmiercią jeszcze straszniejszą, to Szir Samurek postąpił sobie zupełnie mądrze i sprawiedliwie... oczywiście w stosunku do ciebie tylko, bo ja nic mu nie zawiniłem; wówczas, gdy zgładziłeś w jamie owego człowieka, przebywałem w Kahirze, a więc nie było mię nawet w Kurdystanie, i doprawdy nie wiem, jak Allah mógł dopuścić do tego, aby syn odpowiadał tak srodze za głupotę ojca swego!
— Prawo zemsty krwi przechodzi z pokolenia na pokolenie; jest ono prawem Allaha, i nie powinieneś szemrać przeciw temu.
— Nie mówiłem tu przecie o zemście krwi, lecz o głupocie twojej...
— Więc syn śmie własnemu rodzicowi zarzucać głupotę?
— I ma prawo tak czynić, jeżeli są słuszne ku temu powody. Bo czyż nie było głupotą z twej strony iść samemu w pazury tych, od których przecie groziła ci zemsta krwi, i ofiarowywać im konia, który wcale twoją własnością nie był i którego nawet nie miałeś jeszcze w rękach? Przytem zaiste zbyt pewny byłeś, że ci się go uda ukraść tak łatwo? Przez ciebie to, jedynie przez ciebie wpadłem i ja w ręce wrogów, a teraz muszę ginąć z twojej przyczyny śmiercią tak okropną!
— Czynisz mi wyrzuty i zarzucasz wszelką winę, a zapominasz o swoich własnych niedorzecznościach —
odrzekł ojciec, westchnąwszy głęboko. — Przecie ty popełniłeś również ogromny błąd...
— Jaki?
— Jakto, czyżbyś zapomniał o nim? Czy nie usiłowałeś zamordować obcego effendiego i jego sługę? Mimo wielkiej dla nich nienawiści przyznać muszę, że są to dzielni i nieustraszeni ludzie; że zaś effendi ów poniósł tak wielką stratę w postaci swego rumaka nieocenionej wartości, przysiągłbym na Allaha i jego proroka, że w tej chwili ściga właśnie Kelurów i może nawet krąży gdzieś w pobliżu, a w takim razie widzi, co się tu dzieje.
— I ja myślałem o tem — potwierdził Sali. — Może nawet wie, że my, wrogowie jego, znajdujemy się tu, w mnuzallah, skazani na okropną Śmierć. Liczę na to i w tem pokładam ostatnią swą nadzieję.
— Czy nie jest ona jednak zwodniczą, jak zwodniczem okazało się moje przypuszczenie aż do chwili, gdy Kelurowie nas tu przynieśli, że jednak nie postąpią z nami tak oktrutnie, lub, że zdołamy wydrzeć się z ich rąk. Niestety, zawiodłem się sromotnie, bo oto położenie nasze jest w tej chwili bez wyjścia; musimy zginąć śmiercią męczeńską.
— A moja nadzieja zgaśnie dopiero z chwilą, gdy poczuję pazury bestyj w samem sercu. Coś mi wewnątrz mówi, że Kara Ben Nemzi przybędzie tu, a może nawet jest już gdzieś blizko. On się ulituje nad nami, gdy się dowie o przeznaczonych nam męczarniach, i uratuje nas najniezawodniej.
— A ja ci mówię, że nie.
— Dlaczego?
— Dlatego, że, po pierwsze, nie dalej jak wczoraj usiłowałeś go zamordować, a powtóre, nie zechce narażać własnego życia dla swego wroga.
— O, nie przypuszczaj, aby się bał czegokolwiek ten człowiek! Jeżeli tylko przebaczy tobie, żeś się przyczynił do skradzenia mu konia, to moją względem niego winę darował mi już. Gdy schwytał mię w chwili zamierzonego zamachu na swoje życie, oddał mi nóż, mówiąc: „Chrześcijanin nie zna zemsty, bo sędzią człowieka może być tylko sam Bóg." Wobec takich jego pojęć nie wątpię, że wybawi on nas; tak mu nakazuje jego religia.
— Allah! Synu mój! dziwię się, że wierzysz jego słowom i serce masz przepełnione zachwytem dla niego. Wszak jesteś dumnym kaznodzieją islamu i, jako taki, powinieneś mieć dla chrześcijanina jedynie tylko słowa pogardy i przekleństwa, a jednak odzywasz się z uwielbieniem i pokładasz nadzieję właśnie w przeklętym wyznawcy krzyża z Idżodżudżula[211].
— Nie myśl tak o nim i nie nazywaj go przeklętym! On wiary swojej nie nosi tylko na języku; mieszka ona w jego sercu, wisi na rękojeści jego noża i przemawia z luf jego karabinów. Jeżeli Allah sprowadzi go tutaj, to przysięgam na proroka i na...
— Milcz! Zapomniałeś, co nam powiedział z szyderstwem Szir Samurek: „Kto oczekuje pomocy ze strony chrześcijanina, ten nie powinien jej żądać od Allaha. Jeżeli Kara Ben Nemzi przyjdzie nam z pomocą, to sprowadzi równocześnie Iza Ben Marryam. Do niego się więc zwracam!...
Nie mogłem odgadnąć, czy Akwil mówił to z przekonania, czy też tylko drwił. Syn jego wziął jednak te słowa poważnie i odrzekł:
— Niedźwiedzi jeszcze niema; przybędą dopiero, jak sądzę, późną nocą, i do tego czasu może nam Mahomet zesłać ratunek... a chrześcijanin pozostaje nam na chwilę ostateczną.
Rozumowanie takie w niesłychanie ciężkiem położeniu skazańców zbudziło we mnie politowanie nad ich naiwnością. Halef odczuł to samo i szepnął mi do ucha:
— Gdyby tu nie szło o życie lub śmierć istot ludzkich, sidi, śmiałbym się do rozpuku z ich rozumu.
Wszak nie mam wątpliwości, kto potężniejszy: Chrystus, czy Mahomet. Możeby tak postarać się nam, by ci Bebbejowie przekonali się o tem na własnej skórze?
— Stanie się to bez naszych starań — odrzekłem również szeptem. — Zaczekajmy tylko trochę, i bądź cicho, bo chcę słyszeć ich rozmowę.
Nic nowego jednak dalsze ich słowa nam nie przyniosły i nie miały żadnego dla sprawy znaczena. Wzdychali, czynili sobie nawzajem wyrzuty, modlili się do Allaha, Mahometa i wszystkich jego następców, co mię wreszcie tak znużyło, że już-już miałem chęć wleźć przez otwór i przerwać to wyrzekanie, uwalniając Bebbejów z niewygodnej bardzo pozycyi, gdy nagle usłyszałem trwożny okrzyk Akwila:
— Allah, zlituj się! Niedźwiedź we drzwiach!
— Istotnie! — odparł Sali, — to młody niedźwiedź. O Allah, o proroku, o Mekko i święta Kaabo! ratujcie nas od srogiej śmierci!...
We drzwiach kaplicy ukazał się młody, ale wcale pokaźny niedźwiadek, sięgający wzrostem co najmniej siedmiu piędzi. Odłączony już oddawna od piersi, żywił się zapewne nietylko owocami, ale i dziczyzną, dostarczaną mu przez matkę, nie wyglądał bowiem na wygłodzonego.
— Och, sidi! — szepnął Halef, — niedźwiedź! tęgi niedźwiedź! Nie sądziłem, aby dziateczki starej mamusi były tak wielkie. No, ale jak sądzisz, sidi? pójść do niego i powiedzieć mu, że potrzebna mi jest jego skóra na dywan pod nóżki mojej Hanneh?
— Ani kroku! spłoszyłoby to starą, która zapewne idzie za nim w niewielkiej odległości. Zresztą niewolno ci się stąd ruszyć, dopóki nie dam znaku.
W czasie, gdyśmy ze sobą szeptali, niedźwiedź zajadał znaleziony plaster miodu, który Kelurowie położyli na wabika tuż koło progu kaplicy. Pociesznie wyglądał figlarny miś, gdy, ująwszy plaster miodu w przednie łapy, usiadł na zadku i począł spożywać go z zadowoleniem wytrawnego smakosza.
Bebbejowie przez pewien czas zachowywali się, jak niemi; potem słyszałem, że się modlili, ale pocichu, by snadź nie ściągnąć na siebie uwagi niedźwiedzia, który wszedł dalej do środka i zabrał się do drugiego plastra. Wkrótce wszedł za nim drugi niedźwiadek, a potem trzeci. Teraz skazańcy, nie licząc się już z niczem, poczęli krzyczeć coraz rozpaczliwiej, a tymczasem trzej młodociani smakosze, wylizawszy po drodze rozlany miód, przystąpili do skazańców i poczęli się rozkoszować słodyczą, która ciekła z nich na ziemię, liżąc ją i mlaskając językami. Miałem wrażenie, jakbym patrzył na gości, spożywających w jadłodajni zajazdu gorącą a smacznie przyrządzoną zupę. Niedźwiedź jednak zawsze jest niedźwiedziem, czy to w górach Kurdystanu, czy też w table d’ hote w Cannes lub Baden-Baden...
Dwa pierwsze niedźwiadki załatwiły się szybko z patoką u nóg skazańców, a następnie zmiarkowawszy, że słodycz cieknie od góry, oparły się łapami na łydkach Akwila, który nie krzyczał już, lecz... wył przeraźliwie.
— Effendi! drogi effendi! czas na nas, bo inaczej będą zgubieni! — błagał szeptem Halef i porwał się biedz.
Wstrzymałem go jednak:
— Zostań! Nie wiemy, gdzie jest stara. Mogłaby naskoczyć na nas z tyłu.
Za rozpaczliwym wrzaskiem Bebbejów, który zapewne aż w obozie Kelurów echem się odbijał, nie mogliśmy nic innego dosłyszeć. Zastanowiło mię, że młode niedźwiedzie przyszły tu bez matki, która zazwyczaj nie wypuszcza „dziatek“ bez swojej opieki i czuwa nad niemi na każdym kroku. Czyżby natrafiła na nasze ślady i węszy je teraz rozważnie? lub może zainteresowały ją tropy Kelurów?
— Schowaj się dobrze — szepnąłem do Halefa, — bo stara może się tu zjawić lada chwila.
Chwyciłem w obie ręce karabin za lufę, by być i — gotowym do uderzenia w każdej sekundzie.
Obawy moje okazały się zupełnie uzasadnionemi, bo w tej samej prawie chwili z ciemności nocnych wyłoniła się olbrzymia postać niedźwiedzicy i minęła wejście do kaplicy, podążając w naszą stronę. Już myślałem, że nadeszła stanowcza chwila rozstrzygnięcia śmiertelnego pojedynku na życie i śmierć pomiędzy i mną a potworem, gdy nagle w kaplicy rozległ się prze; ciągły jęk ludzki, a zwierzę, kierując się tym głosem, zawróciło ku wejściu kaplicznemu i stanęło w jego otworze. Jedno spojrzenie do wnętrza muzallah prze konało mię, o co idzie. Oto dwaj rozłakomieni braciszkowie pokłócili się snać ze sobą przy uczcie i poczęli się zbyt energicznie głaskać łapami tuż u nóg Akwila, przyczem zapewnie i jemu coś się z tych karesów oberwało, i dlatego tak okropnie zajęczał. Niedźwiedzica zaś, która zwietrzyła nas i już ku nam chciała się posunąć, zaniedbała tego, powodowana troską o własne dzieci, i zwróciła się ku wejściu do muzallah.
Gdyby miała więcej podłużną głowę i bardziej spiczasty pysk, możnaby ją wziąć za niedźwiedzicę polarną, gdyż była prawie biała i mogła mieć na długość conajmniej dwa metry, — była więc niezwykle wielka, a co za tem idzie, silna. Zauważyłem, że brakowało jej jednego ucha, które prawdopodobnie postradała w walce ze swoim panem-małżonkiem lub jakim innym, wcale nie po dżentelmeńsku usposobionym rycerzem niedźwiedziego rodu. Przez chwilę stała w drzwiach kaplicy spokojnie, i miałem możność obejrzeć ją dobrze. Zdaje mi się — wystarczyłoby jedno jej uderzenie przednią łapą, a padłby od niego najsilniejszy mężczyzna! Widok potwora wprawił obu nieszczęśliwych Bebbejów w niewypowiedzianą trwogę.
— Allah! — krzyczał Akwil. — Ratunku! śmierć się zbliża! litości! o Allah!...
Równocześnie zaś jęczał jego syn:
— Duch kapłana mścić się na nas idzie! O, wybaw mię, Allah! o proroku wszystkich wiernych, ratuj nas!
— Milcz! — zgromił go stary. — Potęga proroka skończyła się... Przypomnij sobie...
Nie słuchałem dalej, gdyż zbliżyła się dla mnie chwila działania.
— Zostaniesz tu! — rzekłem do Halefa i, opuściwszy sztuciec, wziąłem natomiast w zęby nóż, a w ręce karabin, aby móc ogłuszyć przedewszystkiem bestyę uderzeniem kolby, a następnie przebić ją silnym ciosem noża, przewidując, że uda mi się to wykonać, gdy potwór zajmie się młodymi. I rzeczywiście, niedźwiedzica pogodziła kłótliwych synów, uderzając jednego i drugiego niezbyt silnie przednią łapą, poczem zbliżyła się do Akwila.
— Ratuj, Boże chrześcijan! ratuj, Iza Ben Matyam, skoro prorok pomóc nam nie chce!
— Ratuj nas, Ukrzyżowany, bo niema ponad Ciebie większej potęgi na ziemi, ani na niebie!...
Nie słyszałem więcej. W mgnieniu oka wskoczyłem w dół przez tylny otwór kaplicy i uderzyłem kolbą niedźwiedzicę między przednie łapy z taką siłą, że aż jej żebra zatrzeszczały i powaliła się na bok, zwracając się ku mnie straszliwą swą paszczą. Tego tylko czekałem. Błyskawicznym ruchem podniosłem karabin w górę i z ogromnym rozmachem uderzyłem potwora nie w czaszkę, gdyż byłby to cios bez skutku, lecz w pysk, co go odrazu oszołomiło. Nie trwał jednak długo ten bezwład jego, i z doświadczenia przygotowany byłem na to. Odrzuciwszy więc karabin, wyjąłem z zębów nóż i zadałem bestyi trzy gwałtowne pchnięcia między żebra, poczem odskoczyłem nagle w bok, gdzie stał jeden z niedźwiadków, dzikim pomrukiem objawiając swe niezadowolenie, że mu się przerwało słodką ucztę. Jednocześnie Halef tuż koło broczącej krwią starej niedźwiedzicy borykał się bezskutecznie z drugim niedźwiadkiem, który ostrymi pazurami atakować go poczynał. Spostrzegłszy to, zląkłem się poważnie o mego niedoświadczonego towarzysza, tem bardziej, że nie byłem pewny, czy trafiłem starą w serce i czy nie rzuci się ona niespodzianie na Halefa w obronie swego dziecka. Doskoczywszy więc w tę stronę, wziąłem przemocą mego śmiałka na bok i wskazałem mu pełnym obawy ruchem niedźwiedzicę. Ale mały zuch popatrzył na mnie, jak człowiek, któremu ktoś śmie przeszkadzać w spełnieniu obowiązku, i ozwał się:
— Cóż to? żartujesz chyba? Noż twój chybić nie mógł. Patrz zresztą, jak z niej krew bucha strumieniem; to są ostatnie podrygi. Pożycz mi, effendi, swego karabinu, abym tak samo, jak ty, naprzód tych młodzieńców ogłuszył uderzeniem, a następnie dobił, bo mają czelność opierać się mnie...
Gdy mówił to do mnie, nie spuszczałem z oka starej spodziewając się, że się lada chwila zerwie z ziemi. Obawa ta jednak okazała się zbyteczną; nóż mój przebił jej serce na wylot, i w moich oczach, żężąc straszliwie, wydała ostatnie tchnienie.
Podałem Halefowi swój karabin, którym natychmiast powalił na ziemię obydwóch niedźwiadków i następnie zakłuł ich energicznemi pchnięciami noża. Z trzecim niedźwiadkiem, który tu nadszedł niebawem, uporaliśmy się również w ten sposób.
Wszystko to było dziełem kilku zaledwie minut — i z ulgą stwierdziłem nareszcie, że mamy przed sobą cztery trupy niedźwiedzie i że w walce dość niebezpiecznej ani nam włos z głowy nie spadł.
Gdyśmy się następnie zwrócili ku Bebbejom, mieli oczy zamknięte i jakby im oddech zamarł w piersiach. Najwidoczniej straszna trwoga wprawiła ich w omdlenie. Oburzyło to mego Halefa, który się spodziewał, że zwrócą się natychmiast ku nam z podziękowaniami.
— A otwórzcież oczy, bohaterowie! Czyżby się wam zdawało, żeście już poszli tą samą drogą, co nieczyste duchy zabitych przez nas potworów? Przecie, gdyby tak było, uczulibyście przedtem ostrza naszych nożów!
— Kara Ben Nemzi!... — jęknął Akwil, otwierając nagle oczy.
— Tak! on we własnej swojej osobie... Hadżi Emir Kara Ben Nemzi Effendi — dodał Sali. — A tu, obok niego, dzielny Hadżi Halef Omar. Czy widzę was w istocie, czy też to tylko mara pośmiertna?...
— Maszallah! czyż można marzyć po śmierci? — śmiał się Halef. — Zapewniam, że widzicie nas na jawie i wcale nie mamy ochoty być sennemi widziadłami.
— A więc istotnie wy to jesteście? W jakiż sposób dostaliście się tu, do muzallah el amwat?
— W taki właśnie sposób, jak się tego spodziewaliście. Przybyliśmy tu za Kelurami, aby odebrać im oe nasze i uwolnić was z ich rąk drapieżnych.
— Nas uwolnić? — zapytał niedowierzająco. — Czy tylko nie żartujesz, Hadżi Halefie Omarze?
— Że nie żartuję, najlepszem są świadectwem leżące tu cztery skóry niedźwiedzie, padłem wypchane.
Zbyt niebezpieczne byłyby to dla nas żarty, abyśmy bez powodu mieli sobie na nie pozwalać.
— Allah l' Allah! Czyżbyście istotnie przyszli tu do muzallah, aby nas ratować?
— Tak, to było naszym celem.
— A więc sprawiła to modlitwa nasza do Ukrzyżowanego, i pozostaje nam błagać was, byście nam winy nasze przebaczyli. Wyrządziliśmy wam krzywdę, dając Kelurom sposobność do ukradzenia wam koni, godziliśmy na wasze życie, i teraz trudno nam uwierzyć, abyście za wyrządzone wam zło odpłacać się mogli dobrocią. Zresztą nie jesteśmy jeszcze wolni.
— Uwolnimy was, ale pod warunkiem, że nie postawicie nam potem żądań, z którychbyśmy nie byli zadowoleni!
— Jakich żądań?
— A no — wtrącił Halef, skory do dowcipkowania w najgorszej nawet sytuacyi, — moglibyście naprzykład zażądać od nas, abyśmy ten miód z was zlizali. Nasz kismet nic nam o tem nie mówi, abyśmy mieli kończyć zaczętą przez niedźwiedzi robotę.
Sali nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Tak on, jak i ojciec jego, mieli tak beznadziejne miny, że postanowiłem uwolnić ich natychmiast z okropnego położenia. Dobyłem więc noża, i w parę minut obaj byli wolni, choć z powodu odrętwienia bardzo niepewnie stali na nogach. I oto stało się coś, czego nigdy przypuścićbym nie mógł: Akwil, stary rabuś, morderca, człowiek, zdawało się, wyzuty z sumienia i wszelkich pojęć o uczciwości, padł teraz przede mną na ziemię i począć łkać, jak dziecko, a Sali uchwycił mię za obie ręce i na klęczkach mówił drżącym od wzruszenia głosem:
— Zwyciężyłeś, effendi, jak zresztą zawsze zwyciężasz. Ale zwycięstwa tego nie poniosłeś dla własnej sławy, lecz dla kogoś, kto wysoko stoi nad tobą. „Bóg jest miłością”, rzekłeś, a ja nie wierzyłem temu, bom miał łuskę na oczach, bo błądziłem po omacku. Teraz wierzę. Wyrwałeś nas ze szpon śmierci, jesteśmy więc twoją własnością i losy nasze składamy w twoje ręce.
— Powstań! nie klękaj przed człowiekiem! — rzekłem, podnosząc go. — Tylko przed Bogiem i jego zastępcami należy klękać; ja jestem grzeszną istotą, jak i ty. Czy naprawdę gotowi jesteście powierzyć swe losy w moje ręce?
— Tak. Uczyń z nami, co ci się podoba! Wierzymy teraz, że nie wydasz nas Kelurom.
— Nie obawiajcie się o to. Jesteście wolni!
— Allah! Przedziwnym jesteś człowiekiem! Czyżbyś nawet nie zamierzał oddać mego ojca w ręce władzy w Khoi, aby tam został ukarany za kradzież dziesięciu tysięcy piastrów?
— Nie jestem policyantem z Khoi. To, co zawiniliście wobec mnie, przebaczyłem wam, a rachunki wasze z innymi ludźmi nic mię nie obchodzą i nie mam prawa czynić nad wami sprawiedliwości. Allah najlepszym jest sędzią... Jesteście wolni i moglibyście już teraz pójść, dokąd się wam spodoba. Jednak poproszę was, byście zostali z nami do rana, bo w razie waszego odejścia, doznalibyśmy prawdopodobnie przeszkody w zamierzonem przez nas przedsięwzięciu.
— Emirze, nie powinieneś nas prosić, lecz rozkazywać nam. Serca nasze przepełnione są wdzięcznoŚcią dla ciebie, a nienawiść, którą przedtem do ciebie żywiliśmy, rozwiała się, jak mgła w słońcu. Żądaj więc, co chcesz, a wszystko uczynimy chętnie.
— Owóż poproszę was jedynie o to, abyście, będąc z nami do rana, zachowywali się jak najspokojniej. Zamierzam bowiem jeszcze dzisiejszej nocy odebrać od Kelurów swoje konie i wziąć szejka ich Szir Samureka do niewoli. Skoro mi się to uda, będziecie mogli odejść.
— Co mówisz, effendi? zabrać im konie i uprowadzić szejka? Konie, jakkolwiek bardzo trudna będzie z nimi sprawa, może ci się uda wydostać. Co się jednak tyczy ujęcia szejka, to wątpię, czy podołasz temu zadaniu,
— Skądże to nabrałeś śmiałości mówić w ten sposób do mego effendiego? — oburzył się Halef. — On zawsze dokona tego, co przedsięweźmie, a co inni uważają za niemożliwe. Jeżeli więc pan mój zamierza uprowadzić Szir Samureka, to go uprowadzi, możesz być tego pewnym. A zresztą czy nie widzisz, że ja jestem przy nim, ja, który dopomogłem mu w wielu heroicznych czynach? Co my we dwóch przedsięweźmiemy, to i wykonamy... a czy on jest ze mną, czy też ja z nim, to niema nic do rzeczy. Przed chwilą zresztą sami widzieliście, żeśmy dokonali tu obaj czynu o wiele niebezpieczniejszego, aniżeli wzięcie szejka do niewoli.
— Co do mnie — rzekł Akwil — jedno i drugie przechodzi moje siły, wam jednak udać się może. Czy jednak możesz mi powiedzieć, w jakim celu chcesz uwięzić szejka?
— Aby w ten sposób wymóc na Kelurach zwrot pieniędzy, będących własnością oberżysty z Khoi.
— Odstawicie go zapewne do Khoi, aby go ukarano za podpalenie wsi?
— Nie. Powiedziałem ci już, że nie jestem policyantem. Skoro tylko osiągnę swój cel, puszczę go na wolność.
— Na wolność, effendi? tego zbrodniarza i złodzieja, który rzucił tu nas na pastwę dzikich zwierząt, który ukradł wam konie i który, gdybyście wpadli w jego ręce, postąpiłby z wami tak samo, jak z nami?... Nie, effendi! ty go nie puścisz bezkarnie! Pomyśl tylko, ile on zbrodni popełnić jeszcze może przez resztę swego życia! A wszystkie one będą na twojem sumieniu. Czyżbyś nie zawahał się brać na siebie takiej odpowiedzialności?
— Nie zawaham się,
— W takim razie nie pojmuję cię wcale.
— Przed chwilą właśnie wziąłem na swoje sumienie podobną odpowiedzialność.
— Nie rozumiem.
— Posłuchaj. Szir Samurek jest zbójem i zbrodniarzem, to prawda. Ale czemże byliście wy, zanim wam przebaczyłem? On miał zamiar pozbawić mię życia, i wy zamierzaliście to samo. Odpłaciłem wam za to nie zemstą, lecz przebaczeniem, i mam prawo postąpić tak samo z szejkiem Kelurów.
— Kelurowie są naszymi wrogami i między nami a nimi toczy się krwawy spór.
— Mnie to nic nie obchodzi. Czyż do tej chwili i wy nie nazywaliście nas swymi wrogami? a jednak, jak sądzę, nie jesteście już nimi teraz. Przed chwilą zresztą mówiłeś mi tak pięknie o miłości, a teraz obstajesz przy zemście względem swych wrogów... Czy myślisz, że miłość, jakiej wymaga od nas Bóg, dopuszcza takie postępowanie? czyż jest zasługą kochać tylko tych, którzy ciebie również kochają? Kto poznał, jak wygląda prawdziwa miłość, ten powinien wytężyć wszystkie swe siły, aby się mógł sam na nią zdobyć, aby się w niej doskonalił. Proś Allaha, aby ci w tem dopomógł, bo, wierzaj mi, niema większego szczęścia na ziemi, jak żyć w miłości i umrzeć pod opiekuńczemi jej skrzydłami. Ale nie możemy zbytnio rozwodzić się tutaj nad tem, bo niewiele już mamy czasu. Czy przypominasz sobie, co ci odpowiedział Szir Samurek, gdy twierdziłeś, że was uratuję?
— Nie wiem, o co pytasz.
— Przypomnij sobie słowa szejka, które ci rzekł tam, w obozie: „Przysięgam na Allaha i na moją duszę, że skoro on was uratuje, to ja sam porzucę islam i zwrócę się do Boga, który umarł na krzyżu za grzechy ludzkie."
— Maszallah! Skądże ci znane są tak dokładnie słowa, wypowiedziane do mnie przez szejka? Czyżbyś był wszystkowiedzącym, effendi?
— A przypominasz sobie, co ci jeszcze mówił o krzyżu i o niedźwiedziu?
— Tak, przypominam sobie.
— Otóż trzeba, abyś nam pomógł słowa jego urzeczywistnić. Jeżeli miłość, jaką żywię w swem sercu, a której godłem jest krzyż, uratowała was od śmierci, to powinna także przekonać Kelurów, że nienawiść i zemsta rodzą tylko nienawiść i zemstę, podczas gdy miłość jest matką odkupienia i szczęśliwości ludzkiej.
— Ba, ale jak my tu możemy być ci pomocni, effendi?
— Zaraz się o tem dowiesz. Skoro szejk obudzi się rano i zwróci oczy ku muzallah, musi spostrzec, że to, z czego drwił niedawno, stało się istotnie. Niedźwiedź będzie trzymał w łapach krzyż u wejścia do muzallah!...
Spojrzał na mnie wzrokiem pełnym zdumienia i rzekł;
— Co za myśl! Efendi, wiem już teraz, gdzie źródło twego powodzenia. Ty nie postępujesz bezmyślnie według przykazań kismetu, lecz w każdej okoliczności torujesz sobie drogę sam, wedle własnej woli.
— I ty także możesz zdobyć się na to.
— O, nie. Ani mnie, ani żadnemu innemu człowiekowi udać się to nie może, bo nie mamy ku temu siły. Radbym tylko wiedzieć, kto udzielił jej tobie?
— Sprawiła to miłość. Powiedziałem ci, że ona jest matką zbawienia i szczęśliwości. Twój kismet jest tyranem, pod którego nogami tarzasz się, jak robak marny, w obawie, aby cię nie roztratował. On wpił się w szpik twoich kości i owinął się o twoją duszę, jak wąż. Ogłusza cię i oślepia, ażebyś nie miał pojęcia o kajdanach, w które cię zakuwa. On wsącza swe prawa w krew twoją i wydaje ci rozkazy za pośrednictwem twoich namiętności. Opanowany przezeń, nie masz własnej mocy, ani woli, ani nadziei, bo kismet wszystko z góry oznaczył. Berłem jego jest gwałt, a islam nauką, którą głosi. Bo godło waszej wiary, kumara w kształcie półksiężyca, jest jakby znakiem zakrwawionej krzywej szabli Mahometa, zapomocą której ugruntował on swą religię wśród ciemnych i fanatycznych ludów! Nad wyschłą studnią kismetu zmarniała nasza miłość i jesteście wcieleniem nienawiści, zemsty oraz zbrodni, pomimo, że uważacie się za wybranych ulubieńców Allaha. Kismet odebrał wam wolność i uzdolnienie do czynów, do życia, do szukania dróg ku światłu. A skoro poznacie chrześcijanina, który uzbroił się w miłość i cnoty, nakazane mu przez Boga, i dokonywa cudów, wówczas wołacie ze zdziwieniem „maszallah" i nie możecie pojąć, jak można dokonać czegoś, co wydaje się wam niemożliwością. Kismet kazał szejkowi ukraść mi konie, ale ja drwię sobie z kismetu i odbiorę je; kazał mu rzucić was niedźwiedziom na pożarcie, a ja, jako człowiek wolny i samodzielny, przeszkodziłem temu. Tak samo nie będę się pytał kismetu, czy mi pozwoli wywlec szejka z pośród trzystu jego wojowników. To go może opamięta i wywrze niezawodnie zmianę w dalszem jego życiu.
Sali słuchał tych słów z wielkiem przejęciem, nie przerywając ani słowem. Teraz dopiero ujął moją rękę i rzekł:
— Dziękuję ci, effendi! Przez całe życie pragnąłem znaleźć drogę do światła, a mimo to błądziłem zawsze w ciemności. Słów twoich nie mogę jeszcze pojąć należycie, tak, jakbym tego pragnął, ale wsiąkły mi one w duszę, i mam nadzieję, że zapalą tam one iskry, które później buchną jasnym płomieniem. Jestem siewcą islamu, a jednak byłem skory do zbrodni; ty zaś, nie będąc nauczycielem swej wiary, czynisz dobrze nieprzyjaciołom swoim. Pomyślę nad tem i będę odtąd czynił to, co Allahowi jest miłe.
— Ba, ale skąd się dowiesz, co się może Allahowi podobać?
— Powie mi to głos własnego serca.
— Czy może ten głos, który ci oznajmił przyjście Mahdiego?
— Ten sam głos wewnętrzny.
— No, to bądź wobec takich głosów ostrożny! Pewien mędrzec powiedział, że serce dopóty nie może znaleźć spokoju, dopóki nie spocznie w Bogu. Owóż spowiń swe serce w promienie miłości i prawdy, a żaden Mahdi nie będzie ci potrzebny.
— I nad tem pomyślę, effendi. Poznałeś mię wczoraj, jako gorliwego wyznawcę islamu, a dzisiaj nietylko że słucham twoich słów z rozkoszą, ale przyrzekam, że, bez względu na swą wiarę, pomogę ci chętnie w urządzeniu znaku krzyża na postrach Kelurom. Czy cię to na razie zadowalnia?
— Byłżebyś naprawdę gotów pomóc mi?
— Pomogę, i jeżeli się to prorokowi nie spodoba, to mam nadzieję, że gniew jego nie będzie trwał na wieki.
— Ja na twojem miejscu liczyłbym się z gniewem Mahometa o tyle, o ile on troszczył się o was, gdyście się znaleźli wobec otwartej paszczy i pazurów potwora.
Wtem ozwał się Akwil, który, leżąc na ziemi, aż do tego czasu nie mieszał się do rozmowy:
— Bluźnierstwa twe obrażają moje uszy! W innych warunkach naplułbym ci w twarz z pogardą. Bezcześcisz proroka, effendi, i czeka cię za to wielka kara!
— Taka sama, jak i was, gdyby wogóle było to możliwe, aby on miał jakąkolwiek moc karania.
— Nas? a za co?
— Czyż, jako wierni muzułmanie, nie popełnilście bluźnierstwa, wzywając w ostatecznem nieszczęściu Boga chrześcijańskiego na pomoc? Przecie obaj modliliście się do Iza Ben Maryam... A gdym twierdził, że Mahomet wogóle nic dla was dotychczas nie uczynił, uznaliście, że nie ma on mocy ku temu. Nie jest-że to bluźnierstwo z waszej strony?
— Zamilcz, effendi! Człowiek w nieszczęściu nie wie sam, co mówi. Ocalenie nasze jest istotnie cudem, który się stał właśnie w chwili, gdy szukaliśmy ucieczki w Bogu chrześcijan. Że zaś Mahomet nie pomógł nam, stąd wniosek, że twój Iza Ben Maryam bez zaprzeczenia jest potężniejszy od niego. A skoro mój syn, znający koran i naukę islamu, jak nikt inny, nie waha się współdziałać w ustawieniu krzyża, to tembardziej ja, nie będąc alim, uczynię, czego żądasz, bez względu na to, czy się prorokowi postępek nasz spodoba.
Jak z tych słów wynika, obaj Bebbejowie od wczoraj zmienili się pod względem swych przekonań religijnych do niepoznania, i mogłem żywić nadzieję, że zmiana ta nie będzie przemijającym tylko objawem stanu ich dusz.
Zabraliśmy się do roboty, gasząc przedewszystkiem światło, ażeby Kelurowie nie spostrzegli naszych cieni. Zniknięcie światła nie powinno ich było zdziwić, bo przecie mógł je zagasić przypadkowo który z niedźwiedzi. Następnie wywłókłszy zabitą niedźwiedzicę i umieściwszy ją przy pomocy powrozów w stojącej pozycyi na stosie kamiennym w wejściowym od frontu otworze muzallah, umocowaliśmy jej w łapach przednich wielki krzyż, zrobiony, rozumie się, z tych samych belek, do których przytwierdzeni byli niedawno skazańcy. Trzy młode niedźwiedzie ułożyliśmy na kupę w kącie muzallah i śpiesznie opuściliśmy miejsce, które mogło stać się widownią nietylko śmierci męczeńskiej Bebbejów, ale i naszej, gdyby się nam sprawa nie powiodła.
Miejsce, gdzie wczoraj podczas mojej wycieczki do Kelurów ukrywał się Halef, uznałem za najodpowiedniejszy punkt schronienia dla Bebbejów, i teraz skierowaliśmy się ku niemu, zachowując wszelkie ostrożności w obawie natknięcia się na Kelurów, którzy po niejakimś czasie mogliby wysłać ku ruinom muzallah oddział dla przekonania się, co było istotną przyczyną zgaśnięcia światła. Na szczęście, nie spotkaliśmy po drodze nikogo.
Przedostawszy się do rzeczonej kryjówki, kazałem Bebbejom położyć się, a Halefowi zabroniłem odzywać się do nich, powierzając mu niby to nadzór nad nimi i zostawiając pod jego opieką karabiny.
Miałem teraz przed sobą bardzo trudne i podwójne zadanie: po pierwsze — trzeba było uprowadzić Kelurom nasze konie, powtóre — schwytać szejka. Nie mógł mi w tem pomóc ani Halef, ani też Bebbejowie, którym zresztą, mówiąc nawiasem, niebardzo ufałem. Wyprawa była o wiele uciążliwsza od poprzedniej, a ciemności nie pozwalały nic dostrzec na krok odległości, nie mogłem więc posługiwać się wzrokiem, zastępując go zmysłem słuchu i czucia. Zstępowałem po pochyłości na czworakach tyłem, jak po drabinie, chcąc się dostać najpierw ku owemu zrębowi skalnemu nad obozem Kelurów, aby się przedewszystkiem rozejrzeć i zobaczyć, gdzie jest Szir Samurek i co robi.
Z trudem ogromnym dostałem się nareszcie ku owemu zrębowi i wytężyłem wzrok i słuch. W obozie nie było ogni i ciemność nie dozwałała nic dojrzeć; pod skałą, gdzie wśród drzew było legowisko szejka, tembardziej nic widać nie było. Gdzie mógł być w tej chwili szejk? Przysiągłbym, że właśnie spoczywał sobie tu na miękkiem podścielisku z mchu i suchych liści; zresztą w całym obozie nie było dla tak dostojnej osoby wygodniejszego nad to miejsca. W danym razie interesowało mię najbardziej, czy ulokował się tu sam, czy też śpi w towarzystwie któregoś z przybocznych swych wojowników. Na drugim końcu obozu słychać było wśród Kelurów przyciszone głosy. Nie spali jeszcze, rozprawiając widocznie o dzisiejszych zdarzeniach. Starałem się uchwycić uchem jakikolwiek dźwięk od podnóża skały, gdzie według mego mniemania powinien był znajdować się szejk, — ale napróżno: panowała tam zupełna cisza. Nie namyślając się długo, zlazłem w dół, co mogło pociągnąć za sobą smutne dla mnie skutki, gdybym się natknął w ciemności na którego z Kelurów. W ciemności nie mogłem oczywiście dojrzeć niczego i musiałem się zdać jedynie na inne zmysły: słuchu, dotyku i... węchu. Co do tego ostatniego — mogłoby się wydać dziwnem, co tu powiedziałem, a jednak istotnie węch nie był w danym razie bez znaczenia ze względu na to, że Kelurowie, którzy nie mają zwyczaju nosić bielizny, a ubranie zmieniają najwyżej dwa razy do roku, z początkiem lata, a potem na zimę, cuchną, jak gnojówka. powiedziałem — zmieniają dwa razy rocznie, ale nie jest to zasadą ogólną, gdyż wielu z nich nosi ubranie latami całemi, bez względu na porę roku, a mydło dla Kurda jest takim zbytkiem, jak naprzykład dla naszego budnika kolejowego ostryga, — można zatem wyobrazić sobie smród, jaki bije z daleka od takiego gatunku ludzi...
Dostawszy się szczęśliwie na upatrzone miejsce, usłyszałem głęboki, miarowy oddech śpiącego człowieka. Nie mógł to być w mojem mniemaniu nikt inny, jak tylko Szir Samurek w swojej własnej, dostojnej osobie. Wnioskowałem to stąd, że dygnitarz ów, jako zamożniejszy, posiadał lepsze od innych i świeższe ubranie, nie cuchnął przeto, jak jego podwładni. Posunąłem się na brzuchu aż do legowiska, macając przed sobą, i przekonałem się, że był sam... Sprzyjał mi więc kismet, mimo, że tak niedawno naigrawałem się z niego.
Nie było oczywiście zbyt dużo czasu do namysłu... Jako wytrawny „mistrz" w obezwładnianiu przeciwników, wykonałem w mig swoją sztukę. Silny chwyt za krtań, dwa uderzenia w skronie... i sprawa była skończona. Wziąłem omdlałego zbója na barki, powstałem — i marsz z powrotem! Nie troszczyłem się już o to, aby mię nie usłyszano, bo trudno mi było teraz zachować taką, jak uprzednio, ostrożność, dźwigając pod górę wśród ciemności tęgiego drągala. Wywiązałem się jednak z zadania szczęśliwie, aczkolwiek pot kroplami spływał mi po twarzy.
— Czy toty, sidi? — zapytał Halef, gdy nareszcie dotarłem do naszej kryjówki.
— Ja!
— I udało się?
— Znakomicie! Dźwigam na sobie Szir Samureka.
— Naprawdę? Effendi, to znowu mistrzowska sztuka, której nawet ja nie potrafiłbym dokonać.
— Och, tak! Przydźwigać pod górę i pociemku takiego drągala to nielada fatyga. Spociłem się cały.
— Dźwigać to jeszcze nic nadzwyczajnego, ale wykraść wodza z pośród wojowników to mi sztuka! Co my z nim teraz zrobimy?
— Zwiążemy go i zakneblujemy gębę, a następnie pójdę do obozu jeszcze raz po nasze konie. Wy zaś podczas mojej nieobecności musicie go dobrze pilnować, i gdyby usiłował krzyczeć, to zaraz zagroźcie mu nożem.
— Daj mi nóż, effendi — prosił Akwil; — już ja się o to postaram, żeby ten pies nie otworzył pyska; za to, że wrzucił nas, jak sztuki mięsa, niedźwiedziom na pożarcie, odpłacę mu się tysiąckrotnie, choćbym miał żyć tylko dwa dni!
— Nóż mnie samemu jest potrzebny — odrzekłem. — A zresztą Halef Omar postąpi tak, jak będą tego wymagały okoliczności. Wam obecnie nic do szejka, i gdybyście próbowali mścić się na nim, ukarałbym was bardzo surowo. Pamiętajcie, że to mój wyłącznie jeniec... i obym nie potrzebował żałować, żem was wydarł z pazurów niedźwiedzich!
Musiałem użyć tak surowych słów, ażeby odebrać Bebbejom chęć wykonania zemsty na szejku, — postanowiłem bowiem oszczędzić go, ażeby po rozstaniu się ze mną mógł rzec swoim współziomkom, jak tylu innych już oświadczyło: „On jest chrześcijaninem i dlatego serce jego pełne jest dobroci."
To też Halef po moich słowach, zwróconych ku Bebbejom, odgadując moją intencyę, rzekł z zadowoleniem:
— Możesz być spokojny, effendi. Twój Halef postara się o to, aby stało się wszystko wedle twej woli. Ktoby choć palcem ruszył przeciw szejkowi, poczuje natychmiast ostrze mego noża we własnej piersi!
Po takiem zapewnieniu Halefa mogłem pod jego opieką zostawić mego jeńca już bez obawy, aby mu się cośkolwiek podczas mej nieobecności nie stało, i oddaliłem się bezzwłocznie w kierunku miejsca obozu Kelurów, gdzie powinien był znajdować się mój Rih.
Byłbym się założył, że Rih, zobaczywszy mię wczorajszego popołudnia w pobliżu obozowiska, nie dał się wyprowadzić z miejsca, skąd mię spostrzegł, więc cichutko na czworakach poczołgałem się w tę stronę. Nikt mię tu spostrzec nie mógł, gdyż nie pozwalały na to ciemności, a zresztą Kelurowie najspokojniej spali.
Zbliżywszy się ku owemu miejscu, usłyszałem chrapnięcie nozdrzami, co mię upewniło, że Rih zwietrzył mię zdaleka. Inny koń w takich okolicznościach rżałby zapewne i parskał niecierpliwie, — mój jednak ulubieniec zachował się tak spokojnie, jak gdyby był obdarzony ludzkim rozumem.
Niebawem znalazłem się tuż przy nim i uczułem pod dłońmi, że trawa była tu spasiona, a grunt mocno stratowany, z czego przyszedł mi na myśl wniosek, że chciano go stąd zabrać, lecz bronił się uparcie.
Wałach Halefa leżał tuż obok. Pogłaskałem mego czworonożnego druha, on zaś, jakby w odpowiedzi, począł lizać mi ręce, chrapiąc przytem nozdrzami, ale tak cicho, że tylko ja byłem w stanie dosłyszeć. Dziwiło mię bardzo, że pozostawiono go bez dozorującego wartownika. Widocznie Kelurowie nie spodziewali się, aby ktoś obcy wtargnął z tej strony do obozu, i ustawili warty nieco dalej, w dole, u wejścia na polanę.
Wyciągnąłem z ziemi palik, do którego Rih był uwiązany, poczem dałem znak koniowi, by wstał. Rih zrozumiał. Nie potrzebując go prowadzić, gdyż przyzwyczajony był chodzić za mną, jak pies, ująłem natomiast za uzdę wałacha Halefa i wyszedłem z końmi z niebezpiecznego bądź co bądź miejsca. Ze względu na zarośla nie było to łatwo, ale się jakoś udało, tembardziej, że konie widzą w nocy lepiej, niż człowiek. Obydwa wierzchowce wspinały się po pochyłościach z zadziwiającą zręcznością, wymijając pnie i krzaki. W zwykłych warunkach na przebycie tej krótkiej przestrzeni, jaka dzieliła obóz od naszej kryjówki, potrzeba było najwyżej kilkanaście minut, wobec jednak ciemności przemykałem się z końmi całą godzinę.
— Hamdulillah! — zdziwił się Halef. — Powracasz szczęśliwie, i zdaje mi się, nie sam... Prowadzisz konie?
— Tak... nasze konie!
— Allah akbar! Bóg jest wielki! ale mój zachwyt dla ciebie jeszcze większy. Czy nie złamał który nogi lub nie skaleczył się w wędrówce po tak dzikich manowcach?
— Nie, oba zdrowe, tylko stęsknione do swych panów.
— To cud prawdziwy! O, podziw mój dla ciebie, effendi, rośnie naprawdę aż pod obłoki, i życzyłbym sobie, aby moja mała i niepokaźna postać osiągnęła choć milionową część tej wysokości. Mam też nieprzepartą ochotę ucałować Riha, a i mój stary tejs[212] wart, aby go popieścić, Powrót naszych ukochanych zwierząt napawa mię taką radością, jakby moja najukochańsza Hanneh, najwonniejsza pod słońcem różyczka, przyszła pozdrowić mię tutaj.
To mówiąc, przystąpił do koni i począł je obsypywać pieszczotami.
— Jakże-tu? — zapytałem, — wszystko w porządku?
— W jak najlepszym.
— Rozmawialiście z jeńcem?
— Tylko parę słów, bo zabroniłem tego Bebbejom surowo. Odzyskawszy przytomność, zachowywał się przez jakiś czas spokojnie, wnet jednak począł się tak miotać, że byłem zmuszony błysnąć mu nożem przed oczyma. Powiedziałem mu przy tej sposobności, że jeśli nie będzie leżał tak spokojnie, jak barania
pieczeń w pilawie[213] z pieprzem i rodzynkami, to dusza jego natychmiast powędruje na tamten świat. I słowa te poskutkowały.
— Czy wie, w czyich znajduje się rękach?
— Nie powiedziałem mu tego, ale przypuszczam, że się domyśla.
— A Bebbejowie? Jakże się oni zachowywali?
— Żaden z nich nie wyrzekł ani słowa. Leżeli tak — cicho, jakby ich wcale tu nie było.
Rozmawialiśmy z Halefem oczywiście pocichu. Potem jednak ozwałem się głośno:
— Zostaw konie na trawie, niech się pasą, my zaś na zmianę musimy się trochę przespać; jeden z nas będzie czuwał: najpierw ty, potem ja.
Położyłem się obok Bebbejów i szepnąłem im do ucha, żeby spali spokojnie, nie rozmawiając ze sobą.
Szir Samurek ani się domyślał, że są żywi i znajdują się tutaj; w ciemnościach nie widział ich dotąd, ani też nie słyszał ich głosów, bo mój nakaz milczenia zachowali ściśle. Postanowiłem utrzymać go w tej nieświadomości do rana.
Będąc bardzo zmęczonym, położyłem się spać pierwszy, a Halef czuwał i zbudził mię dopiero w godzinę po północy. Bebbejowie również usnęli i poczęli chrapać tak głośno, jakby tu chodziło o konkurs w chrapaniu. Oddechu szejka natomiast nie było słychać wcale, z czego wnosiłem, że nie śpi. Ciekawy byłem, o czem mógł myśleć w tej chwili? Może rozpamiętywał swe słowa lekceważące, jakie wyrzekł o mnie i o Halefie. Przed paroma jeszcze godzinami był tak pewny siebie, a oto leży teraz związany, jak baran, i oddany na łaskę lub niełaskę „psa chrześcijańskiego", z którego tak niedawno drwił, obiecując mu zagładę.
Pod wrażeniem doby przebytej począłem rozpamiętywać, ile to już się przeżyło chwil podobnych w ciągu długiej tułaczki po krajach obcych! ile nocy spędziło się na czuwaniu wśród niebezpieczeństw, czy to w preryach Ameryki, czy w dżunglach indyjskich lub bagnistych okolicach nad górnym Nilem! A żaden z tych dni, żadna z nocy nie były podobne do drugich, i jedyną pomiędzy niemi wspólność stanowiła wiążącacały łańcuch zdarzeń wśród rozmaitych okoiczności pewna zasadnicza nuta, z niewielkiemi różnicami w tonacyi, ale zawsze ta sama — to uczucie, że się jest blizko Boga, który stanowi najwyższą potęgę wszechświata, a zawsze jaśnieje najpiękniejszą ku nam miłością i w nieprzebranej dobroci swojej prowadzi człowieka po wszystkich drogach ziemskich! Jakże znikomym wobec Niego prochem jest człowiek, któremu On jednak daje swą łaskę i w chwilach niebezpieczeństw okazuje mu swą ojcowską opiekę!
A jednak człowiek, robak ów marny, śmie nieraz wątpić w istnienie tego Ojca ludzkości, rozsądza jego zarządzenia, usiłuje obalić Jego świątynie i ołtarze, a siebie wynieść ponad wszystko, — analizuje materyę, rozkładając ją na molekuły i atomy, i usiłuje stworzyć dla siebie nowe światy, by przekonać się w końcu, że jest marnym konstruktorem i że usiłowania jego rozwiewają się w nicość.
A iluż to jest na ziemi podobnie nieszczęśliwych zarozumialców i głupców, pragnących zdystansować Stwórcę swojego... Liczą się oni na miliony!
Inaczej od nich czuje się człowiek wiary, żyjący miłością Boga! Niech szaleją wokoło niego burze, niech biją pioruny, niech góry się walą — on patrzy przed siebie spokojnie i z niezachwianą odwagą, wiedząc, że bez woli Bożej i włos z głowy mu nie spadnie! Pod obcem niebem, wśród dzikiej puszczy, wobec groźnych nieprzyjaciół, budzą się w nim myśli, sięgające ponad gwiazdy, a wszędzie widzi on tę odwieczną jasność, od której spływa mu w duszę otucha i pewność, że ustanowione przed wiekami prawa są dobre i niezachwiane. Rozpatrując się wśród wszechświata, człowiek wierzący przekonywa się, że dusza ludzka nie składa się z atomów, które, zdaniem przeczących odwiecznej prawdzie mędrców, rozpływają się w nicości, skoro tylko przebrzmią dzwony pogrzebowe. Nie! ona dąży ku swemu Stwórcy, by znaleźć w Nim wieczną szczęśliwość!
Takie myśli snuły się w ciszy nocnej po mojej głowie. Z doliny szedł chłodny powiew i od czasu do czasu muskał mię po twarzy, jak watwata[214], który przed chwilą przeleciał mi nad głową. Stąd i zowąd dochodziły mię lekkie szmery wśród gałęzi, poruszanych przez żerującego a nienasyconego zingaba[215]; tu i ówdzie kwiliły w trawach zurzury[216]; a w oddali ponad kaplicą dał się słyszeć tępy głos bujkusza[217]. Wszędzie gonitwa za zdobyczą, za żerem! Tak dzień, jak i noc, nie są wolne od rabunku i krwi rozlewu — nietylko wśród dzikich zwierząt, ale i wśród ludzi!
W obozie Kelurów interesowano się zapewne tem, co się dzieje w muzallah. Myśli tych barbarzyńców — rzecz prosta — nie biegły tam ze współczucia dla nieszczęśliwych, lecz odwrotnie, rozkoszowały się nadzieją zobaczenia krwi, rozlanej na gruzach dawnej świątyni. Czy jednak można było tych półdzikich ludzi uważać jedynie za rabusiów i zbójów? Czyżby naprawdę wśród tych istot ludzkich nie było współczucia i litości? Wierzyłem, że tak nie jest. Nie wątpiłem, że, oświeciwszy ich w prawdziwej wierze, znalazłoby się na dnie ich dusz te pierwiastki szlachetne.
Rozmyślając na ten temat, posłyszałem nagle, że w pobliżu mnie zatrzeszczały suche patyki, i coś, jakby ciężki jakiś przedmiot, posunęło się wśród trawy. Wyciągnąłem rękę w kierunku, gdzie leżał Szir Samurek, i chwyciłem... próżnię. Gdzie szejk? czyżby próbował umknąć? Szukałem go dalej na ziemi i przytrzymałem o kilka kroków od nas. Najwidoczniej, pomimo skrępowania, łudził się nadzieją ucieczki, a gdym położył na nim swą rękę, począł wierzgać wyciągniętemi nogami, aż zmuszony byłem zagrozić mu pocichu, nie chcąc budzić śpiących, że go uspokoję nożem w razie jakiegokolwiek oporu. Groźba poskutkowała: jeniec zrozumiał, że pewniej będzie leżeć spokojnie, niż usiłować poruszeń, oczywiście bez dobrego skutku. Przeciągnąłem go na poprzednie miejsce i, ulokowawszy się tuż obok, aby go mieć ciągle pod ręką, przesiedziałem do świtu.
Gdy pierzaste zwiastuny dnia, pobudziwszy się w lesie, rozpoczęły poranne swe pieśni, Halef i obaj Bebbejowie zerwali się również ze snu.
Zaledwo Halef przetarł oczy, zapytał mię pocichu:
— Mógłbym już teraz mówić, czy też jeszcze należy milczeć?
— Lepiej, abyś milczał — odrzekłem, — bo zresztą nie masz nic ważnego do powiedzenia, a o wiele korzystniej dla nas będzie, jeżeli zwrócimy całą uwagę na szejka. Obrócę go tak, aby na razie przynajmniej nie spostrzegł Bebbejów.
Przyciągnąwszy Szir Samureka nieco dalej, dobyłem noża i, przykładając ostrze do jego piersi, rzekłem:
— Do tej chwili miałeś zamknięte kneblem usta, ale ja ci je odetknę, abyś mógł snadniej oddychać. Pozwalam ci również mówić ze mną, ale tak pocichu, abym ja jeden mógł tylko słyszeć. Gdybyś zbytnio podniósł głos lub zawołał o pomoc, wówczas krzyk ten byłby ostatni w twojem życiu, bo w tej samej chwili koniec noża zanurzy się w twem sercu.
Szejk po odjęciu mu knebla odetchnął kilka razy głęboko, poczem rzekł cicho i z pewną trudnością:
— Suker chodeh! Bogu dzięki! Omal nie zdrętwiałem na drewno! Powiedz mi, gdzie się znajduję?
— Przekonasz się wkrótce sam na własne oczy.
— Może przynajmniej objaśniłbyś mię, kto jesteś?
— I tego ci nie powiem. W krótkim czasie domyślisz się sam, w czyje się ręce dostałeś.
— Już teraz mam wrażenie, że jesteś dyabłem, bo oto, pozbawiony w nagły sposób życia, ocknąłem się ze śmierci i widzę, że jestem skrępowany i że znajduję się w nieznanem mi zupełnie miejscu, zamiast w zbrojnym swym obozie. Człowiek uczynić tego nie mógł, tylko szejtan.
— Za pozwoleniem... i szejtan nie uczynił tego, gdyż w takim wypadku obudziłbyś się był nie tutaj, lecz w piekle. Zresztą rozejrzyj się. Ułożyłem ci głowę wysoko i tak, abyś wnet spostrzegł, gdzie się znajdujesz. Tylko pamiętaj, nie lekceważ sobie mego ostrzeżenia: jeden głośniejszy twój wykrzyknik będzie ci wyrokiem śmierci. Zaznaczam tu znowu, że jest życzeniem mojem, abyś wogóle milczał.
Szejk począł się rozglądać naokoło.
Niebo na wschodzie rozjaśniać się zaczęło, i niebawem szczyty gór zarysowały się na widnokręgu. Dolina tylko spowita była jeszcze w półmroku i mgle. Wilgotne opary, których źródłem był płynący jej środkiem potok, pokrywały obozowisko Kelurów na całej przestrzeni nieprzeniknionym całunem. Z miejsca jednak kryjówki naszej w rozjaśniającym się świcie wszystkie szczegóły w okolicy stawały się coraz wyraźniejszymi.
Szir Samurek, rozpatrując się naokół, zatrzymał wzrok na ruinach muzallah, i oczy rozwarły mu się najwyższem zdumieniem, a wkrótce zauważyłem w zdziwionej twarzy jego wyraz niewypowiedzianego lęku.
Widocznie spostrzegł w wchodowym otworze kaplicy olbrzymiego niedźwiedzia, trzymającego w łapach ogromny krzyż...
W obawie, aby teraz przerażony szejk nie wydał z siebie głośniejszego okrzyku, ostrzegłem go ponownie, grożąc nożem. Napełniło go to jeszcze większą trwogą, i patrzył na zjawisko w jakiemś osłupieniu. W tej chwili wstrząsnąłem jego ramieniem i wyszeptałem mu na ucho jego własne tak niedawno wypowiedziane do Bebbejów słowa:
— „Gdyby u wejścia do kaplicy stanął z krzyżem w łapach ów niedźwiedź zaklęty, uwierzyłbym wówczas, że jakiś tam Kara Ben Nemzi, przyjaciel wasz, a właściwie pies chrześcijański, mocen jest wyratować was od śmierci. Zdaje mi się, iż skory byłbyś uwierzyć i w to, że się tak stać może...“
Szejk zbladł i przymknął powieki, a twarz przeciągnęła mu się, jak u trupa; oddychał przytem ciężko i jęczał stłumionym głosem, jak człowiek mocno cierpiący. Ja zaś milczałem czas jakiś, aby powtórzone mu jego własne słowa tem głębsze wywarły na nim wrażenie, Po chwili milczenia zwrócił twarz ku mnie, otworzył przerażone oczy i rzekł:
— A może to ty jesteś owym chrześcijaninem?
— Tak, ja nim jestem.
— Kara Ben Nemzi Effendi?
— Tak.
— Allah! Allah! Allah! — westchnął i umilkł, a po dłuższej chwili zapytał znowu:
— Niedźwiedź się nie porusza... może nieżywy?
— Tak, nieżywy.
— Padł sam, czy też go zabito?
— Został zakłuty.
— Przez kogo?
— Ja go zabiłem.
— Maszallah! Ale przedtem bestye rozszarpały Bebbejów?
— Nie.
Wstrząsnął się cały na tę wiadomość i zapytał z trwogą w głosie:
— A więc żyją?
— Żyją.
— I nic im się nie stało?
— Ani włos nie spadł im z głowy.
— Nie wierzę... bo zresztą niktby w to nie uwierzył... Kłamiesz... kłamiesz!...
— Przeciwnie, mówię prawdę, i będziesz miał możność przekonania się, że nigdy nie kłamię.
— Owszem, daj mi dowód! Uwierzę w ich ocalenie, gdy ich ujrzę na własne oczy.
— A więc obejrzyj się poza siebie.
I obróciłem go na drugi bok tak, aby mógł zobaczyć Akwila i jego syna.
Na widok Bebbejów odmalowało się w jego oczach jeszcze większe przerażenie, niż przed chwilą wobec zjawiska w drzwiach kaplicy. Zawył głucho i zamknął powieki, przyczem blizna na twarzy zaszła mu krwią, a żyły na czole nabrzmiały, jak postronki. Po chwili wyraz twarzy zmienił się i stał się strasznym, jakby w chwili konania, i szejk, charcząc, ledwie wykrztusił sinemi usty:
— Bebbejowie żywi!... uratował ich chrześcijanin... W muzallah niedźwiedź trzyma zelib[218] w łapach... Rozumiem...
Po tych słowach umilkł i leżał już nieruchomo, jak trup. Nie dałem mu jednak spokoju, powtarzając znowu z naciskiem jego własne słowa:
— „Na Allaha i na duszę własną przysięgam, że jeżeli się okaże, iż chrześcijanin ów byłby zdolny uczynić coś podobnego, porzucę islam, a uwierzę w ukrzyżowanego Boga, który miał umrzeć męczeńską śmiercią dla odkupienia ludzkich grzechów i zbawienia tych, co na potępienie zasłużyli“...
Na te słowa Szir Samurek wyprężył się, o ile mu na to dozwalały powrozy, a spojrzawszy na mnie nabiegłemi krwią oczami, w których dotychczas jeszcze widać było przerażenie, rzekł:
— Powtórzyłeś mi przed chwilą moje własne słowa i teraz znowu czynisz to samo. Jeżeli więc nie jesteś szatanem, to widocznie Allah dał ci łaskę wszechwiedzy, ażebyś mógł odgadnąć myśli moje, jakoteż udaremnić moje usiłowania i zamiary. Ty więc wyniosłeś mię z obozu z pośród kilkunastu mych wojowników, ty zabiłeś niedźwiedzia, ty wreszcie uwolniłeś Bebbejów, no, i nie dziwiłbym się, gdybyś również uprowadził z obozu zabrane ci konie.
— Rozumie się, żem uprowadził! — odparłem z uśmiechem i obróciłem go znowu na drugą stronę. — Patrz na prawo...
Popatrzył, a krew nową falą napłynęła mu do twarzy.
— Dachel Allah! Na miłość Allaha! Więc i to potrafiłeś uczynić! Jeśli mię Allah w tej chwili nie wesprze, postradam zmysły.
— Pragnę i ja, aby ci Allah dopomógł, bo właśnie teraz musisz zebrać całą siłę swej woli i rozumu, jeżeli nie chcesz zginąć marnie razem ze swoimi wojownikami.
— Nie rozumiem...
— Ludzie twoi spostrzegą niebawem niedźwiedzia, a zauważywszy, że ciebie niema w obozie, potracą głowy i w popłochu nie będą wiedzieli, co począć. Wówczas mój baruda es sir[219] nie spocznie tak długo, aż z całej twej bandy ani jeden drab nie pozostanie przy życiu.
Tu gadatliwy Halef nie mógł już dłużej wytrzymać i dodał do mojej groźby:
— A i ja pomogę effendiemu podziurawić twych Kelurów kulami tak, że ciała ich będą, jak garabil[220] do przecierania migdałów. Okradliście nas, a następnie szydząc, groziliście wrzuceniem nas między niedźwiedzie, oczywiście, gdybyśmy się w wasze ręce dostali. Nie udałoby się to wam jednak nawet wówczas, gdybyście tysiąc ludzi postawili na warcie. Teraz zginą wszyscy twoi, a przedewszystkiem zginiesz ty sam, jeżeli stracisz resztę rozumu, który, jak to słusznie zauważył effendi, tak ci jest potrzebny w tej chwili, jak nigdy jeszcze w życiu.
— A coś ty za jeden? może Hadżi Halef Omar, towarzysz effendiego? — spytał szejk.
W odpowiedzi na to Halef położył rękę na piersi i odrzekł wyniośle:
— Nie nazywaj mię tak krótko. Godność moja jest o wiele dłuższa, aniżeli ci się wydaje. Wszyscy bowiem, którzy mię znają i którzy tylko o mnie słyszeli, wiedzą, że nazywam się Hadżi Halef Omar Ben Hadżi Abul Abbas Ibn Hadżi Dawud al Gossarah! Zapamiętaj to sobie raz na zawsze, albo przynajmniej aż do chwili, gdy kula mego karabinu zaniesie cię w najciaśniejszy kąt piekła.
Szeik przyjął te słowa bez zbytniego dla nich respektu, gdyż, jako mieszkaniec Wschodu, był przyzwyczajony do wyszukanych słów i przesady w groźbach. Nie odpowiadając więc Halefowi, zwrócił się do mnie z oświadczeniem:
— Wiem już, co mam uczynić i jak sobie postąpić. Pytam cię tylko, emirze, czy wiadomo ci, co zawinili przeciw tobie obaj Bebbejowie?
— Owszem, wiem o wszystkiem.
— Wiesz zatem, że w zrabowaniu ci koni zawinił Akwil?
— Wiem.
— I że Sali zamierzał odebrać ci życie?
— Również wiem o tem.
— A pomimo to walczyłeś z niedźwiedziem, by tych łotrów oswobodzić?
— Walczyłem z obowiązku, gdyż jestem chrześcijaninem.
— I co zamierzasz uczynić z nimi? Wrogami staliście się sobie wzajem i zawieszone jest nad wami prawo zemsty krwi. Czyżbyś uwolnił ich od straszliwej śmierci po to, by zgładzić ich kulami twego karabinu?
— Nie! Jako chrześcijanin, hołduję tyko zasadzie przebaczania, ale nie zemsty. Darowałem im wolność, i mogą sobie iść, dokąd im się spodoba, oczywiście wówczas, gdy zmuszę cię do oddania im zwierząt ich i broni.
— Czyżbyś to mówił seryo? — zapytał zdziwiony, a twarz jego omal nie wykrzywiła się w znak zapytania.
— Najzupełniej poważnie.
— Wobec tego muszę przyznać, że jestem świadkiem wielkiego, niepojętego cudu! Prawdą więc jest to wszystko, co mi opowiadano o tobie: nieprzyjaciołom swoim i wrogom śmiertelnym wyświadczasz łaski, będąc wyznawcą Ukrzyżowanego. Czy wiesz jednak, że między wami a mną zawisła również zemsta krwi?
— Powiedziałem ci już, że nigdy zemstą się nie powoduję.
— Ba, ale przecie ja jestem w twej mocy, ja, który nosiłem się z zamiarem zamordowania was. Cóżeś o mnie postanowił?
— Jeżeli postąpisz wedle mojej woli, zwrócę ci wolność i będę cię uważał, jako swego przyjaciela.
— Czy mogę wiedzieć, czego wymagasz odemnie?
— Przedewszystkiem musisz oddać Bebbejom ich konie i broń, następnie wypuścisz na wolność jeńców z Khoi, oddawszy im wszystko, co jest ich własnością, a wreszcie oddasz dziesięć tysięcy piastrów, które zabrałeś od Akwila, a które są własnością oberżysty z Khoi.
— No, a dla siebie czego żądasz? Co ci przyjdzie z tego, że jesteś tak wspaniałomyślny dla tych ludzi?
— O, przyjdzie mi z tego bardzo wiele! Świadomość, że postąpiłem w myśl przykazań mojej wiary, jest dla mnie stokroć większą nagrodą, niż to wszystko, cobym mógł żądać od ciebie. Iza Ben Maryam, Ukrzyżowany, nakazał: „Kochajcie swoich nieprzyjaciół, błogosławcie tych, którzy was przeklinają, i czyńcie dobrze tym, którzy was nienawidzą, a będziecie godnemi dziećmi Ojca, mieszkającego w niebiosach!" Owóż ja mocno pragnę należeć do liczby owych dzieci, i myśl, że najdobrotliwszy Ojciec niebieski jest dziś zadowolony ze mnie, czyni mię szczęśliwszym, niżbym się czuł, posiadając bogactwa całej ziemi.
Szir Samurek, słuchając słów moich, namyślał się nad czemś i przygryzał wargi prawie do krwi. Najwidoczniej nurtowało mu w duszy jakieś ważne postanowienie.
— Effendi — ozwał się wreszcie, — zwyciężyłeś mię dwukrotnie: przedewszystkiem swoją chytrością i zuchwalstwem, a następnie słowami, które trafiły mi do serca. Mimo to, nie powiem ci jeszcze, co postanowiłem, a tylko pozwól, że doświadczę cię teraz, zanosząc do ciebie prośbę: uwolnij mi ręce, emirze, abym je mógł złożyć do modlitwy!
Czy był to podstęp z jego strony? Jedno spojrzenie w twarz jego wystarczało, bym się przekonał, że był szczery i nie żywił względem mnie zbrodniczych zamiarów. Rozciąłem mu więzy, mówiąc przytem:
— Przekonaj się, jak zwykł postępować w takich wypadkach chrześcijanin, podczas, gdy wyznawca proroka wyśmiałby cię i wydrwił. Rozwiążę ci całkowicie nietylko ręce, ale i nogi, i daję ci wolność zupełną. Będziesz mógł pójść, dokąd ci się spodoba, oczywiście, jeżeli godność twoja i honor pozwolą ci na to, byś poszedł sobie, nie spełniwszy mych żądań, a więc oszukał podstępnie człowieka, który obdarzył cię wiarą i zaufaniem. Jeżeli istotnie tkwi w tobie podobna myśl, to również nie wzbraniam ci iść i chełpić się przed swymi, żeś mię oszukał.
W tym wypadku ryzykowałem bardzo wiele. A jednak nie zawiodłem się na tego rodzaju praktyce: skutek mojej wspaniałomyślności nastąpił prędzej nawet, niż go oczekiwałem. Akwil i Sali pokrzykiwali z podziwu, a Halef rozkrzyżował ręce i biadał:
— Sidi, co ty robisz? Bądź posłuszny swej wierze, i owszem; ale tego, to już chyba zawiele!
Szir Samurek po uwolnieniu go z więzów wstał i, wyprostowując członki omdlałe, mówił z radością:
— A więc jestem wolny, zupełnie wolny! Przed chwilą śmierć zaglądała mi w oczy, a teraz oto znowu życie przedemną... Effendi, dokonałeś zwycięstwa w zupełności. Słuchaj i patrz! Wyciągam ramiona: lewe ku Mekce, dokąd każdy muzułmanin modląc się twarz swoją obraca, a prawe ku Bait el Makdis[221], gdzie umarł twój Ukrzyżowany. Nie zwracam się jednak na lewo, lecz na prawo, ażeby Iza Ben Maryam słyszał, co ci przyrzekam. Nie zapomnę nigdy, do samej śmierci nie zapomnę dzisiejszego poranku! nie zapomnę tej chwili, w której poznałem nauczyciela niezgłębionej miłości i miłosierdzia. Nigdy już w mem sercu nie znajdzie miejsca zemsta, a każdy chrześcijanin w moim namiocie będzie gościem tak miłym i serdecznie witanym, jakby był bratem moim lub ojcem. Ażebyście się zaś przekonali naocznie, jak szczerą jest ta przysięga, dam wam w tej chwili dowód.
Podszedł do Bebbejów, ujął ich za ręce i ciągnął dalej:
— Między szczepami naszymi zaprzysiężona była zemsta krwi, którą wywołałeś ty, Akwil, i następnie sam wpadłeś w moje ręce. Rzuciłem was niedźwiedziom na pożarcie, i Mahomet nie mógł was wybawić. Ale oto Bóg miłosierdzia i łaski zmiłował się nad wami, uwalniając was przez ręce tego chrześcijanina, który właściwie i was powinien był nienawidzieć. Czyżby tedy chrześcijanin miał zawstydzić muzułmanina? O, nie! Doznawszy tyle łaski i dobroci z jego ręki, nie mamy prawa w jego obliczu myśleć więcej o zemście. Przebaczmy sobie wzajemnie i pogódźmy się na zawsze.
Od tej chwili niech będzie między Bebbejami a Kelurami przyjaźń, nie zemsta. Wszystko, co napełniało nas żalem wzajemnym do siebie, niech idzie w zapomnienie.
Starzy niech się kochają, jak bracia, młodzi, jak ich dzieci. Czy zgadzacie się na to, ty, Akwilu, i ty, Sali?
Trzymał ich ręce w serdecznym uścisku i mówił tak szczerze, że obaj dotychczasowi jego wrogowie oprzeć się słowom jego nie mogli. Pierwszy przemówił Akwil:
— Czuliśmy w swem ciele pazury niedźwiedzie, a zimny oddech śmierci owiewał nam twarze. W takiej strasznej chwili poznaliśmy, że zemsta jest siostrą ohydnej nienawiści, więc radzi zwracamy się ku jasnym promieniom miłości, i niech się stanie, jak powiedziałeś. Niech przyjaźń i miłość między twoim szczepem a naszym zakwitnie na nowo i niech wasi wrogowie będą zarazem wrogami naszymi, a przyjaciele naszyni i waszymi przyjaciółmi. Ale największymi przyjaciółmi dla obu szczepów niech będą Hadżi Kara Ben Nemzi i Hadżi Halef Omar, który dłuższem jeszcze szczyci się nazwiskiem, ale...
W tej chwili Halef poskoczył ku niemu, a ująwszy go za ręce, krzyknął:
— Nazwisko moje jest długie, zbyt długie, abyście je mogli spamiętać i bez zająknienia wygłosić, bo liczba moich ojców, dziadów, pradziadów i prapradziadów sięga aż do owych czasów, kiedy po ziemi chadzał pierwszy człowiek. To też z powodu tych trudności przyjaciele moi mogą mię nazywać krótko: Hadżi Halef; a że wy właśnie jesteście nimi w tej chwili, pozwalam wam opuścić imiona przesławnych moich przodków. I bez tego Allah widzi szczery nasz związek, który sobie obecnie wzajem ślubujemy. Pójdź, sidi, uczcić wraz z nami tę uroczystość, która zaczęła się od miodu, a nie powinna się skończyć, chociażby wyginęły w dziupłach drzew wszystkie pszczoły i wszystkie niedźwiedzie na świecie!
Musiałem oczywiście usłuchać jego miodowego wezwania i, gdy wyraziłem w krótkich słowach swą radość z takiego obrotu sprawy, usłyszeliśmy od strony obozu pełne trwogi okrzyki. Przyczyną popłochu wśród Kelurów był niedźwiedź z krzyżem w łapach, stojący w wejściu do muzallah, oraz nieobecność szejka. Jedno i drugie spostrzegli oni dopiero teraz, gdy rozwiały się mgły nocne, pokrywające swymi muślinami całą dolinę. Popłoch ten łatwy był do wytłumaczenia, gdyż ubiegłego wieczoru wszyscy prawie wojownicy Szir Samureka słyszeli szydercze odgrażanie się jego i sami nawet śmieli się z jego dowcipów.
— Moja nieobecność z obozie jest przyczyną ich trwogi — rzekł Szir Samurek. — Szukają mię niezawodnie i przedrą się zapewnie aż tutaj. Chciałbym zapobiedz temu, aby w nieświadomości o zawarciu naszej przyjaźni — niespekwapili się strzelać do was. Pozwól mi więc effendi, zejść do nich i opowiedzieć im o wszystkiem, co zaszło. Czy możesz mi aż tyle zaufać? Przyjaźń hasza trwa zaledwo od paru minut, i nie miałem, czasu okazać ci czemkolwiek, że nie żywię względem ciebie żadnych ukrytych myśli; dlatego, choć stawiam ci tę propozycyę, jednak uczynię tak, jak będziesz uważał za stosowne.
— Zbyteczne mi są jakiekolwiek z twej strony dowody, gdyż wierzę ci w zupełności — odrzekłem na szczere jego słowa. — Sądzę zresztą, że nie zdziwi cię i to, iż po daleko idącem zaufaniu, które ci przed chwilą okazałem, nie obrażę cię choćby nawet cieniem podejrzenia, co zresztą zniszczyłoby nasz związek w samym zarodku. Idź więc i powiedz swoim wojownikom, co zaszło, a my zaczekamy tu na ciebie.
— Jest to nowy dowód twojej szlachetności — odparł, ściskając mi ręce, — i naprawdę wczoraj jeszcze, gdyby mi to kto przepowiedział, nie byłbym uwierzył.
Otóż słuchaj, pójdę na dolinę i wrócę prędzej, niż się spodziewasz, a wrócę, by cię przekonać, że nie posiadam dwu języków, z których jeden umie mówić prawdę, a drugi kłamstwo. Oczekujcie mię tutaj za chwilę.
Bebbejowie, pomimo tego, co zaszło przed chwilą, po oddaleniu się szejka uczuli obawę, a Halef ostrzegał mię:
— Sidi, puszczasz się zadaleko! Dlaczego to dziś właśnie jesteś najmniej przezorny, niż kiedykolwiek w życiu?
— Bo nie chcę burzyć tego, co się tak świetnie zbudowało. Przezorności nie zaniedbam i pójdę za nim zdaleka, by go śledzić; ale on nie powinien wiedzieć o tem. Zostańcie tutaj. Na wszelki wypadek nie będziecie długo czekali, bo wrócę prędzej, niż on.
Zszedłem na dół w las. Z obozu dochodziły jeszcze mych uszu krzyki i nawoływania, ale wnet uciszyło się. Szejk, znalazłszy się wśród swych wojowników, począł im opowiadać o wszystkiem, co zaszło. Bez trudności dotarłem aż pod obóz i z ukrycia mogłem dokładnie słyszeć słowa Szir Samureka. Już pierwsze dosłyszane przeze mnie zdania, wygłoszone tonem mówcy wiecowego, przekonały mię, że nie był względem nas obłudny. Zaczekałem jednak aż do końca przemowy, gdy zalecał podwładnym jak największy spokój. Oczywiście, co było do przewidzenia, spotkał się z pewnym oporem ze strony niektórych starszych Kelurów, gdyż ludzie ci, przejęci do szpiku kości chęcią zemsty, nie przeżyli tak okropnej chwili, jak on, i niełatwo ich było namówić do zgody. Mimo to, udało mu się wkrótce przekonać wszystkich.
Wróciwszy na górę do swoich, kilka minut zaledwie czekałem ną Szir Samureka, który z przyjazną miną zbliżył się do nas bez żadnego orszaku.
— Powinieneś być ze mnie zadowolony, effendi — rzekł wesoło. — Moi wojownicy przyjęli wiadomość o uwolnieniu Bebbejów z wielkiem zdziwieniem. Dowiedziawszy się jednak, że ty właśnie uratowałeś im życie i że uprowadziłeś mię, a następnie wróciłeś mi wolność, zapragnęli zobaczyć cię na własne oczy wpośród siebie, i to jako przyjaciela oraz gościa. Przyjmą cię więc i Halefa Omara najżyczliwiej. Aby cię jednak przekonać, że niema w tem żadnego podstępu, przybyłem tu sam i bez żadnej broni; weźcie mię między siebie do środka i idźcie wdół. Moi wojownicy odłożyli strzelby i noże na jedną stronę obozu, a na drugą przenieśli się sami, mógłbyś więc wśród nich sam jeden tylko skorzystać ze swojej czarodziejskiej flinty, gdyby ci się wydało cośkolwiek podejrzanem.
— Zarządzenie to jest ponownem świadectwem twego honoru, dla nas jednak jest ono zbyteczne, gdyż wierzymy, że nie zamyślasz podejść nas podstępnie. Zgadzasz się więc na spełnienie warunków, które ci poprzednio wyjawiłem?
— Tak, ale mam jedną prośbę do ciebie.
— Radbym wiedzieć...
— Gdybyś mi podarował skórę niedźwiedzia, byłaby to nietylko dla mnie, ale dla całego naszego szczepu drogocenna pamiątka po sławnym Kara Ben Nemzim...
— Darowuję ci chętnie skórę niedźwiedzicy, ale futra z trzech młodych niedźwiadków należą do Halefa Omara; zabierze on je sobie do Heddinów również na pamiątkę.
— Co mówisz? niedźwiedzica miała więc aż troje młodych?
— I to nie byle jakich.
— No, to jesteście prawdziwymi bohaterami, gdyż uśmiercić aż cztery bestye bez strzału, bo go nie słyszano w obozie, to istotnie żaden myśliwy takiej sztuki dokonać nie potrafi...
— Dowiesz się potem, jak to było. Mój kochany mały Hadżi Halef Omar jest nielada mistrzem w opowiadaniu, i dowiecie się wszyscy Od niego całej historyi od dnia przybycia naszego do Khoi aż do chwili obecnej.
Tych kilka życzliwych słów uradowało Halefa niezmiernie, jak niemniej ucieszył się, że będzie miał sposobność popisać się swym talentem krasomówczym.
— O, tak! — odrzekł połechtany mile. — Allah obdarzył mię szczególną zdolnością do wygłaszania mów i ciekawych a zajmujących opowiadań, tak, że kiedy zacznę mówić, milkną nietylko ludzie, ale i konie, a nawet wielbłądy. Opowiem wam, w jaki sposób odnaleźliśmy was, jak mój sidi wyniósł cię na plecach z obozu i wyprowadził potem konie, a przedewszystkiem dowiecie się, z jaką odwagą stanął do pojedynku z „nieśmiertelną" bestyą z muzallah. Nietylko podziw was ogarnie, gdy się dowiecie szczegółów tej szalonej rozprawy, ale uśmiejecie się przytem z różnych zabawnych zajść i wypadków. Szkoda wielka — dodał po chwili, — że zbyt mało zabraliśmy z Khoi daktylów, i to robaczywych w dodatku, że jeść ich nie można bez wstrętu. Mamy jednak nadzieję, że u was znajdą się lepsze. Rih, nasz szlachetny rumak, przywykł do tych owoców, a że obchodziliście się z nim wczoraj wcale nie troskliwie, winniście mu to dziś wynagrodzić.
Mały zuch wykorzystał sposobność, pragnąc połączyć pożyteczne z przyjemnem. Nie bardzo byłem zadowolony, że tak bez ceremonii upomina się o gościnność, — ale szejk przyjął przymówkę Halefa z dobrą miną, obiecując uczynić wszystko, co tylko leży w jego mocy, abyśmy byli radzi z gościny u niego.
I któżby się był spodziewał, że ten zbójca i rabuś, nie uznający żadnego prawa, prócz przemocy i zemsty, zmieni się w tak krótkim czasie nie do poznania! Dziś jeszcze dziwię się, że on, który mego Riha cenił, jak najkosztowniejszy klejnot, ani jednem słowem nie zdradził się z tem, że mu żal wypuścić go z rąk swoich. A nie trwoga przed śmiercią zmieniła go tak radykalnie, lecz moje z nim postępowanie, pełne godności ludzkiej i oparte na miłości bliźniego, która silniejsza jest, niż niebo i ziemia, i która — zdaniem wielkiego apostoła — górę na górę przenosi.
Ująwszy konie nasze za uzdy, zeszliśmy za szejkiem na dół do obozu, gdzie zastaliśmy wszystko tak, jak mówił. Po prawej stronie leżała broń, a z lewej, od stawu, siedzieli Kelurowie. Przywitali mnie i Halefa z wielkiem uwielbieniem, na Bebbejów wcale nie zwracając uwagi. Najserdeczniej powitał nas nezanum i jego towarzysze, którzy zawdzięczali nam w tej chwili swą wolność i odpuszczenie żądanego okupu.
Gościnność Kelurów polegała na tem, że, zwyczajem wszystkich półdzikich ludów, urządzono dla nas wspaniałą ucztę, tem bardziej, że nastręczała ku temu wyborną sposobność zdobycz nasza w muzallah. Kelurowie udali się tam wraz z nami, wszelako nie bez trwogi, choć niebezpieczeństwa żadnego już nie było, a gdyśmy przybyli na miejsce, szeik, wskazując niedźwiedzicę, rzekł do mnie:
— Nie dotknę jej prędzej, effendi, aż się przekonam, że istotnie już nie żyje, i dopóki będzie miała krzyż w łapach... Bo nie wiem naprawdę, co może być dla mnie niebezpieczniejsze: stanąć przed krzyżem chrześcijańskim, czy też dostać się w pazury potwora.
— Jeżeli idzie o to, aby cię uspokoić co do niedźwiedzicy, to ja sam zajmę się nią zaraz — odrzekłem — i przekonam cię, że nie żyje. Ale musisz mi za to dopomóc w ustawieniu innego, okazalszego krzyża na ruinach muzallah.
— Dobrze, uczynię to chętnie. Niektórzy z wojowników moich mają kadadim[222], potrzebne zazwyczaj przy urządzaniu obozu; mianowicie do wyrąbywania żerdzi na namioty, oraz gałęzi na ogniska. Zetniemy potrzebne drzewo i wedle twoich wskazówek sporządzimy krzyż.
Słysząc to, Sali Ben Akwil przecisnął się ku mnie i zapytał:
— Pozwolisz i mnie, effendi, być wam pomocnym przy tej czynności? I owszem. Ale ty przecież jesteś nauczycielem i kaznodzieją islamu, więc być może, że praca około ozdobienia kaplicy chrześcijańskiej godłem wiary, którą wy wszyscy potępiacie, niezgodna będzie z twem powołaniem i przekonaniami.
Obecni przy tej rozmowie wojownicy Szir Samureka byli wszyscy wyznawcami islamu, a jednak Sali odrzekł, tak, aby słowa jego były przez nich słyszane:
— Mówiłeś nam przecie niedawno, że półksiężyc ma kształt zakrzywionego miecza morderczego, a krzyż jest znakiem Boga miłości, który nas za twem pośrednictwem
— wybawił od śmierci. Otóż, jeżeli się ma wybierać między życiem a śmiercią, nie powinno się wątpić i stać chwiejnie w wierze. Czyż zresztą śmierć wszystkich Kelurów nie tkwiła w lufie twego czarodziejskiego karabinu? czyż dalej okazanie temu Bogu wdzięczności za ratunek dowodzi wyparcia się islamu? Jestem wyznawcą proroka i głoszę przyjście Mahdiego, to prawda; ale czyż może to być przeszkodą przyjaznych mych uczuć dla ciebie i przez to samo szacunku dla wiary, którą wyznajesz? Wszak Abraham był najpierw poganinem, a potem wyznawcą jedynego Boga; tak samo i Mahomet był muzułmaninem nie od urodzenia, jak również i wasz Chrystus, zanim ogłosił nową wiarę, był wyznawcą Mojżesza. Stąd wynika, że i Mahdi, którego szukam po świecie, niekoniecznie musi być wyznawcą islamu, i kto wie, czy nie był on dotychczas chrześcijaninem. Możesz nie zgadzać się ze mną na punkcie wiary, ale nie wzbraniaj mi wykonać tego, co nakazuje mi obowiązek wdzięczności.
— Ależ ja wcale nie mam zamiaru sprzeczać się z tobą co do religii, gdyż jestem przekonany, że skoro tylko zajmiesz się gorliwie poszukiwaniem prawdy, to ją znajdziesz. Dotychczas błądziłeś poomacku, ale kto wie, czy dziś-jutro nie zajaśnieje ona nad tobą, jak owa gwiazda, która trzech mędrców do Bait Lam[223] wiodła, i czy wkońcu nie wskaże ci drogi do prawdziwego „Mahdiego", którego głos do dziś jeszcze brzmi przez wszystkie ziemie: „Jam jest prawda i żywot, i nikt beze mnie nie trafi do Ojca, który jest w niebiesiech." Szukaj więc gorliwie tej prawdy, tej drogi, ale nie z uprzedzeniem, nie z zaślepieniem dotychczasowem, a znajdziesz ją niezawodnie.
— Effendi, uczynię wszystko, aby dojść tam, gdzie mi wskazujesz — odrzekł, ściskając mi ręce. — Pozwól teraz, że pomogę ci usunąć na bok potwora, bo nam zagradza jście do środka. —
— Łapy dla mnie i effendiego — zastrzegał się przezorny Halef; — reszta mięsa dla was; tak z niedźwiedzicy, jak i z młodych.
— Tylko wątrobę trzeba koniecznie wyrzucić, bo u tego gatunku niezdatna jest do użytku i można się nią zatruć — dodałem ostrzegawczo.
Usunąwszy trupa niedźwiedzicy z wejścia do muzallah, zdjęliśmy z niej skórę, co przyszło nam niełatwo wskutek jej ostygnięcia i stężenia. Skórę otrzymał odemnie w podarunku szejk, futerka zaś młodych niedźwiedziąt zabrał Halef i natychmiast wziął się do wysmarowania ich od strony wewnętrznej mózgiem, w czem mu dopomogli Kelurowie. Tymczasem Akwil z synem poszli wymyć się z miodu, który do tej pory błyszczał, jak lakier, na ich ciałach i twarzach.
Po upieczeniu niedźwiedzicy rozpoczęła się w obozie uczta, w czasie której utwierdzoną została między Bebbejami i Kelurami, jak również oczywiście między nami i niedawnymi naszymi wrogami obydwu szczepów, przyjaźń na całe wieki. Rozumie się — wiedziałem dobrze, co jest warte takie zaprzysiężenie zgody i przyjaźni; znane są podobne sojusze dyplomatom wszystkich krajów, a zapewne i półdzikim Kurdom.
Łapy niedźwiedzie smakowały mnie i Halefowi przewybornie, innych jednak części niedźwiedzicy nie próbowaliśmy nawet i nie poważyłbym się ich nawet wziąć do ust, chyba pod groźbą śmierci głodowej, gdyż twarde były i żylaste, jak podeszwa. Kelurowie natomiast nie mogli się jej nachwalić i jednogłośnie oświadczyli, że takiego wspaniałego lukmat esz szuret[224] nigdy jeszcze dotychczas nie jedli. Widocznie okoliczność, że było to mięso ze sławnego w okolicy potwora, uważanego dotychczas za ducha kapłana chrześcijańskiego, dodawała im apetytu i napełniała ich niejako dumą.
Po posiłku sporządziliśmy wspólnemi siłami olbrzymi krzyż z twardego drzewa i ustawiliśmy go wśród niemałych trudności na szczycie ruin kaplicy.
Po skończeniu tej roboty zapytał mię Ben Akwil:
— W podróżach moich, effendi, miałem sposobność poznać wiele zwyczajów europejskich i wiem, że w okolicznościach takich, jak właśnie obecna, urządza się uroczyste takdis[225]. Otóż jak myślisz? czy nie możnaby i tu urządzić czegoś podobnego?
Słowa te napełniły mię zdumieniem. Prawdziwą niespodzianką było dla mnie, że muzułmanin, i nawet apostoł islamu, poddaje mi myśl poświęcenia godła wiary chrześcijańskiej. Zgodziłem się oczywiście na to, ale z wielką przezornością, bo należało bądź co bądź mieć na uwadze, by nie obrazić czemkolwiek przy tej sposobności religijnych uczuć Kurdów i nie zaprzepaścić nasienia zgody, które, dziś dopiero rzucone w glebę, tak pięknie odrazu zakiełkowało.
— Dobrze — odrzekłem, — poświęcę krzyż na tę intencyę, ażeby w tych górach, gdzie dotychczas mieszkała nienawiść, stał się on widomym znakiem miłości i pokoju. Czy zgadzacie się na to?
Sto głosów odezwało się potakująco, ja zaś mówiłem dalej:
— Może kto z was zna pieśń, ułożoną przez Fileh el Mafilen? Prosiłbym go, aby mi powiedział słowa początkowe tej pieśni.
W odpowiedzi na to szejk Kelurów począł recytować:
— Gaza, nikma, bugda, tar...[226]. r
— Dosyć; więcej mi nie potrzeba — przerwałem — Te cztery słowa świadczą wymownie, jak ciemne chmury przewalały się ponad górami i dolinami tego kraju w ciągu całych stuleci, aż wreszcie rozdarło je słońce miłości i dobroci i promieniami tych cnót ziemię tę oświeciło. Gdyby który z was miał przy sobie farbę, napisałbym na tym krzyżu inną muwal[227], a napełniałaby ona prawdą i błogosławieństwem każdego, ktoby ją przeczytał, zbłądziwszy w te strony.
— Effendi, ja jestem z zawodu szahbar[228] i mam przy sobie nila[229] — zgłosił się jeden z Kelurów.
Bardzo mię to ucieszyło. Nie mając pod ręką pendzla, sporządziłem go sobie z patyka, a wdrapawszy się na szczyt ruin, przy pomocy dwóch Kelurów, którzy mię podtrzymywali, abym nie spadł, wypisałem owym rozstrzępionym na końcu patykiem na przecznicy krzyża następujące słowa w języku arabskim:
„Kochaj bliźniego, a Bóg obdarzy cię doczesną i wieczną szczęśliwością!"
Gdy, skończywszy pisanie, zeszedłem na dół, Sali głośno odczytał ów napis zebranym, a ci, kiwając głowami i potakując, uznali trafność wypisanej maksymy.
Miałem następnie krótką przemowę do Kelurów, poczem ukląkłem i odmówiłem „Ojcze nasz”, po którem wszyscy, również klęcząc, odpowiedzieli chórem: „Amin".
Zaznaczam tu, że my obaj tylko i Sali rozumieliśmy dobrze, jak wielkiego sprzeniewierzenia swej wierze dopuścili się w tej chwili ci ludzie.
Po uroczystości poświęcenia krzyża wróciliśmy do obozu, pozostając tam jeszcze przez dzień i noc. Rozumie się, że mały Halef wykorzystał znakomicie nadarzoną sposobność, by się dostatecznie nagadać, i opowiadał zdumionym Kelurom o wszystkich naszych czynach i dziwnych przygodach. Poszedłem wkońcu i ja za jego przykładem, opowiadając również, — ale treść słów moich była inna. Mianowicie, korzystając z dobrej sposobności, postanowiłem zasiać w te dzikie, ale w gruncie rzeczy dobre dusze to, coby je mogło uszlachetnić i oświecić w prawdziwej wierze. A wiedziałem, że nasiona boże padną na grunt odpowiedni. Opowiadałem więc zdarzenia i proroctwa ze Starego Zakonu, dotyczące przyjścia Zbawiciela, następnie Jego narodzenia, życia, cudów, męki, śmierci, zmartwychwstania i wniebowstąpienia, wplatając w to zręcznie wszystko to, coby mogło dać pojęcie Kelurom o zasadach wiary chrześcijańskiej.
Słuchano mię z wielkiem skupieniem i z niebywałem zajęciem, aż wreszcie Szir Samurek zauważył:
— Ależ, effendi, myśmy dotychczas o tem wszystkiem nie słyszeli.
— Wiem o tem; wyznało mi to już wielu muzułmanów, którzy, nie słysząc ani słowa z nauki Chrystusa, gardzili nią, dopóki o niej pojęcia nie nabrali. Czyż więc nie jest największą głupotą potępiać to, czego się wcale nie zna?
— Masz słuszność. Ale mówiłeś nam, że Iza Ben Maryam czynił cuda; czy to jest dowiedzione, co nam o nich opowiadałeś?
— Tak, jest to najistotniejsza prawda.
— A dlaczego obecnie nie dzieją się wśród was żadne cuda?
— O, właśnie, że się dzieją.
— Wśród was?
— I wśród nas i wśród was.
— Nigdy jeszcze nic takiego nie widziałem.
— Bo masz oczy zamknięte. Otwórz je tylko, a ujrzysz cuda wszędzie. Krótkowidz i niedowiarek w takich okolicznościach dopatruje się tylko przypadku, a nie cudu.
— Chciałeś przez to powiedzieć, że arid[230] nie istnieje wcale?
— Tak twierdzę.
— Otóż w tem właśnie pomyliłeś się, effendi. Przypadki istnieją, i ja sam przeżyłem ich bardzo wiele.
— Mylisz się. Chrześcijanie wierzą, że ręka Boga prowadzi człowieka od kolebki do grobu, i to, co się dzieje, dzieje się tylko z woli boskiej. Kto jednak uchyla się od praw bożych i wyznacza sobie sam złą drogę w życiu, ten oczywiście, czyniąc wszystko wedle swej woli, ponosić potem musi skutki tej samowoli. Przypadek więc, jak w jednym, tak i w drugim razie jest wykluczony, bo albo Stwórca układa człowiekowi koleje jego życia, albo układa je on sam sobie. Zresztą i was islam uczy, że wszystko, co się dzieje, jest postanowione z góry i uniknąć tego nie można; czyż więc przypadek nie jest i u was wykluczony?
— Prawda! przyznaję ci słuszność, choć do tej chwili nie umiałem tego stwierdzić. Ale powiedz mi, jak się rzecz ma z cudami?
— Owóż, jeżeli człowiek sprzeciwia się woli Bożej i czyni, jak mu się podoba, wówczas Bóg roztacza nad nim szczególniejszą łaskę, aby go nawrócić ze złej drogi, i to właśnie, co Pan Bóg czyni dla niego, jest najoczywistszym cudem.
— Nie przypominam sobie, aby cud tego rodzaju wydarzył mi się w życiu.
— A jednak zdarzył się, tylko nie myślałeś o tem.
— Maszallah! Podaj mi choć jeden fakt z mego życia, a uwierzę!
— Nie długo trzeba szukać takiego faktu. Hadżi Halef Omar opowiadał wam niedawno, w jaki sposób podszedłem was i podsłuchałem. Przypomnij teraz sobie, jak zachęcałeś swych wojowników, by wyśmieli twierdzenia Ben Akwila i jego ojca, a potem... przypomnij swoje własne słowa: „Jutro o tym czasie usłyszycie podobny śmiech szyderstwa wśród dyabłów w piekle. Wasze nadzieje są płonne, dowodzenia niedorzeczne, a wiara oszukańcza. Allah, ani prorok, ani nawet Bóg niewiernych nie wydrze was z rąk moich i nie zapobiegnie okropnej Śmierci“... Mówiłeś tak, nieprawdaż? I czy bodaj przez myśl ci przeszło wtedy, że się stanie zupełnie inaczej? A jednak patrz: Bebbejowie odzyskali wolność, a ty natomiast dostałeś się do niewoli, i gdybyś był natrafił na ludzi podobnych sobie, byłbyś niezawodnie sam dziś usłyszał w piekle śmiech szatanów, którym ich straszyłeś. Otóż ta okoliczność, że żyjesz jeszcze, jest cudem, dokonanym z woli tego samego Boga, który również cudownie uratował obydwóch skazanych na śmieć Bebbejów, a dokonanym za pośrednictwem mnie i Halefa, za pośrednictwem dwóch słabych i ułomnych śmiertelników. Czy zaprzeczysz temu?
— Nie wiem, co na to odrzec, effendi.
— Przeciwnie, wiesz dobrze, ale wahasz się i ociągasz z wyznaniem swych myśli. A jednak z tym cudem wiąże się jeszcze drugi, może nawet większy. Sali Ben Akwil i ojciec jego byli waszymi wrogami, a oto teraz siedzą koło was, jako serdeczni przyjaciele, choć nie opłacili wam żądanej ceny krwi. Jeżeli i to byłoby tylko przypadkiem, to w końcu gotów byłbym i ja uwierzyć, że cuda nie dzieją się na świecie.
Tu Szir Samurek zerwał się na równe nogi i wykrzyknął z zapałem:
— Teraz, teraz właśnie trafiłeś najmocniej do mego przekonania, effendi, zwyciężając mię ostatecznie. Jeszcze wczoraj nie byłby przewidział tego żaden człowiek na świecie. Otóż przyznaję teraz, że zdarzają się na ziemi cuda i że sprawia je potęga owej miłości, którą głosisz nietylko słowem, ale i czynem. Wszak i dusza moja przeistoczyła się od wczoraj do tego stopnia, że sam siebie nie poznaję. I gdybym cię nie doświadczył dobrze, gdybyś mię czynami swymi nie przekonał, uważałbym cię za podstępnego misyonarza, który zapomocą obrotnego języka stara się nawrócić moich współwyznawców na wiarę chrześcijańską. Twoje to czyny i dobroć twoja sprawiły, że wierzę ci najzupełniej, i gdy będziesz się z nami rozstawał, poproszę cię, abyś nami zostawił na pamiątkę mah et takid[231], któraby przez długie czasy orzeźwiała nasze serca miłością ku tobie i radością. Czy zamierzasz odwiedzić jeszcze kiedy ponownie krainę Kurdów?
— Bóg raczy to wiedzieć... Jak On zechce, tak się stanie.
— O, mam nadzieję, że On ci pozwoli przybyć do nas jeszcze. A wówczas przyjmiemy cię, jak przyjaciela, jak brata. Teraz pragnąłbym dowiedzieć się coś jeszcze od ciebie o Ukrzyżowanym i jego dwunastu hawarijun[232].
Szkoda, że tak prędko chcesz nas pożegnać...
Uczyniłem zadość żądaniu Szir Samureka, opowiadając rozmaite zdarzenia z biblii i uzupełniając je przykładami z własnego życia. A miałem w tem pewien cel uboczny. Oto, jak wiedzą już czytelnicy z poprzedniej treści opowiadania, Kelurowie wybierali się na rabunek na granicę perską. Postanowiłem tedy odwieść ich od tego zamiaru przez rozmaite zręcznie dostosowane ostrzeżenia, tak, że nikt, prócz Ben Akwila, nie zrozumiał ich celu. Doprowadziłem do tego, że Szir Samurek sam w końcu zwrócił się do mnie z zapytaniem:
— W takim razie i nasza wyprawa na granicę Persyi byłaby zbrodnią... Jak myślisz, emirze?
Rozmyślnie nie odpowiedziałem wprost na to zapytanie, udając, że nie miałem tego na myśli, i tylko niby mimochodem zaznaczyłem, że tego rodzaju napady są istotnie zbrodnicze i potępienia godne. Wywiązała się nad tem żywa dyskusya między nim a jego wojownikami, przywykłymi do zbójeckiego rzemiosła i uważającymi rabunek za czyn honorowy i rycerski. Pokusa byłą wielka, bo szło przecie o znaczne zdobycze, a przytem zawrócenie z przedsięwziętej wyprawy do domu w połowie drogi tak sobie, bez ważnej przyczyny, uważaliby oni za coś hańbiącego, równającego się tchórzostwu. Zadanie więc moje było trudne, dało się jednak przeprowadzić właśnie dlatego, że postępowałem umiejętnie, niemal chytrze i powoli, z pozorną obojętnością. I oto wkońcu Kelurowie zgodzili się wreszcie na zaniechanie rabunkowej wyprawy, a natomiast postanowili urządzić wielkie polowanie.
Jeden tylko Sali poznał się na moich tajemnych zamiarach i przy sposobności wziął mię pod ramię, a odprowadziwszy na bok, rzekł:
— Jesteś bardzo niebezpieczny, effendi, bo umiesz kierować ludźmi, jako sam chcesz, nawet wbrew ich woli. Szczęście, że nie ku złemu, lecz ku dobremu zmierzają wszystkie twoje czyny; w przeciwnym razie byłbyś najszkodliwszym człowiekiem pod słońcem.
Późna noc była, gdyśmy się udali na spoczynek.
Nazajutrz Kelurowie zwinęli obóz już o świcie i wybrali się w drogę. Postanowiłem towarzyszyć im tylko do końca doliny, a potem jechać wprost do Khoi.
Szir Samurek ostatni wsiadł na konia, przedtem jednak wręczył mi pieniądze oberżysty, mówiąc:
— Podziwiam cię, effendi, że aż do tej chwili nie upomniałeś się o pieniądze. Oto masz je. Oddając ci je, dopełniam ostatniego z warunków, jakie mi postawiłeś.
Jechał na samym końcu oddziału, a za nim podążał nezanum z ludźmi z Khoi, którzy otrzymali napowrót swoje rzeczy.
Ja z Halefem udałem się jeszcze do kaplicy, by tam bodaj przez chwilę podumać nad wypadkami, których byłem świadkiem i sprawcą. Przyłączyli się do nas obaj Bebbejowie.
Gdyśmy wracali, Ben Akwil rzekł do mnie:
— Pożegnamy cię tutaj, effendi, bo drogi nasze w przeciwnych rozchodzą się kierunkach. Pamiętaj jednak, że czyny twoje i słowa utkwiły w duszach naszych na wieki. Za twojem pośrednictwem doznaliśmy wielkiej łaski niebios, i dlatego serca nasze przepełnione są dla ciebie niewymowną wdzięcznością. Jeżeli Allah spełni moją prośbę, to spotkamy się z sobą jeszcze w życiu, a spotkamy się jako przyjaciele, bez względu na to, czy znajdę Mahdiego, czy też ową gwiazdę promienną, którą mi przypowiedziałeś. Niechże tedy aż do chwili ponownego spotkania i na zawsze towarzyszy ci błogosławieństwo Allaha!
Dopędziliśmy wkrótce Kelurów i pożegnaliśmy się z nimi, oczywiście na sposób wschodni, więc obsypując się wzajemnie mnóstwem pięknych słów, tym jednak razem naprawdę szczerych i serdecznych.
Potem, gdyśmy wraz z resztą ludzi, wypuszczonych przez szeika z niewoli, znaleźli się na drodze do Khoi, zaczął Halef:
— Wiesz, sidi, że pożegnanie nie należy do rzeczy bardzo wesołych, skoro w kącikach oczu pojawiają się krople łez. No, ale pocieszam się tem, że czyny, przez nas tutaj dokonane, będą w naszem życiu jaśniały, jak perły drogocenne. Nieprzyjaciele nasi stali się nam przyjaciółmi, a skóry z trzech młodych niedźwiedzi będą najlepszym dowodem naszego bohaterstwa i odwagi. Co do mnie, teraz, po tem wszystkiem, czuję się o wiele łepiej, niż w owej chwili, gdy wisiałem na gałęzi topoli, wyrzucony przez zawadyacką tulumbę. A niechże tę sikawkę obsiędą wszyscy dyabli na podobieństwo roju pszczół i zjedzą ją, jakeśmy zjedli cztery sztuki niedźwiedzi!
Powracający z nami obywatele Khoi silili się na okazanie nam. wdzięczności za doznane od nas dobrodziejstwa, aleśmy się trzymali od nich zdaleka, gdyż nawet najprzedniejszy z nich dygnitarz, nezanum, którego mądrość, wedle pojęcia oberżysty, była o wiele większa od mojej, nie budził we mnie zbytniego zachwytu i nie było się z kim zaprzyjaźniać.
Przybycie nasze do Khoi wywołało w miasteczku niesłychane zbiegowisko. Przed gospodą zgromadziły się całe tłumy ciekawych, a Halef miał znowu sposobność popisywania się swoim talentem oratorskim.
W siódmem niebie uczuł się oberżysta, otrzymawszy napowrót zabrane sobie pieniądze, a jego żona ze łzami w oczach wyznała mi, że mąż jej, wyrzekłszy się raz na zawsze trunków, dotrzymuje słowa i nie oddaje się już pijaństwu.
Pozostaliśmy w Khoi pięć dni, w ciągu których mieszkańcy miasteczka nie szczędzili nam dowodów życzliwości. Jeden tylko aptekarz wrogo dla nas był usposobiony i chciał nas nawet zaskarżyć o kradzież jego koni, ale zaniechał tego zamiaru, żądając tylko odszkodowania. Gdy się zjawił u nas w izbie z tem żądaniem, Halef oświadczył gotowość wypłacenia mu pewnej sumy, ale nie w złocie, lecz w uderzeniach swego batoga ze skóry hipopotama. Przestraszony tą propozycyą aptekarz uciekł, dając za wygraną, i tylko gdyśmy odjeżdżali, patrzył za nami wzrokiem pełnym nienawiści.
I znowu było to nad Nilem, w głębokiej puszczy, krańcami swymi dotykającej rzeki, której brzeg pokryty był pasmem wysokiej trzciny. Potężne drzewa senesowe i subakowe tworzyły nad głowami naszemi gęste pokrycie, przez które nawet promienie południowego słońca przedrzeć się nie mogły. Czerwone pnie talhamimoz[233] wyciągały długie swe, poziomo rosnące konary ponad trzcinę i tworzyły tam gęstą z pierzastych liści zasłonę, opadającą dalej aż do poziomu wody. Gdyby nie blizkość rzeki, od której przedzierał się w głąb puszczy orzeźwiający chłód, upał byłby nie do wytrzymania.
Muszę tu opowiedzieć, w jaki sposób znalazłem się nad Bahr el Abiad, tak bardzo od niego przedtem oddalony.
Przeprosiny moje z reisem effendiną po wiadomem czytelnikom nieporozumieniu oparte były na szczerości, ale tylko z jednej strony, a tą stroną właśnie byłem ja. Używszy wszelkich środków, aby wśród podkomendnych reisa efiendiny nie rozpowszechniło się mniemanie, jakobym był jedynym bohaterem i jakoby mnie tylko należało zawdzięczać znakomite skutki wyprawy, nie zdołałem przekonać tych ludzi ani słowem, ani zachowaniem się swojem. Mieli oni to przekonanie, że dowódca ich był zdolny tylko do popełniania błędów i że ja wyprowadzałem go zawsze z kłopotów, ile razy nóż był już poprostu na jego gardle. Lgnęli też do mnie z tej przyczyny coraz bardziej, a ku niemu poczęli żywić równocześnie wzrastającą niechęć.
Nie mogło to oczywiście ujść jego uwagi, a znaleźli się nawet tacy, którzy mu to otwarcie w oczy mówili. Zarzutów z tej racyi czynić mi nie mógł, bo nie dałem mu ku temu żadnego powodu. Milczał więc, stawał się wobec mnie coraz bardziej zamkniętym w sobie, śledząc jednocześnie zazdrosnem okiem każdy mój krok i rozważając każde słowo.
Wobec tego postanowiłem zachowywać się w swem postępowaniu jeszcze przezorniej i wreszcie najzupełniej dobrowolnie zniżyłem się do roli zwykłego członka ekspedycyi. Pozostawić mię samego w tych dzikich okolicach nie mógł biedak w żadnym razie i cierpiał z tej racyi ogromnie. Mówił ze mną bardzo mało, i to w sprawach niezbędnie tego wymagających, a na każdym kroku dawał mi do zrozumienia, że on jest tu wodzem i panem. O ile przedtem byłem jego pomocnikiem i doradcą, o tyle teraz spełniałem przy nim, że tak powiem, rolę piątego koła u wozu, jakkolwiek rady mojej zasięgał od czasu do czasu, a mianowicie w takich wypadkach, gdy mu własny rozum, inteligencya i zdolności nie wystarczyły.
Ten zaostrzający się z każdym dniem niewesoły stan rzeczy uprzykrzył mi się wreszcie i postanowiłem rozstać się z reisem effendiną, skoro tylko przybędziemy do Faszody. Niestety, okazało się to niemożliwem, gdyż w mieście tem grasowała właśnie w owym czasie, w straszliwy sposób pastwiąc się nad ludźmi, żółta febra, i trzeba było czekać przynajmniej miesiąc czasu na okręt, wyruszający w dół rzeki.
Reis efiendina zatrzymał się tu tylko przez dwa dni i, aby nie paść ofiarą epidemii, zmuszony był, rozwinąwszy żagle, płynąć dalej. Przedtem jednak dał mi wyraźnie do zrozumienia, że pragnie, abym został w Faszodzie i nie nadużywał dalej jego gościnności. Byłem atoli głuchy i nieczuły na te napomknienia i rady, aczkolwiek wrzało we mnie z powodu ustawicznych kaprysów i oznak niewdzięczności z jego strony.
Upór zaś mój tem bardziej zaostrzył w nim jeszcze złe ku mnie usposobienie, że w Faszodzie obiegać zaczęła pogłoska o ponownem ukazaniu się band, trudniących się łowieniem ludzi, — i nie dziw, bo tak długa nieobecność naszego okrętu na wodach Nilu mogła dodać otuchy łowcom niewolników. Wprawdzie nie przedsiębrali oni w ostatnich czasach żadnej większej w tym celu wyprawy, ale wiadome było, że łowcy mieli jeszcze dość rekwiku, ukrytego w zakamarkach i czekającego odpowiedniej chwili do transportu, skoro tylko przycichnie czujność władz. Rekwik taki doprowadzają handlarze do Nilu i tu, w miejscach najdogodniejszych do przejścia rzeki w bród, przeprowadzają go na prawy brzeg, skąd dalsza jego transportacya jest już zupełnie bezpieczna. Jeden z takich upatrzonych przez handlarzy punktów dogodnych do przeprawy znajdował się właśnie poniżej Faszody, między miejscowością Kaka i Kuek, i dlatego reis effendina postanowił przez pewien czas manewrować w tych stronach po Nilu w nadziei, że uda mu się pochwycić taki rekwik.
Co do mnie — nie wierzyłem pogłosce o przechowywanym tutaj jakoby rekwiku, ale też nie zdradzałem się ze swoimi na tę sprawę poglądami, a zresztą nie pytano mię wcale o zdanie. Ani rozległe, bezdrzewne, z marnemi wpośród stepów chatami Kaka, ani też nędzna wioska Szyluków Kuek nie mogły stanowić dla handlarzy należytej i bezpiecznej kryjówki. A że między obydwoma miejscowościami nie było wcale na rzece dogodnego miejsca do przeprawy w bród, handlarze już przez sam wybór tych okolic na swoje operacye wystawiliby sobie jak najgorsze świadectwo ubóstwa umysłowego. Zresztą z Kaka prowadzi dość uczęszczany szlak karawanowy do ziemi Bagara i koło wyspy Kedara do kraju Tagalów, a z drogi tej korzystali zawsze handlarze niewolników. Liczył więc reis effendina, że tu najpewniej uda mu się przyłapać jaki transport „rekwiku". Ja zaś byłem tego przekonania, że ów bród, o którym opowiadano, znajduje się znacznie niżej obu miejscowości, a przekonanie to opierałem na podstawach wielu danych, przedewszystkiem zaś na tem, że obejście znacznej przestrzeni powyżej wspomnianych wsi zabierałoby handlarzom zbyt wiele czasu i narażało ich na dotkliwe straty w szeregach niewolniczych.
Reis effendina tedy znalazł się znowu na pewnym, jego zdaniem, i właściwym terenie polowania na łowców i wierzył święcie, że uda mu się na własną rękę dokonać Bóg wie jakich czynów. W obawie, abym mu w tem „nie przeszkadzał”, wpadł na myśl pozbycia się mię za wszelką cenę. Obłudnie tedy i z udaną uprzejmością oznajmił mi, że z racyi wielkiego do mnie zaufania powierza mi bardzo odpowiedzialną misyę. Mianowicie, mając pewność, że handlarze niewolników wykorzystają dla przeprawy rekwiku wyspę Matemę, uważa za konieczne, abym popłynął tam naprzód dla zbadania dobrze terenu i został w tamtych stronach tak długo, aż on tam przybędzie na swoim „Sokole“. W końcu dodał, że wierzy w mój spryt i moje niezwykłe zdolności i spodziewa się jak najlepszych wyników mojej wyprawy.
Poznałem się odrazu na obłudzie efiendiny, ale przyjąłem zlecenie jego bez słowa protestu, co go nawet nieco zdziwiło. A podjąłem się tego przedsięwzięcia z tej przyczyny, że właśnie, mojem zdaniem, między wspomnianą wyspą a Kuek należało szukać owego brodu, z którego korzystali handlarze.
Reis effendina, w przystępie dobrego humoru z powodu mojej gotowości do wyprawy w strony, gdzie, jak sądził, nie mogło być ani jednego łowcy niewolników, pozwolił mi wybrać sobie z pomiędzy asakerów czterech do wiosłowania. Ponieważ w miszrah w Kaka jakiś w górę płynący okręt pozostawił wyborną łódź na cztery wiosła, poprosiłem reisa, aby mi pozwolił zabrać ją do swego użytku, na co chętnie się zgodził. Uwiązaliśmy następnie łódź do okrętu, a dopłynąwszy do Kuek, tam dopiero wybrałem sobie czterech ludzi, o których wiedziałem, że byli mi całą duszą oddani. Zaopatrzywszy się też w niezbędne środki żywności, amunicyę i inne drobiazgi, wezwałem Ben Nila, aby mi towarzyszył, co go niewymownie ucieszyło.
Łódź była tak obszerna, że się w niej wszyscy pomieścili znakomicie, a zaopatrzona była prócz wioseł w żagiel.
W dobrym humorze puściłem się w drogę, aczkolwiek wycieczka ta miała być dla mnie pewnego rodzaju wygnaniem.
Skoro tylko kadłub „Sokoła" zniknął nam z oczu, Ben Nil ozwał się do mnie:
— Wiem, effendi, że reis effendina umyślnie cię wysłał w tamte strony, aby się ciebie pozbyć. Twoja sława jest mu solą w oku, i chciałby bodaj przy końcu swej wyprawy odznaczyć się czemkolwiek na własną rękę. Ale mnie się zdaje, ze stanie się zupełnie inaczej.
— Z czego to wnioskujesz?
— Z twego dobrego humoru. O, ja cię znam. Posłuchałeś go tak skwapliwie, a ponadto miałeś tak dziwną minę, że przysiągłbym, iż obmyślasz teraz jakiś kapitalny kawał, który i mnie i tobie wynagrodzi doznane nieprzyjemności.
Czterej wioślarze nasi byli również zadowoleni, żem ich wybrał do swojej wyprawy, — wydostali się bowiem na pewien czas z pod zbyt surowego rygoru i niezwykłej karności na pokładzie „Sokoła", a nadto cieszyli się nadzieją zdobyczy, jakie mogliśmy uzyskać w czasie wyprawy.
Ja sterowałem, Ben Nil zajął miejsce na przodzie łodzi, a asakerzy leżeli narazie bezczynnie, bo wiatr dął w żagiel i wiosłowanie było zbyteczne.
Z Kuek płynęliśmy przez całe popołudnie, a że nigdzie nie zauważyliśmy brodu, więc nie można było liczyć tutaj na zetknięcie się z handlarzami niewolników, i dopiero podczas jutrzejszej żeglugi spodziewałem się trafić na ich ślady. Płynęliśmy długo z wieczora, korzystając z tego, że księżyc. oświecał szlak, którym żeglowaliśmy, i wiatr był pomyślny.
Po niejakimś czasie natrafiliśmy na znaczny zakręt rzeki, i trzeba było przybić do brzegu na nocleg. Rozłożywszy się tu pod wielkiem drzewem, rozpaliliśmy ognisko. Jeden z nas naprzemiany czuwał czas jakiś, podsycając płomień dla odpędzenia od nas owadów, podczas gdy inni spali.
Rano dopiero, popłynąwszy dalej, rozpoczęliśmy poszukiwania brodu.
Mieszkaniec z nad górnego Nilu nazywa bród zwykły, nadający się do przejścia, słowem „maszadah" a większy, trudniejszy, zowie się tu „chod". Przez ten ostatni można się przeprawić tylko wówczas, gdy woda jest zupełnie spokojna.
Około południa przybyliśmy do miejsca, gdzie rzeka dzieliła się na kilka ramion, oblewając swemi falami liczne ławice drobnych wysp. Woda płynęła tu tak spokojnie, że jeżeli gdzie, to chyba jedynie tutaj mogło być najwygodniejsze dla ludzi przejście, tembardziej, że na piasku i na ławicach nie zauważyliśmy ani jednego krokodyla. Przybijaliśmy kolejno do każdej z wysp, przeszukując je starannie. Wszystkie były pokryte dziką trzciną, zwaną omm sufah, i krzakami, które, rosnąc bujnie i szybko, zacierają wnet wszelkie ślady czyjegokolwiek na nich pobytu nie do poznania.
Jednakże na najbliższej od lewego brzegu. ławicy znaleźliśmy w krzakach szebah, niezupełnie jeszcze przykryty trawą. Łatwo było domyślić się, w jaki sposób dostały się tu te widły, które biedni czarni dźwigają na swych karkach idąc w niewolę. Niezawodnie przeprawiali się tędy ze swym rekwikiem handlarze niewolników.
Popłynęliśmy dalej naokoło wysepki w celu ścisłego jej przeszukania. Rosły tu liczne krzaki ambakowe[234], które zwróciły szczególniej moją uwagę. Krzew ten, należący do rodziny motylkowatych, wyrasta podczas wylewu rzeki na kilka metrów wysoko, aby potem, po opadnięciu wódy, zmarnieć na suchym gruncie. Drzewo tych krzewów jest gąbczaste, ale bardzo trwałe, i dlatego używają go do sporządzania pewnego rodzaju tratew. Jedna taka tratwa zdolna jest unieść trzy lub cztery osoby, a jeden człowiek może ją bez zmęczenia nieść na plecach przez dłuższy czas.
Owóż krzewy te były w znacznej części uschłe i przygniecione do ziemi kupami liści papyrusu.
Zapuściwszy się w głąb wysepki, w pewnej odległości od brzegu znalazłem pod cienistym krzakiem cały zapas drzewa ambakowego, ułożony w stos. A więc ktoś przygotował sobie materyał na tratwę, i teraz nie miałem już wątpliwości, że tu właśnie znajdował się poszukiwany przez nas bród. Na razie nie zdawało się nam ważnem odkryciem znalezienie tu owych zapasów drzewa ambakowego, gdyż mógły być one nagromadzone jeszcze przed paroma miesiącami, kiedy przeprawiał się tędy ostatni transport, i całe miesiące moglibyśmy czekać, aż jaki handlarz niewolników skorzysta z materyału tratwowego w tym samym celu. Ale mimo to postanowiłem zbadać okolicę o ile możności dokładnie.
Przedewszystkiem uważałem za konieczne ukryć łódź na wszelki wypadek, gdyby się pojawił ktoś niepowołany, który widzieć jej nie powinien. Popłynęliśmy więc znaczny kawał w górę i tam w trzcinie pod zwisającemi gałęźmi drzewa umieściliśmy naszą łódkę. Pozostawiwszy tu w celu strzeżenia jej naszych asakerów, ja z Ben Nilem wróciliśmy ku brodowi dla dalszych poszukiwań. Przedewszystkiem udaliśmy się na wysoki w tem miejscu brzeg wysepki, ażeby stamtąd wymiarkować, czy nie uwidoczni się szczególnie korzystny przystęp do wody. Im dalej było od brzegu wysepki w górę, tem rzadszy stawał się las, aż wreszcie znaleźliśmy się na szczycie pagórka, gdzie drzewa zupełnie się przerzedziły. Nie spodziewając się tu nic ciekawego zobaczyć, skręciliśmy wlewo, aby wrócić do maszadah, zachowując przytem wszelką ostrożność — nietyle z potrzeby, ile z przyzwyczajenia, które stało się u mnie, rzec można, nałogiem. I mimo wielkiej z mej strony uwagi nicbym nie skorzystał z tej naszej wycieczki w głąb wysepki, gdyby nie Ben Nil, który nagle szarpnął mię za rękaw i wskazał leżącą na ziemi naręcz zerwanej trawy, tak zwanej andropogon. Chwyciłem Ben Nila za rękę i co prędzej pociągnąłem go za sobą chyłkiem w dół, zatrzymując się aż w pobliżu miejsca, gdzie ukryta była nasza łódź.
— Effendi — zdziwił się Ben Nil, — co ci się stało tak nagle? czyżbyś się przeląkł kupki trawy?
— Właśnie z powodu tej zerwanej trawy miejmy się na baczności.
— Dlaczego?
— Bo dowodzi ona, że w pobliżu niezawodnie są ludzie. Ta właśnie olbrzymia trawa służy do wiązania sznurów na tratwę. Zerwano ją niedawno, bo jest całkiem świeża, ani trochę nie zwiędła, a więc ten, kto ją zbierał, mógł być w niewielkiej od niej odległości, może o kilka kroków, szukając jej do wyrwania w większej ilości.
— Maszallah! Ale dlaczego tej kupki nie zabrano?
— Dla wygody. Łatwe to zresztą do wytłomaczenia: ktoś zbiera ją, kładzie na pewne miejsce, poczem idzie szukać dalej i znowuż wraca, by zebraną położyć na kupkę.
— No, no! może nas spostrzeżono?
— Trudno to wiedzieć... możliwe jednak, że nie. Czekajmy chwilę, czy nie przyjdzie tu kto za naszymi śladami. Jężeli nas nie spostrzeżono, możemy po niejakimś czasie dostać się ostrożnie aż ku brodowi i podpatrzyć, kto jest na wysepce, gdyż z wszelką pewnością tam się go doczekamy.
Gdy po upływie kwadransa nikt się nie zjawił, ruszyliśmy ostrożnie, jak skradające się koty, wzdłuż brzegu ku brodowi. Było to wcale uciążliwe, bo słońce operowało silnie, i powietrze przesycone było parą wodną. Spoceni, jakbyśmy wyszli z kąpieli, dostaliśmy się nareszcie do miejsca, skąd widać było kupę zapasowego drzewa w oddali najwyżej czterdziestu kroków. Upłynęło sporo czasu, gdy do tej kupy podeszli dwaj mężczyźni, niosąc na plecach w kierunku wody, a więc ku naszej kryjówce, sporą wiązkę trawy. Ułożywszy ją nad wodą, przynieśli potem tyle gałęzi, ile im było potrzeba, i zaczęli sporządzać tratwę. Nie byli to ani Dinkowie, ani Szylukowie, a z cech typowych i z ubrania sądząc, wywnioskowałem, że należeli do któregoś ze szczepów arabskich z nad Białego Nilu.
— Sporządzają tratwę i chcą się przedostać na drugi brzeg — zauważył szeptem Ben Nil. — Może jest ich więcej?
— Trudno to odgadnąć.
— Czy uważasz ich za łowców niewolników?
— I to trudne do określenia. Że nie są bogaci, to pewna; gdyby się zajmowali handlem niewolników, byliby lepiej odziani. Zresztą może są tylko pomocnikami handlarzy.
— Zaczepimy ich?
— Teraz jeszcze nie. Zaczekajmy tutaj, by podsłuchać ich rozmowę.
— Czy nie możesz określić, do którego szczepu należą?
— Sądząc z barwy, nie należą ani do Kababów, ani do Bagarów, lecz zapewne do któregoś z innych plemion ze wschodu, dokąd teraz zapewne się udadzą.
Obserwowani przez nas pracowali dość długo, nic do siebie nie mówiąc, i dopiero, gdy tratwa była gotowa, jeden z nich spojrzał ku słońcu, aby się przekonać, jaka jest pora, a złożywszy na ziemi gałęzie, ozwał się tak głośno, żeśmy dokładnie słyszeć mogli:
— Dosyć już, bo nadeszła godzina modlitwy! Przedewszystkiem Allah, potem prorok, a dopiero na ostatku człowiek ze swą robotą. Chcesz przewodniczyć w modlitwie?
— Nie; możesz ty, a ja będę powtarzał.
— Odmówmy więc najpierw modlitwę przeciw niewiernym, bo takie są przepisy dla ściślejszych wyznawców.
I zwrócił się twarzą w stronę Mekki, a złożywszy ręce, zaczął:
— Szukam ucieczki u Allaha przed szatanem przeklętym. O Allah! wspomagaj islam i wywyższ słowo prawdy i wiary! O Panie wszelkiego stworzenia, o Allah! zniszcz niewiernych i służalców innych bogów, którzy są wrogami twoimi i wrogami religii! O Allah! uczyń ich dzieci starcami, zwal w gruzy ich domy, połam im nogi i daj ich samych, jako też ich rodziny, ich czeladź, ich kobiety i dzieci, krewnych i braci, bogactwa i kraje, we władzę muzułmanom, jako zdobycz! O Allah, który jesteś panem wszelkiego stworzenia, uczyń to dla swoich wiernych!
Mówił przed chwilą o sobie, jako o ściślejszym wyznawcy islamu, więc, jako taki, powinien był przy modlitwie odbyć przepisane obmycie, czyli wudu. I istotnie postąpił wnet nad wodę, zawinął rękawy po łokcie i rzekł, klękając ze złożonemi rękoma i obmywając je po trzykroć:
— W imieniu Boga wszechmiłosiernego! Niech ci będzie cześć, o Allah, że zesłałeś na ziemię wodę do obmycia się i islam do oświecenia dusz wiernych, jako drabinę do twych ogrodów rozkoszy i do twego mieszkania, przepełnionego chwałą i pokojem!
Tu nabrał w prawą dłoń wody i podniósł do ust, a wypluwszy ją trzy razy, mówił dalej:
— O Allah, dopomóż mi do uzyskania twej księgi i zgłębienia twej woli, abym mógł służyć ci wiernie!
Wciągnąwszy następnie wody w nos po trzykroć, wołał:
— Spraw, o Allah, abym mógł wdychać w siebie wszystkie zapachy raju, i obdarz mię jego rozkoszami, a broń mię od fetoru ognia w piekle.
Potem obmył sobie twarz, mówiąc przytem:
— O Allah, uczyń oblicze moje w dzień ostateczny białem, jak mleko, a poczernij twarze niewiernych i grzeszników.
Według pojęć muzułmanów, ludzie, wybrani na ostatnim sądzie, będą mieli twarze białe, potępieni zaś czarne. Stąd słyszeć można nieraz wśród Arabów przekleństwo: „Oby ci Allah poczernił twarz na węgiel."
Następnie pobożny ów wyznawca Allaha umył po kolei obie ręce. Myjąc prawą, modlił się:
— O Allah, oddaj mi księgę mego życia w prawą rękę i czyń ze mną pobłażliwy rachunek!
A myjąc lewą:
— O Allah, nie daj mi księgi mego życia w lewą rękę, a nie obliczaj się ze mną zbyt surowo i nie strąć mię do wiecznego ognia!
Zdjął następnie prawą ręką turban z głowy, nalał na nią wody i mówił:
— O Allah! okryj mię łaską twoją i rozsyp błogosławieństwa na moją głowę, ocień mię cieniem twego baldachimu w dniu, kiedy żadnego już nie będzie cienia, oprócz twego!
Obmył sobie następnie plecy, prosząc Allaha, by go uchronił od ciężaru mąk piekielnych, — a wreszcie nogi, żebrząc znów łaski, by mógł zajść prosto po esz sziret, czyli po moście śmierci, do wrót raju. Wreszcie wstał, a spojrzawszy w niebo, następnie zaś na ziemię, wołał głośno:
— Wielbię cię i czczę, o Allah, i wyznaję, że niema innego Boga, tylko ty jeden, że nie masz żadnego towarzysza, bo niema Boga oprócz Boga, a Mahomet jest twoim sługą i wysłańcem!
Obrzęd taki spełniają muzułmanie pięć razy dziennie przed każdą przepisaną modlitwą. Jeśli niema pod ręką wody, wówczas, zamiast niej, używają piasku, a takie suche mycie nazywa się tajemmum.
Był to jednak zaledwie wstęp do modlitwy, i teraz dopiero zaczął się tak zwany asr. Wierny położył na ziemi turban, który mu służył zamiast kobierca, a ukląkłszy na nim, zwrócony w stronę Mekki, zaczął głośno tak zwany adan:
— Bóg jest wielki! Bóg jest wielki! Bóg jest wielki! Wyznaję, że niema żadnego Boga, oprócz Boga, i że Mahomet jest jego prorokiem. Módlcie się: Bóg jest wielki i t. d.
Nastąpiła właściwa modlitwa, która jest bardzo długa i połączona z najrozmaitszymi ruchami głowy, rąk i nóg. Nie przytaczam jej z braku miejsca i powtarzających się ciągle refrenów.
Każde słowo, wygłoszone przez przodującego, powtarzał półgłosem jego towarzysz, naśladując go przytem w ruchach.
Można sobie wyobrazić, jak wygląda meczet, gdy setki ludzi wykonywają podobne ruchy głową, rękami i nogami w takt za swoim przodownikiem w modlitwie! Robi to wrażenie, jakby jakieś drewniane figurki, przymocowane na drutach, poruszano, niby maryonetki, przez co modlitwa traci swą podniosłość, przemieniając się w bezmyślną komedyancką paplaninę. Nie zgodzę się również z twierdzeniem zwolenników nauki Mahometa, jakoby przepisane przez islam modlitwy miały jakąś treść, i nie chce mi się wierzyć, aby tę treść pobożni rozumieli. Takie piękne słowa, jak „łaska", „miłosierdzie", brzmią bardzo mile wśród owej modlitwy, ale o wartości ich w znaczeniu czynnem nikt z pobożnych nie ma pojęcia, nie harmonizują one z tem, co czuje w danej chwili serce modlącego się muzułmanina, i pozostają pustym dźwiękiem, wyraźnie przeznaczonym dla dekoracyi przedstawienia. Słowo „grzech" odczuwa w całej doniosłości jedynie chrześcijanin, zarówno, jak wyraz „łaska".
Oczywiście są wypadki, w których i muzułmanin potrafi skupić się w sobie i wysnuć z głębi swej duszy gorące uwielbienie dla Bóstwa. Znakomity przykład tego znajdujemy u Słowackiego w ustępie z „Ojca zadżumionych":
„O bądźże ty mi pochwalony, Allah,
Szumem pożarów, co miasta zapala,
Trzęsieniem ziemi, co grody wywraca,
Zarazą, która dzieci me wytraca
I bierze syny z łona rodzicielki!....
O Allah akbar! Allah, jesteś wielki!"
Po skończonych modłach obaj Arabowie włożyli turbany na głowy i zabrali się znowu do roboty, rozmawiając przytem tak głośno, że słyszeliśmy każde ich słowo. Prawdopodobnie byli pewni, że niema tu naokół żywej duszy. I przyznać muszę, że niektóre szczegóły ich rozmowy były dla mnie bardzo interesujące, a zaciekawiły mię najbardziej wówczas, gdy posłyszałem nazwisko Ibn Asla. Ów, który je wymówił, ciągnął, wzdychając:
— Och! gdyby on wrócił jak najprędzej! Był surowy, to prawda, i najlżejsze przewinienie karał nieraz śmiercią; ale też pod jego władzą byliśmy bądź co bądź ludźmi wolnymi, którzy nie bali się nikogo, prócz dyabła i reisa efiendiny. A tak co? Jesteśmy oto biednymi parobkami, pracującymi dla kogo innego za marną zapłatę, ot, aby z głodu nie zdechnąć. Allah niech potępi nową naukę, która głosi, że łowienie i handel ludźmi jest zbrodnią, i która sprawia, że teraz tak srodze ścigają i karzą łowców niewolników.
— Tę naukę wymyślili chrześcijanie, ażeby tembardziej schwycić paszę w swe szpony — odrzekł drugi, — i dlatego nie mam wcale chęci uznawać tych nowych praw i stosować się do nich.
— Masz słuszność. Co nas obchodzą chrześcijanie i co to za pasza, który słucha niewiernych? Jesteśmy synami islamu, a ten potrzebuje niewolników. Zresztą czyż nowy murabit[235] z Aba nie głosi, że Allah rozkazał, aby wszyscy niewierni, zarówno czarni, jak i biali, byli niewolnikami wiernych?
— O, tak! słyszałem to. Allah zstępuje do niego co noc i objawia mu swoją wolę i swe rozkazy. Od czasu Mahometa nie było jeszcze proroka, któryby dorównywał temu nowemu.
Istotną zagadkę stanowiły dla mnie te słowa. Murabit z Aba? coby to był za jeden? Aba jest wyspą na Białym Nilu, — wiedziałem o tem; ale żeby tam mieszkał jakiś święty muzułmański, o tem nikt mi nie wspominał. Zresztą święty ów był „nowym", jak się wyraził pobożny Arab. Widocznie zjawił się on po opuszczeniu przez nas tych okolic, gdyśmy się udali na południe. A może to znowu jaki Mahdi?... Mimowoli przyszedł mi na myśl Sali Ben Akwil, który ongi szukał Mahdiego, tudzież Fakir el Fukara, znany mi z owych czasów, gdy to ubiłem lwa z El Teitel. Fakir ów — przypominam sobie — nazywał się Mohammed Achmed, a z rozmowy z nim zrozumiałem, że uważa siebie za „wysłannika" Allaha. Ten to Mohammed Achmed, odwdzięczając się za to, że uratowałem mu życie, chciał mię wydać Ibn Aslowi, ale mu się to nie udało, i spotkała go w nagrodę za szlachetność bastonada z rozkazu reisa effendiny. Czyżby to on był owym „świętym" z Aba?
Nie miałem czasu na rozmyślanie nad tą zagadką, bo dwaj Arabowie zaabsorbowali mię całkowicie swą rozmową, — mówili zaś tak swobodnie i o takich rzeczach, o jakich powinni byli milczeć oględnie. Dowiedziałem się mianowicie z ich gawędy, że wysłani zostali przez pewnego handlarza z Takoba do Chor Omm Karu, gdzie znajdował się drugi kupiec. Ów handlarz z Takoba zamierzał przeprawić w tych dniach przez bród sześćdziesięciu niewolników, a drugi miał za trzy dni od dziś odebrać ich po tamtej stronie rzeki i, zapłaciwszy należytość za „towar", przetransportować go dalej drogą karawanową Tana Karkoger.
Ben Nil, wysłuchawszy całej tej rozmowy, szturchnął mię z boku i szepnął:
— Pochwyćmy tych ludzi.
— Nie; mam inne zamiary.
— Przecie musimy uwolnić owych sześćdziesięciu niewolników...
— Oczywiście.
— Wobec tego wypada schwytać tych dwu wysłańców.
— Przeciwnie, należy ich przepuścić swobodnie.
— Nie pojmuję, effendi!
— Wystarczy, że ja pojmuję. Patrz, już gotowi!
Obaj Arabowie, ukończywszy robotę wiązania tratwy i sporządziwszy z długich żerdzi wiosła, ściągnęli tratwę na wodę i powiosłowali na niej do najbliższej wyspy.
Tu wysiadłszy, przenieśli tratwę na plecach wpoprzek wysepki i znowu przeprawili się na niej przez wązką odnogę rzeki na inną wysepkę, — aż w końcu taką drogą znaleźli się na przeciwnym brzegu Nilu.
— Uciekli, effendi! a tak łatwo mogliśmy ich przytrzymać! — narzekał Ben Nil.
— No, no, nie trwoż się; niebawem będziemy ich mieli w swych rękach.
— Gdy powrócą?
— Rozumie się.
— Hm! nie gniewaj się, effendi, jeżeli uczynię ci uwagę, której, jako twój sługa, czynić nie powinienem... Oni przecie nie wrócą sami, lecz z ludźmi, którzy mają transportować niewolników, a przytem i ludzie z Faszody będą już tutaj. Że zaś do transportowania sześćdziesięciu niewolników trzeba conajmniej piętnastu ludzi, więc ogółem będziemy mieli do czynienia z trzydziestoma uzbrojonymi drabami. Czyż zatem nie lepiej było ująć bez żadnej trudności tych dwóch?... Teraz prawdopodobnie będziemy zmuszeni zażądać pomocy u reisa effendiny...
— O, nie! ani myślę od niego żądać pomocy. *
— Jakto? przecie nas jest tylko sześciu!
— I ci nam wystarczą!
— Allah! Znowu widzę na twojej twarzy wyraz jakby szyderstwa. Czyżbym w ciągu ustawicznych niebezpieczeństw zgłupiał do tego stopnia, że przestaję cię rozumieć?
— Cóż znowu!.. odwrotnie, stałeś się więcej przezornym, bynajmniej nie straciwszy na zdolnościach umysłowych. Powiadasz, że będziemy mieli do pokonania trzydziestu ludzi, i to istotnie byłoby trochę zawiele na nasze siły. Ale zważ, że przecie nie będą oni razem; połowa ich zostanie z jednej strony rzeki, a połowa z drugiej. A zdaje mi się, że z piętnastoma damy sobie radę i w ten sposób zwyciężymy trzydziestkę... na raty, jak to się samo przez się rozumie. Reisa effendinę zaś mógłbym prosić o pomoc tylko w razie ostatecznym, na wypadek największego niebezpieczeństwa. Tej jednak ostateczności nie przypuszczam i pragnę, abyśmy sami własnemi siłami zdobyli sobie nagrodę.
— Masz słuszność, effendi! Możemy obezwładnić ludzi z Takoby, zanim się pojawią tamci, z Chor Omm Karu. A wtedy bez trudu rozprawimy się z tamtymi.
— Sądzę, że obejdzie się bez bitwy, a zresztą zależy mi głównie na tem, aby odebrać im pieniądze, które będą mieli przy sobie.
— Pieniądze? Co chciałeś przez to powiedzieć?
— Słyszałeś przecie, że przybędą tu nad bród odebrać niewolników, przyczem mają zapłacić za nich gotówką lub towarami. Owóż oddziałowi z tej strony odbierzemy niewolników, a oddziałowi tamtemu pieniądze. Obie więc partye spotka dostateczna kara, i przy tej sposobności powiększy się wasz żołd, a reis eifendina będzie miał jeszcze jeden dowód więcej, że nie uczynił dobrze dla siebie, pozbywając się mej osoby tak lekkomyślnie i po szelmowsku.
— Effendi! — zawołał Ben Nil uradowany. — Nie umiałbym sobie wyobrazić bardziej rozumnego planu, i jeżeli się on tylko uda (a że się uda, jestem najmocniej przekonany), to będzie niesłychana w naszych warunkach zdobycz. Cieszy mię to ogromnie, a jeszcze więcej uradowani będą nasi asakerowie. Ciekawy też będę zobaczyć minę reisa effendiny, która zapewne bardzo się wydłuży, gdy mu przyprowadzimy tak obfity połów, podczas gdy on omyli się w swych nadziejach, na zarozumialstwie budowanych, i napróżno tam będzie myszkował. Wyobrażam sobie, jak go wstyd wobec ciebie opadnie. Może przyzna wówczas nareszcie, że najniesłuszniej wyrządził krzywdę tobie i wszystkim, którzy cię lubią oraz poważają.
Wróciliśmy do łodzi, a Ben Nil opowiedział wszystko asakerom, którzy wpadli już nie w zachwyt, ale niemal w szał radosny, i oznajmili mi, że niezawahają się przed niczem, byle tylko dopiąć tak ważnego celu. Domagali się też, abym im zaraz wytłómaczył, w jaki sposób całą tę sprawę urządzę; ale im odpowiedziałem, że sam jeszcze nie wiem, bo wprzód muszę wybadać dobrze teren po obu stronach rzeki.
Tak ich to przejęło, że chcieli iść ze mną zaraz na miejsce. Ale że transportu należało oczekiwać dopiero za trzy dni, nie śpieszyłem się i tylko z tej strony poczyniłem tego dnia poszukiwania, dopóki nie były jeszcze zatarte ślady dwóch Arabów, a ślady te miały dla mnie niepoślednie znaczenie,
Asakerzy prosili mię, abym ich zabrał na te poszukiwania, i skłoniłem się wkońcu do tego, zabierając ich z sobą; jeden tylko pozostał na straży przy łodzi, wylosowany do tej służby.
Udaliśmy się w las po tej stronie rzeki dla dokładnego zbadania śladów dwu wysłańców, gdyż, kierując się tymi śladami, spodziewaliśmy się odkryć utartą ścieżkę do brodu. Oddaliwszy się znacznie w głąb „chali", po upływie godziny znaleźliśmy nareszcie pewne ważne wskazówki.
Aż do tego miejsca pokrywająca wyspę gęsta roślinność w postaci krzewów, zasilana wilgocią rzeki, kończyła się, a zaczynały się bujne łąki z takiem mnóstwem różnobarwnego kwiecia, że od jaskrowości aż się w oczach mieniło. Wegetacya ta pojawia się z całą siłą: tylko w pewnych porach roku, a niknie zarówno prędko, jak powstała, i wówczas step przedstawia szarą jednostajną płaszczyznę, podobną do pustyni, albo, jak się wyraził któryś z poetów, do próżnej dłoni dziadowskiej. Mimo znacznych trudności, udało mi się przecie odnaleźć ślady ludzkie, a nawet spostrzegłem resztki odchodów wielbłądzich, które świadczyły, że była tu niezawodnie droga karawanowa, uczęszczana wcale nie rzadko. W pustyni zbierają takie resztki bardzo skrzętnie, jako materyał na ogniska; tu jednak, wobec blizkości lasu, było to zbyteczne.
Dopiąwszy w ten sposób celu wycieczki, zawróciłem ze swymi ludźmi ku miejscu, gdzie pozostawiona była nasza łódka. Wieczór już zapadał, bladem światłem księżyca rozjaśniony, gdyśmy przybyli na brzeg rzeki. Zaraz też wyszukawszy odpowiednią na nocleg kryjówkę w pewnej odległości od wody, aby, o ile można, nie być w nocy narażonymi na chmary komarów, które najwięcej dokuczają nad wodą, pokładliśmy się spać. Nie bylibyśmy zresztą od nich całkowicie wolni, bo ognia postanowiłem nie rozpalać ze względu na blizkość obcych ludzi, — ale na szczęście, odłączając się od reisa effendiny, nie zapomniałem zabrać między innemi zabezpieczającej od komarów siatki.
Na drugi dzień rano popłynęliśmy na przeciwny brzeg Nilu w celu rozejrzenia się wśród miejscowości. I tu bujna roślinność pokrywała znaczną przestrzeń w głąb stepu, i znaleźliśmy również liczne oznaki, zdradzające, że znajdujemy się na wytkniętym ku rzece szlaku karawan. A ślady były tu jeszcze wyraźniejsze, bo widocznie handlarze, czując się po tej stronie zupełnie bezpiecznymi, nie zadawali sobie nawet trudu zacierania ich za sobą.
Wróciwszy stamtąd, podpłynęliśmy znaczny kawał w górę rzeki, gdzie u brzegu wyszukaliśmy sobie miejsce na nową kryjówkę na noc. W pobliżu brodu było już mniej bezpiecznie, ale należało nam na trzecią noc zwrócić szczególniejszą uwagę na ten punkt, gdyż możliwe było, że karawana z niewolnikami przybędzie wcześniej. Urządziwszy tedy tuż u samego brodu doskonałe schronienie w celu obserwowania spodziewanej karawany niewolników, poszliśmy daleko na step, aby, jeśli się uda, zawczasu spostrzedz ją zdaleka. I rzeczywiście późno już popołudniu dostrzegliśmy na horyzoncie ruchome punkciki, większe i mniejsze: pierwsze — byli to zapewne jeźdźcy na wielbłądach, drugie — to niewolnicy, idący pieszo. Karawana posuwała się prosto, jak to przewidziałem, w kierunku naszym, ku Nilowi. Oczywiście usunęliśmy się co prędzej z jej szlaku, zacierając za sobą wszędzie ślady, aby wśród przybywających nie zbudzić czujności.
Niebawem ukazali się dwaj jeźdźcy, którzy znacznie karawanę wyprzedzili, pędząc ku rzece, aby na wszelki wypadek przekonać się, czy nie grozi jej jakie niebezpieczeństwo.
Ukryliśmy się w naszem „obserwatoryum", i zaledwieśmy się tam usadowili, gdy oto spostrzegliśmy płynącą w naszym kierunku z tamtej strony rzeki łódkę, w której wiosłowali ci sami dwaj Arabowie, których mieliśmy zaszczyt poznać onegdaj. Czy chwila ich powrotu była z góry umówioną, czy też przypadkowo tylko przybyli na czas zbliżania się karawany, było mi obojętne; natomiast radowałem się, że będę miał wyśmienitą sposobność podsłuchania ich, bo zapewne zaraz po wylądowaniu zdadzą relacyę ze swych czynności dwom przybywającym od karawany jeźdźcom.
I istotnie przypuszczenia moje były trafne. Dwaj wioślarze, wylądowawszy i rozejrzawszy się wokoło, dali znak mocnem gwizdnięciem na palcach. W odpowiedzi na to rozległ się w lesie taki sam świst, a w chwilę później ukazali się na brzegu dwaj znakomicie uzbrojeni ludzie; byli to ci sami, których zauważyłem poprzednio jadących na wielbłądach. Szli teraz pieszo, pozostawiwszy wielbłądy na górze. Dwaj Arabowie, którzy przybyli łodzią, ukłonili się im nizko, na co ci odpowiedzieli wyniośle, skinąwszy zaledwie głowami, a jeden z nich zapytał:
— Kiedyście tu przypłynęli?
— Przed kilkoma minutami.
— Obejrzeliście dobrze muchadę?
— Tak, panie. Ani śladu człowieka tutaj.
— A jakże tam z poselstwem?
— Poszło wszystko zupełnie tak, jak nam to z góry zapowiedziałeś. Ludzie z Chor Omm Karu przybędą nad rzekę jutro, w dwie godziny po wschodzie słońca.
— Spodziewam się, że nie będą wymagali od nas, abyśmy tam do nich się przeprawiali,
— Nie, przepłyną na tę stronę w celu odebrania rekwiku.
— A czem zamierzają płacić?
— Złotym proszkiem; towarów nie mają z sobą, bo niedogodnieby im było ciągnąć się z nimi przez stepy.
— Tak, ale co ja zrobię ze złotem, za które w tych stronach nic dostać nie można? Byłem pewny, że otrzymam zapłatę w bedai[236], gdyż właśnie podczas obecnej podróży będę tylko w takich miejscowościach, gdzie można kupować potrzebne mi rzeczy tylko drogą wymiany! Jeżeli więc chcą płacić pieniędzmi, czy złotym proszkiem, to postawię o wiele wyższą cenę na rekwik. Ile mają ze sobą. ludzi?
— Dwanaście głów.
— A więc tyle, ile my. Toby od biedy wystarczyło, bo nie spodziewam się tu jakichkolwiek przeszkód; reis efiendina i jego towarzysz zapodzieli się gdzieś od dłuższego już czasu. Idźcie nieco wyżej na brzeg i dajcie znak karawanie, aby szła tutaj, a z powrotem przyprowadźcie wielbłądy, żeby się napiły.
Rzekłszy to, rozkazodawca odszedł ze swoim towarzyszem pod drzewo i tam obaj usiedli, podczas gdy posłańcy udali się na step. Dwaj przybyli nie mówili nic do siebie; snadź znużeni byli bardzo podróżą. Sądząc z rysów i koloru twarzy, można było przypuszczać, że należą do Messerijów albo Habanijów. Wśród obu tych szczepów handel niewolnikami bywa dość często praktykowany.
Wkrótce wrócili wysłańcy, a za nimi — nadciągnęła karawana i zatrzymała się w miszrah. Niewolnicy byli tak wyczerpani, że ledwie trzymali się na nogach. Snadź uciążliwa, zapewne kilkodniowa wędrówka w pętach, boso, po wyschniętym stepie, pod palącymi promieniami słońca i prawdopodobnie o głodzie i pragnieniu sprawiła to, że byli w nader opłakanym stanie. Ręce i nogi mieli powiązane tak, że mogli wlec się zaledwie noga za nogą, krótkimi krokami, i to w postawie mocno przygarbionej z powodu połączenia krótkimi postronkami rąk i nóg; pomiędzy sobą powiązani byli również grubymi powrozami, do których przymocowano ciężkie drążki. Oprócz szmat na biodrach, nie mieli na sobie nic; nawet głowy mieli odkryte, więc w ciągu marszu musieli znosić iście piekielną mękę z gorąca. Niektórym ciało odpadało kawałkami, spieczone od słońca,
A nie byli to bynajmniej czarni synowie Afryki z pogańskich plemion murzyńskich, lecz ludzie biali, należący, jak się o tem dowiedziałem później, do Bagor el Homrów. Schwytano ich w niewolę jako jeńców podczas bitwy i uczyniono niewolnikami, przeznaczając na sprzedaż. Jak strasznem trapieni byli pragnieniem, świadczył równoczesny prawie okrzyk radości, jaki się wydarł z piersi nieszczęśliwych straceńców na widok wody. Nie dano im jej jednak prędzej, aż napiły się wielbłądy i żołnierze, poczem dopiero obdzielano każdego z nich, napełniając nią łupiny orzecha kokosowego. Do rzeki nie puszczono ich w obawie, aby który umyślnie się nie utopił, uwalniając się w ten sposób od okropnej doli, jaka ich czekała.
Potem każdy z nich otrzymał garść prosa murzyńskiego na wieczerzę, które zajadali, siedząc skurczeni na ziemi, gdyż inaczej rękami, uwiązanemi krótko do nóg, nie mogliby sięgnąć ku ustom. Zaprowadzono ich następnie na mokre, porośnięte grubemi łodygami błotnych roślin miejsce, aby się tu pokładli.
Strażnicy, uporawszy się w ten sposób ze swymi obowiązkami względem niewolników, rozpalili w dwóch miejscach wielki ogień, ażeby mieć ich wciągu nocy na oku.
Było to w znacznem oddaleniu od naszej kryjówki, i aczkolwiek widziałem wszystko dokładnie, słyszeć jednak nie mogłem wiele. Nie chodziło mi już zresztą o to, co będą mówili, bo poznałem najważniejsze ich zamiary. Musiałem natomiast pomyśleć o jak najszybszem uwolnieniu nieszczęśliwych niewolników ze strasznego położenia, a tymczasem niemożliwe to było uskutecznić natychmiast, bo, zanim się ułożono do spoczynku, wypadło odprawić przepisane modlitwy mogreb i aszia, wskutek czego czas mi się dłużył okropnie. Oczywiście do uczestniczenia w modłach zmuszono też, jakby na ironię, niewolników. Szczyt muzułmańskiej bezczelności i zaślepienia! — modlili się do Allaha o zmiłowanie, o łaskę, a w myśli i czynach byli najohydniejszego gatunku zbrodniarzami.
Przywódcy karawany z Takoby, liczący razem ze swymi ludźmi oraz przybyłymi z za Nilu wysłańcami czternaście głów, spożyli wieczerzę, składającą się z kaszy, suszonego mięsa i daktylów, poczem jeden z nich, ten mianowicie, który po przybyciu nad rzekę porozumiewał się z przybyłymi łodzią wysłańcami, wydał odpowiednie rozkazy na noc i ułożył się do snu, obwijając się, jak poczwarka jedwabnika, w ciepłe koce. Za jego przykładem poszła reszta obozujących, a tylko dwu pozostało na warcie. Ci usadowili się przy ogniu, aby się zabezpieczyć przed komarami.
Nieszczęśliwi natomiast niewolnicy, nadzy zupełnie, leżeli w błocie, a miliardy owadów obsiadły ich ciała, zadając straszne katusze... Opisałem już w jednym z poprzednich rozdziałów, jak wielką klęskę dla ludzi stanowią owe niezliczone roje krwiożerczych komarów, uzbrojone w zatrute ssawki! To też biedacy ryczeli, jak bydlęta, nie mogąc się obronić przed tą okropną plagą.
Na myśl o tem postanowiłem nie zwlekać i jak najprędzej położyć kres ich męce, chociażby z narażeniem swojego życia.
Ben Nil był również przejęty do żywego losem nieszczęśliwych i szeptał mi do ucha:
— Czyby się nie dało uwolnić tych ludzi dziś jeszcze?.
— Owszem, postaramy się o to.
— Proszę cię więc, zarządź tak, aby się to stało jak najprędzej. Trudno już dłużej słuchać jęku nieszczęśliwych. Uczyńmy wszystko, co tylko możliwe, chociażbyśmy ściągnąć mieli na siebie największe niebezpieczeństwo. Co do nas jesteśmy gotowi na twój rozkaz rzucić się w tej chwili na tych czternastu łotrów. Mogłoby się nawet obyć bez twego czarodziejskiego karabina; wystarczyłoby, gdyby każdy z nas wystrzelił po razie tyko: zabilibyśmy za jedną salwą sześciu, a z pozostałymi ośmioma byłaby już łatwa sprawa, bo strach paniczny odebrałby im przytomność umysłu.
— Ależ ja nie chę przelewać krwi tych ludzi. Oni w swem zaślepieniu nie wiedzą nawet, że popełniają straszną zbrodnię.
— Tak, ale pomyśl, effendi, że będą się bronili i użyją przeciw nam swych strzelb, jeżeli ich wprzód nie obezwładnimy.
— Mam nadzieję, że łatwo mi to przyjdzie i najprawdopodobniej nie będę korzystał z waszej pomocy. Mimo to musicie być w pogotowiu i w razie potrzeby bronić mię. Podsunę się teraz sam aż do ogniska, gdzie siedzą wartownicy, i jeżeli ich obezwładnię, a nikt tego nie zauważy, to możecie spokojnie tu siedzieć, dopóki was nie wezwę. Gdyby zaś zbudzili się ich towarzysze, wówczas przybiegniecie mi natychmiast z pomocą nawet bez mego wezwania. Zdaje się jednak, że pójdzie gładko, bo, jak wywnioskowałem, niewolnicy umieją po arabsku, a zrozumiawszy mię, pomogą w robocie. Zaznaczam, że musicie ogromnie uważać i każdej chwili być gotowymi!
Wysunąwszy się z pod siatki, zawiesiłem ją na krzaku, zarówno, jak i karabin, i zabrałem tylko sztuciec, ażeby w razie potrzeby mieć możność zaszachowania nieprzyjaciół.
Dowódca karawany, wymieniając poprzednio wyraz asznabi, niewątpliwie miał na myśli mnie, a więc moje nazwisko obiło się o jego uszy, jak również musiał też słyszeć i o „czarodziejskim" moim karabinie.
Ostrożnie, chyłkiem, zataczając wielki łuk, zbliżyłem się do ognia, przy którym siedzieli dwaj strażnicy, na taką odległość, że mogłem ich dosięgnąć ręką.
Dziwne, jak ci ludzie czuli się tu bezpiecznymi!
Wartownicy nie rozmawiali ze sobą, zajęci ciągłem dokładaniem paliwa do ognia, który trzeszczał i od czasu do czasu buchał wysokim, jasnym płomieniem, oświecając znaczną przestrzeń dokoła. Po prawej stronie spali handlarze, owinięci w koce, po lewej zaś niewolnicy, którzy w razie mego napadu na strażników musieliby mię ujrzeć i, domyślając się we mnie swego zbawcy, wszczęliby zapewne krzyki radosne, a to właśnie nie byłoby dla mnie pożądane i musiałem tego uniknąć za wszelką cenę. Podniosłem się więc powoli z omm sufah i, zwrócony ku nim, przyłożyłem lewą rękę do ust na znak, aby milczeli, a wiedziałem, że znak ten zrozumiały jest niemal u wszystkich ludów.
I cel mój został w zupełności osiągnięty, gdyż jęki w tej chwili ustały. Widocznie biedacy przeczuli, że czeka ich pomoc z mojej strony, bo nie byłbym się przecie czaił na pilnującą obozu wartę.
Europejczyka zastanowiłaby natychmiast nagła zmiana w jego otoczeniu i szukałby przyczyny, dlaczego jęki tak nagle ucichły; ale synowie pustyni nie zwrócili na to najmniejszej uwagi. Korzystając z tej nieoględności, by nie tracić czasu, zamachnąłem się raz po razie kolbą, i obaj wartownicy padli ogłuszeni na ziemię bez wydania głosu.
Przekonawszy się, że żadnemu z nich czaszka nie pękła, zwróciłem się do niewolników i rzekłem, o ile można, cichym głosem:
— Zachowajcie się spokojnie! ani jednego słowa! Chcę was uwolnić i poprzecinam powrozy, a skoro potem zwiążę strażników, rzucicie się na handlarzy. Niewolno wam jednak nic więcej uczynić, jak tylko trzymać ich silnie, abyśmy mogli ich powiązać. Baczność więc!
Przeciąć sześćdziesiąt powrozów po trzy razy byłaby to zbyt trudna dla jednego robota, — kazałem więc dwom pierwszym uwolnionym niewolnikom zabrać noże od wartowników i pomagać mi. Tymczasem, na dany znak przybyli z krzaków i moi ludzie z Ben Nilem — i w dwie niespełna minuty wszyscy jeńcy byli wolni.
— Allah was zesłał! — szepnął jeden z nich. — Powiedz nam, kto jesteś, abyśmy...
— Cicho bądź! dowiesz się później, a teraz do roboty! Naprzód skrępować strażników, a potem dalej na śpiących! po trzech na jednego, a czwarty niech zaraz wiąże. Powrozów jest dosyć! Więc dalej do roboty!
Naprawdę warto było przypatrzyć się tej „robocie". W jednej chwili obezwładniono śpiących, wiążąc ich, jak snopy, wraz z kocami, w które byli owinięci. A jednocześnie wszczął się w obozie zgiełk nie do opisania: gromkie okrzyki radości oswobodzonych niewolników, pomieszane z rykiem dotychczasowych ich katów. Zachodziła obawa, aby wielbłądy, spłoszone tymi wrzaskami, nie porwały pęt i nie uciekły. A podziałało to tak zaraźliwie na moich asakerów, ba, nawet i na Ben Nila, że i oni wzięli udział w tym „hymnie". Co do mnie — nie miałem ochoty robić ze swego gardła dudy organowej i przez dłuższy czas dawałem znak rękoma, wywijając niemi, jak wiatrak śmigami, dopóki mię nie zrozumiano, że zapomocą tej gestykulacyi domagam się zakończenia popisu wokalnego.
— Ten krzyk może nam zaszkodzić — rzekłem, gdy nareszcie można było dosłyszeć słowa, — bo kto wie, czy ludzie z Chor Omm Karn nie są już w pobliżu.
— Co nas oni obchodzą! — odrzekł któryś. — Niech przyjdą tu, a zobaczą, jak ich przyjmiemy!
— Dobrze, dobrze! ale ja właśnie pragnę, aby tu przyszli, a wrzaski mogą ich stąd odstraszyć.
— Tak sądzisz, panie? Prawda! Nie przyszło mi to na myśl. Musimy siedzieć cicho, ażeby, nic nie przeczuwając, przyszli aż tutaj. A przyjdą jutro rano; pochwytamy ich i wsadzimy głowami do wody, aby się dobrze napili i powędrowali do piekła. Powiedz nam jednak, panie, kto jesteś, abyśmy wiedzieli, komu mamy do zawdzięczenia ratunek w tak ciężkiej chwili. Badalat[237] tych oto czterech ludzi świadczą, że są to asakerzy kedywa; ty jednak nie należysz do nich, jak również i ten szósty, nieprawdaż?
— Nie jesteśmy żołnierzami. Jestem Frankiem i nazywam się Kara Ben Nemzi Effendi, a nazwisko mego młodego przyjaciela brzmi Ben Nil. m
— Na te moje słowa ozwał się pomruk w szeregach powiązanych jeńców. Interlokutor zaś mój pytał
w dalszym ciągu:
— Jesteś może chrześcijaninem, effendi? — Tak.
— A może znasz pewnego sabit[238], którego nazywają reisem effendiną, a który z ramienia kedywa ciągle żegluje po Nilu w celu chwytania łowców i handlarzy niewolników?
— Owszem, znam go.
— Może mu dopomagałeś kiedy w tej czynności?,
— O, wiele razy.
— Tak, bo słyszeliśmy o tobie... niewiele wprawdzie, ale wystarczyło, abyśmy osądzili z tego, że jesteś szlachetnym człowiekiem i dobroczyńcą niewolników. Abu Rekwik po drodze rozmawiał często ze swymi ludźmi o tobie i o reisie effendinie, i zdaje się, że czuje wielką trwogę przed wami.
— Któż to jest ten Abu Rekwik?
— Nie wiesz? Oto leży tam, skrępowany... To najbogatszy i najsławniejszy z handlarzy niewolników w całem Dar Sennaar. Czyni on wyprawy na niewolników aż do Fodii, a nawet dalej jeszcze na zachód, i również tak daleko zapuszcza się na wschód, poza Atbarę, do brzegu Bahr el Ahmar[239], pomimo, że tam przypływają okręty z Europy i liczni Frankowie. Nazywa on się właściwie Tamek er Rhani[240], gdyż bogatszy jest od pięciu baszów, razem wziętych; ale ze względu na szerokie jego stosunki handlowe nazywają go tu Abu Rekwik. Zakupił nas w Salamat i przytransportował tu dla odprzedaży, oczywiście z dużym zyskiem, handlarzom z Omm Karn. Stąd miano nas pędzić przez Karkog do Atbary.
— Więc handluje on nawet wyznawcami proroka? Haza nazieb! hańba mu!
— O tak, u niego tak poganin, jak i wierny, nie są niczem innem, tylko towarem, i na nic nie ma względów, byle mu dobrze zapłacono. Bodaj mu za to twarz poczerniała w dniu sądu Allaha na węgiel...
— No, wiemy już, kto jesteś, effendi — rzekł po chwili milczenia, — ale i ty musisz się dowiedzieć, cośmy za jedni. Otóż należymy do ferkah[241] el Homr, wielkiego szczepu Bagara. Dostaliśmy się do niewoli, podstępnie napadnięci podczas snu przez Barabrów, z którymi prowadziliśmy walki. Wspominam tu o tem, ażebyś nie wziął nas za tchórzów. Następnie Abu Rekwik zakupił nas...
— Zbytecznie się zastrzegasz co do posądzenia was przezemnie o tchórzostwo, gdyż wiadomo mi, że El Homrowie odznaczają się wielką dzielnością i odwagą. Wiem o tem, że, jako niestrwożeni agagirowie[242], rzucają się bez strzelby na fila[243] i korkedana[244].
— Cieszy mię, effendi, że wiesz o tych szczegółach z życia naszego, i mam nadzieję, że osobiście przekonasz się.o naszej waleczności, gdy przyjdzie do rozprawy z tymi handlarzami niewolników.
— Ależ do ich ukarania nie trzeba wcale waleczności; a gdybym ich nawet teraz uwolnił i pozwolił się bronić, to przecie was jest sześćdziesięciu, ich zaś tylko czternastu. Zresztą nie wy rozprawicie się z nimi, bo oddam ich reisowi effendinie.
Niebardzo się spodobało moje oświadczenie wojowniczym synom El Homr, i dopiero po długich targach i perswazyach ów, który dotychczas ze mną mówił w imieniu swych towarzyszów, odstąpił od swych żądań, zostawiając ukaranie handlarzy reisowi. Był to, jak się okazało, szech es zef[245] całego szczepu i, jako taki, miał pewne poważanie u reszty towarzyszów.
Uwolnieni przez nas „mistrze miecza" w ciągu uciążliwej swej w tak okropnych warunkach podróży nacierpieli się też głodu, więc teraz zabrali się skwapliwie do zapasów durry, trąc ją między kamieniami; inni poszli się kąpać, szukając w wodzie ulgi od ukąszeń, jakie im zadały komary. Ze startego prosa przyrządzono wnet kaszę, na którą rzucili się wszyscy z ogromnym apetytem, jedząc ją oczywiście palcami, które im zastępowały nietylko łyżki, noże i widelce, ale nawet serwety i inne podobne przybory stołowe.
Co do obezwładnionych handlarzy, to oczywiście położenie ich nie było do pozazdroszczenia. Tak niedawno pewni siebie i bezpieczni, zmuszeni zostali zamienić się rolą z dotychczasowymi swymi jeńcami, a cios ten spadł na nich tak nagle, jak piorun z jasnego nieba. Wiedzieli dobrze, co ich czeka, gdy się dostaną w ręce srogiego reisa effendiny; wiedziałem i ja o ich blizkim losie, i przyznam, że w pierwszej chwili nurtowała we mnie chęć puszczenia ich na cztery wiatry.
Ale z drugiej strony... nie należało czynić tego. Bo ileżto ludzi mogliby jeszcze unieszczęśliwić, poczuwszy się na wolności, — a zbrodnie ich zaciężyłyby wówczas na mojem sumieniu. Uznałem więc wkońcu, że lepiej będzie, gdy dostawię ich w ręce reisa effendiny. Ale co do ich mienia — należało ono do mnie i do moich pomocników. Postanowiłem nic nie dać reisowi z tego łupu; dosyć już upokorzeń doznałem od niego i nie miałem racyi być jego dobroczyńcą jeszcze teraz!
Przedsięwziąwszy wraz z Ben Nilem rewizyę tłomoków i siodeł na wielbłądach, znaleźliśmy znakomitą zdobycz dla naszych asakerów. W jednem tylko siodle dowódcy były cztery spore woreczki proszku złota, które dla biedaków stanowiło pokaźny majątek. Był to kapitał obrotowy handlarza. Znaleźliśmy też i próżne woreczki, przygotowane widać na jutrzejszy targ...
Zawoławszy swoich asakerów na bok, podzieliłem złoto na sześć części, z których Ben Nil otrzymał dwie, a każdy z asakerów po jednej. Radość ich nie miała granic, — zakazałem im jednak okazywać ją publicznie, ażeby El Homrowie nie dowiedzieli się, jak znakomity łup wpadł nam w ręce, i nie domagali się części jego dla siebie.
Niepokoiła tylko moich dzielnych asakerów troska, czy reis effendina nie zechce odebrać tak świetnej zdobyczy. Ale zapewniłem ich, że o tem i mowy być nie może, bo skądżeby wiedział, ile łupu zabraliśmy i kto się nim obłowił.
Ponieważ zdobycz w złocie była bardzo znaczna, asakerowie zrzekli się reszty łupu w naturze, prosząc, abym nim sam rozporządził. Oświadczyłem tedy szechowi El Homrów, że wielbłądy, broń i całe mienie, zdobyte na handlarzach, z wyjątkiem złota, jest do podziału między jego ludzi. Wywołało to wielką wśród nich radość, bo, słysząc ode mnie, że uważam jeńców za swoją wyłączną własność, nie spodziewali się też żadnej darowizny z ich majątku. Pozwoliłem im zająć się natychmiast podziałem tych łupów pomiędzy siebie, więc zabrali się zaraz do roboty, rozwijając przedewszystkiem z koców i der samych jeńców i wypróżniając im kieszenie.
Nie przypuszczałem, że jeńcy dadzą się ograbić z takim spokojem i nawet bez jednego obelżywego wyrazu lub przekleństwa. Widocznie działał na nich jeszcze do tej chwili przestrach z powodu tak nagłej i niespodziewanej klęski. Tylko Abu Rekwik, do którego zabrano się na samym ostatku, zachował się wyzywająco, a gdy mu Ben Nil sięgnął do kieszeni, by wydobyć ich zawartość, łotr głosem pełnym oburzenia i gniewu zawołał:
— A to co znowu!? Miałżebym wpaść w ręce zwykłych zbójów, którzy mię chcą obrabować do ostatniej nitki?
— Cicho bądź, nicponiu! — odciął się Ben Nil, — nie gadaj nam o zbójach i rabunku, bo najpodlejszym rabusiem.i złodziejem jesteś ty sam! A żeśmy cię schwytali na niecnej robocie, mamy prawo posiąść wszystko, co masz. Prawo to obowiązuje tutaj nie od dziś, jak ci dobrze wiadomo.
— Inaczej przemawiałbyś do mnie, gdybyś wiedział, kto jestem. Potęga moja jest tak wielka, że na jedno moje słowo zginiecie wszyscy!
— Wypowiedz je, słuchamy! Jestem ciekaw, w jaki to sposób mielibyśmy zginąć. Wszak jeżeli komu, to przedewszystkiem tobie do śmierci bardzo niedaleko...
— Nie szydź! Jestem Tamek er Rhani, którego zowią również Abu Rekwik!
— Wiem o tem. Ale najzupełniej mi to obojętne, kto jesteś i czy nazywają cię Abu Rekwik, czy też Tamek el Chazir[246]. W naszych oczach mniej wart jesteś od pierwszego-lepszego pastucha kóz, bo on jest człowiekiem uczciwej pracy, podczas gdy ty należysz do kategoryi łotrów ostatniego gatunku.
— Nie waż się, psie jeden, nazywać mię łotrem!
— Nazwisko moje jest Ben Nil i na niem ani jedna kropelka krwi ludzkiej nie ciąży, ani też cień ludzkiej krzywdy. Strzeż się więc wymyślać mi od psów, bo tu obok mnie znajduje się pewien człowiek, który cię za to ukarze bardzo surowo!
Ben Nil, mówiąc to, miał na myśli mnie. Tamek więc na te słowa rzucił na mnie przelotne spojrzenie i rzekł po chwili:
— Człowiek ten może być sobie, kim chce, ale wara mu ode mnie, i niech go Allah strzeże od wyrządzenia mi choćby najmniejszej krzywdy! Zadumny jestem na to, abym mu mówił o mej potędze; wspomnę tylko, że wielu znajomych i przyjaciół moich ujmie się za mną, śmiercią karząc każde wasze słowo, któreby obrażało moją godność!
— Nie zważaj na to — ozwałem się do Ben Nila. — Drab skrzeczy, jak żaba, bo gęba jego do niczego innego nie jest zdolna. Wypróżnij mu kieszenie i basta!
Gdy Ben Nil zabrał się do tej roboty, handlarz począł mówić do mnie:
— Człowieku! ostrzegałem cię, a mimo to lecisz sam w przepaść. Rób więc, co chcesz! nie przeszkadzam.
— No, no! czyżbyś mógł mi wogóle przeszkodzić w czemkolwiek? Siedź lepiej cicho, bo jeżeli nie ograniczysz się w szafowaniu obelg i gróżb pod moim adresem, to będę zmuszony zamknąć ci gębę... batogiem.
— Batogiem? no, proszę! — roześmiał się szyderczo. — Powiedz mi więc, coś ty zacz, że posiadasz taką moc?
— Zobacz tylko asakerów, a przekonasz się, w czyje wpadłeś ręce.
— Na co patrzyć? na twoich czterech asakerów? Nie wątpię, że to są złodzieje, którzy pokradli gdzieś mundury, albo włóczęgi, co uciekli z wojska; pewnie w służbie kedywa nie było im wygodnie, bo to... tchórze!
— Są to żołnierze reisa effendiny. Czy są tchórzami, najlepiej się przekonałeś z tego, że przy pomocy ich pięciu obezwładniłem was czternastu.
— A kto dał wam ku temu prawo?
— Nikt! niema bowiem człowieka, któryby mnie poważył się rozkazywać. Pomagam z własnej ochoty reisowi effendinie w jego pracy nad wytępieniem łowców niewolników.
Słowa te zastanowiły handlarza. Myślał przez chwilę, co ma powiedzieć, poczem, starając się ukryć trwogę, która mu jednak z oczu była widoczną, ozwał się wkońcu:
— Allah I’ Allah! czyżbyś naprawdę należał do wyprawy reisa effendiny?
— Tak, należę.
— Jesteś może Frankiem, chrześcijaninem?
— Zgadłeś.
— I nazywasz się Emir Kara Ben Nemzi Effendi?
— Tak, istotnie tak się nazywam.
— Ależ, o ile wiem, reis effendina i Kara Ben Nemzi popłynęli w głąb krajów murzyńskich...
— A mimo to widzisz mię tutaj, i sądzę, że sprawia ci to radość. Ażeby jednak tem większy był twój zachwyt, powiem ci, że ukaraliśmy śmiercią paru nicponiów, którzy zapewne są twoimi dobrymi znajomymi, a mianowicie Abd Asla i Ibn Asla.
— Allah kerim! czyżby Ibn Asl już nie żył? czyżbyś mówił prawdę, effendi?
— Kara Ben Nemzi nigdy nie kłamie! Uporawszy się z tymi łotrami, którzy byli zakałą ludzkości, zabraliśmy się z kolei do innych, i oto ty wśród nich jesteś pierwszy... Cóż? wiesz teraz, jaki czeka cię koniec?
— Maszallah! Ibn Asl zginął! Ibn Asl, który uchodził za niezwyciężonego!
— Głupstwo! zbrodnie i grzechy nie są w stanie nigdy osięgnąć ostatecznego zwycięstwa, chociażby przez pewien czas tryumfowały. Sprawiedliwość, uczciwość, cnota zawsze i wszędzie są tą potęgą, która stawia człowieka prędzej czy później na wyżynach zwycięstwa. Przekonasz się o tem wkońcu osobiście, gdyż zapewniam cię, że dzisiejsza twoja niecna wyprawa handlowa była bezwarunkowo ostatnią w twojem życiu.
Długo nie odpowiadał, rozmyślając, jak się wobec mnie zachować: czy poddać mi się pokornie, czy też wytrwać do końca w roli nieugiętego i dumnego pana. Uznał jednak, że na pokorę czas jeszcze w ostatniej chwili, gdy zawiodą już wszystkie nadzieje; tymczasem zaś powziął postanowienie „nie ugiąć się"; można to było wyczytać odrazu z jego twarzy.
— Więc tak? — ozwał się wreszcie hardo. — Czyżby istotnie po Ibn Aslu przyszła kolej na mnie? Mnie się zdaje, że nie wierzysz w to sam!
— Owszem, nietylko wierzę, ale jestem najmocniej o tem przekonany.
— Odstawisz więc nas reisowi effendinie?
— Rozumie się.
— Kiedy?
— Właściwie nie powinienbym ci tego powiedzieć, ale że nie obawiam się, aby mi moja otwartość w czemkolwiek zaszkodzić mogła, więc dowiedz się, że pozostaniemy tu kilka dni, dopóki reis effendina nie nadpłynie z góry i nie zabierze was i nas na pokład. Myśmy go wyprzedzili zaledwie o parę dni drogi.
Wiedziałem z góry, co sobie łotr pomyśli, usłyszawszy tę wiadomość, i dlatego patrzyłem mu bystro w oczy. Istotnie przez twarz jego przemknął jakby cień radości, którą też potwierdził szyderczy ton następujących słów:
— Jestem zachwycony twą szczerością i postaram się odpłacić ci równą miarką. Twoje życzenia, nadzieje i zamiary podobne są wiatrowi, który idzie przez stuletni las; a nie może ani jednej korony drzewa nachylić ku ziemi. Jeżeli nie zwrócisz mi natychmiast wolności, jutro rano znajdziecie się wszyscy w mej mocy i obejdę się z wami tak, jak wy ze mną. Daję ci to pod rozwagę i sądzę, że będziesz rozsądny i skorzystasz z mojej uprzejmości; nie pragnę bowiem waszej zguby i jestem łaskawie dla was usposobiony.
— Dziękuję ci za łaskawość, która dla mnie najzupełniej jest zbyteczną, i oświadczam, że nie mam chęci odpłacać ci się w ten sam sposób. Każdy musi nieść na swych barkach ciężar własny i odpokutować własne postępki.
— A więc jesteś zgubiony!
— Ba! Niech tylko przybędą ludzie, na których liczysz! zamiast was uwolnić, znajdą się w tem samem położeniu, co wy teraz.
— Co za ludzie?
— No ci, z Chor Omm Karn.
— Nie znam takich wcale!
— Kłamstwo! Dwaj ludzie, których wysłałeś do nich, opowiedzieli mi, że handlarze z Chor Omm Karn przybędą tu jutro rano w celu zabrania od ciebie niewolników i zapłacenia ci za nich proszkiem złota. Otóż na pomoc ich liczysz daremnie.
— Nie wiem, o czem mówisz — odparł po chwili namysłu. — Widocznie trawi cię febra i przywidują ci się rzeczy i słowa, zaczerpnięte z powietrza. Pomocy oczekuję zupełnie z innej strony, i zobaczysz, że jednem kiwnięciem palca wepchnę cię na es sziret, skąd spadniesz, jak zgniły owoc z drzewa, i polecisz w bezdenną przepaść piekła!
— Ach! doprawdy ziewać mi się chce z nudy od słuchania głupich i czczych gróźb twoich!
— A więc zdaje ci się, że kłamię?
— I jeszcze jak!
— Effendi, nie obrażaj mię! Jestem wiernym muzułmaninem, a tyś przecie chrześcijanin, człowiek niższego gatunku, i będąc na niższem odemnie stanowisku, winieneś mi szacunek.
— Tem cięższy będzie twój upadek, im wyżej stoisz odemnie.
— A więc nie dasz się przekonać? Zapytaj Geriego, mego mulazima[247], który tu obok mnie leży; on ci poświadczy na Allaha i proroka, że mówię prawdę.
— Jemu wierzę tyleż, co i tobie.
— Strzeż się, giaurze! — wybuchnął nagle. — Nie pozwolę na podobne drwiny!
Przystąpiłem bliżej ku niemu, grożąc:
— Ostrzegam cię po raz ostatni. Jeżeli ci się zdaje, że przewyższasz mię swem stanowiskiem, drwię sobie z tego; ale skoro w głupocie swojej posuwasz się aż do tego stopnia, że obrażasz mnie, nie wypada mi nic innego, jak tylko zmusić cię do większej pokory.
— Co? ja, bogaty, sławny Abu Rekwik, miałbym być pokorny przed tobą? Czemże ty jesteś, jeżeli nie niewolnikiem i ogryzaczem kości ze stołu reisa effendiny? Radbym zobaczyć przeklętego śmiałka, któryby mię zmusił do upokorzenia się przed tobą! Dowiedz się zresztą, że właśnie islam odda cię w moje ręce, ów islam, który się teraz budzi ponownie z długiego snu i rozciągnie zemstę swą nad niewiernymi, a wśród innych na tobą i twoim reisem effendiną. Wówczas będziesz musiał służyć nam, jak pies!
— Więc dobrze! sam tego chciałeś i przekonasz się, że przeklęty „giaur" i „pies" będzie umiał wzbudzić w tobie pokorę. Ben Nil! drab ten ma otrzymać natychmiast po dziesięć cięgów w każdą piętę. Postaraj się o to! A jeżeli go to nie skłoni do uległości, dodaj mu dziesięć!
Ben Nil nie spodziewał się po mnie takiej surowości i, zamiast posłuchać, spojrzał na mnie wzrokiem pytającym, jakby chciał w mych oczach wyczytać, czy nie żartuję. Gdy jednak dałem mu ręką znak, potwierdzający mą wolę, rzekł uradowany:
— Och, effendi! gdybyś wiedział, jak wielką sprawiasz mi przyjemność! Zwątpiłem na razie, abyś ty, zawsze pełen zbytniej i nieraz nagannej łagodności, zdobył się na tak energiczny krok. Już ja się wywiążę z zadania, jak należy.
I zwrócił się do oswobodzonych ex-niewolników:
— Chodźcie tu, dzielni wojownicy ze szczepu El Homr, wyciągnijcie swego kata na środek i połóżcie go plecami do góry... a przygniećcie go kolanami, aby się nie ruszył, nogi zaś podnieście tak, by podeszwy patrzyły prosto w niebo. Ja tymczasem wytnę z krzaka kilka prętów, które posiadają więcej mocy przekonywającej, niż koran i wszyscy jego kaznodzieje.
To mówiąc, podszedł do najbliższego krzaka i zaopatrzył się w kilka giętkich prętów, podczas gdy El Homrowie z gorączkową niemal skwapliwością wykonali jego rozkaz, pomimo oporu delikwenta.
Gdyby łotr prosił o przebaczenie, to kto wie, czybym nie był cofnął surowego bądź co bądź wyroku za kilka złośliwych zdań. Ale on ani myślał o tem, — przeciwnie, począł miotać na mnie długim szeregiem przekleństw i obelg, wobec czego widziałem się zmuszonym podwyższyć mu liczbę razów.
Gdy to usłyszał mulazim, rzekł mu ostrzegająco:
— Wolałbyś milczeć, stary! Widzisz przecie, że bezsilnem miotaniem się i zjadliwym językiem pogarszasz tylko sytuacyę. Jeżeli nie utrzymasz na wodzy złośliwej gadaniny, powiększysz tylko sumę przeznaczonych ci patyków do pięćdziesięciu, albo i więcej.
To ostrzeżenie ułagodziło go. Zamilkł, ale o łaskę nie prosił, — nie dozwalała mu na to nieokiełznana pycha. Kilku Homrów zgłosiło się na ochotnika do wymierzenia łotrowi kary, ale Ben Nil odparł:
— Och, nie! Jesteście wygłodzeni i słabi, podczas gdy mnie wcale sił nie brakuje, i pokażę temu drabowi, jak się wynagradza pychę i zarozumialstwo. Trzymajcie go tylko, a mocno! Zaczynam.
Homrowie zgromadzili się wokoło swego dręczyciela dla przypatrzenia się egzekucyi. Co do mnie — nie chciałem być jej świadkiem i odszedłem na bok.
Wkrótce też usłyszałem odgłos spadających na pięty draba uderzeń oraz głośne pokwitowania z ich odbioru przez ćwiczonego, który wył, jak dzikie zwierzę. Nie liczyłem tych razów i usiłowałem nie słyszeć krzyków, powtarzających się za każdem uderzeniem. Gdy ustały one nareszcie, a właściwie przemieniły się w ciche, przytłumione jęki, widzowie rozstąpili się, a Ben Nil przybiegł do mnie, meldując:
— Effendi, spełniłem rozkaz, i powinieneś być ze mnie zadowolony bardziej, niż kiedykolwiek.
— Dlaczego?
— Bo wymierzyłem mu dwadzieścia pięć, zamiast dwudziestu.
— Z jakiegoż to powodu dodałeś pięć?
— A bo tak mi szło składnie, że ręka nie mogła się powstrzymać w rozmachu i dorzuciła mu jeszcze te kilka uderzeń. Leży teraz, jak nieżywy. Co z nim zrobić?.
— Zanieście go tam, nad kałużę, i połóżcie koło tego krzaku akacyi, a za towarzysza dajcie mu mulazima. Tylko trzeba ich dobrze zabezpieczyć; najlepiej przymocować do palów, wbitych w ziemię.
— Poco to wszystko?
— Nie przypominasz sobie, jak to podsłuchąłem Abd Asla nad źródłem, gdzie zabiłem lwa z El Teitel?
— Owszem.
— Otóż w ten sam sposób muszę podsłuchać i tego draba. Groził przecie, że islam zgotuje mi straszny los, a groźba ta ma pewne znaczenie, które muszę wyjaśnić. Gdy ich obu umieścimy samotnie na stronie, w pewnem oddaleniu od warty, będą niezawodnie rozmawiali ze sobą o ważnych rzeczach; wówczas podsunę się do nich ostrożnie i podsłucham. Trzeba jednak urządzić to w ten sposób, aby byli pewni, że nikogo koło nich niema.
— Już ja to urządzę, effendi! Homrowie zgromadzą się w jednem miejscu i będą się zachowywali tak, jakby rozdzielano między nich zdobycz; ty będziesz wśród nich. Ja tymczasem z kilkoma asakerami zawlekę obu jeńców na wskazane miejsce i postaram się, aby byli odwróceni plecami od miejsca, skąd chyłkiem dostaniesz się aż pod krzak. Następnie powrócę do Homrów i udam, że rozmawiam z tobą, ale cię niby z poza stojących ludzi nie widać. W ten sposób łotry będą mieli pewność, że w pobliżu nich niema ani żywego ducha.
Ben Nil nauczył się już odemnie wielu rzeczy, jak to wynika choćby z przytoczonego projektu, na który chętnie się zgodziwszy, znalazłem się niebawem w pobliżu jeńców za krzakiem.
Z początku nic z sobą nie mówili. Widocznie Abu Rekwik odczuwał jeszcze ból w podeszwach, bo jęczał ustawicznie i wzdychał. Jęki te jednak i westchnienia nie wywołały we mnie litości, bom sobie zaraz uprzytomnił, jakto on z niezrównanem okrucieństwem zamęczał na śmierć biednych niewolników, skoro mu tylko choćby najmniejszy stawiali opór, i nie odczuwał wcale z tej racyi wyrzutów sumienia.
Musiało się nareszcie sprzykrzyć łotrom milczenie, bo mulazjm ozwał się pierwszy:
— Ktoby to był wczoraj pomyślał, że dziś spotka nas tak smutny los! Zapewne sam dyabeł napędził tutaj tych psów. Byli tak daleko stąd i licho ich wie, jakim sposobem znaleźli się nagle aż tutaj, i to właśnie w chwili, gdy się wszystko dla nas tak pięknie układało! Gdyby się tak byli spóźnili chociaż o jeden dzień, interes nasz poszedłby, jak po maśle... Czy bardzo dokuczają ci rany, panie?
— Głupiś! — odrzekł Abu Rekwik, ciągle jęcząc, jak zranione bydlę. — Mamże śmiać się, gdy mi niemal kości wyłażą z ciała? Bodajby ten pies chrześcijański wpadł w taki zakątek piekła, gdzie dyabli bez ustanku walą potępionych drucianymi prętami!
— Zaszkodziłeś sam sobie; byłbyś dostał tylko dziesięć, lecz skoro zacząłeś go lżyć...
— Milcz! — przerwał rozwścieczony, — obejdę się bez twoich uwag! Wiem, co czynię, i umyślnie zachowałem się tak, aby go nastraszyć.
— Allah! Toż sądzę, że słyszeliśmy dosyć o nim i wiemy, że nie boi się żadnej groźby. Łagodny szelma, jak kobieta, ale gdy mu kto dokuczy... Chciałbym wiedzieć, dlaczego nas tu przeniósł na osobność.
— Bo, mimo swej dumy i pewności siebie, obawia się nas. Nie chce widocznie, abyśmy byli świadkami tego, co robią, i abyśmy nie słyszeli ich rozmów. Przysiągłbym, że jest w obawie, abyśmy nie uwolnili się z jego mocy i nie uciekli mu z przed nosa; bo gdyby istotnie to nastąpiło, łatwo pojąć, jak niebezpieczną byłaby dla niego okoliczność, żeśmy słyszeli, co planuje, i przeznali jego zamiary na przyszłość. Dlatego to kazał nas usunąć na stronę.
— A może uczynił to, aby nas podsłuchać...
— Głupie rozumowanie! Siedział przecie w pośrodku Homrów, gdy nas stamtąd zabierano, i sam widziałeś... Ale słuchaj! Ben Nil mówi do kogoś, nazywając go „effendi"... rozmawia więc z nim zapewne.
— Tak jest... Słyszę... znów powtórzył wyraz „effendi"... Najniezawodniej rozmawia z nim właśnie, możemy więc porozumieć się Z sobą swobodnie. A śpieszmy się, bo może nam tu nasłać jakiego dozorcę. Owóż, czy sądzisz, że ludzie z Chor Omm Karn będą w stanie uwolnić nas?
— Napewno.
— Obawiam się, że, nie przeczuwając niczego, wpadną im w ręce! Pies chrześcijański wspominał przecie, że ich pochwyci...
— Ostrzegę ich, skoro tylko się pojawią. Wystarczy jedno głośno wypowiedziane zdanie, żeśmy obezwładnieni, a uczynią wszystko, co w ich mocy, aby nas uwolnić.
— Tak, jeżeli nas przedtem nie zabije!
— Ech, przecie nie jest zbójem. Słyszałeś przecie, że przelewa krew jedynie w wypadkach ostatecznych. Jestem pewien, że ma zamiar oddać nas w ręce reisa effendiny, a nim to nastąpi, nie mamy wcale potrzeby obawiać się śmierci i możemy liczyć właśnie na pomoc naszych ludzi. Bo gdy Kara Ben Nemzi spostrzeże, że uprzedziłem ich o naszej pozycyi i że nas zechcą odbić, cofnie się stąd szybko gdzieindziej, a tamci podążą za nim i...
Urwał nagle, a oczy gniewem zemsty mu nabiegły, pierś zaś, jakby jej tchu zabrakło, falować poczęła ze świstem.
— No i? — pytał mulazim.
— I czeka go straszliwy koniec! więcej w samem piekle nie zazna. Przedewszystkiem każę go oćwiczyć, ale tak, żeby mu kości na wierzch powyłaziły, a potem uczynię go niewolnikiem do własnych usług i będę go dręczył na każdym kroku, aby z tej męczarni zdechł wreszcie. Niedługi będzie jego żywot w takich warunkach, ale okropny. Szkoda tylko, że stracimy na tem wszystkiem kilka dni tak drogiego czasu i opóźnimy przybycie nasze do El Michbaja, gdzie z taką niecierpliwością nas oczekują.
— Ba! najgorsze, że rany twoje nieprędko się zagoją i przez długi czas będziemy musieli wysadzać cię na wielbłąda.
— Udamy się do El Michbaja na łodzi.
— A skądże ją weźmiesz?
— Od tego psa chrześcijańskiego. Sam przecie powiedział, że podpłynął naprzód z okrętu reisa effendiny, i możesz się domyślić, że nie na belce lub w nieckach, ale musi tu mieć gdzieś doskonałą łódź, należącą do okrętu. Ukrył ją zapewne niedaleko stąd, i bez trudności ją odnajdziemy. W tej to łodzi powiosłuję do El Michbaja, ty zaś przetransportujesz karawanę drogą lądową. Mam też nadzieję, że odbierzemy Od tych wściekłych psów całe nasze mienie. Jest zaś ono nie byle jakie; sam proszek złoty, będący moją własnością, stanowi wartość nielada. A ponadto, prócz majątku, posiędę rzecz sto razy większej wartości...
— Cóż takiego?
— Czarodziejski karabin effendiego. Ten klejnot ma on zapewne przy sobie, bo, jak słyszałem, strzeże go, jak oka w głowie, i nikomu nie powierza. A skoro tylko zostanę właścicielem tego cudownego narzędzia śmierci, zasłynę na cały Sudan, jako niezwyciężony bohater! Przyznasz więc, że tego rodzaju zdobycz wynagrodzi mi stokrotnie bastonadę, przeciw której niestety obronić się nie miałem sposobu. Och, jak boli!...
— A gdyby reis effendina przybył, zanim jeszcze odzyskamy wolność?
— W takim razie bylibyśmy zgubieni, gdyż ten wysłaniec dyabła bezwątpienia ukarałby nas śmiercią. Na szczęście, jak to wywnioskowałem ze słów giaura, reis przybędzie dopiero za kilka dni, podczas gdy ludzie z Omm Karn zjawią się tu już jutro!
— Oddział nasz liczyłby więc razem dwudziestu sześciu walecznych wojowników... O Allah! gdyby tak rzucić się na okręt reisa i zabrać go!...
— No, to zaśmiałe rojenia! Jeżelibyśmy nawet pokusili się o zdobycie go, to przy tem przedsięwzięciu poległoby z naszej strony tylu ludzi, że niewartą byłaby skóra za wyprawę, a niedobitki nie umiałyby nawet obchodzić się z okrętem. I bez tych wysiłków zresztą wpadnie on w moje ręce wraz z reisem i całą załogą.
— Koło El Michbaja?
— Tak jest.
— Czy straż czuwa tam ustawicznie?
— I w dzień i w nocy; tak rozporządził „święty". Zawziął się on na reisa effendinę gwałtownie i postanowił go zgładzić ze świata. A nikt nie wie, jaka jest przyczyna tego wyroku. Widocznie doznał od niego jakiejś wielkiej obrazy, której, jako święty, przebaczyć mu nie może. A trzeba wiedzieć, że „święty" uważa handel niewolnikami, jako rzecz nietylko dozwoloną, ale nawet nakazaną przez Allaha oraz proroka! Czy znasz miejsce, w którem znajduje się El Michbaja?
— Nie znam.
— Łatwo tę miejscowość zapamiętać: Nil płynie tam prosto, jak pod sznur, i każdy zbliżający się z góry okręt spostrzec stamtąd można na bardzo daleką odległość; potem rzeka skręca nagle w bok, tworząc wysunięty daleko półwysep, pokryty gęstym lasem. Otóż w tym właśnie lesie znajduje się El Michbaja, gdzie nas oczekują z niecierpliwością, bo podobno mają nader obfity połów. Ostatni posłaniec stamtąd oznajmił mi w sekrecie, że rekwik składa się nietylko z czarnych, ale w znacznej części i z białych. Domyślam się, że ci ostatni musieli być komuś niewygodni, a że nie miał odwagi uśmiercić ich, więc postanowił pozbyć się ich w sposób nie tak gwałtowny. Ja chętnie przyjmę takich, bo dostawca zazwyczaj nietylko nie żąda za nich żadnej zapłaty, ale nieraz nawet za „zaopiekowanie się* takimi białymi dopłaca jeszcze kilkoma czarnymi. Prawdopodobnie i obecnie w El Michbaja znajduje się sporo tego wybornego towaru, gdyż inaczej nie naglonoby mię tak do zawarcia interesu.
— Czy będziesz tam rozporządzał dostateczną liczbą ludzi, aby wziąć do niewoli reisa effendinę?
— O, wystarczy ich, a przytem obeznani są z wodą, jak ryby lub krokodyle. Zataiłem przed tobą aż do tej chwili jedną rzecz, a mianowicie, że jeden z tamtych ludzi znajduje się w naszym orszaku; przysłano mi go jako przewodnika na wypadek, gdybym chciał się tam dostać.
— Allah! więc miałeś przede mną tajemnice? A mnie się zdawało; że obdarzyłeś mię zupełnem swem zaufaniem...
— No, widzisz, nie mogłem, bom dał słowo, że tylko w ostateczności wtajemniczę kogokolwiek w całą tę sprawę. Obecnie uważam, że właśnie chwila taka nadeszła, i mogę z czystem sumieniem mówić z tobą o tem. Owóż na brzegu w pobliżu El Michbaja czuwa dzień i noc straż, ażeby, gdy się tylko okręt reisa effendiny pojawi, dać znać o tem w seribie. Łatwo ten okręt poznać po szczególniejszej budowie.
— Zaatakują więc go?
— Tak.
— A co się stanie z jego załogą?
— W części wystrzelamy ją w bitwie, a resztę weźmie się do niewoli i sprzeda! Dwóch tylko weźmiemy żywcem: reisa effendinę i effendiego. „Święty" zapowiedział, że musi ich mieć koniecznie.
— Ale dlaczego mu tak na nich zależy?
— Nie wiem, dosyć, że rozkazał jak najsurowiej, aby tak było, a wiesz przecie, jak ślepo słuchają go wszyscy. Źle się stało, że w tak ważnej chwili wpadliśmy w ręce tego giaura... No, ale może to wyjdzie nam na lepsze...
— Jakto?
— A mo, że reis effendina nadpłynie akurat wówczas, gdy będziemy się znajdowali w El Michbaja. Jestem pewien, że załoga okrętu reisa effendiny dostanie się w moje ręce zadarmo. Ci, którzy nie polegną, muszą zniknąć. A ty wiesz, że gdy idzie o zniknięcie czyjeś, jestem jedynym w tym kraju mistrzem od urządzania takich sztuk...
— Byłeś już w El Michbaja?
— Nie, ale mogę się zdać na Hubara, który mię tam zaprowadzi.
— A! to Hubar jest owym tajemniczym wysłańcem? Co do mnie, nie dowierzałbym mu tak bardzo, bo to znany tchórz.
— Tak, że tchórz, wiem o tem, bo lęka się nawet wycia hyeny w jasną, księżycową noc. Ale, jako przewodnik i szpieg, jest wręcz znakomity. Polecono mi z El Michbaja, abym się z nim obchodził bardzo względnie, bo to ulubieniec „świętego". Podobno mieszkał z nim razem jeszcze na wyspie Aba i należał do najwybitniejszych uczniów i znawców reguł Terika[248] es Samania.
— Maszallah! Ktoby się był tego spodziewał po takim niedołędze, co drży już na sam dźwięk odwodzonego kurka własnej flinty!
— Tak, ale nie wszyscy obrońcy Allaha koniecznie już muszą być bohaterami! Islam, oprócz walecznych szermierzy miecza, którzy zielony sztandar zatkną na murach wszystkich miast na świecie, potrzebuje także i mądrych, podstępnych ludzi, i nieraz z jednym takim sprytnym człowiekiem można więcej dokazać, aniżeli z tysiącem asakerów, posługujących się jedynie bronią. Poucza nawet o tem ciągle Mohammed Achmed.
— Tak się nazywa ów „święty“?
— Jakto? więc nie znałeś jego nazwiska? Wszakże mówiłem ci już o tym „świętym“ niejednokrotnie. Widzę z tego, że się zanadto poświęcasz swoim osobistym sprawom i handlowi niewolników, a rzeczy takie, jak zbawienie duszy, jak islam i należące do do niego wybitne osoby, nie obchodzą cię wcale. Mohammed Achmed Ibn Abdullahi był uczniem sławnego szeryfa z Samanii, Szeich Mohammeda, a odłączywszy się potem od niego, przeszedł na stronę Terika el Gureszi. Wsławił się on przez to niemało i nazwał się Fakir el Fukara. Mieszkał przez jakiś czas na wyspie Aba i tam uzyskał tytuł sahed[249], a następnie udał się do Kordofanu, ażeby poznać tam wybitnych działaczy islamu. Po powrocie stamtąd chorował długo, bo jako sahed, odbywając podróż pieszo i boso, tak sobie poranił w rozpalonyni piasku i na ostrych kamieniach nogi, że nie było sposobu wyleczyć ich przez długi czas. Owo jednak cierpienie wydoskonaliło go jeszcze bardziej w świętem powołaniu, a gdy począł nauczać, wnet zebrały się naokoło niego całe rzesze uczniów. Jest to dziś osobistość tak potężna, że pod względem wpływów, jakie wywiera na otoczenie, żaden ze świętych równać się z nim nie może. Słyszałem nawet, że ma to być Mahdi, którego oczekujemy od kilku stuleci. Mówią ogólnie, że on podniesie na nogi całe zastępy szermierzy islamu i zdobędzie z nimi całą ziemię, zatykając zieloną chorągiew na murach wszystkich miast Świata i strzechach wszystkich wsi. Otóż z tego wszystkiego możesz wytworzyć sobie dostateczne pojęcie, kto jest ów święty. A że Hubar należy do najgorliwszych jego uczniów, powinieneś teraz obchodzić się z nim z większym szacunkiem.
— Allah! więc to jest Mahdi! święty człowiek, który naucza, że handel niewolnikami nie jest grzechem?
— Przeciwnie, głosi on, że jest to cnota! Już przez tę jedną zasadę może on zwyciężyć cały świat chrześcijański, potępiający niewolnictwo. My właśnie zdobędziemy ziemię siłą naszych uzbrojonych niewolników, nad którymi psy z Zachodu tak gorliwą roztaczać chcą opiekę. Niech ich zresztą Allah połamie prędzej jeszcze, niż nadejdzie ta wielka chwila zwycięstwa islamu!
— Oby bodaj połamał Allah tego jednego chrześcijanina, który targnął się na nas bezczelnie i nawet miał odwagę pokaleczyć ci pięty!
— O, uczyni to Allah niezawodnie! Nie dopuści on przecież, abyśmy zginęli marnie przy pierwszych promieniach wschodzącej potęgi islamu. A teraz dosyć gawędy! Muszę mieć chwilę spokoju, aby wymyślić jakiś sposób ratunku w tem naszem nieszczęściu. Zresztą zmęczyła już mię rozmowa i pięty jeszcze bardziej bolą... Oj, odwdzięczę ja się giaurowi, skoro go tylko w garść swą dostanę!
Przestali mówić, a Abu Rekwik jeszcze głośniej począł jęczeć, bo mu komary obsiadły chmarami poranione stopy.
Nie spodziewając się usłyszeć więcej nic ciekawego, wycofałem się ze swego stanowiska.
Ben Nil, zauważywszy mię już z daleka, wywołał rozmyślnie pewne zamieszanie wśród Homrów, co umożliwiło mi powrót bez obawy, że dwaj jeńcy mogą to zauważyć.
Nie omieszkał też Ben Nil zaraz przy pierwszem ze mną zetknięciu rzucić pytającego spojrzenia, na co mu odpowiedziałem twierdzącem skinieniem głowy. To mu wystarczyło i powrócił do swej czynności podziału zdobyczy pomiędzy El Homrów, co mię nie interesowało.
Postanowiłem teraz rozważyć szczegółowo wszystko, co podsłuchałem, dla powzięcia planów na przyszłość i sposobów ich wykonania.
A więc Fakir el Fukara udaje teraz „świętego“ i nawet uważa się za Mahdiego! Ciekawa tylko rzecz z tą jego słabością nóg, która przyczyniła mu się jeszcze do wydoskonalenia w „świętości...“ Nie przyznał się oczywiście, że to reis effendina był powodem owego „doskonalenia się”, tam, nad bagnami, w głębi Afryki. Zestawiwszy fakty, przyszedłem do wniosku, że tu jest właśnie przyczyna nienawiści „świętego“ ku reisowi effendinie, i dlatego to za wszelką cenę pragnie on dostać go w swe ręce. Ale dlaczego chce się mścić na mnie? Przecie wówczas nad studnią wydostałem go niemal z samej paszczy lwa, a potem ulitowałem się nad nim, gdy leżał nad bagnem ranny i opuszczony!
Ważniejsza jednak od tej sprawa zaprzątnęła mi głowę. Gdzie szukać owego miejsca, nazwanego przez jeńców El Michbaja? gdzie się znajduje owa kryjówka złoczyńców? nie znam wcale okolicy tej nazwy w dorzeczu Nilu. Być może, iż jest to osada, założona niedawno, w owym zapewne czasie, gdyśmy bawili na Południu. Ten ostatni mój domysł zdawała się potwierdzać już sama nazwa miejscowości: El Michbaja — znaczy „kryjówka“. Niezawodnie więc będzie to rodzaj seriby gdzieś w niedostępnym górzystym lesie nad rzeką. Ale gdzie? Nie traciłem nadziei, że odnajdę tę norę, ale dopiero wówczas, gdy będzie mi wiadomy punkt planowanej na nas zasadzki.
Otwarcie mówiąc, niewielką miałem ochotę puszczać się na wodę bez uprzedniego dowiedzenia się, gdzie właściwie zastawiono owe sidła. A tu trzeba było przecie bezzwłocznie ratować niewolników, między którymi są nawet biali.
Co więc robić? Czy ominąć ową zasadzkę po tchórzowsku? O, nie! Postanowiłem nie ustępować z drogi łotrom i wytężyć wszystkie siły, aby ich pokonać.
Przyszło mi na myśl, że co do położenia El Michbaja mógł mię objaśnić szczegółowo Hubar, „najgorliwszy uczeń“ nowego proroka, głoszącego, że niewolnictwo jest zasługą wobec Allaha i ludzkości. I na tę myśl, że właśnie owego „najlepszego ucznia świętego” dobrzeby było namówić, aby nas zaprowadził przeciw swemu mistrzowi, zebrał mię pusty śmiech. A byłem pewny, że uda mi się go nakłonić do swoich celów. Abu Rekwik określił go, jako przebiegłego lisa i tchórza w jednej osobie; ale ja drwiłem sobie z chytrości sudańskich lisów, a co do tchórzostwa, to nie będzie trudno wykorzystać go dla moich celów.
W tej chwili jednak nie wiedziałem nawet, który z dwunastu jeńców jest owym sławnym fennekiem[250]. Aby dojść tego, wypadło mi przysłuchać się ich rozmowie, gdyż nie zabroniłem był mówić jeńcom ze sobą, z czego też korzystali w całej pełni. Począłem tedy przechadzać się wśród jeńców, zachowując się jednak odpowiednio, aby nic nie podejrzywali, i wnet wyraz „Hubar“, obił się o moje uszy, a zauważywszy, do kogo był skierowany, poznałem ważną dla mnie osobistość. Był to mały, niepokaźny człowieczek z trzema poprzecznemi na skroniach i policzkach kreskami, z czego wywnioskowałem, że pochodzi z ludu Fundżów, najprawdopodobniej z rodziny Hammedżów, albo Berunów. Ciemna jego twarz przypominała w istocie lisa pustynnego, i choćbym był niczego się o nim nie dowiedział, uważałbym go już na pierwszy rzut oka za kreaturę, której niebardzo można dowierzać; niespokojny i ponury wzrok draba odbierał zaufanie do niego. Więc to ten ptaszek — pomyślałem sobie — ma być szermierzem islamu i wart jest więcej, niż tysiąc dzielnych asakerów!
Wydawszy rozkazy na noc, podzieliłem wartę w ten sposób, że na każdych pięciu El Homrów przypadał jeden askari; a uczyniłem tak dlatego, że więcej godni byli zaufania czterej moi asakerowie, niż sześćdziesięciu El Homrów. Następnie udałem się daleko w górę miszrah, aby upatrzyć odpowiednie miejsce na pomieszczenie jeńców, a znalazłszy je, kazałem przenieść ich tam, przyczem zabraliśmy im ubrania i rozdzielili między El Homrów. Na straży postawiłem dwudziestu El Homrów i dwu asakerów.
Abu Rekwik był bardzo niezadowolony, że odsunęliśmy go tak daleko od brodu i jeszcze do tego postawiliśmy tak silną straż.
— Poco kazałeś nas zawiec aż tutaj, effendi? — pytał mię. — Mogliśmy pozostać nad rzeką.
— Jakto, nie domyślasz się, dlaczego to uczyłniłem?
— No?
— A przecie to takie proste: stąd nie będziecie mogli widzieć przybywających z Chor Omm Karn swych przyjaciół, i oczywiście ludzie ci nie słyszą twego wołania o pomoc.
— Allah kerim! Któż ci to podsunął tak głupią i myśl, że ja pragnąłbym ich ostrzec?
— Nie pytaj. My, chrześcijanie, umiemy odgadywać myśli muzułmanów tak, jakby one były na ich czołach wypisane. Nie ulęknę się ja ludzi z Omm Karn i nie podążą oni za mną, ani też nie napadną na mnie i nie uwolnią was z mej władzy, jak również nie łudź się nadzieją, że dostaniesz mię w swe ręce, by mię uczynić niewolnikiem do osobistych swych posług. Przeciwnie, będzie tak, jak powiedziałem, a mianowicie wezmę do niewoli wszystkich, którzy tu przybędą z tamtej strony rzeki. A wiesz zapewne ze słyszenia, że co postanowię, tego dokonywam. Teraz zaś słuchajcie wszyscy, jaki straż otrzyma rozkaz: Gdyby który z jeńców wydał z siebie głośniejszy okrzyk, w tej chwili zakłuć go nożem. Tak, panie Tamek el Rhani! Szukaj pomocy u swego „świętego", który roześle uczniów swoich na wszystkie strony świata i każe zatknąć zieloną chorągiew we wszystkich ziemiach i miastach i wsiach na ziemi. On uważa niewolnictwo za rzecz przez Allaha niezakazaną; niechże więc pomaga ci w twem rzemiośle i niech cię uwolni, abyś mógł tych, którzy cię strzegą, ująć w powrozy i sprzedać z dobrym zarobkiem...
— Bądź przeklęty! — syknął Abu Rekwik, pieniąc się ze złości. — Odbierasz mi ostatnią nadzieję, którą pokładałem w ludziach z Omm Karn! Ale poczekaj! nie tryumfuj jeszcze, bom jeszcze przy życiu, i możesz tego żałować!...
Nie słuchałem już dalej pogróżek zbrodniarza i powróciłem na brzeg, aby pouczyć czterdziestu El Homrów, jak się mają zachować przy spodziewanem nadejściu bandy. Ubrania, wzięte od ludzi Abu Rekwika, oddałem tym, którzy mieli pozostać przy mnie i Ben Nilu; reszta El Homrów musiała się ukryć tymczasem, a komendę nad nimi objęli dwaj pozostali asakerzy, którzy również nie powinni byli się pokazywać ze względu na swe mundury.
Z początku miałem zamiar ułożyć El Homrów na ziemi tak, aby się zdawało, iż leżą powiązani; ale uciekanie się do tego wybiegu okazało się zbytecznem.
Uczyniwszy wszystkie przygotowania, niedługo czekaliśmy na spodziewanych przyjaciół Abu Rekwika. Ukazali się oni nareszcie na tamtym brzegu rzeki i poczęli przyrządzać wielki prom, do którego materyał po części przynieśli ze sobą, po części wydobyli z wiadomego sobie ukrycia. Na tę stronę przeprawili się wszyscy odrazu, ale nie w tem miejscu, gdzie rzeka dzieliła się na ramiona, lecz nieco powyżej. Widocznie przeprawę po wyspach i ławicach uznali za mniej dla siebie wygodną, a doskonale zbudowana tratwa pozwalała im wybrać drogę nie tak utrudnioną.
Przeprawiwszy się na tę stronę, uczestnicy wyprawy wysiedli na ląd i uwiązali tratwę. Swobodne zachowanie się drabów tych dowodziło, że czują się tu zupełnie bezpiecznie. Widać nie pierwszy raz odbierali niewolników w tem miejscu.
Spostrzegłszy nas, siedzących niedaleko brzegu, skierowali się w naszą stronę. Nie wiedziałem, czy znają osobiście Abu Rekwika, ale gdy się zbliżyli, wstałem, by ich powitać, a ludzie z mego otoczenia uczynili to samo, i zamieniliśmy ze sobą zwyczajne pozdrowienie, poczem idący na czele przybyłych, widocznie dowódca, zapytał mię:
— Gdzie znajduje się Abu Rekwik? Nie widzę go, ani też jego niewolników.
— Są niedaleko stąd, nieco wyżej — odrzekłem, — i Abu Rekwik pozostał przy nich. Sądził, że przyniesiecie z sobą towary, jako cenę kupna, ale się zawiódł bardzo, słysząc, że macie płacić proszkiem złotym.
— A czy złoto nie posiada tejże wartości, co towary? Zaprowadź nas zresztą do dowódcy, abyśmy zobaczyli niewolników. Śpieszno nam, bo reis effendina niedaleko!
— Co? reis efiendina? — zapytałem, udając bardzo wystraszonego. — Czy to możliwe? skąd wiecie o tem?
— Opowiedział nam o nim pewien podróżny, który przybył z Chrab el Aisz do Omm Karn. Widział jakoby okręt reisa effendiny, stojący w Kuek na kotwicy. Musimy więc śpieszyć się, bo psy, które zamieszkują ten okręt, są bardzo złośliwe i kąsają na śmierć. Allahowi dzięki, że są one daleko jeszcze od brodu, który zresztą jest im nieznany.
— Nadaremnie dziękujesz Allahowi! — rzekłem.
— Jakto nadaremnie?
— Te psy znają bród doskonale i są tutaj.
— Nie rozumiem — odrzekł, mocno zaniepokojony. — Żartujesz chyba...
— Nie żartuję. Ja właśnie jestem jednym z tej psiarni.
I przy tych słowach, zanim się spostrzegł, uderzyłem go pięścią w głowę z całej siły. Był to znak umówiony między mną a El Homrami, którzy w okamgnieniu wyskoczyli z kryjówki i opanowali przybyszów bez najmniejszej trudności, nie napotykając na żaden opór, tak, że w ciągu paru minut wszyscy z przybyłej bandy w liczbie czternastu ludzi leżeli powiązani, nie będąc jeszcze pewnymi, czy to żart, czy też istotna zasadzka. Patrzyli na nas z bardzo głupiemi minami, a przewódca krzyczał oburzony:
— Cóż to znowu za głupie żarty! Nie mamy na nie ani trochę czasu!
—Wiem, wiem — odrzekłem, — ale to wcale nie jest żart. Należę, jak się domyślisz po umundurowaniu asakerów, do okrętu, na którym mieszkają wzmiankowane przez ciebie psy, a ci ludzie, co was powiązali, są właśnie niewolnikami, których mieliście ochotę kupić. Wydobyłem ich ze szpon Abu Rekwika, zabierając go do niewoli.
Objaśnienie to otrzeźwiło draba. Patrzył na nas ze zdumieniem i trwogą, ledwie mogąc wybełkotać:
— Czy... słyszę dobrze?... Czyżbyście... na... na... należeli istotnie do... r... r... reisa effendiny?
— A tak, tak! możesz mi wierzyć.
— Ale ty... ty... sam nie jesteś reisem?
— Nie. Ja jestem tylko jego przyjacielem.
— Przy... przyjacielem? nie podwładnym? Allah!... W takim razie jesteś... Ben... Nemzi!...
— Do usług pana dobrodzieja, jestem nim właśnie.
I powtórzyła się tu znowuż ta sama scena, co wczoraj, gdyśmy wpadli najniespodziewaniej na karki handlarzom, przybyłym z tej strony rzeki. Nie obeszło się też i tu bez gróźb oraz grubijańskich wymyślań, co tak poruszyło Ben Nila, że prosił mię, bym mu pozwolił na oćwiczenie plagami najzłośliwszych. Wzburzenie wśród nich doszło do ostateczności, gdy ludzie moi wzięli się do wypróżniania im kieszeni. Poczęli wyć przeraźliwie i wygrażać, aż wkońcu musiałem się istotnie uciec do kija, aby ich uspokoić, co bardzo dobrze poskutkowało.
Pieniądze, znalezione u drabów, przypadły w udziale Ben Nilowi i asakerom, a inne rzeczy kazałem oddać El Homrom i, uporawszy się z tem, poleciłem zawlec wszystkich czternastu jeńców na górę do tamtych.
Spotkanie było dosyć obojętne; widocznie obie partye często ze sobą się widywały. Jako muzułmanie, wierzący w ślepe przeznaczenie losu, poddali się oni wprawdzie z rezygnacyą smutnemu swemu losowi, — ale okoliczność, że tę niespodziankę sprawiło im tylko sześciu ludzi, między nimi zaś jeden giaur, budziła w nich straszne oburzenie i nienawiść ku mnie.
El Homrowie natomiast okazywali niesłychaną radość, bo nietylko wyrwali się ze szpon handlarzy na wolność, ale w dodatku każdy z nich otrzymał niepospolity łup, składający się z odzieży, uzbrojenia, żywności i innych drobiazgów. A pragnienie zemsty nad katami swymi było wśród nich tak wielkie, że gdyby nie moja nieugięta postawa, niezawodnie powrzucaliby wszystkich jeńców do wody.
Ludzie z Omm Karn mieli również wielbłądy i zapasy niezbędne do podróży, które zostawili na tamtym brzegu pod nadzorem jednego zpośród bandy. Kazałem więc odczepić od brzegu tratwę, na której przybyli, i zabrawszy pewną liczbę El Homrów, popłynąłem na drugą stronę. Ben Nil pozostał w roli mego zastępcy przy jeńcach.
Odnalezienie wielbłądów nie przedstawiało żadnej trudności, gdyż uwiązane były niedaleko rzeki wśród krzaków. Z jednym-jedynym pilnującym ich człowiekiem rozprawiliśmy się bardzo krótko i przetransportowaliśmy następnie wszystko na tę stronę rzeki. Pomimo, że tratwa była dość obszerna, przepływaliśmy kilka razy, co trwało prawie do samego wieczora.
Tymczasem Ben Nil wyszukał dogodne miejsce na obóz i rozdzielił wśród El Homrów rozmaite czynności, a zarządzenia jego okazały się tak dobrze pomyślanemi, że zatwierdziłem je bez żadnej poprawki.
Załatwiwszy się ze wszystkiem, co było najpilniejszego, kazałem przyholować naszą łódź, ukrytą opodal w gąszczu przy brzegu, i urządziliśmy połów ryb przy świetle. Rezultat był niezwykle dobry, i cały mój orszak miał obfitą ucztę, jak również nakarmieni zostali i jeńcy.
Przez całą noc kazałem palić wielkie ognie, ażeby w razie przybycia w te strony reisa effendiny zwrócić na siebie jego uwagę. Wedle moich obliczeń, mógł się on tu pojawić najpóźniej do północy, a byłem pewny, że skoro tylko zobaczy ogień, każe zarzucić kotwicę i wyśle oddział wywiadowczy dla przekonania się, co za ludzie siedzą przy ognisku.
Nie doczekawszy się go tej nocy, ustawiłem na wysokim brzegu posterunek, aby go mógł w razie przybycia zauważyć. Upłynęło jednak jeszcze półtorej doby, a reis effendina się nie zjawiał.
Prawdę mówiąc, nie martwiłem się tem zbytnio. Jeść było co, niebezpieczeństwo nie groziło nam żadne, a usposobienie wśród mego orszaku było znakomite.
Trzeciej doby znowu postawiłem po północy na posterunku dwóch asakerów, a zarządzenie to było koniecznem, bo jednak przyjazdu reisa effendiny należało oczekiwać każdej chwili. Jakoż około drugiej godziny usłyszeliśmy od strony widety strzał. Był to strzał, dany przez posterunkowych asakerów na znak, że zauważyli na rzece statek. Zostawiłem Ben Nila w obozie, gdzie płonęły cztery wielkie ogniska, a zabrawszy z sobą dwóch pozostałych asakerów, zszedłem na dół do miszrah.
Okręt zarzucił kotwicę powyżej, w dość znacznem od nas oddaleniu,
— To nasz „Sokół" — rzekłem. — Reis efiendina wyśle zapewne oficera, albo może nawet sam przypłynie tu na łodzi.
— Boję się trochę przybycia jego tutaj — zauważył jeden z asakerów, któremu zapewne chodziło o to, aby reis nie odebrał mu pieniędzy.
— Jeżeli przybędzie porucznik, to wszystko pójdzie bardzo gładko; jeżeli zaś sam reis effendina, to bardzo możliwe, że się posprzeczamy.
— No, a co potem?
— Potem postaram się, abyście wszyscy byli zadowoleni.
— Dziękujemy ci, effendi! Zawdzięczając tobie, posiedliśmy tyle pieniędzy, że teraz nie mamy potrzeby dłużej wysługiwać się reisowi za marną zapłatę. Gdyby jednak chciał nam odebrać nasz zarobek, byłoby to dla nas bardzo smutne.
— Nie obawiajcie się o to. Cofnijcie się teraz w zarośla, aby was nie spostrzeżono. A gdybyście posłyszeli, że o was pytają, nie odzywajcie się; ja sam w waszem imieniu odpowiem.
Asakerowie ukryli się, a ja usiadłem na brzegu tak, aby mię już z daleka można był spostrzec.
Po niejakim czasie zobaczyłem łódź, zbliżającą się zwolna ku mnie. Sześciu ludzi wstrzymywało jej bieg wiosłami, więc płynęła wolniej, niż prąd rzeki. Widocznie czyniono to z przezorności. Na dziobie łodzi stała wyniosła postać reisa efiendiny we własnej osobie. Nie spostrzegłszy nikogo przy ognisku na brzegu, kazał nagle wstrzymać łódź i zawołał:
— Bana bak heda? Kto tam na brzegu? Odpowiedzieć, albo strzelam!
— Bana bak? — odrzekłem. — Kto jest w łodzi? Odpowiedzieć, bo i ja również dam ognia!
Poznał mię po głosie i zapytał:
— To ty, effendi?... Oczom swym nie wierzę...
— Ja.
— Sam?
— Nie, jestem z asakerami.
— A gdzie Ben Nil?
— Chwilowo nieobecny.
— Gdzież jest? na Matanii?
— Nie, tutaj się również znajduje.
Zaklął i dodał gniewnie:
— Zaczekaj, płyniemy do ciebie.
Po chwili łódź przybiła do brzegu, i reis efiendina, wyskoczywszy z niej, zbliżył się do mnie. Z oczu jego tryskały iskry gniewu. Chciał coś rzec, ale zobaczywszy czterech asakerów, którzy ustawili się w rząd, zgromił ich gniewnie:
— Czemuż to, zamiast na Matanii, znajdujecie się tutaj, łajdaki?...
— Bo tak im rozkazałem — odrzekłem w ich imieniu.
— Tak rozkazałeś? — zapytał rozjątrzony. — Czyjejże to władzy podlegają? mojej, czy twojej?
— Do tej chwili mojej. Odkomenderowałeś ich przecie pod moje rozkazy..
— Tak, a teraz wracają pod moją komendę, i tobie nic do nich. Byłeś na Matanii?
— Nie byłem.
— Dlaczego?
— Bo się zatrzymałem tutaj.
— Tak? A przecie miałeś wyraźny mój rozkaz udania się na Matanię.
Mówił to takim tonem, jakbym był najpospolitszym askarim. Dotychczas drwiąc sobie z tego w duszy, postanowiłem okazać mu teraz, że nie zniosę dłużej jego nadętej względem mnie postawy i pychy, odrzekłem więc również wyniośle:
— A od kiedyż to poczuwasz się na sile rozkazywać mi?
— Cóż to?!...
Szorstkie słowa moje ukłuły go dotkliwie. Cofnął się krok w tył.
— W jaki sposób przemawiasz do mnie? czyżbyś śmiał naczelnikowi swemu wypowiadać posłuszeństwo?!
— Nie tak groźnie! — rzekłem. — Niedobrze jest zapominać się... Odpowiadam zazwyczaj takim tonem, w jakim ktoś do mnie przemawia... A grubijaństwem niewiele można u mnie zyskać, zapamiętaj to sobie!
— Allah! Więc to tak wygląda wdzięczność za dobrodziejstwa, które ci wyświadczyłem?
— Tłómacz to sobie, jak chcesz. Do żadnej zresztą wdzięczności dla ciebie nie poczuwam się i nie wymagam jej też dla siebie.
— Więc sądzisz, że w ten sposób zupełnie załatwiłeś rachunki swoje ze mną?
— Najzupełniej.
— Dobrze więc... Ja również skończyłem z tobą i mogę się oddalić.
— Możesz, i nie parzy mię to, ani ziębi.
Widocznie spodziewał się, że będę go prosił o zabranie mię na swój okręt. Ale posłyszawszy zimną, krótką i stanowczą odpowiedź moją, cofnął się znowu krok w tył i dodał:
— Czyś się zastanowił nad tem, że znajdujesz się nie w Kairze, lecz wśród dzikiej okolicy nad górnym Nilem?
— Wiem o tem.
— I mimo to chcesz, abym się oddalił?
— Nie przeszkadzam.
— Dobrze. Zatem wszystko między nami skończone... Gdzie jest łódź, którą ci pożyczyłem?
— Tam, o trzydzieści kroków w górę rzeki, schowana w trzcinie...
— Zabiorę ją ze sobą...
— Jak ci się podoba.
— I cóż wtedy poczniesz? Możesz tu zginąć marnie!
— O, bądź spokojny o mnie! mogę cię zapewnić, że prędzej będę w Chartumie i w Kairze, niż ty...
— Zwaryowałeś, człowieku!.. — rzekł, patrząc na mnie z ukosa; po chwili zaś dodał: Zresztą nie mam ani czasu, ani ochoty zajmować się tobą. — A zwróciwszy się do asakerów, krzyknął: — Marsz, łajdaki, do łodzi! Wrócicie ze mną na pokład!
I wstąpił pierwszy do łódki. Asakerowie moi ociągali się chwilę, aż ich uspokoiłem:.
— Płyńcie z nim; zobaczymy się niebawem znowu.
Wsiedli do łodzi, a reis effendina kazał odbić od brzegu i odezwał się do mnie na pożegnanie:
— Maassalami! miej się dobrze! Brzeg należy do ciebie, ale okręt do mnie... i gdyby cię wzięła ochota wstąpić nań, dostałbyś kułą w łeb.
— Doskonale! Nie zobaczysz mię na swym okręcie tak długo, aż sam mię poprosisz, abym wstąpił na jego pokład. Brzeg zaś należy do mnie, ale nie będę wzorował się na tobie i bronił ci przystępu do niego...
— No, no! Jesteś bardzo łaskaw... Zostań więc sobie tutaj i... idź do dyabła!
— Nie chcę mieć z nim cokolwiek do czynienia... Ale zwracam ci uwagę, że ty sam lecisz w jego objęcia razem ze wszystkimi swoimi ludźmi!
Słowa te wypowiedziałem ze szczególniejszym naciskiem, i choć w tej chwili zlekceważył to moje ostrzeżenie, ale byłem pewny, że potem zastanowi się nad niem. Znał mię przecie doskonale i wiedział, że jeżeli kogoś ostrzegam, to mam ku temu usprawiedliwione podwody.
Reis effendina istotnie zabrał po drodze moją łódź, i widziałem z brzegu, jak ją po przybyciu uwiązywano do okrętu. Odszedłem na bok do ogniska i, usiadłszy przy niem, począłem rozważać swoje położenie.
Oto znalazłem się osamotniony wśród dzikiej okolicy, zdany na łaskę i niełaskę losu. Reis effendina zabrał mi łódź, wiedząc dobrze, że nie posiadam żadnych środków do przenoszenia się z miejsca na miejsce, prócz własnych nóg. Bo wszak o zdobytych wielbłądach nie wiedział. Tu się okazał w całej pełni jego charakter!
Pomimo to, nie straciłem otuchy ani na jedną chwilę. Wszak miałem oddanego sobie Ben Nila z poważnym zasobem złota w sakwach, miałem El Homrów i kilkadziesiąt wielbłądów! A w takich warunkach mogłem się śmiać z reisa effiendiny i jego głupiej złośliwości. Jednak na razie ogarnął mię wielki smutek... Bo gdzież się podziała przyjaźń, łącząca nas tak niedawno serdecznymi węzłami? I co ja mu złego zrobiłem, że obszedł się ze mną tak bezwzględnie? Żądał wdzięczności, a sam, choć był mi ją winien, okazał się niewdzięcznikiem. Przyczyną zaś tego wstrętna zawiść i zazdrość, których przedtem w charakterze jego nie zauważyłem. I żal mię ogarnął, że w duszy tej, pięknej przedtem i pogodnej, osiadły brudne plamy. Ale... prawda... wszyscyśmy słabi i ułomni grzesznicy...
Tak rozumując, zagłębiłem się myślą w sobie, by obliczyć się ze swojem własnem sumieniem, i zapytywałem siebie, czy moje własne błędy nie spowodowały otworzenia się między nim a mną tak wielkiej przepaści. Nie znalazłem w sobie jednak nic, coby się do tego przyczyniło.
Co do obecnego położenia — wiedziałem z góry, jak się rzeczy ułożą, i byłem pewny, że odniosę moralne nad nim zwycięstwo. Wszakże nie ja, lecz on sam wytworzył tak przykrą dla siebie samego przedewszystkiem sytuacyę!
Teraz oto siedział w swej kajucie i wypytywał asakerów, jak się nam tu powodziło, — ci zaś opowiedzieli mu o wszystkiem, co tu zaszło, oczywiście nie mówiąc mu o zdobyczy w pieniądzach. Wysłuchawszy asakerów, przeszedł się podraźniony i wysoce podniecony kilka razy po pokładzie tam i z powrotem, walcząc z samym sobą. Moje ostrzeżenie odebrało mu resztę spokoju, napełniając go trwogą. Co robić? Sumienie wołało w nim, aby zrzucił pychę z serca i poszedł do mnie z prośbą o przebaczenie, — a przezorność domagała się, aby nie lekceważył mej pomocy w grożącem mu i oczywiście wszystkim jego ludziom niebezpieczeństwie.
Rozważywszy tę okoliczność, spodziewałem się, że w ciągu nocy przybędzie do mnie. Nie pojawił się jednak. Rano „Sokół" stał jeszcze na kotwicy. Przyglądałem się mu czas pewien i zauważyłem niezwykły jakiś ruch na pokładzie. Ludzie z załogi obserwowali zdala miejsce naszego postoju, gdzie w nocy błyszczał ogień i gdzie teraz się znajdowałem. Po niejakim czasie spostrzegłem, że od okrętu odczepiono małą łódkę. Wsiadł do niej reis efiendina z jednym tylko wioślarzem i szybko z prądem wody skierował się do miejsca, gdzie stałem, a podpłynąwszy do brzegu, zapytał mię:
— Czy wolno mi wylądować, effendi?
— Proszę.
— Nie będziesz strzelał?
— A od kiedyż to uważasz mię za zbója, emirze?
Wysiadł, mruknąwszy coś pod nosem, ja zaś wstałem z ziemi, patrząc nań zimno i spokojnie.
— Czemużeś mi nie opowiedział, effendi, co się tu stało?
— Bo nie dałeś mi ku temu czasu,
— Nie mogłem się pytać ciebie, gdyż odrazu wystąpiłeś względem mnie w wyzywającej postawie.
— Nie wzbraniam wyjawiania przede mną swych pretensyi, ale z mojej strony wymówek nie posłyszysz, gdyż przykroby mi było zwalać własną winę na kogo innego.
Przeszedł się kilka razy swoim zwyczajem tam i z powrotem, walcząc widocznie z fałszywą dumą, jaka mu piersi rozsadzała, poczem nagle zwrócił się ku mnie i zapytał:
— Nie masz do mnie żadnej prośby?
— Żadnej.
— I onic nie chcesz mnie pytać?
— Niczego nie jestem ciekawy.
— I nie masz dla mnie żadnego przyjaznego słowa?
Zrozumiałem. Przybył tu, powodowany nie żalem, że mię zostawił opuszczonego na dzikiem pustkowiu, ale z obawy o własną skórę. Choć było to zupełnie wyraźne, przemogłem się jeszcze i odrzekłem:
— Co ci po słowach? lepiej, gdy ci podam swą dłoń przyjazną.
Wyciągnąłem rękę, a on ją uchwycił, mówiąc z wymuszonym uśmiechem:
— Dziwna rzecz, że nawet najmądrzejsi popełniają nieraz wielkie głupstwa! No, ale na szczęście jest znowu wszystko dobrze. Prowadź mię do jeńców, którzy byli tak głupi i wpadli mi w ręce. Przesłucham ich natychmiast i ukarzę.
Wypowiedział to z tak lekkiem sercem, jakby szło o rzecz błahą, naprzykład o zamknięcie któregoś z asakerów na parę godzin do ciemnicy. I nie czekając mej odpowiedzi, poszedł w górę.
Tego miałem już zawiele. Wrócił więc tu po to jedynie, aby mię znowuż w sposób obraźliwy usunąć na bok. Pożałowałem, że nie pozostał na pokładzie swego „Sokoła” i nie pojechał sobie dalej. Tu odkrył się już całkowicie. Zawiść opanowała go do tego stopnia, że nawet nie był ciekawy, jak się to wszystko stało, bo, pytając mię o szczegóły, czułby się wobec mnie poniżonym.
Nie poszedłem za nim, pozostając na miejscu. On zaś, uszedłszy kilkanaście kroków, spostrzegł, że nie idę za nim. Przystanąwszy więc, zawołał do mnie:
— Czemu nie idziesz? Nie słyszałeś, że chcę zobaczyć jeńców?
— Słyszałem.
— Chodźże więc i zaprowadź mię do nich.
— Daruj, ale nie mam ochoty.
— A to dlaczego?
— Mam ku temu powody.
— Powody? Ach, prawda! Ty zawsze i we wszystkiem masz swoje powody. Zróbże mi przyjemność i wyjaw je!
To mówiąc, zawrócił ku mnie wolnym krokiem, ja zaś zapytałem go chłodno i spokojnie:
— Czy schwytałeś kogo między Kaka a Kuek?
— Nie. A dlaczego o to pytasz?
— Sądziłem, że wpadł ci w ręce jaki łotr, którego chcesz przesłuchać teraz i ukarać.
— Nie. Miałem na myśli tych tutaj jeńców...
— A! moich jeńców? Maszallah! Oni nie wpadli w ręce sami i nie tyś ich ułowił. To jest rezultat moich starań; ja to wytężyłem całą swą energię, siły i odwagę, aby ich dostać w moje, uważasz... w moje ręce. Sami oni nie oddali się w moc moją. Miałem tylko pięciu do pomocy, a jednak pokonałem dwie bandy łotrów i oswobodziłem sześćdziesięciu niewolników. To nie jest tak łatwa sprawa, jak może myślisz.
— No, przestań się drożyć zbytecznie, effendi. Jeńcy należą do mnie, i muszę ich zobaczyć, jakoteż zawyrokować, jaką śmiercią mają zginąć.
— Mówisz, że należą do ciebie?
— Bez wątpienia!
— Widocznie zapomniałeś swych słów, wyrzeczonych wczoraj, gdyś odbijał od tego brzegu...
— Cóż takiego?
— Okręt należy do ciebie, a brzeg do mnie.
— Przyjąłem ten warunek, i bądź pewny, że nie można mnie przyrównać do książki o pustych stronicach, którą się czyta jednako: z prawa na lewo i odwrotnie...
— To znaczy, że masz śmiałość stawiać mi opór? — zapytał, marszcząc czoło.
Parsknąłem na te słowa śmiechem i odrzekłem:
— Ja zawsze mam śmiałość mówić to, co myślę, i czynić tak, jak mi sumienie nakazuje, pomimo, że ktoś jest innego zdania.
— Rachuj się ze słowami! — krzyknął, tupnąwszy nogą, a wskazując ręką okręt, dodał: — Wiesz, ilu ludzi mam na pokładzie i jaką liczbą karabinów rozporządzam... jak również wiadomo ci zapewne, że mam na okręcie piękną, milutką, ciemną komórkę do zamykania w niej tych, którzy mi opór stawiają. Widzę, że chcesz mię doprowadzić do tego, abym użył swej mocy i ciebie w tej kajutce zamknął!...
Na te słowa chwyciłem go za ramię, aż syknął z bólu, i rzekłem:
— Śmiechu wart jesteś, nędzny niedołęgo! Zapominasz, że nie jestem twoim poddanym i nie mam obowiązku być ci posłusznym. Spróbuj tylko dostać mię i zamknąć! spróbuj! Ale ostrzegam, że możesz sam ocknąć się w owej komórce! A co do twoich asakerów, to zapewniam cię, że cenią mnie oni więcej, niż ciebie. Spróbuj, a przysięgam na wszystkich szatanów i wszystkie wasze piekła, że znajdziesz się na swym okręcie pod kluczem, a ja, jako komendant jego, pożegluję, gdzie mi się spodoba. Pozwalam ci nawet wytężyć wszystkie swe siły dla zmuszenia mię do uległości. Jestem tu sam; zawołaj więc wszystkich asakerów, aby mię ujęli. Wiele, bardzo wiele polałoby się krwi, zanim chociażby jeden z nich dostał się na brzeg, a pierwszym, którego związałbym, jak barana, byłbyś ty!
Tak groźnie nie wystąpiłem nigdy jeszcze wobec nikogo.
— Śmiesz podnosić na mnie swą rękę? — krzyknął reis, wywijając się z pod mojej dłoni.
Oczy mu płonęły, rzucając ostre jak sztylet spojrzenia; zacisnąwszy kułaki, oddychał szybko, a broda to podnosiła się, to opadała.
— Dotknąłeś mię swą ręką — wołał — i nierozważnie groziłeś mi! A wiesz, jakie będą tego następstwa?
— Wiem. Spełni się ulubiona twoja maksyma: „Biada temu, kto czyni źle!"
— Tak, biada temu, kto czyni źle! Porwałeś się na mnie, obrażając mię czynnie. A wiesz, że posiadam prawo życia i śmierci względem wszystkich należących do mego okrętu. Że zaś i ty zaliczasz się do załogi, mam władzę nad tobą i w imieniu kedywa aresztuję cię. Musisz udać się ze mną na pokład mego okrętu!
Trząsł się ze wzburzenia, podczas gdy ja, zachowując spokój i zimną krew, odrzekłem mu:
— Imię twego kedywa jest mi najzupełniej obojętne... Nie jestem w jego służbie...
— Ale jesteś w mojej! Jako twój przełożony, którego musisz słuchać, oświadczam ci, że jesteś aresztowany!
— No, no! czy nie żartujesz przypadkiem?
— Nie, nie żartuję i, jeżeli okażesz mi choćby cień oporu, zastrzelę cię bez dalszych ostrzeżeń!
Wydobył pistolet z pasa, a odwiódłszy obydwa kurki, skierował lufy w pierś moją.
Tak jest, — nie żartował, i gdybym go nie usłuchał, gotów byłby strzelić do mnie. Zresztą nie dziwne to mi było, bo miałem tu do czynienia nie z pełnym rozwagi europejczykiem, lecz z synem Wschodu o gorącej krwi, który nie umie panować nad swemi namiętnościami.
Jak wypadało mi uczynić? poddać się? Na to byłem zadumny. Wolałem tedy przekonać go, że ma do czynienia nie z byle jakim lękliwym wyrostkiem.
— Schowaj broń! — krzyknąłem.
— Nie schowam, aż mi się poddasz! A radzę ci nie zwlekać. Liczę do trzech i strzelam... Raz...
Słowa „dwa" nie zdążył już wymówić, bo w okamgnieniu wyrwałem mu jedną ręką pistolet, a drugą pochwyciwszy go pod ramię, rzuciłem go na ziemię, aż stęknęła.
— Parszywy psie! — zaryczał, usiłując wstać. — Zapłacisz mi za to... życiem!
— Ba! kiedy się tak złożyło, że ty masz płacić pierwszy! sam zresztą tego chciałeś!
To mówiąc, uderzyłem go pięścią w skroń, aż się plackiem na ziemi rozłożył, jak nieżywy.
Nie troszcząc się w pierwszej chwili o niego, zawołałem żołnierza, który siedział w łódce, a wszystko widział i słyszał. Askari wszedł na brzeg, a podbiegłszy natychmiast ku mnie, ozwał się strwożony:
— Cóżeś uczynił, effendi? Wiem, że słuszność jest za tobą, bo byłem świadkiem wszystkiego. Ale reis effendina nie spocznie prędzej, aż pomści się za ten cios na tobie.
— Nie boję się jego zemsty. Przedewszystkiem powiedz mi szczerze, kto ci jest milszy: ja, czy on?
— Odpowiedź na to dałby ci każdy z asakerów jednakową: reisowi winniśmy posłuszeństwo, tobie zaś miłość.
— Dobrze. Teraz, gdy reis effendina nie może być czynny, ja go zastąpię. Wiesz, że ja nieraz obejmowałem za niego komendę nad wami; tak będzie i teraz. Jemu nic się przez to nie stanie, a dla was wynikną niezwykłe korzyści. Pomóż mi go związać i przenieść wyżej na brzeg.
— A czy później nie będę za to ukarany, effendi?
— Nie obawiaj się; biorę to na własną odpowiedzialność.
— Wierzę; dotrzymujesz zawsze słowa, i dlatego słucham.
Odebrałem reisowi efiendinie broń i skrępowałem go własnym jego pasem, poczem wynieśliśmy go na wysoki brzeg, gdzie Ben Nil oczekiwał mię z wielką niecierpliwością.
Jakież zdziwienie ogarnęło nietylko jego, ale i Homrów oraz jeńców, gdy w więźniu poznali reisa effendinę! Nie mogło im pomieścić się w głowach, jak mogłem porwać się na takiego potentata. Bo też istotnie była to z mojej strony gra bardzo niebezpieczna, i gdyby choć jeden z warunków, na które liczyłem, nie dopisał, najniechybniej przypłaciłbym ten krok życiem; po reisie effendinie nie mogłem spodziewać się żadnych względów. Ale... bądź co bądź, musiałem w tym wypadku chwycić się ostateczności, bo szło tu o mój honor. Jeżeli wypadło mi odegrać rolę komendanta na „Sokole", niech już ta rola będzie w całem znaczeniu wyrazu godna sławy, jaka towarzyszyła memu nazwisku w trzech częściach świata!
Zauważyłem, że handlarze niewolników radzi byli z takiego obrotu sprawy, sądzili bowiem, że ja, posprzeczawszy się z reisem effendiną, zmienię względem nich stanowisko. Żaden z nich nie wyraził jednak tego głośno. Wśród El Homrów zaś tylko szech es Sehf, który w pierwszej chwili do słowa przyjść nie mógł ze zdziwienia, zapytał mię, w jaki sposób doszło do dziwnego tego zajścia i jakie stąd będą dla jego ludzi następstwa.
Uspokoiłem go, tłómacząc:
— Mimo wszystko, nie jestem wrogiem reisa effendiny i chciałem tylko przekonać go, że nie uważam się za jego podwładnego. Dla was nie może stąd wyniknąć nic złego, jeżeli oczywiście zastosujecie się ściśle do moich rozkazów.
— Możesz być pewny, effendi, że nie zawiedziesz się na nas. Uczynimy wszystko, aby cię przekonać o wielkiej naszej dla ciebie wdzięczności.
— Nie żądam z waszej strony — rzekłem — żadnych ofiar; jeżeli zaś spełnicie moje życzenia, wyjdzie to raczej na dobro wasze, aniżeli na moje. Prawdopodobnie mielibyście chęć powrócić do swej ziemi tą samą drogą, jaką was pędził Abu Rekwik?
— Tak jest, bo innej drogi dla nas niema.
— Owszem, jest. Wielbłądy, które pozwoliłem wam tu zabrać, jako zdobycz, nie wystarczyłyby wam wszystkim, gdybyście chcieli pójść stąd odrazu do swych siedzib. Jeżeli jednak udacie się ze mną na okręt reisa effendiny, to zaopatrzę was w większą liczbę zwierząt wierzchowych i jucznych, oraz w broń i zapasy żywności, tak, że będziecie mogli wrócić do swoich o wiele wygodniejszą i bezpieczniejszą drogą Abu Hable.
Stawiam tylko warunek, że żaden z was w czasie pobytu na okręcie nie będzie knuł przeciw mnie żadnych wrogich zamiarów...
— Ależ za kogo nas masz, effendi? Wyratowałeś nas, obdarzyłeś zdobyczą i przyobiecujesz jeszcze więcej, mybyśmy zaś mieli odpłacać ci się za to niewdzięcznością? Allah jest nam świadkiem, że gotowi jesteśmy oddać za ciebie życie, gdyby się tego okazała potrzeba!
— A więc zgadzacie się na mój projekt?
— Najzupełniej. Uczynimy wszystko, czego od nas zażądasz, i z góry cię proszę w imieniu mych współziomków, abyś, jako dowódca, uważał nas za swoich życzliwych i dzielnych podwładnych.
— Dobrze, skorzystam z waszych usług, a bądźcie pewni, że nie pożałujecie tego.
— Kiedy mamy udać się na okręt?
— Gdy powrócę stamtąd. Bo teraz udam się tam najpierw sam, aby się porozumieć z załogą...
— Co? — przerwał mi Ben Nil. — Czyżbyś chciał narażać własne życie? Jeżeli istotnie chcesz udać się na pokład, to tylko razem ze mną, effendi!
— Nie bądź tak gorący, kochany Ben Nilu. Wiem bardzo dobrze, co mogę, a czego mi niewolno uczynić.
A zresztą i dla ciebie mam nielada trudne do spełnienia zadanie.
— Radbym wiedzieć... —.
— Popłyniesz teraz w łódce do okrętu, ale nie wejdziesz nań, tylko wezwiesz w mojem imieniu porucznika i obu sterników, ażeby przybyli tutaj, bo chcę się z nimi rozmówić.
— Oni widzieli z okrętu, co uczyniłeś z reisem effendiną...
— Tembardziej więc są zainteresowani sprawą. Zresztą to są moi przyjaciele, i tak czy owak, nie odmówią na wezwanie moje. Powtarzam ci jednak, że niewolno ci wchodzić na pokład, a tylko masz zakomunikować mój rozkaz i wrócić natychmiast. W drogę więc!
Młody zuch pokręcił głową i, nic nie rzekłszy, odszedł wykonać mój rozkaz. Zaledwie ucichły jego kroki, gdy reis effendina począł odzyskiwać przytomność. Rozwarłszy szeroko oczy, rozejrzał się wokoło ze zdumieniem, a poczuwszy więzy, przypomniał sobie, co zaszło między nim a mną. Natężył wszystkie siły, aby się uwolnić, a gdy mu się to nie udało, począł krzyczeć do mnie na całe gardło:
— Psie! Miałeś czelność nietylko rzucić się na mnie, ale i związać mię, jak zbrodniarza! Moja groźba, że cię zastrzelę, była zupełnie usprawiedliwioną, boś się zachował wobec mnie wyzywająco. Teraz jednak postąpię inaczej: każę cię wychłostać tak, że wolnego miejsca na twojej skórze nie pozostawię zdrowego, a potem powieszę cię, jak ostatniego złoczyńcę! Rozkazuję ci: puść mię natychmiast!
— Powiedziałem ci już, że rozkazy swoje możesz zachować dla podwładnych. A z przyjaźni naszej kwita! Sam potargałeś jej więzy bez powodu z mojej strony i wreszcie przyznałeś się do zamiaru zastrzelenia mię. Było to bardzo głupio z twej strony, bo, znając mię przedtem doskonale, wiedziałeś, jak odpowiadam na podobne postępowanie. Za wszystko, co dobrego dla ciebie. zrobiłem, odpłaciłeś mi się niewdzięcznością, a nawet krzywdą. Obrzydliwa zazdrość podsunęła ci myśl wysłać mię na Matanię, a że i w takim nawet wypadku poszczęściło mi się, postanowiłeś zgładzić mię podle ze świata... Pożałowania godny reisie effendino! czyżbyś przypuszczał, że mię pod jakimkolwiek względem przewyższyłeś lub nawet dorosłeś?
Słowa te osiągnęły swój cel. Reis uczuł się tak dotkniętym, że już nie słowami, ale rykiem odpowiadał na nie. Ja zaś ciągnąłem dalej:
— Biada temu, kto czyni źle! Pragnąłeś mej śmierci, i oto złość twoja przeciw tobie samemu się zwróciła!
— Chcesz mię zamordować? — syczał, jak wąż. — Ale moi asakerzy pomszczą się za mnie sromotnie!
— Ba! powiedziałem ci już przecie, że staną oni po mojej stronie. A wiesz dobrze i o tem, że nie jestem mordercą; sam miałeś dowody, że nawet największemu wrogowi nieraz przebaczałem.
— Kpię sobie z twego przebaczenia! Sławny reis effendina, którego już samo imię śmiertelną trwogą napełnia wszystkich jego przeciwników, nie ma potrzeby prosić chrześcijanina o żadną łaską, żadne przebaczenie!
— O, prośby są zbyteczne! Ja zwykłem przebaczać nawet bez prośby. Zwracam ci tylko uwagę, że nie boję się ani ciebie, ani twego imienia!
— W takim razie zdobądź się na odwagę, otwórz pysk i powiedz, co ze mną zamierzasz uczynić?
— wyrażaj się przyzwoicie, gdyż będę zmuszony użyć... bata. Abu Rekwik może cię objaśnić, jaka to
przyjemność...
Na te słowa moje wybuchnął znowu kilkoma nieartykułowanymi wykrzyknikami, podczas gdy ja mówiłem dalej:
— Lepiej byłoby, gdybyś przypomniał sobie słowa, któreśmy zamienili ze sobą tam nad rzeką, a w szczególności moją odpowiedź na groźbę zamknięcia mię w milutkiej celce pod pokładem okrętu. Groźba ta spełni się, ale na tobie. Będziesz tam wkrótce zamknięty, a ja, jako reis, obejmę okręt w posiadanie.
Wolność uzyskasz oczywiście nie prędziej, aż w Chartumie.
Mój półuśmiech i ton flegmatyczny wzburzyły go do tego stopnia, że wybuchnął spazmatycznym, chorobliwym śmiechem, przerywając własne słowa, jakby się dławił:
— Tak... tak... tak... W Chartumie, zarówno ciebie, jak i... wszystkich asakerów, którzy... dali się zbałamucić... powieszę... Och, jakiś ty... jakiś ty mądry!...
Odparłem całkiem poważnie:
— Istotnie, niezdolny jesteś nawet zrozumieć mię, tak wielką jest różnica umysłowości mojej a twojej. Dla wykazania tej różnicy wystarczy, gdy z twymi asakerami, bez ciebie oczywiście, urządzę na wielką skałę połów handlarzy niewolników, który właśnie dlatego się nam uda, że nie będziesz nam w nim przeszkadzał. Wielce sławny reis effendina, przybywszy do Chartumu, będzie łagodny, jak baranek, i nawet nikomu nie wspomni, że był zamknięty w miłej, zacisznej kajutce swego okrętu, gdyż wówczas zgasłaby natychmiast aureola tej wielkiej jego sławy. Bo cóżby powiedział pasza i kedyw, gdyby się dowiedzieli, co zaszło? Ładna historya! Reis effendina zawdzięcza wszystkie swoje powodzenia obcemu chrześcijaninowi, który umiał wszystkie jego niedołężne i głupie plany w ostatniej nieraz chwili naprawić z narażeniem nawet własnego życia. I tenże reis, zamiast mu być wdzięcznym, poddał się zazdrości i postanowił go zamknąć. Ale chrześcijanin był mądrzejszy, niż on, i wyprzedził go w uskutecznieniu tego pomysłu. Więc przedewszystkiem dał mu pięścią w łeb i zamknął go, a sam objął komendę nad załogą, która pod jego kierownictwem, spełniając znakomicie swoje zadanie, zdobyła sławę, — poczem doprowadzi „Sokoła" do Chartumu i oddał w ręce paszy wszystkich jeńców, oświadczając przy tej sposobności, żę wytępienie całej bandy Ibn Asla jemu właśnie zawdzięczyć należy. Wieść o tem, rzecz prosta, obiegnie wnet całe miasto i kraj, tak, że nawet dzieci na ulicach i kobiety na dachach domów opowiadać będą sobie o owym chrześcijaninie. On zaś, jako dobrowolny ochotnik wyprawy, nie zaś askari zaciężny, drwić sobie będzie ze wszystkich gróźb reisa effendiny, tembardziej, że pozostaje pod opieką swego konsula.
Przestałem mówić i przez chwilę patrzyłem na reisa, ciekaw, jakie to na nim wrażenie wywarło.
Biedak wyglądał, jak osłupiały; zamknął oczy i milczał. Widocznie słowa moje przekonały go, iż może być przygotowany nietylko na ośmieszenie, ale i na skandal.
Chciałem mu jeszcze coś powiedzieć, ale podszedł w tej chwili Ben Nil i szepnął mi z cicha, mrugając:
— Przybędą, effendi, i to zaraz.
— Mówili co z tobą?
— Nic. Domagali się tylko, abym im opowiedział, jak było. Ale, pomny na twój rozkaz, odpłynąłem od okrętu natychmiast.
— Dobrze. jestem z ciebie zadowolony, mój chłopcze. Teraz odejdę na chwilę, a ty pozostaniesz na straży przy reisie effendinie. Podczas mojej nieobecności niewolno mu wymówić ani jednego słowa, a gdyby próbował krzyczeć, zrobisz natychmiast użytek z noża! Zrozumiałeś?
— Tak, effendi! To jeden z największych niewdzięczników, jakich kiedykolwiek znałem. Bądź pewny, że w razie potrzeby nie będę go oszczędzał.
Wziął nóż do ręki i usiadł przy reisie, — ja zaś poprosiłem dowódcę Homrów, aby z dziesięcioma swymi ludźmi szedł za mną nad brzeg rzeki. Tu kazałem im ukryć się w pobliżu i pouczyłem, jak się mają zachować. Byli bardzo przejęci tem wszystkiem i słuchali mię z wielką ochotą, pragnąc w ten sposób okazać mi swoją wdzięczność.
Wkrótce przybyli w łodzi trzej wezwani przeze mnie z okrętu podkomendni reisa. Prócz nożów, nie mieli przy sobie żadnej broni.
— Wzywałeś nas, effendi! — rzekł porucznik. — Wiemy, że Allah dopuścił na nas nieszczęście... Wiemy, że pomiędzy tobą, effendi, a przełożonym naszym wynikło groźne nieporozumienie, i widzieliśmy, jak rzuciłeś go o ziemię, tylko nie znamy przyczyn tego smutnego zajścia. Powiedz, co się z nim stało? My, jako jego oficerowie, powinniśmy ująć się za nim i żądać u ciebie wytłómaczenia. Ale, że cię lubimy i wiemy, iż postępujesz zawsze uczciwie i z honorem, więc i teraz jesteśmy przekonani, że słuszność w tym wypadku jest po twej stronie. Ben Nil oświadczył nam, że chcesz z nami porozumieć się w tej sprawie. Otóż przybyliśmy tutaj na twe wezwanie i słuchamy.
— Przedewszystkiem siadajcie. Opowiem wam, jak było.
Usiedli, ja zaś umieściłem się naprzeciw, tak, żeby na wypadek, gdybym wydobył rewolwer, nie mogli przeciw mnie przedsięwziąć nic wrogiego. Nakazywała mi to przezorność, choć byłem najzupełniej przekonany, że więcej cenią i lubią mnie, niż swego zwierzchnika.
Zabezpieczywszy się w ten sposób, począłem opowiadać, jak to reis od dłuższego już czasu postępował ze mną nieszczerze i nawet niehonorowo, co musiało wreszcie spowodować rozstrzygającą utarczkę między nami. Opowiadając, liczyłem się z tem, że muszę pozyskać ich w zupełności dla moich planów. Znaleźli się bądź co bądź w położeniu bardzo przykrem, i nie dziwiło mię, że nie wiedzą, co począć: obowiązek nakazywał stanąć po stronie zwierzchnika, — przekonanie zaś po stronie mojej. Długo nie mogli zdobyć się na odpowiedź, aż zmuszony byłem przypomnieć im, że czas nagli, i prosić o ostateczne zdecydowanie się tak czy owak, na co porucznik zapytał:
— A więc reis effendina leży związany obok reszty jeńców?
— Tak. A
— Co zamyślasz począć?
— Obejmę komendę nad okrętem i przedsięwezmę połów, o którym nic wam jeszcze nie wiadomo.
— A czy pomyślałeś nad tem, że my, jako żołnierze, obowiązani jesteśmy bronić reisa effendiny, mimo przyjaznych dla ciebie uczuć?
— Owszem, rozważałem to.
— Powiedz zatem, jakie jest dla nas wyjście. Może ci się uda obmyślić taki sposób załatwienia sprawy, żeby i wilk był syty i koza cała?
— Myślałem nad tem, i da się to uczynić. Ale wprzód musicie mi powiedzieć, jak usposobieni są asakerowie i jak, waszem zdaniem, zachowają się względem mnie. Czy, gdybym się udał teraz na pokład i obiecał im bogaty łup, przyrzekliby mi posłuszeństwo?
— Z pewnością. Oni względem reisa mają tylko strach, ciebie zaś lubią. Zresztą służbowe ich obowiązki kończą się z chwilą przybycia do Chartumu, i niezawodnie też wystąpią oni ze służby reisa. Gdybyś zapewnił im sute zyski z wyprawy, to przypuszczam, że uciekliby z pod opieki reisa effendiny nawet w tej chwili. Ale nietylko o nich powinieneś myśleć, lecz i o nas zarazem.
— Owszem, pamiętam i o was, jak się zaraz przekonacie. Przedewszystkiem spójrzcie na rewolwer w mej ręce. Gdyby który z was sięgnął do noża, dostałby natychmiast kulą w łeb!
— Ależ, effendi! przecież...
— Ani słowa! Co mówię i czynię, wyjdzie wam tylko na dobre. Tam, za krzakiem, stoi jedenastu Homrów, których przywołam, aby was pozornie związali, poczem zaniosą was oni do reisa effendiny i w ten sposób unikniecie wszelkiej odpowiedzialności wobec władz. Oczywiście poza jego plecami będę się obchodził z wami, jak z przyjaciółmi, i nawet przyrzekam wam udział w zdobyczy.
— Ależ, effendi, gdybyśmy się nawet zgodzili na to, co zresztą stanowi niezłe wyjście, reis rozwściecze się na nas, żeśmy się dali ująć!
— Nie będzie to dziwnem, bo przecie jest was tylko trzech, a nas dwunastu! Zresztą on sam nie umiał się przedemną obronić i dał się ująć... mnie jednemu; nikt mi w tem nie dopomagał. Niechże więc raczej sam na siebie przedewszystkiem się złości, nie na was.
— Prawda. Jak to ty jednak na wszystko masz zawsze mądrą odpowiedź! No, ale cobyś zrobił, gdybyśmy się nie zgodzili na twój projekt?
— W takim razie, zamiast pozornie, uwięziłbym was istotnie. Jeńcami więc moimi będziecie tak czy owak, bo nie obronicie się przed moim rewolwerem i jedenastoma Homrami. Wiem jednak, że macie dosyć rozsądku i nie dacie mi powodu do przelewania krwi waszej, a więc krwi przyjaciół moich. Decydujcie się więc zaraz, bo nie mam czasu do stracenia.
W duchu myślałem sobie, że łatwe zjednanie sobie i nawet narzucenie władzy mojej tym trzem ludziom jest wprost śmiechu warte. Naradzali się chwilę, poczem porucznik zadecydował:
— Zawołaj więc swoich Homrów, effendi, ale pamiętaj, że niewolno im zdradzić, iż oddaliśmy się tobie dobrowolnie! Reis effendina powinien mniemać, żeśmy się długo i mężnie bronili.
— Postaram się o to. Wy natomiast powiedzcie mu przy sposobności, że nie może on liczyć na pomoc swoich asakerów. I jeżeli uda się wam przekonać go o tem, to znajdzie się jeszcze wygodniejsze wyjście: zwrócicie jego uwagę, że jego i was czeka niebywały skandal, gdy się ludzie o wszystkiem dowiedzą; więc dla uniknięcia tego niech się lepiej skłoni do oddania mi komendy dobrowolnie, i wówczas obejdzie się bez tego, żebym was i jego trzymał w więzach. Ale pamiętajcie: muszę bezwarunkowo objąć komendę i od tego nie odstąpię pod żadnym warunkiem!
Dałem znak Homrom, którzy przybyli natychmiast i powiązali trzech oficerów, tak jednak lekko, aby im to nie dokuczało, poczem zanieśli w miejsce, gdzie leżał skrępowany reis efiendina. Zobaczywszy ich, targnął się gwałtownie, jakby wobec ukazującego się widma, i byłby niezawodnie krzyczał, gdyby nie przypomniał sobie, że pod groźbą śmierci nakazałem mu milczenie. Po chwili jednak, pohamowawszy się, rzekł spokojnie:
— Chcę mówić z tobą, effendi!
— Możesz — odrzekłem, — ale bądź przyzwoity w wyrażeniach, chociażby przez wzgląd na swoje stanowisko, które stracisz bezpowrotnie, jeżeli nie zdołasz zastosować się mądrze do swego położenia.
— Pozwolisz mi rozmówić się z tymi trzema moimi podwładnymi, tak, aby nas nikt nie słyszał?
Pytanie to świadczyło swą formą, że zrozumiał nareszcie swoje położenie bez wyjścia i przyszedł do przekonania, iż nie warto szamotać się zbytnio.
Uznałem za stosowne zmienić też swój ton dotychczasowy i spytałem:
— Nawet i ja nie mogę słyszeć waszej rozmowy?
— Tak, nie chciałbym, abyś był przy rozmowie tej obecny; ale najprawdopodobniej dowiesz się później o wszystkiem.
— Rozwaga wzbrania mi zezwolić na to, gdyż jestem pewny, że zechcesz knuć przeciw mnie jakieś zamachy. A jednak, pomimo takiego mniemania, zgadzam się na to, żebyś się przekonał, iż nie obawiam się. was wcale. Daję ci kwadrans czasu na rozmowę.
Kazałem wszystkich czterech jeńców odnieść na osobność tak daleko, skąd rozmowa ich nie mogła być przez nas słyszaną. Nie byłem zreszą zbyt jej ciekawy, gdyż było do przewidzenia, o czem reis effendina będzie w takich okolicznościach mówił ze swymi podwładnymi.
Jeszcze kwadrans nie upłynął, gdy przywołał mię i zapytał cicho, aby nikt nie słyszał:
— Zamierzasz więc udać się na okręt i pozyskać sobie asakerów?
— Tak jest.
— Bądź pewny jednak, że nie dadzą ci się oni obałamucić!
— No, no! Nie próbuj mię w ten sposób podchodzić, bo sam jesteś dostatecznie przekonany, że niewiele nawet wypadnie mi mówić, aby ich pozyskać, i gdybyś był mądry, tobyś wiedział, co uczynić teraz.
— Mianowicie?
— Oddaj mi komendę dobrowolnie aż do Chartumu, ale w zupełności, bez żadnych zastrzeżeń!
— A cóż mi za to obiecujesz?
— Wolność tobie i twoim oficerom, którzy mają mię słuchać aż do Chartumu bez zwracania na siebie najmniejszej nawet uwagi.
— Allah akbar! Chcesz mi darować to, co jest moją własnością.
— Przecież czujesz to dobrze, że jesteś pozbawiony wolności.
— Effendi, czyżbyś naprawdę uważał za możliwe, żebym ja, sławny reis effendina, zrzekł się na rzecz czyjąś całej swej władzy?
— Nietylko jest to możliwe, ale i nieuniknione, bo, tak czy owak, wezmę twój okręt. A jeżeli wchodzę z tobą w pewne układy, to czynię to tylko z łaskawości swojej.
Twarz reisa znowu przybrała gniewny wyraz, ale opanował się, a westchnąwszy, rzekł:
— Ano, dałeś mi mata!
— Nie zapominaj, że mię zaszachowałeś pierwszy iże mat twój z własnej twojej przyczyny pochodzi.
A może, jeśli chcesz, zagramy dalej? Po tem wszystkiem, co zrobiłem dla ciebie, wydaliłeś mię z okrętu; no, a teraz ja chcę być panem tegoż okrętu i będę nim za wszelką cenę!
— To jest zemsta, a przecie zawsze twierdziłeś, że chrześcijanin nie mści się nigdy!...
— O, nie! to nie zemsta! Lekceważyłeś mię i poniżałeś; wystawiałem się dla ciebie na tysiące niebezpieczeństw; owóż honor nakazuje ci teraz zwrócić mnie to, coś mi winien. A że zdarza ci się teraz sposobność naprawienia swej winy, bądź rozsądny i nie zwlekaj, bo w przeciwnym razie nie uwzględnię żadnej waszej prośby i, wziąwszy was na pokład jako jeńców, wypuszczę na wolność dopiero w Chartumie. A jeżeli mię tam oskarżysz, to potrafię bronić się nietylko ustnie, ale i drukiem, aby cały świat czytał i dowiedział się, że cała twoja sława, z której się ciągle jeszcze pysznisz, to nie twoja własność.
Na te słowa zamilkł, skrzywił się, jak po zażyciu sporej dawki chininy, a po chwili namysłu rzekł:
— Dobrze, oddam ci komendę, ale uwolnij mię natychmiast z więzów.
— Hm! Czyżbyś szukał jakiejś furtki, którą chciałbyś wyprowadzić mnie w pole? Daremne wysiłki! Pamiętaj, że ja nie dam się złowić w sieć z podartemi okami. Drzwiczki zaś, których szukasz, znane mi są dobrze, i przekonasz się, jak mocno potrafię je zamknąć tobie przed nosem.
Najwidoczniej, udając, że godzi się na moje warunki, w skrytości ducha obmyślał sposoby, może nawet najniegodziwsze, aby tylko pokonać mię. A przekonany był aż do tej chwili, że jest mądrzejszy i sprytniejszy ode mnie. Wyczytałem to z jego twarzy, gdy na moje słowa odrzekł z udaną szczerością:
„ Furtkę? Mylisz się. Jestem gotów nawet dać ci na piśmie zrzeczenie się komendy...
To zrzeczenie się na piśmie nie przedstawiało dla mnie, rzecz prosta, żadnej wartości, bo mógł mi je wnet ukraść, bądź odebrać przemocą. Pomimo to, zgodziłem się, udając nawet zadowolonego:
— Dobrze, napisz. Papier i ołówek masz w notatniku przy sobie. Podyktuję treść, a ci oficerowie będą świadkami twego podpisu.
Rozwiązałem mu ręce, on zaś, dobywszy natychmiast z kieszeni papier i ołówek, napisał to, co podyktowałem, poczem umieścił na świstku swój podpis i wręczył mi ów „dokument", mówiąc:
— Teraz masz najzupełniejszą pewność i możesz mię uwolnić.
— Tylko jedno jeszcze pytanie! Jest tu napisane, że ja mam cię zastępować we wszystkiem aż do Chartumu i że nawet ty sam masz mię słuchać. Potwierdzasz to?
— Potwierdzam.
— Ci trzej świadkowie słyszeli; niechże natychmiast wrócą na okręt i ogłoszą twe zrzeczenie załodze.
— I ja wrócę z nimi.
— Ty jesteś mi jeszcze potrzebny tutaj, i proszę cię o chwilę cierpliwości.
Rozwiązałem trzech oficerów i wysłałem na pokład. Ben Nil tymczasem znowu objął straż nad reisem effendiną, ja zaś udałem się do uwięzionych handlarzy, a rozwiązawszy nogi Hubarowi, wyprowadziłem go kawał w las. Był bardzo zdziwiony tem wyszczególnieniem, a zarazem wylękniony.
— Jeśli się nie mylę, nazywasz się Hubar? — zapytałem go.
— Tak jest, effendi — odrzekł, drżąc na całem ciele.
— Wiesz, jaki los cię czeka?
— Śmierć, effendi, jeżeli Allah nie będzie łaskaw ustrzec mię od niej.
— Allah jest sprawiedliwy i miłosierny. Jego sprawiedliwość zgubi twoich towarzyszów, miłosierdzie zaś jego, jeżeli okażesz się godnym tej łaski, uwolni ciebie.
— Mnie, effendi? Allah ’I Allah! Co mam czynić, aby być godnym tego?
— Masz odpowiedzieć dokładnie i rzetelnie na wszystkie moje pytania.
— Ależ pytaj, effendi! Będę tak szczery, jakby to było w dniu sądu ostatecznego.
— Nie obiecuj wiele, bo znam cię i wiem, że co innego mówisz, a co innego myślisz.
— Mylisz się, effendi!
— No, nie zapieraj się. Wiem naprzykład, że nie uważacie się za zgubionych i wierzycie w ratunek,
— Kto się dostał w ręce reisa efiendiny, dla tego niema już żadnego ratunku. Zresztą na kogo moglibyśmy liczyć w tej niedoli?
— A El Michbaja?
Aż do tej chwili Hubar silił się na spokój i pozory szczerości, co mu się na razie udawało, ale teraz nie mógł już opanować przestrachu i zająknął się:
— El Mich... ba... ja? Co to znaczy, effendi? Nie wiem... nie rozumiem...
— Ha, jeżeli nie chcesz rozumieć... Wyróżniłem cię z pośród wszystkich, aby ci ulżyć w nieszczęściu; ale widocznie mało ci zależy na łasce i chcesz dobrowolnie zginąć... Na to już nie poradzę... Chodź!
I zatrzymałem się, jakbym zamierzał wrócić. Hubar zaś uląkł się i począł prosić:
— Zaczekaj jeszcze, effendi! Może sobie przypomnę...
— Gdybyś chciał istotnie przypomnieć sobie, gotów jestem dopomóc ci w tem. Michbaja jest kryjówką na pewnym półwyspie nad Nilem, gdzie ukryto bardzo wielki rekwik.
— Rekwik?...
— Tak. W pobliżu tej kryjówki stoi dzień i noc warta, oczekując pojawienia się naszego okrętu, na który ma być urządzony napad.
— O tem nie mam najmniejszego pojęcia, efiendi!
— Tak? Może nie wiesz i o tem, że załoga okrętowa ma być wymordowana lub zamieniona w rekwik, i tylko dwie osoby, a mianowicie reis effendina i ja mamy być dostawieni murabitowi z Aba?
— Nie znam takiego...
— To szczególne! Nie znasz własnego mistrza! Przecie nie wyprzesz się, że jesteś uczniem Mohammed Achmeda Ibn Abdulahi!
— Jestem zdumiony tem wszystkiem. Widocznie bierzesz mię za kogo innego...
— Niestety! jest jeszcze coś, co wyłącznie ciebie dotyczy, a mianowicie to, że Hubar, o którym myślę, został wysłany do Abu Rekwika, aby go zaprowadzić do El Michbaja. Otóż sądzę, że Hubar to nie kto inny, tylko ty...
— Ja nie jestem Hubar. Ktoś nakłamał przed tobą...
— Aha! więc nie jesteś tym, o którym mówią?
— Nie!
— No, to wielka szkoda! Chciałem cię uratować, a byłoby to możliwe tylko wówczas, gdybyś istotnie był owym Hubarem. Połóż się, zwiążę ci nogi!
— A.. a... jakże będzie? poniesiesz mnie na plecach? Wszak ze związanemi nogami nie wrócę sam na miejsce...
— O, to bagatela! Nie wrócisz już wcale, Przez życzliwość chciałem cię ratować, jako Hubara, a że to okazało się niemożliwem, więc życzliwość tę okażę ci chociaż w ten sposób, że ci oszczędzę zbyt długich trudów i mąk niewoli i... powieszę cię natychmiast.
Powiedziałem to z taką powagą, że biedak otworzył usta w kształcie dużego „O" i spojrzał na mnie osłupiałemi, pełnemi trwogi oczyma. Ja zaś, dobywszy z kieszeni kawałek powroza, z najzimniejszą krwią założyłem mu go na szyję. Trząsł się, jak w febrze, i począł bełkotać:
— Nie zabijaj mnie, effendi! Powiem prawdę! Jestem tym, o którym myślisz.
— No, dobrze! Opisz mi więc dokładnie położenie El Michbaja.
Kłapiąc zębami ze strachu, począł mię objaśniać, że El Michbaja znajduje się nad Bahr el Azrak, a więc w przeciwnej zupełnie stronie.
— No, no! pozostaw kłamstwa dla kogo innego, a mnie mów prawdę. Widzę, że chcesz wskazać mi mylną drogę, bo El Michbaja leży nad Bahr el Abiad. Ale dosyć gadaniny! gotuj się na śmierć.
— Effeeendi! Ja chcę żyć, koniecznie żyć... Przysięgam, że teraz już powiem szczerą prawdę...
Opanowało go wrodzone tchórzostwo, i gotów był wyśpiewać wszystko, co mi było do wiadomości potrzebne. Aby mu to ułatwić, rzekłem:
— Wobec twych dobrych chęci będę i ja szczery. Wiem i bez ciebie dobrze, że ty właśnie jesteś owym uczniem Mohammeda Achmeda Ibn Abdulahi. Dowiedziałem się o tem od samego Abu Rekwika i od Geriego.
— Jakto? od obydwóch? — przerwał mi zdziwiony. — Wprost trudno mi uwierzyć...
— A jednak tak jest. Zdawało ci się, że ja, jako obcy w tych stronach, nie mogę wiedzieć, co się tu dzieje. Ale, jak przekonałeś się, jest całkiem przeciwnie. Oprócz Abu Rewika, nikt przecie nie wiedział, kim jesteś; on dopiero wyjawił tajemnicę Geriemu, poczem ja dowiedziałem się o niej od nich.
— Allah, muszę ci wierzyć! Ale poco oni ci to powiedzieli?
— Czyżbyś był tak głupi, że nie domyślasz się?
— Głupi nie jestem... i nie byłem nim nigdy, i.. naprawdę poczynam się domyślać... Abu Rekwik wypaplał wszystko, aby się w ten sposób uratować moim kosztem. O, kochany Abu Rekwiku! przerachowałeś się! moje życie cenię tak samo, jak ty swoje! Otóż, effendi, jeżeli przyrzekniesz mi ułaskawienie, to powiem wszystko.
— Dałem ci już obietnicę, że cię oszczędzę, i słowa dotrzymam. Ale jeżeli w tej chwili nie określisz mi dokładnie, gdzie leży El Michbaja, to potem nie będę już żądał tego od ciebie. Gdyby zaś przyszła ci ochota okłamać mię, to pierwszy z pośród moich jeńców powędrujesz na tamten świat, a w razie bitwy przybiłbym cię do pala i wystawił w takiem miejscu, gdzie najgęściej fruwać będą kule napadających na nas.
— Niechże mię Allah obroni! Chyba żartujesz, effendi?
— Nie lubię żartów! Wasza jedyna nadzieja polega na pomocy ludzi z El Michbaja, a mogliby oni pomóc wam tylko wówczas, gdybyśmy wpadli w ich zasadzkę, nie spodziewając się niczego. Ale my zawczasu odkryjemy tę zasadzkę, tak, czy owak. Ty mógłbyś mi to ułatwić i uratowałbyś się tą drogą od śmierci. A nie będzie to trudne dla ciebie; bądź tylko szczery ze mną! oto wszystko! Wybieraj: śmierć, albo życie!
— Wolę życie, effendi, i dlatego cię już więcej nie okłamię.
— Przedewszystkiem nie okłamałeś mnie jeszcze i nie uda ci się to nigdy. Dla pewności jednak wymagam dowodu twojej szczerości. Pamiętaj, że w razie kłamstwa zawiśniesz na drzewie w przeciągu dwóch minut. Mów więc, gdzie leży El Michbaja.
— Dobrze, objaśnię cię jak najdokładniej, bo wiem, że Abu Rekwik nic mi już nie pomoże, ty zaś jesteś panem mego życia i śmierci. Znasz Bahr el Abiad od tego miejsca do wyspy Aba?
— Niestety, nie znam.
— Omija się z prawej strony Gagannedę, a z lewej Omm Delgal, Omm Songur i Omm Saf. Dohsbijeh musi płynąć od ostatniej z tych miejscowości prościutko na północ, jak pod linię, całe trzy godziny, poczem nagle rzeka skręca na lewo i opływa półwysep, pokryty wysokim lasem. Las ten wydaje się tak gęstym, że zdawałoby się, nie przeniknąłby przezeń żaden człowiek; w istocie jednak są tam trzy wązkie ukryte ścieżki, prowadzące. na obszerną polanę, gdzie zbudowano rodzaj seriby. Otóż w seribie owej trzymają niezwykle wielki rekwik, a na brzegu, skąd rozciąga się widok na rzekę daleko ku południowi, stoi dzień i noc warta.
— A więc trzy godziny drogi poniżej Omm Saf! Jest tam po prawej stronie wyspa Ain?
— Tak jest, effendi. Skoro zobaczysz dżebel Ain, będziesz jeszcze w bezpiecznem miejscu... Ale wnet zobaczy was wartownik, no i... Czy wierzysz teraz, że mówię prawdę?
— Wierzę, i dlatego obejdę się z tobą o wiele łagodniej, niż się spodziewasz; na okręcie nie będziesz wcale zamknięty. Ale mam nadzieję, że i później udzielisz mi wszelkich wskazówek, gdy tego zażądam. Teraz przywiążę cię tu na pewien czas do drzewa, poczem każę cię przyprowadzić, gdyż nie chciałbym, aby towarzysze twoi widzieli, że czynię dla ciebie wyjątek. Zachowuj się spokojnie, bo nic ci się złego nie stanie.
Przywiązałem go do drzewa, ale tak, by go nie bolało, i postanowiłem odosobnić go następnie od jeńców zupełnie. Gdy przyszedłem do obozu, reis effendina zwrócił się ku mnie z wyrzutem:
— Gdzie ty się włóczysz? jak długo jeszcze myślisz męczyć mię, trzymając w powrozach? Zastosowałem się przecie do twoich warunków i teraz domagam się natychmiastowego uwolnienia!
— Owszem, uczynię to, ale najpierw muszę podążyć na pokład okrętu i przekonać się, czy wszyscy asakerzy poddali się zawartemu w twem piśmie oświadczeniu i czy mogę bez przeszkody objąć komendę nad statkiem.
— Ale ja chcę być wolny zaraz!
— Wierzę, że chcesz. Pogódź się jednak z tem, że teraz ja mam zwierzchnią władzę, i ma być tak, jak ja chcę!
— Człowieku, nie doprowadzaj mię do wściekłości! Pożałujesz tego, skoro tylko wrócę na pokład!
— A widzisz, jaki jesteś niemądry! wygadałeś się z tego, co wyczytałem z twej twarzy jeszcze w chwili podpisywania przez ciebie dokumentu zrzeczenia się władzy. Miało to więc być podstępem z twojej strony... Unieważniłbyś ten dokument natychmiast po powrocie na okręt i najprawdopodobniej wtrąciłbyś mię do owej milutkiej, pięknej celki...
— Z twych słów wynika więc, że mię wcale nie puścisz na pokład „Sokoła"? — odrzekł, wzburzony do najwyższego stopnia.
— Wynika przedewszystkiem to, że ja się tam udam, a co dalej nastąpi, dowiesz się niebawem.
— Do stu tysięcy dyabłów! Ty, chrześcijanin, który wobec mnie jesteś zerem, ważysz się...
Nie dokończył, bo Ben chwycił go jedną ręką za gardło, a drugą skierował ku niemu nóż, grożąc:
— Milcz! Jeżeli jednem tylko słowem obrazisz jeszcze mego effendiego, to przebiję cię, jak wieprza! Effendi ma słuszność i, jako komendant okrętu, jest zarazem panem życia i śmierci całej załogi, do której należysz i ty! Bądź więc ostrożny!
Nie wierzyłem, aby groźba ta poskutkowała, — jednak zamilkł, odwracając się odemnie.
Udzieliwszy Ben Nilowi wskazówek na czas mej nieobecnośći, udałem się w las po Hubara i zabrałem go do łódki. Ja wiosłowałem, — on siedział w łodzi, nieruchomy i milczący. Przybywszy do okrętu, kazałem wyciągnąć przedewszystkiem na górę mego jeńca i zaraz związać go, poczem sam wskoczyłem na pokład.
Cała załoga „Sokoła" wiedziała już, że objąłem nad okrętem zwierzchnictwo, i powitała mię z wielką radością. Z braku czasu nie bawiłem się w długie mowy i objaśnienia, a tylko zarządziłem, aby wszyscy z porucznikiem na czele ustawili się i przyrzekli mi uroczyście posłuszeństwo i wierność, poczem kazałem podjąć kotwicę i popłynąć aż do miszrah. Tu przystanęliśmy tak blizko brzegu, aby można było wygodnie wprowadzić na pokład wielbłądy.
Pomimo, że nie miałem powodu nie ufać załodze, nikomu z niej nie pozwoliłem wyjść na ląd, aby się który nie zetknął z reisem effendiną. Wystrzeliłem następnie z karabinu, dając tem umówiony znak Ben Nilowi do rozpoczęcia ładowania. Naprzód zeszli na brzeg Homrowie i z będącej pod ręką tratwy urządzili pomost, poczem przynieśli jeńców i umieścili ich w najniższych ubikacyach pod pokładem, a wreszcie wprowadzono wielbłądy.
Gdy wszystko już było gotowe, kazałem wydobyć z ukrycia łódkę, którą tu przed paru dniami przybyłem, i zaopatrzyć ją w niezbędne środki żywności, a następnię odkomenderowałem czterech dobrze uzbrojonych asakerów, aby się w niej usadowili, i udałem się na górę, gdzie pod strażą Ben Nila leżał związany reis effendina.
— Dobrze, żeś przybył — ozwał się Ben Nil; — reis zachowywał się tak niespokojnie, że musiałem mu kilkakrotnie przykładać ostrze noża do piersi, i niewiele brakowało, abym go przebił.
— Drwię sobie z twego noża! — krzyknął reis effendina. — Ten chrześcijanin zanadto się boi swego Boga, aby miał pozwolić na coś podobnego. Teraz muszę dowiedzieć się, jak stoi moja sprawa. Homrowie się oddalili, handlarze również; co teraz uczynicie ze mną? Jeżeli nie uwolnicie mię natychmiast, to po przybyciu na pokład każę was obu powiesić! Przypominam wam, że jestem sławnym reisem effendiną, który się zbytnio nie rozczula, gdy chodzi o ukaranie winnych.
— Przestań chełpić się tą swoją sławą — przerwałem mu. — Przynajmniej wobec mnie mógłbyś o niej zamilczeć, bo znam cię dobrze. Zresztą nie mam czasu na zbytnie formalności. Słuchaj! Ty, jako kierownik „Sokoła", wysłałeś mię w łódce z czterema ludźmi na wyspę, gdzie w twojem mniemaniu nie było nic do szukania. A jednak udał mi się tam nadzwyczajny połów, owoce którego ty tak skwapliwie chciałbyś sobie zagarnąć i zapisać moją zdobycz na rachunek swej własnej „sławy". Obecnie ja jestem kierownikiem okrętu i wysyłam cię w tej samej łódce również z czterema ludźmi na wyspę Talak Chadra, gdzie, według mego znowuż mniemania, niema również nadziei cośkolwiek zdobyć. Jeżeli więc istotnie jesteś tak dzielnym człowiekiem, za jakiego się uważasz, to zapewne wzorem moim osiągniesz mimo wszystko znakomity rezultat, a ja wówczas będę tak sprawiedliwy, że nie pokuszę się o zrabowanie ci tej sławy.
Oświadczenie to wywołało w nim z: początku osłupienie, a następnie niebywały wybuch wściekłości.
Począł kląć. najokropniej jednym prawie tchem.
— Daremnie się rzucasz — rzekłem, — i przekleństwa nic ci nie pomogą, a tylko wzbudzić mogą we mnie większą pogardę dla ciebie, tem bardziej, że obrażasz moją religię. Mówisz mi, że ongi wziąłeś mię pod swoją obronę; a jednak było odwrotnie. Nie potrzebowałem od ciebie, ani od nikogo żadnej opieki; przeciwnie, ty korzystałeś ustawicznie z mojej. A jeżeli miałbym być istotnie nic nieznaczącym „psem chrześcijańskim", jak mię nazywasz, to byłoby tylko chlubą dla mnie i przysporzyłoby mi ogromnej sławy, żem bez żadnego prawie wysiłku potrafił wziąć za nos nawet „sławnego" reisa effendinę.
Chciał odpowiedzieć na to, ale nie dopuściłem go do słowa, ciągnąc dalej:
— Milcz, bo inaczej będę zmuszony użyć knebla. To, co ci teraz mam powiedzieć, dotyczy twego jedynie dobra. Odpłynę zaraz, a ty znajdziesz w łódce wszystko niezbędne do podróży. Radzę ci jednak, abyś o ile możności krył się, bo na przestrzeni, którą masz przebyć, a na której ja cię znacznie wyprzedzę, zaczaili się ludzie z zamiarem schwytania ciebie. Oczywiście będę się starał usunąć ci z drogi wszelkie niebezpieczeństwo, ale dla wszelkiej pewności zalecam szczególniejszą ostrożność między Omm Saf a Abn Seir. Pozatem możesz być pewny, że odnajdziesz swój okręt u brzegu wyspy Talak Chadra. A co potem zechcesz względem mnie przedsięwziąć, to mię nie obchodzi wcale. To twoja rzecz!
— Zniszczę cię, psie! zmiażdżę na proch!...
— Dobrze, dobrze! Byli już tacy, którzy grozili mi w podobny sposób i poginęli sami marnie. Bądź zdrów! Niech cię Allah strzeże, i ty strzeż się sam również, bo inaczej nie miałbym przyjemności zobaczyć się z tobą kiedyś...
Widziałem, że każde moje słowo sprawia niewypowiedziany ból obrażonej jego ambicyi. Wrzeszczał i szarpał się, jak opętany, na co już nie zwracałem uwagi.
Zabrałem Ben Nila i poszliśmy ku okrętowi. Tu rozkazałem czterem asakerom, będącym w łodzi, aby jeden z nich w pół godziny po naszym odjeździe udał się w górę miszrah, gdzie spotka się z reisem effendiną.
— On wam powie, do czego jesteście przeznaczeni — dodałem.
Zaledwie okręt ruszył, przystąpił do mnie porucznik, bardzo zaniepokojony, i zapytał:
— Zostawiłeś reisa effendinę? Czy jednak zastanowiłeś się nad tem, że może on zginąć sam w dzikiej i nieznanej okolicy? A wówczas co my zrobimy, gdy zażądają od nas, abyśmy się pomścili?
— Uspokój się; wszystko jest w porządku. Zresztą reis oddał komendę w moje ręce zupełnie legalnie, i od tej chwili przedewszystkiem względem mnie macie obowiązki. Dokument, wystawiony przez reisa effendinę, oddaję w twoje ręce, abyś w razie potrzeby miał na co się powołać. Co do samego reisa, to również możecie nie obawiać się o niego; z bardzo ważnych powodów nie może on jechać z nami, bo grozi mu utrata życia z rąk złoczyńców, którzy zaczaili się na niego, i łatwo mógłby się dostać w ich ręce, gdyż nie wie, gdzie mianowicie urządzono na niego zasadzkę. Uznał więc za odpowiednie pozostać w znacznej odległości za nami, byśmy mu niebezpieczeństwo usunęli z drogi.
— Hm!... — potrząsnął na to głową porucznik — Umiesz być dyplomatą, który dobrze obmyśli, zanim coś w czyn wprowadzi. A jednak sprawa może pójść inaczej, niż przypuszczasz. Myśmy zawsze wierzyli w twoją uczciwość i ufaliśmy ci więcej, niż reisowi, niż własnej nawet sile, gdy groziło nam niebezpieczeństwo. I teraz chciałbym zachować dla ciebie to samo zaufanie, tylko proszę cię: zapewnij mię słowem honoru, że reisowi effendinie nic złego się nie stanie i że cała ta sprawa nie wyjdzie nam na złe.
— Dobrze, daję ci żądane słowo i zaznaczam przytem, że zamiast złych następstw czeka was sowita nagroda.
— To mi wystarcza, effendi. Nie chcę, byś mię wtajemniczał w swoje plany, i może lepiej będzie, gdy ich nie będę znał wcale. Widzisz, że i ja potrafię być dyplomatą...
Odszedł odemnie zadowolony, a i ja rad byłem również z jego zachowania się, gdyż jeżeli z czyjej strony, to właśnie tylko z jego mógł mi grozić opór.
Niebawem wydostaliśmy się z mielizn i zakrętów rozdzielonej tu na kilka ramion rzeki i popłynęliśmy chyżo dalej przy sprzyjającym wietrze. Teraz dopiero uczułem w sercu wielką ulgę i radość z odniesionego nad reisem effendiną zwycięstwa. Gra bowiem była ryzykowna i mogła się skończyć dla mnie wcale niedobrze. Być może, iż miałem przed sobą większe jeszcze niebezpieczeństwo, i to blizkie, ale nie zastanawiałem się zbytnio nad niem, bo teraźniejszość zajęła myśl moją zupełnie.
Przedewszystkiem trzeba było przekonać się osobiście, czy jeńcy moi należycie są zabezpieczeni, a potem zająć się losem El Homrów. Zasypywali mię oni pytaniami, na które musiałem odpowiedzieć, i sporo czasu mi zeszło, zanim wśród nich zaprowadziłem porządek.
Po załatwieniu wreszcie różnych kwestyi i spraw bieżących mogłem odpocząć w kajucie reisa effendiny.
Ben Nil pozostał na pokładzie, opowiadając ciekawym asakerom o naszych przejściach od chwili odłączenia się od okrętu w pobliżu Kuek. Rzecz prosta, nakazałem im był zatrzymanie przy sobie szczegółów zajścia między mną a reisem effendiną, a że porucznik i sternicy nie wypytywali się go zbytnio w tej sprawie, więc i asakerzy milczeli w tym względzie, nie wiedząc nawet, że reis był związany i zmuszony przemocą do pozostania w tyle za nami.
Co do Hubara, to dotrzymując słowa, nie zamknąłem go. Podczas wnoszenia na okręt jego towarzyszów kazałem go ukryć przed ich ciekawością, a teraz pozwoliłem mu poruszać się swobodnie na pokładzie.
Tylko podczas przystanków, które czyniliśmy w celu uzyskania paszy dla wielbłądów, kazałem go wiązać, żeby nie uciekł.
Podróż do Omm Saf była dosyć monotonna, i nic ciekawego podczas niej nie zaszło. Zbliżając się do tej miejscowości, skierowałem okręt pod brzeg przeciwny i kazałem owinąć zielenią maszty oraz ścianę okrętu od strony, skąd ukryty nieprzyjaciel mógł nas zauważyć, ściągnęliśmy też żagle, i statek nasz popłynął jedynie siłą prądu rzeki, wskutek czego jazda trwała całe trzy godziny, zanim osiągnęliśmy wspomniany przez Hubara zakręt, poza którym już tylko o godzinę drogi miała znajdować się El Michbaja.
Stanąłem tu oczywiście wobec ogromnie trudnego zadania, nad którego rozwiązaniem wypadło mi dobrze pokręcić głową. Nikt, oprócz Hubara, nie wiedział, dlaczego kazałem zatrzymać okręt w tem miejscu, suto ocienionem nadbrzeżnym lasem. Ogłosiłem tylko załodze, że, od tej chwili począwszy, zbliżamy się do bardzo ważnego punktu i że najprawdopodobniej czeka nas tu niezwykłe zwycięstwo, jako też nadzwyczajna zdobycz. Ściśle jednak określonej wiadomości nie udzieliłem na razie nikomu.
Porucznik bardzo był zaintrygowany przygotowaniami, polegającemi na zamaskowaniu okrętu, i zasypywał mię pytaniami, aż uznałem wkońcu za możliwe wtajemniczyć go w cały plan napadu na gniazdo handlarzy. Podnieciło go to niezmiernie i byłby natychmiast wszczął alarm, gdybym mu był tego nie zabronił.
Zresztą plan mój był jeszcze bardzo nieokreślony, bo przedewszystkiem nie miałem sam dokładnego pojęcia, gdzie właściwie leży wspomniane gniazdo, i teraz wypadło mi posłużyć się Hubarem, któremu, nawiasem mówiąc, wciąż nie bardzo dowierzałem. Potrzebne mi wiadomości spodziewałem się wydobyć od niego jedynie środkami ostatecznymi. Kazałem tedy przywołać go dla porozumienia się do swej kajuty, dokąd porucznik miał go przyprowadzić. Nie doczekałem się go jednak; po niejakimś czasie usłyszawszy na pokładzie strzał, wybiegłem natychmiast i zobaczyłem, że ludzie z załogi zgromadzili się u poręczy statku po stronie brzegu w jakimś gorączkowym ruchu. Ben Nil zaś, spostrzegłszy mię podbiegł ku mnie z dymiącym karabinem w ręku i zawołał:
— Co za szczęście, effendi, że prawie nigdy nie rozłączam się ze swoim karabinem. Gdyby nie to, byłby nam z pewnością umknął...
— Kto?
— A no ten drab, Hubar. Skoro tylko porucznik zdjął z niego powrozy, łotr roztrącił kilku stojących ludzi i skoczył na brzeg. Skok udał mu się, to prawda; ale umknąć nie zdołał, bo skoro tylko stanął na brzegu, wycelowałem i... uważasz... on, zamiast w las, skoczył... prosto do piekła!
Istotnie strzał Ben Nila był celny. Wychyliwszy się z pokładu, zobaczyłem Hubara, leżącego na brzegu tuż nad wodą z krwawiącą głową. Chciał widocznie ostrzec mieszkańców El Michbaja i przypłacił to życiem. Niech go! Kto wie, czy mógłbym był dowiedzieć się od niego cośkolwiek więcej, niż to, com się już dowiedział, a być może, że wciągnąłby mię w jaką zasadzkę.
Porucznik był bardzo zmartwiony, że niechcący wypuścił z rąk szpiega i przyczynił się do przedwczesnej jego śmierci.
— Bylibyśmy się dowiedzieli od niego więcej o tej El Michbaja — biadał, — a tak nie wiemy nic, prócz chyba, że to gniazdo znajduje się o godzinę stąd drogi, jeżeli oczywiście można wierzyć udzielonym nam przez niego wskazówkom.
— Owszem, można wierzyć, gdyż ja niełatwo daję się oszukać.
— No, to Bogu dzięki! A teraz mam pewną myśl, effendi. Zabierzmy się do innych jeńców, a wydobędziemy od nich tajemnicę.
— Oni sami nie wiedzą, i szkoda tylko czasu wdawać się z nimi w gawędy.
— Ależ przecie mamy zamiar napaść na El Michbaja i, nie znając miejscowości...
— Jest tu wśród nas ktoś, co nam udzieli dokładnych wiadomości o wszystkiem.
— Któż to jest, effendi?
— Ja sam!...
— Allah! Czyżbyś chciał udać się sam na wywiady?
— Tak jest.
— Dajże pokój, bo narazisz się na niechybną śmierć!
— Wyszedłem zwycięsko z większych jeszcze niebezpieczeństw...
— O, nie będzie to tak łatwe! Gdy ukradkiem zapuścisz się w nieznaną okolicę, możesz się najniespodziewaniej natknąć na wroga.
— A któż ci mówił, że udam się tam ukradkiem?
— Bo przecie nie otwarcie...
— Owszem. Niewidzialny mógłbym się tam dostać jedynie w nocy; ale czyż mógłbym wówczas odnaleźć po ciemku właściwą ścieżkę? Nie! Więc pójdę tam w dzień, i to tak, jak mię widzisz.
— Niechże mnie Allah strzeże przed dyabłem i wszystkimi jego wnukami i prawnukami... Poznają cię tam i, pochwyciwszy, zamordują odrazu!
— Mnie się zdaje, że tam nie będzie ani jednego człowieka, któryby mię znał osobiście... chyba, że byłby to ktoś z otoczenia Abd Asla. Ale wiesz sam przecie, że ludzie jego co do jednego zostali odstawieni do Chartumu i ukarani. Zresztą przyznasz sam, że w ostatnich czasach zmieniłem się prawie nie do poznania; wychudłem i opaliłem się na słońcu tak, że wyglądam niemal jak murzyn. Gdy zaś przyłożę sobie jeszcze na policzek plaster, to z pewnością nikt z dawnych znajomych nie pozna mię,
— Bardzo to być może, a jednak uważam, że przedsięwzięcie twoje jest zbyt ryzykowne i muszę ci je odradzać. Poradź się zresztą Ben Nila i sterników.
— Bardzo chętnie zgodzę się na zwołanie rady, ale z góry zaznaczam, że nie powinna ona trwać długo, bo muszę dostać się do El Michbaja jeszcze przed nocą!...
Zwołano tedy wspomnianą radę, a po wielu wnioskach wszyscy trzej, to jest Ben Nil i sternicy, uznali, tak jak porucznik, że wprost szaleństwem jest mój zamiar. Nie dałem się jednak przekonać i postanowiłem plan swój uskutecznić. Wówczas poczciwy „Syn Nilu" zażądał, abym przynajmniej wziął go ze sobą, na co wręcz odmówiłem mu. Właściwie na zwołanie rady zgodziłem się był tylko dla formy, bo już przedtem miałem niezłomne postanowienie nie stosować się do niej. Ostatecznie, musieli się z tem wszyscy pogodzić.
Przygotowania do mojej wyprawy nie wymagały wiele trudu. Przedewszystkiem przylepiłem sobie na twarzy plaster, który tak wyglądał, jakby siedział już na niej kilka miesięcy. Następnie wziąłem od Ben Nila, a właściwie pożyczyłem na czas krótki, woreczek z proszkiem złota, przyczem, przeglądając zawartość jego, znalazłem w nim pierścień Abu Rekwika; pierścień ten włożyłem sobie na palec. Broni swojej nie wziąłem, a tylko arabską flintę i nóż. Opuszczając wreszcie pokład, kazałem wziąść zwłoki Hubara na statek i wywiesić je pod wieczór na maszcie, aby były zdala widoczne. Poleciłem też, aby wieczorem oświetlono pokład, a jeńców poprzywiązywano w ten sposób, by również mogli być widziani z brzegu, zwłaszcza Abu Rekwik.
Porucznik uważał te moje zlecenia za rzecz niewłaściwą i niebezpieczną, ale Ben Nil, posłyszawszy jego uwagi w tej kwestyi, zgromił go:
— Rób tak, jak ci każe effendi, bo właśnie, co się tobie wydaje głupiem i bezcelowem, jest znakomitym pomysłem.
Zarządziłem również, co czynić w różnych wypadkach, a zwłaszcza wrazie, gdybym do północy nie wrócił, i opuściłem okręt, udając się w gęsty ciemny las.
Rozumiałem wprawdzie, że czeka mię wielkie niebezpieczeństwo, ale, powodując się znanym mi dobrze i wypróbowanym głosem wewnętrznym, nie traciłem otuchy. Gdyby głos ten odradzał był mi puszczanie się na tę awanturę, wówczas byłbym może zawrócił z drogi; ale dziś właśnie dodawał mi on ochoty więcej może, niż kiedykolwiek, byłem więc pewny, że ogorzała od słońca skóra moja wyjdzie z niebezpieczeństwa całą i nienaruszoną.
Droga przez zarośla i między olbrzymiemi drzewami nie była zbyt łatwa do przebycia, ale, pomimo to, posuwałem się naprzód dosyć szybko, bądź nurkując popod krzakami, bądź przełażąc po gałęziach.
Niebawem las zrzedniał i stracił ponury swój wyraz, jaki miał z początku, a w końcu wydostałem się na wolną przestrzeń.
Zaznaczywszy miejsce, skąd wyszedłem, aby ułatwić sobie oryentowanie się w drodze powrotnej wieczorem, poszedłem dalej prosto ku północy. Miałem poza sobą może godzinę drogi, gdy nagle tuż na skraju lasu z przeciwnej strony postrzegłem jeźdźca na koniu — zjawisko w tych stronach bardzo osobliwe, gdyż jeżdżą tu jedynie na wielbłądach.
Widok jeźdźca bynajmniej mię nie przestraszył, i szedłem dalej wprost na niego, układając sobie w głowie, co mu powiedzieć, ale oczywiście coś takiego, w czem nie byłoby ani słowa prawdy. Bo choć kłamstwo jest rzeczą bardzo brzydką, ale w tych warunkach, w jakich się znalazłem, i wobec takiego, jak mój, celu, traciło ono swą brzydotę i sumienia mego nie brudziło. Zresztą należę do ludzi, którzy znają granice między kłamstwem a nieprawdą, tak, jak się ją rozróżnia między niecnym podstępem a fortelem.
Jeździec był ogromnie zdziwiony widokiem obcego człowieka w tych stronach. Zatrzymał swego konia, owiniętego w siatkę, chroniącą go od much, i zmierzył mię surowym a przenikliwym wzrokiem; po chwili jednak skrzyżował ręce na piersiach i rzekł: „Salam aleikum". Domyśliłem się z tego, że należał do wyznawców surowej reguły, która nakazuje, aby jedździec pierwszy pozdrowił człowieka, idącego pieszo. Odrzekłem też w jego dyalekcie:
— Aleikumus selamu wa rahmatu llai wa barakatu! Pokój niech będzie z wami, zmiłowanie i błogosławieństwo Boże!
— Jesteś tu obcy? — spytał jeździec, biorąc pistolet do ręki.
— Tak.
— I nigdy tu jeszcze nie byłeś?
— Nigdy.
— Pocóż tu przybywasz?
— Mogę to powiedzieć tylko człowiekowi, który posiada tu władzę.
— Któż to ma być?
— Nie wiem.
Podczas szybkiej tej wymiany pytań i odpowiedzi patrzyłem bez cienia obawy lub zmieszania w oczy jeźdźcowi, — spojrzenie zaś jego stawało się coraz surowszem.
— A wiesz, gdzie jesteś? — pytał dalej.
— Prawdopodobnie niedaleko Michbaja.
— Allah! Jesteś obcy, a jednak znasz tę nazwę! Gdzieżeś to ją podsłuchał?
— Nie miałem potrzeby podsłuchiwać; dowiedziałem się jej w drodze zwykłej i najzupełniej uczciwej.
— Od kogo?
— I to mogę powiedzieć tylko gospodarzowi tej miejscowości.
— Chodź więc za mną.
Wezwanie to brzmiało nie jak rozkaz, ale raczej jak groźba. Jeździec zsiadł z konia, a puściwszy go na trawę, poprowadził mię na przełaj przez krzaki ku wązkiej ścieżce. Tu przystanąwszy, rzekł:
— Jeżeli istotnie chcesz się zobaczyć z władcą El Michbaja, to idź przede mną. Wiedz jednak, że gdyby się okazało, żeś zdrajca i podstępnie chcesz wedrzeć się do tego zakątka, to opuścisz to miejsce albo jako trup, i to w kierunku rzeki, albo żywy, jako niewolnik. A teraz naprzód!
Wydostawszy pistolet i odwiódłszy kurek, postępował za mną z gotową do strzału bronią. Oczywiście podobny spacer, gdy się ma za plecami lufę, nabitą prochem i ołowiem, nie należy do przyjemności, zwłaszcza, że tu lada potknięcie się mogło spowodować wystrzał.
Ścieżka wiła się licznymi zakręty pomiędzy drzewami, aż nareszcie dostaliśmy się do jakiegoś płotu, w rodzaju sztachet. Na wezwanie mego „przewodnika" otwarto furtkę i, gdyśmy weszli, zamknięto ją natychmiast.
Znalazłem się nagle wśród osady, zabudowanej licznemi chatkami, rozrzuconemi na sporej przestrzeni.
Wśród chat owych uwijały się postacie, wcale nie budzące zaufania. W głębi osady zauważyłem większe budynki, dobrze zabezpieczone, a przed nimi leżały stosy kajdan, łańcuchów i jarzem. Domyśliłem się, że były to więzienia, w których przetrzymywano liczny rekwik, wspomniany przez Hubara.
Byłem więc w samym środku El Michbaja. Powodowani ciekawością mieszkańcy osady otoczyli mię natychmiast gromadą. Rozejrzałem się naokoło, ale na szczęście nie znalazłem ani jednej znajomej twarzy. Przeszedłem wśród tego ludzkiego szpaleru aż do budynku, urządzonego staranniej od innych, co świadczyło, że mieszkał tu sam władca.
— El gallad![251] — krzyknął mój przewodnik, gdy stanęliśmy przed progiem, i wprowadził mię do środka.
Ściany domu sporządzone były z chróstu i wylepione gliną. W wielkiej izbie u sufitu wisiały przymocowane jaja strusie, jako symbol nieśmiertelności. Osobna nisza, zwrócona ku Mekce, służyła za miejsce modlitwy. Na ścianach zawieszone były ciężkie miecze, batogi i rzemienie. W kącie izby stała ławka, na której wymierzano kary cielesne, obok zaś tkwił kloc, a na nim zatknięty topór do ścinania głów. Było to mieszkanie... bardzo pobożnego muzułmanina!
Siedział właśnie na dywanie i przesuwał w rękach paciorki różańca, mrucząc pod nosem modlitwę.
Wtem wszedł do izby olbrzymiego wzrostu murzyn, chwycił jeden z wiszących na ścianie mieczów i, nie mówiąc ani słowa, stanął obok mnie. Był to „poczciwy" gallad, który tak przywykł do swej czynności, że nawet nie pytał o rozkazy...
Modlący się gospodarz domu rzucił różaniec na ziemię i rzekł do mnie, groźnie przewracając oczami:
— Życie twoje wisi na włosku!... Na jedno skinienie moje miecz, jak błyskawica, przelecieć może przez twoją szyję, i ani spostrzeżesz, jak się to stało. Słyszałeś nazwisko Jumruk el Murabit?[252]
— Nie, nie znam tego nazwiska — odrzekłem.
Na słowa moje kat podniósł miecz do góry, ale pobożny muzułmanin dał mu jakiś znak i mówił dalej:
— Nie było jeszcze takiego, który, nie znając tego imienia, wyszedł stąd z głową na karku. Ty jesteś pierwszy, dla którego robię wyjątek, bo z oczu patrzy ci taka niewinność, jakbyś był małem dzieckiem...
No, no! — pomyślałem sobie. — Mam więc oczy niewinnego dziecka! Nie spostrzegł widać, że oczy te, rozumie się ukradkiem, obserwowały kata wcale nie po dziecinnemu, i gdyby się był na mnie zamierzył, zapewne nie ja, ale on prędzej padłby trupem, jak również i pan jego, dostojny Jumruk.
— Jumruk el Murabit — mówił dalej — to ja, władca El Michbaja. Pierwsze pytanie moje nie przyprawiło cię o śmierć, pomimo, że nie dałeś mi odpowiedzi. Ale tem groźniejsze będzie moje pytanie drugie. Od kogo dowiedziałeś się, gdzie leży El Michbaja?
Byłem na wszystko przygotowany. Jeśli już umrzeć, to przynajmniej w towarzystwie, i to dość licznem. Siląc się na wyraz twarzy jeszcze „niewinniejszy", odrzekłem:
— Słyszałem o El Michbaji od Hubara, świątobliwego młodzieńca i ucznia murabita z Aba.
— Allah! — zawołał ucieszony. — Widziałeś Hubara? gdzieżeście się to spotkali?
— U Abu Rekwika, który przesyła ci ten oto pierścień.
Zdjąłem z palca pierścień i podałem go Jumrukowi. Zaledwie go jednak zobaczył, krzyknął:
— Chatim[253], istotnie chatim Abu Rekwika! Wart jest zaufania ten, komu on powierzył skarb tak drogocenny. Poselstwo twoje zatem, jak przypuszczam wobec powierzenia ci tego klejnotu, musi być wielkiej wagi. Pójdź, usiądź po.prawej mojej ręce i opowiadaj!
Taki obrót sprawy ucieszył mię bardzo. Znów wygrałem partyę, jeżeli oczywiście nie zajdzie jeszcze coś, co mogłoby popsuć moje zamiary.
Pokłoniwszy się trzykrotnie, usiadłem, ale nie po prawej, lecz po lewej stronie, a to ze względów na skromność, i zacząłem:
— Wiadomości, które ci przynoszę, są po części radosne, po części zaś smutne. Co do pierwszego, to ziszczą się za parę godzin gorące twoje pragnienia, gdyż reis effendina i chrześcijański effendi wpadną w twoje ręce. Co zaś do...
Musiałem przerwać, bo człowiek, noszący nazwisko „Pięść świętego”, zerwał się, jakby mu kto rozpalone żelazo do ciała przylożył, i począł wrzeszczeć:
— Hamdulillah! Nareszcie będę ich miał! Idą sami w moje ręce, jak glupie muchy na lep! „Pięść świętego“ zdusi ich! zmiażdży ich na proch! Gdzież oni są? mów mi zaraz!
— Okręt ich stoi na kotwicy w najbliższym zakręcie Nilu, nieco w górę!
— Tak blizko? Czemu nie popłynęli dalej? dlaczego aż tam zarzucili kotwicę?
— Bo zamierzają napaść na El Michbaja...
Słowa te przeraziły Jumruka.
— Napaść na El Michbaja? — pytał drżącym nieco głosem. — Ależ oni nie wiedzą o tej miejscowości!
— Owszem, wiedzą, bo tak długo katowali Abu Rekwika, aż biedak musiał wyznać. Ale nie można mu tego brać za złe; wyobraź sobie, ciało odpadało mu kawałkami od kości...
— Więc... Abu... Reeekwik zna... znajduje się w ich mocy? — wystękał przerażony.
— Tak, jako ich jeniec, i to nie sam, lecz razem ze swymi ludźmi, z tymi, którzy z Chor Omm Karn do niego po rekwik przybyli.
— Opowiadaj! co dalej? — rozkazał, rzucając się na dywan.
— Nazywam się Ben Sobata i pochodzę z Guradi, po tamtej stronie gór Katul. Abu Rekwika znam oddawna i utrzymuję z nim stosunki handlowe. Nabytych u niego niewolników transportuję przez stepy Bajuda do Berberu. Droga ta jednak jest obecnie bardzo niebezpieczną, musiałem więc poszukać innej, a mianowicie tej, którą uczęszcza karawana Abu Rekwika. No, i skutek był taki, że... jak się przekonasz...
Tu wyjąłem z kieszeni woreczek z proszkiem złotym, po który on wyciągnął skwapliwie rękę, a ważąc zawartość, ozwał się:
— Maszallah! Widocznie masz do mnie wielkie zaufanie, skoro pokazujesz mi tyle pieniędzy. Cobyś zrobił, gdybym ci tak, na ten przykład, nie zwrócił ich?
Nie miałem obawy o złoto Ben Nila, gdyż wiedziałem, że zdobędę je wnet z powrotem. Dlatego odrzekłem natychmiast:
— Nie wierzę, abyś chciał wyrządzić krzywdę wiernemu muzułmaninowi, który ma do ciebie niezachwiane zaufanie. Ale słuchaj dalej. Odstawiłem swoich niewolników do Omm Ebeil i wróciłem z pieniędzmi do Kaka, skąd zamierzałem dostać się na wyspę Aba, aby posłuchać nowej nauki zamieszkującego tam świętego.
— Bardzo ładnie z twojej strony. Znam tego świętego i dam ci polecenie do niego. Ale mów dalej!
— W Kaka nie było żadnego okrętu i, jak mi mówiono, nie można było spodziewać się go prędzej, jak za miesiąc. Wtem przybył tam reis effendina. Poprosiłem go, aby mię zabrał. Nie odmówił mi.
— Allah akbar! Co za odwaga mieszka w twem sercu! Jesteś podobny do gołębia, który szuka schronienia pod skrzydłem sokoła. Podobasz mi się, i mam nadzieję, że będziemy wnet blizkimi przyjaciółmi. Przybyłeś więc na jego okręcie?
— Tak. Mówił nawet ze mną wiele i był dla mnie bardzo łaskaw. Nieszczęście jednak chciało, że Abu Rekwik wpadł mu w ręce wraz z sześćdziesięcioma niewolnikami. Oczywiście nie mogłem temu przeszkodzić, chociaż domyślasz się, ile mię to kosztowało zmartwienia. I Abu Rekwik okazał się godnym człowiekiem, bo, spostrzegłszy mię, potrafił się opanować i nie zdradził niczem, że się znamy. Owóż błysnęła mi myśl, że mogę go uratować. Nie wiem, skąd reis effendina dowiedział się o istnieniu seriby El Michbaja, dość, że zapomocą plagi cielesnej chciał się coś o niej dowiedzieć od Abu Rekwika. Ale ten znowu mógł tylko tyle wyznać, ile wiedział od Hubara, to jest, że El Michbaja leży mniej-więcej o godzinę drogi od zakrętu. Z kolei wzięto na tortury Hubara, ale ten milczał, jak grób, dopóki go nie powieszono.
— Allah! Hubara powieszono? gdzie? kiedy?
— Przed paru godzinami na okręcie, stojącym na kotwicy.
— Taki wierny, pobożny i Allahowi oddany człowiek! — biadał Jumruk, — człowiek, w którym nie było ani cienia fałszu lub nieprawości! A bodaj szatani porwali morderców! Albo nie! niech raczej wpadną w moje ręce jeszcze dziś, a będzie im cieplej, niż w piekle. Jak sądzisz, czy to możliwe?
— Tak. jeśli zastosujesz się do moich rad, to radość moja równie wielka będzie, jak twoja.
— Jestem gotów w tej chwili rzucić się na tych łotrów! Tylko poradź, jak przeprowadzić ten zamiar... Ale, ale! w jaki sposób dostałeś się tutaj?
— Dzięki zaufaniu, jakiem mię obdarzył Kara Ben Nemzi. Oni nie dowiedzieli się o El Michbaja nic więcej, jak tylko, że leży ona tutaj, a inne tajemnice zabrał ze sobą Hubar na tamten świat. Musieli więc najpierw odnaleźć ją, a potem dopiero postanowili urządzić napad. Wtem zgłosiłem się do nich ja i... skłamałem, co niechaj wybaczy mi Allah! Powiedziałem im mianowicie, że znane mi jest to miejsce, bo niedawno bawiłem w tych okolicach, jako dżelabi. I pomyśl sobie, ci zaślepieńcy kazali mi wyszukać El Michbaja i nie domyślają się nawet, jaką im niespodziankę w tej chwili urządzam. Rzecz prosta, zgodziłem się chętnie i natychmiast podsunąłem się chyłkiem do Abu Rekwika, z którym udało mi się mówić tylko jedną minutę. Wręczył mi on swój pierścień, abym go tobie okazał, i zaklina cię na proroka i wszystkich kalifów, abyś mu dał pomoc, i to zaraz, dzisiejszej nocy, gdyż potem będzie zapóźno.
— Dlaczego zapóźno?
— Bo reis effendina ma urządzić napad na El Michbaja jutro rano.
— Nie uda mu się to, gdyż nie wrócisz do nich i nie wskażesz im drogi.
— Ba! ale gdybym nie powrócił, reis effendina będzie przypuszczał, że zostałem uwięziony, i może z zemsty pomordować wszystkich swych jeńców.
— Ach, prawda! ten podwakroć..., nie, trzykroć... czterykroć podły pies może to zrobić! Wobec tego powrót twój na okręt, niestety, jest niezbędny. Zresztą musisz zobaczyć się z Abu Rekwikiem i pocieszyć go, że widziałeś się ze mną... Ale pieniądze zostaw u mnie, bo niebezpiecznem byłoby zabierać je, udając się do tych rabusiów.
— Dobrze, proszę cię nawet o to, gdyż u ciebie będą bezpieczniejsze, niż w mojej kieszeni.
— Podziwiam twoją szlachetność, zarówno, jak i odwagę. Wiesz co? Musimy uwolnić jeńców jeszcze tej nocy; jutro może być już zapóźno, bo może rano spotkać ich śmierć. Mnie jednak nie wystarcza wiadomość, gdzie stoi okręt; muszę sam go widzieć. Czy potrafisz zaprowadzić mię tam, pomimo zapadającego zmroku?
— Owszem, potrafię.
— W takim razie udamy się tam zaraz po modlitwie, a tymczasem ja pójdę wybrać sobie na tę wyprawę wojownikow.
— Weźmiesz i mnie?
— Oczywiście. Ponieważ zaś stracenie jeńców mogłoby nastąpić dopiero jutro rano, więc do tego czasu nie masz potrzeby śpieszyć się i możesz tu zostać dłużej.
To postanowienie nie było mi na rękę. Nie zaprotestowałem jednak, aby nie zbudzić w nim podejrzenia, jakkolwiek zaufanie, którem mię „Pięść świętego“ darzyła, poczęło mię już nudzić na dobre, i przemyśliwałem tylko nad tem, w jakiby sposób dostać się nareszcie na pokład swego okrętu, nie tracąc niepotrzebnie czasu.
Zapytał mię w końcu, dlaczego noszę plaster na twarzy, na co mu odrzekłem, że podczas ostatniego polowania na niewolników otrzymałem niebezpieczne cięcie w twarz. Okoliczność ta jeszcze bardziej wzmogła sympatyę jego ku mnie.
Tymczasem nastąpił zmierzch, a wraz z nim chwila codziennej wieczornej modlitwy „mogreb” wedle reguły Terika el Gureszi. Nie znałem tej reguły, bo oczywiście należałem do innego terika, co zwolniło mię od wzięcia udziału we wspólnych modłach. Uczyniono dla mnie ten wyjątek, ale natomiast Jumruk nie miał najmniejszego względu dla pewnej osoby, której obecność w tem miejscu zdziwiła mię niewypowiedzianie, i gdyby mi był kto zapowiedziął wprzód, że się z nią tu spotkam, byłbym go wyśmiał. Jeszcze raz przekonałem się tutaj, że nie należy zaprzeczać, aby na świecie nie było cudów... Bo oto po modlitwie przyszedł jeden z handlarzy niewolników z oznajmieniem:
— Panie, ten przeklęty drab, którego przedwczoraj przysłał nam święty, znowu nie chce odmawiać modlitwy według naszej reguły. Co tedy każesz z nim zrobić?
— Przyprowadź gałgana do mnie... ja go zmiażdżę! Światło dwóch lamp olejnych wystarczyło, bym
odrazu na pierwszy rzut oka poznał nieszczęśliwca, którego niebawem wprowadzono. Długie kręcone włosy spadały mu strzępami na wychudłe policzki, a ubrany był zaledwie w jakieś marne szmaty. Stracił wiele
z dawnej swej wyniosłości, — pochylił się, jakby go gniotły lata, a w oczach miał wyraz cichej rezygnacyi. Poznałem go jednak pomimo wszystko, gdyż ascetyczne rysy jego twarzy utkwiły mi głęboko w pamięci... Był to... Sali Ben Akwil, kurdyjski wędrowny kaznodzieja, szukający Mahdiego!
Nie mógł mię poznać, bo umyślnie usadowiłem się w cieniu; zresztą również zmieniłem się niemało.
od ostatniego naszego widzenia.
Co on tu robi? — pomyślałem. — Czyżby biedak zabłąkał się aż nad Biały Nil w poszukiwaniu Mahdiego? Było to najprawdopodobniejsze, gdyż już przedtem wędrował po Egipcie.
Dumny ten niegdyś i wyniosły człowiek stał teraz, przed „Pięścią świętego", pokornie pochylony, i musiał znosić od niego niecne obelgi.
— Parszywy psi synu! znowu, słyszę, byłeś nieposłuszny! Jeszcze ci głód nie przeżarł wnętrzności! Wzbronię ci więc teraz gasić pragnienie, dopóki nie poddasz się zupełnie woli murabita. Obraziłeś go śmiertelnie przez swe niedowiarstwo oraz wątpliwości i dlatego musisz teraz pokutować, aż przystosujesz się do naszej reguły. Gdybyś to był uczynił odrazu po swem tutaj przybyciu, byłbyś już dziś wyniesiony do wysokich godności, bo Allah obdarzył cię wielkim talentem wymowy! A murabit jest przecie owym Mahdim, którego poszukujesz od lat tylu.
— Nie, nie szukam już Mahdiego, lecz miłości — wyrzekł głosem stłumionym.
— Miłości? Czyż się nareszcie nie otrząśniesz ze swej głupoty, którą tyle krwi napsułeś świętemu? Przypominam sobie, żeś mu opowiadał o jakimś psie niewiernym, od którego zaraziłeś się tą chorobą duchową. Otóż dowiedz się, że go znamy; dyabeł zaprowadził go do Sudanu, gdzie znajdzie drogę do miejsca wiecznego potępienia.
— Chodeh! Boże! — westchnął Sali blademi usty. — Więc Kara Ben Nemzi Effendi znajduje się na Bahr el Abiad?
— I to niedaleko stąd. Za parę godzin zobaczysz tylko resztki z niego, bo „Pięść świętego“ zmieni go wkrótce w kupę gnoju.
— Tu niema pięści, któraby go zgniotła — ozwał się Sali, podnosząc ręce, jak kapłan do ofiary. — Jego własna pięść spadnie tu na głowy ludzi złych i przewrotnych! Znam go! W nim mieszka miłość Boża, i dlatego żadna złość ludzka niezdolną jest pokonać go!
— Milcz, bydlę! Śmiesz bronić giaura, który jest wrogiem wszystkich wiernych? Pomyśl raczej o sobie, bo jeżeli nie przestaniesz mówić mi o nim i nie otworzysz serca prawdziwej a jedynej nauce, będziesz sprzedany, jako niewolnik. Wyrzeknij się raczej człowieka, który jest śmiertelnym wrogiem murabita i który
z ręki jego dostanie się wkrótce na samo dno piekła! Czy chciałbyś i ty towarzyszyć mu do dżehenny?
— Tak, wolałbym raczej z nim do piekła iść, niż z murabitem do raju, bo wiara tego chrześcijanina prowadzi ludzi z piekła do nieba, a wasza nauka raj czyni piekłem, i dla tej to przyczyny gardzę nią, a zwracam się do wiary jasnej i pięknej, jak słońce. Nazywasz chrześcijanina psem, giaurem; ale w rzeczy samej on jest prawdziwym wiernym, podczas gdy wy wraz ze swą wiarą jesteście workami padliny. Raduje mię wiadomość, że ów chrześcijanin znajduje się w tych stronach, a blizkość jego tembardziej umacnia mię w zasadach owej jasnej wiary i mam za kogo modlić się do prawdziwego Boga.
— Może za niego, niecny bezbożniku, śmiesz się modlić?
— Tak, za niego!
— I śmiesz mówić mi to otwarcie? — poskoczył ku niemu władca El Michbaja. — Nie ścierpię dłużej tej bezczelności! Ostatni termin do nawrócenia się daję ci do jutra rana, gdy ów przeklęty przez Allaha będzie się wił pod moją stopą! I mam nadzieję, że, patrząc na jego męczarnie, nawrócisz się. A wówczas obdarzę cię godnościami i uczynię przewodnikiem tysięcy, tysięcy ludzi. Jeżeli zaś trwać będziesz w swoim uporze, spotka cię ten sam los, co tego giaura!
— Zbytecznie czekać chcesz na moją decyzyę do rana; mogę ci już teraz powiedzieć, że nie dbam o twoje łaski i o sławę, którą mi obiecujesz. Wolę... cierpieć wraz z giaurem!
Wyznanie to wielce mię uradowało. Chętnie byłbym dał nieszczęśliwemu jakiś znak, że go słyszę; ale nie mogłem tego uczynić, bo wówczas najniezawodniej rzuciłby mi się w ramiona i zdradziłby mię w ten sposób niechcący. Zresztą Jumruk sam uniemożliwił mi to, bo cofnął się od Salego na krok w tył i rzekł:
— No, dobrze! stanie się wedle twojej woli. Wydałeś sam na siebie wyrok!
A zwróciwszy się do mnie, rzekł:
— Nie widziałem jeszcze tego giaura, ale ty, Ben Sobata, jak mówisz, rozmawiałeś z nim i nawet jechałeś na jednym okręcie. Powiedz mi więc, czy ten człowiek naprawdę jest w stanie przewrócić komuś w głowie do tego stopnia?
Teraz miałem sposobność dać poznać nieszczęśliwemu, oczywiście z całą ostrożnością, przedewszystkiem głos swój. Odpowiedziałem więc:
— On nie jest ani piękny, ani też niema w nim nic szczególniejszego, i jestem pewny, że sam się rozczarujesz, zobaczywszy go.
— Ale zato jest zapewne przebiegły i umie być skrytym?
— Nie wiem tego.
Zauważyłem, że Sali, dźwiękiem głosu mego uderzony, począł mi się przyglądać uważnie.
— To jedno wiem napewno — ciągnąłem dalej, — że jest on znakomitym strzelcem i odważnym myśliwym.
Nim jeszcze poznał się z reisem effendiną, był nad Nilem Niebieskim na oazie Khoi i w tamtych stronach uśmiercił sławną nieśmiertelną niedźwiedzicę z ruin musalah el amurat.
— Nieśmiertelną? O tem nie słyszałem jeszcze od nikogo — zauważył Jumruk zdziwiony.
— A jednak to historya prawdziwa. Potem zawarł przyjaźń z wielkim arabskim szczepem Bebbejów i jednego z nich, który miał być sprzedany jako niewolnik, wyratował z nieszczęścia, co mu się udało tylko dlatego, że obaj zachowywali się tak, jakby jeden drugiego nigdy w życiu nie widział.
— To ciekawa historya i musisz mi ją jutro dokładnie opowiedzieć, gdyż dziś nie mamy wiele czasu.
To rzekłszy, zwrócił się znowu do Salego:
— Dziś nie otrzymasz nic na wieczerzę, a rano każę cię okuć razem z owym chrześcijaninem, abyście mogli porozmawiać ze sobą o miłości, której szukasz, a której nigdy nie znajdziesz.
— Już ją znalazłem — odrzekł Sali zmienionym głosem. — Wiem, że jutro zobaczę się z nim, i to napełnia mię taką radością, jaką odczuwają drzewa przed nadchodzącą wiosną. Allah niech ci użyczy spokojnego snu tej nocy i wesołego przebudzenia się, o świątobliwy Jumruku!
A więc poznał mię i był przekonany, że go uratuję i że Jumruk jutro już nie będzie mógł dręczyć go więcej. Życzenie spokojnego snu i wesołego przebudzenia się było wypowiedziane dwuznacznie z ironią. A gdy ktoś w podobnem położeniu może zdobyć się na ironię, to widocznie czuje, że nie jest nieodwołalnie zgubiony, i tli w nim iskra nadzieji w ocalenie.
Po modlitwie, zwanej aszia, posłał Jumruk po pięciu ludzi, którzy mieli nam towarzyszyć w wycieczce nad rzekę, poczem zapytał mię:
— Czy znasz mowę Szyluków?
— Znam.
— A Nuerów?
— Również.
— Czy może i Dinków?
— Niestety, ich narzecza już nie rozumiem.
Gdybym był odpowiedział twierdząco, mogłoby to wzbudzić w nim podejrzenie, bo musiał pamiętać z mego opowiadania oświadczenie, oczywiście fałszywe, że po drugiej stronie Białego Nilu znalazłem się poraz pierwszy. W rzeczywistości zaś narzecze Dinków znałem doskonale, bo w czasie wyprawy na Południe ćwiczyłem się w ich mowie codziennie, a czasu i sposobności nie brakowało mi ku temu. Pytanie jego atoli co do znajomości wzmiankowanych narzeczy, jak się niebawem przekonałem, nie miało na celu przyłapania mię, czy wypróbowania prawdziwości słów moich, lecz miało swe źródło w innej przyczynie. Oto przed chwilą wszedł do izby tęgi, doskonale uzbrojony drab. Musiał być niepoślednią tu osobistością, gdyż ubrany był wcale dostatnio, a można to było wnosić i ze sposobu powitania mnie, bo ukłonił mi się z lekka, a tak protekcyonalnie oraz lekceważąco, jakbym conajmniej był mu równy. Chciał coś powiedzieć do Jumruka, ale ten dał mu znak, by milczał, i zadał mi wyżej przytoczone pytania, poczem dodał:
— Przebacz mi łaskawie, że zmuszony będę na pewną niegrzeczność wobec ciebie i rozmówię się z tym oto człowiekiem w nieznanym ci języku, bo nie umie on ani słowa po arabsku.
Zauważyłem, że w oczach przybysza, gdy usłyszał te słowa, przemknął wyraz zdziwienia, natychmiast jednak zatuszowanego. Czy nie znał istotnie języka arabskiego? Wątpiłem w to. Byłbym przysiągł, że należał do arabskiego szczepu Szukurieh. Pomyślałem też sobie zaraz, że Jumruk, okazując mi pozornie przyjaźń, podstępnie knuje coś przeciw mnie. Nie powiem, aby mię ta jego przewrotność zabolała; rad byłem nawet, że zdradził się z nią sam w tej chwili, niż gdybym miał później przekonać się o niej, bo wówczas nie tak łatwo byłoby mi wyplątać się z jego sieci. Zresztą, gdybym się o niej nie przekonał teraz, nie mógłbym następnie ukarać go za występki tak dosadnie, jak na to zasłużył, bo nie byłbym się zdobył na czarną niewdzięczność za serdeczne jego ze mną obejście się.
Przypuszczenie moje o nieszczerości Jumruka względem mnie sprawdziło się zaraz, przemówił on bowiem do przybysza w języku Dinków:
— Nie mów ani słowa po arabsku. Nie mogę ani na chwilę oddalić się od tego człowieka, a muszę ci powiedzieć coś, czego on zrozumieć nie powinien.
Opowiedział mu następnie, poco tu przybyłem, i oznajmił, że mam ich zaprowadzić na miejsce, skąd widać okręt reisa effendiny, poczem dodał:
— Rozumie się samo przez się, że trzeba go uśmiercić, bo nie chcę mieć w nim niebezpiecznego świadka naszych spraw; mógłby naprzykład każdej chwili zdradzić, żeśmy zmietli z powierzchni ziemi reisa i jego ludzi. Ponadto pozbędziemy się go, jako łowcy niewolników, który psułby nam robotę. Ibn Asl zginął, i teraz cała kraina nad Bahr el Abiad do mnie wyłącznie należeć powinna. Ten zaś ptaszek mógłby mi zabierać zdobyć z przed nosa, bo sprytny i, zdaje mi się, odważny. Ująłem go więc rozmyślnie swoją uprzejmością i jestem pewien, że mi ufa zupełnie. Otóż, skoro tylko zaprowadzi nas na miejsce i pomoc jego będzie już dla nas zbyteczna, dam ci znak słowem „wtole!", a wówczas wbij mu nóż z tyłu pomiędzy żebra po rękojeść, aby nawet nie zipnął... Posiadasz przecie dosyć wprawy w takich operacyach.
Zrozumiałem wszystko co do słowa i ucieszyłem się w duchu, że stary zbój sam na siebie wydał wyrok iże nie będę już obowiązany do oszczędzania go. Zdobywszy się na bardzo naiwny wyraz twarzy, zachowałem się tak, jak gdybym nie zwracał najmniejszej uwagi na ich rozmowę. Niebawem przybyli czterej wezwani przez niego ludzie, z którymi rozmówił się po arabsku, oznajmiając im, że będą nam towarzyszyli w wycieczce. Nie zapomniał przytem dodać, kto jestem i jak bardzo mię ceni, za co wyraziłem mu swą wdzięczność:
— Twoja łaskawość, o Jumruk el Murabit, uszczęśliwia mię, i cieszę się bardzo, że wzamian za nią będę mógł odpłacić ci nie byle jaką przysługą, napędzając w twe sidła najniebezpieczniejszych wrogów handlu niewolnikami. Czy tylko będziesz miał tylu wojowników, by dać radę reisowi effendinie?...
Zapytałem o to umyślnie, gdyż do tej chwili ani słowem nie zdradził się przedemną w tej materyi.
Teraz, gdy postanowił już moją zagładę, mógł się zwierzyć z tej tajemnicy bez żadnej obawy. I istotnie odrzekł mi:
— Gdy zostawię w El Michbaja tylu tylko ludzi, ilu trzeba do strzeżenia niewolników, to oddział, wyruszający na reisa effendinę, wystarczy zupełnie, by odnieść niechybne nad nim zwycięstwo.
— Ba, ale niewolnicy, widząc niedostateczną straż, mogliby się łatwo zbuntować — rzekłem.
— Handlujesz niewolnikami — rzekł mi na to, — a nie wiesz, w jaki sposób zabezpiecza się ten towar. Chodź, pokażę ci, jak się to u nas robi.
Wezwanie to przyjąłem skwapliwie. Szło mi oczywiście nie o sposób obezwładniania niewolników, lecz o bliższe rozpatrzenie się wśród El Michbaja. Jumruk, rozkazawszy przybyszom, aby zaczekali na niego, wyprowadził mię z izby.
Na dworze w kilku miejscach płonęły ogniska, oświecając całą seribę. Weszliśmy do największego z budynków, gdzie znajdował się rekwik, i oczy moje, uszy oraz węch doznały takiego wrażenia, że trudno mi je opisać. Było to, nie powiem — piekło, ale przedpiekle. Użyłem całej siły woli, by nie wybuchnąć strasznem oburzeniem na nieludzkie, wręcz szatańskie barbarzyństwo tych, którzy byli twórcami tego przybytku rozpaczy.
Spotkawszy się w przejściu z Salim, dałem mu porozumiewawczy znak poza plecami starego łotra, który właśnie, oprowadzając mię po swych „składach żywego towaru”, chełpił się przedemną z ich urządzenia i opowiadał o swej seribie. Dowiedziałem się więc, że leży ona w głębi lasu, a prowadzą do niej z zewnątrz trzy tylko ścieżki: jedna z nich, mianowicie ta, którą przybyłem, wiedzie w głąb lądu, druga na południowy, a trzecia na północny brzeg półwyspu. Obie ostatnie ścieżki od strony rzeki są tak zasłonięte, że tylko przypadkiem można trafić na nie. Powyżej, a więc w stronie południowej, ukryta jest w zaroślach szachtura[254], będąca własnością Jumruka. Kazał on ją sobie sporządzić, nie żałując pieniędzy na budowę, tak, aby w niej mógł przenosić się z miejsca na miejsce drogą wodną prędzej, niż każdy inny okręt nilowy. Dokładnej ilości załogi dowiedzieć się nie mogłem i tylko zrozumiałem ze słów Jumruka, że byli to ludzie bardzo niesforni i nie łatwo ich było utrzymać w karbach. Broń przechowywał Jumruk w osobnym magazynie, a wydawał swym ludziom tylko w razie potrzeby, poczem ją znowu odbierał.
Wiadomości te, choć niebardzo wyczerpujące, wystarczyły mi na razie.
Po zwiedzeniu składów „żywego towaru“ wyruszyliśmy ja, Jumruk i pięciu jego ludzi na wywiady.
Księżyc jeszcze się nie ukazał, ale gwiazdy świeciły jasno. Jumruk szedł na przedzie, za nim czterej jego ludzie, wreszcie ja, a na ostatku ów „przyjaciel", który otrzymał rozkaz zakłucia mię z tyłu, gdy już przestanę być im potrzebnym. Nie miałem powodu obawiać się go teraz, wiedząc, kiedy właściwie ma paść zdradzieckie hasło.
Plan mój polegał na tem, że postanowiłem przedewszystkiem ująć żywcem Jumruka, a potem zabrać z okrętu swych asakerów i podążyć z nimi na zdobycie El Michbaja. Rzecz prosta — myślałem, — że gdy braknie tam głowy, napad udać się musi. Ale ujęcie Jumruka przedstawiało trudność nie byle jaką, gdyż miał ze sobą pięciu uzbrojonych drabów, których sam jeden nie mógłbym unieszkodliwić, a gdyby choć jeden z nich uciekł, to już cały plan mój byłby zniweczony całkowicie. Wobec tego należało szukać sposobu dla pokonania tej przeszkody.
Na teraz musiałem wykręcić się przedewszystkiem od powrotu do El Michbaja i dostać się na pokład, rozumie się — w całej skórze. Środek ku temu już wymyśliłem: niezbędnem jest, aby „przypadkowo" wypaliła flinta którego z ludzi Jumruka.
Z powodu ciemności spotrzebowaliśmy aż półtorej godziny czasu, zanim doszliśmy do owego drzewa, które naznaczyłem poprzednio, jako drogowskaz dla siebie. Następnie znowu przedzieraliśmy się przez gąszcze dobre pół godziny, zanim ukazały się światła na pokładzie statku. Przybywszy na sam brzeg rzeki, przykucnęliśmy do ziemi, przyczem manewrowałem tak, aby się znaleźć nie przed mianowanym moim mordercą, lecz obok niego, choć na razie usuwał się ku tyłowi.
Okręt mój znajdował się przed nami tak blizko, że mogliśmy rozpoznać wiszące na maszcie zwłoki Hubara, oraz zgrupowanych na pokładzie jeńców z Abu Rekwikiem na czele. Oczywiście wszyscy byli przywiązani do poręczy pokładu.
Podczas gdy moi towarzysze śledzili wzrokiem, co się dzieje na okręcie, wyciągnąłem poza siebie rękę i odwiodłem kurek u flinty mego sąsiada...
— Mówiłeś szczerą prawdę, Ben Sobata — szepnął Jumruk. — Widzę wszystko, jak mi opowiadałeś: Abu Rekwik związany, a powyżej wisi Hubar. Okręt stoi tak blizko brzegu, że bez trudu dostaniemy się nań.
Trzeba ratować Abu Rekwika, nie czekając rana. A teraz dosyć!... Wto...
„Wtole" — ów umówiony zawczasu, a mający być dla mnie sygnałem śmierci wyraz został nagle przygłuszony „przypadkowym" wystrzałem flinty mego kata.
Przerażeni towarzysze moi zerwali się z miejsc na równe nogi.
— Cóżeś zrobił, nieszczęsny? — szepnąłem do draba. — Twoja flinta wypaliła, i mogą nas tu schwytać...
— Nie wiem, jak się to stało — uniewinniał się, zapominając, że „wcale po arabsku nie umie".
— Milcz! popsułeś wszystko! — rzucił gniewnie Jumruk, — i teraz niemożliwe...
— Milcz raczej ty — przerwałem mu, — jeżeli masz choć trochę oleju w głowie! Uciekajmy stąd w las!...
Chwyciłem Jumruka za ramię i pociągnąłem go w gąszcz, a ludzie jego biegli w popłochu za mną.
Uczyniłem to w tym celu, aby nie zauważyli, jakie skutki wywoła na okręcie ów „przypadkowy" wystrzał.
Obawiałem się mianowicie, aby mię ludzie z załogi nie poczęli wołać po imieniu i w ten sposób nie otworzyli oczu Jumrukowi, gubiąc mię tem samem niezawodnie. Odbiegłszy spory kawał, przystanąłem, zatrzymując towarzyszów, i rzekłem:
— Nie mamy teraz czasu na długie gawędy, więc tylko powiem wam, że wszystko da się naprawić, jeżeli natychmiast udam się na pokład okrętu...
— A to w jaki sposób? — zagadnął Jumruk.
— Ten głupi strzał zaalarmował oczywiście całą załogę, wobec czego wasz napad może się udać tylko wówczas, gdy pójdę na pokład i opowiem, że to ja właśnie wystrzeliłem przez nieostrożność.
— Maszallah, masz słuszność!
— Ale zważcie, że strzał padł tuż w pobliżu okrętu, i uwierzą w moją bajkę wówczas tylko, gdy udam się na pokład bezzwłocznie; nie można więc zwlekać ani chwili.
— Dobrze, idź, ale wracaj natychmiast!
— Natychmiast trudno będzie. Zostawcie mi przynajmniej ze trzy godziny czasu. Gdybym zaraz chciał wrócić do was, to reis effendina powziąłby podejrzenie i mógłby mię powiesić.
— No, dobrze! Idź i wracaj za trzy godziny. A powiedz Abu Rekwikowi, że przed świtem przybędziemy mu z pomocą. Idź więc! my również śpieszyć się musimy.
Rozeszliśmy się w przeciwne strony: oni do El Michbaja, ja zaś ku okrętowi, gdzie z powodu wystrzału sprowadzono natychmiast jeńców pod pokład i pogaszono światła. Cisza panowała wśród załogi i tylko Ben Nil wołał:
— Effendi! effendi! odpowiedz, bo zejdę sam na brzeg!
— Bądź cicho! — odrzekłem. — Rzuć mi linę.
W kilka sekund znalazłem się na pokładzie „Sokoła“, a w dziesięć minut wszyscy dowiedzieli się o całym moim planie i byli gotowi do wyruszenia na ląd z bronią w ręku.
Gdy asakerowie moi zebrali się z Ben Nilem na brzegu, kazałem sternikom odpłynąć na środek rzeki i tam zarzucić kotwicą, a nad ranem podpłynąć bliżej ku El Michbaja, aby na dany znak okręt mógł prędko przybić do brzegu.
Przeprowadzenie znacznego oddziału przez zbitą gęstwinę wśród egipskich iście ciemności nie było wcale rzeczą łatwą. Gdyśmy się nareszcie wydostali z lasu na wolną przestrzeń, przyśpieszyliśmy kroku.
Jumruk oczywiście, znając dobrze drogę, o wiele prędzej dostał się na miejsce, niż my. Jednak nie omyliłem się co do czasu, w którym mniej-więcej mogliśmy się z nim spotkać, gdy podążą ku okrętowi; wyrachowałem mianowicie, że wystarczy mu pół godziny do uzbrojenia swoich ludzi i tyleż na drogę.
Wydałem rozkaz, aby żołnierze ukryli się wśród zarośli i nie zdradzili niczem swej obecności.
Obliczenia moje okazały się w praktyce mniej-więcej dokładnemi. Przesiedziawszy, jak na szpilkach, w nerwowem wyczekiwaniu, usłyszeliśmy wreszcie od strony seriby chrzęst broni i przytłumione głosy. Jumruk prowadził swój zastęp na zdobycie okrętu. Minęli naszą kryjówkę, oczywiście nic nie zauważywszy. Gdy się dostatecznie oddalili, poszliśmy dalej i niebawem dotarliśmy do ogrodzenia El Michbaja. Ciągnęliśmy sznurem „gęsiego“; na czele byłem ja, za mną porucznik, a następnie Ben Nil oraz żołnierze. Za furtką seriby stał na warcie jeden człowiek. Zażądałem, by otworzył, co uczynił natychmiast i zaraz też padł, uderzony kolbą w głowę. Kazałem go związać i zakneblować mu usta, a gdy wszyscy asakerzy weszli do środka, zamknąłem furtkę napowrót, podzieliłem ich na grupy i każdej z nich dałem odpowiednie rozkazy.
Okazało się, że Jumruk pozostawił w seribie tylko dziesięciu ludzi do strzeżenia niewolników. Schwytanie ich i obezwładnienie nie przedstawiało dla nas wielkiej trudności, gdyż nie posiadali broni palnej.
Zmusiliśmy jednego z pojmanych, aby nam wskazał drogę, wiodącą ku południowi, gdzie również stał wartownik. Uporawszy się z nim tak samo, jak z poprzednim, zajęliśmy się niewolnikami. Wyszukałem wśród nich przedewszystkiem Salego, który, zobaczywszy mię, krzyknął radośnie:
— Hamdulillah! Bogu cześć i dziękczynienie! Nie myliłem się! To ty! ty, we własnej swojej osobie, effendi! Miałeś zupełną słuszność, effendi, twierdząc ongi w górach kurdyjskich, że dzieją się cuda na świecie! Bo oto poraz drugi ratujesz od śmierci tego, który chciał ciebie pozbawić życia... Jesteś zawsze ten sam...
— No, no! nie wychwalaj mię tak! — przerwałem. — Od owego czasu stałeś się przyjacielem moim i bratem, więc nawet mam obowiązek ratować ciebie. Dziękuj raczej Bogu, nie zaś mnie, za swe ocalenie. Opowiesz mi później, jak się tu znalazłeś, bo teraz nie mamy zbyt dużo czasu; twój dręczyciel może wrócić lada chwila, więc musimy przygotować się na odpowiednie jego przyjęcie.
Porucznik tymczasem ze swymi ludźmi uwolnił nieszczęśliwych niewolników, ja zaś rzuciłem się na poszukiwanie broni, której znalazłem dosyć różnego rodzaju i w którą bezzwłocznie uzbroiłem wszystkich oswobodzonych niewolników.
Radość tych ludzi nie miała granic, a w uczuciu tem gorącą krwią afrykańską podsyceni, czynili wrażenie obłąkanych: skakali, tańczyli i wydawali dzikie okrzyki, tak, że trzeba było wielu naszych wysiłków, by ich uspokoić i wytłómaczyć, że hałasując, narażają nas na wielkie niebezpieczeństwo.
Uciszyli się nareszcie, a był wielki czas po temu, bo lada chwila mógł nadejść Jumruk ze swoim oddziałem. Gdyż nie ulegało wątpliwości, że wróci do seriby, skoro zobaczy, że okręt odpłynął w bezpieczne miejsce na środek rzeki.
Ukryłem tedy asakerów w środku seriby i tylko ja z Ben Nilem pozostaliśmy u wejścia. Kazałem też pogasić ognie, zostawiając tylko jeden, wobec czego w całej osadzie zapanował półmrok. Obsadziłem ponadto wyloty obu ścieżyn bocznych, ukrywszy swych ludzi, przyczajonych w zaroślach do ziemi i gotowych do rzucenia się na handlarzy, skoro tylko nadejdą.
A miałem tych ludzi do swego rozporządzenia dosyć, bo do liczby załogi okrętowej przybyło przeszło dwustu oswobodzonych z kajdan niewolników.
Oczekiwaliśmy na Jumruka dłużej, aniżeliśmy się spodziewali. Nareszcie dał się słyszeć z oddali rozgwar licznie idących ludzi i szczęk broni, a wnet z poza ogrodzenia rozległ się groźny rozkaz, aby otworzyć. Uczyniłem to, i zbóje Jumruka w milczeniu przeszli obok mnie długim sznurem. Widocznie niepowodzenie i zawód w nadziejach podziałały na nich bardzo przygnębiająco. Jakże inaczej zachowywaliby się, gdyby im się udała napaść i gdyby wracali z pełnemi łupów rękoma. Jumruk został po tamtej stronie ogrodzenia, aż póki nie przeszli wszyscy jego ludzie, poczem dopiero wszedł ostatni, a zobaczywszy wśród mroków dwie nasze postacie, krzyknął z wściekłością w głosie:
— Poco was tu aż dwu, psy jedne? zeszliście się na gawędkę? co?...
I podniósł rękę, by mię uderzyć w twarz. Zanim się jednak spostrzegł, chwyciłem go obiema rękoma za gardło tak silnie, że opadł mi bezwładnie w ramiona, a Ben Nil w sekundzie związał mu ręce i nogi i zabrał na stronę.
Ludzie jego, nie domyślając się niczego i nie widząc w ciemnościach, co zaszło, nie zatrzymywali się, a gdy już znaleźli się w środku seriby, dałem hasło, i wnet mój oddział, zerwawszy się z zasadzki i otoczywszy bandę zbójów wokół, natarł na nią z niesłychaną gwałtownością. Oczywiście napadnięci z nienacka nie mieli nawet czasu do obrony.
Zuchy moje tak świetnie się sprawiły, że ani jeden z całej bandy Jumruka nie umknął; wszyscy, skrępowani powrozami, legli pokotem na placu.
Wówczas wśród dopiero co uwolnionych z kajdan niewolników wszczął się niewypowiedziany wir-war: okrzyki, tańce, skakanie, tarzanie się po ziemi, rzucanie w górę przedmiotami, — wszystko to było wyrazem wielkiej radości ze zwycięstwa. Przy gęsto rozpalonych z polecenia mego ogniskach ta orgja wesołości przedstawiała niezwykle groźny i malowniczy widok.
Po bliższem rozejrzeniu się przekonałem się niestety, że nie brakło trupów i rannych, bo wielu z oswobodzonych niewolników nie mogło się oprzeć żądzy zemsty. Teraz pastwić się zaczęli nad pozostałymi przy życiu bandytami, leżącymi pokotem na ziemi; hańbiące wyzwiska, kopanie i plucie im w twarz były wyrazem strasznej nienawiści ku niedawnym gnębicielom, czego w końcu musiałem surowo zabronić.
Gdy się wreszcie uciszyło, kazałem zanieść Jumruka do jego mieszkania, oddając go pod opiekę Ben Nila i nakazując mu, by nic o mnie nie wspominał. Ogłosiłem też wszystkim, że jeniec ten należy wyłącznie do mnie. Musiałem też użyć całej energii, by powstrzymać rozbestwioną tłuszczę od rabunku, i to nie groźbą, lecz wydaniem dziś jeszcze sutej uczty, ku czemu nie brakło tu zapasów. W następstwie jej wszyscy czarni z nastaniem dnia leżeli na ziemi spici, jak bydlęta, poszło bowiem kilkanaście beczek merissah[255]. Wolałem zresztą to, niż gdyby miała była wybuchnąć otwarta przeciw mnie rewolta.
Podczas gdy czarni pili i potem przewracali się bez zmysłów na trawę, zarządziłem podział zdobyczy pomiędzy moich asakerów, ku wielkiej ich radości, gdyż znalazła się tu do rozdania niezwykła ilość łupów. Reis effendina nigdy nie miał tak wielkiej zdobyczy.
Rozdzieliwszy wszystko, sam oczywiście dla siebie nic nie zatrzymując, chciałem wreszcie odpocząć. Gdy wtem przystąpił do mnie Sali z prośbą, aby mu ostatecznie było wolno wyrazić mi podziękę. Nie chcąc czynić mu przykrości, pozwoliłem mu usiąść obok siebie. A kiedy już wynurzył cały zasób błogosławieństw i zapewnień dozgonnej przyjaźni i czci dla mnie, począł opowiadać o swoich przejściach od chwili naszego rozstania pod Khoją. Przejścia te były prawie wyłącznie natury wewnętrznej, duchowej.
Wyobrażając sobie wciąż, że szuka Mahdiego, a tęskniąc zupełnie do czego innego, udał się do Egiptu i zaciągnął się w szeregi „świętej Kadiriny". Tu przekonał się niebawem, że nie mogą go zadowolnić narzucane mu czcze formy, bezmyślne słowa i gorsze jeszcze w swych następstwach rzeczy. Zapowiedziano mu naprzykład, że, gdyby raz jeszcze wystąpił ze swoją nauką publicznie, ścigać go będzie zemsta. Na szczęście, zaopiekował się nim jakiś wyższy urzędnik i wskazał mu drogę do... Mahdiego w osobie Mohammeda Achmed Ibn Abdullahi, mieszkającego na wyspie Aba na Białym Nilu, i nawet dał mu list polecający.
Długo biedak tułał się wzdłuż Nilu, nim nareszcie znalazł owego „Mahdiego". Ten przeczytał list i zatrzymał go u siebie, ale okazał się dla niego ogromnie surowym, nakazując mu ciężką pokutę za niedowiarstwo i kacerstwo. Pokuta owa omal nie wpędziła nieszczęśliwca o grobu. Na szczęście odgadł zawczasu, do czego zmierza ów „Mahdi" i czem jest właściwie — i to odkrycie przestraszyło go. Wszak ten „święty" był najpospolitszym zbrodniarzem, uprawiającym otwarcie brzydkie i karygodne czyny, a wymagający równocześnie, aby go czcić i adorować, jako zesłańca Allaha, równego niemal Mahometowi.
Szlachetnemu Salemu było tego zawiele. Nie zawahał się wypowiedzieć głośno obłudnikowi, co myśli o nim — no, i za to... uwięziono go.
„Święty" miał dwie tylko drogi: albo przez udręczenie i męki „nawrócić" zbłąkaną owieczkę i zyskać w niej znakomitą siłę dla swoich celów, — albo pozbyć się go raz na zawsze. To pierwsze uznał za korzystniejsze dla siebie, bo Sali był wielce uzdolnionym mówcą i, gdyby się tylko pogodził z jego regułą, mógł przynieść mu wiele sławy i korzyści. W tym też celu były Fakir el Fukara oddał go potajemnie w ręce Jumruka, aby ten zapomocą tortur przełamał upór osobliwego ascety.
Ale asceta ten nie należał do ludzi, których można złamać. Niezwykła surowość, z jaką się z nim obchodzono, wywołała skutek całkiem odwrotny, a mianowicie spotęgowała w jego duszy wzrost owego nasienia, które rzuciłem tam, w pobliżu muzallah el amwat. Równocześnie zaś wzmagała się w nim wątpliwość w prawdę islamu, a tyraństwo, które znosić musiał z ręki wyznawców tej błędnej wiary, gnało go ku słońcu, zwanemu miłością.
W ciągu swej bytności u „świętego" wspomniał mu raz Sali, że zna mię i że słyszał z ust moich piękną naukę „miłości". Murabit zgromił go — i to właśnie przyczyniło się głównie do jego wywiezienia na El Michbaja.
— Teraz — kończył Sali — byłem pewny, że czeka mię albo śmierć, albo dola niewolnika. Gdy wtem Bóg zesłał cię znowu na mój ratunek. Czyż to nie dostateczna wskazówka, że miłość, którą głosisz, jest największą potęgą na niebie i na ziemi Ty głosisz ją nie słowami, lecz czynem; przez miłość dla uciśnionych bliźnich dokonywasz cudów, sam jeden w najokropniejszych warunkach zwyciężając bandy łotrów i morderców. Czyż nie jest to dla mnie najlepszym drogowskazem do owej pięknej gwiazdy, do której wzdycham lata? i czy nie powinienem teraz zamknąć za sobą nazawsze furtki, poza którą pleśnieje islam, i uwierzyć w prawdziwego Mahdiego, który głosi, że miłość jest jedyną drogą do Ojca niebieskiego?
Chwyciłem go za rękę, pytając:
— A pamiętasz moje słowa, wyrzeczone do ciebie tam, przy ruinach muzallah: „Błądzisz teraz poomacku. Ale przyjdzie czas, że ukaże się przed tobą gwiazda, która mędrców do Bait-lam wiodła! Gwiazda ta zaprowadzi cię do tego, którego głos dziś jeszcze brzmi przez wszystkie kraje: „Jam jest prawda i żywot! Kto mnie znajdzie, znajdzie żywot u Ojca, który jest w niebiesiech".
— Owszem, przypominam sobie te twoje słowa, Powiedziałem wówczas, że jeżeli Bóg wysłucha mojej prośby, to spotkamy się jeszcze w życiu i dowiesz się, czy znalazłem Mahdiego.
Długo rozmawialiśmy na temat nauki Chrystusa, i przyznam się szczerze, że pozyskanie dla Niego zacnej tej duszy sprawiło mi większą radość, niż wszystkie inne zdobycze dnia dzisiejszego. Ranek zastał nas rozprawiających jeszcze ze sobą, i trzeba było ze względu na inne obowiązki przerwać naszą rozmowę.
Uszczęśliwiony Sali rzekł mi na ostatek:
— Muszę ci jeszcze powiedzieć, effendi, że ów oberżysta w Khoi, któremu dopomogłeś w odzyskaniu skradzionych pieniędzy, wyrzekł się wszelkich trunków. Obecnie cieszy się on nietylko poważaniem wśród sąsiadów i u swej władzy, jako też miłością i szacunkiem u żony i dzieci, ale jest teraz jednym z najzamożniejszych obywateli Khoi. No — zakończył, — nie chcę ci już przeszkadzać, bo wiem, że masz wiele do roboty.
I nie mylił się. W dniu tym czekała mię istotnie nielada praca. Przedewszystkiem trzeba było zająć się Jumrukiem el Murabit, który do tej pory nie wiedział, co się stało w El Michbaja i czyim jest jeńcem. Gdy go Ben Nil wyprowadził z izby, poznał mię zaraz, pomimo, że nie miałem już plastra na twarzy.
— Czy to ty, Ben Sobata z Guradi? A więc nie myliłem się w swych obawach: reis effendina napadł na El Michbaja podczas mojej tu nieobecności. Dobrze jeszcze, że spotkałem ciebie, życzliwego, dobrego przyjaciela, i mam nadzieję, że weźmiesz mnie pod swoją opiekę.
— Błędne jest twoje mniemanie — odrzekłem z powagą. — Po pierwsze, nie reis effendina, ale Kara Ben Nemzi zajął El Michbaja; powtóre, nie byłem i nie jestem twoim przyjacielem; a po trzecie, nie mogę cię wziąć w opiekę, boś nastawał na moje życie, i wiem o tem, że potajemnie kazałeś mię zamordować.
— Zamordować? — zapytał mocno przestraszony. — Kto ci to powiedział? to wierutne kłamstwo!...
— Nie! to nie jest kłamstwo! — przerwałem mu. — Powiedziałeś przecie w mojej obecności do owego draba, co miał być moim katem: „Skoro tylko usłyszysz z ust moich słowo „wtole", masz mu wbić nóż pomiędzy żebra aż po rękojeść...“
Na te słowa twarz Jumruka, mimo ciemnego zabarwienia skóry, przybrała odcień bladości. Począł bełkotać, a raczej stękać i jąkać się:
— Kto... kto to... mógł... kto mógł zdradzić?... Więc mówisz... jakto... wypierasz się... mówisz, że... żeś... nie Ben Sobata...
Utknął, a ja ciągnąłem dalej:
— Miałeś niezłomne postanowienie schwytać chrześcijanina, nazwiskiem Kara Ben Nemzi, i związać go razem z Salim Ben Akwilem. Dziwię się, jak w twojej durnej głowie mogła powstać myśl, żeby mię podejść...
— Cieeeeebie?...
— Tak. Czyż jeszcze się nie domyślasz, że ja właśnie jestem Kara Ben Nemzi, ja jestem ów „parszywy pies chrześcijański“, którego podjąłeś się do stawić żywym murabitowi?
— Ty jesteś... ty... Kara... Ben Nemzi?...
— Tak, ja! A teraz dowiedz się, co cię czeka. Kiedym jeszcze był w twem mniemaniu Ben Sobata, zamierzałeś zbrodniczą ręką usunąć mię ze świata, aby się pozbyć niebezpiecznego świadka twych zbrodni i współzawodnika w łowieniu niewolników. Głupi nędzniku! Wiem to z twych własnych ust, bo język Dinków znam lepiej, niż ty! Mienisz się „pięścią Świętego“, ale... ów święty to taki sam złoczyńca, jak ty. I wiedz, że ta zbrodnicza „pięść” nigdy się już nie zaciśnie, ani też nie będzie w stanie utrzymać garści tego proszku złota, który tak podstępnie ode mnie wyłudziłeś. Zamało masz mózgu w czaszce, abyś mógł był odgadnąć, że pieniądze te przyniosłem tu umyślnie, aby wziąć cię na ich lep! Mówiłem mu to wszystko, aby go niejako przygwoździć do ziemi, jakkolwiek i bez tego przygnębiony był i przerażony. Wczorajsza pewność siebie i pycha ustąpiły miejsca uczuciu poniżenia i niemocy. Przycisnął się trwożnie do ściany i jęczał:
— A no, stało się! Jesteś Kara Ben Nemzi, chrześcijanin! la buzu, ia muziba, ia chaka! o smutku, o nieszczęście, o dolo! Jak to się wszystko nagle stało...
— Jak się stało? — wtrącił Sali Ben Akwil, przystępując doń i mierząc go surowym wzrokiem. — Musiało to nastąpić, bo wszelka zbrodnia prędzej czy później mści się na tym, kto ją popełnia. Kto sieje miłość, ten miłość zbiera; ale kto rozrzuca nasienie nienawiści, musi zebrać pomstę i karę Bożą! Chcieliście mię torturami zmusić do wzięcia udziału w waszych nieprawościach, ale nie uczyniłem tego, wierząc, że odwet nadejść musi. Życzyłem ci wieczorem spokojnego snu i wesołego przebudzenia się; nie zrozumiałeś mnie. A przecie już wtedy w osobie Ben Sobaty poznałem mego przyjaciela, effendiego, przeklętego przez was, i skoro go tylko zobaczyłem, miałem pewność, że to już będzie ostatnia noc mojej niedoli. No, i widzisz... niedola ta na twoją spadła głowę... Ale to jeszcze nic w porównaniu z tą chwilą, gdy spotkasz się oko w oko ze śmiercią, która zbliża się do ciebie straszna i haniebna!...
Słowa Salego i surowy ton, w jakim przemawiał, obudziły nanowo w przygnębionym aż do tej chwili Jumruku pychę i energię. Począł się szamotać, a podniósłszy związane ręce wysoko, krzyczał:
— Milcz! milcz! Nędznym robakiem jesteś, choć pod opieką tego chrześcijanina udajesz zuchwalca. Nie sądź, że możesz mię lżyć bezkarnie! O, nie! Jeszczeście nie zwyciężyli ostatecznie! Wprawdzie widzę tu powiązanych moich ludzi i uwolnionych niewolników, ale udało wam się to jedynie przez niegodny podstęp. Wiedz, że zdobyliście El Michbaja tylko na parę godzin, i radość wasza obróci się wnet w smutek i jęk żałosny, bo wystarczy, gdy święty z Aba rękę podniesie, a będziemy uwolnieni ze szpon waszych.
— Mnie się zdaje, że tą ręką świętego jesteś ty właśnie, a że „ręka" ta jest w tej chwili zdrętwiała i nie może nawet poruszyć się w żelazie, więc nie mamy się czego obawiać. Czyż zresztą wasz murabit nie zawdzięcza memu effendiemu życia? czy nie pamięta owej chwili, gdy leżał z poranionemi stopami nad bagnem, ziejącem febrą, i byłby zginął, gdyby nie Kara Ben Nemzi? A teraz pomyśl tylko, czy taki człowiek może być murabitem?... człowiek, którego stopy z rozkazu reisa effendiny posiekano aż do kości? Czy takim miałby być Mahdi, zesłany przez Allaha dla nawrócenia ludzkości z nieprawych dróg i występku, i czyżby taki nędznik miał jej otwierać wrota raju? O Jumruk el Murabit! jakżebym cię wyśmiał, gdyby sprawa nie była tak beznadziejne smutną! Powinieneś był zresztą sam już dawno wiedzieć, że ów domniemany Mahdi to skończony łotr i głupiec!
— Milcz, bo udławisz się swojem bluźnierstwem! — krzyczał Jumruk. — Wiem dobrze, co powiedziałem i dlaczego powiedziałem. Nie ciesz się zbytnio swem zwycięstwem, bo...
— Bo co? — przerwałem mu. — Jeżeli ci się zdaje, że wiesz, co mówiszę to my również dobrze wiemy, co czynimy. Ja naprzykład przywiązuję większą wagę do czynów, niż do słów, i nie będziesz długo czekał odpowiedzi na tę swoją groźbę.
I wydałem rozkaz asakerom:
— Zanieście go napowrót do środka chaty i zwiążcie mu nogi.
Jumruk szarpał się gwałtownie, nie chcąc być znowu pomieszczonym wewnątrz chaty, ale asakerzy natychmiast się z nim uporali. Sprzątnąłem go z przed swych oczu dlatego, że nadszedł właśnie z wiadomościami askari, który pełnił służbę na południowym brzegu półwyspu. Askari ów zameldował mi, że okręt mój już się zbliża.
Umówiłem się był przedtem ze sternikiem, że gdyby na półwyspie było wszystko w porządku, to wystrzelę dwukrotnie z mego karabinu na znak, że ma przypłynąć na północną stronę półwyspu, gdzie woda nie była tak rwąca, jak na stronie południowej. Zobaczywszy tedy okręt, wystrzeliłem z obu luf, a otrzymawszy odpowiedź z pokładu, puściłem się w tę stronę, dokąd zmierzał okręt, to jest ku zacisznej zatoce, znakomicie osłoniętej zwisającemi gałęźmi drzew.
Tu w ukryciu znajdowała się też szachtura Jumruka, przytwierdzona linami do brzegu. Żaglowiec ten, zbudowany znakomicie i mający wszystkie cechy szybkiego a obrotnego statku, spodobał mi się bardzo, i postanowiłem zabrać go na swoją osobistą własność.
— Jakże poszło, effendi? — wołał zdaleka sternik, spostrzegłszy mię na brzegu.
— Znakomicie! Przyślij mi tu na łodzi Abu Rekwika, ale pod dobrą strażą!
Po upływie kilku minut okręt stanął na kotwicy, a równocześnie przybili do brzegu w łódce asakerzy, przywożąć mi handlarza niewolników.
— Pragnąłeś wielce — rzekłem do niego — poznać El Michbaja, i miał cię tam zaprowadzić Hubar.
Niestety, nie nadawał się ku temu, i ja go muszę w tem zastąpić. Pod mojem przewodnictwem poznasz nietylko tę przepiękną kryjówkę, ale i zobaczysz się z samym Jumrukiem el Murabit, który oczekuje na ciebie z wielką niecierpliwością.
— Allah rhinalek! niech cię Bóg przeklnie! — mruknął półgłosem Abu Rekwik.
Udałem, że nie słyszę tej uprzejmej odpowiedzi, i kazałem zanieść handlarza na górę do chaty Jumruka, który siedział w towarzystwie Ben Nila.
Gdyśmy się pojawili, spojrzał na nas ponuro.
— Przyprowadzam ci twego przyjaciela, Jumruku el Murabit — rzekłem. — Nazywa się Abu Rekwik i jest ogromnie rad, że posiada wyjątkowe szczęście pozdrowienia cię osobiście pod moją opieką i ochroną.
— Psie jeden! — krzyknął wściekły, chcąc się podźwignąć, a poczuwszy wrzynające się mu w ciało powrozy, opadł bezwładnie na ziemię. — Niczego innego nie uczyłeś się w życiu, tylko pokazywania zębów! Allahby dał, żebyśmy ci je powyrywali jak najprędzej!
Było to powiedziane dosyć dowcipnie. Ale jeszcze dowcipniej odpowiedział mu Ben Nil, i to nie słowami, lecz ręką, wymierzając mu potężny policzek.
Odpowiedź ta poskutkowała, i mogłem już bez przeszkody mówić dalej:
— Urządziłem wam tutaj umyślnie spotkanie, aby wam obydwom zakomunikować, co postanowiłem uczynić z wami. Obaj jesteście moimi śmiertelnymi wrogami, i wedle waszego zwyczaju oraz praw tutejszych, mógłbym was uśmiercić, za co ludzkość byłaby mi winna wdzięczność. Jakkolwiek, jako chrześcijanin, przebaczam wam wszelkie osobiste urazy, jednak nie wynika z tego, bym was uwolnił od ręki sprawiedliwości za wasze zbrodnicze rzemiosło. Reis effendina jest właśnie wykonawcą tej sprawiediwości, i jemu was oddam.
— Nie czyń tego, effendi! — wyrwał się żywo Abu Rekwik. — On nas natychmiast każe powiesić.
Wolimy być ukarani przez ciebie, effendi, podług praw chrześcijańskich!
— A więc tak? Gdy idzie o twój interes lub, jak w tym wypadku, o życie, powołujesz się na chrześcijanizm, zapominając o islamie. Ale pomyśl tylko! Przed chwilą życzyłeś mi, aby mię Allah przeklął. Otóż gdybyś był istotnie spodziewał się ode mnie łaski, to nie byłbyś bryzgał mi takiemi życzeniami w oczy. Cóż bowiem przyszłoby ci z łaski przeklętego? Jeżeli tedy prosisz o łaskę chrześcijanina, który spadł w przepaść przekleństwa, to o ileż głębiej musisz znajdować się sam?
— Dusza twoja jest tak czarna, że czarniejszą już nigdy nie będzie! — krzyknął. — Chcesz wydać nas reisowi effendinie, i on nas zamorduje. Ale straszliwy sędzia w ostatni dzień sądu zapyta się ciebie, coś z nami uczynił...
— A ja wówczas wskażę piekło i powiem, że tam was posłałem, i dodam, że, zwracając dyabłom ich własność, spełniłem dobry uczynek, gdyż położyłem koniec zbrodniom waszym. Reis effendina ukarze was, ale niestety nie tak, jak na to zasłużyliście. Nie będzie was męczył, tylko zdruzgoce wam głowy, jak jadowitym wężom.
— Uważaj, co mówisz, effendi! Jesteśmy ludźmi i niewolno nas rozdeptywać, jak gadziny.
— A ci, których wyście pomordowali lub uczynili niewolnikami, nie byli ludźmi?
— Czarni nie są ludźmi i nie mają czucia...
— I tem chcecie się uniewinnić, chociaż wiecie doskonale, że to kłamstwo. Przypuśćmy jednak, że tak jest w istocie, to czyż naprzykład El Homrowie, których chcieliście sprzedać, należą również do rasy czarnej i czy wśród niewolników, których tu oswobodziliśmy, owych trzydziestu przeszło białych, i to muzułmanów również nie ma czucia? Ja nie widzę żadnej różnicy duchowej między ludźmi rozmaitych ras i religii; ale reis effendina tem mniej będzie miał nad wami litości, żeście się obchodzili ze swymi i jego współwyznawcami tak, jak z poganami.
— I dlatego to właśnie proszę cię, effendi, abyś ty, nie zaś reis effendina sąd nad nami sprawił.
— Daremna prośba. Każdy człowiek powinien otrzymać nagrodę lub karę wedle uczynków swoich; żadnych łask dla przestępców niema.
— Czy to ostatnie twoje słowo?
— Ostatnie.
— W takim razie zdechnij ty sam prędzej, zanim nas śmierć spotka!
I korzystając z tego, że nie miał nóg związanych, skoczył ku mnie znienacka, chcąc uderzeniem związanych ramion i ciężarem swego ciała powalić mię na ziemię. Widząc to, zerwał się w okamgnieniu Ben Nil. Ale zanim zdołał go uchwycić, zadałem zbrodniarzowi taki cios pięścią pod brodę, że się w jednej chwili zwalił z nóg, rozciągając się na ziemi, jak długi. Rozkazałem natychmiast związać mu nogi i odkomenderowałem kilku asakerów dla strzeżenia go i jego towarzysza. Ben Nil był mi potrzebny przy rozdzielaniu zdobyczy, więc zdjąłem z niego obowiązek dozorowania łotrów.
Gdy rozniosła się wśród mych podkomendnych wieść o tem, że będę dzielił łupy, z prawa i zasługi im należące, powstała wielka wśród nich radość — tem większa, że nie reis effendina, lecz ja miałem szafować. Radość zaś ta objawiła się tak głośno, taki zgiełk powstał wśród całego mego otoczenia, że z trudnością zdołałem jaki-taki ład i spokój przywrócić.
Do udziału przypuściłem nie tylko tych, którzy uczestniczyli w napadzie, ale wszystkich należących do okrętu, a więc asakerów, Takalów, przyjętych w Faszodzie, żołnierzy z Seribah Aliab i wreszcie El Homrów. Brakowało zresztą na okręcie z biorących udział w poprzednich wyprawach tylko tych, co wystąpili ze służby jeszcze w Faszodzie, gdy się tam reis effendina był zatrzymał.
Przy podziale nie obeszło się bez gwałtownych scen, zwłaszcza wśród nieokiełznanych synów puszcz afrykańskich, i kilka razy byłem zmuszony użyć pięści, by uspokoić zbyt zachłannych i chciwych.
Ku wielkiej mojej radości dowiedziałem się od jednego z jeńców, że do El Michbaja należało kilkadziesiąt wielbłądów, znajdujących się w lesie w odpowiedniem ogrodzeniu. Zwierzęta te podarowałem El Homrom i Takalom, ażeby mogli przedsięwziąć podróż do swej ojczyzny. Oczywiście nie zaniedbałem również wyposażyć ich przed drogą w środki żywności, broń, i amunicyę, czego w El Michbaja było podostatkiem.
Trzej oficerowie otrzymali, oczywiście na osobności, tyle, że stali się ludźmi względnie zamożnymi, jak również Ben Nil, Abu en Nil, no, i Selim, który, jako „bohater nad bohaterami“, chciał dostać jak najwięcej, mimo, że nawet kiwnięciem palca nie przyczynił się do naszego powodzenia.
Było zresztą co dzielić, więc cały majątek Jumruka przeznaczyłem dla wymienionej „starszyzny".
Znaczny zapas tibru, który łotr ten posiadał, rozdałem między tych moich ulubieńców.
Pomimo to Selim, aczkolwiek część jego wynosiła kilkadziesiąt tysięcy piastrów, szemrał niezadowolony:
— Dlaczego dałeś mi tak mało, effendi? Wyszły ci chyba z pamięci moje zasługi? A jednak czyż nie zawdzięczasz swej sławy jedynie mojej waleczności? Nie chce mi się teraz wyliczać, ile to masz mnie do zawdzięczenia; ale skoro wrócę do Kairu, to wiem, co uczynię...
— No, no! Zanim wrócisz do Kairu, powinieneś przedewszystkiem dać sobie skrócić język, który paple różne niedorzeczności. Obdarowałem cię właściwie nie dla twych zasług, ale z litości, i jeżeli czujesz się pokrzywdzonym, to oddaj to z powrotem! kto inny będzie zadowolony...
— Nie, effendi, wolę już ja być zadowolonym i nie oddawać tego, co otrzymałem — bronił się.
I ostatecznie skwitował z pretensyj.
Podoficerowie otrzymali pięć razy tyle, co zwykli szeregowcy. A mimo to ci ostatni nie narzekali; przeciwnie, przyznali otwarcie, że nigdy jeszcze nie osiągnęli tak znacznej korzyści.
A niewolnicy? Rzecz prosta — i o tych biedakach musiałem pamiętać, a choć żołnierze byli z tego niezadowoleni, jednak wobec mojej nieugiętej woli musieli ustąpić. Przecie, gdyby reis effendina był na mojem miejscu, zabrałby dla siebie wyłącznie przynajmniej połowę wszystkiego. Nie zostawiłem mu teraz nic, i nikt nawet nie wspomniał o tem. Zresztą, mojem zdaniem, nie miał on nawet prawa domagać się czegokolwiek. A jeżeli po powrocie na okręt zechce się upomnieć o co, to dla mnie pretensya jego będzie obojętną, i niech asakerzy radzą sobie z tem, jak zechcą,
Gdy już rozdzielone zostało wszystko, co tylko miało jakąkolwiek wartość, zapanowała znowu wesołość i radość, objawiająca się w okrzykach na moją cześć, tańcach i rozmaitych wybrykach.
Nastrój ten jednak prysnął, jak bańka mydlana, gdy oznajmiłem, że zbliża się godzina naszego rozstania. Nikt nie chciał w to wierzyć, i dopiero po długich perswazyach udało mi się przekonać życzliwych mi ludzi, że powrót mój na pokład nie może nastąpić. Nie znaczyło to, jakobym się obawiał zemsty reisa effendiny, ale po tem, co między nami zaszło, nie mógłbym już był towarzyszyć mu w wyprawach.
Aby się urządzić na skoniiskowanej przeze mnie szachturze Jumruka, wybrałem się z kilkoma ludźmi nad rzekę, aby przygotować do swego odjazdu, co potrzeba. Udali się tam ze mną Sali Ben Akwil, Abu en Nil, Ben Nil, Hazid Sichar i... Selim, „bohater nad bohaterami".
Gdyśmy byli zajęci przygotowaniami do odjazdu, przybył do mnie na pokład szachtury pewien człowiek, który należał wprawdzie do załogi „Sokoła", ale ani w wyprawie mojej, ani w zysku nie brał udziału. Był to... Murad Nassyr. Turek ten odbył razem z nami drogę do Wagundy i potem wracał również razem. Z początku reis effendina był dla Nassyra bardzo niechętny, ale z biegiem czasu zmienił się w stosunku do niego. Grubas potrafił tak przeciw mnie podjudzać reisa effendinę, że najprawdopodobniej jemu tylko należało zawdzięczać rozdwojenie między nami. Na szczególną uwagę zasługiwało to, że im gorzej był reis effendina usposobiony dla mnie, tem większą sympatyą obdarzał Murada. Ten ostatni zresztą coraz rzadziej wdawał się ze mną i rozmawialiśmy tylko w ostateczności, o rzeczach najkonieczniejszych. Ta jego ku mnie nienawiść była zupełnie zrozumiałą, gdyż ja to właśnie zniweczyłem wszystkie jego „piękne plany" i dzięki mnie nietylko wracał z próżnemi rękoma, ale nawet nie wydał za mąż swej „turkawki".
Teraz przyszedł do mnie z prośbą, abym go zabrał wraz z babińcem na swoją szachturę.
— Jak możesz prosić mię o to? — rzekłem mu. — Reis effendina byłby niepocieszony, że go opuściłeś,
— Tak, effendi; ale ciebie cenię więcej, niż reisa.
— Od kiedyż to?
— Zawsze, effendi! zawsze!
— Nie kłam, Muradzie Nassyrze. Znam cię i wiem dobrze, co mam tobie do zawdzięczenia, a nawet odgaduję obecne pobudki, które tobą kierują.
— Nie mam żadnych pobudek skrytych, prócz życzliwości i przyjaźni, jaką żywię dla ciebie, effendi.
— Tak? A ja ci powiem otwarcie, dlaczego życzyłbyś sobie jechać ze mną. Po pierwsze: prosiła cię o to twoja ukochana siostrzyczka, Kumra, bo niebardzo jej przyjemnie podróżować w towarzystwie asakerów; powtóre: obawiasz się sam reisa effendiny...
— Obawiam się? On był zawsze dla mnie życzliwy; dlaczegóż właśnie teraz miałbym się go obawiać? Nic mu przecie złego nie wyrządziłem...
— Ty nie, ale ja! A temu po części i ty winieneś, boś się przyczynił do nieporozumienia między mną a reisem. Skoro on teraz z wyspy Talak Chadra wróci na pokład swego „Sokoła", to będzie tak usposobiony, że nie radziłbym nawet swemu wrogowi nawijać mu się przed oczy. Oto, dlaczego chcesz przyłączyć się do mnie!
— Jeszcze raz zapewniam cię, że powoduje mną jedynie przyjaźń.
— Czyżbyś przyjaźń tę cenił tak wysoko, że nawet narazić się byłbyś gotów dla mnie na niebezpieczeństwo?
— Nawet i w takim razie.
— Dobrze. Przyprowadź więc swoje kobiety.
— Ale... ale... effendi — ozwał się po chwili namysłu, — o jakiem myślisz niebezpieczeństwie?
— O, nawet dosyć wielkiem, bo naprzykład o grożącej mi śmierci. Popłynęliśmy koło wyspy Aba, gdzie mieszka mój wielki wróg, „ów święty", o którym słyszałeś. Pozna on z daleka szachturę, a właściwie nie on, lecz rozstawiona przez niego w wielu miejscach warta. „Sokół", posiadający liczną załogę, może się oczywiście nie obawiać napadu. To jednak, spodziewam się, nie zachwieje twojem ku mnie przyjacielskiem uczuciem i pomimo wszystko zechcesz płynąć ze mną.
— O, z wielką radością, effendi! Jestem gotów na wszystko; muszę tylko pomówić wprzód z siostrą.
Zaraz tu przyjdę, effendi!
Oddalił się śpiesznie, by oczywiście nie pokazać się więcej.
O, Muradzie Nassyrze, bracie dwu sióstr, z których jedna miała mnie uszczęśliwić!... Jakże mi żal, żeśmy się tak niespodziewanie rozstali...
Nie mogłem wyruszyć w drogę zaraz, bo musiałem zapewnić bezpieczeństwo El Homrom i Takalom przed reisem effendiną. Ludzie ci mieli się przeprawić na drugą stronę rzeki, ku czemu nie nadawał się „Sokół" ze względu na trudność w ładowaniu wielbłądów. Kazałem więc sporządzić osobne w tym celu tratwy. Rąk do pracy i narzędzi było dość, więc w krótkim czasie przewieźliśmy wszystko na drugi brzeg, skąd ludzie ci mogli już bez zbytnich trudności dostać się na drogę karawanową, zwaną Abn Habble, i podążyć nią do swojej ojczyzny.
Następnie zgromadziłem oficerów i asakerów dla udzielenia im wskazówek, co mają czynić z jeńcami z El Michbaja. Rozkazałem tedy wszystkich wziętych w niewolę handlarzy przenieść zaraz na okręt i umieścić pod pokładem pod ścisłym dozorem, a następnie zniszczyć El Michbaja i popłynąć niedaleko, bo tylko do wyspy Talak Chadra, aby tam przyjąć na pokład reisa effendinę. Co on potem uczyni, kiedy przybędzie do Chartumu, nie obchodziło mię wcale.
Nareszcie nadszedł czas pożegnania... Była to chwila bardzo przykra dla stron obu. I nie dziw! Wszak zżyliśmy się z sobą, przechodząc wspólnie tyle niebezpieczeństw i przygód.
— Odchodzisz więc od nas, effendi — ozwał się stary onbaszi[256], który zawsze lgnął do mnie, — i zdaje mi się, że moje najmilsze wspomnienia pójdą za tobą. Bez ciebie podróż nie ma żadnego uroku ani przyjemności. To też, skoro tylko przybędę do Chartumu, odrzucę szablę i zajmę się czem innem. Allah niech będzie z tobą tak często i długo, jak my o tobie myśleć będziemy.
I stary żołnierz, podniósłszy ręce do oczu, odsunął się na stronę.
Jeden tylko z pośród całej załogi nie chciał mi podać ręki na pożegnanie, a tym był Azis, ulubieniec reisa effendiny. Rzekł mi na pożegnanie:
— Nie żądaj ode mnie, bym ci podał rękę, skoro jesteś wrogiem mego „pana".
— Cieszy mię ta twoja wierność — odrzekłem, — ale nie daje ci ona prawa do tego, byś mię nienawidził. Jeżeli twój pan czuje się obrażony, to jego tylko wina. Pozdrów go ode mnie poraz ostatni i powiedz, że pomimo wszystko nie jestem mu wrogiem.
Odprowadzeni przez wszystkich aż na brzeg, wsiedliśmy na szachturę i odbiliśmy od brzegu. Przykro było zarówno mnie, jak i pozostałym, że pożegnanie moje z „Sokołem" nie było takie, jakiem powinno było być, tem bardziej, że do reisa effendiny nie czułem nienawiści i nawet przeciwnie — lubiłem go.
Długo płynęliśmy, milcząc. Poza nami na południu pozostały okolice, w których przeżyliśmy krótką wprawdzie, ale brzemienną w zdarzenia chwilę. Prąd wody niósł nas powoli do celu. Minąwszy Mangarah, wylądowaliśmy na brzeg, ażeby w dzień nie przepływać koło wyspy Aba.
Jakże chętnie byłbym wylądował na tę wyspę, chociażby dla zobaczenia się z Fakirem el Fukarą.
Mogłoby to jednak poza zaspokojeniem ciekawości narazić nas na wcale niepożądane niebezpieczeństwo, wolałem więc zaraz z wieczora, nim księżyc wejdzie, popłynać dalej.
Dla przyspieszenia rozpięliśmy dwa żagle. Szachtura istotnie odznaczała się nadzwyczajną szybkością. Gdyby reis effendina nawet tegoż dnia jeszcze wyruszył był z pod El Michbaja, nie mógł nas już dogonić nawet do samego Chartumu.
Dalszą podróż odbyliśmy spokojnie, bez żadnych osobliwych zdarzeń, i przybyliśmy do Chartumu istotnie wcześniej, niż „Sokół”.
Był późny ranek, gdy zawinęliśmy do przystani i, wyminąwszy liczne barki oraz żaglowce, wysiedliśmy na brzeg. Tu przedewszystkiem skierowałem swe kroki do kościoła misyjnego, by podziękować Bogu za opiekę wśród tylu przygód i niebezpieczeństw. Sali Ben Akwil udał się ze mną i ukląkł tuż obok mnie.
Gdy, pomodliwszy się, wyszliśmy z domu bożego, rzekł do mnie:
— Ostatni kwadrans poświęciłem na ostateczne pożegnanie się z islamem, effendi. Po powrocie do ojczyzny wstąpię do seminaryum, ażeby po skończeniu jego zostać apostołem miłości i naprawić błędy, jakie popełniłem, będąc apostołem islamu.
Nie opisuję tu Chartumu, pozostawiając to do innej sposobności. Zaznaczam tylko, że postanowiłem odszukać Barjada el Amina, będącego, jak wiadomo, w stosunkach z Ibn Aslem. Dom jego znajdował się w pobliżu Hokumdaria, i poszedłem tam, nie zwlekając. Niestety, zamieszkiwał go już kto inny. Dowiedziałem się tylko tyle, że Barjada el Amina dotknęło ciężkie nieszczęście; el howa czyli cholera zabrała mu najdroższe osoby, i pozostał sam jeden na świecie. Złamany nieszczęściem, wpadł w melancholię, stronił od ludzi, aż wreszcie znikł zupełnie z oczu ludzkich, — prawdopodobnie odebrał sobie życie. Co się stało z jego majątkiem, nie mogłem się dowiedzieć.
Hazid Sichar, dowiedziawszy się ode mnie o jego losie, machnął na to ręką lekceważąco i rzekł:
— Złoto błoto!... Widocznie Allah chciał, abym swoich pieniędzy nie wydostał już więcej. Mam natomiast wolność, która warta jest więcej, niż wszystkie skarby świata!
To jego pogodzenie się z losem wzruszyło mię do głębi. Udawałem, że zgadzam się z jego zdaniem, jednakże czyniłem wszystko dla odnalezienia Barjada el Amina. Bądź co bądź, 150.000 piastrów z procentami, jakkolwiek nie należały do mnie, stanowiły poważny majątek. Gdzie on się mógł podziać? Niepodobna, aby go ktoś ukradł, bo nie ukryłby takiej sumy i wnet zwróconoby na niego uwagę. Bankrutem Barjad również nie był, bo to byłoby ogólnie wiadomem. Najwidoczniej więc nieszczęśliwy melancholik zabrał pieniądze ze sobą i przepadł razem z nimi.
Poszukiwania moje trwały tydzień bez skutku. Wziąwszy pod uwagę, że towarzyszom moim pilno było do domu, nie mogłem się ociągać dłużej i trzeba było wybrać się w dalszą drogę.
Nie miałem ochoty zapuszczać się w step Bajuda, mając do dyspozycyi szachturę. Nikt się o nią aż do tej chwili nie upomniał, wobec czego rozporządzałem ją, jak moją własnością, w dalszym ciągu. Udaliśmy się tedy nad Nil, by puścić się w drogę. Rzecz prosta — spodziewałem się zobaczyć na rzece „Sokoła“. Jakież jednak było nasze zdziwienie, gdy jeszcze teraz, po tygodniu, nie zobaczyliśmy okrętu w przystani, choć wedle moich obliczeń powinien był przyżeglować tu najdalej w dwa dni po nas.
Mając zamiar odjechać następnego dnia rano, wybrałem się do magazynu zbożowego dla zakupna niezbędnych artykułów do drogi. Przechodząc obok „Saraya”, zbudowanego z cegieł, co w mieście tem jest rzadkością, spostrzegłem jakiegoś człowieka, który wyszedł z sieni szybkim krokiem i natknął się nieomał na mnie, Był to... reis efiendina!
Uczynił w pierwszej chwili ruch taki, jakby chciał ustąpić z drogi, ale spostrzegłszy, że to ja, chwycił rękojeść szabli i ostro spojrzał mi w oczy. Staliśmy naprzeciw siebie parę sekund, mierząc się wzrokiem, poczem on cofnął rękę, splunął i rzekł:
— Jesteś dla mnie hawa, zupełnie el hawa er raik![257]
Ubodło mię to lekceważące odezwanie, i z trudem tylko zdobyłem się na spokojny uśmiech. Twierdzenie jego, że ja dla niego nic nie znaczę, rzecz prosta — świadczyło tylko o jego własnej nieudolności. Gdyby bowiem był choć odrobinę miał nadziei, że z walki ze mną wyjdzie obronną ręką, byłby się na mnie porwał niewątpliwie. Wolał jednak odejść, udając, że mię lekceważy.
Rozejrzałem się w przystani, czy nie zobaczę „Sokoła”, lecz go tam nie było. Przypadkowo tylko dowiedziałem się, że okręt reisa effendiny zatrzymał się przed dwoma dniami o wiele dalej, koło Ras[258] Omm Derman, naprzeciw tak zw. Szedrah Mahode, i że reis effendina nie pozwolił nikomu z załogi opuścić pokładu. Skutek tego zarządzenia był taki, że w krótkim czasie wszyscy, prócz trzech oficerów... dezertowali, zabierając swoje manatki, Niestety, nie spotkałem się z żadnym ze zbiegłych asakerów i musiałem nawet skwitować z pożegnania się z Muradem Nassyrem oraz jego miłą „turkawką”, bo czas naglił nas do odjazdu.
Dla ścisłości dodaję, że później spotkałem się jeszcze kilka razy z reisem effendiną. Nie nazywa się on już Achmed el Inzaf, lecz jakoś inaczej. Oddawna nie jest reisem effendiną i został mianowany bardzo wysokim urzędnikiem, co mię zresztą ani ziębi, ani grzeje.
Spotkawszy się ze mną w Kairze, zademonstrował mi również, jak wówczas w Chartumie, że uważa mię za „przezroczyste powietrze“, ale nie miał już odwagi wypowiedzieć tego głośno.
Ponieważ książki moje tłómaczone są między innymi na język francuski (oczywiście bez mego pozwolenia), a czytują je również w Kairze, więc zdarzyć się może, że tom niniejszy i ex-reisowi, znającemu język francuski, wpadnie w ręce. Otóż, jeżeli nie będzie i książki tej uważał za... atmosferę, lecz łaskawie zechce zajrzeć do jej kart, to znajdzie niezawodnie tych kilka uprzejmych wierszy, w których „przezroczyste powietrze" zasyła mu bardzo piękne ukłony...
Po długiej a szczęśliwej podróży szachtura moja przybiła do brzegu w Moabdah. Zapytaliśmy tu o przewodnika Ben Wazaka. Powiedziano nam, że owszem, mieszka tu jeszcze, ale nie trudni się już przewodnictwem, bo wzbogacił się bardzo i byłby już dawno przeniósł się do Kairu, gdyby nie to, że oczekuje powrotu pewnego effendiego z Frankistanu, który pojechał na południe i obiecał zająć się wyszukaniem zaginionego jego brata.
Czyżby — pomyślałem — wzbogacił się na zakazanym handlu mumiami? A nużby przeczytał to któryś z urzędników egipskich i pojechał do Moabdah przyaresztować zbrodniczego ex-przewodnika! Na ten wypadek oświadczam tu publicznie, że człowiek ten wcale w Moabdah już nie mieszka i że dałem mu nazwisko zmyślone, trud więc pościgu za nim byłby zbyteczny.
Przezorność nakazywała, ażeby Ben Wazak nie spotkał się z bratem nagle. Poszedłem więc najpierw do niego sam, by go przygotować należycie na tę wesołą chwilę. Poznawszy mię odrazu i omal nie rzuciwszy mi się w pierwszym impecie na szyję, chciał mnie zaraz ugościć, a potem, żebym mu wszystko opowiedział. Od pierwszego wymówiłem się, czyniąc jednak zadosyć drugiemu i zaznaczając przedewszystkiem, co mówią o nim w Moabdah.
— Tak, effendi — odrzekł, — jestem bogaty, bardzo nawet bogaty. I wiesz, kto się do tego przyczynił? Zdziwisz się, gdy ci to powiem.
— No, no?
— Barjad el Amin!
— Maszallah!
— Tak, on istotnie. Ale mów raczej, czy dowiedziałeś się co o moim bracie, bo ciekawość mię pali.
Wiem tylko, że Barjad el Amin wydał go osławionemu Ibn Aslowi, przyczem obdarli go z moich pieniędzy i użyli ich na handel niewolnikami, zarabiając na tem wielkie sumy. Allah jednak ukarał Barjada el Amina, gdyż żona jego i dzieci zmarły na cholerę. Po stracie ich boleść i żal tak mu poruszyły sumienie, że postanowił odpokutować swoją zbrodnię. Przedewszystkiem więc całą gotówkę, jaką miał w depozycie u Ibn Asla, tudzież uzyskaną ze sprzedaży wszystkich ruchomości, przyniósł aż tu i wręczył mnie, jako odszkodowanie. Siedzieliśmy nad rzeką, i on mi z żalem opowiadał o swoich nieszczęściach, wyrażając zarazem skruchę i żal, iż mię skrzywdził. Wreszcie oddał mi zrabowane pieniądze i zerwawszy się odszedł na stronę. Sądziłem, że wróci, ale czekałem napróżno... Na drugi dzień rano rybacy wydobyli z wody jego martwe zwłoki... Allah niech będzie miłosierny dla jego duszy! Żałuję go mocno i wolałbym, aby żył, zatrzymując sobie pieniądze, a tylko powiedział mi, gdzie się podziewa brat mój.
— Czy el Amin nie wiedział o tem?
— Nie, bo Ibn Asl nie powiedział mu prawdy.
— No, nie smuć się zbytnio, gdyż ja coś wiem o tem...
— Co? O miejscowości, czy o mym bracie?
— O jednem i o drugiem.
Na te słowa zerwał się Ben Wazak i począł mię błagać, abym mu powiedział wszystko. Rozumie się — nie mogłem zostawiać go nadal w niepewności i wskazałem mu adres oczekującego nań Hazida Sichara.
Pobiegł natychmiast do wskazanego domu, ja zaś zostałem, nie chcąc obecnością swoją krępować ich w radosnem powitaniu.
Spędziliśmy w Moabdah całe dwie doby, a była to dla nas wszystkich bodaj najpiękniejsza chwila w życiu. Przy pożegnaniu otrzymałem na pamiątkę spory zbiór starożytności egipskich, zaś Abu en Nil, Ben Nil i Selim dostali do podziału między siebie sumę, która była przeznaczona pierwotnie dla mnie do podjęcia w Chartumie. Nawet Sali Ben Akwil, jako miły druh i towarzysz, otrzymał upominek.
Abu en Nil i Ben Nil, chcąc najkrótszą drogą udać się do Gubatar, do swoich krewnych, niedługo już mogli z nami pozostawać, — jednak postanowili odprowadzić mię aż do Kairu, dokąd dotarliśmy znowu wcześniej, niż reis effendina.
Przybywszy tu, przedewszystkiem pozbyłem się Selima, który za uzyskane w podróży pieniądze otworzył bezzwłocznie dikkahn[259], połączony z zakładem czyszczenia paznokci, uszu i nosa. Rozumie się, tego rodzaju zajęcie dawało mu sposobność opowiadania swoim gościom tysięcy bajek o przygodach i bohaterskich zwycięstwach, których on jeden dokonał, a my wszyscy byliśmy tylko biernymi tego świadkami. Niestety, za cały czas mego pobytu w Kairze, ja jeden byłem jego gościem, to znaczy — goliłem się u niego, bo jakkolwek słuchaczy miał dosyć, ale żaden z nich nie zdobył się na odwagę podstawić mu swoją głowę pod brzytwę.
W Kairze sprzedałem szachturę i uzyskane za nią pieniądze oddałem Salemu, gdyż biedak nie posiadał już ani grosza.
Po dwutygodniowym pobycie pożegnał się ze mną Ben Nil i jego dziadek. Nie opisuję tego szczegółowo, bo przecie uczucia nie dadzą się przelać na papier. Przyjaciele, rozchodząc się, mówią sobie: „do widzenia“. I istotnie spotkałem się jeszcze raz w życiu z nimi obydwoma: z Abu en Nilem na krótko przed jego śmiercią, a z wnukiem — na wodzie.
Jeżeli kto z łaskawych moich czytelników podróżować będzie po kraju Faraonów i, mając czas, zechce udać się do Górnego Egiptu drogą wodną, jednak nie na spacerowym okręcie, temu radzę odbyć tę podróż na zwykłym żaglowcu. W Bulak, porcie kairskim, można się dopytać o dahabijeh „Baraka el Fadl“[260]. Jest to przyzwoicie urządzony, schludny i wygodny okręcik, którego reis chętnie i za nizką opłatą przyjmuje podróżnych z zachodu. Gdy mu podróżny oświadczy, że czytał pisma Kara Ben Nemziego, to reis powie mu, że się nazywa Ben Nil i że okrętowi swemu dał dlatego nazwę „Błogosławieństwa dobra“, iż środki ku sprawieniu sobie tego pięknego statku zawdzięcza dobroci przyjaciela z Frankistanu, effendiego. Dodać tu muszę, że Ben Nil umie bardzo zajmująco opowiadać o swoich przygodach, i podróżny ani się spostrzeże, jak na słuchaniu tych opowieści zleci mu czas aż do pierwszego szella[261], pomimo, że dahabijeh nie jest pośpiesznym parowcem.
A Sali Ben Akwil?
Towarzyszyłem mu z Aleksandryi do Jerozolimy, aby tam przyjacielowi mojemu pokazać świętości i pamiątki chrześcijaństwa. Potem rozstaliśmy się: on przez Damaszek udał się do swej ojczyzny, ja zaś przez Konstantynopol i kraje naddunajskie do siebie.
Utrzymywaliśmy potem ze sobą ciągłą korespondencyę, a nawet widzieliśmy się kilka razy. Dotrzymał słowa i został misyonarzem i rzecznikiem miłości, — ale wpierw m usiał przezwyciężyć bardzo wiele przeszkód ze strony rodziców i całego swego szczepu. Wspierałem go w tem nietylko radą, ale i czynem, nawet z bronią w ręku. Bardzo ciekawy ten okres z mego życia w podróży opisałem w innej książce, a historya ta dobitnie potwierdza słowa św. Pawła:
„Gdybym mówił językami ludzkimi i anielskimi, a miłościbym nie miał, stałbym się jako miedź brzęcząca i jako cymbał brzmiący“.....
- ↑ Kelner.
- ↑ Szarawary.
- ↑ Bluza.
- ↑ Arab. policzek.
- ↑ Smyrna.
- ↑ Kupiec.
- ↑ Kantor.
- ↑ Algier.
- ↑ Szkło powiększające.
- ↑ Banda zbójecka.
- ↑ Suchoty.
- ↑ Kartka, przekaz.
- ↑ Narzeczony.
- ↑ Opowiadacz.
- ↑ Arab wzniosły, tytuł potomka Muhammeda.
- ↑ Jezus, syn Maryi.
- ↑ Księgi.
- ↑ Ryba.
- ↑ Kapitanem.
- ↑ Modlitwa wieczorna.
- ↑ Kuglarz.
- ↑ Mnich mahometański.
- ↑ Późniejszy mahdi.
- ↑ Dobry wieczór!
- ↑ Życzę ci wielkiej rodziny, obszaru i lekkości!
- ↑ Niemcy.
- ↑ Pisarzem.
- ↑ Kapitan naszego pana.
- ↑ Sokół.
- ↑ Sternikiem.
- ↑ Ojciec pośpiechu.
- ↑ Porucznik.
- ↑ Chirurg.
- ↑ Koniuszy.
- ↑ Czystej krwi.
- ↑ Hejże szpaku!
- ↑ Wzgórek tajemnicy.
- ↑ Szatan.
- ↑ Święty.
- ↑ Grobowiec, do którego pątnicy pielgrzymują.
- ↑ Kaznodzieja.
- ↑ Ojciec śmierci.
- ↑ Seriba krokodyla.
- ↑ Syn początku.
- ↑ Sługa początku.
- ↑ Śmiały.
- ↑ Kawałki mięsa, pieczone na patyczkach nad ogniem.
- ↑ Aptekarz.
- ↑ Lektyka dla kobiet.
- ↑ Przełożony wsi
- ↑ Kapral.
- ↑ Liczba mnoga od Askeri = żołnierz.
- ↑ Studnia.
- ↑ Liczba mnoga od wadi = dolina.
- ↑ Podróżny.
- ↑ Urzędnik sprawiedliwości.
- ↑ Algier.
- ↑ Karawana niewolników.
- ↑ Małżonka.
- ↑ Opończy.
- ↑ Przewodnik, opiekun.
- ↑ Zakażenie krwi.
- ↑ Duch życia.
- ↑ Spoczywanie członków.
- ↑ Kapitan.
- ↑ Burmistrz.
- ↑ Ojciec zgrozy.
- ↑ Zatruta strzała.
- ↑ Dosłownie: Cios tłukący na ziemię.
- ↑ Kapitan portowy.
- ↑ Wielbłąd-wierzchowiec.
- ↑ Zielony step.
- ↑ Handlarz.
- ↑ Egipscy żołnierze.
- ↑ Turban, zawój na głowę.
- ↑ Lis.
- ↑ Pluskwa.
- ↑ Tygodniowy drapieżca.
- ↑ Polujący na lwy.
- ↑ Żołnierz egipski.
- ↑ Asaker jest liczbą mnogą od „askari“.
- ↑ Acacia gummifera.
- ↑ Piekarz.
- ↑ Chlebek z prosa murzyńskiego.
- ↑ Boswellia papyrifera.
- ↑ Wyspa.
- ↑ Święta księga — biblia.
- ↑ Uniwersytet.
- ↑ Pocieszyciel, Duch święty.
- ↑ Jezus, syn Maryi.
- ↑ Wieś.
- ↑ Wójt.
- ↑ Niewolnicy.
- ↑ Napiwek.
- ↑ Pozdrowienie.
- ↑ Nafta.
- ↑ Wyprawa na połów niewolników.
- ↑ Ryba.
- ↑ Tram, kil.
- ↑ Cela więzienna dla marynarzy.
- ↑ Strażnik portowy.
- ↑ Bagno febry.
- ↑ Balsamodendron.
- ↑ Droga nieszczęścia.
- ↑ Gość.
- ↑ Wszystkie te słowa oznaczają powitanie.
- ↑ Pułkownik.
- ↑ Liczba mnoga od wabur — parowiec.
- ↑ Ojciec pięciuset.
- ↑ Gabryel.
- ↑ Wyprawa na połów niewolników.
- ↑ Z arabskiego „melek“ = król.
- ↑ Piekło.
- ↑ Profesor uniwersytetu muzułmańskiego.
- ↑ Klątwa.
- ↑ Pokój do przyjęć.
- ↑ Ulubiona na Wschodzie potrawa z ryżu i baraniny.
- ↑ Ojciec kijów.
- ↑ Bohater powieści Christiana Augusta Vulpiusa Rinaldo Rinaldini, szlachetny rozbójnik napadający bogatych i wspomagający biednych, cieszył się dużym powodzeniem u kobiet. Powieść była bardzo popularna w Niemczech w XIX wieku.
- ↑ Filiżanka.
- ↑ Fraucymer.
- ↑ Teraz, zawsze i na wieki.
- ↑ Pieczeń z mięsa hipopotama.
- ↑ Minerał ziemisty, składający się z wodanu, tlenku żelaza i glinki.
- ↑ Gorący trunek.
- ↑ Persya.
- ↑ Dom zajezdny.
- ↑ Pan.
- ↑ Koszula.
- ↑ Koszula.
- ↑ Praojciec brudu.
- ↑ Pojedynek.
- ↑ Chłop, niezdolny do wojska.
- ↑ Wódka.
- ↑ Pijanica.
- ↑ Sura egzaminowa.
- ↑ Piekło.
- ↑ Haracz.
- ↑ Naczelnik gminy.
- ↑ Gospodarza.
- ↑ Dosłownie: Pobożny syn przenikliwości.
- ↑ Kaznodzieja.
- ↑ Syn bata.
- ↑ Wnuk uprzejmości.
- ↑ Służący.
- ↑ Wieczerza.
- ↑ Mahdi.
- ↑ Wielka karawana pielgrzymów.
- ↑ Koran, odpisany w Mekce.
- ↑ Profesor.
- ↑ Wysłaniec Mahometa.
- ↑ Kair
- ↑ Uczniowie.
- ↑ Zemsta krwi.
- ↑ Liczba mnoga od „konsul".
- ↑ Ostatni, lecz nienajgorszy.
- ↑ Świeczka łojowa.
- ↑ Pies szczeka, a karawana kroczy dalej.
- ↑ Kto pluje przeciw wiatrowi, pluje zazwyczaj sobie samemu w twarz.
- ↑ Osioł.
- ↑ Orzeł.
- ↑ Dobranoc.
- ↑ Zapałki.
- ↑ Konstantynopol.
- ↑ Nowy Testament.
- ↑ Biblia.
- ↑ Chrzest.
- ↑ Pali się!
- ↑ Szatan.
- ↑ Zbawcza topola.
- ↑ Dama.
- ↑ Lis.
- ↑ Lew.
- ↑ Pantera.
- ↑ Szczepy.
- ↑ Kramarz.
- ↑ Aptekarz.
- ↑ Ameryka.
- ↑ Liczba mnoga od kumfud — jeż.
- ↑ Muchy.
- ↑ Skrzypce.
- ↑ Bęben.
- ↑ Mały bęben.
- ↑ Trąba.
- ↑ Drwiący szczebiot.
- ↑ Liczba mnoga od debbusa — szpilka.
- ↑ Zapałki.
- ↑ Kaczka.
- ↑ Słowik.
- ↑ Bohater.
- ↑ Szkapa aptekarza.
- ↑ Kaplica śmierci.
- ↑ Zbieracze galasówek.
- ↑ Liczba mnoga od szahid — męczennik.
- ↑ Logika.
- ↑ Nazaret.
- ↑ Mesyasz.
- ↑ Pijak nałogowy.
- ↑ Pijana jaszczurka.
- ↑ Królowa Sabby.
- ↑ Parchy.
- ↑ Choroby skórne.
- ↑ Wodospad.
- ↑ Niedźwiedź nieśmiertelny.
- ↑ Stawek.
- ↑ Zwał kamieni.
- ↑ Duchów.
- ↑ Młynek do kawy.
- ↑ Ozdoba wielbłąda.
- ↑ Dywan namiotowy.
- ↑ Golgota.
- ↑ Cap.
- ↑ Najulubieńsza potrawa na Wschodzie.
- ↑ Nietoperz.
- ↑ Polatucha.
- ↑ Świerszcz.
- ↑ Puchacz.
- ↑ Krzyż.
- ↑ Karabin czarodziejski.
- ↑ Liczba mnoga od girbal — przetak.
- ↑ Jeruzalem.
- ↑ Siekiery.
- ↑ Betleem.
- ↑ Sławna potrawa.
- ↑ Poświęcenie.
- ↑ Kara, odwet, nienawiść, zemsta...
- ↑ Pieśń.
- ↑ Farbiarz.
- ↑ Indygo.
- ↑ Przypadek.
- ↑ Woda świętych przekonań.
- ↑ Apostołowie.
- ↑ Acacia gummifera.
- ↑ Aedemone mirabilis.
- ↑ Święty.
- ↑ Towary handlowe.
- ↑ Uniformy.
- ↑ Oficer.
- ↑ Morze Czerwone.
- ↑ Tamek bogaty.
- ↑ Oddział.
- ↑ Mistrze miecza.
- ↑ Słoń.
- ↑ Nosorożec.
- ↑ Nauczyciel fechtunku.
- ↑ Tamek-łajdak.
- ↑ Porucznik.
- ↑ Droga do zbawienia.
- ↑ Święty.
- ↑ Lis pustynny.
- ↑ Kat.
- ↑ Pięść świętego.
- ↑ Pierścień zwycięstwa.
- ↑ Żaglowiec pośpieszny
- ↑ Wódka z prosa murzyńskiego.
- ↑ Kapral.
- ↑ Powietrze, zupełnie przezroczyste powietrze.
- ↑ Przedgórze.
- ↑ Golarnia.
- ↑ Błogosławieństwo dobra.
- ↑ Katarakta.