Z ziemi polskiej i włoskiej/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Z ziemi polskiej i włoskiej
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
WŁADYSŁAW ST. REYMONT
Z ZIEMI POLSKIEJ
I WŁOSKIEJ
WRAŻENIA I NOTATKI
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA — KRAKÓW — LUBLIN — ŁÓDŹ
PARYŻ — POZNAŃ — WILNO — ZAKOPANE
SKŁADY GŁÓWNE:
„THE POLISH BOOK IMPORTING CO., INC.“ — NEW-YORK
„KSIĘGARNIA POLSKA NA ŚLĄSKU SP. AKC.“ — KATOWICE
1925
Zakłady Graficzne Straszewiczów, Warszawa, Leszno 112.
PIELGRZYMKA DO JASNEJ GÓRY
Czucie i wiara silniej mówi do mnie,
Niż mędrca szkiełko i oko.
Mickiewicz.
Praga-Kościół.
5—V—1894

Idę wyekwipowany jak można najskromniej: długie buty, jakaś sędziwa okrywka, płaski kapelusz i parasol nie odróżniają mnie zbytnio od tłumów, zgromadzonych na placach i drogach przed kościołem. Nikt zresztą na mnie uwagi nie zwraca, wszyscy są zbyt zajęci przygotowaniami do wyruszenia w drogę i spoglądaniem na zachmurzony horyzont. Deszcz tnie drobny, ale mimo to wielkiego skłopotania nie znać na twarzach. Gwarno wszędzie jak w ulu. Przeciskam się na cmentarzu z trudnością i widzę z zadowoleniem, że niema wcale welonów, surdutów ani kapeluszy. Sam szczery lud. Twarze są proste, czarniawe od skwarów, rysy zgrubiałe, ubiory szare — i widzę przez oczy tego tłumu, że ma duszę napiętą jakiemś niezrozumiałem dla mnie uczuciem. Mieszam się z nimi, wchłaniam setki rozmów, twarze niezliczone, i ta szarzyzna pospolitości, ten gwar jarmarczny przejmują mnie nudą i zniechęceniem. Czuję się ogromnie obcy i osamotniony w tym tłumie. Chciałbym się nawet poddać tej fali ludzkiej, byle wyczuć ten prąd, jaki ją musi przenikać — ale nie mogę... I gdy tak stoję, przystępuje do mnie jakiś chłop, w szarej sukmanie, z różańcem na szyi i twarzą kwadratową.
— Pan także idą? — pyta.
— Idę; idziemy razem.
— To niby z nami?
Odpowiadam mu twierdząco i chcę go wciągnąć w pogawędkę, ale chłop milknie i odchodzi. Znowu stoję i nie wiem, co z sobą zrobić. Do kościoła ani marzyć się dostać: przejście wprost zagwożdżone ludźmi; słyszę tylko śpiewy i głos organów, a potem dochodzą mnie słowa pojedyncze kazania; spazmatyczne a krótkie fale płaczów przelatują jak wicher.
Ksiądz ma przemowę do odchodzących.
Wszyscy klęczą z odkrytemi głowami, w jakiemś biernem poddaniu i ze skupieniem słuchają.
Szare niebo nie przestaje siać deszczykiem a grozić ulewą; to mnie przedewszystkiem pognębia, że już i nie słucham i z niezbyt wielką przyjemnością przypatruję się rozkwitającym bzom i czerwonawej, młodej zieleni kasztanów. Wreszcie zrobiło się zupełnie cicho, i ten tysiączny tłum zaczyna zwolna odpływać cienkiemi strumieniami.
I gdyśmy tak szli, rozsypani, to na tle mostu, na tle zieleni parku, na tle miasta, rozłożonego z drugiej strony Wisły, te szare, drobne i twarde sylwetki ludu, te profile ostre, twarze szorstkie i grube, postacie kwadratowe, pozginane nieco pod tobołami, obwieszone sznurami różańców, miały w sobie jakąś moc i namaszczenie ogromne.
Krzyż bronzowy, obwiedziony wiankami róż papierowych, kołysał się na czele orszaku, w mętnej, zadeszczonej atmosferze. Gwar miasta dopływał zgiełkliwą falą, dzwonki tramwajów biły raz po raz, turkot wozów brzmiał głucho, kominy fabryk rozwłóczyły nad miastem strzępy mgieł, a tam wdole szarawo-żółta toń z pluskiem biła o przyczółki mostu. Wszędzie wrzało życie pośpieszne, czynne, wysilone, życie miasta; walka o byt i o uciechę.
I gdy tak w myśli zestawiam, spostrzegłem wysuwający się z pod wiązań mostu jednokonny karawan, z niebieską trumienką na szczycie, za nim jedną, jedyną kobietę; trzyma się ręką sukna i idzie jakimś automatycznym krokiem, z głową opuszczoną na piersi... Przemknął mi wnet jej profil suchy, przegryziony bólem, a pomimo tego długo widziałem jeszcze ten surowy rysunek ust zaciśniętych, tę czerwoność opuchłych, zapłakanych źrenic, i ten cały wyraz boleści, jakby skamieniałej.
Uczułem jakiś niepokój ciemny i niewytłumaczony znużenia wewnętrznego, ale patrząc na tych gapiów trotuarowych, co bandami stają i przeprowadzają nas głupio-ironicznemi spojrzeniami, na tę wstrętną tłuszczę, drwiącą z idących, poczułem szaloną ochotę spoliczkowania jej — ale musiałem ścierpieć. Liczyłem okna, latarnie, byłem nawet w stanie przyglądać się architekturze nowych domów warszawskich przez pięć minut, próbowałem obliczać ilość obrotów koła dorożki, byle nie widzieć tej stłoczonej, miejskiej zgrai.
Kiedym przechodził rogatki, tom posłał Warszawie tylko jedno, ale szczere słowo:
— Nareszcie!.. Chociaż na dziesięć dni...

Ochota.

Jest to sobie kilkanaście domków brudnych i odrapanych srodze, jakby wysilano się umyślnie, aby stworzyć rzecz brzydką aż do obrzydliwości.
Tu już gromadzą się wszyscy pątnicy i łączą w kompanje. Czekaliśmy z godzinę, nim się pościągali. Wozów idących z rzeczami i ludźmi jest 76. Mój furman, który się podjął mnie nawet zawieźć do miejsca za 10 rubli, zabiera mnóstwo tobołków. Płacą od zawiniątka po 30, a najwyżej po 50 kop. za całą drogę. Zapłaciłem frycowe, bo się teraz dowiaduję, że można jechać z rzeczami za 3 ruble. Wozy stoją wyciągniętym sznurem zboku szosy, a ludzie porozkładali się obok krzyża, gdzie kto mógł. Karczma przepełniona, ale właściciel chodzi kwaśny.
— Ruch ogromny, narodu jak śledzi w beczce! — mówię mu dla zabicia czasu.
— I! panie kochany: praska kompanja, to same chamstwo. Herbatą się szprycuje hołota!
— Wolałbyś pan warszawską?
— Czybym wolał! Panie kochany, przez godzinę 50 antałków piwa, miljon wódek! — woła z uniesieniem, i tłuste policzki napływają mu krwią miłego przypomnienia.
Nie słucham więcej i wychodzę, bo pod krzyżem ma przemowę starszy brat, ten, co prowadzi pielgrzymkę i ma najwyższą, bo decydującą władzę nad wszystkimi.
Stoję tak daleko od niego, że prawie nic nie słyszę. Widzę tylko płową czuprynę, twarz szarawą i gestykulację jakąś tragiczną; musi mówić głośno, dobitnie, i trafia do serc, bo chwilami przelatuje szmer westchnień, tłum się zakołysze, jakiś jęk się zerwie, to oderwane dźwięki płyną — i znowu stoję w ciszy, zasłuchany w falowanie tego morza ludzkiego...
I stoją tak kupą wielką, w obramowaniu nędznych domostw i suchotniczej, zbrudzonej roślinności — sami nędzni, pokrzywieni ciężką pracą, zmiętoszeni niby łachman codzienną, twardą nędzą, pookrywani zaledwie. Słońce blade światło jakby przez sito rozlewa po odkrytych, konopiastych, zwichrzonych i rzadko czesanych grzywach, a zimny wiatr zawiewa zboku i szczypie ich chłodem po bosych nogach. Patrzę na nich i pytam siebie: co im każe rzucić dom, dzieci, gospodarstwo, zarobek, zawsze pewną miskę kartofli, łóżko i pierzynę i iść mil kilkadziesiąt o suchym chlebie, sypiać po drogach, znosić trudy niewypowiedziane życia koczowniczego?.. Cóżto jest za siła, która ich porywa z gniazda i rzuca w różnorodny, taki sam tłum i wlecze, i odprowadza?..
Jeszczem sobie nie odpowiedział, a tłum się już zakołysał, poruszył do odejścia i zaśpiewał donośnie: — „Kto się w opiekę odda Panu swemu!..“
No, i już idziemy, naprawdę idziemy białawym szlakiem szosy, wskróś wielkich pól, poznaczonych kominami. Wiatr targa włosami i powiewa białym woalem jakiejś „siostry“, niby sztandarem. Długi, zlewający się aż pod Raszynem w czarniawą masę, szereg topoli o czerwonawych młodych listkach, szepcze gałązkami. Ptaki uciekają przed nami w pola, a wystraszone skowronki spadają niby kule w zboża zielone i milkną. Chłodno jest, niebo szare, pełne — niby góry śniegowe spiętrzonych obłoków. Spokój jest coraz większy, bo coraz dalej jesteśmy od miasta, tylko pieśń go mąci szerokim rytmem i rozbrzmiewa echami po zieleni zbóż:

Na lwa srogiego bez obawy wsiędziesz,
I na ogromnym smoku jeździć będziesz...

Śpiewają wszystkie piersi i wszystkie serca zdają się kłaść całą wiarę w te słowa i wszystkie dusze zdają się chwiać i zlewać z sobą w tej szerokiej, pełnej niezmiernie mocnych dźwięków pieśni trzystoletniej.
— To jest cementem, który ich spaja i jednoczy — myślę, przepatrując twarze.
Chciałbym znaleźć twarz jaką znajomą. Niema nikogo. Pieśń ta ogólna, razem śpiewana, kończy się. Starszy brat intonuje inną, ale równocześnie zaczyna brzmieć dziesięć co najmniej śpiewów o odrębnej melodji. Teraz widać, że to olbrzymie ciało nie ma głównego i jedynego środka: ma ich kilkanaście; widać setki gromad, idą swojacy przy swojakach, parafjami, wsiami, ba! nawet powiatami i zawsze się ktoś wysuwa na czoło, rozkłada książkę i intonuje pieśń nową. Powstaje z tego taka kakofonja, taki galimatjas srogi, że słuchać niepodobna; lament tych głosów otworzy okropnie brzęczący wir, który bije niemiłosiernie o mój słuch, niby jakiś ostry i chrapliwy klekot. Wyprzedzam — i idę o jakie pół wiorsty naprzód, a spostrzegłszy tu „siostrę“ woalową, jak w białych ciżemkach spaceruje tęgim kłusem, dopędzam ją i z kapeluszem w ręku pytam się o coś.
„Siostra“ dragońskim głosem ze staromiejską słodyczą prawi mi impertynencję. Kłaniam się i odchodzę, ale zaraz przystępuje do mnie jakiś „brat praski“ owinięty w drelichy, z sakwojażem przez ramię, z manierką na wódkę z jednego boku, a z garnuszkiem — z drugiego, i pyta ochrypłym od pożegnań prawdopodobnie głosem:
— Brat do Częstochowy?
— Tak, panie.
— Pójdziemy razem.
— Idziemy przecież wszyscy razem — odpowiadam, z zajęciem przeglądając jego twarz, doskonale poznaczoną śladami przyjacielskich rozmów.
— Brat pewnie z Warszawy?
— Tak, panie, z Warszawy.
— Niech brat sobie w nos schowa to „panie!“ Tu są wszyscy bracia i siostry — mówi energicznie, a wreszcie zapytuje bez wstępu:
— Brat jakiej profesji?
Zachłysnąłem się trochę, ale jakoś udało mi się nie odpowiedzieć, a on obejrzał starannie moją okrywkę, torbę przy boku pomacał, dotknął się butów i nóg moich.
— Nie dojdzie brat. Z takiemi nogami to można się kazać na Pradze przetopić i odwieźć do Warszawy, ale iść do Częstochowy!.. Paliwa dużo brat niesie?.. A fajgli?
Podałem mu śpiesznie cygaro. Obciął zębami, zapalił, wciągnął masę dymu w płuca, wypuścił i jakoś miękko rzekł:
— Co najmniej — dychowe! Ho! ho! brat musi być nie byle profesjant!
Przełożyłem zdenerwowanie nad możebne zniknięcie paliwa i owych fajgli, więc się łączę z kompanją. Ogromnie prędko idą. Kto śpiewa, to śpiewa, a reszta gawędzi zcicha. Słyszę najrozmaitsze szczegóły o gospodarstwie, wsiach; ceny zboża zdają się ich najwięcej interesować. Na wszystkie strony krzyżują się zapytania: Skąd brat? skąd siostra? Przeciągły, śpiewający akcent miękki — dominuje. Widzę głowy twarde, czoła niskie, profile jakby dzikie, a spojrzenia niezmiernie jasne, o dziecięcym wyrazie. Spoglądają na mnie nieufnie, i gdy chcę się wmieszać do rozmowy — milkną i śpiewać zaczynają.
Odchodzę zły na ten głupi kostjum, który mnie wyodrębnia widocznie, i na tę kulturę, która tak mnie przypiłowała, że nie umiem znaleźć słowa ani pojęcia prostego i naturalnego, aby się niemi włamać do ich dusz. Próżno szukam twarzy i ubiorów innych; nic, tylko samodziały, od krwistych-bordo aż do piaskowych. To morze głów męskich i kobiecych w chustkach szarych, czerwonych, żółtych, ponsowych, tworzy ruchomą falę barw pierwiastkowych, zmieszanych razem. Dopiero pod Raszynem spostrzegłem zdaleka trzy postacie, odrzynające się od tła jaskrawego, trzy głowy w słomianych ogromnych kapeluszach, okręcone białemi woalami. Szły razem i co chwila mi zapadały w gąszczu głów; tylko czasami, przez przerwy, jakie się robiły w tłumie, spostrzegałem postacie wysmukłe i proste, ale wnet zalewała mi je fala ludzka.
Pragnąłem je odszukać i nie mogłem.

Raszyn.
(Pierwszy odpoczynek.)

Kilka murowanych i srodze nadwerężonych domów, kościół, ogromna karczma, a z lewej strony masa drzew parku i stawy o modrych zwierciadłach stanowią wszystko. Kościół, tak ciasny przy naszej ilości, że nawet się nie staram dostać do wnętrza i obejrzeć. Trzy czwarte kompanji rozłożyły się przed karczmą i na szosie popasać. W karczmie tłok, a zaraz przy wejściu rzuca mi się w oczy taka scena:
O stół oparty, siedzi jeden z braci i zaczerwienionemi oczyma patrzy w sufit, a przed nim stoi drugi brat, chłop stary, o kędzierzawej czuprynie i rysach twarzy jakby wyciosanych siekierą. Rudawą kapotę ma ściśniętą zielonym, wełnianym pasem, nogi w skórzniach, różaniec z mosiężnym krzyżem na szyi i obrazek w ręku. Odmuchuje oczy siedzącego, dotyka się ich palcami, robi jakieś pasy magnetyzerskie wzdłuż twarzy i wpoprzek oczu, ślini je i rozciera, muska obrazkiem; następnie kładzie dwie poślinione słomki razem z obrazkiem na jakąś skorupę i zapala. Okadzając tym dymem chore oczy, szepcze półgłosem zaklęcia i modlitwy o uzdrowienie, a gdy skończył ceremonjał, odsunął się nieco i z namaszczeniem a głęboką pewnością wiary rzekł:
— Ty, bracie, wierz, że słowo Boże, słowo moje i chcenie moje — pomoże, to pomoże. Jak Pietrowi Pan Jezus powiedział: Chodzi do mnie bez morze... to on się wagował i myślał, co spłynie we wodzie — i zaraz tyż poszedł na dno. A Pan Jezus go wyciągnęli za włosy i rzekli: — Cobyś był, Pietrze, mi dufał, co przejdziesz — to przeszedłbyś. To, bracie, modlij się, wierz, że zdrów będziesz za łaską Tej, Najświętszej Częstochowskiej, a zdrowy będziesz. Bo co my możewa, to możewa, a resztę Bóg może. Ament!
I ta reszta, przypatrująca się w skupieniu pobożnem, uderzyła się w piersi i głośno powtarzała:
— A resztę Bóg może. Ament!
I była w twarzach taka powaga wiary i ufności w te słowa, takie poddanie się wielkie dusz pod tę moc, że mnie przeniknął dreszcz jakiś nieokreślony — i w mózgu zaczęły się kojarzyć obrazy z odległych czasów i krain — gdzie smutną, przepaloną ziemią szedł Chrystus, a na Niego czekały rzesze nędz wszelakich, a On dotykał ślepych oczu i ślepi widzieli; mówił umarłym: „Powstań!“ i zmartwychwstawali, a te zbolałe, uciśnione dusze, jak kłosy schylały Mu się do nóg i śpiewały: „Hosanna! Hosanna!“ a On odchodził smutny, jak był przyszedł, i błogosławiąc, szeptał: — „Póki światłość macie, wierzcie w światłość“.
Na placyku gromadzą się już do odejścia.
Zobaczyłem pomiędzy wozami te trzy głowy, ale nim się przecisnąłem, znowu zniknęły w tłumie.
Po chwili idziemy.
Śpiewy brzmią tak samo i dźwięczą jakoś energiczniej, długa karawana wozów zamyka pochód. Idziemy gładką i dobrze utrzymaną szosą. Drzewa czernią się wdal szeregami. Obszary zieleni, coraz większe. Figury i krzyże gęsto stoją, a przed każdym brat starszy zatrzymuje się — i jest jedna głucha chwila ciszy, aż raptem wszystkie głowy się chylą, wszystkie kolana zginają i ze wszystkich piersi zrywa się pieśń hołdownicza i rozpływa nad polami.
Już zaczynałem czuć rodzaj ociężałości i zmęczenia, gdyśmy doszli do noclegu, a zresztą i słońce czerwoną, rozwichrzoną głowę schylało za lasy ociężałe...

Łazy.

Masa ta zalała literalnie wioskę. Nie było domu, stodoły, podwórza, gdzieby się nie tłoczyło kilkadziesiąt osób. I cały ten pobożny nastrój zniknął. Opatrywano sobie nogi, gotowano herbatę, dzielono się zapasami i rozmawiano swobodnie. Wszyscy tłoczyli się do izb i pod dach. Istny jarmark małomiasteczkowy, z całym jego rozgwarem. Na wiosce znać bliskość Warszawy. Bo choć nie mogłem już nigdzie dostać noclegu, łaziłem po chałupach. Zauważyłem czystość izb niezwykłą i porządek. Prawie każdy dom ma porządną stancję, wybieloną, są wszędzie stoły nakryte obrusami, serwantki do talerzy, niezłe wizerunki Świętych na ścianach, łóżka wysoko zasłane, okryte kapami, całe sufity i belki pułapowe ozdobione kokardkami i wstążeczkami z różnokolorowych papierków. Zimno jest porządnie i zaczyna mi się chcieć jeść.
Z trudem wszyłem się do jakiejś chałupy i wyżebrałem gorącego, nawpół z wodą mleka.
Usiadłem w piasku przydrożnym, bo trochę cieplej, i delektuję się mlekiem, a mrok się rozciąga nad zielonemi polami i przygłusza się zwolna wszystko. Czarna ściana lasu, stojącego nad szosą, mętnieje i zdaje się rozpłaszczać. Kontury drzew, wiosek, wzgórz odległych, zdają się rozpierzchać i zlewać w cieniach granatowych. Cisza zapada coraz głębsza, czasami tylko konie rżą i parskają przy wozach, jakiś głos pojedynczy zabrzmi albo ostatnia zwrotka pieśni nabożnej zadźwięczy od stodół, lub skrzeczenie chóralne żab nadpłynie z łąk.
Mgły zwolna osnuwają szarością zimną i posępną przestrzenie.
Przyciszone, senne napoły szepty pacierzy snują się pomiędzy domami, jak błyski coraz bledsze, jak te ognie w chałupach coraz rzadsze, aż się wszystko rozprasza, przycisza, zatapia w nocy i odpocznieniu.
W izbie gospodarzy świeci się jeszcze. Idę tam ogrzać się trochę; na słomie kilkanaście sióstr jedna koło drugiej są tak upakowane, że przewrócić się na drugi bok jest niemożebnością. Śpią już wszystkie.
Niezmiernie gadatliwy ten podwarszawski naród: zasypuje mnie bez końca pytaniami:
— Pan z famieliją?
— Nie, sam.
— To i przez żuny?
— Bez.
— Że to kobita puściła w drogę pana samego?
— Nie mam żony.
— Ale?! — rzuca krótkie powątpiewanie gospodyni.
— Naprawdę.
— Ale pan z Warsiawy?
— Tak.
— Tam to szyćkie panowie tak na pieskiego, jak najdłużej przez żuny.
Chwila milczenia, a potem na wyścigi opowiadają mi różne kłopoty i sprawy.
Wreszcie gospodyni częstuje mnie kawą. Odmawiam, prosząc jeszcze o mleko i chleb razowy. Daje mi i mówi do starego z przekąsem:
— Widzis, stary!... Bo to, panie, mój się tak rozpuścił w ty Warsiawie, że razowego chleba ani w ząb, ino mu muszę pytlowy kupować cięgiem, a na mliko nie spojrzy.
— Takie słodkości, jak mliko i razowiec, to mi już paździerzem w gardle stoją.
I gadają dalej, ale mnie senność taka rozbiera, że idę do stodoły spać.
Znalazłem parę cali wolnego miejsca, okręciłem się cały w grochowiny i sam już nie wiem, kiedy usnąłem...
Śpię w najlepsze, gdy mnie ktoś trzęsie i woła:
— Bracie, trza się powstać.
To siostra obok śpiąca mnie budzi.
Przymykam oczy i opuszczam się w sen ociężale. Boże! jakbym spał jeszcze, ale zimno mnie przenika siarczyste i dzwonki ostremi tonami dźwięczą, a przez szerokie szczeliny stodoły świt rzuca pasy światła. Rumor powstawań i ta świadomość, że iść trzeba, nie pozwalają mi zasnąć. Wstaję, i choć się trzęsę z zimna, idę w łączkę, na drugą stronę drogi i pod wierzbami jasno-zielonemi, w ciemno-modrej sadzawce czynię ablucję. Woda zimna jak lód, pali prawie, ale orzeźwia znakomicie.
Jeszcze ciemno na świecie.
Na wschodzie zorze ledwie się pylą różami złotawemi, a drzewa, trawy, zboża — stoją w jakiejś ciszy sennej, przepojonej rosą i jakby nabrzmiewającej życiem. Jest niezmiernie świeżo i jędrnie. Las prawie jest czarny od zieleni wilgotnej i mroków, tylko wysmuklejsze wierzchołki rysują się, jak koronkowe na perłowem tle poranku. Polami płynie szeroki powiew opalu roztopionego, fala świtu pełna czaru i siły; jakby wilgotny i wonny oddech ziemi budzącej się, a od domostw dolatują mnie pienia kogutów.
Zwolna, w tę cichość porankową, w tę perłowość świtu, wlewają się coraz nowe tony — gwarów, rżeń, turkotów wyjeżdżających wozów, głośno odmawiane pacierze.
Gromadzimy się pod krzyżem. Twarze mają senne i posiniałe od zimna, ubiory wygniecione, ale oczy błyszczą jasno. Wyniosły chłop w kapuzie mniszej, nasuniętej na głowę, o ostrych ascetycznych rysach twarzy, podnosi krzyż, ubrany już wiankiem świeżej zieleni, dzwoni i niskim głosem intonuje:

Kiedy ranne wstają zorze,
Tobie ziemia, tobie morze.

I ten tłum prosty, podchwytuje pieśń sercami i śpiewa ją z uniesieniem, przepotężnie mocnym głosem:

Tobie śpiewa żywioł wszelki...

Płyną głosy szeroką falą ku tym zorzom złocącym już pół horyzontu, rozsypują się kaskadą nad tą ziemią szeroką, brzmią nad chatami, przenikają w łany zbóż, i jakby rozpylone kołyszą się i rozsnuwają w opalowej przestrzeni, dźwięczą w echach leśnych, w kwiatach sadów, i jakby zasilone głosami przyrody wznoszą się hymnem, pełnym mocy, i mówią o dobroci i potędze Pana, i rozpętane ze wszystkiego, co brudne, co nędzne, co przemijające — unoszą serca rzeszy nad światy. O, potężna to pieśń, potężna pięknem, jakiego jeszcze nie odczuwałem nigdy, i dopiero na tle tych cudów wiosny, jakie są dokoła, i przez takich śpiewana, wywiera czar niesłychany.
Słońce wzeszło i rozrumienia wszystko i wyzłaca.
Idziemy prędko, ale chciałoby się gdzie położyć w bróździe, w tych żytach kłoszących się i chciałoby się tylko patrzeć w błękit, słuchać pieśni skowronkowych, szumu drzew i zatapiać się w tej mocnej pieśni, co teraz dzwoni niby hejnał radości. Piersi wdychają wiosnę, a oczy błądzą rozmarzone... Mijamy lasy, aż kipiące od świegotu ptactwa, pola jak okiem sięgnąć, przepysznie uprawne i zielone, wioski, gdzie jabłonie w różowych pąkach całe, a grusze jak śniegiem obsypane kwiatami. Masy bzów dyszą wonią i stoją niby obłoki fioletowe. Jedenaście wiorst przechodzimy bez śladu zmęczenia i bez odpoczynku.

Tarczyn, osada.

Czworobok wypełniony przeważnie murowanemi domami. Czuć tu jeszcze Warszawę. Tablica na rynku powiada, że miasteczko ma 74 domy, a jakiś cicerone miejscowy objaśnia mnie, że prócz wielu instytucyj publicznych Tarczyn posiada 24 szynki, czyli, co trzeci dom — szynk. Dostateczna liczba. Kościół, w jakimś bezstylowym stylu, wznosi na szosę ciężką fasadę. Nad boczną przystawką, tworzącą rodzaj kruchty, stoi kamienny Chrystus. Kościół wewnątrz bardzo skromny. Nad wielkim ołtarzem kolorowe okrągłe okno rzuca chmurę barwnego światła. A zresztą, nic do oglądania. Odpoczynek ma być kilkugodzinny, więc wychodzę poszukać co do zjedzenia.
— Bracie — szepcze mi jakaś siostra, tak zawoalowana, że nawet kawałeczka twarzy nie widzę. — Nie wiesz bracie, czy już wszystkie wozy przyszły? bo ja swojego znaleźć nie mogę.
Pytam się o woźnicę, o konie.
— Brunet wysoki, wóz w parę koni.
Idziemy szukać i znajdujemy, ale pokazuje się, że ów chłop ani brunet, ani wysoki, ani ma parę koni.
Na rynku na długich stołach, obstawionych ławkami, pełno samowarów blaszanych i parujących garnków, poprzekładanych stertami bułek i chlebów.
— Bracia pobożne i siostry! Chodźcie na herbatę: dwa grosze bez cukru, cztery z cukrem. Chodźcie, ludzie pobożne, na barszcz świeży i kapuśniak gorący! — wołają przekupki.
Siadam obok studni do gorącego barszczu na kiełbasie z kartoflami. Pomimo, że go czuć tylko trochę starym kaloszem, smakuje mi ogromnie. Zapłaciłem 16 groszy za to śniadanie. Siostra jakaś obok piła herbatę i, wysupławszy ze szmatki szóstkę, bije nią w stół i targuje się do upadłego.
— Cztery grosze szklanka herbaty! Loboga, i za co to tyla pieniędzy! Troszkę wody, ździebko cukru i cztery grosze. To we Warsiawie płaciliśwa ino po piątaku, ale dobro była, bo i słodziutko i jaże czarno.
— Na odpust siostra idzie, a targuje się niby na jarmarku — mówi sprzedająca.
— Odpust odpustem, a co zdzierstwo, to zdzierstwo. Hańdryczyta kiej Żydy! — woła dobitnie, ale płaci i odchodzi.
Nadchodzi cała gromada sióstr wiejskich, przeważnie młodych i brzydkich, obsiada studnię, rozkłada tobołki, wyciąga chleby, i posilają się jedne, a inne myją się, czeszą, robią rodzaj tualety. Ta siostra woalowa, która siedzi naprzeciw mnie, czerwieni się ze złości i syczy:
— Co za chamstwo obrzydliwe, na środku rynku się rozbierają! — i pluje z obrzydzenia.
— Kiedy siostra taka pani, to czemu idzie z chamstwem? Trza było poczekać na szlachecką kompanję — mówi spokojnie jakaś starsza.
— Że my chłopy, to każdy wi, ale co jest siostra, to ino niektóre wiedzą — dorzuca znowu któraś, ale już zgóry i ostro.
Wynoszę się, bo mi wstyd poprostu za ten woal.
Spotykam te trzy welony tajemnicze; idzie z niemi jakaś starsza kobieta o bardzo szlachetnych i smutnych linjach twarzy i chłopczyk może dziesięcioletni.
Otoczyły ich kobiety i wołają z podziwem:
— To i to dzieciątko ochfiarowało się do Częstochowy, i piechty idzie!
I błogosławią mu głośno:
— Ażebyś dziecko kochane urósł, aby ci Najświętsza Panienka wszystko najlepsze dała, kiedy do Ni idziesz, robaku kochany!
Chcę się przyjrzeć zbliska — choć przez zasłony — tym siostrom, ale mnie zatrzymuje:
— Bracie serdeczny!
Odwracam się i spostrzegam twarz młodą, ale tak czarną i zmizerowaną, tak przegryzioną jakiemś cierpieniem, że zostały tylko rysy i wyraz opuszczenia beznadziejnego w dużych, jasnych oczach.
— Ty, bracie, z nami?.. do Częstochowy? — pyta się, a ja z rozkoszą słucham jej śpiewnego głosu i widzę, że z trudem gryzie czarny i zeschły chleb.
— Tak. Siostra chora? — pytam się, widząc, że się ledwie porusza.
— Toż nic. Matka Boska wyzdrowi, ja się Jej ochfiarowała i idę aż z pod Łomży. Ja cię, bracie serdeczny zatrzymała, cobyś mnie poratował. Mnie na Pradze złe ludzie wzieni 15 rubli. To zły mnie tak podchodzi. Nic, nie zaklęła nawet, pomodliła się i idę — dobre ludzie pomogą, cobym doszła, brata proszę, bo chamstwu wstyd powiedzieć, człowiek do Panienki Najświętszej może się poniewierać i giąć, ale przed chamem nie honor.
Dałem jej, co mogłem, bo byłem przekonany o jej istotnej potrzebie.
Nieźle już odróżniam szlachtę zagonową od chłopów i od tej garstki z Pragi. Chłopi idą zawsze kupą, rozkładając się na największem słońcu i bezładnie, mają rysy grubsze, ale mniej zmęczone. Szlachta skupia się koło wozów, zajmuje ławki przy stolikach, szuka cieniów, wybiera drogi lepsze, ciszej mówi; są dyskretniejsi w różnych funkcjach i mają w twarzach, przeważnie regularnych, jakąś cichość i godność, zamkniętą w sobie.
Noszą głowy wyżej i mają wygórowaną świadomość kastową.
Prascy — poszukują najpierw szynczków.
Poznaję te twarze zmięte, rysy niespokojne, spojrzenia buńczuczne. Krzyczą głośno i starają się wszędzie trzymać prym. Dopiero dzisiaj spostrzegłem te ogromne różnice pomiędzy nimi i te antagonizmy ciche na każdym kroku. Chłopi, a szczególnie łyczkowie miasteczkowi, pokpiwają sobie z braci szlachty.
Ach, ci łyczkowie! wszędzie są, wszystko wiedzą, wszystkim dają rady i wszędzie węszą zarobek. Wszystkie wozy do nich należą. Pochodzą ze Stanisławowa, Radzymina i Nowo-Mińska. Przeważnie jadą dla zarobku. Są tacy, którzy po cztery razy przez lato jadą do Częstochowy i zarabiają na czysto po 30—50 rubli.
Kiedy te słowa notuję, siedząc na jakimś wozie, przychodzi dwóch żydków i najspokojniej ogląda mi buty. Ciekawym, co z tego będzie, aż jeden mówi:
— Wielmożny pan nie dojdzie do Częstochowy. Zelówki koniecznie trza nowe, za godzinkę się zrobi i tylko rubla kosztuje — i zaczyna mi ściągać but.
— Idźże do licha! — mówię mu słodko za jego troskliwość.
— A jaj! takie paskudne słowo. Jak pragnę sumiennie, coby wielmożny pan doszedł do Matki Boskiej, tak pan nie dojdzie; zelówki ma pan jakie! co to jest? to jest papir, co to papir? — bybuła rozmoczona! Czy wielmożny pan myśli, co to taki spacer po Saski ogród?
Ja się tutaj nic nie odzywałem, a on kończy rozgniewany:
— No! nie chce? to będzie szedł przy butach, nie w butach — i odszedł.
Słońce zaczęło tak przygrzewać, że trudno było wytrzymać. Wyszukałem sobie schronisko w jakimś szynku i poszedłem spać.
O drugiej po południu wyszliśmy do Grójca, 12 i pół wiorst. Słońce praży okropnie i taki kurz, że po kilku minutach mam go pełne usta. Zostaję trochę w końcu, aby przejrzeć wozy. Okolica, przez którą przechodzimy, pofalowana wzgórzami, grunta niezłe i wszędzie zieloność wspaniała. Wsie zaledwie się bielą ścianami przez sady i zboża rozrosłe.
Na wozach kilkanaście starych kobiet, którym sił zbrakło, i chorzy, jadący na odpust prosić o zdrowie. Siostry witają mnie słowem bożem i rade gawędzą. Jedna z nich szczególnie pociąga moją uwagę. Jest bardzo stara, zwróciła na mnie niezmiernie pomarszczoną i przejrzystą, jak wosk blichowany, twarz i pyta:
— Brat z nami? — i świdruje mnie cudownie fiołkowemi oczyma.
— Tak. Cóżto, siostra iść nie może? — pytam.
— Dwadzieścia już roków nie chodzę. Pan Jezus chciał, tak cóż robić! A przede śmiercią zechciała zobaczyć Panienkę Najświętszą, poprosić o letkie skonanie i prędkie.
Łzy zaszkliły jej źrenice.
— Dlaczegóż o prędkie?
— Bracie, mnie już czas. Sto i dwa roki przeżyła. Na Gromniczną mi się skończyło. Zachciałeś, bracie, cobym dłużej żyła, kiedy mnie tęschno do swoich.
— Siostra sama, bez dzieci?
— Miałam, bracie, miałam. Ośmioro tego było. Chłopcy, jak wojewodzice, dziewczyny to i starościańskie ładniejsze nie były. Ot, przeszło wszystko, została sama, jak kokosz. Pisklęta moje wziął i człowiek i mór, i Pan Bóg. Dwadzieścia lat sieroteńka ja. Ani mnie wnuków, ani familji żadnej, jak ten palec... Cóż mnie robić na świecie?
I patrzała po zbożach, co się roztaczały obszarem wielkim, co się kłaniały młodemi kłosami, po wiśniach przydrożnych, z których wiatr ostatki kwiecia strząsał na jej srebrne włosy, po błękicie niebios. Wsłuchiwała się w śpiewy braci, idących przed nami, w te jakby przyblakłe tony, co się lały w świat strumieniem coraz przejrzystszym. Nie śmiałem przerwać tej zadumy, bo mi się wydało, że ona widzi przed sobą tych wszystkich swoich, że rozmawia z marami i jakby błogosławi wszystkiemu zamierającem jestestwem.
— Pięknie tu u was, bracie, i naród zbożny i ziemia złota... W Częstochowie nie była jeszcze... Przez pięć roków, choć kaleka, przędła i składała grosz do grosza, cobym tylko mogła jechać do Najświętszej. Ot — i dała mi Panienka święta doczekać i tak się zapomóc, co Jej mogła jeszcze kupić korali. Sto złotych za sznur dała...
I mówiła tak długo, a jam milczał, bo mnie ogarnęło rozmarzenie, bo mnie przejmowała melancholja tragiczna tego życia tak długiego i tak samotnego, i ta jej wiara, i ta jej moc niepożyta, urągająca czasom i ludziom.
— Mnie bardzo tęschno. Ludzie poszanują, pohonorują, ale ja dla nich niema, bo ja ostatnia z tego świata, co już dawno umarł — ostatnia. Umrzeć mnie już pora, bracie.
I znowu zapadła w zadumę sędziwą, a ta jej czcigodna głowa, okryta bujnemi włosami, zwisła na piersiach i fiołkowe oczy zwarła w drzemce.
Odszedłem, aby jej nie zbudzić, i utonąłem w gromadzie.
Upał się jeszcze potęgował, po twarzach i karkach braci pot spływał strumieniami, a oczy zaczęły płonąć gorączką zmęczenia. Szosa podnosiła się precz wgórę, aż do Głuchowa, jakiegoś bardzo ładnego folwarku. Stamtąd szła już trochę wykopem, i zaczynał się spadek. Szedłem ścieżką, biegnącą szczytem wykopu, pod osłoną olbrzymich krzaków ligustu. Wtem krzyk ogromny, krótki, przeleciał jak piorun, i cała ta różnobarwna rzesza, idąca niżej, rozpadła się literalnie na dwie połowy, a środkiem, zgóry, czarny koń, zaprzężony do długiego wozu, leciał naoślep, mały tylko chłopak, wstrzymywał go, jak mógł, ale zwierzę rozszalałe, ze wściekłą siłą zestrachania roztrącało tłum i tratowało. Piorun ani burza nie rozwalą tak drzew, jak strach rozsypał tych ludzi. Zrobił się odmęt, pełen rąk wzniesionych, głów pochylonych, twarzy posiniałych strachem nagłym i ciał padających pod konia, staczających się do rowu, biegnących w pola, i słychać było tylko jeden jęk, podobny do ryku, a nad tą masą, drgającą w skurczach, splątaną — to czarne zwierzę w popłochu biegnące po rozpłaszczonych ciałach. Przejmujący potęgą obraz.
Zatrzymano konia, gdy już wyminął kompanję i roztratował cztery kobiety. Szczęśliwie się skończyło, bo mogło tak samo być czterysta. Zabrano pokaleczone na wóz i odwieziono naprzód do Grójca, do doktora. Płacz się powszechny rozlegał, cień smutku omroczył wszystkie dusze i ścinał je żałością. To też, gdyśmy ruszyli dalej, pieśni nie brzmiały tak radośnie, czuć było w głosach łzy i cierpienie.
Wyprzedziłem wszystkich, bom ujrzał zdaleka grójecki kościół. Jest on bardzo mały. Kiedym wchodził po wzgórzu, na którego szczycie stoi, zobaczyłem te trzy woale, rysujące się na tle starej, drewnianej dzwonnicy; widocznie jeszcze prędzej przyszły. Na cmentarzu i przyległym skwerze pełno było ludności miejscowej, oczekującej na nas.
W kościele chłód mnie owionął dobroczynny i mrok, ale nim miałem czas przyjrzeć się czemu, już nasi nadchodzili. Starszy brat z krzyżem szedł na czele, a za nim zbitym rzędem, krokiem i z siłą ogromną szli ci, którzy się mogli wcisnąć. Szli tak przez kościół w milczeniu i z taką mocą, z takim twardym, bezwiednym wyrazem siły żywiołowej, że się usunąłem trwożnie.
Starszy brat krzyż oparł o ołtarz, i cały ten las ludzi runął z głuchym łomotem na ziemię. Pył się podniósł z podłogi, i jak złota mgła skrył się w pasach słońca i nakrył wszystkich niby obłokiem — a drugi pył, szeptanych pacierzy, wzbijał się pod stropy kościoła.

Grójec.

Bardzo przyzwoite miasto powiatowe. Ma tylko bruki tak śpiczaste, że ledwie iść mogłem. Cukiernię znalazłem, ale nie było w niej herbaty.
— Może być piwo zato... — proponuje mi gospodarz.
Byłbym się zgodził na kwas siarczany, tak mi się pić szalenie chciało.
Zobaczyłem pierwszy raz gazetę od chwili wyjścia z Warszawy, ale dałem jej spokój, bo kosy w drugim pokoju tak się przeraźliwie darły, że musiałem wynieść się prędko.
Po godzinie odpoczynku wyruszamy. Mamy siedem wiorst do noclegu, a na świecie już czerwonawo i odleglejsze krajobrazy oblekają się w siność. Zmęczenie czuję dzisiaj znacznie większe; zaczynają mi się plątać nogi i wrażliwość na niektóre rzeczy mam jakoś zaostrzoną. Głowa mnie boli, bo całą drogę trzeba iść z odkrytą głową, a parasol niezupełnie chroni od słońca i niewszędzie daje się używać.

Bielsk.

Z przyjemnością słucham, że tutaj zostajemy na noc, bo mi już sił zaczyna brakować. Jakaś siostra, miłosierdziem zdjęta, mówi, że ona już ma nocleg dla mnie i dla „delikatniejszych osób“, zamówiony u kościelnego. Zgadzam się z radością, idę do kościoła. Ogromne kasztany, obsypane kwieciem, otaczają go wiankiem i trzymają jakby w ramie zielonej jego korpus wysmukły i ładny. Że nie mam sił tłoczyć się do wnętrza — nawprost drzwi kościelnych, w piasku drogi siadam, aby słuchać nabożeństwa majowego.
Widzę w ołtarzu obraz Wniebowzięcia Marji Panny, a wprost zielonych listków geranji czerwone kwiaty osłaniają ramy obrazu, bukiety bzów i narcyzów mienią się pomiędzy lichtarzami — a z poza tej wonnej osłony wynurza się jasna, pogrążona w zachwycie twarz Bożej Matki: ma taką słodycz w podniesionych oczach, i taką dobrocią tchną jej usta rozchylone, iż patrzenie na tę jasną i czystą postać sprawia mi wielką przyjemność. Organy odzywają się jakąś przyciszoną melodją litanji, a świece złotemi punktami płoną coraz jaśniej, bo mrok opada zwolna i wlewa się w świat rozróżowiony zorzami zachodu. Lud zalega całą wolną przestrzeń, klęczy na drodze, pod płotami, w ogrodzie, nawprost kościoła, pod rozkwitłemi jabłoniami.
Słowiki, w sadach ukryte, zaczynają swoje pieśni nocy i miłości — wylewają całe kaskady skrzących i niewysłowienie miękkich tonów, a organy brzmią cichą, uroczystą psalmodją, i lud śpiewa całą piersią w ciszy nocy nadchodzącej, opromieniony aureolą fioletowych refleksów, które miedziane zorze kładą.
Nic, tylko mieć czucia tyle, aby objąć i wchłonąć to piękno wszystkiego, co się widzi i słyszy! Dusza jakby się podnosiła ze znużenia, i jakby na tych rytmach śpiewów, grania, pieśni słowiczych, woni i barw rozwijała skrzydła, potężniała, rozszerzała się w nieskończoność i piła rozkosz i zapomnienie w tem źródle piękna. Wszystkie twarze jaśnieją, a wszystkie oczy, utkwione w świętem obliczu, w tej mrocznej głębi, pełnej złotego pyłu światła, rozsiewają blaski, a wszystkie serca zgodnie śpiewają. Czuję, jakbym się zlewał i łączył z tym tłumem obok klęczącym i płynął strumieniem jednym z nimi, w tej pieśni, która się teraz na zakończenie rozlega:

Dobranoc ci, Panno święta,
Bez zmazy grzechu poczęta —
Dobranoc!
Dobranoc, wonna lilijo,
Niepokalana Maryjo —
Dobranoc!

Piana tej pieśni, i serdeczność dźwięków, i te odurzające wonie kwiatów, i tyle uczuć tętniących w tłumie — bije w moje serce i przenika je ekstazą. Nowy dreszcz, nowy i potężny. Klęczałbym na tym piasku, pod granatem niebios, przetykanym srebrem gwiazd, wpośród tego tłumu rozśpiewanego. Niech mi tylko nucą coraz ciszej: „Dobranoc, wonna lilijo — Dobranoc!“ — Niech mi tylko kołyszą duszę te brzmienia łagodne, te rytmy jakieś liljowe, te światła, co są dźwiękami, ta harmonja serc zjednoczonych u stóp Niepokalanej, co zda się odrywać od tła i z uśmiechem nieziemskim odpływać w przestrzenie, wiszące nad nami w ciszy.
I klęczałbym tak, bo zdaje mi się, że już zapomniałem o nędzach bytu i — rozpylony, krążę w nieskończonościach błękitnych, jak szata Tej, która odpłynęła przed chwilą, że już nic nie wiem — tylko czuję.
Musiałem się długo trzeźwić na rosie w ogrodzie jakimś, nim przyszedłem do równowagi.
Poszedłem na plebanję zobaczyć się z gazetami. Bardzo poczciwie przyjął mnie proboszcz miejscowy, ksiądz Grabowski, i na miłej pogawędce przy herbacie, zeszło nam coś do dwunastej.
Kiedym wracał, księżyc świecił, ale koło kościoła, pod kasztanami, panował mrok, przesycony plamami światła i szczyty wieżyc połyskiwały srebrem.
Potknąłem się naprzeciw wielkich drzwi o jakieś ciało, rozciągnięte na ziemi, i słyszę cichy płacz.
Księżyc podniósł się wyżej i kładł przez gałęzie srebrne błyski na jej głowę pochyloną.
Cisza była głęboka dokoła. Sen roztaczał nad ziemią kojące ramiona — tylko płacz tej nieszczęśliwej brzmiał ostro, przenikał zimnem, i jakby nabrzmiały głosem skarg, które się podnosiły z ziemi w tę noc miesięczną i cudną, roztapiał się gdzieś nad światem.
Nie spałem tej nocy. Leżałem na słomie w izbie kościelnego, przymykałem oczy, ale napróżno. Orgje świateł, barw, dźwięków, akcenta płaczów, przelewały mi się przez mózg w konturach jak mgły ruchomych i swoją zgiełkliwością pokrywały jakąś ciemną robotę, która się przędła gdzieś pod linją świadomości. Kiedy brzask ubielił szyby i zaczął się wlewać mętnem światłem do izby, wyszedłem, aby orzeźwieć. Czułem się niezmiernie zdenerwowany i chory. Wszystkie stawy miałem jakby zrosłe, że nie mogłem wprost poruszać nogami, ani rękoma.
A kiedy myję się w jakiejś kałuży, słyszę w izbie jakieś podniesione głosy sióstr. Kłócą się z ferworem.
— Siostra bez pacierza się kładziesz i bez pacierza wstajesz, jak zwierzę!
— Co mi tu będzie siostra od zwierząt wymyślać! Niech mi lepiej grzebienia siostra nie rusza i koszyka nie obmacuje.
— Ja zaraz klękam i modlę się, żeby Bóg nie ukarał siostry zato, co teraz powiedziała.
— Siostra modlitwami nie zamydlisz oczu.
— „Nad grzesznikami zatwardziałymi miej litość, Panie“ — szepcze, klękając u progu, a ta druga siostra, woalowa, rzuca się jak wściekła i krzyczy:
— Widzisz ją, Faryzejka! Stara Antyfona! Kratówka!
Zostawiam niewiasty i, zapłaciwszy za dach coś 20 groszy, wychodzę.
Zimno jest szczypiące. Mróz pobielił mostki i płoty, a na zbożach pochylonych i jakby we śnie cichych, siwieje gruba rosa.
Idziemy dosyć długo samemi ogrodami owocowemi. Szarość błękitnawa jest wszędzie. Później, z nad stawów, leżących po obu stronach drogi, zwłóczą się zwolna mgły białawe i, niby postawy mokrego zgrzebnego płótna, w poszarpanych kawałach kołyszą się ciężko. Idę takim kłusem, że po dziesięciu minutach jest mi już zupełnie ciepło. Kompanja tak się rozwlekła, że przynajmniej na przestrzeni trzech wiorst widać precz ludzi i wozy. Idą skuleni i drżący z zimna, a zresztą ten trzeci dzień pielgrzymki daje się już uczuwać.
Godzina czwarta, a mnie się tak zaczyna jeść chcieć, że nie mogę dać sobie rady; zapasów żadnych nie mam, a karczmy, od samego Grójca, nie pamiętam, czy spotkałem. Próbuję paść się widokami, ale już nie patrzę, bo spostrzegam przechodzące obok te trzy zawoalowane postacie. Staram się co zobaczyć — ale napróżno. U najwyższej widzę tylko linje postawy piękne i chód powagi. Idziemy w ciżbie obok siebie, ale bez słowa.
— Bracie, dokąd my teraz idziemy? — zapytuje mnie jakiś niski i rudawy brat.
— Nie wiem, ale może siostry-panie wiedzą? — zapytuję nieśmiało.
Trzy głowy robią trzy przeczące ruchy — i ani słowa. Brat zaś powiada mi, że zapisuje od samej Warszawy wszystkie miejscowości — i podsuwa mi pod oczy szarą książczynę, zapisaną bardzo starannym charakterem pisma.
— Ładnie brat pisze...
Chłop poczerwieniał i z pewną dumą mówi:
— Nikt mnie nie uczył, a oprócz pisania i czytania jestem znający się na stolarce, wóz tyż zrobić zrobię, i dom postawić postawię — a i bydło lekuję. Gazetę „Zorzę“ płacę i czytam, a jenszy kurjer tyż rozbierę. Nasz ksiądz namawiał nieraz, cobym napisał list o tem, co się dzieje we wsi — napisałem, i ksiądz wysłał do gazety.
— I wydrukowali? — pytam zaciekawiony.
— Wydrukowali szyćko, bracie.
I podnosi dumnie rozpromienione oczy i patrzy się na mnie słodko. Namawiam go, aby wszystko, co widzi i doświadcza, zapisywał, a jak wróci do domu — niech spisze i pośle do „Zorzy“.
— A czy jabym, bracie, potrafił? — woła rozpromieniony i ma w twarzy olśnienie nagłe.
Staram się mu objaśnić, w jaki sposób on to potrafi.
— To pan pewnie jest jakim pisarzem z gazety? — mówi głośno.
Tu trzy osłonione profile zwracają się trochę, że czuję ich wzrok na sobie.
Przeczę i wyprowadzam go z błędu, jak mogę. Mówimy o czem innem, ale czuję, iż mój brat jest pomimo to onieśmielony, bo wciąż mi mówi „panie“. Opuszczam go i pozostaję w końcu kompanji. Słońce podniosło się już trochę i sieje złoto na jasną zieleń jęczmieni, wypija rosę ze zbóż, delikatne piórka prostują się zwolna, skowronki po polach śpiewają radośnie — a hen, po ziemi czarno-złotawej od blasków ciągną się pługi i błyszczą ostrzami, migocą, jak srebrne błyskawice. Gromada bydła pasie się na łące, przeciętej strugą sinawej wody, i coraz to porykiwanie jakieś dojdzie, to głos fujarek doleci z pod wierzb, co młodemi pędami strzelają wgórę. Spokój jest tam ogromny, i jakby smętek rozwłóczył się po polach od lasów, zamykających horyzont. My tylko budzimy przestrzenie tą ciżbą swoją i pieniami, ustawicznie brzmiącemi nad głowami. Kurz się znowu podnosił taki, że oddychać nie mogłem, i tak okrył i przesłonił wszystko, że co chwila czułem, iż uderzam lub depczę bose nogi sióstr. Prawie wszystkie idą boso, reszta w pończochach obszytych płótnem na podeszwie, lub w łapciach. Mężczyźni przeważnie w butach i łapciach. Tylko prascy bracia paradują w kamaszach. Idę swobodnie, jakoś nie czując zmęczenia. Obok na wozie jakaś tęga, rozrosła kobieta, siedzi i śpiewa z książki, tuż przed nią śpiewają co innego: nie zważa, tylko jakimś dziwnym dyszkantem pieje, a z pod budy wozu odpowiada jej głos męski o bardzo słabem i łagodnem brzmieniu; kobieta coraz to się odwraca i rzuca pytanie:
— Antoś, dobrze ci?
— Dobrze, mamo! — szepcze ktoś z głębi, i śpiewają dalej.
Zajrzałem pod budę. Młody, może dwudziestoletni chłopak, leżał w pierzynach. Żółta twarz odznaczała się słabo od kolorowych powłoczek, śpiewał i suchemi palcami przesuwał ziarna różańca i patrzał przed siebie po polach.
— Antoś, dobrze ci?
— Dobrze, mamo.
Skończyli godzinki, matka z troskliwością niezmiernie delikatną obciska go pierzyną i patrzy mu pieściwie w oczy.
— Chory, bracie serdeczny, chory — mówi, spostrzegając mnie. — Jedziemy prosić Matki Najświętszej o zmiłowanie; może się zlituje nad sierotami...
— Mamo, co to jest to niebieskie? — pyta chory, wskazując kępę wczesnych chabrów w życie przydrożnem, i czarne oczy połyskują mu pożądaniem.
Zerwałem, ile ich było, i przyniosłem. Spojrzał na mnie nieśmiało i z pieszczotliwością dotykał ich ustami. Zdziwił mnie ten ruch, był za miękki na chłopską duszę. Spostrzegł to, bo się spojrzał, i szepcze cicho, jakby zawstydzony:
— Tak lubię, że jak się dotknę kwiatka, to mi się aż słabo robi.
— Nie mów, Antoś. Jemu, bracie, dochtory zabroniły mówić.
— Dawno syn chory?
A matka na odpowiedź mówi całą historję choroby.
— Dwa lata, bracie, jak ino wrócił z Brazylei, tak się położył i cherla i cherla i nawet mi schnie. Coby to zwierz abo i człowiek stawał moi sierocie na drodze, nie dałabym, jeno jak te ręce słabe mam — zdusiłabym. A tu człowiek musi patrzeć, jak mi zamiera, i nic poradzić na to, nic! Tysiąc złotych kosztują dochtory i leki. Jeśli nas Najświętsza Panienka nie poratuje, to pomrzemy razem — bo nie zostanę sama, choćby nie wiem co, nie zostanę...
— Mamuś, ty na mojem weselu będziesz tańcować jeszcze — szepcze chory i gładzi dużą spracowaną rękę matczyną z jakiemś smutnem pocieszeniem.
— Ja nie dawałam iść do tej Brazylei, u proga się kładłam, jak suka skomlałam, a nie — zachciał i poszedł. Poco jemu, bracie? Onże profesję piękną ma, stolarzem jest, grunt jako i domek po ojcu tyż, i mnie tylko jedyną, i poszedł za morze, jak Żyd albo niecnota jaka, co tutaj już ludziom w oczy spojrzeć nie spojrzy.
— Bracie, jakie ładne — mówi chory, pokazując rozrzucone po polach grusze, osypane kwiatem.
— Napłakała ja się, napłakała. Rok tam był i wrócił. To ja, bracie, z tej uciechy dur miała w głowie, sprosiła sąsiadów, zabiła prosię, co mi trochę ssać nie chciało, ale wartało jeszcze ze trzy ruble, i wyprawiła bal, że to ha! Pamiętasz, Antoś?
— Pamiętam, mamo.
I znowu ten blady uśmiech miłości i anemji wykwitł na jego ustach, ale matka zmienia nagle tok rozmowy i krótko rzecze:
— Nie mówili jeszcze, Antoś, do twojego patrona.
Rozkłada książkę i głośno czyta, a chory słowo w słowo powtarza, z tą szczególną uwagą i skupieniem suchotników.
Już miałem odejść, kiedy z poza mnie wyciąga się długa, rasowa ręka i rzuca choremu na piersi gałąź okwieconą gruszy i bratków błękitnych pęk. To jedna z tych trzech zakwefionych; była tak blisko, że przez muślin woalu spostrzegłem profil cudowny i błękitny błysk źrenic.
Snadź słyszała rozmowę naszą.

Łęczeszyce.

Odpoczynek krótki. Poklasztorny, o włoskiej fasadzie kościół stoi niedaleko szosy, prawie w zbożach. Skromny we wnętrzu, ot kościół oraczy, którzy z tych pól szumiących schodzili, klękali w zbożach, na drodze, i modlili się, mając krzyż przed sobą i te blade postacie świętych, malowane na ścianach, ale tak blade i uduchowione w wyrazach i w tonie, że zdają się być tylko widmami, które w południe unoszą się nad polami. Są to tylko pojęcia kształtów i ciał.
Gmach poklasztorny w ruinie. Otwory okienne, niby orbity oczu puste i porozrywane, wieją smutkiem i ciszą. Po korytarzach kury krzekoczą i banda piskląt tarza się z piskiem w piasku. Pod kościołem kilka wielkich drzew obumiera, dysząc resztkami życia. Po mszy, kiedy ksiądz od ołtarza zaczął przemowę do nas, syk przeciągły zatrząsł kościołem.
— Opętane! — przebiegło po tłumie, i zrobił się wokoło nieszczęśliwych istny wir, kłąb ciał, targających się na wszystkie strony.
Przeprowadzono je obok mnie.
Ksiądz mówił dalej, ale ja wyszedłem. Przy szosie, w piasku, wiły się dwa ciała w kurczach. Podrzucały się jak w epilepsji, kręciły wkółko, jak zwierz, gdy go paroksyzm wścieklizny napada, rwały na sobie ubranie, gryzły ziemię i kamienie — to przystawały na chwilę i z rykiem przeciągłym, okropnym, przewracały się nawznak, całe w drgawkach i w pianie. Chwilę dyszały, błyskając przekrwionemi oczyma, wtem jedna rzuciła się do stojącego najbliżej brata, zdarła mu różaniec, wyrwała książkę i zaczęła szarpać i deptać nogami i wyć.
— Ot tobie świętośc! ot tobie Bóg! ot tobie Marja... Ha! ha! ha! — śmiała się jakimś wstrząsającym charkotem. — Głupie! Djabeł jest Bóg! Ja jestem Bóg! Ja jestem djabeł! — i zaczęła się znowu tarzać i skomleć krótko, czołgać na brzuchu i wyrzucać piasek nogami.
Jakaś zgroza przejęła wszystkich.
Stał ten tłum w milczeniu bezradnem, niby przygnieciony ciężarem niezmiernym. W twarzach był smutek, strach i zgnębienie. Przyginali karki, jakby spodziewając się bezwiednie, że może runąć na nich to jasne sklepienie niebios.
A opętane stanęły bez ruchu.
Zaczęły krwawemi oczyma spoglądać w twarze, oddychały ciężko i jakby się budziły, bo po twarzach przelatywały im jakieś błyski budzącej się świadomości i stały tak chwilę w słońcu, całe we krwi i kurzu, z twarzami poszarpanemi, w strzępach szmat i z tem spojrzeniem, które wyrażało ból bezbrzeżny i rozpacz, i krzyk o ratunek — aż się tłum zwolna cofał przed siłą tego wzroku strasznego i skłębiał trwożnie.
Chłop jakiś wysoki, o bardzo szlachetnem i mocnem spojrzeniu, wyszedł z koła i przystąpił do opętanych, wziął je silną ręką za ramiona i przygiął do ziemi.
— Módlta się, bracia i siostry, za te nawidzone, módlta się!..
Naród poklękał.
Zaszemrały pacierze i głos modlitw, westchnienia, jęki, płacz — zaczęły się zrywać i otaczały te dwie dusze jakby kołem harmonji i współczucia, mistyczną sferą hymnu i błagań. A on je trzymał zgięte i z powagą mówił:
— Mówta, siostry, za mną!
Zaczęły się rzucać, przycisnął je silniej.
— Jesteśmy dziećmi Marji, wierzymy w Boga i prosimy o zmiłowanie. Wyrzekamy się djabła i myśli nieczystych.
— Jesteśmy dziećmi Marji i t. d., — powtarzały cicho i wolno z akcentami żalu, targającego serca, aż te płacze ludu nabrzmiewały łkaniami i szlochem.
— I Ty się, Panie, coś jest i na niebie, i na ziemi, i w gwieździe kużdej, i w kamuszczku, i w trawce najmniejszej, i wszędzie, zlituj się nad nami grzesznemi! — powtarzały coraz ciszej i coraz mętniej, bo łzy zaczęły im spływać po twarzach, i ciała zaczęły się trząść, i ręce zaczęły wyciągać ku słońcu, i już świadomością chwilową, głębią serc, krwią — żebrać o zmiłowanie, o ratunek. I jakby się zwarły te wszystkie serca w prośbie i w błaganiu, bo ze wszystkich oczu płynęły strumienie łez, i jęk się rozlegał jeden, i modlitwy wybuchały coraz gorętsze, i coraz silniejszym akcentem brzmiały w tej ciszy słonecznej.
Nie było nic słychać, tylko ten chór głosów rozpłakanych i żebrzących zmiłowania.
Raptem zaczęła krzyczeć jedna opętana i zerwała się z ziemi, z ogromną siłą odepchnęła chłopa, aż upadł na płot. Ryczały znowu i miotały bluźnierstwa. Paroksyzm powrócił, ale trwał krócej. Wyczerpały się z sił prędko i upadły nieprzytomne. Zanieśli je bracia na wozy, których kilka szło w końcu, najętych kosztem całej kompanji.
Powiedziano mi, że te kobiety pochodzą z Lubelskiego, ale nie umiano bliżej objaśnić niż, że dopiero na widok nabożeństwa albo księdza „djabeł w nie wstępuje“. Zaczynają mi opowiadać dziesiątki wypadków podobnych. Nie słucham już, bo mnie w gardle dusi jeszcze płacz ludzi i te ich proste i szczere prośby.
Pozwalam się wymijać ludziom i wozom, na których wciąż widzę to ślepych, to chromych, to sparaliżowanych, to dotkniętych niemocą, na którą już u ludzi niema lekarstwa. Przesuwa się ta karawana ciał i dusz okaleczałych, tak okropny teatr życia — jak sen pełen widziadeł dręczących.
Widzę i czuję przez te grube powłoki, przez wychudzone maski twarzy, mam prawie zupełną świadomość stanu ich dusz i ich cierpień. Widzę, że nie na spacer idą, wiem poco idą. I moje „ja“ sceptyczne, ironizujące, bo wyhodowane w ciasnej komórce życia miejskiego, cofa się z trwogą i podziwem, stoi zdumione i niepewne wobec tylu cierpień, tylu trosk, tylu boleści... Widzę i czuję, że tu, w tym tłumie, niema prawie serca, duszy, głowy, któraby nie niosła brzemienia niedoli, coby nie szła z ufnością i nie wierzyła, że skoro położy łzy swoje przed Panienką Najświętszą, skoro Jej wypowie ból swój, skoro otworzy serce zbolałe i poprosi o ratunek i zmiłowanie — to wszystko to otrzyma. I coby robiły te wszystkie dusze, bóle, skargi, cierpienia, nędze wszelakie, gdyby je teraz, natychmiast ogarnął mrok zwątpienia, i nie wiedziały, dokąd iść, i nie wiedziały, w co wierzyć i komu się oddać w opiekę z tą bezgraniczną ufnością?
Ciemno mi się robiło i straszno w duszy na to przypuszczenie i poczułem, że my jesteśmy, jak te trzciny stawów, zeschłe wśród lata i trzepoczące kiściami źółtemi nocom, słońcu, wiośnie: — „Umarło wszystko, umarło!“ — a to tylko one pomarły, bo wszystko obok drga życiem, kwitnie, śpiewa — cierpi, lecz żyje. Zaciężyły mi te łzy!
Dopędziłem braci i szedłem razem w tym upale niemiłosiernym. Szosa przechodziła obok lasu sosnowego; żywica rozprażona ciepłem pachniała, aż piersi rozsadzało, i młode listki brzóz wydzielały takie wonie, że cała kompanja szła wolniej i ociężalej. Upał, cisza lasu, śpiewy, które się rozlegały po lesie echami, noc niespana i tyle wrażeń różnorodnych — obciążały mię sennością i jakiemś rozmarzeniem halucynacyjnem. Kurz zakrywał wszystko i kłębami bił nad las, że chwilami wydawało się, że te głosy powstają z ziemi, że to nie ludzkie są te śpiewy, które popłynęły rozdrożami leśnemi, poruszały korony drzew, młode paprocie i wsączały się w ziejące mrocznym chłodem głębie.
Zaledwie doszedłem na miejsce odpoczynku.

Mogielnica.

Mogielnica — to takie sobie miasteczko, jak tysiące innych.
Przez senność nieprzepartą przypominam sobie dużo domów, stojących szczytami do ulic, podsienia, wsparte na klocach rzezanych w kolumny. Kościół stoi za miastem na cmentarzu, tam poszli wszyscy, a ja, że już nie miałem sił, układłem się w cieniu lipy, obok stosu cegieł, przygotowanych do budowy nowego kościoła, i usnąłem snem kamiennym.
Spałem coś trzy godziny. Obudziły mnie śpiewy odchodzących braci. Zjadłem coś naprędce w jakimś szynku i znowu w drogę.
Mamy przed sobą 13 wiorst drogi do Nowego Miasta nad Pilicą.
Okolica coraz falistsza i grunta mizerniejsze. Wsie biedne, domy niskie i brudne, rażą brzydotą i opuszczeniem, roślinność znacznie uboższa. Zamiast topoli przy szosie, nędzne i rzadko posadzone wierzby. Lud jakiś chmurny, szczupły i szaro odziany, robi niezbyt przyjemne wrażenie. Znać na twarzach biedę. Nawet zieleń jest jakaś płowa, bo przez rzadkie żyta i owsy prześwitują piaski.
Pszenicy ani źdźbła w polach.
O parę wiorst za Mogielnicą przechodzimy obok pastwiska, przepełnionego bydłem i stadami gęsi, bo jest nawet strumień pokrytej rdzą wody, o trzęsawiskach objaśniają kępy sitowi i kaczeńce żółte. Banda dzieci pasących rzuca się do nas i klęka nad drogą ze złożonemi rękoma. Wyciągają się ręce sióstr z pieszczotą, ze skibką chleba, z kawałkiem cukru, a te wciąż klęczą; kiedy przechodzę obok ostatniej, której się najmniej dostało, ta łapie mnie za rękaw i żebrze cieniutkim głosikiem:
— Dajta mi, pobożny bracie, co!
Daję jej parę groszy i myślę, że wcześnie te dzieci są trenowane, bo to ma co najwyżej lat pięć — i przy oczkach niebieskich i twarzy ładnej i czystej wyraz niezmiernie sprytny.
Upał coraz większy, ale że droga dobra i sen mi dobrze zrobił, więc idę jako tako. Mniej rozmów słyszę i biadań, milczą lub śpiewają, upał nie usposabia do pogawędki.
Widzę te trzy woale, że idą z trudnością i prawie na samym końcu.
Wszyscy dzisiaj wyglądają popielato, bo twarze nie opalają się już od słońca — tylko sinieją i przybierają barwę szosy.
Kilka parasoli chwieje się nad głowami, ja swój ofiarowywam tym trzem woalom — i znowu ten łagodny ruch głów i milczenie.
— Nie warszawianki! — myślę sobie.
Bez parasolek umyślnie idą. Odchodzę, ale mnie zaciekawia ta ich tajemniczość i pognębia ten profil najwyższej, spostrzeżony wtedy przez mgłę zasłony. Wydaje mi się teraz, niby Izyda, w tych zwojach muślinu.
Droga precz jest kręta i na różnym poziomie. Pod Nowem-Miastem jest tak spadzista, że polecono wozom zatrzymać się i jechać później, aby się ochronić od możliwego wypadku.
Nawet jadący na wozach, o ile są w stanie to zrobić, muszą schodzić.
Wciągnęliśmy się na drugi szczyt płaskowzgórza, i widać już Nowe-Miasto i szeroko błyszczącą wstęgę Pilicy na lewo, a dalej, jak okiem sięgnąć, lasy i lasy. Aż mi się chłodniej zrobiło na myśl, że pójdziemy lasami, bo piekliśmy się poprostu w słońcu. Co kto mógł tylko, to zwłóczył z siebie i składał na wozach, aby iść było lżej. Nawet kilku z praskich braci ściągało dyskretnie w rowie kamasze z nóg.

Nowe-Miasto.

Kościół i klasztor Ojców kapucynów taki sam zupełnie w stylu i wewnętrznem urządzeniu, jak na Miodowej w Warszawie.
Na dużym rynku przed kościołem już masę stolików zastaliśmy i kipiące samowary. Kilka drobnych kompanij także odpoczywało.
Po obejrzeniu kościoła, niezmiernie czysto utrzymywanego i pełnego kwiatów na ołtarzach — idę na herbatę. Przy sąsiednim stoliku lokują się woale; dwa się rozsłoniły nieco, ale akurat nie z mojej strony. Ofiaruję im swoje usługi, bo po przeciągłym akcencie poznaję, że to nie warszawianki. Podziękowanie — ale nie korzystają z mojej ofiary, tylko za grzeczność płacą mi cytryną do herbaty. Jużci, że przyjmuję z wdzięcznością, staram się zawiązać rozmowę — nie idzie.
Trzydniowy pieszy spacer zrobił swoje, że nie wiem o czem mówić.
Poszedłem zwiedzić klasztor. W korytarzu pociągam za drewnianą, w formie krzyża, rączkę od dzwonka. Otwiera mi jakiś kulawy chłopak. Pytam się o Ojca Prokopa. Prowadzi mnie na pierwsze piętro. Czystość wszędzie panuje zdumiewająca.
Trochę niepewny, staję przed niskiemi drzwiami, nad któremi wypisano: „J. S. V. Procopus“. Każę się pytać, czy wejść można i — otrzymawszy twierdzącą odpowiedź — wchodzę.
Cela jest kwadratowa o bielonych wapnem ścianach i prostej, sosnowej podłodze.
Widzę przedewszystkiem ubóstwo i brak najpotrzebniejszych sprzętów. Prosty tapczan, nakryty grubą szerścianą derą, służy za łóżko i stoi pod ścianą, nad nim krzyż czarny wisi i już nic więcej nie widzę, bo mi wzrok więzi starzec, siedzący w niskim, drewnianym fotelu, pomiędzy dwoma oknami. Przenikać mnie się zdają duże, szarawe źrenice, o niezmiernie głębokiem spojrzeniu, a ta długa, ascetyczna głowa, pobielona nieco siwizną, pomarszczone czoło i twarz surowa, jakby zastygła w zmarszczkach długich i ostrych, onieśmiela mnie nieco. Pierwsi cenobici chrześcijaństwa musieli mieć ten sam wyraz ascetyzmu spokojnego i mądrości.
Przedstawiam się w kilku słowach. Następuje kilka chwil milczenia, w których czuję na sobie ten poważny i badawczy wzrok starca, a oprócz tego spostrzegam dwie wielkie księgi, oprawne w pergamin, leżące na stołku trzcinowym, i kilka kartek jakiegoś rękopisu, o bardzo ostrym i bujnym charakterze pisma, a potem słyszę przyciszony, ale melodyjny głos, zapraszający mnie, bym usiadł.
Przysunąłem krzesełko i usiadłem nawprost.
Rozmowa, którą niżej przytaczam, nie jest literalnem powtórzeniem, lecz streszczeniem; nie jest dosłowną co do formy, ale dosłowną w treści.
— Cóż tam w świecie słychać, cóż w literaturze? Bo my tutaj echami się tylko karmimy... — pyta, a ja widzę, że ma bardzo miły i dobry uśmiech.
Opowiadam mu, i mówimy o różnych kierunkach, panujących w literaturze i nauce i o tej reakcji na korzyść katolicyzmu i wiary, jaką czuć wszędzie.
— Musiało koniecznie przyjść do tego. Tem lepiej dla tych, którzy prędzej przejrzą. Co to są za legendy o Matce Boskiej, które napisał p. Gawalewicz?
Opowiadam treść niektórych, słucha uważnie i rzecze:
— Tak, to jest najczystsza, jaką znam, poezja uczucia. W tem się najlepiej wypowiada dusza ludu naszego. Bardzo rzeźwiący znużonych strumień...
I patrzy się przed siebie głęboko, a potem powraca do celu mojej pielgrzymki, o której mu zaraz z początku nadmieniłem.
— Myśl bardzo dobra, tylko nie powinno się zrażać i sądzić tej masy z jej niektórych wybryków, nieuniknionych w takiej licznej podróży, z jej szorstkości, z grubych słów, i z prostoty obyczajów, ani z jednostek złych, jakie się wszędzie znaleźć muszą. Trzeba zajrzeć głębiej, w serca. Jakież dotychczas wrażenie pan wyniósł?
— Bardzo głębokie. Uwierzyłem przedewszystkiem w ich głęboką wiarę.
— Jest tam wiara głęboka i serce niezepsute jeszcze zarazą. Są to najmędrsi z mądrych — wierzą. Nie pytają, nie wątpią, nie dociekają — tylko wierzą. W tem jest ich siła i szczęśliwość.
Zazdrościłem im dzisiaj tej zdolności wierzenia i tej mocy, jaką czerpią z wiary.
— Nietylko zazdrościć, ale płakaćby należało po takiej stracie — rzekł twardo.
Nie odpowiedziałem nic, bo mnie przesączać zaczęła gorycz jakaś.
— Naprawdę, to wy w nic nie wierzycie, ani w Boga, ani w ludzi, ani w ducha, ani w materję. Oślepili się sami, i krzyczą, że nic niema, bo oni nie widzą. O głupstwo smutne! Obłęd zuchwały kretów!
— Ojcze, — powiadam — czy ojciec myśli, że to bez śladu przychodzi? że jest rozkoszą nie widzieć i nie mieć nawet myślą się gdzie zaczepić.
— Wiem, i tem więcej mi żal cierpień, poniesionych napróżno.
Przechylił nieco głowę i gładził nerwowo długą, srebrzącą się brodę, potem zażył tabaki z czarnej tabakierki z prześliczną emalją Wniebowzięcia Matki Boskiej na wierzchu i mówił długo, a kończył następującem:
— Źródło nieszczęść jest w nas, w rozumie naszym, a źródło spokoju i szczęścia — tam! — i wskazał chudą ręką Chrystusa, rozpiętego nad łóżkiem.
— Idźcie pić do źródła prawdy i dobra, a odzyskacie samych siebie, znajdziecie to, czego nigdzie nie znajdziecie. „Pójdźcie do mnie wszyscy, którzy pracujecie i obciążeni jesteście, a ja was ochłodzę“ — mówi Pismo Święte. Pocóż więc szarpanie się, walki, gubienie dusz swoich i cudzych, kiedy szczęście przed nami, cel widoczny, a życie tak krótkie?
Milczeliśmy długo, ja przeżuwałem te słowa, tchnące powagą wiary głębokiej, a Ojciec Prokop patrzał znowu w ten wizerunek Chrystusa na ścianie i poruszał nieznacznie ustami, jakby w modlitwie, a wkońcu zapytał:
— Gdzie pan będzie drukował te wrażenia?
— W „Tygodniku Illustrowanym“.
— Niech wam Bóg błogosławi i dopomaga w dobrem — życzę wam z całego serca, a panu życzę sił i wytrwania. Pijcie z tego źródła, tam jest pokrzepienie i tam szczęśliwość!
Podniosłem się do odejścia.
— Nie zatrzymuję, bo czas na moje pacierze; do chóru nie chodzę, bo moje nogi już nanic.
Pocałowałem go w rękę na pożegnanie, bo mnie ujął tą swoją jasną, czcigodną starością, a on pocałował mnie w głowę i, zrobiwszy znak krzyża świętego nade mną, szeptał coś niedosłyszalnie.
Wyszedłem i stanąłem zaraz w korytarzu, aby zreasumować wrażenie, ale ta twarz pogodna przez poznanie tkwiła mi w mózgu, i ciągle słyszałem ten głos głęboki, mówiący mi:
— Pijcie z tego źródła, tam pokrzepienie i tam szczęśliwość!..
Szedłem wolno korytarzami, a ze ścian patrzały na mnie wypełzłe twarze Ojców; widziałem brody siwe, oczy przygasłe, rysy surowe, ciała ascetyczne, dusze pełne zaparcia się i poddania; widziałem w bronzowych ramach sceny malowane naiwnie, a pełne porywającego uczucia, gdzie zrazu wychylają się dusze proste i zmęczone, tragiczność walk z samym sobą, ofiary z życia, zgiełkliwe sceny mordów, gdzie zabijani mieli uśmiech niewysłowionej szczęśliwości, gdzie byli asceci-filozofowie, dusze szczytne w abnegacji, serca płonące tylko jednem uczuciem, uniesienia ekstatyczne, uśmiechy boskie surowością i dobrocią, wyrazy cierpień bez nazwy. Papieże, kardynałowie, biskupi, prości mnisi, dobrodzieje zakonu w stalowych zbrojach, istnienia złamane i w ciszy cel szukające zapomnienia. Hekatomba ofiar i poświęceń. Cały korowód dusz, cienie ciał, dawno rozpylonych we wszechświecie — wszystko to zdawało się poruszać, zstępować z tych płócien, snuć się w świetle korytarzy i cicho śpiewać hymny, przesuwać się obok mnie i szeptać, wskazując krzyż rozpięty wprost okna:
...Tam pokrzepienie i tam szczęśliwość!..
Kiedym schodził, usłyszałem z chóru zakonnego łagodnie brzmiące tony hymnu, śpiewanego przez Ojców. Poszedłem do ogrodu i wchłaniałem nietylko piękno przyrody wiosennej, ale i ten spokój, jaki tam panował, tę ciszę, aż jakąś słodką życia odosobnionego i poświęconego jednej idei, ciszę serc, które wierzyły i w odosobnieniu od świata znalazły królestwo zapomnienia.
Siedziałem długo pod jabłoniami, co różowe płatki kładły u stóp i wsłuchiwałem się w te delikatne, konające szmery śpiewów i odnajdywałem w sobie jakieś pragnienie bardzo dawne i bardzo silne — samotności i odpocznienia. Pomyślałem wtedy, że taki klasztor byłby ukojeniem i szczęśliwością dla wielu dusz chorych i znużonych, byłby przystanią cichą dla wykolejonych i połamanych kołem losu.
W zakrystji spostrzegłem dwie opętane; przyszły do spowiedzi, były przytomne i klęczały zatopione w modlitwie. Ujrzałem tylko sine, opuchłe twarze i wyraz okropnego zgnębienia w zalanych łzami oczach.
Nie widziałem już ich potem więcej.
Nowe-Miasto jest przedewszystkiem niechlujnem i obszarpanem miasteczkiem. Zakład leczniczy wcale mnie nie olśnił. Młody park rzadki, a drzewa sadzone na zboczu wzgórza — mizerne, o wyglądzie, jakgdyby im właśnie było potrzeba hydropatji. Budowle ciężkie i bez śladu jakiego bądź piękna w linjach. Długa werenda, przeznaczona na koncerty albo widowiska, a służąca zwykle do spacerów w dni słotne — razi brzydotą i łataniną, a niżej, za domem dyrektora zakładu, błotniste łąki nie dyszą wcale aromatami. Czuję, że nie wytrzymałbym tutaj tygodnia, bo zjadłaby mnie nuda i brzydota otoczenia. Może i dlatego tak mi się nie podobało to dzieło rąk ludzkich, że miałem oczy i mózg olśnione przepychem królewskim pól i lasów.
Zastałem już braci, szykujących się do odejścia. Odszukałem woale i poszliśmy razem, niezmiernie spadzistą i krętą drogą, biegnącą wykopem do Pilicy.
Park z prawej strony wznosi się po wzgórzu i biegnie nad Pilicą. Była już 7-ma po południu. Upał się skończył i chłód szedł od tej masy drzew i od wód. Przeszliśmy Pilicę, płynącą szeroko i pełną mielizn i tratew na prądzie.
Z mostów bardzo ładne widoki na park, kościół parafjalny, stojący na szczycie i zakład leczniczy; drugi brzeg płaski, zarosły lasami, nuży jednostajnością.
Zaraz za rzeką skręciliśmy na prawo, na boczną drogę, ciągnącą się przez chude, zaniesione miejscami piaskiem pastwiska, a potem już tylko szli okropnie piaszczystą drogą, przecinającą sosnowe zagajniki i resztki wysokopiennych lasów. Część cięższych wozów poszła szosą; mamy je spotkać dopiero pojutrze w Wielko-Woli.
Znać na wszystkich porządne zmęczenie; sześć mil zrobionych dzisiaj daje się i mnie odczuwać.
Woale mówią monosylabami i idą jakąś twardszą ścieżyną leśną, a ja drogą, bo mniej czuję twardość korzeni i, żeby zabić czas, staram się odgadnąć twarze z profilów, słabo rysujących się przez zasłony, chcąc je dla siebie streścić i zamknąć w jakiejś definicji.
Pierwsza, najwyższa wzrostem, ma chód powolny i nieco pochylony, zmęczenie pewne w linjach postaci, i wyraz ust pełen cichego smętku, i te oczy ogromne, których spojrzenie pamiętałem, zatopione w rozmarzeniu, uśmiech niezmiernie dobry, a zagadkowy smutkiem, głos przeczysty o jakichś łzawych akcentach i powagę wyniosłości naturalnej duszy, która się tutaj źle czuje.
Tak, ta to uosobienie Melancholji.
Druga to „Sprzeczność“; widzę to w każdym ruchu, słowie i linji postawy. „Sprzeczność“ bardzo miła i czynna, ale wiecznie stojąca w miejscu jednem, przez ciągłe zwroty i kasowniki wewnętrzne.
Ta trzecia to stanowczo „Zaduma“. Idzie prawie automatycznie i ma linję ciała tak prawidłowo falującą w ruchu spokojnym, jak grecka kanefora. Głowę trzyma prosto; przysiągłbym, że jej szeroko otwarte oczy nie widzą nic nazewnątrz; jest zapatrzona w siebie.
Milczeliśmy i cisza była coraz większa naokoło.
Szmery, jakby nocy rozsypującej zwolna cienie i szarość, drżały w powietrzu razem z echami śpiewów kompanji, idącej już daleko przed nami. Dziwno, że tak późno, ale kukułka zaczęła kukać w gąszczach i gdzieś, z nad Pilicy, dolatywało gwizdanie kosów.
Te trzy jasne postacie zaczął przysłaniać mrok i jakby rozwiewać ich kontury; zaczęły przybierać jakieś widmowe kształty i mętnieć, i jakby się zlewać z głębią leśną, majaczącą tylko mgłami zarysów i pełną takich stopionych w mroku linij.

Nie mówiliśmy nic, bo tak dobrze śnić marzenia niezupełne w ciszy nocnej, płynące szlakami zórz, które się złociły jeszcze nad lasami, obwijać się myślą o drzewa, kłaść na gałęziach, szemrzących cichą pieśń nocy, kołysać się w mgłach przejrzystych i mieć duszę nabrzmiałą melancholją tej ciszy i pełną olśnień i widzeń snu czarodziejskiego.
Różanna.

Już bracia nasi rozłożyli się na dobre, gdyśmy doszli.
Woale miały już nocleg naszykowany przez matkę, a ja powlokłem się go szukać.
Wieś niewielka, nie pomieściła wszystkich w stodołach i chałupach, więc wielu ludzi układło się do snu po ogrodach i podwórzach.
Po męczących poszukiwaniach, dostałem kąt w izbie pełnej sióstr. Humor panował, bo gęsto rozlegały się śmiechy i żarty rubaszne. Czasami tylko zadźwięczały od stodoły której śpiewy pobożne, a zresztą gwar i zgiełkliwość pierwotnego obozowiska.
Siedzę sobie na progu i rozmyślam, zły trochę, bo mi się jeść chciało mocno, a mleka ani chleba kupić już nie było można, ba! wody już zabrakło w studniach, a tu jedna z sióstr podaje mi kromkę chleba i mówi:
— Weźmij, bracie, i jedz! — a jakaś druga przynosi ser, trzecia masło, tak, że wkrótce miałem i miód, i wędliny jakiś skrawek, i placka kawał, przekładanego cynamonem.
Nim oprzytomniałem z tej niespodzianki, siedziałem już na środku izby, w pośrodku jakich czterdziestu sióstr. Zacząłem im dziękować i wyjść chciałem, bo mnie to głęboko rozrzewniło. Nie wypuściły mnie.
— Jedz, bracie, ty się nie honoruj. My wszystkie jedne i swoje. Widzimy, coś ty, choć pan, pobożnie idziesz i przykładnie — nuż mi krajać chleby i podtykać.
Pożywiłem się dobrze i przegryzłem tym cynamonowym plackiem z miodem. Znalazło się i mleko w jakiejś manierce. Potem wyszedłem za gospodarzem domu i mówię mu pocichu, że płacę za nocleg wszystkich. Usłyszała któraś i zaczyna gadać:
— Zachciałeś, bracie, ukrzywdzić dobre dusze, zapłacić za dobre serce groszakiem — to nie jest poczciwie i nie po szlachecku!
Tłumaczę się, jak mogę, nie chcą słuchać, i każda zaraz płaci swoje cztery grosze.
— Ty nam, bracie, zato przeczytaj co z książki — mówi jedna i daje mi jakąś starą ewangelijkę, oprawną w skórę i poowiązywaną sznurkami różańca.
Zacząłem czytać „Dzieje Apostolskie“.
Czytywałem rozmaite rzeczy i w różnych miejscach. Czytywałem obce i swoje utwory, prywatnie i publicznie, ale naprawdę nie miałem nigdy większej tremy, lecz i uważniejszych słuchaczów. Zrobił się w izbie i przed chałupą tłok, bo na głos czytania naszła siła narodu i słuchała ze skupieniem. Co raz tom musiał odpowiadać, tłumaczyć i uprzystępniać niektóre ustępy.
Czytałem z godzinę.
Zrobili mi jakieś honorowe posłanie na skrzynce, gdzie mi było bardzo dobrze, poszliśmy spać i tak spali trzecią noc pielgrzymki.
Kiedyśmy rankiem zwlekali się, to mi jedna z sióstr mówi:
— Tobie, bracie, być księdzem, adukację masz, czytasz pięknie, i wyłożył ty to Słowo Boże tak, co każdemu ze słodkością do serca weszło. Na pociechę ty, bracie, byłbyś Bogu i ludziom.
Nie odrzekłem nic, jenom się mył w cebratce, i przyszła mi na myśl Warszawa, i włóczęgi nocne z przyjaciółmi, i nasze rozmowy, i rozbijanie zmurszałych form i instytucyj — i chciało mi się krzyknąć tam, do nich:
— Słuchajcie! słuchajcie!
Zeszliśmy się pod krzyżem za wsią i czekamy.
Pytam się o przyczynę. Mówią mi, że wczoraj starszy brat zauważył w kilku miejscach swawolę, więc chce ją skarcić, jakoż po chwili sam staje pod krzyżem.
Tłum zbity w kupę stoi w milczeniu; świt się robi zupełny na świecie i z tej omglonej, błękitnej szarzyzny wyłania się jakieś mleczne światło i przesącza się zwolna i rozbiela przestrzenie.
Wozy wyjeżdżają naprzód; na jednym spostrzegam te trzy woale.
Pierwsze skowronki zaczęły dzwonić w powietrzu, a bocian, stojący w gnieździe na topoli, przekręcał szyję i klekotał długo. Bydło porykiwało w oborach na ruń, wieś powstawała.
Starszy brat doczekał się, aż wszyscy się zgromadzili, i zaczął mówić.
Przytaczam tylko niektóre ustępy zapamiętane.
— „Gdzie wy idzieta, bracia i siostry? Czy idzieta na jarmarek? — to czemu krzyż jest z wamy! Czy do karczmów na zabawę, albo na wesiele? to czemu pobożne pieśni śpiewata, imienia Boskiego używata? Bo wy nie idzieta na odpust, ludzie, nie! Na noclegach ino śmiechy, swawola, obraza Boska! Na rozpustę idzieta, ludzie, a nie do Matki Najświętszej. I nie boita się kary Boskiej, siostry i bracia? I ma nie być chorób i upadku w bydle i ludziach, mają się wsie nie palić, grady nie bić, pierony nie zabijać, urodzaje być — kiej wy swoją niepoczciwością same chceta tego! I bez waszą niecnotę i niepomiarkowanie, przebierze się cierpliwość Boska i zeszle głód, i zeszle choroby, i zeszle ognie, coby zło wypaliły, a wtedy, bracia kochane i siostry, płakać będzieta i biadać, i skamłać o ratunek. Grześniki jesteśta bez folgi i upamiętania i takie chceta dojść do Ty Najświętszej Matuchny! O ludzie, ludzie, upamintajta się!“
Wołał ogromnym patetycznym głosem, a płacze zwolna podnosiły się coraz gęstsze i coraz gęściej klękali ludzie i bili się w piersi i kajali przed Panem.
Słońce czerwoną kulą toczyło się, obrzucając skośnie te twarze czarne, zmęczone znużeniem i rozpalone zdenerwowaniem, a brat mówił długo i tak zakończył:
— „I nie będzieta jako te zwierzoki, co ryją szyćko, czy to bańdzie kierz ziółek pachnących, czy oset ino. Upamintajta się, bracia kochane i siostry, bo idzieta do Matki kochany, i zajdzieta brudne, i zajdzieta sflażone, niepodobne ludziom, jeno bydłu. I co powi ta Najświętsza Panienka, żeśta nie jej dzieci, jeno wyrodki, pasierzbie i obmierzłe! Ament.“
Skończył, wziął krzyż, zadzwonił, zaintonował pieśń i poszliśmy niezmiernie długą linją, bo droga była wąziutka i wiła się skośnie pod górę.
Rozwlekła się ta rzesza na przestrzeni kilkuwiorstowej i na tle zbóż migotała, niby barwna wstęga, tkana jaskrawemi kolorami.
Ziemia jałowa i poleśna, napół przegniłe pnie drzew czernieją w żytach i kępki jałowców karłowatych rosną po miedzach.
Idziemy śpiesznie, bo chłód poranku jest orzeźwiający i siły są po nocy.
Jakaś kapliczka stoi na śpiczastem wzgórzu przed nami, a za nią zaraz las ogromny, zdaleka żółcący się pniami sosen, stoi do połowy w mgłach, które z sapów i moczarów nizinnych się wznoszą. Wkrótce też widzę, jak czoło orszaku, z krzyżem na czele, pnie się pod tę górę, zatrzymuje przez chwilę i spływa zboczem w las. Jest niezmiernie piękny ten przypływ i odpływ, ten sznur węzłów kolorowych, nanizanych na szarej ścieżynce leśnej, tonący w lesie.
Z godzinę czekam na swoją kolej.
Jest tak stromą ta góra, że same nogi nie wystarczają, trzeba się i rękoma posiłkować.
Kapliczka odwieczna, z drzewa, z figurą św. Magdaleny, ciętą w drzewie i polichromowaną po gospodarsku, obwieszoną firankami i strojną w korale.
Kobiety po kilka kamyczków zabierają ze szczytu i ze szczególną czcią chowają.
Pytam się: na jaką to pamiątkę?
— Tę górę to św. Magdalena swojemi ręcami naniesła, kużden kamuszczek miała w ręcach, to ony pomocne są na bolenie zębów.
— To, bracie, tak było — mówi brat jakiś, gdyśmy już zeszli z góry — stare ludzie powiadały, ze trzydzieści roków, kiej to słyszałem, że się to zrobiło, jak św. Piotr z Panem Jezusem chodzili po ziemi i uwagę robili, jak się ludzie gospodarzą po świecie.
— Byłoż tak, bracie? — pytam, udając zdziwienie.
— Nie miało być?.. Toż w książkach stoi, a i ludzie opowiadają rzetelne... którego to roku, juści, że akuratnie nie powiem, jeno już tak, jak jest teraz, ludzie były złe i dobre, i różne. Powiem tak, jak słyszałem. Kupił św. Pietr wózik i kunia, bo się Panu Jezusowi święte nóżki docna ściepały i chodzić nie mógł. Siedli se i jadą. Pan Jezus, jako gospodarz ztyłu, a św. Pietr na przedzie. Jechali tą drogą, co i my teraz, a pioski były po sękle, kuń się zgrzał, a wóz że to niekuty, skrzyp — skrzyp! Pan Jezus paciorka mówić nie mógł, bo co staje to: skrzyp! — skrzyp. Więc rzeknie: — „Obaczno, Pietrze, co tak piszczy...“ — Św. Pietrowi, że się spać z tej gorącości chciało, to ino kunia batem i odpowie: — „To kamyszczki ano pod kołami“ — a przepomniał wozu nasmarować. Panu Jezusowi się sprzykrzyło. — „Stań i zleź“ — mówi. — Św. Pietr kunia zatrzymał i zlazł. „Weźmij siekirę i chodź!..“ Poszli w las, Pan Jezus znalazł suszkę i powiada: „Tnij!..“ Św. Pietr ściął drzewo. Wytopili smoły, nasmarowali osie i pojechali. Jadą, jadą, aż tu spotykają kobietę zmizerowaną ostatnio, co lamentuje i skamli się o zabranie. Pan Jezus udał, co nie słyszy. A Św. Pietr mówi: „Droga ciężka, moja kobito, kuń słaby, wóz trzęsie, tobyś se kostki pominszała, idź za koleją, to i tak trafisz, gdzie ci trza, i zdrowi ci będzie“. Pan Jezus nie mógł już ścierpieć i mówi: — „Zabierz, Pietrze“. A Pietr na to: „Ciężko, Panie, kuń padnie, abo kto musi iść piechty“. — „Zejdziesz i pójdziesz piechty!“ Św. Pietrowi markotno się zrobiło, że ino mruknął: — „A siadoj, babo, choć na kuniec rozwory“ — i drzymie se. — „Skądeś, kobito?“ — pyta się Pan Jezus, a ta ino płacze i lamentuje i mówi, co się nazywa Magdalina, że idzie w całki świat szukać śmierci, bo ludzie ją odganiają jak psa. Pan Jezus zaroz widział, co una była wielka grzesznica. — „Grzeszyłaś bardzo!“ A una ino spojrzała w te święte oczy i zaroz i sie serce skurczyło ode strachu, ale rzekła: — „Grzesznam, Panie“. — „Nie grzesz więcej, pokute czyń, to ci będzie odpuszczone!..“ I kazał jej Pan Jezus nanieść ręcami kamuszczków, aż usypie taką górę, coby lasy przeszła. Św. Magdalina została sypać (niby tę górę, cośmy byli teraz), a Pan Jezus ze Św. Pietrem pojechali, aż i noc sie zrobiła, stanęli se we wsi, co im była po drodze, przenocować. Pan Jezus dał Św. Pietrowi piniądze i mówi: — „Naści, Pietrze, dziesiątkę idzi i poproś o popasanie dla kunia, bo się bydlątko zgłodziło docna, a nie wpuść komu w szkodę, bo grzych“. Sam poszedł do kapliczki, co stała za wsią, modlić się. Św. Pietr ostał sam i tak se myśli, co jemu wcale nie mniej kiej kuniowi się jeść chce, a bidny był. Tu kuniczyna przy drodze po pas, aże szumi, i nikogo w polu nie widać. Puścił kunia, a sam poszedł do chałupy, żeby co zjadł. Podjadł se, zapłacił i wyszedł. Kunia pognał dalej ode drogi, spętał na liczkę, a kuniec postrunka okręcił se kole ręki, aby mu kuń nie uciekł, i położył się spać, a kalkuluje, co nim Pan Jezus wrócą, to un się prześpi i kuń się napasie. W nocy gospodorz przyszedł kunia zajmować, Św. Pietr prosił się, ale chłop był twardy i ino chciał półzłotka za szkodę, a że Św. Pietr ni mioł, to i jego wzion i zamknął w kumorze. O jutrzni Pan Jezus przychodzi i woła: — „Pietrze, Pietrze!“ A tu nic, ino słychać bez ścianę chlipanie; to jeszcze raz woła: „Pietrze! Pietrze!“ A Św. Pietr na to: — „Jakżeści przyjdę, Panie, kiej me chłop w kumorze zamknął i przez półzłotka ani mnie, ani kunia nie puści!..“ Zapłacił Pan Jezus półzłotek i gniewał się. Bo wypasanie i szkoda bliźniemu to jedno, co złodziejstwo a zabijanie. A chłop obaczył jasność nad głową Pana Jezusa i poznał, co to jest Bóg, więc rychło przyleciał i z dzieciamy i z babą, oddawał półzłotek i prosił: — „Zostań, Panie Jezu, z namy! Z kumory się cieloka przegna, oczyści ją i wybieli, będzie w sam raz, i kuń będzie miał kuniczynę co dnia i parobek pożywienie“. A Pan Jezus poznał, co ten chłop był dobry człowiek, to mu błogosławił cicho i powiedział: — „Zaprawdę, zaprawdę, każdy weźmie zapłatę za to, co robi. Weź, chłopie, półzłotek, bo ci się za koniczynę należy, bo niema takiego króla, abo i pana drugiego, coby nie powinien za to, co bierze, płacić“. I odjechał.
— Może jeszcze brat co wie o Panu Jezusie? — pytam, zachwycony naiwnością opowieści.
— Nie, już nic nie wiem.
Opuszczam go i skręcam w las, żeby sam pozostać, bo mi zaczęły te drzewa coś mówić i ciągnąć w głębię. Echa niosły mi psalmodję ludu, coraz cichszą falą zamierającą w jakimś srebrnawym szepcie, i tylkom szedł za jej brzmieniem: a las się rozgwarzył blaskami słońca i rozmadlał w ciszy złotawego mroku.
Olbrzymie sosny, jakich nie widziałem jeszcze w życiu, stały jak nieskończony las bursztynowych kolumn, nakryty stropem zielonym, poprzecinanym błękitem.
Żołny, niby czerwone błyski, przelatywały po gałęziach, trzepotały skrzydłami i wydawały krzyk przeciągły, który brzmiał w ciszy, niby jakiś oderwany frazes nokturnu.
Mchy, o niezmiernie miękkim szmaragdowym tonie, słały się dołem, jak wody o spokojnej toni, a przestrzenią szły szmery, brzęki, wonie, szumy, czasami ostatnie echa pieśni uderzały w te potężne struny lasu i rozbrzmiewały dziwnie piękną i słodką melodją, która mi osnuwała duszę i rozpraszała ją po lesie.
Jakiś łagodny, ciepły wiatr przeciskał się przez korony, że drżeć i chwiać się poczęły cicho, a te czarności dziwne i niepokojące, które leżały pod konarami rozłożystych świerków, falowały niby twardy rytm w tej czarodziejskiej symfonji leśnej.
Zatrząsłem się, bo ostra gama śpiewu nadbiegła, niby brutalny, zimny strumień lutego światła, i zakłóciła tę świętą ciszę wrzawą skrzeczącą i zgiełkiem, a mnie się tłoczyły w mózgu czytane niegdyś słowa:

I słyszę szum, i słyszę jęk,
Drgające słyszę głosy;
I w sercu mam złowieszczy lęk,
A oczy pełne rosy.

Kompanja odpoczywała zaraz za lasem; poszliśmy już razem do Studzianny.
Stanęliśmy tam na ósmą rano.
Wyszedł po nas ksiądz z muzyką, chorągwiami, feretronami i po przemowie wprowadzili nas do kościoła.

Studzianna.

Wioska i kościół poklasztorny, po zgromadzeniu ks. filipinów w zepsutym stylu Odrodzenia. Ołtarze barokowe. Kościół o trzech nawach z wybladłemi freskami na sklepieniu, widny i duży. W zakrystji, dosyć ciemnej, wiszą rzędami portrety książąt Kościoła i rycerstwa.
Szczególnie dwa portrety rzucają się w oczy; jeden jakiegoś purpurata, a drugi rycerza w pełnej zbroi i rysim płaszczu.
Zabudowania poklasztorne ogromne i nieźle utrzymane, a poza niemi ogrody, obwiedzione murem wysokim.
Oglądam znowu kościół i widzę, że jest z XVII stulecia, ale w XVIII-ym był z pewnością przyprowadzony do obecnego stanu; znać to po napuszonej niesmaczności ozdób. Co mnie drażni, prawie w każdym prowincjonalnym kościele, a w szczególności tutaj, to rzeźby. Są okropne poprostu. Istna ciesiołka barbarzyńska, wyzłocona i polichromowana przez eunuchów sztuki.
Powracam jeszcze do zakrystji.
Tłok jest przy mensie, kupują obrazki i książeczki z opisem kościoła i cudownej Matki Boskiej Studziańskiej, więc nim się przepchałem do portretów — słyszę:
— Bracia i siostry, ja wam nie mówię. Bydło jesteście, trzoda, ale Bóg świadkiem, jak mało ludźmi jesteście — pchacie się i ciśniecie, niby stado.
Kto to mówi nie widzę w tłumie.
Podoba mi się mniej ten portret, bo widzę, że malarz pokrywa swą niemoc sztuczkami, kolorytem wypudrowanym i mdłym i pozą paradną purpurata, który stoi tak, jakby się kazał podziwiać prostakom. Cały sposób malowania efekciarski i płaski przypomina mi marjonetki, strojne we fraki i koronki, strojnisiów stanisławowskich, malowanych przez uczniów Bacciarellego. Malarz nie rozumie już ciała, jak za czasów Odrodzenia, ani wyrazu i myśli wysubtelnionej, jak da Vinci, tylko ma stałe szablony, podług których maluje. Biskupa, króla, rycerza, szlachcica, tak, jak ich sobie przedstawiał w ceremonjale, z całą pompą wystawności.
Już się nie przyglądam temu w zbroi; wychodzę z kościoła i przypatruję się dziadom.
Istna kopalnia brzydoty i potworności. Piękny ten asortyment siedzi po obu stronach przejścia. Naliczyłem 32-ch ślepych, kulawych, niemych, pokręconych. Widzę po sposobie wyciągania rąk i pokazywania swego kalectwa, że to starzy zawodowcy.
Żebrzą niesłychanemi głosami, gną się, płaszczą, jęczą choćby o grosik u „siostrzyczków“ i braci pobożnych, a każdy z nich woła, że jest najnieszczęśliwszy.
Kopalnia typów, ruchów, rżeń, bród, jęków, spojrzeń apostolskich, a wyrazów twarzy łotrowskich, cały śmietnik dusz ohydnych, bo czuć zdaleka, poza tą maskaradą żebractwa, cynizm wstrętny i obłudę specjalistów. Tylko jeden z całej tej brudnej zgrai wydaje mi się innym. Jest naprawdę ślepy, a śpiewa bez przestanku, a obok siedząca baba wtóruje mu falsetem. Usiadłem za tą parą, aby posłuchać co śpiewają.
Ludzi wychodzi z kościoła coraz mniej, a mój dziad śpiewa:

„Czy to już koniec świata!
Syn traduje ojca brata,
Córka za łeb matkę sięga —
Że cię piekło nie dosięga,
Djablico!..“

I dalej idą już tylko warjanty.
— Nie drzyj się, głupi, po próżnicy, nikt już nie idzie — szepnęła mu kobieta, ale tak głośno, że najdokładniej wszystko słyszałem.
Umilkł i zaczęli liczyć pieniądze.
— Rubel ino. Na psa taki zarobek. Łachmytki jedne, idzie to na odpust przez grosza, kiej dziady.
Splunął pogardliwie, wyjął tabakierę i rzekł:
— Zażyj, babo, spracowałaś się sielnie.
Odszedłem, aby nie mącić odpoczynku spracowanym.
Na placu przed kościołem pełno narodu. Nadchodzi kompanja ze Zwolenia, z gub. Radomskiej, coś tysiąc dusz; idą z księdzem na czele i z chorągwiami. Lud rosły i twarze inteligentne. Kobiety w chustkach, okręconych jak zawoje, w wełniakach i zapaskach na ramionach, granatowych w białe poprzeczne pasy.
Odróżniają się od nas strojem, akcentem i jakąś większą ruchliwością.
Oni poszli do kościoła, a ja, że byłem głodny niezmiernie, jeść na plac. Kapuśniak był obrzydliwy, herbata jeszcze gorsza, ale wyboru niema.
Wyspałem się w księżym ogrodzie, na murawie, w cieniu jabłoni, pokrytej zupełnie kwiatem i pszczołami, biorącemi miód. Ażeby się choć trochę obmyć, idę do sadzaweczki, pełnej brudnej i zanieczyszczonej gliną wody. Już tam nad brzegiem myło się dosyć ludzi.
Jakaś siostra wygarnęła masło na szmatkę, ogląda garnek pod słońce, a potem śpiewnie mówi:
— Ty mi, Najświętsza Panno Studziańska, przebacz co powiem, ale tego psubrata lepigarka niech jasna cholera potłucze!
I wali z wielką, płaczliwą irytacją garnek o ziemię.
— To grzech, siostro, tak pomstować przez marną glinę — rzecze surowo brat jakiś.
— No, mój braciszku. Jeszcze roku niema, jak dała za niego dwudziestkę w Węgrowie, i już feler i cały garnek nanic.
I rozżalona, wśród śmiechu braci, zbiera masło, przeciekające jej przez szmatkę, i odchodzi.
Zdobyłem miejsce przy kałuży; obok mocząca nogi i czesząca się siostra pyta:
— Brat z jakiej kompanji?
— A siostra?
— Ja, z Ciepielowskiej.
— A ja ze Zwoleńskiej.
— To dobrze, bo w praskiej to idą same złodzieje — mówi z głębokiem przekonaniem.
Nie wyprowadzam jej z błędu, tylko myjąc się, słucham rozmowy dwóch braci, siedzących za mną. Jeden z nich powiada:
— Na gruszki się ma, to zboża nie będzie.
— Brat zdaleka? — pyta drugi.
— Nie, zaraz z pode Warszawy.
— I w butach całą drogę?
— A całą.
— Toż szkoda, braciszku.
— Cóżto, buta będę żałować, a nóg nie! To ino szlachta boso idzie; nas stać jeszcze na obucie, chocieśma chłopy — mówi uszczypliwie.
— To i cóż, toż my i tak szlachta ze szlachty, a ty, bracie, chłop, to i cham.
— Taki szlachcic, co gołkiem i piechty chodzi, to u mnie stoi grosz.
— I pieszo i boso, a zawsze, mój bracie, co szlachcic, to szlachcic. U mnie, bracie, i obejście i delikatność, i honor swój jest, a ty, bracie, gliniany, gruby człowiek jesteś.
— A bracia cienkie ludzie jesteśta i delikatne, bo przypowiastka powiada:

„Torba kaszy, torba mąki i torba słoniny —
Ma Podlasiak na rok cały leguminy“.

Szlachcic się żachnął, ale ciągnął słodko:
— Żeby ty, bracie, nie był ordynarny człowiek, toby tego nie mówił, co głupie powiedziały, ale znać, co kiedyśmy władali, to wy jeszcze chodzili na bałyku i baty brali, mój bracie.
— A jest taka druga przypowiastka:

Szlachta zagonowa: jeden kradnie, drugi chowa.

— Ot cham jesteś, czysty cham, mój bracie!..
I odszedł, nie tracąc spokoju.
Masy okolicznych chłopów, w niezmiernie barwnych strojach kręciły się pomiędzy naszymi braćmi. Kobiety całe na czerwono, a chłopi w białych kapotach samodziałowych, czerwonych spodniach i spencerkach, w kapeluszach niby garnczki do mleka, przewrócone dnem do góry i obwiedzione galonem podwójnym lub aksamitką.
Kiedy tak się przypatruję tym ludziom, przystępuje do mnie jakiś młody, może 18-letni chłopak, w bluzce, słomianym kapeluszu i perskich pantoflach na nogach i pyta:
— Brat z Warszawy?
— Tak.
Widzę ładną, cherubinowo ułożoną twarz tego braciszka.
— Nie wie brat, przez kogo erygowany ten klasztor?
— Jużci, że nie wiem.
Nie odzywa się, tylko z sykiem bolesnym siada, ściąga pantofle, wyjmuje flaszeczkę i zaczyna okładać swoje popuchłe i poobcierane nogi wodą gulardową.
— Nie dojdzie brat do Częstochowy — mówię ze współczuciem.
— Dojdę. Matka Boska mi pomoże i choćby na czworakach, to dojdę — odpowiada z jakimś tkliwie seraficznym uśmiechem.
Maskuje spryt naiwnością i wygląda na typowego „mamisynka“, więc niebardzo wierzę w jego szczerość.
Idę do woalów, siedzących pod parkanem. W dwóch trzecich są odsłonione, bo Melancholja nie zdjęła zasłony.
Bardzo miłe i sympatyczne twarze.
Umawiamy się wyjść razem przed kompanją, bo czeka nas droga czteromilowa do noclegu, a już jest godzina druga po południu.
I wyruszamy wkrótce jeszcze lepszemi piaskami.
Za Studzianną okolica zmienia się gwałtownie. Idziemy wydmami, porosłemi janowcem i nędznemi jałowcami. Jest miejscami trochę żyta, ale nad wyraz marne. Horyzont zamykają góry, żółcące się szczerym piaskiem. Stoją niby łyse, odarte z włosów przez wichry czerepy i tylko jakieś kosmyki, strzępy drzew okalają od dołu te wydmy.
Nigdzie ani wsi, ani ludzi, pustka smutna i brzydka.
Uszliśmy wiorst kilka i spostrzegamy po tumanach kurzu, że kompanja niedaleko za nami. Szliśmy ze zdwojoną siłą, ale tamci nadpływali niby lawiną i zaleli nas w jakimś rzadkim sosnowym lesie i przepłynęli, jak chmura. Dopędziliśmy ich znowu o parę wiorst na spoczynku.
Szukamy mleka i chleba, znajdujemy wreszcie, lecz chłop sprzedać nie chce.
— Baby nima, bo jo wim, przedać czy nie przedać? bababy warczała.
Chcę mu zgóry płacić, bo wiem, że niejedni obawiają się tego „Bóg zapłać“.
— Nigdywa mlika nie przedawali, to i nie wima po wiela — pogaduje, a drapie się po rozczochranym łbie i spluwa raz po raz.
Skończyło się na tem, że „Sprzeczność“ wyciągnęła z szafki dzieżę z mlekiem i dalejże... ale pić nie było czem, i panie musiały wziąć się do mycia kubków, wiszących we dwa rzędy na ścianie, ale straszliwie brudnych. Wreszcie pokazuje się, że tego mleka jest zaledwie kwarta, a i chleba brak. Mleka nie chce chłop za nic przynieść więcej; chleba przyniósł bochen, ale nowa scena: niema czem odważyć, napróżno mu chcę zapłacić choćby za wszystko, byle ukrajał kawałek. Posłał jakiegoś chłopaka na wieś pożyczyć wagi i mówi spokojnie:
— Ukrzywdzić, ani być ukrzywdzony nie chcę — i bochenek trzyma w garści.
Czekamy radzi nieradzi, choć widzimy, że kompanja odchodzi.
Po jakiem takiem pożywieniu pytam się:
— Ile drogi do kościoła najbliższego? — bośmy do wszystkich spotykanych po drodze, albo leżących w promieniu jakiej wiorsty lub dwóch, wstępowali uroczyście.
— Bandzie wiorsta z czemś...
Jakeśmy zaczęli iść tę wiorstę „z czemś“, to były dobre cztery piaskami.
Wstąpiliśmy do tego kościołka drewnianego i niezmiernie typowo-chłopskiego, i po jakimś półgodzinnym odpoczynku ruszamy do Konic.
Mamy podobno wiorst sześć i „ocho!“ Piaski, piaski, piaski, i kamyczki czuć opoczyńskie, co to podług przysłowia: „Opoczyńskie kraje, korzec kopę, kopa korzec daje“. Stwierdzam to na każdym zagonie lichych zbóż, a pomimo to wsie znaczą się gęsto długiemi linjami sadów wiśniowych.
Ciężka bardzo droga i pragnienie zaczyny palić, a wody nigdzie ani kropli.
Potykamy się co chwila, bo kamyczków ostrych jak krzemienie — mirjady. Woale co chwila dyskretnie wytrząsają piasek z pantofli, i widzę, że niezmiernie cierpią z powodu tych kamieni i pragnienia.
Zostaliśmy znowu naostatku, nawet za wozami, bo sił już było coraz mniej.
Przechodząc poprzecznie wieś jakąś, szukam mleka — niema, wody wreszcie — niema. Kompanja przed nami wszystko wypiła, a studnia, jedyna na całą wieś, jest gdzieś w polu. Ha! trudno, dojdziemy przecież kiedyś do wody, ale czuję z pewną trwogą, że każdy ruch zaczyna mi sprawiać ból coraz przykrzejszy, a w dodatku okolica tak brzydka, że rozpacz.
Idziemy wreszcie jakiemś płaskowzgórzem, gdzie i drogi twardsze, i zboża ładniejsze, i krajobraz więcej urozmaicony. Pytamy się ładnych i bardzo czysto odzianych dzieci, które poklękały przy drodze i złożonemi jak do modlitwy rękoma i spojrzeniem żebrzą.
— Jak daleko do Konic?
— O hań! — mówią, wskazując las, czerniejący w odległości jakich wiorst pięciu.
Spojrzeliśmy tylko na siebie rozpaczliwie i idziemy, słodząc tę gorycz i zmęczenie potężne cukierkami, które jedna z „sióstr“ miała przy sobie, i małą sprzeczką, bo „Sprzeczność“ koniecznie mi chciała dowieść, że koniczyna, której ogromny kawał zielenił się bujnie na stoku, jest grochem, a jeżeli nie, to z pewnością gryką.
Głód i pragnienie oszukiwaliśmy w ten sposób, ale zmęczenie nie dało się stłumić.
Odpoczywamy co pół wiorsty, bo „Melancholja“ zaledwie trzyma się na nogach. Przez woal dopatruję jej bolesnego zacięcia ust i wysiłku ostatecznego.
A tu i słońce już zachodzi, stanęło nad cudownie miękko falującą linją wzgórz lesistych, rozpaliło się do czerwoności i bezrzęsą, ogromną kulą zapada. Prawie widać, jak leci, a głębokie doliny przed nami pełne są mgieł perłowo-błękitnych; purpura zachodu przesyca je zwolna, że robią się liljowemi, a potem mają ton heljotropu o białawem obrzeżu. Zboża i drzewa stoją bez ruchu, cichość wyłania się z mroków i zdaje się snuć rozłogami i rozpylać w coraz głębsze milczenie. I taką powagą zadumy melancholijnej obleka się świat, i jest tak pięknie, że tylko usiąść, patrzeć i wzdychać.
A potem zwolna mąci się wszystko, gaśnie, rozszerza, płaszczy, rozlewa w cieniach, i coraz to jakiś kawałek lasu, góra, grupa drzew, odrywa się i zapada w nocy i wieje chłodem. Noc się robi, a my wciąż idziemy polami, ciszą, i tą nieskończoną, bielejącą w mrokach drogą.
Czuję się tak wyczerpany, że gdyby nie „Melancholja“, która idzie naprzód, już prawie nieprzytomna z wysiłku, tobym się położył na drodze i został.
Doszliśmy wreszcie do tych Konic.
Kilkanaście chałup wioski pomieściło zaledwie część ludzi i wozów, reszta rozsypała się po wsiach sąsiednich. Rozpacz nas ogarnia, bo nie znajdujemy swoich wozów i reszty towarzystwa. Gdzie szukać? i skąd wziąć sił? Woale mówią, że choćby w rowie, to się prześpią, ale już dalej iść nie mogą. Znalazłem w najbliższej wiosce jakąś mniej zapchaną izbę dla nich, i ledwiem namówił, że tam poszły. Stoję przed chałupą i myślę. Dokąd tu iść, bo stodoły, chlewy i podwórka zawalone śpiącymi pokotem?
— Boże! — myślę sobie, spostrzegłszy obok drogi kawał piaszczystego pola. — Boże! jakże ja byłem głupio cywilizowany! — i ściągam buty, bo mi dolegały okropnie, kładę się w bróździe i po minucie już śpię, zapominając o wszystkiem.
Obudziłem się o świcie, w samą porę.
Byłem napół skostniały i odurzony powietrzem, nie mogłem się podnieść z ociężenia, ani oddychać z jakiegoś okropnego bólu płuc. Zwlokłem się jednak, bo już wszyscy nasi ściągali się pod krzyżem; zresztą nie mogłem chorować, skoro sobie postanowiłem dojść pomimo wszystkiego.
To polami, to lasami, i znowu szliśmy z coraz większym rozmachem siły wewnętrznej, z coraz większem zaparciem.
Słońce paliło, kurz zapierał piersi, zmęczenie obciążało wszystkie członki, trudy obdzierały wprost z ciała, ale we wszystkich oczach i sercach jaśniała coraz więcej — Częstochowa.
Jeszcze nas rozdzielały góry, rzeki, pustki pełne piasków, drogi okropne, skwary, a ona coraz więcej zajmowała miejsca w duszach, coraz więcej je rozpłomieniała.

Szedłem razem z tym tłumem, bo mi z nim było iść coraz lepiej, bom coraz więcej się z nim rozumiał i jednoczył, a zapominał o reszcie świata. Miałem wokoło siebie tyle do widzenia, tyle do słyszenia i wyczuwania, że niepodobna byłoby myśleć o czem innem.
Wielka-Wola.

Duży kościół poklasztorny. Za drzwiami, kutemi ręcznie w barokowe arabeski, cmentarz, obwiedziony arkadą o prostych, chłopskich słupach, a pod nią stacje Męki Pańskiej, malowane jaskrawo. Dzieło mistrza, którego specjalnością było pewnie ozdabianie malowanemi kwiatami i smokami skrzynek chłopskich.
Na cmentarzu kilkanaście kamiennych i żelaznych nagrobków.
Na jednym z nich napis wypukły:

„Chociaż czyny wielkiemi świata nie zadziwiał
Był wyższym — Uszczęśliwiał“.

W kościele, widnym i utrzymanym porządnie, pełno złoceń poczerniałych, rzeźb w monstrualnych ołtarzach, portretów i tablic nagrobkowych na ścianach. Zmanierowany, podrygujący jakby styl barokowy panuje niepodzielnie.
Po mszy lud zaległ cały cmentarz i wielki plac piaszczysty przed kościołem.
Słońce praży coraz lepiej, ale już dzisiaj niewiele kto zważał na to, tylko śpią, jedzą, odpoczywają w tym piasku pod jego promieniami.
Pochłonąłem w straganie za całe dwanaście groszy dwie szklanki czegoś, co nazywano kawą, i myślę o spaniu, ale że się spotkałem z woalami, dałem spokój. Panie zajęły chwilowo kwaterę u łyczka jakiegoś i są zajęte gotowaniem kakao i częściowym wyładunkiem prowjantów.
Jezu!.. Nie wiedziałem, że możebne jest takie uprowidowanie.
Mnie, com, oprócz walizki i tego co na sobie, nic nie miał, zimno się robiło na widok koszów, waliz, tłomoków, jakiemi był uprowidowany wóz, należący do tych pań. Cały czarby prysnął, gdybym wlókł za sobą te masy cywilizowanych uzupełnień. Pomimo tego, kakao piłem z przyjemnością, pierwszy napój od Warszawy o odrębnym smaku i przyrządzony po ludzku.
Potem zjawił się ten seraficzny chłopaczek i chodził z nami.
„Melancholja“ ochrzciła tego chłopaczka mianem brata Serafina, bo nietylko opowiadał o świętych, o słodyczach zakonnego i kapłańskiego życia, o tych widzeniach świętych, jakie miewał w snach: i zewnętrznością swoją dopełniał słowa. Nosił grzywkę, ogromny różaniec na szyi, brewjarzyk pełen barwnych zakładek pod pachą i miał pełną kieszeń obrazków świętych, modlitw i nowenn, mówił cichym i słodkim głosem ekstatyka, spoglądał w niebo z rozczuleniem i miał uśmiech i pozę świętego młodzianka.
Panie miały humor, choć wyglądały jak z krzyża zdjęte. Przed odejściem powstała ważna kwestja. Wozy i nieznaczna część ludzi miały iść szosą, drogą dłuższą, ale lepszą nieporównanie, a kompanja bocznemi przejściami, ale krótszemi — mieliśmy się nazajutrz rano spotkać w Przedborzu. Objaśniono mnie, że ta boczna droga jest szkaradna i okolica bez interesu. Panie i ja zdecydowaliśmy się iść za wozami. Serafin nie dał się namówić.
— Tam gdzie krzyż, tam ja idę — powiedział, wznosząc oczy w niebo, i poszedł za krzyżem.
Gdyśmy się rozchodzili z braćmi, poczułem jakąś dziwną przykrość i całą drogę brakowało mi bardzo tych śpiewów, tego morza głów i tego prądu, który oddziaływał na mnie i ciągnął; czułem chłód osamotnienia i pustki, pomimo, że było nas ze dwieście osób.
Za Żarnowem, świeżo odbudowanem po spaleniu miasteczkiem, zaczęła się okolica coraz górzystsza i lesistsza; droga szła po spadkach, przecinała głębokie doliny i kołowała w różne strony.
Koło Kołońca kraj jeszcze dzikszy, góry tylko zamykają horyzont, mało pól uprawnych, tylko lasy, zarośla, topiele i łąki niskie, pełne łozin i olch, a coraz to wody wielkie, stare szyby górnicze, zapadłe i zatopione, drogi wysypane szlaką ostrą, jak szkło.
W jakiejś miejscowości, której nazwy nie pamiętam, widzimy coś w rodzaju młyna, tylko zamiast kamieni i zboża olbrzymie młoty, poruszane wodą, przekuwają sztaby surowca rozpalonego. Przed nami z zieleni drzew ostro się rysują wysokie kominy hut.
Potem droga już biegnie rodzajem grobli, wyniesionej nieco nad poziom; z lewej strony topiel pełna drzew, sitowia, trzcin i wody pokrytej rdzą zielonawą, a z prawej łąki, przerznięte siecią rowów, obrosłych olszyną i poza tem góry i lasy. Dzikość surowa pięknem jakiemś pierwotnem, kipiąca głosami dzikiego ptactwa i szumem tych wód rozlanych szeroko.
Odpoczywamy w Kołońcu, górniczej osadzie.
Z trzech pieców czynny tylko jeden, przetapiający rudę na surowiec. Oglądaliśmy dzięki uprzejmości zarządzającego całą tę manipulację. Wytapiają tylko 100 centnarów surowca na dobę i rudę kupują, bo jak objaśniono, wygodniej ją kupić i taniej wychodzi, płacąc po 20 kop. za centnar, niż kopać na gruntach własnych, pomimo, że jest i o większej wydajności surowca.
Te zabudowania i piece są jak wyspy na wielkiej przestrzeni wód, trzęsawisk i lasów. Ziemia wszędzie czarna i wszystko, nawet ludzie i rośliny są jakby przesyceni rdzą i tym pyłem ze szlaki.
Rozpatrując się po różnych kątach, spostrzegam pod krzewami bzów tego suchotnika; siedzi poowijany, a matka stoi pod krzakami na płocie, rwie bez i rzuca mu okwiecone gałęzie na kolana, co chwila się pytając:
— Antoś, dosyć będzie?
— Jeszcze trochę, mamo! — i przykłada kwiaty z lubością do twarzy.
Zachwyt ma taki w oczach, że się cofam na palcach, aby mu nie przerwać.
Dziwna dusza!.. długo nie mogę się pozbyć z mózgu widma tej wynędzniałej twarzy, opromienionej szczęściem.
Fale szemrzą mi u stóp tak cicho, takiemi seledynowemi koliskami się rozlewają, tak te bzy szeroko wydychają wonią, a ten lekki szum, jakim szemrzą wody i lasy, ma taki dziwny czar, że siedzę nad brzegiem długo i usypiam, kołysany ciszą i płynę gdzieś z temi wodami w cieple słońca i spokoju...
Obudzili mnie bracia dopiero, zdążyłem ledwie narwać bzu i znowuśmy ciągnęli dalej. Droga ma tylko nazwę, bo nic z właściwości szosy nie posiada, nawet słupów wiorstowych, szlaka pod kołami wozów tak skrzypi piekielnie, że uciekam daleko naprzód, aby nie słyszeć.
Mamy z pięć wiorst lasem, pod sam Fałków.
W Fałkowie jest przepyszna droga, wysadzona modrzewiami, i kościół bardzo stary i bardzo prosty, zwykły czworobok bez najmniejszych ozdób architektonicznych.
Kilkanaście minut przystanku i dalej.
Przed samym zmrokiem dochodzimy do jakiejś wsi, w której mamy nocować. Dwór daje wszystkim koniom schronienie i nam w części. Idziemy obejrzeć kościół nowy, wystawiony przed kilkunastu laty przez właściciela Kołońca, Fałkowa, i wielu innych, pana Jakubowskiego; jest poprostu śliczny. Zacząwszy od ogrodzenia i cmentarza, pełnego kwiatów, aż do posadzki kościelnej, wszystko znamionuje smak artystyczny.
Pierwszy raz od Warszawy, spałem rozebrany i w łóżku; dano mi taką wspaniałą pierzynę, że utonąłem w niej i zaspałem. Z przykrością się z nią rozstawałem.
I jakeśmy się znowu wszyli w lasy, tak dopiero pod Przedborzem ujrzeli pola.
Okolica bardzo malownicza, tylko ziemia licha, i na chłopskich ziemiach znać w obróbce gruntu najobrzydliwszą tandetę. Wszędzie zboża siane pod skibę i choć to najszczersze szczerki i miejscami piaski prawie lotne, pola pokrajane w czteroskibowe zagoniki. Zboża też marne, wsie jakieś poobdzierane, brudne i lud jakiś senny i milczący, a karczem dosyć.
Pod samym Przedborzem zeszliśmy się z braćmi. Powitaniom nie było końca. I już razem weszliśmy do miasta.

Przedbórz.

Bardzo stare, bardzo niechlujne i bardzo żydowskie miasto. Rozłożyło się na stokach kamienistego wzgórza, zbiegającego do Pilicy — i siedzi, jak przekupka obdarta i brudna. Główny rynek ma bardzo stare, piętrowe domy, ale nic charakterystycznego, chyba trochę arkadowych podziemi i szereg domów, których piętro niezamieszkałe rozwala się zwolna.
Na placu przed starożytnym, zielonym od mchów, kościołem tłok okropny, bo prócz naszej jest jeszcze siedem kompanij.
Dalej, jak do kruchty kościelnej, nie miałem sił się dotłoczyć, ledwiem żył. Tę wczorajszą, blisko ośmiomilową drogę, czułem dopiero teraz.
Szukam następnie jakiej restauracji — niema; znajduję tylko szynk z wymalowanemi na szyldzie szlachcicami i zaproszeniem: — „Wstąp, bracie!“.
Wstąpiłem.
Iście średniowieczna nora. Ściany całe okryte scenami pohulanek i zabawy, malunki owe jaskrawe, ale jest szczerość w oddawaniu nastrojów pijackich.
Na jednej ze ścian siedzi dwóch z waszecia, a pomiędzy nimi wiersz: „Dzień dobry kolego. Każ dać Co Dobrego. Każ dać, ale Zapłać. Bo kredyt Umarł. Bórg nie Żyje“, i t. p. i cała ta starannie malowana ścienna poezja aż się pstrzy od wielkich liter i znaków pisarskich.
Wyszliśmy w południe, w największy upał. Przeszliśmy znowu Pilicę i płyniemy morzem piasków, ale niedługo, bo zaczynają się wzgórza, droga idzie po spiekłej, gliniastej ziemi. Ogromne pola rzepaku kwitnącego ciągną się niby pasy jaskrawo żółtej materji.
Brat Serafin, który idzie z nami, pyta się z naiwnością szczerego Warszawiaka:
— Bracie, poco to tyle maku?
Wybuchamy śmiechem, a jakaś siostra ciągnie złośliwie:
— Do kluseczków, bracie, do ciasteczków warszawskich.
Seraf się rumieni i przyznaje, że nie jest w stanie rozróżnić łodygi kartofli od żyta. Bracia trochę przekpiwają z niego, ale on zaczyna znowu swoją pieśń zwykłą, o kościołach, księżach i nabożeństwach, więc się skupiają koło niego i idą w milczeniu.
Słońce leje wprost ogień na nasze obnażone głowy.
Bardzo ładną okolicę przechodzimy. Same motywy dla malarzy krajobrazów.
Góry okrągłe i wyniosłe stoją w jakiejś słonecznej glorji, doliny głębokie przecinają strumienie, zdaleka błyskające, partje lasów, wsie poprzyczepiane do zboczy wzgórz, folwarki w długich przejściach pomiędzy górami — a wszystko, jak morze, falujące złotawą zielenią zbóż, pokryte rudawemi plamami świeżo zoranej ziemi, polami żółtych rzepaków, ścianami białemi chałup i czerwienią cegły zabudowań dworskich. Wszędzie linje łagodne, spadki i wzniesienia spokojne i długie, profile miękkie i opłynięte pyłem słonecznym, i owiane opalowem powietrzem.
A pośród tego przepychu przestrzeni, wiosny i słońca, ten wielki, rozśpiewany tłum ludzi, idący z krzyżem na czele wskroś wszystkiego...
Wydaje mi się chwilami, że te śpiewy kształtują się w jakieś widmowe kontury, jako przejrzyste cienie ludzi, płyną przed nami w złotem świetle dnia, jak nieskończony korowód duchów naszych, utkanych z materji promienistej.

Wielgomłyny.

Nazwisko nic nie objaśnia, bo jest tylko jeden pierwotnie urządzony młynek na strudze, ledwie wlekącej się po piasku wody.
Wychodzą po nas ze straszliwie brzęczącą muzyką.
Kościół poklasztorny, przeładowany ozdobami, poczerniały, obwieszony przebutwiałemi obrazami.
W prezbiterjum wisi historja malowana Świętego Stanisława Biskupa, malowana w jednym, perłowym tonie.
Na sklepieniu i ścianach, przez warstwy wapna, przebijają się barwy i kontury fresków.
Znać, że tędy przeszedł malarz-odnowiciel.
Rzeźby, wcale nie Partenońskie, ale rodzone siostrzyce potwornych, garncarskich lepianek, sprzedawanych po wiejskich folwarkach, jako zabawki dla chłopskich dzieci.
Niedługośmy odpoczywali i poszli na noc do Silnicy, nazwanej przez braci Macochą, bo chłopi miejscowi niechętnie przyjmują na noc.
Udzielono nam łaskawie kancelarji dworskiej na spanie i pęk słomy.
Panie zajęły pokój, a ja z Serafinem sionkę. Jeść mi się chciało straszliwie, ale jeszcze więcej odpocząć; wkopałem się już w słomę, aż tu słyszę, że ten braciszek półgłosem zaczyna śpiewać godzinki.
Czekam, sądząc, że skończy przecież; skończył, ale zaczyna śpiewać co innego.
Rad nierad, wyniosłem się przed dom. Pospuszczane na noc z łańcuchów psy zaczęły docierać zajadle, że musiałem je kiełbasą zjednywać. Ułagodziły się i pokładły spokojnie przy mnie.
Taka cisza niezmierna panowała, tak słowiki śpiewały w gąszczach, bzy tak pachniały i księżyc tak cudnie świecił, że ani myśleć o spaniu.
Psy nawet nie drzemały, połyskiwały żółtawemi ślepiami, warczały głucho a przeciągle i z podniesionemi łbami leżały przy mnie.
Odeszło gdzieś zmęczenie, ból nóg, głód nawet. Napawałem się tą srebrno-fioletową wonią bzów i czarem nocy majowej. Leżałem bez ruchu całe godziny, na tych trawach opalonych rosą i zalanych światłem księżyca.
Zaczynałem majaczyć napół sennie; wydało mi się, że te drzewa parku zaczynają drgać, mieszać się, przyoblekać jakby w ciała, że te głębie przesiane srebrem zaludniają się w widma, te mgły, co puszyły się nad trawami, skręcają się i otaczają te wszystkie cienie w welony powiewające, i cała ta rzesza widm, która mi się co chwila rozsypywała i spływała na nowo, miała jakby jedną, w tysiącznych powtórzeniach twarz Melancholji i zaczyna iść, podnosić się niby na wzgórza, schodzić — a te pieśni, com je tyle dni już słuchał, zaczęły mi dzwonić w mózgu i rozbrzmiewać coraz głośniej — w ciszy.
Zdawało mi się, że i ja idę, że mijamy jakieś rojowisko zaledwie spostrzeżonych form i barw, słońce to rano, to nad zachodem, i że coraz szybciej płynę, płynę...
Nie miałem sił ni woli wyrwać się z pośród tego korowodu mar zmęczonego mózgu.
Koguty zaczęły piać i świat mętniał; poszedłem do sionki, psy wlokły się za mną, ale nim się ogrzałem w słomie jako tako, trzeba było wstawać i iść — znowu iść.
Znowu śpiewy brzmiały, krzyż czerniał na przedzie, a myśmy szli, mijali lasy, przechodzili wsie, łany zbóż, strumienie i parliśmy się, jak jaka rozpętana żywiołowa siła do tego punktu przyciągania, co tkwił w każdym mózgu i w każdem sercu rozrastał się coraz potężniej i oddziaływał coraz silniej.
Już nie słychać było gawęd ani żartów. Pieśni śpiewano żarliwiej i liczniej.
Pod każdym krzyżem czołgano się w prochu, całowano nietylko krzyż, ale i sztachetki ogrodzenia, kamienie, które pod nim leżały.
Ciała znikały, pozostawały tylko twarze w rysach i wyrazie, i oczy coraz więcej płonące gorączką. Milkły indywidualności i zlewały się z sobą. Nie było już znać szlachty, chłopów, mieszczan, kobiet ani mężczyzn, wszystko spływało się w tej jednej, rozpalonej do białości, fali religijnego uniesienia.
Na odpoczynkach walili się na ziemię, jak kloce drzewa, i za pierwszym odgłosem dzwonka już stali gotowi, już szli i zaczynali śpiewać.
Większość żyje suchym chlebem, który sobie dźwiga na plecach, a nikt nie dba, czy jadł, czy spał, czy jest chory, czy upał lub zimno — tylko pada, podnosi się i idzie z coraz większem natężeniem.
Notując te słowa, czuję, że w tej samej orbicie krążę, że ulegam przyciąganiu tego samego centrum. Sypiam pod tem dobrem słońcem, jadam, co jest, jeśli jest, idę, jak wszyscy, śpiewam, częściej słucham i patrzę. Pytają — odpowiadam. Żądają czego — daję, jeśli mam. Nie jem nic więcej i nie piję nad chleb i herbatę. A nie mam tego, to nie idę już szukać po chałupach, bo wiem, że ta siostra, co obok, ten brat, co przede mną, i ci wszyscy dokoła, których przyjazne spojrzenia często odczuwam, pośpieszą mi z kromką w imię braterstwa.
Dałem się porwać strumieniowi i płynę — dokąd?.. nie pytam, bo mi jest dobrze. Czuję, jakbym się coraz więcej zrastał z nimi. Wchodzę w jakieś ciepłe, mistyczne powinowactwo z temi duszami, zaczynam czuć tak samo, t. j. rzeczy najprostsze. Przyjemność ruchu, oddychanie swobodne powietrzem czystem, zadowolenie odpoczynku pod gołem niebem, zwierzęcą rozkosz najedzenia się byle czem — i ten sam dreszcz dziwny na widok księży, kościołów, pięknych ceremonjałów, złoceń — i tak samo łzy zalewają mi twarz i spazm rozczulenia skręca mi serce, gdy usłyszę poważny głos organów, gdy mnie owionie mroczny chłód świątyń, gdy księża używają w przemowach pewnych pobudliwych wyrażeń: Bóg... kara... cnota... piekło... Amen... i mówią to patetycznemi głosami.
Zmęczenie i jednostajność odbieranych wrażeń tak maluje moją wrażliwość, że już wielu rzeczy nie mogę sobie uzmysłowić, o wielu zapominam i dla wielu obojętnieję. Tak się zmęczyłem, że jest mi dobrze z tem, iż mnie nikt nie zna i nie pyta o to, że jestem niczem, jednostką, bratem, cyfrą ogólnej liczby pielgrzymów, a nie żadnym panem N lub X, który się nie może pokazać bez maski jakiej takiej, ucywilizowanej braci.
Nie jestem nawet wolą, jestem tylko pewną sumą mięśni, wprawionych w ruch i zautomatyzowanych, z natężoną ustawicznie czuciowością. Jestem tylko tętnem jednem tego serca, co ma przeszło cztery tysiące głów. Nikt tu nie ma maski nawet imienia.
Kogoż tu można olśnić i czem... wobec hipnozy, jaką wywiera cel podróży? Będę chory, to mnie wsadzą na wóz i powiozą. Będę biedny, to bez tańczącej filantropji nakarmią mnie, zbiorą wytartych groszaków i dadzą — i prosto to zrobią, i szczerze. Umrę — to mi na jakim przydrożnym cmentarzu, gdzie tyle brzóz zielonych, tyle świegotu ptactwa, usypią mogiłę, pokryją darnią, wsadzą wierzbę płaczącą i — pójdą — a o każdej wiośnie, gdy tędy przechodzić będą, rzucą gałąź tarniny lub pęk sasanek leśnych, i będę sobie spał cicho i marzył słodko do nieskończoności, a żył w ich sercach i pamięci dłużej niż tam — na targowicy świata.
I zapominam chwilami, kto jestem, i wydaje mi się, że zawsze tak żyłem i zawsze żyć będę.
Czyż szczęście nie jest spokojem?.. nie kontemplacją, nie mgłą srebrzystą, w której się zwolna człowiek pogrąża i zapomina o wszystkiem, i pozwala się obojętnie nieść falom losu, gdzie się im podoba?...
Łapię się na sentymentalizmie i mówię już trzeźwo.
Basta.

Cielętniki.

Maleńka wioska z kościołem. Odpoczynek. Chleb i mleko wróciły trochę sił, herbata na plebanji — animuszu.
Dokończony kościół czerwieni się i strzela wgórę gotykiem. Postawiono go z dwugroszowych składek, jakie niezmordowanie miejscowy proboszcz od lat dwunastu zbiera od pielgrzymujących, bo parafijka uboga i bardzo mała.
Na cmentarzu stoi lipa-olbrzym, kilkusetletnia. Chłopi z jakąś czcią spoglądali na nią i szeptali:
— Laboga! Wielgolud!..
Ze starego kościoła przeniesione portrety rycerstwa i matron ładnie ubierają sień plebanji. Patrzą dumnie ci w stal zakuci i te niewiasty w robronach na stadko kurcząt, kąpiących się w piasku, i na tłumy rojących się tak swobodnie obok nich.
Wychodzimy o dziesiątej. Słońce praży jak w lipcu.

Dąbrowa.

Prześliczna miejscowość. Kościół ma tyle różnostylowych przystawek, że żadna nie nadaje mu charakteru specjalnego, ale wewnątrz jest bardzo ładny i niezmiernie starannie utrzymany. Rzeźby są nawet znośne.
Pod chórem płaskorzeźby nagrobkowe z XVII i XVIII-go stulecia, niezmiernie twarde w wyrobie, a na ścianie w bocznej kruchcie napis, głoszący, że kościół doprowadzony został do obecnego stanu kosztem rodzin: Scheiblerów i Herbstów, na których intencję prosi się wiernych o zmówienie modlitwy. Na cmentarzu przepyszny trawnik i stacje Męki Chrystusowej, bardzo ładne.
Widzę, że przy jakiejś rzeźbie, stojącej pod kościołem, pełno ludzi. Oglądają ją ze skupieniem pobożnem i mają pewną trwożność w twarzach i przyciszonych głosach.
Oglądam ją. Jest to rzeźba zupełnie charakteru świeckiego z epoki Ludwika XV-go, sielanka kamienna à la Watteau. Jakiś margrabia w koronkach, w stroju paradnym, i jakaś dama, z włosami spiętrzonemi à la Pompadour, siedzą na trawie i widocznie szepczą czułostkowe i słodkie słówka, flirtując na sposób XVIII-go wieku. Widać w nich rasę strojnisiów znudzonych i wytwornych. Całość banalna, jako wyraz i wykonanie, i poprzegryzana przez deszcz i mrozy. Kamień się łupie i odpada, w szczelinach bioder rośnie trawa. Skąd się wzięła tutaj ta rzeźba, nikt nie umie objaśnić; objaśnia mnie tylko legenda następująca, słyszana na miejscu od jakiejś siostry:
— To było dawno temu. Miała jedna matka dwoje dzieci, chłopca i dziewczynę, lubiła się ona napijać trochę, z kumami rajcować, po sąsiadkach chodzić, a dzieciska co chciały, to robiły — i że były rozpustne i szkódniki, nie dziwota, przy takiej matce. Raz napiła się lepiej, przylata do chałupy — dzieci niema; w parę pacirzy przychodzą, a że pijany człowiek je przez rozumu, i una się rozezliła, kiej suka, za kijanek wziena i prać dzieci — sprała dziewuchę, że ino zipała — i do chłopaka. Chłopak nie doł się, za ożóg chycił i w łeb matkę. Rozwściekliła się barzej, jak nie trzośnie go bez pysk, a chłopak ino fajt. Kobite już całkiem rozebrała gorzałka, że się siadła i lamentuje, i wyrzeka: „A bodajsta pozdychały, a bodajsta skaminiały — kiejsta takie!..“ Ino to rzekła, aż widzi co dzieci, co się do siebie tuliły i chlipały z bolenia — czernieją jakoś i siedzą, kiej zdrętwiałe, ślipki stanęły im kołem, a łzy kiej te perły toczą się po pólikach. Kobite strach otrzeźwił, skoczyła do nich, a dzieci już zimne kiej kamienie, a ino temi ozwartemi oczyma łzy się leją i leją. Narobiła lamentu, zeszli się ludzie, przyszedł i ksiądz, przywieźli potem znającego, co umiał odżegnywać, i nic. Dzieci skaminiały. Nie pogrzeźli ich, bo jak tu grześć w zimi kaminie, co cięgiem płaczą?.. Postawili pod kościołem. Matka aż się pruła z żałości, nie jadła, nie spała, ino siedziała dniami i nocami, a czekała, rychło się te kochane odmienią. Przeszły lata — nic. Co się wymodliła, co wypłakała, co mszy kupiła na te intencje!.. Prosiła się już Pana Boga o śmierć, ale śmierć nie przychodziła. Poszła jednego razu na ręcach i kolanach do Częstochowy i tak prosiła, że Matka Boska ulitowała się i przemieniła ją na brzózkę, co zaraz wyrosła w tym dołku, przemiękłym od płakania dziecińskiego, żeby mogła przy nich być cięgiem i choć gałązkami słonić od słońca i plusku, a potym łzy się przestały lać i brzózka uschła. Pan Jezus wine przekleństwa darował i wzion ją do swoi chwały razem z dzieciami...

Św. Anna pod Przyrowem.

Sześć wiorst od Dąbrowy przeszliśmy bardzo prędko, bo drogą, lasem i łąkami, obsadzoną po obu stronach drzewami.
Przed kościołem ścisk i ruch ogromny, bo zaraz za nami nadciągnęła kompanja łowicka, i z innych stron było już kilka. Łowiczaki, lud rosły i piękny, znać w twarzach i ubraniach zamożność dawną. Kostjumy mają wspaniałe. Kobiety zupełnie ładne, pstrzą się między naszą szarzyzną, niby maki, całe ponsowo ubrane, wszystkie w trzewikach sznurowanych czerwonemi tasiemkami, koralach i z chustkami białemi w ręku. Mężczyźni w spodniach czerwonych, w pasy poprzeczne białe, żółte i zielone. Kapotki granatowe, obwiedzione sznurkami czerwonemi, kapelusze śpiczaste, czerwone wstążeczki u koszul.
Kościół duży i ładny. Kaplica św. Anny śliczna, utrzymana wewnątrz w najczystszym barokowym stylu. Wielki ołtarz wspaniały.
Do wnętrza klasztoru iść nie można, bo go zamieszkuje jeszcze 10 sióstr ze zgromadzenia p.p. dominikanek.
Wychodzimy o 3-ej po południu i mamy jeszcze zrobić do noclegu 31 wiorst, do Mstowa.
Ten przedostatni dzień czują wszyscy ogromnie.
Ołówka trzymać nie mogę w ręku, bo gdy tylko usiądę, sen mnie łapie nieprzeparcie, a jeśli nie, to czuję się tak rozbitym, tak zmieszanym wewnętrznie, że nie mogę wyciągnąć z siebie ani jednej myśli, ani zdania lub obrazu. Spałbym tylko.
Zaczynamy owe 31 wiorst olbrzymią, topolową aleją, w połowie wyrwaną i leżącą na ziemi. Burza tędy przeszła i rozrzuciła, jak szczapy, te olbrzymy. Potem las jakiś, piaski, wsie, pustki i znowu da capo to samo.
Choć nas trzymają te śpiewy gromady, zawsze jednakowo drzemiące, i ciągnie tu jakaś siła, wprost rozpędu, pozostajemy za kompanją coraz dalej.
Przez jakąś godzinę widzimy ją jeszcze, majaczy nam tylko, bo idziemy napół przytomni.
Woale zacinają usta i zdają się spojrzeniami przyczepiać do tych, coraz odleglejszych, sylwetek i wlec się ostatkami nerwów.
Dogoniła nas łowicka, potem przeszła zwolińska — i długo, niby chmura granatowa, wisi przed nami i znika. Nadpłynęła ciepielowska i jeszcze kilka drobnych i przepłynęły, a myśmy się wlekli, jak osad tego ludzkiego potoku, co z taką siłą płynął naprzód.
Wydało mi się, że coraz to pogrążamy się głębiej w jakiejś szarzyźnie, spychani przez mocniejszych.
Zaraz za lasem pytamy: jak daleko do Mstowa? Powiadają, że sześć wiorst.
Uszliśmy ze sześć i pytamy znowu: mówią, że będzie ośm. Więc się już nie pytamy nikogo więcej. Spotykamy w jakiejś wsi ludnej Łowiczaków, już porozkładanych na nocleg. Jedna z kobiet, siedzących przy drodze, radzi Melancholji:
— Niech siostra zezują te trypki i boso pójdą, będzie lekcij.
— I uny same już złażą!.. — dorzuca chłop jakiś, widząc strzępy tych pantofli.
Nie gniewa już śmiech, jakim wybuchają, wchodzimy za wsią w step jakiś pełen piasków i kamieni.
Wiatr się zerwał ogromny i tym lotnym piaskiem bił nam w twarze.
Noc zapadała, ale jakaś brudna, a te nagie, pozbawione roślinności wzgórza kamieniste i pustka wrzały smutkiem.
Nie było gwiazd ani księżyca, tylko ten odmęt szarzyzny skłębionej dokoła.
Druty telegraficzne, targane wichurą, jęczały żałośnie nad nami.
Milczeliśmy — idąc w wyczerpaniu ostatecznem.
Nie spotykaliśmy ani wsi, ani ludzi. Czasami się nam wydawało, że z wichrem nadlatują echa śpiewów, że już widzimy światełka siedzib ludzkich, że dostrzegamy sylwetki braci. Nic z tego nie było. Wiatr tylko prześwistywał, pędził obłoki kurzawy i kuropatwy zwoływały się po polach.
Nogi miałem pokaleczone, a tu co krok stos drobnych a ostrych kamieni, i ta pustka bez końca, i wściekłość niema wobec własnej niemocy fizycznej, ten ból bezsilny, że sobie ani Melancholji, która się chyliła, jak kłos dojrzały, coraz niżej, pomóc nie mogłem.
Nareszcie dochodzimy do młyna jakiegoś; stąd jeszcze dwie wiorsty.
— Dojdziemy — mówi cicho, a ja czuję w jej głosie akcent zdeterminowania spokojnego.
Serafin już się głośno modli jakimś niezmiernie łzawym i bezsilnym głosem, ale idziemy, wleczemy się po tych kamieniach i dochodzimy do klasztoru, gdzie już miała być matka i reszta towarzystwa.
W labiryncie korytarzy, zapchanych literalnie ludźmi, ani sposób odszukać.
Śpią wszędzie; jak kto przyszedł, tak się rzucał i śpi: na schodach, cmentarzu, nawet przy drodze i w rowach pełno ludzi.
Nic — już dzisiaj nikt nie śpiewa, widać śpiących z otwartą książką na kolanach, z ostatniem niemal słowem pacierza na ustach; niektórzy trzymają w obu rękach różaniec i śpią, siedzą pod płotami z chlebami napoczętemi, z tobołkami rozwiązanemi i tylko chrapanie mówi, że wszyscy śpią.
Na deszcz się zbiera, bo chmury się spiętrzają i wloką ociężale, a nagła cisza powiewa.
Idę do księżej gospodyni prosić choćby o kawałek podłogi, byle pod dachem.
— Niema miejsca.
Służąca powiada jej cicho o jakimś próżnym pokoju.
— Ale!.. zaraz!.. Tam bielizna rozwieszona, trzebaby policzyć, a ja czasu nie mam, a zresztą, skoro się państwo ofiarowało do Częstochowy iść, to można spać na dworze — ojej! — i uśmiech ironiczny wykrzywia jej twarz.
Spotkaliśmy wreszcie swoich. Nocleg jest w ciupce, gdzie już ze trzydzieści osób śpi.
Tak było obszernie, że jeśli znalazło się miejsce na głowę, to nóg nie było gdzie pomieścić.
Słyszę, jak Serafin obiecuje jakiejś siostrze obrazki, modlitwy, wreszcie pieniądze, byle się choć trochę usunęła, ale wszystko bez skutku. Powietrze jest tego rodzaju w izbie, że bezpieczniej noc kończyć pod wozem na rynku.
Ostatni dzień!.. znać to na wszystkich twarzach.
Gdyśmy przeciągali przez puste uliczki owego Mstowa, tom w tym brzasku porannym spostrzegł na bruku krwawe plamy: to ci, którzy idą przed nami i śpiewają, znaczą bosemi nogami bruk.
Wychodzimy na jakieś prawdziwie górskie drożynki. Słońce wschodzi, ale tonie natychmiast we mgle i tylko je lekko zapurpurza. Ścieżki są strome i pełne ostrych kamieni. Okolica górzysta, widać nad mgłami łyse szczyty.
Idziemy tak prędko, że wszystkie piersi rzężą, a na każdym szczycie i wyniosłości wszystkie oczy zanurzają się we mgle; niespokojne, gorące spojrzenia szukają w tumanach szarawych konturów wieży Częstochowskiej.
Przystają i z wyciągniętemi głowami stoją chwilę...
Nic nie widać, cały świat zdaje się być zatopiony w tej ruchomej masie.
Naraz, jakiś dreszcz dziwny przeleciał po tłumie...
Słońce podniosło się ponad mgły i wdali, wprost nas, zarysował się cień, niby majak wyniosły i zapadł, bo mgły, jakby uderzone siłą światła, zakłębiły się, i jak puchy wyległy rozstrzępione, zakrywając wszystko.
Niby jęk zawodu zaszemrał i zwolna jakby się zawiązała cicha i zawzięta walka pomiędzy tłumem a mgłami.
Rozpalone spojrzenia, o krwawym blasku zmęczenia, tętna serc przyśpieszone, wszystkie czucia spotęgowane, wszystkie głosy o chrapliwem z natężenia brzmieniu, łączyły się i płynęły strumieniem ognia, wsączały się w te mgły i jakby je wypijały, że stawały się coraz rzadsze.
Ten dreszcz, przenikający co chwila, tak oślepiał i obezprzytomniał, że darli się wprost naprzód.
Krwawych piętn na ziemi i kamieniach było coraz więcej, ale szli bez uwagi na ból, na krew płynącą z nóg, znajdowali siłę w tej bliskości celu.
Na Przeprośnej Górce zatrzymaliśmy się.
Bracia niektórzy wystąpili z ostatniemi przemowami. Zaczęły się szepty oczyszczań jednych przed drugimi. Głos przemowy brzmiał głucho w mgle, ale nikt prawie nie słuchał. Wszyscy mieli uszy, oczy i serca gdzie indziej.
Zbiegaliśmy prawie z tego stromego bardzo wzgórza i znowu ten dreszcz denerwujący...
Słońce podniosło się i ten majak wieży, odbicie pewnie, jakby się oderwał od podstaw i unosił przez chwilę nad oparami i chwiał, połyskując szczytami, aż go nowa i ostatnia fala mgieł przysłoniła.
Stanęliśmy wreszcie na ostatniem wzgórzu i stali przez mgnienie wpatrzeni, jak te tumany ściągały się jakiemiś warstwami, jak szły skłębione i podarte wgórę, aż przestrzeń czysta została i wszystkie oczy uderzyły się o tę górę z wieżą na szczycie.
— Marjo! — buchnęło jak płomień z tysięcy piersi i tysiące ciał runęły na ziemię z krzykiem radości. Widok ten niby orkan rzucił te wszystkie głowy w proch.
— Matko! — wołały głosy zduszone radością i uniesieniem — i zaczęły łzy płynąć rozradowania, a oczy promienieć miłością; wszyscy się trzęśli w łkaniu, co serca rozsadzało, i nie było ani jednej duszy, ani jednej woli, coby nie leżała w zachwycie łzawym.
I ten płacz tak się podnosił, że przechodził w jęk, w ryk prawie, zalewał mózgi i serca, i stapiał wszystkich w jedną bryłę, drgającą w łkaniu, w czucie jedno, wyrywał ze wszystkich serc smutki, bóle, całą gorycz istnienia, wszystkie twarde nędze, wszystko co przecierpieli, i płynął do stóp Tej, którą każde serce widziało, do stóp Dobra i Pocieszenia.
I ta głęboka, boska poprostu, przez moc swoją rytmika płaczów, próśb i entuzjazmu długo dźwięczała w powietrzu, okręcała wszystkie ciała, przepalała je niby wicher ognisty i przekuwała dusze na inną miarę.
Popowstawali i wszystkie twarze rozsłoneczniły się nagle, spotężniały w wyrazie.
Zaśpiewali pieśń do Matki Boskiej i szli z siłą światłości dziwnej w oczach, z uśmiechami na chudych twarzach, pełnych śladów utrudzenia, a akcenty tego hymnu triumfalne, szerokie, jak świat, dzwoniły niby śpiż serc i biły nad ziemią, pełną wiosny i słońca.
Po przemowie jednego z ks. paulinów, weszliśmy do Jasnogórskiego kościoła.
Tutaj — nie jestem w stanie dać nic — com uczuł sam, zostawiam dla siebie.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Spałem szesnaście godzin bez przebudzenia.
I kiedym już umyty, przebrany i przeobuty wyszedł i zobaczył wszystkich braci i ten ustawiczny przypływ ludzi, to mnie jakiś żal ogarnął, że się ta wędrówka skończyła, że rozlecimy się wszyscy, jak liście jesienią, aby się już nie zejść nigdy; żal rósł i niechęć do powrotu w jarzmo szarego życia, w ten codzienny kierat życia miejskiego i cywilizowanego.
Musiałem znowu stanąć w szeregu ponumerowanym i pooznaczanym nazwiskami. Musiałem znowu zostać „panem“ i uważać, czy nie nastąpię na jakie wielmożne, tradycyjne lub uświęcone zwyczajem odciski, i kapelusz mieć w ręku, a maskę na twarzy!
W niedzielę, w półcieniu chóru zakonnego, spostrzegłem „Melancholję“; klęczała zatopiona w modlitwie. Czarny strój rzucał jakiś surowy cień na jej twarz piękną i smutną. Błękitnawe oczy miały głębię, pełną cichości i dobra, łzy toczyły się po bladej twarzy i usta coś szeptały gorąco; za nią leżały setki rozkrzyżowanych na posadzce ludzi z takim samym płaczem, a na dole, gdzie się roił niby mrowisko tłum pstry, jęczały także dusze i prosiły łzami.
Zwiedzaliśmy później wszyscy razem klasztor. Słoneczne to chwile.
W poniedziałek mieliśmy wyjechać. Wstałem wcześniej i poszedłem zobaczyć mszę w kaplicy Matki Boskiej i chwilę odsłonienia cudownego obrazu.
Ścisk był niewypowiedziany, ludzie tak się zwarli, że rozczepić się im trudno; co chwila wynoszono pogniecionych i omdlałych.
Zaczęła się msza.
Ciche tony fletów wibracją spiralną i jakby złotawą wlewały się w ciszę i niby lśniącą siatką osnuwały dusze, potem skrzypce przenikające głosy podnosiły w śpiewie pełnym uczucia i rozpylały się jak woń róż, a organy brzmiały cicho i daleko niby szum morza, które zwolna bije i przelewa się przez brzegi, a potem burzy się głucho, potężnieje w sile, huczy burzą, miota i wybucha piorunami, które trąby mosiężne rzucają z przeraźliwością, i robi się chaos jakiejś rozpaczy bezbrzeżnej, która szaleje, łka i prosi — aż flety, niby chór anielski, odzywają się w pianach i śpiew rzewny, słodki wlewa się szeroką gamą i uspokaja odmęty, i płynie pod stropem kaplicy, jak pocieszenie, przenika dusze rozrzewnieniem i kołysze je słowami łaski — i milknie w nagłej, chwilowej ciszy Podniesienia, przerywanej tylko ostrym, niby stalowemi blaskami, dźwiękiem dzwonków.
Naraz, ze wszystkich instrumentów bije pieśń, ze wszystkich serc zrywa się huragan krzyków i westchnień, i wszystko to skłębione, zmięte, unicestwione pada w proch przed odsłonionym obrazem Matki Bożej, a przez ten mur ciał przeciska się jakaś dziewczyna, podtrzymywana przez matkę — idzie o kuli, oczy ma zwarte, wyciąga ręce do obrazu i głosem wielkim, potężnym niewysłowionem brzmieniem wiary, woła:
— Marjo, uzdrów mnie!.. Marjo, uzdrów mnie!..
I pada na ziemię, jak drzewo podcięte, lecz zrywa się i już bez kul, wyprostowana, jaśniejąca, woła:
— Marjo! — Widzę! — Marjo! — Idę!..
I szła ku ołtarzowi, a burza ryku prawie nieludzkiego zerwała się ze wszystkich serc i biła do stóp Tej z taką miłością patrzącej.
A dziewczyna szła, podrywając się, jak ptak do odlotu, i z uśmiechem niewypowiedzianej podzięki, z oczyma jak chabry błękitnemi, z rękoma wyciągniętemi, dyszała dziękczynieniem, pełnem radości, łez, olśnienia.
— Marjo! Marjo! — i padła w proch, objęła rękoma kamienie i blademi usty przywarła się do nich, pod stopami Tej, co tam ze spokojem i słodyczą siedziała z Jezusem na ręku i, jak matka, pełna była pobłażania i miłości.
A lud cały w jękach, w skowycie leżał i łzami serc, mózgami, krwią, miłością — sławił dobroć i żebrał zmiłowania.
Kościół zdawał się otwierać zwierzchu, aby przepuścić tłumy dusz, które się rwały w modlitwie w nieskończoność, a wysoko jakby się rozwiewał płaszcz błękitny i ogarniał wszystkich, a jakieś ręce białe i oczy promienne błogosławiły, koiły, uspokajały, krzepiły serca, dawały zapomnienie i moc wytrwania.
A te rzesze ludzkie coraz więcej zatapiały się w szlochaniu i zdawały się odpływać w zaświaty na fali muzyki, która, jak Archanioł Pocieszenia, szła naprzód i niosła wszystkie dusze tam — skąd wyszły: do źródła dobra i szczęśliwości...

Wolbórka, 3-go maja 1894-go r.






Z ZIEMI CHEŁMSKIEJ
I. MISJA.

Pan R. ożywił się niezmiernie i zawołał:
— Ależ ja sam brałem udział w tej ostatniej misji, a tak mi głęboko wyryła się w pamięci, że mogę panu opowiedzieć o niej z najdrobniejszemi szczegółami. Poprzedzę tylko to opowiadanie pewną, dosyć charakterystyczną sceną, żeby pan miał pełniejszy obraz życia na Unji, przed aktem tolerancji.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

„Wielkanoc owego roku wypadła w początkach kwietnia razem z prawosławną. Pamiętam, że w Wielki Piątek od samego rana mżył deszcz i było zimno. Śniegi jeszcze leżały po rowach, role były rozmiękłe do dna i drogi nie do przebycia. Chodziłem zdenerwowany, bo zanosiło się na dłuższą pluchę, a tu, jakby nadobitkę, przychodzi mi mój kowal i prosi, żeby posłać konie po księdza, do jego chorej żony.
— Co się stało? Widziałem ją jeszcze wczoraj przy wieczornym udoju.
— Zachorowała w nocy, leży prawie konająca! — mówił, trąc rękawem oczy.
— To idźcież do pani, może wam co pomoże.
— Kiedy się bojamy, bo może to ospa.
Wystraszyłem się nie na żarty, gdyż na wsi grasowała ospa przez całą zimę.
— A może wam sprowadzić doktora? — proponuję mu bardzo serjo.
Jakby się zdumiał, aż gębę otworzył. Ale naraz rzucił mi się do nóg, całował mnie po rękach i bełkotał wystraszony:
— Dopraszam się tylko o księdza! Doktór nie pomoże! Co tam te doktory. Obejrzy, opuka, zapisze lekarstwo, pieniądze weźmie, a chorobę zostawi. Pan Jezus prędzej odmieni na lepsze. Kobieta tylko skamle o księdza.
Poszedłem zaraz do stajni, żeby wybrać czwórkę, bo do parafii mieliśmy cztery opętane mile i roztopami, ale gdym mijał czworaki, wydało mi się, że dojrzałem kowalową w głębi sieni, karmiącą prosięta. Powstałem na nią, że w takiej chorobie wyłazi na zimno. Uśmiechnęła się jakoś dziwnie, zaprosiła mnie do izby i, zamknąwszy drzwi, powiada mi cicho do ucha:
— Musi jaśnie pan posłać po księdza z Panem Jezusem, koniecznie potrzeba.
Mówiła z takim naciskiem i oczy jej tak błyszczały, że byłem pewien, iż majaczy.
— Ja zdrowa jestem, chwała Bogu! — odpowiedziała. — Ale tylko do mnie można wezwać księdza, bo tylko ja jedna z dwórek jestem prawna katoliczka.
— A któż chory? — zaczynałem rozumieć ten podstęp.
— Na wsi leży czworo prawie konających. Przecież nie mogą umrzeć bez świętej spowiedzi, a zapisane w prawosławne, to księdzu nie wolno do nich przyjechać! Mają te cztery niewinne dusze pozostać bez świętych Sakramentów? Od tygodnia się męczą, od tygodnia skonać nie mogą, a tylko skamlą i skamlą o księdza! Aż strach patrzeć i słuchać. To umyśliłam sobie: udam chorą, Pan Jezus daruje mi to cygaństwo, ksiądz przyjedzie do mnie, a tamtych przyniesą na ten czas do izby i wyspowiadają się. Strażniki ani się domyślą.
— Chcecie ospę przywlec do chałupy! — krzyknąłem na nią.
— Bez woli Bożej nikomu włos z głowy nie spadnie! — odparła poważnie.
— Przecież macie drobne dzieci, mogą się łatwo pozarażać — tłumaczyłem.
— To już trudno. Może Jezus w czem innem okaże nad nami swoje miłosierdzie, a tym nieszczęśnikom trzeba pomagać. Nie o małą rzecz idzie, o zbawienie dusz człowiekowych! — dodała z taką mocą, że dałem spokój perswazjom i konie wysłałem.
O zmierzchu przywlekli chorych do kowalowej izby i pokładli pokotem na podłodze. Kowalowa powtykała im w garście pozapalane gromnice, przyklękła w pośrodku i bardzo żarliwie modliła się za konających, którzy leżeli nieruchomo, cierpliwie oczekując na spowiedź, rozgrzeszenie i śmierć.
Widziałem to na własne oczy i nigdy tego nie zapomnę.
Ksiądz przyjechał późnym wieczorem, a za nim trop w trop strażnicy, jak zwykle, aby go pilnować, żeby czasem nie zaniósł jakiej religijnej pociechy „uporstwujuszczym“. Węszyli przez cały czas pod zasłoniętemi oknami, ale nie wywęszyli. Ksiądz przygotował chorych na śmierć i odjechał.
Wszyscy ci chorzy pomarli tej samej nocy.
A w parę dni potem umarło na ospę dwoje dzieci kowalowej.
Gorzko zapłaciła za swoje miłosierdzie, ale przyjęła ten cios jakby z uniesieniem szczęścia, gdyż zaraz po pogrzebie powiedziała do mojej żony:
— Pomarły moje dzieciątka, pomarły... ale swoją śmiercią wykupiły cztery dusze z wiecznej zatraty!
Otóż wkrótce po odjeździe księdza i jego aniołów stróżów, gdy się uspokoiło w domu, poszedłem do swojej kancelarji, a tylko co zapaliłem lampę, ktoś zapukał w okno, i jakaś twarz mignęła mi za szybami.
Wziąłem rewolwer i wyszedłem na ganek. Pod drzwiami stał jakiś człowiek. Zajrzał mi zbliska w twarz i szepnął:
— Jutro w nocy misja!
— Gdzie?
— W samo południe zajedzie przed karczmę wóz w siwego konia. Dwóch chłopów będzie nim jechało. Niech się pan do nich przyłączy, oni zaprowadzą.
— Skąd jesteście? — spytałem go mimowoli.
— Z całego świata! — odpowiedział bardzo szorstko.
Prosiłem go usilnie, żeby wszedł do domu i nieco odpoczął.
— Nie pora! Muszę budzić, które jeszcze śpią — rzekł jakimś biblijnym tonem.
— A czy mogę zabrać żonę na misję?
— Za daleka droga dla dziedziczki. A przytem kobiecie łatwiej umrzeć, niźli dochować sekretu.
Zabierał się do odejścia.
— Zostańcie chociaż do świtu. Noc ciemna i roztopy.
— Znam tu każdy rów, a kto z dobrą nowiną śpieszy, nie zbłądzi! Spóźniłem się już, bo czekałem, aż odjadą strażnicy i ksiądz.
— Ale proboszcz będzie na misji?
— To nie nasz, to tylko taki zwyczajny parafjalny propinator!
Zdziwiło mnie to określenie w jego ustach, lecz nim się zdążyłem odezwać, już odszedł. Słyszałem tylko człapanie po błocie i skomlenie psów, które go odprowadzały jakoś bardzo przyjacielsko.
A nazajutrz, w samo południe, przebrawszy się odpowiednio, aby nie zwracać na siebie uwagi, kazałem założyć do bryczki fornalską, mocną szkapę i pojechałem. Przed domem stał wóz, zaprzężony w siwka, i siedziało dwóch chłopów, a skorom dojechał i chciał wyminąć, ruszyli przodem, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi.
Drogi były okropne, wyboiste i podobne do dna bagnistych rzek. Jechaliśmy noga za nogą, omijając wsie i takiemi krętemi wertepami, że po jakimś czasie zupełnie przestałem się orjentować.
A wbrew moim przewidywaniom, dzień był bardzo piękny, prawdziwie wiosenny, świeciło słońce, śpiewały skowronki, polśniewały szeroko rozlane wody na łąkach, a miejscami, na cieplejszych gruntach, już ruszały oziminy.
Przed jakąś wsią ogromną, nad którą wynosiły się zielone kopuły cerkwi, przystanęli moi przewodnicy, a jeden zawołał do mnie:
— Na końcu wsi po prawej ręce, ostatnia chałupa.
Skręcili na boczną dróżkę, a ja śmiało wjechałem do wsi.
Na drodze, z obu stron obudowanej domami, było pełno kałuż, przedświątecznego rwetesu i psów, które mnie przeprowadziły zajadłem szczekaniem. Przed cerkwią, przerobioną z kościoła, stał strażnik, przyglądający mi się tak uważnie, że mimowoli zaciąłem konia do pośpiechu. Zauważyłem też, że z wielu domów wyjeżdżano w pole z pługami a bronami na wozach, co wydało mi się dziwnem, gdyż grunty mieli niskie i jeszcze wszędzie po brózdach siwiały stojące wody. Pod jakimś domem, na kupie bali siedziało paru chłopów, i kiedym ich wymijał, podnieśli się, rzucili mi: „Pochwalony“ i pociągnęli za mną. Wieś ciągnęła się ze dwie wiorsty, i kiedym się wreszcie znalazł na końcu i zacząłem się rozglądać za ostatnią chałupą, jeden z chłopów, idących za bryczką, powiedział półgłosem:
— Strażnik idzie za panem! Trzeba skręcić na prawo, przejechać koło chałupy, a zawrócić za budynkami koło stodoły! — I przeszedł, nie zatrzymując się ani chwili.
Zjechałem na bok. Wąska dróżka, obsadzona gęsto wierzbiną, wiodła obok wielkiego domu, stojącego w takim gąszczu drzew, iż ledwie majaczyły bielone ściany i poszycia dachów.
Obejrzałem się nieznacznie: strażnik przyczaił się na skręcie, pilnie mnie z poza drzew obserwując, a chłopi maszerowali gęsiego ku lasom niedalekim.
Podjechałem bliżej, wypatrując już z pewną niecierpliwością jakiego bądź wjazdu. Ale cały dom wydał mi się jakby opuszczony, okna miał zasłonięte słomianemi matami, drzwi zawarte i bramę w płocie zamkniętą na kłódkę, a chociaż bardzo głośno popędzałem konia i trzaskałem z bata, nikt się nie pokazywał, nawet pies nie zaszczekał. Aż dopiero, kiedy skręciłem za stodołę, otwarły się naraz jakieś wrota i, skorom w nie wjechał, zatrzasnęły się natychmiast, zaś stary, siwy chłop, który mi otwierał, rzekł dobrotliwie:
— Konia można postawić pod szopą. — I poszedł, nie troszcząc się o mnie więcej.
Stało już tam kilka tęgich mierzynków. Poszedłem z ochotą. W izbie było prawie ciemno, zasłonięte okna przesączały bardzo mało światła, ale w czerwonawych brzaskach komina dojrzałem kilkanaście osób, siedzących pod ścianami. Nikt mnie jednak nie powitał, jakby nie zauważyli mojego wejścia, tylko coś ciszej zaszeptali między sobą, i poczułem, że mnie okrążają badawcze, nieufne spojrzenia. Próbowałem zawiązać rozmowę. Odpowiadali bardzo niechętnie, zbywająco. A kiedy zacząłem dość natarczywie rozpytywać się o misję, odpowiedział mi któryś niecierpliwie:
— Jak przyjdzie pora, to wiadomo będzie.
Dopiero kobieta, widząc moje odosobnienie, objaśniła ich, kto jestem.
Wyciągnęły się do mnie twarde dłonie, ktoś dorzucił gałęzi na komin, światło buchnęło na całą izbę, a ja mogłem się przyjrzeć zebranym. Nikogo jednak nie znałem osobiście, ale dobrze znałem ten typ bohaterski, te surowe, a pełne dobroci twarze, te oczy nieulękłe i te męczeńskie głowy „opornych“.
— Chyba obcy tutajby nie trafił! — powiedziałem, witając się z każdym zosobna.
— Ale zawsze trzeba ostrożnie. Zły człowiek, jak smród, wszędzie się wciśnie.
— Trzeba się nieraz strzec własnego cienia.
— A to ciężko się uchronić! Mało to „duszołapów“ węszy za każdym opornym!
Parę dni temu wyniuchali Michała Klimiuka z Wisznicy.
— Co się stało? — odezwały się strwożone głosy.
— A wzięli go! Bo to, panie, za ślub katolicki! — zwrócił się do mnie. — Brał go jeszcze jesienią w Krakowie. Po powrocie ona, że to pochodziła z drugiej gminy, zgodziła się do męża nibyto za służącą, i żyli sobie, jak Pan Bóg przykazał. Aż tu którejś nocy strażnicy przycapnęli ich razem, przetrzęśli całą chałupę, że nawet poszycia pozdzierali z dachów, i znaleźli ich ślubną metrykę! Co się im przytem zaraz dostało, to Bóg jeden wie. Ją związali, jak barana, i popędzili do gminy oddać ojcu, a jego powieźli do powiatu. A teraz każą mu drugi ślub brać w cerkwi!
— Chyba się na to nie zgodzi — wtrąciłem.
— To z twardego gatunku człowiek. Matkę jego tak nawracali z unji, aż umarła, ojciec siedzi do dzisiaj gdzieś na Syberji. To oporny z opornych. Wiedzą o tem dobrze, i słono zapłaci za swój ślub i przeróżnych bied się nasmakuje.
Rozgadali się zwolna, prawie mimowoli, spokojnie i bez skarg, bez krzyków i jęku, jęli się wypowiadać przede mną ze swoich zwykłych, codziennych trosk, ze zwykłych, codziennych, systematycznych znęcań się nad nimi, z kar, płaconych za wszystko: za ochrzczenie dziecka i za nieochrzczenie, za pogrzeby, odprawiane nocą, ukradkiem, za śluby i spowiedzie, za samo wejście do kościołów, z ciągłych udręczeń, prześladowań, wędrówek po sądach, komisjach i więzieniach, z wiecznych, a daremnych poszukiwań sprawiedliwości, z tych nieskończonych nocy, spędzanych we łzach, i z tych dni wiecznego lęku, zgryzoty i cierpienia.
Znałem przecież ich życie, ale, słuchając tych cichych, monotonnie smutnych opowiadań, pełnych nieustającej walki, nieznanych bohaterstw, niezachwianej wiary i bezgranicznego poświęcenia, zdawało mi się, że gromada chrześcijan z czasów Dioklecjana opowiada mi swoje krwawe, wstrząsające dzieje...
Ale tamci umierali tylko za wiarę, a ci giną i za ojczyznę...
I każdy z nich tak żył, każdy tak cierpiał i każdy tak samo walczył przez całe życie.
A przecież ten bój ciągnął się długie, długie lata i bez przerwy ni miłosierdzia.
Całe wsie poznikały z powierzchni ziemi, poginęły całe rody, całe pokolenia dawały wszystką krew i wszystek żywot, ale pozostali nie ustąpili, nie zabłagali o litość, a zapomniani, wyszydzani, biedni, pogardzani, w ponurej grozie opuszczenia walczyli dalej, bez wytchnienia, z jednakiem wciąż męstwem, nieulękli jednako i jednako niezwyciężeni.
Siedziałem jakby zmartwiały; płacz sączył się z tych opowiadań, dymiły krwawe opary i cały dom zdawał się napełniać szlochaniem, gdy ktoś odezwał się głośno:
— Aby tylko nie było gorzej! Bo ciężko, strasznie ciężko...
— Przetrzymaliśmy tyle czasu, to przetrzymamy, dokąd się Panu Jezusowi spodoba.
— A może się odmieni! Powiadają, że po wojnie z Japonem nastaną lepsze czasy.
Pogadywali, snując nieśmiałe, lękliwe nadzieje. Rozmowa wkrótce przeszła na wojnę. Zaczęli się mnie rozpytywać o szczegóły tak usilnie, że musiałem opowiadać nieomal o każdej większej bitwie. Słuchali z niezmiernem skupieniem: posępne twarze zaczęły się ożywiać i promienieć uśmiechami dziwnej radości, ale w najgorętszym toku opowiadania ktoś mi przerwał:
— Ot i kara boska na opamiętanie!
Naraz jakaś zasłuchana kobieta wybuchnęła spazmatycznym płaczem, wyznając wśród szlochań i jęków, że jej syn zginął na wojnie.
Pomilkli, zwieszając smutnie głowy, twarze pokurczyły się boleśnie, a w niejednem oku zabłysły łzy, gdyż prawie każdy miał kogoś bliskiego w szeregach walczących. Dopiero jakiś starzec z różańcem na szyi przerwał milczenie i, klękając przed obrazami, rzekł uroczyście:
— Należy się im szczery pacierz, bo nie za swoją umierają.
Przyklękli wszyscy i zaszemrały gorące szepty modlitwy.
A ledwie co się podnieśli z klęczek, ktoś wszedł do izby i zawołał:
— Zbierać się! Pora już w drogę!
Naciągnąłem burkę pośpiesznie, gdy przystąpił do mnie ten chłop z różańcem na szyi i, patrząc mi w oczy, powiedział z naciskiem:
— Pan chce z nami na misję, a tam się może zdarzyć Bóg wie co...
Obejrzałem się po izbie. Było pełno. Wpatrywali się we mnie nieprzeniknionemi oczami.
— Pojadę z wami, gotów jestem na wszystko! — powiedziałem krótko.
Nikt się już nie odezwał, ściskali mi rękę, zabierali z kąta baty i wychodzili.
Noc była na świecie, i chłodnawy wiatr pociągał z pól, gdyśmy wyjechali za stodołę, zmierzając prosto ku borom, czerniejącym na horyzoncie, niby opadła nisko chmura. Jechałem na drugiego. Przede mną, na pierwszym wozie siedziało trzech chłopów, a za nami musiał ciągnąć spory szereg wozów, bom nie mógł dojrzeć końca.
Noc była bardzo ciemna, chmury przysłaniały niebo, brał lekki przymrozek, gdyż błoto chlupało pod kołami. Jechaliśmy wolno i w głębokiem milczeniu. Gdzie niegdzie, we wsiach, zatopionych w ciemnościach, przebłyskiwały światełka, czasami wiatr przynosił naszczekiwanie psów, jakieś dalekie echa turkotów, a niekiedy parskały konie. Wjechaliśmy wreszcie na szosę i, nie żałując bata, ruszyliśmy z kopyta, aby się tylko dostać do lasu, który wyrastał przed nami coraz bliżej.
Głębokie, zarośnięte krzakami rowy ciągnęły się z obu stron drogi.
Naraz w ciszy rozległ się głos rozkazujący:
— Stać!
Ktoś wyskoczył z pierwszego wozu i przypadł twarzą do drogi.
Cały szereg jakby zamarł na miejscu. Nasłuchiwałem z zapartym tchem... gdzieś, jeszcze dosyć daleko przed nami, rozlegał się ledwie dosłyszalny turkot.
— Powóz we cztery konie! Bóg wie, kto może w nim jechać! Do rowu z wozami! Niech tylko pan dziedzic zostanie i rusza wolniuśko! — padła cicha i mocna komenda.
Zatrzeszczały krzaki, chlupnęła woda, i po chwili nie było już na szosie nikogo.
Ruszyłem stępa. Turkot był coraz bliższy. Wkrótce zamigotały latarnie i było słychać uderzanie kopyt i brzęk uprzęży, a w parę minut później przesunął się koło mnie powóz, zaprzężony w cztery konie; siedziało w nim parę osób, rozmawiających po rosyjsku, ale w ciemnościach nie mogłem rozróżnić ani jednej twarzy.
— Żandarmi, panie! Wybrali się na jakieś polowanie. Nie trzeba o tem mówić, poco się mają płoszyć! — szepnął mi ten sam głos, gdy powóz już zginął w oddaleniu.
Skręciliśmy na drogę, biegnącą samym brzegiem lasu. Zapaliłem papierosa.
— Zgasić! mógłby kto zobaczyć ze szosy!
Zdążyłem tylko zobaczyć na zegarku, że było już po dziesiątej.
Jechaliśmy brzegiem lasu z dobrą godzinę, a ciemność, milczenie, cichy poszum drzew, monotonny skrzyp wozów i parskanie koni tak mnie usposobiły, że już na dobre zaczynałem drzemać, gdyśmy się wytoczyli na łąki, gęsto porośnięte kępami drzew i miejscami pozalewane. Otrzeźwiałem natychmiast, bo woda bluzgała z pod kół i kopyt, a spłoszone czajki zakwiliły nade mną. Potem wjechaliśmy na jakiś szeroki wygon, niezmiernie grząski, wyboisty i pełen kałuż. Potem staliśmy dosyć długo na jakichś rozstajach pod krzyżem, gdzie już czekały sznury wozów i mnóstwo ludzi, a wciąż jeszcze było słychać nadjeżdżających.
Wielki las czerniał tuż przed nami, jak mur.
Zrobiło się nieco jaśniej, zaczęły przebłyskiwać gwiazdy, a z wiatrem nadpłynęły jakby dalekie echa ligawki.
— Ruszać, a nie rozwłóczyć się! — zabrzmiała cicha komenda.
W parę minut dosięgliśmy czarnej ściany lasu i znowu przystanęli, gdyż z pod drzew rozległ się jakiś ostry i groźny głos:
— Kto jedzie?
— Swoi! Swoi! — zerwały się niecierpliwe wołania.
— Tu niema przejazdu; grobla rozmyta, most zabrały wody. Zawracajcie!
— Jechalim z nadzieją, to może przejedziemy! — zagadał poważnie pierwszy wóz.
— Tak-że mi powiadajcie! A toż i strażniki umieją krzyknąć: swoi!
Słowo „z nadzieją“ było umówionem hasłem, jak się później dowiedziałem.
Odezwał się znowu długi, przeciągły jęk ligawki, i wjechaliśmy w las; ugięły się pod bryczką jakieś dyle, koń mój zaczął się wspinać i chrapać, ale szczęśliwie przejechałem silnie rozklekotany most i literalnie utonąłem w ciemnościach. Wyniosły, zwarty bór okrył nas jakby czarnym płaszczem; nie było widać nawet końskiego zadu, a białe pnie brzóz majaczyły, jak przez sen. W jakiemś miejscu musiałem zesiąść i prowadzić konia za uzdę, bo ślizgał się i rzucał na grobli, wyłożonej okrąglakami, które zapadały się pod kopytami, jak klawisze: grzązłem niekiedy w błocie po kolana, tłukłem się o drzewa i musiałem iść cały czas chyłkiem, aby się uchronić od smagania gałęzi. Wreszcie wywlekliśmy się na suchsze miejsce. Poczułem twardy grunt pod nogami, a nad głową zobaczyłem gwiazdy i czuby drzew, rozstrzępione w czarne pióropusze.
— Wstrzymać konie i nie ruszać się z miejsca! Musimy przepuścić pieszych — rozkazano.
Przystanąłem, i wkrótce podniosły się dokoła mnie szepty i ostrożne, miarowe stąpania. W ciemnościach, jakie zalegały, zaledwie mogłem dojrzeć słabe i niewyraźne zarysy jakichś cieniów, ale długo słyszałem trzaski gałązek pod nogami i głuche dudnienie kroków tych tysięcy, przechodzących nieskończoną procesją, że zwolna bór napełnił się cichym, rozedrganym pogwarem, jakby bełkotem wód, napływających wzburzonemi falami, aż zestrachane konie zaczęły tu i ówdzie szarpać uprzęże, i tłuc się o wozy; a oni wciąż szli a szli; szmer wzmagał się chwilami, to przycichał i oddalał się, spływając bezustannie w jednym kierunku, gdzieś w głąb lasów...
Nie wiem, jak długo to trwało, ale wkońcu już mi się zaczęło wydawać, że cały bór się chwieje, porusza i płynie wraz z tą niedojrzaną, potężną falą...
Niedaleko ode mnie rozbłysło nagle ognisko i, wciąż podsycane gałęziami, wybuchało coraz potężniejszemi słupami płomieni. Setki ludzi kręciły się w krwawych brzaskach. Poszedłem się ogrzać, bo zimno było przejmujące; ktoś mi ustąpił miejsca i rzekł bardzo przyjaźnie:
— Niech się pan dobrze ugrzeje, bo do rana jeszcze daleko.
Przypiekałem się też z prawdziwą przyjemnością; ogień huczał wesoło, niekiedy sypnął deszczem iskier, niekiedy z trzaskiem rwał się wgórę i buchał płomienistą, rozwichrzoną grzywą aż do czubów drzew, a dokoła ciżbiły się rdzawe pnie sosen twardą i nieprzejrzaną gęstwą, wśród której mrowili się ludzie, szeregi wozów i koni.
Obok mnie rozmawiano półgłosem.
— Nie zdążą prędzej, niźli na świtanie.
— Byle ich w drodze nie spotkało co złego.
— Na uroczysku, tam sucho i dostęp tylko z jednej strony. Strażniki nie trafią!
— A niech tropią: bagno głębokie... nie wyda...
— Trzeba się nam będzie niezadługo zabierać, kobiety już musiały dojść.
Umilkli nagle, gdyż zjawił się jakiś chłop i zaczął krzyczeć:
— Zgasić ogień, a toć łunę widać aż na polach!
W mgnieniu oka zawalono ziemią ognisko i zadeptano, a po chwili ruszyliśmy w jakimś znowu niewiadomym dla mnie kierunku.
— Czy to jeszcze daleko? — spytałem jakichś cieni, przechodzących obok bryczki.
— Niebardzo, za jakie dwa pacierze staniemy na miejscu.
Nie mogłem już dojrzeć gwiazd. Nad głowami tylko szumiały cicho drzewa, i w leśnych mrokach rozlegały się przytłumione rozmowy i ciężkie odgłosy kroków. Jechaliśmy gęsiego i noga za nogą przez takie błota, topiele i trzęsawiska, że zaledwie w godzinę zdołaliśmy się przedostać na jakieś niewielkie wzgórze, dosyć rzadko porośnięte rozłożystemi drzewami, a otoczone nieprzebytem bagnem i wodami.
— Chwała Bogu, jesteśmy już na miejscu! — zawołał ktoś z radością.
Na wzgórzu płonęło kilkadziesiąt bujnych ognisk i wrzało, jak w ulu, a gdzieś w samym środku obozowiska chwiały się zapalone łuczywa i trzaskały siekiery.
— Stawiają ołtarz i co potrzeba — objaśnili mnie.
— A czy księża już są?
— Dopiero nadedniem przyjadą.
Dałem koniowi obroku i poszedłem między ludzi.
Dochodziła już trzecia i do świtu było jeszcze daleko, a że przytem zimno przejmowało mnie coraz dokuczliwiej, więc dosyć długo włóczyłem się między gromadami, porozkładanemi dokoła ognisk, aż, spotkawszy znajomych chłopów, przysiadłem się do nich na gawędę i dopiero się dowiedziałem, że jesteśmy w Kolembrodzkich lasach, które znałem tylko ze słyszenia.
— Sporo ludzi się zebrało! — zauważyłem, gdy rozmowa osłabła i zaczynali drzemać.
— Powinno być przeszło pięć tysięcy. A przytem szli sami wybrani, sami najbardziej potrzebujący księdza i nabożeństwa.
— A nie wytropią nas tutaj?
— Straże pilnują po wsiach najbliższych, po drogach i pod lasem, a reszta w boskiem ręku. Nikt się tu nie dostanie, ani stąd nie wyjdzie bez pozwoleństwa! Droga przekopana i mosty pozdejmowane.
— A jakże dostaną się księża?
— Przez mokradła, ale takiem przejściem, o którem tylko wie stary Lewczuk Gęsi. On też po nich pojechał i przeprowadzi.
Rozmowa jednak rwała się coraz bardziej, gdyż moi sąsiedzi, poukładawszy się pokotem przy ognisku, zasypiali jeden po drugim, aż wkońcu i ja okręciłem się szczelniej w burkę, przywarłem do najbliższych pleców i natychmiast zasnąłem.
Obudziły mnie pierwsze świtania i przeciągły krzyk jakichś ptaków, ciągnących długim sznurem nad lasami. Na szarem tle nieba czerniały niewyraźną masą wierzchoły drzew, a ziemię zasypywał sinawy brzask świtów. Było niezmiernie cicho, tak cicho, że słyszałem opadanie rosy i miarowe, niezliczone oddechy śpiących.
Poszedłem zajrzeć do swojego konia; całe obozowisko było jakby wymarłe, ludzie leżeli pogrążeni w głębokim śnie, tylko chrapania rozlegały się tu i owdzie, a z przygasłych ognisk snuły się wiotkie pasma dymów.
Przy wozach podnosiły się na mnie ciężkie, czuwające oczy, a ktoś rzekł:
— Już nadchodzą, panie! — i wskazał ręką na wschód.
Nad bezbrzeżnem morzem szarości dojrzałem tylko roztlewające zorze, i słychać było dalekie kwakanie dzikich kaczek.
— Krzyczą, bo je spłoszyli. Tamtędy idą! Trzeba już ludzi budzić — dodał, powstając.
I wkrótce całe uroczysko, spowinięte jeszcze w mroki, zaledwie przesiane pierwszym świtem, pokryło się jakby mrowiem: tysiące ludzi poruszało się w brzaskach wybuchających ognisk, tysiące głów roiło się w blednących zwolna cieniach i wrzało trwożnym, przyciszonym gwarem, a co chwila tysiące rozpalonych spojrzeń podnosiło się oczekująco ku wschodowi.
Aż wreszcie po długiem, męczącem oczekiwaniu rozległy się wołania:
— Już są! Przyszli! Zbierać się! Pod ołtarz!
Dałem się porwać jakby falom, skłębionym gwałtownie, i zanieść na środek wzgórza, gdzie czerniał już zdaleka ogromny namiot, zrobiony z kilimów.
Z wielu stron podniosły się krótkie i mocne rozkazy:
— Rozstąpić się! Kobiety i dzieci naprzód!
Usłuchano bez szemrania i, gdy już kobiety z dziećmi ustawiły się przed samym namiotem, za niemi zwarła się wielkiem półkolem żelazna nawała chłopów, stanęli nieprzełamanym murem, ramię przy ramieniu i taką ciżbą olbrzymią, że nawet nie próbowałem przedostać się naprzód.
Tłum chwiał się i kołysał i niekiedy szemrał bełkotliwie, jak ten bór, stojący dokoła gęstwą szarzejących pni, gdy naraz zapadła śmiertelna cichość, jakby skamienieli wszyscy, a wszystkie serca się zatrzęsły.
Opadły bowiem nagle skrzydła namiotu i jawił się z mroków wysoki ołtarz, cały w jarzących światłach i kwiatach, ponad któremi wychylał się zmartwychwstający Chrystus, prawie nagi, skrwawiony w cierniowej koronie i wyciągał ku rzeszom poprzebijane, ale przygarniające i pełne litosnego miłosierdzia ręce.
Palący wicher westchnień się zerwał i łzawy krzyk i jęk serdeczny:
— Chryste! Chryste! O Panie miłosierny!
Przycichło. Ksiądz, w białym ornacie, z monstrancją i kielichem w rękach, wstępował zwolna po stopniach, urastał coraz bardziej, wynosił się ponad tłumy, aż zjawił się utęsknionym oczom cały w światłach, niby anioł, postawił złocistą monstrancję wysoko u stóp Chrystusa, przyklęknął i odwrócił się do ludu.
Jak żrały łan, gdy weń wicher uderzy, tak pochyliły się kornie wszystkie głowy i jednym ruchem i z jednem westchnieniem, i uczuciem jednem, tysiące padły na kolana.
Ołtarz wznosił się, jakby świetlane widzenie, zawieszone gdzieś w mrokach.
Rozpoczęło się nabożeństwo.
Niekiedy zabrzęczały dzwonki, niekiedy rozlegał się śpiewny głos księdza, i padały krótkie odpowiedzi ministrantów, niekiedy z rozkołysanej kadzielnicy rozpływały się pachnące dymy, i złocista monstrancja unosiła się nad pochylonemi głowami, a niekiedy zapadało głębokie milczenie, i było tylko słychać jakby szmer łez, nieustannie spływających po twarzach, gorące westchnienia, przesuwanie różańców i krótkie, urywane słowa pacierzy.
Modrawy świt roztrzęsał się nad uroczyskiem, niebo stawało się coraz jaśniejsze, z moczarów odzywały się kwilenia czajek i krzyki dzikiego ptactwa, bór się zakolebał, rozgędził na chwilę i przycichnął i, pochylony, jakby się wsłuchiwał w rozdrgane szmery modlitw, w rozełkaną pieśń powstrzymywanych płaczów, skarg i jęków...
Szare mgły, wypełzłe z bagnisk, zaczęły pokrywać klęczących, niby szronem, że całe to znieruchomiałe morze ludzkie widniało jakby pole, zorane w twarde i niezliczone skiby głów, ponad którem wynosiły się tylko światła ołtarza i Chrystus, wyciągający litościwe ramiona.
Tuż za mną posypały się ciche, prędkie i trwożne szepty:
— Podobno wojsko idzie na nas z Białej, kozacy i piechota!
— Jezus, Marja! Święty Józefacie!
— Dali znać ze szosy, jakiś Żyd im powiedział.
— Cicho, teraz nabożeństwo! — odezwał się ktoś karcąco.
— A niech przyjdą i niech nas wezmą! — podniósł się surowy, mocny głos.
I ani jeden nie zerwał się do ucieczki, ani cienia przestrachu nie dojrzałem na żadnej twarzy, pomilkli natychmiast, a tylko tu i owdzie na mgnienie błysnęły oczy, zatrzęsły się wargi, a złożone dłonie zaciskały się w pięście, i modlili się dalej w głębokim spokoju i ufności.
Byłem prawie pewien, że to fałszywa wiadomość, ale mimo to nie mogłem się uspokoić i bezwiednie oglądałem się na wszystkie strony, aż mi ktoś szepnął do ucha:
— To nieprawda! Niech się pan nie boi, a drugich nie straszy!
Mgły opadły, dzień rozlewał się pogodny i rzeźwy, moczary zadymiły, jak trybularze, bór zaszemrał porannym pacierzem do nadchodzącego słońca, i głośniej zaśpiewały ptaki, a w modrawem, zimnem świetle wyraźnie było widać gęstwę niezliczoną głów, zatopionych w żarliwej modlitwie, wzniesione w zachwyceniu ręce, anielskie uśmiechy, twarze wniebowzięte, oczy, pełne niezgłębionego uniesienia, rozchylone i oniemiałe w ekstazie usta, że już wszystkie dusze zdawały się omdlewać z nadmiaru czucia i płynąć jakby w jakieś raje nie wysłowionej szczęśliwości.
Dosyć czasu upłynęło w takiej modlitewnej ciszy i skupieniu, gdy zaroiły się wśród klęczących zapalone świece i zawrzały naraz wszystkie dzwonki.
Zaczęło się podniesienie, a kiedy ksiądz wzniósł wysoko monstrancję, runęli wszyscy na twarze, zerwały się szlochy, westchnienia i krótkie, rozpalone krzyki, przenajświętsze głosy serc, padających w proch przed bożym Majestatem.
— Niech teraz przyjdą i spróbują brać! — odezwał się ktoś zboku, gdy znowu spłynęło milczenie na pochylone kornie głowy.
Nie było czasu na odpowiedź, bo ksiądz, ledwie już dojrzany w kadzielnych dymach i brzaskach świateł, odwrócił się do ludu z monstrancją i donośnym, jak dzwon, głosem zaintonował suplikacje.
Nigdy w życiu nie zapomnę tej chwili.
Lud powstał z klęczek, pochwycił żarliwemi ustami świętą melodję i zawtórował takim wstrząsającym głosem, aż zadrżały drzewa i rosisty grad posypał się na głowy.
Śpiewali jakby zapatrzeni w złociste blaski monstrancji, czy też we własne dusze, nie wiem, wiem tylko, że te głosy tysięcy były jednym, jak świat, ogromnym głosem, były pieśnią miljonów, były wołaniem najtajniejszych głębin człowieczych, były żalnym jękiem przyziemnego bytu u bram nieśmiertelności, były krzykiem ziemi zapomnianej do Boga, do Boga miłosierdzia i miłości.
Każda dusza zawodziła przed Panem gorzką pieśń życia; każda dusza skarżyła się żałosnym płaczem, i każda dusza żebrała o zmiłowanie.
Niby krze ogniste, wybuchnęły serca i śpiewały całą nieukojoną męką, wszystką wiarą, wszystką miłością i wszystką mocą żywota śpiewały. Huragan głosów odrywał się zwolna od ziemi, bił w niebo, huczał coraz potężniej i rozlewał się coraz ogromniej, jakby ponad całym światem, jakby już wraz z nimi śpiewały wszystkie bory, i ziemie, i wody, i nawet to słońce, które wyzierało czerwoną źrenicą, i stwór wszelaki...
Dopiero po skończeniu mszy pomilkły śpiewy.
A po krótkim odpoczynku i po przybyciu paru księży, najdziwaczniej poprzebieranych, rozpoczęła się właściwa praca misyjna.
I cały dzień ołtarz jarzył się zapalonemi świecami, cały dzień oblegały go tłumy rozmodlonych i cały dzień, prawie bezprzestanku, księża nauczali, słuchali spowiedzi, komunikowali, dawali śluby i chrzcili.
Przeszło pięć tysięcy osób czekało na to z upragnieniem.
Byli tacy, którzy dwadzieścia mil przyszli, przekradając się lasami, jak wilki.
Byli tacy, których chrzczono, dawano im śluby i zarazem chrzczono ich dzieci.
Byli tacy dorośli, żonaci, dzietni, którzy po raz pierwszy w życiu widzieli mszę.
Byli i tacy, a takich znajdowało się najwięcej, którzy za każdą mszę wysłuchaną, za każdą spowiedź, za ochrzczenie każdego dziecka, za wzięcie ślubu, za polski pacierz i za polską książkę brali kije, płacili kary i całe miesiące przesiedzieli w więzieniach.
A jednak wszyscy przetrwali!
Cisi, prości, spokojni, wierni, a niezłomni i niezwyciężeni.
Taki jest, panie, nasz lud na „Czerwonem Podlasiu“.
Skała, w którą przez czterdzieści lat biły całe huragany piorunów i nie zmogły, przetrzyma i wyodrębnienie Chełmszczyzny, i nowe prześladowania; przetrzyma wszystko i wszystkich...
Zakończył opowiadanie p. R.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Konie czekały już na mnie przed gankiem, ale zaledwie wszedłem do bryczki, zaczął padać drobny i zimny deszczyk, a p. R., rozejrzawszy się po zasępionem niebie, zawołał:
— Dzisiaj Św. Jana, wie pan, co lud prorokuje, kiedy deszcz pada w tym dniu?

Jak się Jaś rozpłacze,
Mama nie utuli,
To będzie padało
Do Świętej Urszuli.

Ale pomimo tej mokrej przepowiedni ruszyłem w głąb „Czerwonego Podlasia“.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

II.

Deszcz jednak ustał, i wkrótce po południu wyjrzało blade, anemiczne słońce, a nisko pochylone zboża i trawy rozbłysnęły siwemi rosami. Droga była szeroka, polska, miejscami piach, miejscami błoto po osie, a miejscami wyboje i kałuże na pół chłopa.
Kraj płaski, równy jak stół, przestronny; oczy lecą, niby ptaki, w cały ogromny świat, lecą daleko i radośnie, aż za przemglone, niebieskawe krańce nieba. Zboża zielonem morzem pokryły ziemię, jak okiem dosięgnąć, wiatr pieszczotliwie przegarnia płowe, cicho szumiące zagony, a nad niemi tu i ówdzie bielą się ściany domów, śpiewają skowronki, kołyszą się samotne drzewa, i błyskają kopuły cerkiewek.
Wsie rzadkie, ukryte w gęstwach sadów, znaczą się tylko słupami dymów.
Gdzie niegdzie wśród łąk, porozrzucanych niby barwne kilimy, wśród łozin i czarnych olch, srebrzą się kręte wstęgi rzeczułek, patrzą siwe oczy stawów, czajki zawodzą lękliwie, i spacerują bociany.
A nad drogami dumają stare, pochylone sosny z obrazkami, to wierzby rosochate przysiadły, niby kumy, to krzyże wyciągają białe ramiona, lub stoi dąb prawieczny, podarty piorunami.
Po wzgórkach piaszczystych i nagich leżą cmentarze, zasadzone gąszczem olbrzymich krzyżów, pochylonych na wszystkie strony, jakby w niemem wołaniu ku wsiom i domom.
Bardzo rzadko spotykamy wozy, a jeszcze rzadziej przechodzi drogą jaki człowiek, przygląda się badawczo i wymija mnie bez słowa. Przejeżdżam wielkie, doskonale zbudowane i prawie puste wsie, bo nawet dzieci uciekają strachliwie w pola, a tylko z poza węgłów i drzew śledzą za mną jakieś nieufne spojrzenia i psy zajadle naszczekują.
Milcząco i dziwnie sennie poruszają się ludzie po zagonach. Nigdzie nie zrywają się wesołe pokrzyki, nie wrzeszczą dzieci, nie rozlega się śmiech i nie rozdzwania piosenka.
Tylko melancholja i łzawy smutek płynie z tych pól niezmierzonych. A na każdym kroku stoją święte figury, kapliczki, gdzie Marje w niebieskich szatach i złotych koronach wyciągają miłosierne ręce, Jany Nepomuceny, Chrystusy w cierniowych koronach, i nowe, biało pomalowane krzyże, przystrojone w powiędłe wieńce, kwiaty i różnokolorowe wstęgi.
— Dużo nowych krzyżów! — odzywam się do woźnicy, który przed każdym żegna się pobożnie i czapkę zdejmuje.
— A sporo, bo jak tylko nastało „polactwo“, to pracowali nad niemi dniami i nocami, żeby nastawiać jak najwięcej.
— I tak ładnie przystrojone.
— Bo ubrali je na ten dzień, kiedy to po wszystkich kościołach odprawiało się nabożeństwo na intencję nieodłączania Chełmszczyzny.
— Byliście na tem nabożeństwie?
— Jakże, przecież cała wieś poszła, nawet i prawosławni nie zostali w domu.
— Widzę, żeście i wy katolik.
— Ja prawosławny! — odpowiedział.
— A chodzicie do kościoła?
— Moi rodzice i starszy brat już Polaki, a ja nie jestem jeszcze pełnoletni.
Przerwał nagle i tylko już odpowiadał, ale bardzo niechętnie i wymijająco, zaczął mi niedowierzać, bo często łapałem jego nieufne spojrzenia.
— Pan pewnie z Chełma? — rzucił lekceważąco przez ramię.
— Nie, z Warszawy! — zdziwił mnie gniewny akcent jego głosu.
Uśmiechnął się tak wątpiąco, że dałem spokój przekonywaniom, ale niedługo wytrzymał, kręcił się na siedzeniu, zacinał konie, przyglądał mi się z pod oka i, gdyśmy już dojeżdżali do jednego z moich etapów, zagadnął znowu tym samym gniewnym i wzgardliwym tonem:
— A gdzie jechać?
— Do wójta.
— Czy do tego niezatwierdzonego?
— Do niego właśnie jadę.
Twarz mu się rozjaśniła, spojrzał na mnie życzliwiej i zaczął się tłumaczyć:
— Bo tyle teraz kręci się po wsiach różnych ludzi, co to i po polsku mówią, i przed kościołami się żegnają, i polską wiarę chwalą, a potem to namawiają do podpisów za odłączeniem. U nas we wsi był taki jeden, jeszcze na jesieni. Do djaka przyjechał w goście, a po wsi całe dni spacerował, do chałup zaglądał, każdego zagadywał, bakę świecił i niby to pod sekretem rozpowiadał, że mają dworskie ziemie podzielić między chłopów. Nasi niebardzo wierzyli, bo jakże to można za darmo co dostać, ale zaklinał się na wszystkie świętości. A po nim zjechali jacyś panowie z urzędu, przykazali sołtysowi ludzi zwołać i to samo powiedzieli. Jakiś pewnie starszy od całej wsi napisał prośbę i kazał się pod nią wszystkim podpisywać, a straszył, że który się nie podpisze, to gruntu nie dostanie.
— I dużo się podpisało?
— Ziemia łakoma rzecz, a żaden nie ma jej za wiele, to i sporo się podpisało, nawet i z pomiędzy katolików. Dopiero potem, kiedy się pokazało, że prośba była nie o ziemię, ale za odłączeniem od Polski, niejeden gorzko zapłakał i łbem bił o ścianę. Niektórzy nawet pojechali odbierać tę prośbę, ale... wydrą tam z gardła wilkowi. Jeszcze się z nich wyśmieli, a djak jak sobie podpił, to po całej wsi krzyczał, jako nareszcie będzie już koniec polactwu, że wnet wygonią panów i księży, a który chłop nie zostanie prawosławnym, to pójdzie z torbami. Ale psie głosy nie idą pod niebiosy. Prawda, panie?
Słońce zachodziło, gdyśmy wjeżdżali do wsi obok cerkwi przerobionej z kościoła i stojącej na wzgórku w wieńcu olbrzymich lip i klonów.
Zajechaliśmy pod duży, biały dom, stojący nieco w głębi; przed gankiem wynosiła się potężna grusza, obwisła od owocu, a z boków rozciągał się wielki sad.
Wójta poznałem kiedyś w Warszawie, jeszcze w dniach wolnościowych, więc przywitał mnie bardzo serdecznie i po krótkim wypoczynku zaprosił do obejrzenia gospodarstwa. Zamożność i doskonałe gospodarowanie znać było na każdym kroku; żyta sięgały do strzech i czerniały, niby bór, koniczyny były po pas, a w podwórzu, obudowanem w zamknięty czworobok, aż roiło się od gęsi, kur, kaczek i trzody chlewnej. Cztery tęgie krowy wychodziły właśnie na podwórze, pędzone przez maleńkiego chłopaka w płóciennej, białej katance.
— Mój wnuczek! Franuś, chodźże do nas! — Ale Franuś śmignął w inną stronę.
— Niezwyczajny obcych, to się wstydzi. A to moja córka i gospodyni! — wskazał na wysoką kobietę, idącą ze szkopkami ku oborze. — Żona umarła mi już dawno.
Zaprowadził mnie do byczka, stojącego w osobnej zagrodzie.
— Dostałem za niego nagrodę w Lubartowie na wystawie — rzekł z dumą.
Obejrzałem jeszcze jakąś dostojną maciorę, otoczoną licznem potomstwem, obejrzałem duży sad, prowadzony bardzo starannie i pełen owoców.
— Mój zięć się na tem rozumie, był we dworze przy ogrodniku.
Zwróciłem uwagę na stos bali, przykrytych spadzistym dachem.
— Na dom dla mojego najmłodszego, drzewo suche, jak pieprz.
— Czy służy w wojsku?
— Nie, panie, skończył szkołę nałęczowską, a teraz praktykuje we dworze.
Wróciliśmy do domu dopiero na kolację.
W świetlicy było bardzo czysto i porządnie, łóżka miały przykrycia z prześlicznych kilimów, w rogach stały szafy, na ścianach polśniewały za szkłem święte obrazy, a pomiędzy niemi Kościuszko, Leon XIII i Kordecki. Zapalona lampa zwisała od pułapu. Pod oknem na stole leżał komplet „Zorzy“ i kilkanaście broszur rolniczych.
— Bo ja jestem członkiem Kółka od samego założenia — pochwalił się skwapliwie. — Mam jeszcze trochę innych książek, ale schowane, bo strażnicy tak się do mnie znarowili, że nieraz to nawet nocami przychodzą w gościnę.
— I pewnie dlatego nie chcą was zatwierdzić na wójta.
— A zapowiedzieli, że jak mnie jeszcze raz wybierze gmina, to znowu się przejadę. Byłem ja już na takim spacerze, byłem...
— Daleko?
— W orenburskiej, i ledwie człowiek przywlókł kości z tej drogi!
— Musiało wam być ciężko!
— Że i na szubienicy byłoby lżej! Ale człowiecze szczęście, co dzisiaj zapomina o wczoraj, to się jakoś wytrzymało, i po manifeście wróciłem. A jak nastała tolerancja, to już się zdawało, że raje się otworzyły przed nami. Bo niech pan tylko dobrze w głowę weźmie i pomiarkuje, jakeśmy to żyli na unji! Człowiek był uważany gorzej, niźli ten zwierz najgorszy! Przez trzydzieści lat ani kościoła, ani księdza, ani spowiedzi, ani ślubu, ani pogrzebu. Człowiek rodził się, żył i umierał, jakby w tym kryminale, a tu naraz otworzyli drzwi na wolność. Nawet uwierzyć było ciężko, jakby się śniło!
— A któż was pierwszy zawiadomił o tolerancyjnym ukazie?
— Dziedzic z W... Sadziliśmy właśnie ziemniaki daleko za wsią, gdy mój najmłodszy wstrzymał konie i powiada:
— Ojciec, ktoś jedzie do nas przez pola.
Patrzę, prawda, wali konno naprzełaj jakiś człowiek z gołą głową i już coś zdaleka krzyczy i wymachuje jakimś papierem. Dziw się nie zatknął ze zmęczenia, ale cały ukaz mi przeczytał. Tak mnie zamroczyła ta nowina, że się nie mogłem poruszyć z miejsca. Musiał mną potrząsać, niby snopem, aż mi się całkiem w głowie rozwidniło — i zmiarkowałem. Poleciałem zaraz na wieś, ludzie już schodzili z pól; krzyczę, rozpowiadam, czytam w głos ukaz, a ci nic, ani be, ani me, stoją, oczy wytrzeszczają i, niby porażeni, coś językami mamlą, a nikt nie rozumie ani słowa. Mieliśmy schowany spory dzwon jeszcze z naszego unickiego kościoła, krzyknąłem na zięcia, wywlekliśmy go z dołu, powiesili na kozłach, i zacząłem bić w niego z całych sił. Przeszło trzydzieści lat nikt go nie słyszał, to i przemówił do wszystkich tym świętym głosem zmartwychwstania. Trudno powiedzieć, co się wtenczas działo. Cała wieś jakby oszalała, zerwały się takie krzyki, takie szlochy, takie lamenta, jakby w dzień sądu ostatecznego. Z radości, panie, i z wesela. Rozesłaliśmy zaraz konnych po wsiach z tą nowiną. W maju to było, i o zmierzchu wystroili pod cmentarzem ołtarz, nanieśli światła, zieleni a kwiatów, i do białego prześpiewaliśmy pod nim.
Byli tacy, którzy chcieli zaraz odbierać cerkiew, że to była przerobiona z kościoła.
A rano djak nam wydał schowane w cerkwi nasze dawne chorągwie, i ruszyliśmy wielką procesją ze śpiewami do parafjalnego kościoła. Wszyscy poszli, nietylko oporni, ale nawet i prawosławni, nie wiem, czy w całej wsi pozostało z pięć osób do przypilnowania inwentarza.
Zaś pop, jak zobaczył co się dzieje, zastąpił nam drogę koło cerkwi, zatrzymywał, prosił i zaklinał, żebyśmy nie porzucali prawosławia, groził nawet, ale nikt go nie usłuchał. Mieliśmy do kościoła przeszło siedem mil; ciągnęliśmy ze śpiewami, z rozpuszczonemi chorągwiami, z obrazami, jak kiedyś, jak przed dawnemi laty, a z każdej wsi przyłączali się do nas, że, jakby te rzeki wezbrane, płynął naród wszystkiemi drogami, a wszędzie śpiewy nasze, obrazy nasze, krzyże nasze i mowa nasza. Nieraz myślałem, co już nie dojdę i zamrę ze szczęścia. Własnym oczom nie chciało się wierzyć, jak strażnicy zdejmowali czapki przed procesją i rozstępowali się żołnierze. Urzędników jakby nie było, i nikt nam nie przeszkadzał być tem, czem się człowiek urodził: Polakiem i katolikiem. Przez dwa dni i dwie noce kościół był otwarty narozcież; gorzały na ołtarzach światła, biły dzwony, i odprawiały się nabożeństwa, przez dwa dni i dwie noce naród sycił zgłodniałe dusze, krzyżem leżał, modlił się i sposobił do nowego życia. Cała parafja przepisała się na polską wiarę, nawet djak przeszedł, a pop zamknął cerkiew i wyjechał. Myśleliśmy, jako się już skończyła nasza kalwarja! Człowiek zaczął się prostować, śmiało patrzeć w oczy i żyć, jak drugie Polaki. Na całem czerwonem Podlasiu, jak u nas przezywają te dawne unickie powiaty, zawrzało, niby w ulach. Skończyły się lamenta, i każdy, jak tylko poradził, brał się do roboty. Pomogli nam niektórzy panowie, tośmy założyli Macierz, Kółko rolnicze, kasę, zaczęli stawiać kościół, a prawie każda wieś zgodziła sobie nauczyciela, bo już wszyscy, od starych do najmłodszych, chcieli się nauczać po polsku. Każdy rozumiał, co oświata to kij na przeróżne biedy. Tak, panie, było u nas z początku! — Głos mu naraz przycichnął, i twarz się poryła w posępne brózdy.
— Ale źli ludzie niedługo dali się nam cieszyć! Nie w smak im poszły nasze zabiegi! Wiadomo przecież, że ciemnego łatwiej wziąć na postronek. Byłoby dużo powiadać o tem — zakończył śpiesznie.
Do izby zaczęli wchodzić chłopi ze wsi, podawali mi ręce i zasiadali w milczeniu na ławach i stołkach. Zebrało się kilkunastu, w różnym byli wieku, ale wszyscy jednakowo krępi, rozrośli w barach i ubrani w bronzowe samodziały, twarze mieli krótkie, surowe, spalone na słońcu i jakby wykute z ziarnistego kamienia, nosy proste i cienkie, włosy jasne i bardzo niebieskie oczy. Wpatrywali się we mnie życzliwie, ale zarazem badawczo.
— Strzeżonego Pan Bóg strzeże — zaśmiał się wójt, przysłaniając okno kilimkiem.
— I pieski też warto pospuszczać — radził jakiś bardzo ostrożny.
Zaczęli się rozpytywać o wyodrębnienie Chełmszczyzny, więc na odpowiedź przeczytałem im cały ten projekt. Wysłuchali w skupieniu, dyskutując nad każdym punktem pokolei. Mówili dobrą polszczyzną, z minimalną domieszką rusycyzmów, jak zresztą mówi lud na całem Podlasiu i Chełmszczyznie.
— Ale z tego projektu wychodzi, że już postanowili pogrzebać nas żywcem! — odezwał się ponuro siwy, brodaty chłop — bo, jak nas oderwą od Polski, to przepadniemy!
— A jednak przetrzymaliście tyle lat — zauważyłem mimowoli.
— Prawda, ale tylko jednemu Bogu wiadomo, jak nam było ciężko! Przenieśliśmy wszystko, człowiek ciągle się żywił nadzieją na lepsze czasy, ale, jak nas teraz odgrodzą i spętają w nowe prawa, to się możemy podusić, niby kury w kojcu. Twardy jest nasz naród i wytrzymały, ale i koń więcej nie uciągnie, niźli poradzi! Już dzisiaj niejeden się trzęsie przed nowemi biedami, a co będzie, jak przyjdą?
— Nie strachajcie, Mikołaju! — zabrał głos chudy, pokurczony staruszek — nie strachajcie! — powtórzył — cicho, słodko, a z wielką mocą. — Pan Bóg nas ciężko próbował, a przetrzymaliśmy, to i nasze dzieci niegorsze, też poradzą przenieść, choćby i gorsze jeszcze biedy, i tak samo doczekać się lepszego! Na świecie to jak w marcu, raz deszcz, raz śnieg, raz słońce, a zdarza się i burza z piorunami, ale, kto cierpliwy, to wiosny się doczeka, bo wiosna przyjść musi! A Pan Jezus przecież powiedział: kto jest poniżony, tego ja wyniosę ponad wszystkie! Trzeba wierzyć i czekać!
— Pan może nawet nie wie, co się w naszej wsi działo? — zapytał porywczo brodaty.
— Podczas zniesienia Unji?
— Tak. Zaraz na początku 1875 roku przysłali nam całe dwie roty wojska i rozkwaterowali po domach i objedli nas za karę do ostatniego ziarnka!
— Przecież płacili za wszystko, mam jeszcze kwity — wtrącił wójt ze śmiechem.
— Chowamy je dla dzieci, a te insze pamiątki to już sami będziemy nosili na skórze do śmierci. Aż straszno pomyśleć o tamtych czasach! — szepnął brodaty.
— Jakże to było? — spytałem nieśmiało, widząc, że twarze kurczą się jakoś boleśnie.
— Zaś w samem piekle nie mogło być straszniej! — zaczął znowu staruszek. — Różnemi sposobami próbowali nas przerabiać na swoje kopyto, a kiedy nie pomogły prośby ani groźby, ani nawet nahajki, to wymyślili taką sztukę, że od świtania wypędzali wszystkich na całe dnie w pole i przykazywali zgarniać śnieg rękami. A zimno wtenczas było, mrozy trzaskające i wichury lodowate! Połowa ludzi pomroziła sobie ręce i nogi, ale żaden się swojej wiary nie wyparł! A potem wzięli się na drugi sposób: zabronili nam karmić inwentarz! To przez cały tydzień, przez wszystkie dnie i noce słychać było tylko na wsi ryki bydlątek i płacze ludzkie!
Wszystko prawie wściekało się z głodu, gryzło żłoby, tłukło się o ściany i zdychało. Nawet wody nie było im wolno zanieść, nawet garści słomy podrzucić, bo zaraz były w robocie nahaje. Serca pękały z żałości, ludzie mdleli, dostawali konwulsyj, włóczyli się u nóg i, jak psy, skamlali o zmiłowanie nad bydlątkami... Na darmo, bo tamci wciąż swoje mówili: „Podpiszcie się!“ Ale o zbawienie duszy szło, to woleli wszystko stracić, a nikt się nie podpisał. Nikt, panie, ani jeden!
Zrobiło się cicho, przysapywali ciężko, jakaś kobieta, skulona pod piecem, rozszlochała się spazmatycznie, a mnie przejął lodowaty dreszcz zgrozy.
— A nie żałowali nam niczego! Niczego — wyrzekł ktoś z westchnieniem.
— I kiedy odeszli — ciągnął dalej staruszek — to ze wsi zostały tylko gołe ściany i ani jednego bydlątka, ani jednego ziemniaka, ani jednego ziarnka zboża, ani jednej skibki chleba, nic, tylko te sieroce płakania, głód, choroby i śmierć. I żeby nie miłosierdzie Boskie, tobyśmy...
— Co było, to i przeszło; ważniejsze, co nas teraz czeka! — przerwał mu jakiś młody.
— Nie śpiesz się, Józef, przyjdzie, i weźmiesz swoje, jak i my brali, weźmiesz...
Młody rzucił się niecierpliwie i rozgorzał, jak szczapa na wietrze.
— Wezmę, ale oddam z dokładką; przecież nie będę klęczący nadstawiał pleców, nie będę pacierzem bronił się przed kijem, nie, na kij znajdzie się kłonica, albo i co lepszego! — wołał gwałtownie, wyzywająco.
— Nie daj się, dużo sam zrobisz, trykaj łbem we ścianę, trykaj! — drwił stary.
— Wszyscy tak już wiedzą, jak i ja. Nie pozwolimy się zarzynać, jak barany!
— Józef prawdę mówi — przymówił znowu brodaty. — Przeżyłem dawne i tak je dobrze pamiętam, że jużbym może nowego nie przetrzymał. Lepiej nam wszystkim poginąć odrazu, niźli znowu tak żyć, jak dawniej.
— Naród jest poczciwy i pokorny, nikomu wody nie zamąci, robi, co każą, ale niech go nie drażnią, niech go nie krzywdzą, niech go do dołu nie spychają, bo może być źle! I barany mają rogi! Bóg wie, co się stać może!
— Im się wydaje, że my to co? Nie ludzie czujące? Że my z drzewa i można z nas wyciosywać, co się tylko komu podoba! My żywe i żyć chcemy, to się w trumnę po dobrej woli nie położymy, a wdeptać się w nią nie damy.
— Żeby nam przyszło głowy położyć, a nie damy się!
— Bójcie się Boga! jeszcze kto posłyszy i doniesie! Ludzie! — błagał staruszek, bo chłopi już tracili równowagę, siedzieli wprawdzie spokojnie, ale po izbie latały coraz groźniejsze słowa i spojrzenia, a twarze rozpalały się gniewem. Kobieta pod piecem rozszlochała się głośno, aż ktoś zakrzyczał:
— Mogliście się już przez tyle lat wypłakać. Nie czas nam na beki a lamenta!
Przycichło w izbie, ale po chwili znowu zawrzały rozmowy, zaczęli się coraz szerzej wywnętrzać, tylko że głosy były już cichsze i trwożniejsze, a słowa wyrywały się z trudem, jakby z pod serca, jakby z utajonych głębin trwogi; smutek przejmował dusze i pochylał te bohaterskie, nieulękłe czoła, rozpaczliwy, beznadziejny smutek wyzierał z przymglonych łzami oczów.
— Aż strach pomyśleć, co się z nami stanie!
— Nawet kalendarz mają nam zmienić!
— I wszystkie święta przemienią po swojemu! Boże Narodzenie wypadłoby w styczniu!
— Jakże to może być? Przecież Chrystus urodził się 24 grudnia, to nie może się rodzić drugi raz w styczniu! Nie może! Nasz polski Chrystus urodził się 24 grudnia! Jakże... Tego człowiek nie zrozumie, choćby jeszcze żył sto lat!
— I gruntów nie będzie nam wolno kupować!
— Za własny grosz i nie będzie wolno! To już koniec świata!
— A powiadają, że, jak nas tylko odłączą, to wzbronią mówić po polsku, za każde słowo będzie rubla sztrafu. Nawet w kościele nie będzie wolno księdzu ani nikomu po polsku! Ani pieśni, ani nic!
— Jezus Marja! Jezus Marja! — zajęczała kobieta, wznosząc ręce do góry.
— Nikt na to nie przystanie, a i księża przecież się nie zgodzą...
— Księża też mogą nas odstąpić, jak odstąpili uniccy, nie pamiętacie?
— To nie pójdziemy do takich kościołów; do lasów wrócim, Bóg jest wszędzie.
— A i na takich księży znajdzie się kara! Naródby im tego nie przepuścił!
— A niech nas odstąpią, a niech nas wszyscy opuszczą, a niech nas pozabijają, jak te psy wściekłe, i niech się to już raz skończy! Przecież człowiek dłużej takiego życia nie wytrzyma! Nie wytrzyma, mój Jezus! Nie wytrzyma! — zawołał jakiś chłop, łzy polały mu się ciurkiem po wynędzniałej twarzy, płakał, jak dziecko.
— I za co to wszystko? Cośmy komu zawinili? Dlaczego! — biadali bezradnie.
— Dlatego, żeśmy Polacy i katolicy! — zawołał wójt.
Naraz siwy staruszek przyklęknął, wyciągnął ręce do obrazów i zaczął odmawiać głośno „Pod Twoją obronę“.
Cała izba powtarzała za nim głosami pełnemi łez, rozpaczy i błagania. A kiedy się porozchodzili, wójt powiedział:
— Wszyscy się boją odłączenia od Polski gorzej, niźli śmierci. W każdej wsi zobaczy pan to samo, w każdej chałupie i w każdym człowieku.
Bardzo długo nie mogłem zasnąć tej nocy.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

III.

O świcie ruszyłem dalej.
Jakby w pobożnej pielgrzymce po takich stacjach polskiej Kalwarji, jak Łomazy, Piszczac, Biała, Horbów, Pratulin, Janów, i tylu innych miejscach, wsławionych cudami chłopskiej wiary i męczeństwa.
I tym krwawym, bolesnym szlakiem, nad którym jeszcze niedawno szalały burze i pioruny, droga ciągnęła mi się kręto i długo, gdyż często musiałem zbaczać do wiosek i folwarków, pogubionych wśród lasów, do chałup, dworów i plebanij, ale najczęściej do chałup, między dawnych „opornych“, między lud, zahartowany w cierpieniach i tak bardzo uświadomiony, a który znowu czekają nowe, może jeszcze sroższe walki o samo już tylko istnienie.
Przez parę tygodni jeździłem po tych cichych, oprzędzonych melancholją i dziwnym smutkiem ziemiach, gdzie każda wieś była przez całe dziesiątki lat niezdobytą twierdzą, każda chałupa okopem walczących do ostatniego tchnienia i każdy człowiek nieustraszonym bojownikiem świętej sprawy.
A codziennie słuchałem wstrząsających opowiadań o przeszłości, codziennie ktoś mi odsłaniał rany, ledwie przyschnięte, i szeptał zbielałemi wargami tragiczne dzieje swoich najbliższych; i codziennie z żywej, krwawiącej jeszcze pamięci wynosiły się postacie świętych męczenników, przerażające sceny „nawracań“, bezprzykładne cierpienia i nadludzkie ofiary.
Długo i boleśnie brzmiały mi w sercu, jakby echa pomarłych płaczów, żałosne echa jęków i dzikie, rozpierzchłe odgłosy nahajek, strzałów i skarg.
I snuły się przede mną wciąż, na każdem miejscu i o każdej porze, jakby niezliczone blade widma pobitych, które, „jak kamienie, przez Boga rzucane na szaniec“, zwaliły się w mogilne doły, dając wszystek żywot na świadectwo swojej wiary niezłomnej i swojego narodu.
I zrozumiałem, dlaczego takim smętkiem owiana jest ta ziemia, dlaczego tam słychać nocami płacze na rozstajach, dlaczego bory szumią taką posępną skargą, ptaki śpiewają jakoś smutniej, nawet wichry jęczą żałośniej, a pod niskiem, skłębionem zawsze niebem ludzie przesuwają się cisi, skupieni w sobie, z przytajonemi płomieniami w oczach, drobni, a pełni żelaznej mocy wytrwania, nieulękli, niezmożeni, bohaterscy.
I wtedy także odczułem w całej grozie i wielkości tę jedyną na świecie martyrologję żywych i umarłych, pisaną krwią i łzami całego ludu.
Ale jeszcze głębiej i jeszcze boleśniej zatargały mi sercem ich pytania, gdy po długich litanjach krwawych wspominań przysuwali się bliżej i szeptali:
— A co będzie, jak nas odłączą? Co się z nami stanie?
Na to może odpowiedzieć tylko cała Polska.
I odpowiedzieć musi, bo to sprawa życia i śmierci dla tych najwierniejszych i najnieszczęśliwszych.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

A jakie to dusze wzniosłe, bohaterskie i oddane świętej sprawie, niech opowie krótka historja, jedna z tysiąca, fakt straszliwie prawdziwy i rzeczywisty aż do okropności.
W 1874, w roku zniesienia Unji na Podlasiu, na pograniczu powiatów bialskiego i konstantynowskiego, w małej wioseczce Kłoda, należącej do horbowskiej parafji unickiej, biedował na paru morgach niejaki Józef Koniuszewski, a że ziemi miał mało i lichej, to pracowicie dorabiał po dworach i sąsiadach, żeby się tylko wyżywić wraz z żoną, dzieckiem paroletniem i krowiną. Byli to ludzie porządni, spokojni, a bardzo przywiązani do swojego wyznania.
Ale przyszło zniesienie Unji, zaczęto nagwałt nawracać Podlasie i Chełmszczyznę, trafili więc i do Horbowa, spędzili całą parafję pod cerkiew i kazali się wszystkim przepisywać na prawosławie. Nawracanie odbywało się, jak wszędzie, w przepisanym zgóry porządku i formie. Kto uległ wymowie batów, kto obietnic, kto dłuższem siedzeniem w Białej, ale Koniuszewscy, wraz z wieloma ze swojej wsi, nie ulegli; dostali też sporą porcję, a Koniuszewski nawet więcej, niźli drudzy, gdyż żarliwiej i głośniej bronił swojej wiary, a omdlewając pod nahajkami, jeszcze krzyczał:
— Polak jestem i katolik! Zabijcie, a nie przejdę!
Nie zabili go, ale zato dłużej musiał się lizać z ran i ciężej przychodził do zdrowia. A jakby na tem większą niedolę nieszczęśliwych, na Koniuszewską, będącą w tym czasie już w ósmym miesiącu ciąży, zwrócił szczególną uwagę strażnik, i często zaglądał do wsi, rozpytując się bardzo troskliwie o czas jej rozwiązania.
Zaraz na drugi dzień po urodzeniu się tęgiego chłopaka, spadł na nich strażnik, jak sęp żarłoczny, z nakazem, żeby mu dziecko przynieśli do ochrzczenia.
Koniuszewski struchlał, ale matka, chociaż jeszcze chora, zaczęła krzyczeć:
— Nie dam na prawosławne dziecka! Uduszę je własnemi rękami, a nie dam!
Strażnik odszedł, i nazajutrz wezwano Koniuszewskiego do gminy.
— Ja Polak i katolik, to i mój syn będzie taki sam! — odpowiadał krótko i twardo.
Posiedział zato parę dni w kozie, dostał parę razy w zęby, ale nie zmiękł.
W jakiś czas później wezwano go do Białej. Siedział w kryminale wraz ze złodziejami przez dwa miesiące i, chociaż próbowano złamać jego upór na różne sposoby, nie ustąpił i dziecka w cerkwi nie ochrzcił. Wrócił tylko z więzienia jakoś srodze opuchły posiniaczony i z powybijanemi zębami. Powiadał potem przed sąsiadami, że zdrzemnął się na wozie i zleciał na twardą grudę drogi...
Spróbowali z nim innej metody: musiał płacić za każdy dzień zwłoki po pięćdziesiąt kopiejek.
Płacił cierpliwie, myśląc, że na tem skończą się jego biedy.
Ale wkrótce podnieśli mu karę na rubla dziennie.
Nie ustąpił, chociaż było mu już strasznie ciężko.
A wkońcu, aby go złamać ostatecznie, nakazali płacić po całe dziesięć złotych.
Darł się do żywego mięsa, odejmował sobie i dzieciom od gęby, a płacił i chłopaka do cerkwi nie zaniósł.
Lecz rychło przyszedł dzień, w którym zabrakło mu nawet na sól.
Kara jednak nieubłaganie narastała; strażnik wisiał nad nimi, jak topór, i co parę dni przychodził po pieniądze, wójt groził więzieniem, gdyż urzędy coraz ostrzej nakazywały ściągać należność.
A skąd było brać? Stodoła była już pusta, wyprzedali się do ostatniego ziarnka, do ostatniego prawie ziemniaka i zapożyczyli się na wszystkie strony.
Zaś zarobek ledwie starczył na jakie takie przeżywienie się.
Wtedy zafantowali im prawie wszystkie ruchomości z chałupy, z rozmysłem nie zostawiając zimowej przyodziewy, ni nawet pierzyn i poduszek, i sprzedali wszystko na pokrycie zaległych sztrafów.
W chałupie pozostały tylko gołe ściany i puste łóżko, że musieli się przenieść na spanie do obórki, listopad bowiem szedł zimny i deszczowy, a nocami brały tęgie przymrozki, ale się nie ugięli nawet pod takim ciosem, zdecydowani już wszystko przenieść, byle jeno dziecko uratować.
Cóż, kiedy tej chudoby nie starczyło na długo, i kara znów jęła narastać, a strażnik już co dnia ich dręczył i co dnia namawiał:
— Zanieście dziecko do cerkwi! wrócą wam wszystkie sztrafy i jeszcze nagrodę dadzą.
Chłop tylko zęby zaciskał i pięście pod nie podtykał, żeby nie grzmotnąć kusiciela.
Aż któregoś dnia zabrali im maciorę, wartającą ze dwadzieścia pięć rubli.
Koniuszewski sobie rachował, że za nią przeżywią się chociażby do wiosny, więc ciężko zajęczeli po jej stracie, a beznadziejna rozpacz zaczęła szarpać sercami, ale nie dali tego poznać po sobie wójtowi, który pierwszy wszedł do chlewa wyganiać świnię, a tylko Józefowa, widząc maciorę, opierającą się przed progiem, zakrzyczała urągliwie:
— Ugryźcie ją w ogon, to może prędzej was posłucha.
Wójt udał głuchego, a potem przystąpił do chłopa i zaczął mu życzliwie przekładać:
— Nie gub się, człowieku! Widzisz przecież, do czego cię już doprowadziło to uporstwo! Głową muru nie przebijesz! Nie wiesz to, że pokorne cielę dwie matki ssie?
— Żeby nie wiem co, a od swojego nie odstąpię! — odpowiedział na głos.
— Nie bądź głupi, jak drugie! Małoś to już dostał? chcesz, żeby ci jeszcze dołożyli, co? Takie prawo wyszło, to słuchać go musisz. Dziecku się nic nie stanie. A rozgniewasz swoim uporstwem urzędy, to ci gotowi grunt zabrać, i wyjdziesz na dziady.
— A niech mi wszystko zabiorą! A niech mi nawet przyjdzie zdychać z głodu pod płotem, to zdechnę, a dziecka na zatracenie nie oddam! — rozkrzyczał się, a żona mu jeszcze przytakiwała, utulając rozpłakane dziecko.
Cała wieś to słyszała i widziała.
I nie przeciągnął go wójt na swoją stronę, nie poradzili tego zrobić później inni, podmówieni, a nawet sam pop, który umyślnie przyjechał do niego; nie puścił go do chałupy i tylko kijem pogroził.
Wlokła się ta sprawa do połowy grudnia; zima się już była ustaliła na dobre, wody skrzepły na lód, śniegi przykryły pola, przemarzłe drogi dzwoniły pod nogami, a wszelkie stworzenie cisnęło się do ciepła, gdy jakiegoś poranku mroźnego spadł na Koniuszewskich cios nowy i może najcięższy.
Przyszli zabrać im krowę, jedyną ich żywicielkę.
W chałupie zrobiło się tak strasznie, jakby wyprowadzano nieboszczyka, kobieta ryknęła płaczem i zaczęła bronić bydlątka, wrzeszczeć a pomstować wniebogłosy, aż się cała wieś zleciała.
Nikt się jednak z pomocą nie kwapił, bo jeszcze wielu nosiło niezgojone rany.
Koniuszewski też jakoś spokojnie stał w progu, blady był jeno, jak trup, i chociaż mu żałość rozrywała wnętrzności, patrzał na wszystko martwemi, zapiekłemi od bólu oczami i nie wyrzekł ani słowa, ale skoro krowina, wyciągana z obejścia, zaryczała i zaczęła odwracać głowę za gospodarzami, porwał jakiś kół i również wziął bronić swojej żywicielki. Nie obronił; mógł to sam przemóc całą tę zgraję?
Tyle tylko zarobił, że go znowu sponiewierali, jak nieboskie stworzenie, a krowę i tak powlekli na sprzedanie.
Luta noc omroczyła im duszę, i gdy żałosne ryki bydlątka ucichły, chałupa stała się jakby tym zimnym grobem, pełnym straszliwych jęków niedoli, kobieta zawodziła rozpacznie, nie mogąc przeboleć tej straty, a chłop siedział martwo pod kominem, jak ten ogień, w który się zapatrzył, palącą, straszną męką przegryzany.
Przeszło południe, wieczór już nadchodził, modrawy zmierzch obtulał ziemię, i po wsi wybłyskiwały światła, a oni wciąż siedzieli, pogrążeni w rozpaczy i gorzkich rozpamiętywaniach swojej doli nieszczęsnej. Zaglądali do nich niektórzy sąsiedzi, ale, dojrzawszy sine okrwawione twarze, zakrzepłe w bólu i rozpaczy, uciekali strwożeni. Dopiero późnym wieczorem oprzytomnił ich płacz zgłodniałych dzieci.
— Cóż teraz poczniemy? — odezwała się kobieta, nastawiając garnek z wodą na ogień.
— Nie ustąpimy! — rzekł i długo patrzał w jej zapłakane oczy.
— Dziecka nie dam! — przytwierdziła mocno — a może Pan Bóg zlituje się jeszcze nad nami.
Mieli w sobie tak niezłomną wiarę w świętość swojej sprawy, że nie było na świecie mocy, któraby mogła ich zachwiać w powziętem postanowieniu.
Ale jak tu było żyć dalej?
Nie mógł się nigdzie ruszyć za robotą, bo literalnie nie miał w czem, a mrozy brały coraz większe, więc żyli tem, co im przyniosły miłosierne ręce sąsiadów, a tego było niewiele, gdyż wieś była strasznie zbiedzona i tak w czasie „nawracania“ objedzona przez żołnierstwo, że nie w każdym domu mieli ziemniaki, a już okrasy i chleba to nie widzieli całemi miesiącami.
Ale w chałupie Koniuszewskich była już tylko rozpacz i głód.
Chłop targał się w męce i prawie już od rozumu odchodził, żeby sobie jakoś zaradzić, a tyle jeno wymyślił, że któregoś dnia pożyczył sobie od sąsiada kożucha, nogi poobwijał w łachmany i, nie opowiadając się nawet żonie, ruszył gdzieś we świat.
Poszedł po ratunek do księdza.
Droga była daleka i niezmiernie uciążliwa, szedł przytem o głodzie i musiał kołować i kluczyć borami, omijając wsie i trakty, na których mógłby się spotkać ze strażnikami, więc dopiero drugiego dnia dowlókł się na plebanję.
Ksiądz był w domu, ale skoro się dowiedział, że to „oporny“, tak się wystraszył, że nie chciał go widzieć na oczy i przykazał surowo kościelnemu nie wpuszczać nieszczęśnika nawet do kościoła. Szczęściem, kościelny miał litościwsze serce i pozwolił mu wejść do kruchty, gdzie Koniuszewski całą noc leżał krzyżem i żebrał krwawemi łzami o zmiłowanie, a rano, po mszy, upatrzywszy odpowiednią chwilę, padł do nóg proboszczowi, wyznał się ze wszystkiego i skamlał o ochrzczenie dziecka.
Ksiądz wysłuchał, nawet się nad nim rozczulił, dał mu parę złotych i medalik, ale o chrzcie nie dał sobie mówić i jak najsurowiej zakazywał mu więcej przychodzić na plebanję...
A chociaż z niczem powrócił do chałupy, nie stracił jeszcze nadziei, bo wkrótce wybrał się do jednego z dworów, gdzie często chodził na robotę. Cóż, kiedy dziedzic kazał go wypędzić: bał się również, aby go nie posądzono o pomaganie „opornym“, na całej bowiem unji wciąż jeszcze świszczały nahajki, tłukły kolby, tysiące gnano w dalekie strony i rozlegał się żałosny płacz „nawracanych“. Koniuszewski zapłakał pierwszy raz w życiu nad swoją niedolą i odszedł.
Dopędził go za bramą dworski kucharz i z dobrego serca mu poradził, żeby się udał do starej pani hrabiny Łubieńskiej w Jabłoni, która, jak może, tak wspomaga i broni prześladowanych unitów, a już niejednego uratowała od zguby.
Ale chłop tylko smutnie się uśmiechnął, obtarł rękawem oczy i już nigdzie więcej nie poszedł, nie szukał już u nikogo więcej poratunku, bo zrozumiał, że pozostał sam na świecie, jako to drzewo na wywieisku i że zginąć musi...
Opowiadali potem ludzie, jako po powrocie wciąż się tylko modlił, a z chałupy przez całe noce rozlegały się pobożne śpiewy.
I kiedy przed samemi Godami dali mu znać, pod wielkim sekretem, że mają mu siłą odebrać dziecko i ochrzcić je w cerkwi, nawet nie rozpaczał, jakby już i na wszystko przygotowany, a tylko rzekł tym, co mu tę wiadomość przynieśli:
— Długie mają ręce, ale mojego chłopaka nie dosięgną.
Stał się potem nawet jakiś rozmowniejszy i prawie wesoły, chodził po wsi, zaglądając do chorych, leczących się jeszcze z pobicia, umacniał w wierze chwiejnych i wyznawał się przed niektórymi, że postanowił zabrać żonę z dziećmi i wywieźć się we świat szeroki, gdzie go oczy poniosą!
Nie dziwili się temu, przecież już był osaczony, jak ten dziki, szkodny zwierz, a nawet któryś z zasobniejszych chciał mu pożyczyć na drogę, pod zastaw gruntu.
— Na taką drogę wystarczy mi tego, co mam — odpowiedział cicho.
I jeszcze tego samego dnia oboje Koniuszewscy zaczęli się żegnać ze wsią i pokornie wszystkich przepraszali za złe, jakie mogli komu uczynić.
Mówili, że wyjdą w nocy, ale nikomu nie powiedzieli, dokąd się wynoszą.
Pożegnali się i już ich nikt więcej nie widział na oczy.
Noc się zrobiła ciemna, mróz sfolżał i niekiedy padał śnieg gęsty i pierzasty, a chwilami przeciągał wilgotnawy wiatr, jakby na odmianę. Psy tej nocy jakoś dziwnie, swarliwie naszczekiwały, i koguty piały od samego wieczora.
Naraz, o samej prawie północy, chlusnął w niebo słup ognia i rozległy się po wsi krzyki.
Paliła się stodoła Koniuszewskich.
Ale, nim się zbiegli, a pomyśleli o ratowaniu, już cała stanęła w płomieniach.
Koniuszewskich w chałupie nie było, musieli wyjść zaraz z wieczora.
Zdumieli się jednak niezmiernie, znalazłszy chałupę wywartą narozcież, a w izbie na stole, pokrytym białem płótnem, zastawioną wieczerzę, zupełnie jeszcze nietkniętą.
Długo nad nią kiwali głowami, nie mogąc tego zrozumieć, aż ktoś rzekł z naciskiem:
— Musiało im coś przeszkodzić, kiedy tak wszystkiego odbiegli.
— A może są jeszcze gdzieś na wsi...
— Jużby do ognia przylecieli; nie, w tem jest coś innego.
Pogadywali niespokojnie i wyczekująco rozglądali się dokoła, ale Koniuszewscy się nie zjawili, natomiast pożar wzmagał się — z minuty na minutę, ognistą płachtą pokrył już cały dach i czerwonemi jęzorami przeciskał się wskróś ścian; na szczęście, wiatr całkiem ustał, a rozwichrzone grzywy czarnych dymów i płomieni wynosiły się coraz potężniej z trzaskiem i sykiem, rozsiewając krwawe brzaski na gromady, wylęknione i tłoczące się bezradnie, i na ośnieżoną chałupę, nisko przywartą do ziemi.
Wreszcie sołtys zaczął napędzać do ratowania, że ten i ów się poruszył i biegał z krzykiem, nie wiedząc zresztą co począć, ktoś nawet próbował wyciągnąć wóz, którego dyszel sterczał przez wrótnie stodoły, lecz niepodobna było już podejść bliżej; cały budynek stał w ogniu, paliło się na wszystkich czterech węgłach, a ze słomianego dachu sypał się na głowy żywy ogień.
Przyleciał wkrótce strażnik i, nie zważając na pożar, zaczął bardzo żarliwie rozpytywać, gdzie się podzieli Koniuszewscy i tak zajadle szukał, tak za nimi tropił, zaglądając nawet do ziemniaczanych dołów i na strychy, aż się z niego przekpiwali między sobą, a ktoś odważniejszy zawołał ze śmiechem:
— Schowali się do stodoły; niech pan starszy sprawdzi...
Juści nie sprawdzał, bo stodoła była już tylko huczącą górą rozmiotanych płomieni, już trzeszczały wiązania, już chwiał się dach, wzdymały się rozpalone ściany, pękały belki, a co chwila wybuchały ogniste fontanny i krwawe żagwie, niby spłoszone ptactwo, rozlatywały się na wszystkie strony świata. Noc była cicha i ciemna, śnieg zaczął polatywać gęstemi rojami, we wsi sąsiedniej bił dzwon na trwogę i psy wyły jakoś długo i żałośnie; ludzie zaś stali kupami, zcicha pogadując, gdy wtem, jakby z nieba, czy z tych szalejących płomieni, zabrzmiał stłumiony, daleki śpiew, jakby przeciągły krzyk konających...
Struchleli z przerażenia, zamarły serca i wszystkie oczy stanęły kołem.
A płomienisty kierz śpiewał coraz głośniej, coraz wyraźniej i coraz zrozumiałej...
Nikt się nie mógł poruszyć, jakby ich wbiła w ziemię kamienna pieśń strachu; dopiero po długiej chwili ktoś zakrzyczał:
— To Koniuszewscy!
— Jezu, Marja! Koniuszewscy! Ratuj, kto w Boga wierzy! Jezu, Marja!
Jakby huragan szaleństwa ich porwał i rozmiótł na wszystkie strony; lunęły wrzaski, szlochania, lamenty; biegali nieprzytomnie dokoła ognia, wyciągali ręce, targali się za włosy, uciekali w pola, to krzyczeli nieludzko w strasznej męce żalów i bezradności, bo ani można było myśleć o ratowaniu, dach się bowiem wygiął i mógł lada chwila runąć.
Ale śpiew wciąż jeszcze płynął, równy, wysoki, niebosiężny, był jakby radosnem witaniem raju, hymnem zmartwychwstających, ekstatyczną pieśnią wiary...
Runęli wszyscy na kolana i zaczęli odmawiać modlitwę za konających. Głosy się trzęsły i łamały, zalewając łzami, niekiedy wybuchał ogólny płacz, niekiedy ktoś padał na ziemię ze strasznym, rozdzierającym krzykiem, i łkania rozsadzały piersi, ale modlili się całą głębią dusz, i ta litanja zrozpaczonych, łzawych głosów łączyła się ze śpiewem konających i wraz z szumem pożogi, z trzaskiem pękających ścian płynęła jednym, ogromnym jękiem w bezkreśną, nieprzeniknioną noc...
Naraz stodoła się zapadła, i z głębi ognistej otchłani wydarł się ostatni, przerażający krzyk...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Dopiero w parę dni później wydobyto z pod zgliszcz zwęglone zwłoki Koniuszewskich.


IV.

Dla pełności obrazu opowiem jeszcze, chociaż tylko w streszczeniu, dzieje unickiej wioski Hrud, położonej niedaleko Białej Podlaskiej, na drodze do Janowa.
Hrudy najwcześniej na Podlasiu, bo jeszcze w roku 1867, wzięły pierwsze cięgi za uparte trwanie przy Unji. Było to wtedy, kiedy „Misja Bialska“ jeszcze prywatnie, jakby tylko z apostolskiej gorliwości, próbowała oczyścić cerkiew unicką z polskich i łacińskich naleciałości. Nieszczęściem dla Hrud było to, że leżały za blisko owej „Misji“, musiały się więc stać jakby polem doświadczalnem dla siewców „czystej i jedynej prawdy“. Ale grunt okazał się dziwnie jałowy i, pomimo bardzo obfitego umierzwiania krwią, nie wydał oczekiwanych plonów. A nawet przeciwnie, gdyż stał się źródłem zaraźliwej gorączki „uporstwa“, jaka wkrótce ogarnęła całą Chełmszczyznę.
Zaczęło się, jak odtąd miało się już zaczynać na Unji, od wyrzucania z cerkwi polskich śpiewów, kazań, organów, świętych obrazów i dzwonów.
Ale lud natychmiast przywrócił cerkiew do dawnego stanu i śpiewał dalej po polsku, bo tylko polskie kościelne pieśni umiał, modlił się przed obrazami, słuchał ze wzruszeniem organowych głosów i polskich kazań, bo tak było za jego dziadów i pradziadów, bo tylko takie nabożeństwo rozumieli; albowiem te śpiewy, kazania, obrazy, procesje wśród dzwonów, kadzielnych dymów i brzmiących organów były i są jakby organiczną częścią jego wierzeń religijnych, jego wzruszeń serdecznych i jego umiłowań.
Nie obroniło to ich od nowego zamachu na cerkiew, gdyż w lipcu tegoż roku próbowano narzucić im nowego, posłusznego proboszcza.
Przywiózł go sam Marceli Popiel, prawie już biskup chełmski, w towarzystwie błagoczynnego Kalinowskiego i sporego orszaku kozaków, dla uświetnienia uroczystości.
Ale lud otoczył cerkiew nieprzebytym wałem i nie wpuścił do niej nikogo.
Nie pomogły długie i żarliwe namowy; lud nie dał się przekonać i nie ustąpił.
Popiel odjechał rozgniewany i groził strasznemi karami za nieposłuszeństwo.
Chłopi czuli, co ich czeka, i z determinacją pochylali głowy przed Dolą.
Jakoż w końcu września zjawiła się we wsi sotnia kozaków, a za nimi przymaszerowała rota piechoty i rozkwaterowała się po chałupach.
Całe dwa miesiące wszyscy, którzy posiadali konie, musieli jeździć na podwody po całym powiecie, a reszta mieszkańców była pędzona od świtu do nocy na drogi, do zgarniania kamieni i błota, kopania niepotrzebnych rowów i wysypywania żółtym piaskiem głównego gościńca.
A tymczasem pola leżały odłogiem, nie było czasu ni orać, ni siać, ni nawet wykopać ziemniaków, które gniły, gdyż jesień była wielce mokra, wieś niszczała coraz bardziej, inwentarze dawały szyje pod nóż sołdacki, stodoły pustoszały, bo kozacy paśli swoje konie tylko czystem zbożem, płoty szły na ogień, a skoro ich zbrakło, to i drzwi z chałup, i pomniejsze budynki, i nawet drzewa ze sadów.
I na zakończenie Hrudy zapłaciły jeszcze kontrybucję, kilku gospodarzy poszło na parę miesięcy do więzienia, a dawnego proboszcza, księdza Terlikiewicza wywieziono.
Wreszcie wieś odetchnęła, goście odeszli, parę lat przeszło spokojnie, a tylko w ciężkiej pracy dorabiano się, jakby po strasznym pożarze.
Cerkwi jednak wciąż strzegli, jak oka w głowie, straże czuwały dzień i noc.
W roku 1871, w sam dzień „Zwiastowania“, zjawił się najniespodziewaniej nowy „ukazowy“ proboszcz, niejaki Starosielec, w towarzystwie błagoczynnego Kalinowskiego, i gwałtem chcieli zawładnąć cerkwią, lecz chłopi znowu ją otoczyli lasem roztrzęsionych pięści i groźnie krzyczeli:
— Jeżeli nie wróci ksiądz Terlikiewicz, to innego nie potrzebujemy.
Wobec ich zdecydowanej postawy, Starosielec wyniósł się bardzo pośpiesznie.
Ale nazajutrz powrócił w licznej asyście strażników.
I porę wybrali sobie najodpowiedniejszą, bo po południu, kiedy wszyscy ludzie byli przy żniwach daleko za chałupami, a we wsi zostały tylko dzieci i starce, drzemiące po sadach. Na szczęście, ten, który stróżował przy cerkwi, zobaczył całą kalwakatę, wyjeżdżającą z lasów, i, poczuwszy niebezpieczeństwo, zaczął dzwonić na trwogę.
Na polach podniósł się straszny wrzask i lament; kto tylko żył, chwytał co mu wpadło w garście, i leciał na obronę.
Tamci zaś, zrozumiawszy, że ich spostrzeżono, pędzili do wsi, co tylko konie miały tchu, prędzej dopadli kościelnego cmentarza i zaczęli łamać wrótnie, ale nie zdążyli jeszcze dostać się do środka, gdy chłopi runęli na nich z ogromnym krzykiem i rozmietli, że uciekali chyłkiem, opłotkami, jak spłoszone jastrzębie.
Starosielec nie dał jednak za wygraną i w parę dni później znowu powrócił, ale już w otoczeniu całych dwóch sotni...
Wchodzili do Hrud triumfalnie, z muzyką i śpiewami, od których chłopom cierpła skóra i, chociaż się żegnali rozdygotanemi rękami, stanęli jednak nieulękle w obronie swojej cerkwi, tylko, że opór trwał już bardzo krótko: szarża, piki, naboje, końskie kopyta wnet utorowały drogę „narzutowi“, który też ostatecznie objął parafję w swoje posiadanie, a wojsko rozłożyło się, starym zwyczajem, po chałupach i odpoczywało przez całe ośm tygodni.
A kiedy wreszcie odeszli, to w Hrudach nie zostało ni jednych całych pleców, ani jednej szyby, płota i drzwi, a w każdej chałupie był szpital i sieroty, gdyż pięciu gospodarzy wraz z rodzinami popędzono w ślady księdza Terlikiewicza.
Nastąpiło parę lat przerwy; pogoiły się plecy, wyrównały się szczerby w dobytku, obeschły nawet łzy, nie zginęła tylko pamięć o wywiezionych, ich puste, pozabijane deskami chaty i pola, leżące odłogiem, których się nikt nie poważył tknąć, leżały wciąż na oczach, i były niby niemy krzyk wiecznie pamiętnej krzywdy!..
Nadszedł 1874 rok, pamiętny na zawsze, rok zniesienia Unji.
Naturalnie, że nie zapomniano i o Hrudach. Nawracano je przez cały tydzień, i przez cały tydzień brzmiały apostolskie napomnienia, przeplatane świstem nahajek i jękami.
Siew był żarliwy, żniwo znojne, omłot pracowity, ale plon niezmiernie lichy...
Hrudy nie dały się nawrócić z odwiecznych błędów i pozostały zatwardziałe „uporstwujuszczymi“, ale zapisano je do panującego kościoła i pozostawiono pod opieką praw specjalnych i strażników.
Życie toczyło się wciąż jedną koleją, puste chałupy wciąż czekały na swoich gospodarzy, sieroty na ojców, a pokrzywdzeni na sprawiedliwość; siano jednak, orano i sprzątano, jak zwykle, tylko że wieś stała się podobna do cmentarza. Nikt już nie zaśpiewał, nie tańczył i nie weselił się, zapomnieli się nawet śmiać; ludzie przesuwali się jak cienie, bladzi, wynędzniali, śmiertelnie smutni i przeżarci nędzą i cierpieniami, a zawsze gotowi na nowe cierpienia i nowe ofiary dla sprawy.
Z cerkwią i plebanją przerwały się wszelkie stosunki, odwrócili się od nich na zawsze, bo tam już panował obcy język, obca wiara i ludzie obcy; niczyja noga już nie postała nawet na przycerkiewnym cmentarzu.
Modlili się po domach, skrycie, albo po lasach, gdzie zbierano się na uroczyste nabożeństwa, dzieci chrzczono tylko z wody, tymczasowo, zmarłych grzebano pokryjomu, nocami, starannie równając mogiły z ziemią, żeby ich strażnik nie dostrzegł i nie nakazał pochować nieboszczyka po raz drugi, a według nienawistnego im obrządku; małżeństw nie zawierali dla tych samych powodów, ślubów tak zwanych „krakowskich“ jeszcze wtedy nie było. Narzuconej im cerkwi nie chcieli, a do kościoła nie było wolno, czekali więc ufnie i cierpliwie na odmianę strasznego losu, znosząc tymczasem tysiączne przykrości od władz.
Żyli pod ciągłym strachem i groźbą, zdani na łaskę i niełaskę strażników, żyli, jakby wyłączeni ze społeczności, niby stado dzikich zwierząt, odgrodzone od świata i ludzkiego życia nieprzebytym gąszczem praw, zakazów, sztrafów i więzień.
A pomocy nie było znikąd. Przed „opornym“ zamykały się wszystkie drzwi, uciekano przed nimi, jak przed zadżumionymi, wypędzano ich nawet z kościołów, strach szedł przed nimi, a czujne oczy za nimi. Ale, chociaż rany bolały ich podwójnie, chociaż jadła ich nędza, sztrafy odbierały ostatni kęs chleba, prześladowania gnębiły, chociaż odstąpili ich ludzie, walczyli jednak dalej w ponurem osamotnieniu, walczyli do ostatniego tchnienia o prawdę umiłowaną, dla której już znieśli wszystko i wszystko jeszcze byli gotowi przecierpieć.
Tak przeszło do 1876 roku, w którym na Hrudy zwaliło się nowe, chociaż już oddawna groźnie wiszące nieszczęście. Pewnego bowiem dnia przy końcu marca przyszedł surowy rozkaz, aby natychmiast sprowadzono do cerkwi wszystkie dzieci, dotąd jeszcze nieochrzczone.
Jakby piorun trzasnął z jasnego nieba; wieś zawrzała, krzyk trwogi podniósł się po chałupach, płacz i lamenty zakwiliły żałośnie, ludzie biegali, jak oszaleli, nie wiedziano, co począć, załamywano bezradnie ręce, mróz przejmował kości, a strach dygotał każdem sercem, jeszcze bowiem na wsi pełno było śladów „dawnego“, jeszcze niektórzy mieli niezagojone rany, jeszcze domy po wysłanych stały pustkami...
„Co robić? Co robić?“ — trzepotały się trwożliwe, załzawione szepty.
Nikt nie umiał odpowiedzieć, ale też nikomu ani postało w głowie, żeby usłuchać rozkazów. Tyle lat się opierali, tyle kar zapłacili, tyle się nacierpieli, a teraz mieliby się zgodzić dobrowolnie, mieliby oddać dzieci na wieczną zatratę?..
Włosy powstawały ze zgrozy, zaciskały się pięście, jęk rozdzierał zgnębione serca, lecz równocześnie rodził się w tych bohaterskich duszach niezłomny opór, podnosiły się dumnie czoła, i oczy zaczynały nieulękle patrzeć na zbliżającą się znowu niedolę...
I bez wrzasków, bez długich namyślań porozumieli się prawie w mgnieniu oka, i wszyscy już poczuli to jedno: że dzieci w cerkwi ochrzcić nie pozwolą, chociażby im zato przyszło zapłacić życiem...
A zaledwie się porozchodzili po domach, gdy na kilku wozach przyjechali strażnicy z wójtem na czele, aby dopilnować spełnienia rozkazów.
Cerkiew już czekała otwarta, więc wójt wraz z całą kohortą chodził po wsi, wyczytując z listy, ile dzieci powinni wyprowadzić z każdej chałupy.
Cała wieś wyległa przed domy, chłopi drapali się frasobliwie po głowach i słuchali w milczeniu, kobiety stały po progach z dziećmi na rękach i również się nie odzywały, były tylko dziwnie blade, zgorączkowane i patrzyły jak rozjuszone wilczyce, ale po przejściu wójta, i gdy chłopi pociągnęli za nim, zniknęły gdzieś bez śladu, a chałupy zawierały się śpiesznie, cicho i jedna po drugiej...
Wójt się naraz obejrzał i, ujrzawszy samych mężczyzn, zawołał:
— A gdzież baby? Gdzie dzieci?..
Ponure, ciężkie spojrzenia posypały się na niego jakby kamiennym gradem.
Nie pytał już więcej, a tylko zaczął kopać w pierwsze lepsze drzwi a ryczeć:
— Wychodzić! Wychodzić, bo za łby wszystkich was powyciągam!
Tylko pieski zaszczekały mu w odpowiedzi, ale ani jedna głowa się nie ukazała; domy stały jakby wymarłe i opuszczone, a wszystkie okna i drzwi miały pozamykane od środka.
Krzyknął na chłopów, żeby otwierali; nikt się nawet nie poruszył, a tylko któryś wyrzekł posępnie:
— Niech je pan wójt sam sobie otwiera!
Rzucił się z wściekłością na jakieś okno i odskoczył ze skowytem, jak pies od jeża, bo dostał ukropem w twarz, więc, ledwie dysząc z gniewu, rozkazał brać domy szturmem, jak fortecę.
Niełatwo to jednak poszło, gdyż okna i drzwi były zatarasowane od wnętrza skrzyniami, szafami i czem się tylko dało, a kto się bliżej podsunął, brał kijem, wrzątkiem lub pięścią.
Chłopi stali na środku drogi, przypatrując się wszystkiemu z wielką cierpliwością...
Chałupy aż się trzęsły od wrzasków, kobiety walczyły, jak lwice, odpierając szturm za szturmem; co chwila rozlegały się ryki bólu, przekleństwa, straszliwe płacze dzieci, trzask pękających desek, brzęk tłuczonych szyb, szczekanie psów i huki belek, któremi wybijano drzwi, niby taranami, że rozlatywały się w drzazgi.
A kiedy wreszcie przełamano pierwsze przeszkody, wdarto się do niskich ciemnych sieni, zawrzała ręczna walka i wybuchały dzikie wrzaski, broniły się bowiem coraz zajadlej i coraz rozpaczliwiej.
Wkońcu zdobyto parę chałup, ale wszystkie kobiety momentalnie pochowały się wraz z dziećmi w kominy i piece od chleba, że musiano zdobywać każdą zosobna.
Broniły się już zębami i pazurami, gryzły i drapały, a oszalałe rozpaczą, pijane walką, podarte jak łachmany, okrwawione, zbite, całe w ranach i sińcach, walczyły wciąż z jednakiem męstwem, niby wilczyce, opadnięte przez rozjuszone ogary.
Lali je wodą, rzucali w kominy zapaloną słomę, żeby je wykurzyć dymem, jak lisy, próbowali wyciągać nawet bosakami, ale nic nie pomogło.
Przetrzymały wszystko!
Musieli je odstąpić, gdyż noc się już robiła, i chłopi przybierali coraz groźniejszą postawę. Wójt zagroził wsi strasznemi karami za opór i odjechał z całem towarzystwem.
Cerkiew zamknięto, wszystko wróciło do dawnego, i narazie zapanował spokój.
Nie na długo jednak, bo już w początkach kwietnia, któregoś dnia na samem świtaniu, zahuczał nagle dzwon na trwogę, i rozniosły się złowrogie krzyki:
— Wojsko idzie! Ratuj dzieci, kto w Boga wierzy!
Przy kołowrocie już zabrzmiały warkoty bębnów, szczęki broni i ciężkie, marszowe tupoty.
Taki huragan przerażenia zwalił się na ludzi, jakby pożar ogarnął całą wieś; i nie było już żadnego ratunku, wypadali z chałup nieprzytomni, a chociaż strach porywał za włosy i trwoga wyła w sercach, stali w jakiemś nagłem skamienieniu i patrzyli ślepemi oczami na długą kolumnę wojska.
Śmiertelna cisza opadła, nikt nie śmiał się poruszyć, byli jakby sparaliżowani, ale, kiedy zdawało się, że już wszystko przepadło, serca matek przemówiły: pozbierały dzieci, ogarnęły je naprędce i, jak która stała, boso i w koszulach, zaczęły się niepostrzeżenie wymykać do sadów, potem chyłkiem za stodoły, potem w pola i przepadły w szarudze i w skołtunionych świtowych mgłach.
Wojsko zajęło wieś, i wyszedł rozkaz, aby wszystkie kobiety z dziećmi zebrały się pod cerkwią. Naturalnie nie zjawiła się ani jedna; były już w bezpiecznem schronieniu.
— Ale gdzie się podziały? — pytano groźnie, przetrząsając dom po domu.
Chłopi milczeli, niepodobna było wydobyć ani słowa.
— To poczekamy, aż powrócą! — powiedział dowódca, i wojsko rozłożyło się po chałupach.
Dopiero po śladach zrozumiano, gdzie się schroniły; otoczyli więc las patrolami, przecięto komunikację ze wsią i srogo pilnowano, żeby nikt nie wynosił im żywności.
Byli pewni, że rychło je przypędzi głód i zimno.
— Kwoczki podmiękną i wrócą na grzędy! — podkpiwali żołnierze.
Ale przeszedł dzień, dwa, trzy — nie powróciły.
A wieś szarpała się w strasznej trwodze i niepokojach, robota leciała z rąk, poruszali się nieprzytomnie, boć wszystkie oczy wciąż wisiały na chmurze borów, boć wszystkie dusze rozdzierała rozpacz bezsilności, więc tylko płakano z wściekłości, modlono się żarliwie i czekano jakiegoś cudu.
Przeszedł cały dzień i nie powróciła ani jedna.
Bór stał czarny, ogromny, niezgłębiony, a pod jego wyniosłemi ścianami błyskały gęsto najeżone bagnety.
Wiosna tego roku była dziwnie mokra, zimna i wietrzna; codzień szły nieskończone szarugi, codzień wichry z dzikim, rozżartym skowytem spadały na wieś, przewalały się po polach i biły w bory, które szamotały się tak rozpaczliwie i wyły tak przejmująco, że ludziom się wydawało, jako słyszą w tych jękliwych poświstach bolesne zawodzenia kobiet, płacze dzieci, a nawet mrożące krew wołania konających.
A niekiedy, gdy przychodziły spokojne noce i księżycowa poświata zalewała omglone pola i las stał przelśniony, cichy i zadumany, to niejeden byłby przysiągł, że widzi między pniami białe widma, które wyciągają błagalnie ręce i coś krzyczą, i czegoś się skarżą, i czemuś się żalą...
Przeszedł drugi tydzień, nie powróciły!
Dnie już szły niewypowiedzianie przykre, wlokły się nudnie i ociężale, sączyły się, jakby palące żałością łzy. Pora była robót wiosennych, pola krzyczały o pługi, o ziarno, ale miał to kto głowę do roboty, kiedy troska wypijała każdą myśl i moc wszelką! Nawet sen nie przynosił ukojenia, bo noce schodziły na rozgorączkowanem oczekiwaniu, bo, co tylko wiatr tknął okien, to się już zdawało każdemu, że się ktoś pod ścianami przemyka, że ktoś puka, że ktoś nadchodzi.
Przeszedł trzeci tydzień, nie powróciły.
Na świecie zaczęło się nieco wypogadzać, i przy końcu kwietnia zdarzały się już dnie cieplejsze i słoneczne; puszczały się trawy, ruszały oziminy, pękały drzewa, kaczeńce obsiadały łąki, ptactwo zaczynało krzyczeć po sadach i gąszczach, rankami klekotały bociany, a skowronki całe dnie dzwoniły pod jasnem, czystem niebem, wiosna szła wszystkim światem i śpiewała coraz potężniej swój hymn nieśmiertelny, ale nie widziały jej oczy, zaropiałe od nieustannych, gorzkich łez, nie czuły jej dusze, przegrzane męką, i nie było jej po chatach, pełnych tylko płakania, żałoby i beznadziejnego smutku.
Przeszedł czwarty tydzień, nie po wróciły!
Ludzie słaniali się, jak cienie, poschnięte od gorączki, a wieś stała się niemilknącym lamentem pieśni pogrzebowej; codzień wieczorem w każdej chałupie paliły się gromnice i odmawiano modlitwy za konających, a długo w noc biły ku rozgwiażdżonemu niebu płacze serdeczne, biły żebracze prośby, biły westchnienia, przejęte wiarą i ufnością...
Przeszedł piąty tydzień — nie powracały.
Wieś dochodziła już do szaleństwa, wielu rzucało się prosto na bagnety, aby się przedostać do lasów i raczej umrzeć, niźli dłużej znosić to straszliwe oczekiwanie, ale żaden nie przerwał tej żelaznej obręczy i wracali jeszcze bardziej smutni i udręczeni.
Przeszedł szósty tydzień — nie powróciły!
Wreszcie i wojsko miało już dosyć tego oczekiwania i wymaszerowało z Hrud.
Wtedy cała wieś, jak jeden człowiek, rzuciła się naprzełaj do lasów, a jeszcze nie dobiegli, gdy z mrocznych głębin zaczęły się pokazywać jakieś mary; szły zgarbione, o kijach, prawie nagie, wynędzniałe, rozkudlone, sczerniałe, podobne do szkieletów, ale radosne, jak słońce, jak wiosna, triumfujące, i, jak samo życie, niezwyciężone!...
Zwalczyły głód, strach, opuszczenie, zimno i choroby; zwalczyły samą śmierć, ocaliły dzieci, i oto wracały te wielkie, te bohaterskie, te święte dusze w domowe progi, do codziennego trudu i do codziennej walki.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

A na zakończenie bolesnej sprawy tych chrztów przymusowych przytoczę już ostatnią scenę, jaka się jeszcze rozegrała w tych samych nieszczęsnych Hrudach i w tymże 1876 roku.
Po wyjściu wojska i powrocie kobiet z lasów życie popłynęło zwykłem łożyskiem codziennych zabiegów, kłopotów i nieustających lęków. Wprawdzie matki zwyciężyły narazie, ale ani one, ani też nikt w całej wsi nie łudził się ni przez jedną minutę, żeby to wszystko miało się już skończyć na zawsze; dobrze bowiem widzieli, jak pop się przyczaja, jakby tylko wyczekując sposobnej chwili. Mieli się więc również na baczności, oczekując ze drżeniem jeszcze straszniejszego ciosu. Kobiety z dziećmi sypiały po strychach, obórkach i stodołach, aby w każdej chwili, na każdy sygnał niebezpieczeństwa znowu uciekać do borów, a chłopi dniami i nocami stróżowali po wszystkich drogach.
Nie upilnowali jednak, gdyż w parę tygodni później, pierwszej ciemnej i zadeszczonej nocy, do chałupy Apolonji Szuckiej, jednej z matek najbardziej opornych, ktoś zapukał.
Chałupa stała nieco w głębi, na końcu sadu, w izbie była tylko Szucka z kilkoletniem dzieckiem, bo mąż został już przedtem wysłany, więc, dosłyszawszy pukanie, strwożyła się, ale poszła do okna i zapytała:
— Kto tam?
Za szybami mignęły jakieś złowrogie twarze, szczęknęły pałasze, i rozległy się takie głosy, od których ścierpła jej skóra. Zrozumiała natychmiast, kto się dobija i poco.
Porwała dziecko na ręce i, oszalała ze strachu, rzuciła się do ucieczki, ale już stali pod odrzwiami i oknami, chałupa była otoczona, i zewsząd groźnie krzyczeli:
— Otwierać! Otwierać!
Kolby coraz niecierpliwiej waliły o ściany.
Stała przez chwilę na środku izby, nie wiedząc, co począć, i napróżno szukając jakiegoś ratunku i tak skamieniała przerażeniem, że nie mogła się poruszyć, dopiero kiedy drzwi zahuczały pod uderzeniami kolb i okna z brzękiem posypały się na ziemię, skoczyła na strych, wydarła dziurę w poszyciu i zakrzyczała straszliwym głosem rozpaczy:
— Ratunku! Ratunku!
Ale drzwi niedługo się opierały, i z dzikim wrzaskiem runęło do środka kilkunastu ludzi. Ściągnęli ją nadół, zbili, sponiewierali, jak łachman, i chociaż broniła dziecka, jak rozwścieklona wilczyca, odebrali je nawpół zduszone w szamotaniach i ponieśli z triumfem do cerkwi.
Szucka zawyła wniebogłosy, napróżno usiłując odebrać swoje dziecko; napróżno miotała się na nich z dzikim skowytem rozpaczy, napróżno rzucała się przed nimi na kolana z płaczem i błaganiami, wlokła się im u nóg i całowała po butach, wszystko było napróżno; ale, sto razy odpędzana, bita kolbami, tratowana, podnosiła się wciąż z nowym krzykiem i z nowemi siłami, tylko w coraz straszliwszem zapamiętaniu i boleści.
Cała wieś rozbudziła się w mgnieniu oka, kobiety z dziećmi uciekały do lasów, a reszta wypadała na drogę i wlokła się wzburzona i ponura za strażnikami, nie odważając się jednak odbijać dziecka, które zanosiło się płaczem, bo matka raz po raz rzucała się ku niemu na ostry, nieprzebyty las bagnetów i ryczała:
— Ludzie, oddajcie mi dziecko! Ludzie, miłosierdzia!
Strażnicy uciekali z łupem coraz prędzej, jak stado wilków, odcinając się na wszystkie strony kłami bagnetów i przekleństwami, gdyż krzyk Szuckiej tak rozdzierał serca, że chłopi występowali z coraz groźniejszym pomrukiem, wreszcie cerkwi dopadli, i ciężkie okute drzwi zawarły się z hukiem za nimi.
Szucka rzuciła się na nie z wściekłością — były zawarte na sztaby.
— Oddajcie mi dziecko! Nie chcę waszej wiary! Ono już ochrzczone! Nie gubcie jego duszy! — krzyczała, nadaremnie targając drzwiami. Potem oblatywała cerkiew i darła się po gładkich murach do oświetlonych okien, ale, posłyszawszy płacz dziecka, wpadła w furję i biła ogromnemi kamieniami w ściany, biła sobą, rwała cegły okrwawionemi rękami, gryzła żelazne okucia drzwi, to znowu, przypadłszy do gromady, stojącej w ponurem milczeniu, zaskowyczała chrapliwie ostatkami sił i ostatkami przytomności:
— Ratujcie mi dziecko! Nie dajcie na wieczną zatratę! Chłopiec ma czwarty rok! Już umie cały pacierz, nasz polski, nasz katolicki pacierz! Jasio ma na imię! Mało przy nim nie umarłam! Był ochrzczony zaraz po urodzeniu! Przecież go zapisali, żyją jeszcze kumy, wszyscy wiedzą! Zlitujcie się nade mną! Wzięli mi męża, matka skończyła pod batami, w chałupie niema ani skibki chleba, zostało mi tylko to jedyne dzieciątko! A teraz mi je zabierają! Zostanę sama jedna na świecie! Przecież tak samo mam plecy niezagojone, przecież, jak i drugie, broniłam i nie dałam! Czy to już koniec świata! Czy to już niema Boga i sprawiedliwości! To niech mnie już dotłuką, jak psa, byle tylko dziecka nie gubili! Ludzie! Ratujcie! Ratujcie!
Wszyscy płakali, słuchając tych straszliwych lamentacji, rzęsiste łzy broczyły po zoranych cierpieniami twarzach, szlochy rozrywały serca, i jak ten deszcz, trzepiący w liście drzew, okalających cerkiew, tak smutnie szemrały beznadziejne płacze, żałosne westchnienia i bezsilne jęki.
— Woła mnie! Woła! Słyszycie! — wrzasnęła naraz nieludzkim głosem, rzuciła się naoślep do cerkwi i padła zemdlona.
Odnieśli ją do chałupy i ledwie się docucili.
Świt się już zrobił, i szary, zadeszczony dzień zajrzał w jej oczy, smutkiem wyżarte, gdy, zupełnie oprzytomniawszy, jęła się rozglądać po izbie. Już ani jedna łza nie pociekła po skamieniałych policzkach, ani jedno słowo skargi nie wyrwało się z piersi, ani jedno pytanie nie padło, ale była taka trupio blada i takiemi bez dna oczami patrzała, że nikt nie śmiał do niej zagadać, i wkrótce się porozchodzili.
Pozastawiała drzwi powybijane i okna sprzętami, szafami i czem jeno mogła, rozpaliła gromnicę przed obrazem Częstochowskiej, uklękła i zaczęła czytać z książki modlitwy za umarłych.
A może w jakąś godzinę, już o dobrym dniu, ktoś zaczął się dobijać do chałupy.
Nie usłyszała, zatopiona w żarliwej modlitwie, dopiero jakieś ciche dziecinne kwilenia poderwały ją nagle z klęczek. Wyjrzała oknem i aż się zatoczyła na ścianę, ale się przemogła i, przypadłszy twarzą do ziemi, modliła się jeszcze goręcej.
— Otwórzcież, przynoszę wam dziecko! — zaskrzeczał niecierpliwie jakiś głos za oknem.
— Nie mam już dziecka! — rozległ się grobowy głos matki.
— Tylko bez „szutek!“ Odnoszę wam Fiediuszkę, i musicie wyprawić chrzciny!
— Precz! Nie mam dziecka! A jak mi to cudze szczenię wpuścicie do chałupy, to je zatłukę, jak psa! — powiedziała jakimś obłąkańczym głosem, że strażnik posadził dziecko pod ścianą i uciekł.
Szucka modliła się dalej, wołając skrwawionem sercem o litość i miłosierdzie.
Dzień był zimny i wilgotny, deszcz padał i zacinał w okna, czasem wiatr zamiatał drzewami, a pod ścianą w błocie i kałużach gmerało się rozpłakane dziecko, macało po drzwiach, usiłowało dosięgnąć okna, i co chwila rozlegał się płaczliwy, słaby głosik:
— Mamo! mamusiu! wpuśćcie Jasia! wpuśćcie!
Szucka, jakby rozpięta na krzyżu męki nadludzkiej, umierała z bólu, ale nie otwierała.
Na szczęście, któryś z sąsiadów dosłyszał płacz dziecka i krzyknął do chałupy:
— Bójcież się Boga, przecież dziecko ledwie już zipie!
Wyjrzała oknem, jakby zakłopotana, i z jakimś dziwnym uśmiechem szepnęła:
— Cichocie, dziecko mi co dopiero usnęło...
— Jakże! Co wam się troi po głowie? Przecież... — cofał się przed jej obłąkanym wzrokiem.
Położyła palec na ustach, siadła przy kołysce i zaczęła kołysać.
Nie pomogły żadne perswazje, ni nawet żałosne kwilenia dziecka, nic już bowiem nie rozumiała, tylko, zapatrzona w pustą kołyskę, poruszała nią troskliwie i nieustannie.
Naszło się więcej ludzi, jęli się nad nią wyżalać, próbowali nawet ratować, ale nie zwracała na nich uwagi, a tylko kiedy niekiedy prosiła błagalnie i gorąco:
— Cichocie! Śpi mój robaczek najmilejszy, śpi! Cichocie!
Postali, pokiwali nad nią głowami, dziecko zabiał ktoś litościwy i porozchodzili się.
Dziecko w parę dni później umarło.
Powiedzieli jej o tem; uśmiechnęła się i, wyjąwszy z kołyski kukłę, uwitą z gałganów, opowiadała tajemniczo, rozglądając się przytem trwożnie dokoła:
— Wiecie, nie dałam Jasia! I nie oddam! Nie oddam!
Siadła pod ścianą, kukłę przytuliła do piersi i huśtając ją, śpiewała bezprzytomnie:
„A! a! kotki dwa! Szare, bure obydwa!“.


V.

Jechałem z Brześcia Litewskiego traktem, ciągnącym się na Kodeń, Sławatycze, Włodawę, Sawin do Chełma. Miałem znowu przed sobą parę znojnych dni, a do zrobienia końmi kilkanaście opętanych mil, że musiałem sobie drogę podzielić na etapy. Na pierwszy, do Sławatycz, wiózł mnie dworski furman, stary wyjadacz, bywalec i gadatywus, który kraj okoliczny i ludzi i wszystkie sprawy znał, jak swoje konie, a przez całą drogę zabawiał mnie opowiadaniami.
— Państwo wołają na mnie Iwan — objaśnił, zbierając w garść lejce.
Obsadziłem się w bryczce, bat świsnął i konie poderwały się z miejsca.
— A naprawdę, to mi jest Nikodem, ale taka już dworska moda, żeby forszmanom od cugowych było Jan albo Mateusz. Tu nad Bugiem każą być Iwanem! — zaśmiał się, paląc siarczyście z bata i skręcając na szeroką, błotnistą drogę.
Wyjeżdżaliśmy o świcie, przed słońcem, gdy jeszcze cała nizina nadbużańska tonęła w puszystych, białych kożuchach mgieł, a tylko na wschodzie, nad czarnemi chmurami borów, rozsączały się pierwsze, złociste zorze. Na czarnej, wyboistej drodze kałuże siwiły się, niby zmatowane rosą szyby. Gdzie niegdzie z pól omglonych wybuchały kępy drzew, jak szare, przemiękłe pióropusze. Surowy, rzeźwy chłód zaciągał od Buga. Rosy pokrywały ziemię jakby szronem srebrnawym i perlistym. Wsie jeszcze spały; szare, niebielone chałupy zaledwie majaczyły w głębinach rozemglonych sadów. W niezgłębionej cichości było tylko słychać ledwie pochwytny chrzęst zbóż, a niekiedy zabrzęczał ściszony bełkot jakiegoś niedojrzanego strumienia.
— Złodziejska godzina! Nawet psy się pospały! — mruknął Iwan.
Byłem niezmiernie senny i pragnąłem się nieco przedrzemać, ale djabelskie podskakiwanie bryczki na wybojach nie pozwalało zasnąć ani na chwilę. Dopiero, kiedyśmy wjechali w piachy, zacząłem się zwolna pogrążać w niebiańskie rozkosze snu.
— Boćki jeszcze siedzą po gniazdach, to pewna pogoda! — huknął mi nad uchem Iwan, wskazując biczem na drzewo.
Zakląłem cicho, ale sen przepadł, a on pogadywał coraz żarliwiej:
— Kopy pływają, jak kaczki. Nie będzie latoś siana, zgnoi się na nawóz. Nowa bieda dla ludzi! Jakby starych było jeszcze za mało!.. Stary, bo weźmiesz po portkach, uważaj! — krzyknął groźnie, przypinając koniom po takim bacie, że poderwały się gwałtownie, a ja tylko jakimś cudem nie wyleciałem z bryczki.
— Zna pan podlaskie strony?
Odwrócił się nieco do mnie. Zobaczyłem krótki, drapieżny profil, suchy, garbaty nos, przycięte wąsy, siwe baczki i małe, wielce ruchliwe oko.
— Znam, ale bardzo mało.
— To musiał pan widywać i tę szlachtę podlaską? Wielka mi szlachta: worek i płachta! — dodał wzgardliwie i, nie czekając mojej odpowiedzi, ciągnął dalej: — To chytry naród! Znam ich dobrze! Służyłem w jednym dworze pod Węgrowem. Tam, panie, po wsiach prawie niema chłopów, a tylko siedzi sama szlachta. Takiemu nieraz palce z butów wyłażą, a każe sobie mówić „panie“. W pięciu mają jedną krowę. A jak pies siądzie na polu takiego dziedzica, to nie ma gdzie podziać ogona; musi go kłaść aż u sąsiada. Sklepikarze z nich tylko zmyślniejsze, niźli Żydy. A na grosz chciwe, a honorne, a zabijaki, że niech Bóg broni! Ale Polaki dobre i katoliki przykładne. Śmieszne tylko juchy, że aże boki zrywać.
Żebym chciał o nich opowiadać wszystko, tobym nie skończył i do wieczora. A wie pan, jak to taki szlachcic chciał się dostać do nieba?
Nie odezwałem się, poranek bowiem stał się przecudny i gdzieś z oparów nadbużańskich, czy z pól omglonych, nadpływał jakiś śpiew, śpiew nieco ściszony oddaleniem, lecz niezmiernie uroczysty, jakby święty chór tych świtań, zórz i nadchodzącego słońca.
— Co to za śpiewy? słyszycie?
— Pewnie jaka kompanja ciągnie do świętego Onufra.
Śpiew buchał z jakiejś drożyny, ciągnącej się równolegle z naszą drogą, ale wśród zbóż i oparów niepodobna było dojrzeć ludzi.
A świt robił się już opalowy i przesycony zorzami, mgły unosiły się wgórę i z pod nich błyskały smugi porozlewanych wód, czarne, przemiękłe role i pochylone żyta. Drzewa i wsie wyrastały coraz wyraźniej i bliżej. Zawiał pierwszy wiatr, ale tak cichy i pieszczotliwy, że ledwie się poruszały senne, opite rosą kłosy i liście zagmerały bez szelestu. Skowronek zaświergotał, a po nim wnet drugi, trzeci, dziesiąty bił skrzydłami a dzwonił w ciszy swój pacierz poranny. Bociany leciały nisko nad ziemią, gdzieś ku Bugowi. Jakiś tęskny, przeciągły ryk zadrgał w zróżowionem powietrzu. Koguty już zaczynały piać tu i ówdzie. Dzień się zbliżał i wschodnia strona nieba nabrzmiewała purpurą i świetlistym majestatem jeszcze nie dojrzanego słońca.
— Widzę, że i tutaj dużo nowych krzyżów — odezwałem się, wskazując na jakiś świeżo dźwignięty do góry i jeszcze niepomalowany.
— Ady tyle nastawiali, że, gdyby człowiek zważał na nie, to musiałby chodzić z czapką w garści — odburknął jakoś niechętnie.
— Nic dziwnego, bo dawniej nawet przewalonych nie było wolno podnieść.
— Dużo im przyjdzie z nowych! Tylko drzewa namarnują!..
— Przecież i prawosławni swoje stawiają...
— Jak im naczelnik przykaże i dobrze zapłaci, to stawiają! — warknął złośliwie, osadzając konie na miejscu, gdyż nagle wychyliła się ze zbóż kompanja i wchodziła na naszą drogę.
Na przedzie jaśniał złocisty, ośmioramienny krzyż, a za nim cisnęło się kilkadziesiąt starych bab i wyrostków. Przyklękli na chwilę przed krzyżem, i ktoś zaintonował, czystym, donośnym głosem:

Kiedy ranne wstają zorze...

Tłum ruszył i zawtórował pełną piersią, aż pieśń podniosła się nad pola nieobjęte i biła ku wschodzącemu słońcu:

Tobie ziemia, Tobie morze...

Śpiewali po polsku; słyszałem każde słowo, a nie mogłem uwierzyć.
Jechaliśmy tuż za nimi, wolno, bo mój Iwan również zaśpiewał:

Tobie śpiewa żywot wszelki,
Bądź pochwalon, Boże wielki.

— A skąd kompanja? — spytałem chłopa, idącego obok mojej bryczki.
— My, panie, z Olszanki — odpowiedział przeciągle, czystą polszczyzną.
— A gdzież to dzisiaj odpust?
— W Jabłeczyńskim monasterze, prażnik świętego Onufrego.
— To kompanja prawosławna?
— Prawosławna, panie.
— Prawosławna i śpiewa po polsku? — Nie mogłem się połapać.
— A po jakiemuż mają śpiewać? Przecież po moskalewsku nie poradzą odmówić nawet pacierza — podniósł na mnie zdumione oczy. Ja również patrzyłem w niego, zdziwiony tem niespodzianem wyjaśnieniem.
— Siadajcie, podwiozę was kawałek drogi.
Wgramolił się na bryczkę, pochwaliwszy Boga polskim obyczajem.
Zaczęliśmy pogadywać o tem i owem; chłop był chytry, odpowiadał wymijająco i sam mnie ostrożnie wybadywał, ale wkońcu rozgadał się dosyć szczerze.
— Jak odłączą Chełmszczyznę, to wam zabronią mówić po polsku...
— Musieliby strażników stawiać w każdej chałupie. — Machnął lekceważąco ręką. A po jakiemu to mamy mówić? Dawniej, jeszcze za Unji, to po wsiach gadali po naszemu, po chłopsku, ale teraz już mało kto rozumie, chyba starzy. Młodzi się nawet tego wstydzą.
— Ale podpisywaliście się za odłączeniem Chełmszczyzny?
— Podpisywałem się, panie, bo mi kazali. Zwołali nas do popa i wytłumaczyli, że, jak odbiorą Chełmszczyznę od Polski, to wszystkie pańskie ziemie darmo rozdadzą między prawosławnych.
— Obiecanki cacanki, a głupiemu radość — rzucił Iwan.
— Najwięksi urzędnicy obiecali, to może i dadzą...
— Dostaniecie tyle, że wam sam djabeł z pleców nie odbierze. Pamiętacie, jak to brali oporni? — dogadywał Iwan.
Chłop milczał długą chwilę, a wkońcu rzekł najspokojniej:
— A jak nam ziemi nie dadzą, to się wszyscy przepiszemy na katolików.
Oniemiałem ze zdumienia, lecz Iwan zaczął się głośno śmiać.
— Nie mówię na śmiech — zgromił go tamten surowo i ciągnął bardzo poważnie i z przekonaniem: — Ten sam Pan Bóg jest w kościele, co i w cerkwi. Ale w kościele jakoś milej, bo i nabożeństwo ładniejsze, i pośpiewać można, i muzyka gra, i z procesjami chodzą, i ksiądz czasem na kazaniu powie tak prosto do serca, że człowiek się wypłacze, i zaraz mu ulży. Już mi nawet dzieci grożą, że, jak tylko dorosną, to się zaraz przepiszą. Przecież wszystkie dziewczyny i chłopaki z całej wsi co niedziela latają do kościoła. Do cerkwi to ich nawet kijem nie napędzi. Bo jedna wiara powinna być dla wszystkich; a przez to, że jeden dom katolicki, a drugi prawosławny, to po wsiach tylko ciągłe kłótnie, gniewy i obraza boska i zgorszenie. Nawet Żydy się wyśmiewają, że w każdej chałupie innego dnia święto.
— To czemu się nie przepiszecie na katolika? — spytał go Iwan.
— A jakby nam ziemię rozdali?
— To nie wiecie, co w Hrubieszowie powiedział chłopom wasz biskup?
— Coś mi tam mówili, ale nie pamiętam co.
— Przyszli się upominać o grunta, obiecane przy podpisaniu, to im rzekł: „Ziemia nie guma, to jej dla was nie rozciągnę“.
— I naprawdę tak powiedział? — pytał ściszonym, trwożnym głosem.
— Słyszało więcej, niż sto ludzi. I powiedział prawdę. Cudzego przecie nie weźmie, nie dadzą, a wam nie odda!
Dosyć długo mu o tem wykładał, aż chłop sposępniał, twarz mu się poredliła brózdami troski, oczy przygasły, i wkońcu skinął mi głową, wyskoczył na ziemię i powlókł się na samym końcu kompanji, srodze zadumany.
Wyminęliśmy kompanję tak wolno, że miałem czas ją przeliczyć: wszystkiego szło trzydzieści osiem osób.
— Jakoś niewiele ciągnie na prażnik — zauważyłem.
— Bo teraz już nie płacą za „bohomolje“ po prażnikach i cudownych miejscach, to się ludziom niesporo wybierać na własny koszt! — zaśmiał się Iwan, popędzając konie. Ale, dojrzawszy moje niedowierzanie, dodał cynicznie:
— Sam dawniej brałem strawne za takie spacery. Wychodziłem się nie mało! Byłem z „bohomolcami“ w Poczajowie i w Ławrze kijowskiej, i w Leśnej, i w Radecznicy, wszędzie, gdzie mi kazali.
Leciałem z ochotą, bo wyżerka po monasterach była za darmo i gorzałki, wiele tylko dusza chrześcijańska wytrzymała. Ale teraz zmądrzeli, już pieniędzy nie dają, to i „bohomolców“ z naszych stron coraz mniej.
— To wyście prawosławni?
— Przecież każdemu są miłe własne kości. Napatrzyłem się przy zniesieniu Unji tyle, że mi wystarczy do sądnego dnia. Widziałem, panie, jak całe wsie pławiły się pod batami we krwi; widziałem, jak marli ludzie pod pratulińskim kościołem; widziałem, jak setkami wlekli do więzień i wyganiali we świat. Przecież i moja wieś się opierała i brała nahaje, to i ja brałem swoją część i wraz z drugimi poszedłem do więzienia. Młody jeszcze byłem, skórę miałem łaskotliwą i, mówiąc naprawdę, to mi pod batami tak już obmierzły wszystkie wiary, że, jakby mi byli kazali zostać żydem, to byłbym tak samo został, jak i prawosławnym. Nie moja głowa wybierać, co lepsze.
Opierałem się tylko dla matki, bo mnie wciąż zaklinała na wszystkie świętości. Popędzili mnie do Białej. Siedziałem ze trzy miesiące. Z początku było mi niezgorzej: jeść dawali, było ciepło i roboty żadnej. Alem się wciąż opierał i mówiłem: nie i nie! Przesadzili mnie na osobność i dali funt chleba na dzień. Wytrzymałem. Cóż tam głód dla chłopa: rodzona matka, nie macocha! Ale wkońcu wzięli się na sposób i zaczęli mnie żywić kaszą ze starem sadłem. Tego, panie, nie mogłem już przetrzymać. W pieklebym wytrzymał, ale tej kaszy nie poradziłem! Po tygodniu zgodziłem się na wszystko, co tylko chcieli. Aże mnie mgli na samo przypomnienie. Na stare sadło złowili sobie duszę...
Gruchnął takim złym i cynicznym śmiechem, aż mnie przeszedł zimny dreszcz. Spojrzałem na niego z pewną przykrością i żalem.
— A później przejrzałem wszystko nawylot i teraz wiem, że jedni i drudzy tak samo djabła warci! — zaczął gniewnie i opryskliwie. — Każdy chłopa ciągnie na swoją stronę, bo każdy tylko z chłopa żyje. Może nieprawda?
Nie odpowiedziałem. Milczał czas jakiś, konie popędzał i znowu się odwrócił do mnie:
— Żeby się im nie przytrafiło, jak tym babom, co się kłóciły o psa i dalejże go sobie wydzierać, aż się psu sprzykrzyła ta zabawą jego skórą... i pogryzł obie.


VI.

Nie pamiętam już, gdzie zauważyłem po raz pierwszy krzyż, postawiony w czystem polu, ale pamiętam, że stał samotnie wśród zbóż rozkołysanych i otwierał białe ramiona, jakby chcąc przygarnąć w miłosiernym uścisku pocieszenia całą tę ziemię nieszczęsną. Myślałem, że to mogiła samobójcy, lecz później, w dalszej wędrówce po Chełmszczyźnie, zobaczyłem jeszcze więcej, takich samotnie, stojących krzyżów; dźwigały się po miedzach, w lasach, w głuchych pustkach i nad rzekami, w gęstwinach wiklin i olch, a zawsze zdala od ludzkich siedzib i dróg wszelakich.
Dziwiło mnie głównie to, że wszystkie były nowe i jakby w jednym czasie postawione, ale tak się złożyło, iż dopiero w okolicach Chełma spytałem się o ich znaczenie.
Chłop, który mnie wiózł, spochmurniał nagle, rozejrzał się nieufnie, chociaż jechaliśmy pustą drogą, i odrzekł cicho:
— To mogiły „najoporniejszych“. Wieczny odpoczynek daj im, Panie!
Westchnął i jakby się pogrążył w smutne rozpamiętywania. Nie śmiałem przerywać modlitewnego nastroju i milczenia.
Upał tego dnia był nie do wytrzymania. Niebo wisiało białawą, rozpaloną blachą, i słońce lało takim warem, że konie ledwo już się wlokły, a rozprażona cisza pól ogarniała niezmożoną sennością. Cały świat omdlewał w słonecznej pożodze. Kłosy zbóż ciężko zwisały nad drogami; samotne drzewa, opłynięte białawym, rozedrganym skwarem, stały podobne do płomienistych wybuchów; nawet cienie leżały pokurczone, niby liście, powiędłe z żaru. Rozżarzone, migotliwe światło wyżerało oczy, kurz zapierał piersi, oddychało się duszącą spiekotą, parzyła ziemia, parzyło powietrze, parzyło wszystko. Drogi leżały puste i wyschnięte, na polach nie ujrzał ani żywej duszy: lipcowe popołudnie spędziło wszystkich pod strzechy. Zamilkły ptaki, nawet skowronki nie dzwoniły, a tylko czasem przeleciała nisko nad ziemią wrona z rozziajanym dziobem, gdzieś w żytnich puszczach zawołała przepiórka, lub furknęły młode kuropatwy.
— Daleko jeszcze mamy do Chełma?
Nie mogłem już znieść milczenia.
— Niedaleko — ocknął się prawdopodobnie. — Zdążymy ze słońcem.
Na szczęście, wjeżdżaliśmy w jakiś las gęsto podszyty, i w rowie zalśniła woda, do której konie same skwapliwie skręciły.
— A możebyśmy przeczekali upał? — proponowałem, ledwie już żywy.
— Dobrze. Konie wytchną, i człowiek rozprostuje gnaty.
Bór nas skrył cieniem i chłodem, z głębin biły wilgotnawe powiewy, przesycone żywicą i słoneczną zgnilizną. Wyciągnąłem się na trawie z rozkoszą. Chłop rzucił koniom siana, usiadł przy mnie, fajkę zapalił i zaczął mówić szeptem, jakby do siebie:
— Tam leżą tacy, którzy nawet po śmierci jeszcze „uporstwują“. Tak, panie — ożywił się nagle i podniósł głos. — Przecież te straszne lata to człowiek musiał się obywać bez chrztów, bez kościoła i bez ślubów, a jak umierał, to i bez chrześcijańskiego pogrzebu. Nie było wolno się nam rodzić, ani umierać. A kto nie chciał iść do grobu w asyście popa i strażników, tego się grzebało pokryjomu, nocami, a często i w niepoświęcanej ziemi, jak zapowietrzonego. Sypały się potem na nas kary, sypały. Człowiek przecież nie mógł przepaść bez śladu, trzeba było zrobić w kancelarji akt zejścia, to pisarz zaraz pytał: — Gdzie nieboszczyk pochowany? — W ziemi. — Ale który pop go chował i w jakiej parafji? — W ziemi. Przecież cały świat jedna boża parafja. — Często, gęsto oberwało się przytem pięścią, ale człowiek musiał powtarzać tylko to jedno: W ziemi. Bo i prawdę powtarzał. Strażnicy potem latali, jak wściekli, wyszukując trupa po cmentarzach, a znaleźli, to pochowali po raz drugi, ale po swojemu. I mnie spotkało takie nieszczęście. Straciłem był chłopca. Miał już na piąty rok. Zmarnował się na krosty. Pochowałem go, jak się wszystkich naszych chowało, w głuchą noc i kryjomo; a chociaż mogiłkę zrównałem z ziemią i założyłem darnią, strażnicy ją wywąchali, rozkopali grób i trumienkę wyciągnęli; pop ją pogrzebał po raz drugi, na innem miejscu i z wielkiemi ceremonjami.
Napróżno moja żona broniła dziecka — nie przemogła. Jeszcześmy potem zapłacili sztraf i w kozie siedzieli. A nie tak dawno, bo z dziesięć lat temu, przyszła na mnie nowa bieda. Umarł mi zięć. Twardy to był Polak i gorliwy katolik, dopomagał też „opornym“, jak tylko potrafił, księży przewoził i książeczki po wsiach roznosił, nawet do Rzymu jeździł ze starym Błyskoszem. Przeziębił się na misjach i do trzeciego dnia już był gotowy. Ale ostatnim tchem prosił, żeby go po śmierci nie wydać popu. Sprawa była ciężka: znali go dobrze strażnicy i wciąż za nim śledzili, tylko, że się im zawsze wyślizgiwał z pazurów, jak piskorz. Więc skoro gruchnęło po wsi o jego chorobie, starszy zamówił się do nas, nibyto w jakimś interesie. Zaraz zmiarkowałem, że chce zobaczyć, czy chory długo pociągnie. Nie dałem tego poznać po sobie, ale chory, chociaż ledwie o bożym świecie wiedział, zakrzyczał:
— Twój brodacz jeszcze mnie nie pochowa! Jeszcze wyzdrowieję!
Starszy odszedł i na drugi dzień znowu przyszedł, a że chory już był nieprzytomny, to zaglądał do chałupy co parę godzin i czyhał na niego, jak djabeł na dobrą duszę. Trzeciego dnia, jakoś o zmierzchu, zmarło się choremu. Zatailiśmy śmierć nawet przed najbliższymi sąsiadami. Pozasłaniałem okna, i chociaż wśród płaczów i narzekań, a trzeba było pomyśleć, co dalej robić, boć do trzeciego dnia nie mogliśmy zwlekać z pogrzebem. Baliśmy się, że strażnik przyjdzie rano i nieboszczyka już nam ze swoich garści nie popuści. Rada w radę, postanowiliśmy pochować go jeszcze tej nocy; niesposób było ryzykować ani jeden dzień. Na szczęście, noc była chmurna, i padał drobny, gęsty deszcz; kobiety przybrały nieboszczyka, ja zbiłem bylejaką trumnę, i zaraz po północku powieźliśmy go polami do lasu, w takie miejsce, że ani się mógł kto domyślić. Co tam przytem było płaczu i lamentów, to już lepiej nie wspominać... Wróciliśmy o samym świcie, i tylko co głowę przyłożyłem do poduszki, aż tu przylatuje mój najstarszy i powiada:
— Od naszej stodoły, przez pola i do samego lasu, znać, jakeśmy w nocy jechali. Jak trafią na te ślady, to i grób znajdą.
Co tu robić? Myślałem, że mnie krew zaleje. Przecież takich śladów nie zatrze napoczekaniu. Było to na wiosnę, grunt był spulchniony pod zasiew, że miejscami koła zarzynały się po osie... Medytujemy, co spocząć, gdy któreś z dzieci krzyknęło:
— Strażnik na wsi! Pewnie idzie do nas.
— Jezus Marja! Wszystko się wyda i wykopią go, jak Jasia!
Ale Pan Bóg mnie oświecił i natchnął Duchem Świętym: kazałem synowi położyć się do łóżka po nieboszczyku, kobiety obwiązały mu głowę mokremi szmatami, przykryły go pierzyną, i wdowa usiadła przy nim, nie powstrzymując już tych łez rzewliwych, jakie wylewała po mężu, i tych wzdychań bolesnych.
Starszy wszedł i zaraz od progu pyta o chorego zdrowie.
— W Bogu nadzieja, że może jeszcze wyzdrowieje — powiedziałem.
Popatrzył na nas, przeżegnał się i wyszedł.
A po południu zjawił się pop, aby go przysposobić na śmierć. Wdowa zagrodziła mu sobą drogę i gębę wywarła. Nie uląkł się jednak kobiecych natrząsań, był już nawykły do takich przyjęć. Ale jakem powiedział, że zięć choruje na ospę, przybladł i wyniósł się, jak niepyszny: miał przecie ośmioro drobiazgu. Tylko strażnik zaglądał do nas przez cały tydzień i niczego się nie domyślił. Dopiero, kiedy deszcze rozmyły owe ślady, że i djabeł nicby po nich nie wytropił, dowiedział się o wszystkiem. Dziw, że się nie wściekł ze złości! Szukał też dniami i nocami, ale złapże ten wiatr w polu... Odsiedziałem za tę sztukę parę tygodni. Cóż robić, panie, kiedy sami zmuszali nas do cygaństwa. Żyliśmy pod ziemią, jak krety, to i po kreciemu trzeba się było bronić. Mój Boże, ileż to razy człowiek wędrował o kilkanaście mil do kościoła, i z przed samego ołtarza strażnik go wyciągał za łeb i prowadził do kozy na inne, dłuższe pacierze. A często i sami księża odpędzali nas od kościołów, jak oparszywiałe psy, bali się bowiem „opornych“ gorzej, niźli śmiertelnego grzechu — zakończył, żegnając się, jakby na odpędzenie ciężkich przypomnień.
Kiedy się nieco ochłodziło na świecie, ruszyliśmy dalej, a on zaczął mi szczegółowo opowiadać przesmutne dzieje swojej parafji. Mówił cicho, monotonnie i bez żalu, jakby powiadał zwykłe codzienne sprawy, które musiały przyjść i które człowiek musi przenieść. A ja słuchałem z zapartym tchem, pełen zgrozy, bólu i zdumienia. Chwilami zdawało mi się, że słyszę jakąś straszliwą tragedję, pełną łez, jęków, bezbronnych ofiar i nadludzkich bohaterstw. Ale nie, to była prawda i rzeczywistość, jak prawdą był ten dzień upalny, ta droga, dudniąca pod kołami, i ten stary, pochyły chłop — to była okrutna prawda o przeszłości tego męczeńskiego ludu „opornych“. Nie mogę opisywać wszystkiego, bo musiałbym rozsnuwać dzieje każdego człowieka, każdej chałupy i każdej grudki ziemi, przesiąkłej krwią i łzami. Przytoczę tylko jeden fakt niezmiernie charakterystyczny i typowy.
W roku 1883, w początkach lutego, umarła w Janowie Podlaskim niejaka Agnieszka Semeniuk, jak wszyscy „oporni“, gorliwa katoliczka. Przed śmiercią zaklęła na wszystkie świętości rodzinę i swoich najbliższych, żeby ją pogrzebali chociażby w dole po kartoflach, byle tylko po katolicku. A sprawa była niełatwa, gdyż cmentarze w tym czasie były już srogo pilnowane, zwłaszcza nocami, żeby przeszkodzić tajnym pogrzebom „opornych“. Wzięli się więc na sposób i postanowili ją pochować w biały dzień, kiedy cmentarz był najmniej strzeżony.
Jakoż trzeciego dnia zebrało się przy zmarłej kilkanaście kobiet, wzięły trumnę pomiędzy siebie na prześcieradła i ruszyły bocznemi uliczkami ku cmentarzowi. Szły cicho, bez śpiewu, jak lękliwe, czarne cienie, ale i tak je dojrzał jakiś „duszogub“ i dał znać policji. Zastąpiło im wnet drogę paru strażników i zawrzała krótka walka, bo kobiet było więcej; rozpędziły napastników i poszły śpiesznie dalej.
Rozległy się świsty, nawoływania i tętenty, a zanim zdążyły do grobu, rzuciła się na nie cała zgraja z dobytemi szablami. Jedne kobiety zwarły się w krąg trumny, drugie się aż na niej pokładły i broniły nieboszczki zębami i pazurami. Wrzask rozniósł się po całem mieście, naleciało się ludzi, a bójka toczyła się coraz zawzięciej; trumna przechodziła z rąk do rąk i wkońcu, przy wydzieraniu jej sobie, padła na bruk, rozbita, i nieboszczka wyleciała w śnieg. Krzyk gruchnął niebosiężny, podniosły się straszne płacze i szlochy, czem rozsrożone jeszcze bardziej kobiety rzuciły się na strażników z taką furją, że po chwili zrobiła się jedna olbrzymia kupa ciał, tarzających się po ulicy z dzikim wrzaskiem nienawiści.
Skorzystały z tego jakieś rozważniejsze, porwały trupa i, obwinąwszy go w chusty, pozdzierane z własnych pleców, zaczęły z nim uciekać, ale już nie zdążyły. Nadbiegło bowiem jeszcze więcej strażników ze starszym na czele, trupa odebrali, a włożywszy go do trumny, kobiety rozpędzili na cztery wiatry. Musiały ustąpić przed siłą, tylko, widząc, że sprawa przegrana, wybuchły strasznym rykiem i przekleństwami.
Na placu została tylko trumna i strażnicy, nie wiedząc, co z nią zrobić, gdyż do cerkwi było daleko, a nikomu nie chciało się jej nieść.
Nadjechał na to jakiś chłop. Kazali mu trumnę wieźć, ale chłop zmiarkował, o co idzie, zaciął konia i uciekł.
I nikt w całem mieście, pomimo próśb i gróźb, nie chciał dać koni, a trumna, powiązana sznurami, wciąż czekała na środku ulicy.
Wreszcie, o zmierzchu, przyjechał z Błonia jeden z gospodarzy, i dopiero tego przymusili, że zawiózł nieboszczkę do cerkwi.
Nazajutrz za pogrzebem poszedł tylko pop, djak i wszyscy, jacy byli w mieście, strażnicy, a z każdego domu popłynęły za nim ciche, żałosne płacze i wyrzekania.


VII.

Noc zapadła mętna i nieco burzliwa. Wiatr ze świstem zamiatał drogi, bijąc tumanami kurzawy, po ołowianem niebie przewalały się długie warkocze grzmotów, co chwila latały oślepiające błyskawice, w których było widać, jak się szarpały przydrożne drzewa i rozkolebane, spienione zboża. Burza mogła wybuchnąć lada chwila.
— Może przejdzie bokiem, a może nas i zleje — pocieszał nas furman, pokrzykując na konie, bo wlokły się noga za nogą; droga bowiem była ciężka, wyboista i pełna kamieni, a z obu stron ciągnęły się głębokie rowy, przyczajone w ciemnościach. Już od zmierzchu jechaliśmy tak wolno i na chybił trafił, więc, dojrzawszy przemykający zarys jakiegoś człowieka, pytam go skwapliwie:
— Którędy do Chełma?
— Szosą na prawo, a potem na lewo.
— A gdzież ta szosa, daleko?
Człowiek rozwiał się, jak cień. Bądźże teraz mądry i szukaj wiatru w polu, kiedy obaj z woźnicą nie znaliśmy drogi.
— Po dniu, to trafiłbym i do piekła — mruczał furman.
— A mówiliście, że drogę znacie.
— Przecież nieraz woziłem do Chełma starego pana, tylko z innej strony.
Jechaliśmy dalej zupełnie poomacku, kierując się tylko jękiem drutów telegraficznych nad naszemi głowami. Noc stawała się coraz burzliwsza i mętniejsza, drogi opustoszały, i po wsiach nie było już ani śladu, jakby przepadły w nieprzeniknionych ciemnościach.
— Tylko za moich czasów nie było jeszcze szosy — odezwał się po chwili.
— A dawno jechaliście ostatni raz do Chełma?
— Będzie chyba ze czterdzieści roków, jeszcze w powstanie.
Dałem już spokój indagacjom, bo szosa zadudniła pod kołami, a konie raptem przystanęły.
— Zgadnij teraz, zgadula, gdzie złota kula? — biedził się zakłopotany.
— Szosą na prawo, a potem na lewo — przypomniałem.
Konie ruszyły z kopyta. Gdzieś przed nami zamajaczyły jakieś światełka, i daleko, daleko leciał przeszywający świst parowozu.
— A potem już nie przyjeżdżałem, bo mnie z moim panem popędzili aż za Bajkał, to człowiek i zapomniał drogę — usprawiedliwiał się znowu.
Mijaliśmy długie wzgórza, pokryte lasem, gdy naraz doleciał nas rozpaczliwy skowyt psów i straszliwy zapach padliny.
— Hycle pachną, to i Chełm musi być niedaleko — zauważył.
— Popędzajcie! — krzyknąłem, gdyż smród był nie do wytrzymania.
— Jedziemy pod wiatr — tłumaczył flegmatycznie — przecież pod każdem miastem są takie hyclowskie osady, ale żeby tu pozwolili tak przy samej szosie — dziwił się głośno i podcinał konie dla pośpiechu.
Przedostawszy się przez tę zapowietrzoną strefę, skręciliśmy na lewo, w szeroką ulicę, obstawioną małemi, niskiemi domami, nad któremi majaczyły baniaste kopuły. Wkrótce droga zaczęła się zwolna podnosić, i przybywało coraz więcej świateł, że już cała droga roiła się niemi, jakby pokryta mrowiem świętojańskich robaczków.
Chełm był tuż przede mną, plątanina domów, ogrodów i cerkwi, osypana błyszczącą rosą świateł, piętrzyła się na tle nieba czarnemi, groźnemi konturami.
Przez parę tygodni zrzędu, a tak złowrogo brzmiała mi w uszach nazwa tego miasta, że wjeżdżałem do niego z uczuciem dziwnego niepokoju i obawy. Są bowiem „złe miasta“, które, jak i źli ludzie, roztaczają dokoła siebie atmosferę niewytłumaczonej trwogi. Takiem „złem miastem“ wydał mi się Chełm.
Dlaczego lud w swoich podaniach i wierzeniach zawsze zaludnia szczyty gór djabłami i czarownicami? Leży w tem jakiś głęboki symbol niezbadanej prawdy. A Chełm rozłożył się na dosyć wyniosłem wzgórzu, panującem nad rozległą okolicą. I jakby na stwierdzenie wierzeń, gnieździ się na tej górze jakieś „zło“, które już od wielu, wielu lat posiewa dokoła zatrute ziarna nienawiści, krzywdy i nieszczęścia, a ten posiew wschodzi, plonuje i rozlewa się całem morzem łez, krwi i cierpienia.
Było już dosyć późno, i z racji piątku cały Chełm pachniał szabasowemi specjałami. Ulice były puste, sklepy pozamykane, a tylko tu i ówdzie poza rozjarzonemi szybami kiwały się stare, pobożne głowy.
Nazajutrz od samego rana wyszedłem na miasto.
Po nocnej burzy nie było już ani śladu, pogoda zrobiła się wspaniała, błękit nieba lśnił niepokalany, kopuły cerkwi grały w słońcu barwami złotemi, a z pól zawiewał wietrzyk, pachnący skoszoną koniczyną. Ale samo miasto, pomimo prześlicznego położenia, jest brzydkie, ladajako zabudowane, straszliwie brudne i literalnie zapchane żydowskiemi kramikami: ot, zwykła nasza powiatówka, składająca się z jednej dosyć szerokiej ulicy, która się ciągnie grzbietem wzgórza do stóp katedry, i z kilkudziesięciu zaułków, rozrzuconych bezładnie po stromych zboczach. Imponująca jest tylko liczba cerkwi, ich ogrom i wspaniałość; naturalnie, że wszystkie są świetnie wyposażone i stoją pustkami, gdyż prawosławnych nie starczy na zapełnienie chociażby jednej. Zato kościół katolicki, liczący przeszło piętnaście tysięcy parafjan, nie może pomieścić swoich wiernych nawet zwykłego dnia na mszy. Ale taka już nasza dola: „Jednemu szydło goli, a drugiemu i brzytwa nie chce“, mówi przysłowie.
Dawna katedra unicka, przerobiona po zniesieniu Unji na sobór prawosławny, dominuje nad miastem, wznosi się na szczycie góry, a obok niej wyrosła nowa, wysoka dzwonnica.
Na szerokich, kamiennych schodach, prowadzących od strony miasta na górę katedralną, siedział cały rząd niezmiernie charakterystycznych dziadów, i zaledwie postawiłem nogę na stopniach, gdy opadło mnie stado jastrzębich spojrzeń, kilkadziesiąt rąk wyciągnęło się do mnie i schrypnięte, jękliwe głosy jakby automatycznie zaintonowały błagalny chór, zaklinający na Częstochowską, Ostrobramską i Kodeńską, abym się ulitował nad nieszczęśnikami.
Żebrali taką dobrą polszczyzną, że odszedłem o parę złotych uboższy. Przystanąłem na szczycie schodów, olśniony przepięknym widokiem, jaki się stamtąd roztacza na niezmierną przestrzeń pól, pofalowanych wzgórzami, pełnych drzew, wiosek, czarnych plam lasów, krętych strumieni, połyskujących w słońcu, i ptasiego świegotu, kiedy dziadowski śpiew znowu mi zajęczał w uszach.
Po schodach szedł jakiś oficer z damami, a wyciągnięte ręce zabiegły im drogę i proszalny chór znowu zaklinał, tylko że już w innym języku i na inne świętości, bo na Kazańską, na Poczajowską, na św. Mikołaja i na wiele takich imion, które usłyszałem po raz pierwszy w życiu. Musieli być szczodrze opatrzeni, gdyż jeszcze długo słali błogosławieństwa i dziękczynienia.
Nie czekając już na więcej dowodów tej mądrej dziadowskiej polityki, poszedłem do soboru. Trafiłem jednak nieszczęśliwie, gdyż z powodu odnawiania główny ołtarz i wszystkie wspanialsze ikony były pozasłaniane. Główną nawę wypełniały rusztowania, farba pryskała na wszystkie strony, a gdzieś z pod sufitu rozlegała się „ojra“, zapamiętale wygwizdywana. W bocznych nawach, cichych i mrocznych, również nie było nikogo.
— Czy tutaj zawsze tak pusto? — pytam jakiegoś robotnika.
— Jak napędzą, to i goście są — odpowiedział, zajrzał mi w oczy i cofnął się w głąb soboru.
Wyszedłem na plac zalany słońcem i oślepiającą białością murów. Nie było nigdzie widać ani żywej duszy, a mimo usilnych poszukiwań po przyległym parku, nie znalazłem nigdzie ani śladu tych pobożnych tłumów, jakie, wedle zapewnień „istinnych“, mają wciąż, dniami i nocami, płynąć do soboru z całej Chełmszczyzny.
Wstąpiłem do Muzeum, które, jak i wszystkie gmachy, otaczające sobór, jest bardzo czyste, bardzo monotonne, bardzo starannie utrzymane i w bardzo „kazionnym“ stylu wzniesione. Muzeum składa się z kilku niewielkich pokojów i jednej ogromnej sali, przeznaczonej na zebrania „Bractwa“. Na jednej ze ścian wiszą w parę rzędów portrety dawnych biskupów i metropolitów unickich, owi Pocieje, Terleccy i Rutscy, twórcy Unji, jej dobrodzieje, obrońcy i męczennicy, a z przeciwnej strony czernią się surowe, fanatyczne głowy współczesnych pasterzy, ze sławetnym Eulogjuszem na końcu. Dwa światy patrzą na siebie niememi oczyma, dwie kultury i dwie przepaści, niczem i nigdy niezasypane.
W rogu sali wisi obraz cudownej Matki Boskiej Chełmskiej z XVII wieku, przez wieki czczonej na Unji, ale obecnie zdegradowanej i wyrzuconej z soboru, prawdopodobnie dlatego, że jest namalowana i ubrana nie po formie. Miejscowy „Chołmskij narodnyj kalendar“ za rok 1909 tak mówi o pewnym szczególe tego obrazu: „koło prawego ramienia Matki Boskiej, na sukni wisi order Orła Białego, który z głupoty (po nierazumieniu) zawiesił polski król Jan Kazimierz, wygrawszy bitwę pod Beresteczkiem“.
Gdzie Rzym, gdzie Krym! Gdzie Beresteczko, a gdzie czasy „Orła Białego“?
Nie jest to jedyny kwiatek „uczoności“ autora, gdyż na następnych stronicach tego samego artykułu używa sobie jeszcze lepiej i wylewa całe morze fałszów i kłamstw na dawnych biskupów unickich, a zwłaszcza Pocieja traktuje, jako ostatniego szubrawca i złodziejaszka, który okradał cerkwie prawosławne i pastwił się nad duchowieństwem i „więcej był rozbójnikiem, niż metropolitą“. W takim tonie „istinnej“ prawdy trzymany jest cały kalendarz, i taką samą zawierają te setki broszur, wydawanych przez „Bractwo“ i celowo rozrzucanych w dziesiątkach tysięcy pomiędzy ludem. Polskość i katolicyzm to owa czerwona płachta, na której wspomnienie ogarnia „istinnych“ karjerowiczów chełmskich taki paroksyzm wścieklizny, że wtedy wyrzucają z siebie stek kłamstw, denuncjacyj, oszczerstw i gróźb. Bredzą już nieprzytomnie, jakby zatruci własnym jadem nienawiści. Doprawdy, że budzą mimowolne politowanie.
W pozostałych paru pokoikach „Muzeum“ zgromadzono to, co się tylko dało zebrać z dawnych kościołów unickich, a co jeszcze jakimś cudem ocalało z grabieży zniszczenia. Tłoczą się więc jakieś połamane szczątki rzeźb, złociste feretrony, portrety kolatorów, sygnaturki, święci w mnisich szatach, zmartwychwstające Chrystusy, Matki Boskie, chorągwie, drewniane anioły z rozpostartemi skrzydłami, monstrancje, krzyże, kielichy, mszały i różne aparaty kościelne — wszystko gwałtem spędzone z różnych stron, odrapane, zabrudzone, ponadłamywane i kalekie, zalega bezładną ciżbą ściany, podłogi, gablotki, szafy i ciśnie się tłumem sierocym a żałosnym do zakratowanych okien i, uwięzione na wieki w tych białych, zimnych murach, zda się trwożliwie nadsłuchiwać wichrów, niosących echa dalekich pól, wiosek i chat.
Już słońce zachodziło, gdy się znowu znalazłem na głównej ulicy Chełma.
Szedłem środkiem ulicy, gdyż trotuary były wprost zatłoczone szabasową publicznością, płynącą czarną, rozszwargotaną i nieustannie wzbierającą rzeką, która stawała się coraz bełkotliwszą i rozlewała się coraz szerzej, że tylko niekiedy mignęła gdzieś urzędnicza czapka, zabrzęczał pałasz oficerski, lub przemykał trwożnie, nad samym rynsztokiem, jakiś zwykły, cywilny aryjczyk.
— A gdzież są Rosjanie w tem odwiecznie rosyjskiem mieście? — pytam znajomego.
— Mamy wszystkiego coś z pięć rodzin rosyjskich, naturalnie, prócz urzędników, ale niech pan poczeka: jak Chełm zostanie awansowany na gubernjalne miasto, to przybędzie ich tutaj znacznie więcej — przecież otworzy się tyle nowych posad! A zresztą i Żydzi się postarają, żeby się tu zmieniło nie do poznania, jestem bowiem pewien, że, jak tylko poczują w tem jaki interes, to sami się przebiorą w tułupy i czerwone rubaszki, zmienią język, przemalują szyldy, zaprenumerują odpowiednie pisma i zaczną krzyczeć przy każdej sposobności: „mi russkije ludi“, a nas będą tropili gorliwiej i zacieklej, niźli to nawet czynią sami „istinni“. No i dadzą miastu taki charakter, jaki będzie potrzeba.
— Trudno im będzie tak napoczekaniu przerobić Chełm.
— Powierzchownie zmienić jest bardzo łatwo, pomogą im w tej pracy, i za parę lat Chełm tak będzie wyglądał, jak wyglądać powinien. Miasto niewielkie i ludność bez głosu, to łatwo przecharakteryzować wszystko na styl „kazionny“... Dachy się pozieleni, a ściany skąpią w takiej „malinie“, że będą się czerwieniły, jakby obdarte ze skóry; dorożkarzy wypchają, żeby przypominali kopy siana, zabronią na ulicach mówić po polsku, zniszczy się, co tylko jeszcze przypomina „zgniły zachód“; resztę kościołów poprzerabia się na cerkwie, wyda się nieco broszur, dowodzących naukowo, jako w Chełmie nie postała ni jedna polska noga, i wkońcu sami uwierzą, że to miasto było i jest czysto rosyjskie. A jak się trafi jeszcze parę żydowskich pogromów i parę grubych „niedoimek“ w kaznaczejstwie, to i czemże się będzie różniło od Homlów lub Berdyczowów? Chyba tylko stanem wzmocnionej ochrony, zaprowadzonej już na stałe.
— Ale cóż im przyjdzie z takiej maskarady?
— Państwu nic, ale tym, co to robią, wszystko, bo ordery, awanse i nagrody. Zdaleka bowiem będzie robiło wrażenie, że coś robią naprawdę, czegoś bronią i coś tworzą. Przecież tu tylko chodzi o jakiekolwiek pozory do odznaczenia się i zasług.
— Więc pan przypuszcza, że Chełmszczyznę odłączą?
— Jestem tego najzupełniej pewien. Za wielu ludzi ma w tem swój własny interes. Trzeba zdobyć Chełmszczyznę i rzucić ją na pastwę zawsze głodnemu tłustych posad molochowi. A że zato zapłaci chłop ruski czy polski, że zapłaci upadek kultury całego kraju, że popłyną nowe morza łez i nowe krzywdy spadną na miljony, cóżto obchodzi tych wszystkich, dla których jedynym Bogiem jest „czyn“, a istotnem, rzeczywistem świętem każdy 20-ty miesiąca!
Im zawsze będzie dobrze, ciepło i syto.






Praca niniejsza drukowana była pierwotnie w warszawskim „Tygodniku Illustrowanym“ w r. 1909.


Z WRAŻEŃ WŁOSKICH
I.
Padwa.

Padwa, to pierwsza stacja w moim pośpiesznym kursie po Włoszech. Przyjechałem w nocy i roztrzęsioną dorożką bez latarń, z drzwiczkami, które ustawicznie wylatywały, wlokłem się przez miasto ciemne, uliczkami czarnemi i cichemi, rozświetlanemi gdzie niegdzie po rogach lampkami płonącemi przed Madonną lub św. Antonim.
Hotel „pod Białym Krzyżem“, to już hotel w czysto włoskim charakterze — o izbach sklepionych i niskich, niby kazamaty, o posadzkach kamiennych, kratach w oknach niedomykających się, łóżkach familijnej szerokości i braku najzupełniejszym wszelkiego komfortu.
Cóż robić rano, jeśli nie iść na włóczęgę po mieście, bez cicerona, bez innego przewodnika nad instynkt i Baedeckera! Niema w podróżach przyjemności szczerszej nad taką włóczęgę bez planu po mieście nieznanem. Idzie się, gdzie oczy i ulice lub drogi prowadzą, bo zawsze się dojdzie i zobaczy rzeczy piękniejsze i godniejsze uwagi, nad te, urzędownie w przewodnikach zalecone. Wszystkie wykrzykniki zachwytów i superlatywy katalogów nie stają pomiędzy mną i przyrodą lub dziełem sztuki. Idzie się i patrzy: tam na wysmukły kontur arkady jakiejś napół zwalonej, na architekturę pałacu, podobnego do twierdzy obronnej, na szczególny połysk marmurów w słońcu, na twarz charakterystyczną, na szczegół życia codziennego; spotyka się ogród jakiś, dyszący zielenią i wiosną, a niespodziewanie wyłaniający się z obramowania zrudziałych zaułków: kawał placu białego, strugi mieniącej się w słońcu wody, kościół, pełen rzeźb i malowideł przepięknych, jakiś kawał murów, dyszących średniowiecznością — i oczy mają dosyć, zatrzymują się z przyjemnem zdziwieniem i wchłaniają, malując w głębi jakieś tło, na którem później wytworzy się pewna całość wrażeń.


∗                    ∗

Słońce tak raziło, że z przyjemnością szedłem pod cień arkad, biegnących z obu stron wszystkich prawie ulic. Imponujące wrażenie wywiera ten, zda się, nieskończony szereg tęgich pilastrów kolońskich, poprzeplatanych gdzie niegdzie, niby trzcinami, wysmukłemi kolumienkami werońskiemi.
Wszędzie pełno śladów Wenecji, od której ta Padova la dotta (Padwa uczona, jak ją zwano dawniej) długo zależała zupełnie. Można jeszcze znaleźć lwy weneckie, poprzyczepiane do ścian, tak, jak pełno jest tego czysto weneckiego stylu w niejednej arkadzie, w oknach, w balkonach, wiszących nad ulicami i pełnych rzeźb koronkowych, a czasami spotyka się dom, jakby żywcem przeniesiony z nad Wielkiego Kanału. Miasto piękne, ale jakby wymarło, taka cisza wieje pod arkadami i na ulicach. Czasami przejedzie dwukołowy wózek, zaprzężony w osła, czasem kobieta jaka z koszem jarzyn lub pomarańcz na głowie przejdzie prostym automatycznym krokiem, niby kanefora grecka, z głównej ulicy dojdzie turkot tramwaju, lub okrzyk pijących w tratorjach i cicho się robi tak, że echa własnych kroków, rozbrzmiewające donośnie w ciszy — denerwują nieprzyjemnie.
Domy stoją zamknięte, ciche i posępne; przez bramy ażurowe czasami błyśnie ogródek pełen drzew i kwiatów i znowu tylko mur i szarość. Sklepów, a raczej kramów z tandetą wenecko-wiedeńską, dosyć, a jeszcze więcej pustych zwykle tratoryj, w których można dostać wina wprost za bezcen.
Tutaj, wpośród tej ciszy uliczek, podobnych do kanałów głębokich, pod cieniami, rzucającemi posępny mrok, wpośród domów z XIV, XV i XVI-go stulecia, mocnych, obronnych i ponurych, domów, które służą za mieszkania, więzienia i twierdze — można doskonale cofnąć się w średnie wieki Padwy. Człowiek bez trudu przenosi się do czasów podesty Ezzelina, kata dzieci, do wojen ulicznych szlachty z ludem, do bojów i awantur Carrarów, patrycjuszów miejscowych. Do tych scen pełnych mordów i tortur, w których ofiary wyrywały się z rąk katów, zębami i pazurami darły twarze swoich sędziów i zwycięzców, do tych procesyj uroczystych, podczas których zrywały się namiętności przytłumione, niby orkan, i mordowano się na ulicach, aż krew obryzgiwała księży, niosących monstrancje, i jęki chrapliwe konających mieszały się z hymnami i śpiewami pobożnemi, z głosami dzwonów, z krzykami wściekłości i ze szczękiem oręża — do tych wojen ulic, domów, ba — okien z oknami. Trochę skupienia w sobie, i widzi się to i słyszy. Chodzi się z jakiemś uczuciem ulgi, że to już przeszło, a jednocześnie czuje się jakby pewien żal, „że przeszło zupełnie“.
Ci Włosi, których widzę leżących po ulicach, sprzedających w sklepach, chodzących, wydają się rasą upadłą w stosunku do swoich przodków, rasy bohaterskiej i silnej. Ciągną mnie wprost do swoich kramów, z uśmiechem uniżonym, z gestykulacją aktorów, ze śmieszną patetycznością zachwalają swoje towary — i dąsają się, kiedy nic nie kupię. Kto tylko może i jak może, wyciąga ręce po soldy.


∗                    ∗

Przez wąskie uliczki, czysto średniowieczne, idę do św. Antoniego. Niebo bez chmur, ciepło wiosenne. Z wielkich murów zwieszają się zielone gałęzie pnączów kwitnących, a z głębi wychylają się głowice pinij obciętych, pokręconych, narosłych guzami, a miejscami bzy, całe fioletowym kwiatem pokryte, lub wysmukłe korpusy magnolij, całe różowe.
Przed samym kościołem, na placu prawie pustym wznosi się posąg konny, słynnego pogromcy Sforzów, kondotjera Gattamelaty, przez Donatella, z r. 1443, a pierwszy jaki był odlany we Włoszech. W pancerzu z mocnych blach, z głową odkrytą, z rodzajem maczugi w ręku, siedzi mocno na koniu silnym, zwykłem bydlęciu od pracy; wielki miecz wisi nisko, koń się nieco wypręża, jakby w gotowości do skoku na nieprzyjaciół. Zielonawy kolor bronzu ani czas nie osłabiły mocnych i realnych szczerze rysów konia i człowieka, który wydaje się na tle tego dziwnego kościoła i tych domów wąskich, okratowanych, tych arkad mocnych, słupów potężnych, balkonów, osłoniętych stalowemi siatkami, jakby żywy — gotowy do boju. Czeka się, rychło Gattamelata podniesie obuch do góry, zepnie konia — i obaj runą na nieprzyjaciela. Kościół ma fasadę włosko-gotycką, odartą, prawie dziką przez surowość, a kopuły bizantyjskie, dzwoneczki ostrołuk najczystszy — obłąki balkonu podtrzymują filarki cienkie, wysmukłe, jakby zrobione przez weneckich złotników i z Wenecji przywiezione.
Wchodzę w olbrzymią nawę środkową, pełną kolorowych, dziwnych refleksów okien. Szereg długi ołtarzy migoce z naw bocznych marmurami i mozaikami. W kaplicy po lewej stronie leży patron miasta, ś-ty Antoni, jeden ze wzniosłych przedstawicieli XII-go stulecia, dusza mistyczna, za której głosem leciały ptaki, zwierz dziki biegł z gór i lasów, ryby z wód — rozmawiał z niemi i rozumiały go, tak jak ś-go Franciszka w Assyżu.
Kaplica jest jego imienia.
Fasada piękna z białego marmuru, o wnękach z marmurów kolorowych, oprawiona, niby w ramy z agatu, w czarny polerowany marmur, podobna jest do starożytnych łuków rzymskich. Kolumny marmurowe, pokryte płaskorzeźbami i nadbrusia pełne liści, koni, ludzi nagich, łabędzi, ryb, amorków rozbawionych — tworzą wejście wspaniałe. Tłumy całe figurek rzeźbionych pokrywają mury i filary i zapełniają białe pola marmurów zgiełkiem życia swobodnego, z całem rozpasaniem póz i wyrazów.
Pomiędzy kolumnami wiszą, jak kwiaty, złote i srebrne lampy i płoną krwawemi blaskami, za niemi wznosi się sarkofag grobowy świętego, a za tym ołtarz, pokryty złotemi blachami. Ściany w głębi i po bokach pokryto płaskorzeźbami w marmurze, wyobrażającemi uzdrowienia i wskrzeszenia, szereg cudów, jakie zdziałał ś-ty Antoni.
Na bokach i ścianach sarkofagu i kaplicy błyszczą niezliczone wota, jakie wciąż napływają ze wszystkich stron świata. Są ze złota, srebra, wysadzane drogiemi kamieniami: wyszywane perłami modlitwy dziękczynne, proste wykrzykniki, westchnienia głębokie przez prostotę i zaledwie utrwalone włóczką na kanwie, oprawnej w czarne, zwyczajne ramki, a w kącie jednym stoi pęk szczudeł, pozostawionych za sprawą świętego. Przed ołtarzem odprawiano nabożeństwo — biskup młody, o wspaniałej, rzymskiej twarzy, celebrował z namaszczeniem, otoczony licznym orszakiem duchowieństwa; chór poważnych głosów, doskonale zharmonizowanych, śpiewał jakąś pieśń uroczystą i niezmiernie prostą, a całą przestrzeń przedkapliczną zalegał lud — pielgrzymi, z różnych stron Europy zebrani. Potem nastała chwila ciszy, w której białe szeregi księży odpływały i ginęły w cieniach naw, a tłum zaczął się czołgać na kolanach wokoło sarkofagu, tonącego w białawych dymach kadzideł i w złotej glorji świateł. Przy płycie marmurowej, osłaniającej trumnę świętego, podnosili się, dotykali płyty ręką, opierali na niej skronie, modlili się chwilę w skupieniu i przechodzili z twarzami rozpromienionymi, z jakąś cichością w oczach załzawionych. Długo snuł się ten łańcuch, i szmer modlitw, oddechów i westchnień rozbrzmiewał, to echa łkań rwały się z cieniów naw i płynęły otwartą kolumnadą pod sklepienia.
Odchodzi się i powraca — odchodzi się wprost zgnębionym nadmiarem piękna, pomysłowości i powraca, aby jeszcze raz duszę i oczy napaść widokiem tych arcydzieł. Świeczniki Riccia wysokie są co najmniej na dwa sążnie i mają ze cztery stopy u podstawy. Piętrzą się na nich w spiralnej procesji całe tłumy ludzkie: sceny z ewangelji, sceny ze współczesnego życia, sceny z mitologji: korowód dusz, ciał, nastrojów i krajobrazów — pochowanie Chrystusa wśród krzyków przejmujących rozpaczy tłumu, wśród bólów rzeszy całej i łez — Chrystus w otchłani, Chrystus na górze Tabor, Chrystus prowadzony na miejsce kaźni — tłum uczniów i wyznawców, oprawcy, rzymianie, żołnierze, krajobrazy, kobiety rozpłakane, twarze mściwe i zadowolone faryzeuszów; rozmaitość wyrazów, nastrojów, cała gama uczuć dusz ludzkich, a wszystko takie żywe, takie realne, takie natężone i pochłonięte akcją, miłością, bólem, nienawiścią, takie indywidualne i z taką potężną szczerością wypowiedziane, że się stoi i patrzy ze zdumieniem i pokorą, że aż ta wielość, ten rój ciał i dusz — staje się jakąś mistyczną jednością, olbrzymieje i zasłania sobą wszystko, co się działo gdziekolwiek.
A reszta rzeźb i świeczników Donatella, Bellana i Andrzeja Briosca? Jest w nich to wszystko, co się później spotyka po muzeach Florencji, Rzymu, Neapolu — po kościołach i klasztorach Włoch całych. W tych płaskorzeźbach jest cała ludzkość; ludzkość, kiedy cierpi, kiedy marzy, kiedy pracuje, kiedy tworzy i myśli — i wszystko na tle i w przeciwstawieniu przyrody wiecznie spokojnej i wiecznie obojętnej. Jest to wielki pamiętnik Odrodzenia. Druga kaplica, za wielkim ołtarzem, mieści w sobie skarbiec i relikwje.
Wychodzę z kościoła i idę na Prato.
A! jakże tu cicho, jasno i dobrze!
Pinje wyniosłe roztaczają zielony dach nad głową, dach, przez który słońce przecieka i złoci fantastycznemi arabeskami trawniki miękkie, puszyste i tak jasno zielone i połyskliwe, jakby je kto roztopionym szmaragdem malował. Kanał seledynowej wody, obiegającej obręczą Prato, przebłyskuje przez drzewa i mieni się drobnemi łuskami zmarszczek. Podwójny szereg białych posągów obiega wkoło i stoi w wielkim majestacie ciszy. Siada się na jakiejś kamiennej ławce i ten dziwny spokój zaraz owłada sercem i mózgiem. Naprzeciw ś-ta Justyna, z ośmioma kopułami, haftuje się na błękicie, a z drugiej strony ratusz swoją czerwonawą fasadą, swoje koronki okien, wylotów i balkonów — wznosi poważnie wgórę. Ptaki śpiewają i gonią się po gzymsach, pomiędzy gałęziami, po głowach posągów. Cicho jest i dobrze. Nie marzy się, tylko myśl spokojnie przędzie swój wątek, a oczy ślizgają się po gzymsach i kapitelach kolumn, po cudnych linjach balkonów, po fasadach mocnych i pięknych — przebiegają plac, biały od słońca płyt kamiennych, gonią za cyklistami, którzy się wkoło Prato trenują — zagłębiają się w podcienia, gdzie przechodzą piękne i wysmukłe kobiety, i toną w lazurze nieba i piją tylko ciszę i piękno. Dobrze tak siedzieć. Woda szemrze tak cicho i dźwięcznie, twarze posągów, pomiędzy któremi jest Batory i Sobieski, mają taki dobry wyraz, jest tak ciepło i wiośniano w powietrzu, że słychać prawie otwieranie się pąków drzew i z wiatrem napływa zapach bzów i magnolij.


∗                    ∗

Przed samym wyjazdem poszedłem jeszcze za miasto na wał zielony i resztki murów fortecznych z czasów austrjackich, a potem w pola. Wieczór zapadał cichy i w kanałach, błyskających, niby zwierciadła, poprzez młodą zieleń wierzb, żaby zaczęły rechotać swoją pieśń wieczorną — jak u nas. Słońce świeciło ukośnie i czerwone, przepalone pasma padały na młode listki winorośli, a wielkie zielone dęby rzucały cienie rude, niebo blade mętniało w krańcach i zlewało się z błękitnawą mgłą, poprzez którą przewijała się biała frendzla gór ośnieżonych, jak niezmiernie słodka fraza w preludjum zmroku.
Cichość nieobjęta wstawała z cieniów i przepojona echami usypiającej przyrody rozsypywała na ziemię i ludzi sen i odpocznienie. Słowiki zaczęły śpiewać swoje hymny nocy i miłości — jak u nas...


II.
W Loreto.

Z Rimini pociąg leciał wybrzeżami, i już do samego Loreto Adrjatyk ciągle leży przed oczyma.
Morze jakby drzemało w błękitnawem spowiciu mgieł i świtu, tylko szerokie i płaskie fale przychodziły z tumanów, konając z lekkim dreszczem na piaskach wybrzeża, prawie pod szynami kolei. Pociąg biegł tak cicho, że było słychać szum i pluskanie morza, i daleki, podobny do żałosnego jęczenia czajek, krzyk mew, upatrujących żeru, i turkoty wozów, toczących się z gór niewidocznych jeszcze, bo przysłoniętych brzaskami przedwschodu.
Nie z krańców, ale jakby z głębin morza, zaczęły się przesączać i rozpylać w przestrzeni różowe zorze, zaczęły przebiegać i drgać w powietrzu jakieś świetlane fale, rozróżowiać szarość i przesycać srebrnawy ton zieleni i perłowość morza — fioletem i purpurą.
Zwoje oparów opadały rozrzedzone, bo czerwona, rozwichrzona kula słońca wychyliła się jakby z toni i ociężale podnosiła się coraz wyżej i wyżej — a na powierzchni morskiej błyskało słońce drugie, promienniejsze i ogromne, które się rozpływało po falach, jak rzeka lawy roztopionej, niezmierzonemi koliskami purpury. Morze zadrgało życiem i odsłoniło swoje pogięte seledyny. Trójkątne czerwone żagle i czarne kadłuby statków rybackich zamajaczyły woddali, a na wybrzeżu odsłaniał się powoli z mgieł amfiteatr gór, pól, ogrodów i domów; dymy, niby pajęczyny rozstrzępione, snuły się nad płaskiemi dachami; drzewa stały w kwiatach, pola w niepokalanej zieleni zbóż wykłoszonych i poprzetykanych zielonemi pędami wina, rozpiętego po drzewach, a szczyty gór, zamykających horyzont, stały szare, opłynięte błękitem i poplamione śniegami.
Po drogach białych zaczęli snuć się ludzie, dwukołowe wozy, ciągnięte przez białe ogromne woły, stada kóz z dzwonkami na szyjach.
Pociąg także się budził. Z wagonów dochodził gwar rozmów, fale śmiechu, głosy modlitw, pojedyncze słowa leciały z okna do okna, ludzie spacerowali po wagonach, budzili jedni drugich, rozpakowywali śniadania, bo cały pociąg zapchany był poprostu pielgrzymami. Jechali wszyscy do Loreto, na 600-letni jubileusz przeniesienia domku Matki Boskiej z Nazaretu.
Uroczystości odpustowe rozpoczęły się w roku zeszłym, w listopadzie, i ciągnąć się będą do 12-go września r. b. Płyną też katolicy na te uroczystości ze wszystkich stron świata, w ogromnej ilości. W tym pociągu, specjalnie oddanym pielgrzymom, jechało kilkaset osób, należących do kilku narodowości.
— Państwo dokąd jadą?
— Do Loreto! My, panie, z Bawarji — i zaczyna jakiś młody, przystojny mężczyzna, z czerwonym krzyżem na klapie surduta, opowiadać, ilu ich jest, skąd, czem są i t. d.
— A pani?
— Do Loreto — odpowiada stara kobieta, która, jak zauważyłem, całą drogę się modliła. Ta jest z Belgji, jedzie z całą rodziną — 14 osób. Zajmują prawie pół wagonu. Kobiety w drodze szyją, robią pończochy, cerują, a mężczyźni śpiewają, palą fajki i na każdej stacji wychodzą na peron i badają szczegółowo.
— Pan także do Loreto?
— Yes! — mruknął mi tylko jakiś Anglik, w jasnych flanelach, czerwonym krawacie, z czerwoną mocno twarzą i z czerwonym Baedeckerem w ręku, którego pilnie studjował.
Uwagę moją zwrócił wagon sąsiedni.
Wysoki, czarny, o ascetycznej twarzy, ksiądz stał w pośrodku i modlił się głośno, a dokoła niego klęczeli ludzie, pochylali głowy, bili się w piersi z pokorą i powtarzali chórem jego słowa. Rytmika tych głosów miała akcenty smutnej i groźnej zarazem lamentacji. Twarze mieli prawie czarne od słońca, chude, posiekane w drobną siatkę zmarszczek i surowe, a oczy płonęły dziecięcym wyrazem rzewności naiwnej i patrzały w księdza, niby w obraz cudowny. Byli to Chorwaci, jadący w kilkadziesiąt osób, pod wodzą księdza, do Loreto. Punktem zbornym była Padwa, skąd już specjalnym pociągiem wszyscy razem jechali do Loreto i dalej.
Słońce podniosło się coraz wyżej i coraz więcej zalewało świat ciepłem.
Pociąg biegł jakby wśród nieskończonego morza seledynu, bo i morze, i ziemia, i niebo miały jeden ton. Przez otwarte okna zapachy ziemi, fioletowych kasztanów i bzów, kwitnących w żywopłotach, biły falą woni, a z morza płynął potok orzeźwiającego chłodu, pełen szmerów i blasków wody, drgającej w słońcu. Stacyjki przemykają szybko; około dziesiątej stanęliśmy w Loreto. Pielgrzymi literalnie zapchali niewielką stacyjkę. Z trudem zdobyłem coś podobnego do dorożki i pojechałem do miasteczka, oddalonego o jakie dwa kilometry.
Biała, przepysznie utrzymana droga, obsadzona wiązami i oliwkami, wije się ciągle pod górę, wśród pól zielonych, pełnych winnic, szaro-srebrnych oliwek, morw, koniczyn kwitnących krwawo, figowców obciążonych owocami — przez jeden wielki ogród, utrzymywany z największą starannością i rozciągający się aż do szczytu gór.
Upał wciąż się potęgował.
— Albergo Marinelli! Albergo L’Unità Italiana! Albergo Santa Maria! Albergo Garibaldi! — darli się przewodnicy, i jeden chwytał za walizę, drugi odbierał mi laskę, trzeci chciał mnie już wyciągnąć z dorożki. Krzyczeli razem w sposób niesłychany, gestykulowali, kłócili się o mnie — myślałem, że się bić będą. Przeczekałem tę burzę, nie odzywając się ani słowa, i dobrzem zrobił, bo ustąpili i z taką samą wściekłą pasją rzucili się do następnej dorożki.
Hotel Marinelli, dosyć przyzwoity, ale kuchnia — poczynając od chleba niesolonego, niewypieczonego, podobnego raczej do kitu okiennego, a skończywszy na mięsie, o którem trudno było powiedzieć, czy było wołowe, ośle, końskie, czy jakie inne — wprost okropna. Buljon — to klajster, jarzyny, prawie w pierwotnym stanie podane, smakowałyby prawdopodobnie, gdyby były z osypką — trzodzie naszej. Tylko wino wcale niezłe i pomarańcze ratowały sytuację.


∗                    ∗

Szedłem tą główną i jedyną uliczką Loreta, zaczynającą się od pomnika Garibaldiego, a kończącą przed kościołem, wprost oślepiony jaskrawemi promieniami słońca, odbijającemi się od białych murów i bruków, i jak ogłuszony wrzawą, która huczała wokoło. Francuzi, Anglicy, Niemcy, Hiszpanie, czasem dźwięki języków słowiańskich — istna wieża Babel, a wszystko to stłoczone, pomieszane, rozgadane, kupujące w sklepach i kramach pod gołem niebem przerozmaite pamiątki loretańskie; kwik i ryczenie osłów, nadmiernie obładowanych i bitych, krzyki poganiaczów, turkot wozów, z trudem przepychających się przez ciżbę, głosy płaczących dzieci, nawoływania wściekłe sprzedających, bolesne intonacje żebraków, krzyki pijących w „trattoria’ch“ gęsto rozsiadłych, brzęk tamburynów baskijskich, w które z rozkoszą bębniono po sklepach — wszystko to zbite w wąskiej na trzy metry uliczce, niby w kanale wysokości pięciu pięter, skłębione na kamiennych taflach bruku, rozpalonych od słońca, pod nakryciem nieba, nieustannie lejącego ogniem — przesycone zapachami smażonej oliwy, spotniałych ludzi, zwierząt i gnijących po kątach resztek potraw.
Odpocząłem dopiero na czworokątnym placu, okolonym z dwóch stron dwoma piętrami mocnych arkad byłego pałacu Piusa IX-go.
Bronzowa fontanna wyrzucała ze szczodrością potoki wody i rozpylała dobroczynny chłód aż do samych schodów kościoła. Kościół, wielki gmach w stylu romańskim, ale zeszpeconym dodatkami XVIII-go stulecia, z trzema frontowemi drzwiami z bronzu, Giovanni’ego di Milano. Jest tu setka scen ze Starego i Nowego Testamentu w płaskorzeźbie. Drzwi te są poprostu cudownie piękne i tak po malarsku traktowane, że przez swój kolor, przez natężenie oddaleń, przez krajobrazy, przepysznie wykreślone, przez akcję, rozwiniętą nieco dekoracyjnie, robią wrażenie obrazów.
Ogromny kościół o trzech nawach, wyłożony cały marmurami i pysznemi w ołtarzach mozaikami. Podwójny rząd kolumn obciągnięto aż do kapiteli jedwabnym purpurowym adamaszkiem w szerokie złote pasy.
Prawie w środku kościoła, na znacznem podwyższeniu, pod wyniosłą kopułą, przepełnioną freskami, wyobrażającemi różne sceny z historji Najświętszej Panny i z historji przeniesienia domu z Nazaretu, pod kopułą, zakończoną jakby galerją, ośmiokątną, małą kopułą wyzłoconą i siejącą złotawy pył światła na mroczne głębie, na purpury kolumn, na wyblakłe freski i na morze głów ludzkich, czerniejące w zmrokach naw — stoi ten domek cudowny, obłożony z zewnątrz marmurem, mozaikami i przepysznemi płaskorzeźbami.
Przedostałem się do wnętrza po długiem oczekiwaniu. Ciemność dziwna, przesiana żółtawemi refleksami, podobna do ciemności dna morskiego, ogarnęła mnie na wstępie i dopiero po długiej chwili zobaczyłem coś więcej.
Dwanaście złotych lamp o formach kwiatów dziwnych, niby róże mistyczne, promieniowało słabemi blaskami na ściany z prostej cegły i kamieni, odarte, czarne, poszarpane, nędzne — ot takie, jakie mieć może pierwszy lepszy pastuch w Nazarecie. Z głębi, z pośród blasków złotych ozdób ołtarza i z pośród cieniów drgających, przesyconych złotem, purpurą i fioletem, z pośród błękitnych dymów kadzideł — wychyla się twarz czarna cudownego obrazu Matki Boskiej z małym Jezusem na ręku. Obraz cały pokryty jest sznurami pereł i drogich kamieni, tylko twarze są wolne od nich, ale twarze tak czarne, że prócz białek oczów nic więcej nie widać.
Ciszę głęboką przerywał głos księdza, odprawiającego mszę; czasem dźwięk dzwonków, czasem fala westchnień i modlitw wyrywała się z tej zbitej, klęczącej masy ludzkiej, ledwie widocznej w ciemnościach, i znowu zapadała cisza.
Jak to długo trwało — nie wiem, bom się zapatrzył i zasłuchał w tej dziwnej, przejmującej dreszczem ciszy...
Nabrzmiała skargą i łzami prośby pieśń odwieczna brzmiała potężnie w ciasnej przestrzeni Domku, aż światła drżały, a złote róże lamp kołysały się wolno, a lud coraz więcej kładł w ten śpiew łez i coraz więcej jęku — i rozpalone oczy wpijały się z jakąś gorączką błagalną w cudowne czarne twarze i oczy patrzące wskroś wszystkiego — niby widma groźne mistycznej halucynacji.
Było tak straszliwie gorąco, że musiałem wyjść, aby się nieco orzeźwić.
W jednej z bocznych kaplic, ksiądz, Włoch, mówił kazanie. Słuchało go kilkaset osób. Gestykulował potężnie, a gdy skończył, rozległy się brawa i krzyki:
— Bravo, padre! bravo! bravo!


∗                    ∗

Obszedłem miasteczko, zbudowane na szczycie skalistej góry, obwieszonej tarasami, pełnemi winnic i ogrodów, skąd się roztacza prześliczny widok. Widnokrąg, zamknięty z trzech stron amfiteatralnie wznoszącemi się górami, ze szczytami pokrytemi śniegiem. Zbocza wzgórz i dolina zbiegająca aż do morza — to jedna szmaragdowa czara — wypełniona po wręby zielenią i kwiatami, pełna białych domków, winnic, żywopłotów rozkwitłych; czasem wystrzeli z lasu kopuł zielonych wytworna willa, z wieńcem czarnych cyprysów, stojących sztywnie, jakby na straży — to bukiet różowych magnolij promienieje w słońcu, to bzy rozlewają woń duszącą — a wszystko pod najpiękniejszą kopułą błękitu, bez chmur, bez plam i bez odmiany.
Szedłem ogrodami, owiany zupełną ciszą, pełną wiosny i kwitnących drzew owocowych. Łagodny wiatr, wiejący gdzieś od morza, strząsał mi pod nogi różowy kwiat akacji, że deptałem, niby po kobiercu; zielone jaszczurki przesuwały się pomiędzy kamieniami, jak płomyki, strumień jakiś skrzył się i dźwięczał pomiędzy drzewami — i tak jaśniał, uśmiechał się świat, tak było rozkosznie, że usiadłem nad Adrjatykiem, na białych wypłókanych żwirach wybrzeża, i pozwoliłem duszy płynąć, gdzie się jej podoba.
Morze przychodziło mi do nóg koliskami z lazuru, obejmowało mi stopy i powracało z gwarem nieustannym do głębin — a na jego powierzchni zlewającej się u szczytu z niebem, poruszały się białe żagle statków, majaczyły pióropusze dymów, krzyczały ptaki, rozlegały się, niewiadomo skąd, jakieś nawoływania, to znów milkło i znikało wszystko, zostawał tylko bezmiar morza i nieba, i jakiś bełkot, płynący z nieskończoności, i blaski, i radość życia czystego, niezwiązanego z żadną rzeczą bytu.
Możnaby tu zapomnieć i o sobie, i o świecie całym.


∗                    ∗

Kiedy powróciłem, pod podcieniami szła procesja. Kilkuset księży w komżach białych, w kapach złotych, fioletowych, purpurowych, i tłum ogromny ludzi; dzwony dźwięczały poważnie, setki świec tworzyły złotą glorję i ze wszystkich piersi płynął hymn dziękczynny, radosny, mocny; dymy z kadzielnic osnuwały wszystkich niby mgłą, barwy i dźwięki jednoczyły się w wielkiej harmonji majestatu i namaszczania.
Zwolna, potok tych głosów, dusz i barw tonął w kościele — płynął przez nawy, rozbijał się po kaplicach, okrążał domek i ginął w mrokach...

Florencja. Maj, 1895.

III.
Asyż.

O wpół do czwartej rano pociąg stanął w Asyżu.
Byłem senny, zziębnięty i ogromnie zmęczony całonocną jazdą, więc i z wielką przyjemnością wysiadłem. Na świecie było prawie ciemno i deszcz rzęsisty padał nieustannie, słychać było brzęczenie po szybach stacji, jakby wymarłej, tak pustej. Capo stazione, w czerwonej czapce, pod parasolem, spacerował po pustym i rozmiękłym peronie, przysłuchując się sapaniu i rzężeniu maszyny. Kilku tragarzy spało porozciąganych pod murami, z nogami na deszczu.
— Gran Albergo della Pace!
Wołał jakiś brodaty jegomość, przebiegający ustawicznie z końca w koniec pociągu, ale głos brzmiał krótko i rozpraszał się, tonął w tej mrocznej ciszy, pełnej senności i deszczu.
Woda głośno chlupotała, wylewając się rynnami na peron, a maszyna ze zgrzytem i warczeniem, niby zwierzę, które zmuszają do poruszenia się z legowiska, zaczęła się leniwie poruszać i oddalać od stacji.
— Gran Albergo della Pace!
Rozległ się ochrypły od wilgoci krzyk po raz ostatni, czerwone latarnie pociągu zamigotały woddali i znikły, a stacja opustoszała zupełnie. Zakopcone naftowe latarnie pogasły, stację ogarnęła ciemność zupełna — ciemne mury budynków i zarysy drzew utonęły w tym zielonawym, zadeszczonym mroku.
Czekałem poranku, drzemiąc i drżąc z zimna, na ławce przedziwnie twardej, wiatr razem z deszczem wciskał się przez pootwierane drzwi i przenikał mnie do kości chłodem takim, że już w pierwszych brzaskach świtania zwlokłem się i poszedłem do miasta, oddalonego od stacji o dwa kilometry.
Droga biegnie pod górę, ujęta w białe ramy murów, porośniętych bluszczami, który zielone festony rzuca aż na drogę i czepia się z drugiej strony oliwek bladych, popękanych, o pniach poskręcanych, podartych, istne łachmany drzew.
Wielkie pola, ułożone piętrami, pełne zbóż, drzew owocowych, domków, strumieni, wijących się w białych korytach łożysk i opadających kaskadami w kamienne zbiorniki, wiązów, pookręcanych winoroślą już dobrze zieloną — podnoszą się coraz wyżej, piętrzą się aż do stóp gór, opasujących widnokrąg jakby czarną ramą, na których szczytach śniegi białe mieszają się z rudawemi, przesiąkniętemi zorzami wschodu, chmurami.
Droga była oślizgła po deszczu i coraz przykrzejsza, a cichość taka ogromna naokoło, że słychać było krople deszczu, pluszczące w liście figowców i szmer strumieni, przebłyskujących pomiędzy drzewami. Deszcz wkrótce ustał i zaraz prawie słońce wychyliło rozwichrzoną i płomienną głowę z za Apenin i zalało ten nieco zamglony krajobraz czerwonawem światłem wschodu, w którem stary zamek Asyżu, wysoko nad miastem usadowiony, swojemi porozwalanemi murami, postrzępionemi blankami, opływającemi w pióropusze bluszczów, zajaśniał czarodziejsko, a całe miasteczko, przytulone do jego stóp, spiętrzone jedne nad drugiemi uliczki, domy, tarasy, wieże, ogrody i te trzy piętra czerwonawych arkad klasztoru ś-go Franciszka, dominujące nad wszystkiem — zdawały się pływać na szarem morzu mgieł, zalewających dolinę całą.

∗                    ∗

Asyż ma tak odrębny charakter, tak się ostro odcina od wszystkiego, co się widziało i nawet widzieć spodziewało, że ujrzawszy go, jest się zdumionym niespodzianką. Jest wprost cudowny przez swój najczystszy średniowieczny charakter. Domy, ulice, kościoły, twarze, obyczaje, sprzęty, nawet częściowo i ubiory — wszystko to prawie się nie zmieniło od XIV-go i XV-go wieku. Chodzę nie jak po mieście współczesnem i żywem, lecz jak po muzeum archeologicznem. Chodzę odurzony odkryciami niespodziewanemi, temi ulicami-korytarzami, obstawionemi niezmiernie wyniosłemi domami. To budownictwo na szczycie skalistej góry ma swoje własne miejscowe motywy i usprawiedliwienie w architekturze budowli wysokich, wysuwających się jedne nad drugie, jakby pnących się do powietrza i słońca, istny las kamienny. Niezmiernie śmiało rzucone arkady, krużganki, nakryte kopułami bluszczów lub błękitem nieba, kolumny surowe i lite z jednej sztuki kamienia szklistego i zrudziałego, wnęki rozkoszne, żłobione w boku góry, w których szemrze woda, wytryskująca z pomiędzy poczerniałych głazów, nakrytych frendzlą bujnej roślinności, przepyszne schody, przyczepione do boków domów, schody tak powyginane, wyszlifowane stopami wieków, tak zwietrzałe przez czas, że tylko cudem jakimś trzymają się w powietrzu, balustrady, haftowane z kamienia, okalające tarasy pełne drzew i pnączów, które zieloną fontanną spływają po domach i białych zboczach góry, wyrastającej tuż nad głowami — wszystko to aż odurza rozmaitością, i wygląda, niby dekoracja do jednej ze starych oper włoskich.
Wśród tych murów i ogrodów wiją się pod górę ciemne, po stopniach, uliczki, przejścia tajemnicze, pełne mroków i wilgoci — to znów lecą z pod stóp w jakieś głębie, w których światło dzienne majaczeje zaledwie widmowo, gdzie się chodzi po stopniach oślizgłych i wydeptanych, i gdzie się woda sączy kamiennemi rynnami, wmurowanemi z boków. To znowu ulicą, która u góry, od trzeciego piętra łączy się z sobą arkadami, idzie się tym ciemnym tunelem chwilę, bo zaraz następuje jakaś framuga, okno, któremi słońce wlewa się potokiem i oczy olśnione patrzą na dolinę, śmiejącą się w słońcu, na błękit nieba i na długie kontury gór, stojących w śniegach i w fiolecie oddaleń.
Idziemy dalej i dalej, ta sama rozmaitość. Każdy dom inny, każda ulica ma swój odrębny wdzięk i swój charakter — co chwila widzi się zbocza góry, jeśli nie nad sobą, to pod sobą, i dolinę, pełną winnic i ogrodów, to tarasy nad domami, to grupy czarnych cyprysów, strzelających wysoko wierzchołkami, aż pod ruiny zamku, to jakiś jakby kosz kwiatów, zwisających z balkonów, to długie ramiona róż, opadających z murów, aż na białe płyty bruków, to placyki, wielkości średnich pokojów, obstawione czarnemi, ponuremi, okratowanemi pałacami.
Po rogach — Madonny, w wieńcach papierowych kwiatków, Chrystus, a czasem Przenajświętsza Rodzina — zatrzymują oczy na chwilę i znowu się idzie, niby krajem fantazji bogatej i pięknej, a wśród tego przepychu artystycznej kompozycji powszednie, codzienne życie miasta rozkłada się i toczy swobodnie. Na balustradach suszy się bielizna, sznury pełne jej poprzeciągane są wzdłuż domów, a często i wpoprzek ulic i placyków, ozdabiają balkony, powiewają u gotyckich okien, niby białe sztandary, obwijają drzewa, pełne kwiatów. Ludzie snują się po ulicach, warsztaty warczą we drzwiach i na placykach, głosy lecą z domów do domów, z okien do okien płyną śmiechy i rozmowy. Szewcy łatają buty na ulicach, stolarze obsypują wiórami przechodniów, cyrulicy golą i strzygą przed domami. Z kuźni, umieszczonej w ciemnej izbie, podobnej do groty, iskry deszczem ognistym buchają na świat razem z kłębami dymu. Dzieci czarne, półnagie, wałęsają się pomiędzy nogami przechodniów.
— Signor, un soldo! — piszczą i żebrzą z natarczywością, a nie otrzymawszy nic, powracają do poprzedniej zabawy, t. j. do baraszkowania na środku ulicy.
Całe rodziny, zaledwie osłonięte garderobą, siedzą po schodach, ulicach, przede drzwiami i nie robią nic, rozmawiają żywo, oczy im się śmieją, gestykulują poważnie, i oddają się tej bezczynności tak naturalnie, iż widać, iż przez to są szczęśliwi. Żelazne kuchenki z długiemi rurami kominów — to kuchnie ludowe, smażą na nich i gotują w pełnem świetle. Na dwóch kamieniach wsparta deska tworzy stół i ławkę zarazem, na której siedzą, jedząc, robotnicy. Polenty miseczka, chleb i główka surowej sałaty, to obiad, kosztujący trzy soldy.
Śpią pod domami, na taflach bruków. Lud nie jest piękny, twarze dziwne, a szczególniej chłopów, których widzę prowadzących osiołki, obładowane zielenią, mają wyraz jakiejś dzikiej ascezy. Włosy czarne, lśniące i proste, rysy długie, pokrajane podłużnemi zmarszczkami, zastygłe, nieruchome. Kobiety chude o olbrzymich oczach i twarzach zupełnie oliwkowych. Nawet te dwukołowe wozy, któremi po niektórych ulicach z trudem jeżdżą, mają inny nieco wygląd niż w Toskanji: są prostsze, a równocześnie boki mają ozdobione deseniem, wybitym mosiężnemi gwoździkami.


∗                    ∗

Na krańcu miasta, na stromym szczycie, wznosi się klasztor ś-go Franciszka. W dolinie, wpośród białych pokruszonych głazów, srebrnawych oliwek i drzew migdałowych, burzy się i pieni Topino, bystry górski strumień, opasujący niby wstęgą podnóże skały, na której stoi Asyż: jest to wiecznie brzmiący rytm tej skamieniałej pieśni wieków średnich, których całą i żywą symfonją jest sam klasztor, arcydzieło chrześcijanizmu mistycznego, zbudowane w latach 1228—1253, przez dwóch genjalnych architektów: Jacopa d’Alemania i Fra Filipo de Campollio.
Po zgiełku miasteczka, po orgji widoków wchodzi się wąską, prawie drabiniastą uliczką na rodzaj placu pustego, okolonego czworokątem kolumn wysmukłych, nakrytych płaskim dachem z czerwonych dachówek. Cisza ogarnia przejmująca, przerywana świegotem ptaków i nakryta kopułą błękitnego powietrza. Słońce ostro odbija się od białych murów i pali niemiłosiernie. Trzy piętra arkad gotyckich z czerwonawego kamienia wyrastają z boków góry i dźwigają klasztor, stanowiąc jego jakby otoczkę roślinną, z pniów niby dębów olbrzymich, odartych ze skóry, których obłąki mocne i surowe, piętrzące się jedne nad drugiemi, stoją spokojnie na tle nieba, w olśniewającem słońcu, niby potężny las skamieniały. Są to trzy kościoły, postawione jeden nad drugim, okalają one i nakrywają grób ś-go Franciszka; są to jakby trzy geologiczne pokłady wiary, trzy stany duszy, wierzącej i olśnionej widzeniami raju — trzy sfery. Pierwsza, kościół podziemny: to śmierć, groza sądu i groza kary wiekuistej. Druga, kościół środkowy: to niepokój duszy chrześcijańskiej, z jej modłami i prośbami o zbawienie, to ucieczka od życia wysilonego i strasznego, od życia mordów i wojen średniowiecznych, od walk z ciałem i z pokusami i oczekiwanie szczęśliwości. Trzecia, kościół górny: to już niebo, niebo radości i wesela; szczęśliwość pełna omdleń ekstatycznych, uśmiechów słodyczy, barw zapomnienia i poddania się zupełnego.
Do podziemi prowadzi nas blady frater; zapuszczamy się w jakiś korytarz, prowadzący nadół, przewodnik co chwila ginie na skręcie ślimakowatych schodów, ogarnia nas ciemność dziwna, cisza przerażająca i jakieś tchnienie wilgotnego, grobowego powietrza.
Marmurowe stopnie i marmurem wykładane ściany ociekają wilgocią, poręcz, której się trzeba trzymać, aby nie zlecieć, jest wilgotna i zimna. Idzie się, nic nie widząc, bo ta zielonawa czarność przebłyskuje chwilami żółtemi skrami pochodni, oślepia i gaśnie natychmiast. Schodząc coraz niżej, ma się uczucie, jakby się zstępowało do grobu — oderwane dźwięki pieśni płyną z górnego kościoła za nami i huczą głucho — niby w studni.
Przed nami w czarnej głębi — ukazuje się przyćmiona mrokami glorja świateł u grobu świętego. Kilka lamp oliwnych, nie palących się, ale jakby tylko tchnących bladawym pyłem światła, majaczeje w tej czarności. Frater zapala kilka pochodni, światło bucha całym snopem płomieni i dym ciężki, gryzący, przykrywa wszystko obłokiem szarawym, przez który zaledwie się spostrzega ołtarz i szklaną trumnę z ciałem świętego. Trzask palących się pochodni miesza się z szeptem modlitw pobożnych i westchnieniami, które w tej denerwującej ciszy rozlegają się jakby jękami.
Siedziałem tam dość długo, ale zaczyna dusić powietrze, zaczyna być ciężko, czuje się wciąż tę dziwną trwogę grobu i osamotnienia, zaczyna się szalenie pragnąć słońca, powietrza, głosów innych, któreby rozbiły tę ciszę śmiertelną, chce się żyć.
Frater blady, wyglądający więcej na widmo, niż na człowieka, wyprowadza nas do środkowego kościoła. Wpada się z jednej halucynacji — w drugą.
Jest to rodzaj olbrzymiej, przypłaszczonej pieczary, zaledwie słabo rozświeconej kolorowemi oknami, jest to jakby korytarz, którym się idzie do nieba; podtrzymywany przez pogięte łęki tak dziwnie, iż się zdaje, że lada chwila te mury muszą runąć, bo tak się płaszczą, że człowiek, poddający się bezwiednie wrażeniu, musi paść na kolana, musi się czołgać do krat ołtarzy i musi się modlić słowami, wyrwanemi z serca, musi rzucić wszystko, co złe i dumne, i tutaj ze skruchą wypierać się życia i czuć się niczem wobec potęgi niezmiernej, marnością i pyłem — i może już tutaj czuć przedsmak przyszłej szczęśliwości, może poić oczy lazurem ciemnym, pociętym pasami purpurowemi, na których tysiące złotych gwiazd migoce tajemniczo; otoczy go ta osobliwsza malowana roślinność, rój głów anielskich, sceny z ekstazy, aureoli złotych, dusz rozmodlonych, cała harmonja barw, uczuć i nastrojów, rozsnuta po ścianach, stropie i kolumnach kościoła przez Giotta, Cavalini’ego i Taddea Gaddi’ego. Sceny po ścianach snują się niby widzenia i niby widzenia są szczytne przez genjusz, uczucie i prostotę — są to niby proste i przejmujące szczerością krzyki dusz, kontemplujących o raju. Szereg kaplic z prawej strony, słabo oświetlonych, tworzy szereg naw, podobnych do muszli, wyłożonych drogiemi kamieniami, tak są pokryte freskami, lazurem przyćmionych, purpurą, złotem wyblakłych aureoli, tłumem postaci ascetycznych i świętych. Jest chwila, że słońce żywiej uderza w szyby i zatapia kościół refleksami szmaragdów, topazów, rubinów i kiedy te fale światła się rozpylą w mrocznej przestrzeni i zaczynają drgać na mozaikach posadzki, na rzeźbach stalli, na kratach ambon, na freskach — to zdaje się, jakby w tej powodzi tęczowych świateł płynęła procesja tych cudnych Giotto’wskich postaci, jakby kościół zapełnił się wonią nardu i ambry i tłumem niezliczonych dusz.
Trzeci kościół o tyle jest jasny i powietrzny, o ile tamte są ciemne i zaduszone. Gotyk w nim jest jakiś wyprostowany, jasny, leci w niebo, śpiewa smukłemi kolumienkami, promienieje radością i weselem. Wielkie, jasne okna wlewają potoki słońca. Postacie fresków porywają oczy swoją jasnością i weselem, jest w nim powietrznie i jasno...

∗                    ∗

Ten sam frater zaprowadził mnie przez puste krużganki, przez sale olbrzymie, w których stare malowidła poopadały razem z tynkami, do refektarza, mogącego pomieścić kilkaset osób — pustego teraz i cichego. A później poszedłem jeszcze raz oglądać freski Giotta, przedstawiające cnoty ś-go Franciszka: Ubóstwo, Czystość, Posłuszeństwo; Czystość ma twarz Bolesława wstydliwego.
Giotto malował je, mając lat 20, w całym rozkwicie swojego surowego genjuszu.
Jest jeszcze Ukrzyżowanie Chrystusa Cavallini’ego i Cimabue’go Madonna, niezmiernie słodka, a pełna zarazem bizantyńskiej sztywności. Freski Taddea Gaddi’ego, Memmi’ego i Giottina.
Przed wyjazdem poszedłem pod te arkady olbrzymie, skąd się roztacza przecudny widok na dolinę. Siedziałem długo, wchłaniając spokój i ciszę, jaka zewsząd owiewała. Dziesiątki branżowych habitów i głów wygolonych przechodziły koło mnie, stukając trepkami — po chwili z górnego kościoła popłynęła pieśń i rozlała się pod arkadami niezmiernie słodkiemi dźwiękami i popłynęła dalej w świat. Tak się wsłuchałem i tak mi było dobrze tutaj, że mi się już nie chciało schodzić do miasta i oglądać ani Santa Maria della Minerva, ani Santa Chiara, ani jakiegoś muzeum miejscowego, które mi zalecał przewodnik. Co mi po tem, wiem, jestem przekonany, że po wrażeniach Asyskiego kościoła żaden kościół w świecie już mi wrażeń nie da większych. A zresztą, dzień się skończył, byłem straszliwie znużony i głodny, wziąłem vetturina i pojechałem na pociąg, odchodzący do Rzymu.


IV.
W katakumbach.

Wyszedłem bardzo rano, aby zdążyć jeszcze przed upałem i przez Via Appia dostać się do katakumb ś-go Kaliksta. Nie lubię wypraw podobnych robić z pomocą dorożek i ciceronów, więc chociaż od Watykanu miałem ogromny kawał drogi, i do tego przez dzielnicę Rzymu prawie mi nieznaną, poszedłem sam i pieszo.
Ulice były puste i ciche. Dopiero w dzielnicy kwirynalskiej niektóre sklepy otwierano i piekarze wysuwali na trotuary długie deski, pełne chlebów gorących, aby stygły, a ulicami zaśmieconemi ciągnęły długie szeregi osłów, obładowanych jarzynami, toczyły się dwukołowe wozy, pędzono stada kóz, które co rano spędzają z okolicy Rzymu. Na hałas, jaki podnoszą swojemi kołatkami i dzwonkami, na głos pastuchów, nawołujących ostrym krzykiem — zaczęły się otwierać drzwi i zaspane Rzymianki wynosiły naczynia, w które pastuch doił kozę — albo z balkonów i pięter spuszczano garnuszki miedziane z odpowiednią wewnątrz monetą, które tą samą drogą powracały z mlekiem.
Wodotryski i fontanny szemrały dźwięcznie, rozpryskując się w mieniące pyły i opadając w baseny, w których pojono konie, czerpano wodę, lub umywano się. W niektórych oknach, od wschodu, wywieszono świeżo praną bieliznę, a gdzie niegdzie, z okien trzeciego, lub nawet czwartego piętra, wylewano bez ceremonji rozmaitości prosto na ulicę.
Trochę zabłądziłem, ale wkońcu znalazłem się na drodze Appijskiej.
Ranek był prześliczny, różowawe lekkie opary przysłaniały Rzym i jego niezliczone szczyty kościołów; z tej przezroczystej, ruchomej masy wyłaniały się wzgórza pokryte winnicami, długie korpusy akwaduktów, ruiny, setki domów, jak słabe zarysy tylko majaczejące; wielki krajobraz pełen słodkiej ciszy i niezmiernego uroku roztaczał się przede mną w przymglonej panoramie.
Appijska droga! Regina viarum, stary, cmentarny gościniec, wiodący niegdyś do granic państwa. Stary szlak, którym ciągnęły triumfy, procesje narodów barbarzyńskich w kajdanach, dzikie zwierzęta do igrzysk, zwyciężeni, siła i niemoc. Cenzor Appius Claudius, na trzysta lat przed Chrystusem, wytknął go i ochrzcił swojem imieniem; do samej Capui był wyłożony taflami bazaltu. Znikło państwo, wymarli cezarowie, Rzym się walił i budował na nowo, wstał świat inny i inne idee zapanowały, tylko ten stary szlak pozostał.
Niby złomy skał podruzgotanych, porosłe chwastem, pookręcane bluszczami, sterczą ponad drogą resztki pomników mogilnych, groby grobów, szczątki pałaców — te wszystkie domki, tonące w zieleni, te wille podmiejskie, mury, trattorje, drogi bite — to wszystko powstało ze złomów i z tych ruin. Kawały kolumn, czarne bazaltowe trzony, kapitele, odłamki marmurów, pokryte nawpół zatartemi rzeźbami, resztki torsów bohaterskich, obtłuczone głowy. Kawały nóg i ramion, tablice, pełne okruchów przeszłości, wmurowano razem z cegłami i olbrzymiemi kwadratami granitu w mur, biegnący z obu stron drogi Appijskiej; bluszcz rośnie w szczelinach i pokrywa te smutne łachmany zielenią, róże zwieszają białe kwiaty na kamienne profile, potworne kaktusy ciągną z tych prochów życie, a wysmukłe figowce rzucają cień na te gruzy, pomiędzy któremi zielone jaszczurki przesuwają się, niby płomyki.
Po prawej stronie ciągnie się akwadukt w połamanych linjach, jego długi szkielet i ten nieskończony szereg arkad, na których się wspiera, czynią wrażenie jakiegoś bajecznego potworu. Góry koło Albano, spowite w błękit, zaledwie majaczeją. Cały krajobraz ogromnie szeroki i majestatyczny. Gdzie niegdzie stoi grupa cyprysów, lub się prostują sosny baldachimowe, rozpościerające swoje strzępiaste igły do słońca, to długie szaro-zielone linje winnic, niby las, ciągną się po stokach wzgórz, to krwiste plamy maków jaskrawo się odrzynają od szarych ruin, na których rosną, i wprowadzają dziwny dysonans do tej błękitnawo-seledynowej harmonji przestrzeni.
Grób Cecylji Metelli stoi jeszcze i hardo urąga czasom, ale może jeszcze lat pięćdziesiąt wytrzymają jego czerwone, popękane mury, może sto, i rozwali się, jak wszystko, w proch.
Ruiny, ruiny, ruiny!
Przechodząc obok nich, już nie chcę wiedzieć, czem były niegdyś, kto stawiał te pałace, kto w nich żył — to uświadamianie zabardzo przepaja smutkiem, lepiej się poddać łagodnej fali wspomnień nieokreślonych, która płynie od tych ruin i od krajobrazu, i snuć z tych strzępów marzenia bez form i bez fizjognomji.
W połowie drogi pomiędzy bramą ś-go Sebastjana, którą się wchodzi na Via Appia, a katakumbami, wpośród winnic i ogrodów wznosi się skromna, zniszczona przez czas i opylona appijskim kurzem kapliczka romańska, zbudowana podobno w IV-ym wieku, pod wezwaniem: „Domine, quo vadis?“.
Jakaś kobieta w łachmanach otworzyła mi wielkie, nabijane gęsto gwoździami drzwi, zaledwie trzymające się na zawiasach, za nią przywlókł się stary żebrak z powykręcanemi nogami, bez oka i bez połowy twarzy, i głosem przedziwnie słodkim, z gestykulacją poważną zaczął ciceronować. Kapliczka wewnątrz bardzo uboga. Środkowy ołtarz i dwa boczne, skromniutkie, za całą ozdobę mają tylko mozaiki, pokryte grubą warstwą kurzu. W środku kapliczki stoi słup, otoczony barjerą, do którego miał być przywiązany Ś-ty Piotr, i gipsowa postać Świętego i kamień, na którym ma być ślad jego stopy.
Przy drzwiach stoi kramik, pełen lampek rzymskich, kawałków bronzów, tabliczek z napisami grobowemi i t. p. Cicerone stara się gwałtownie przekonać o autentyczności tych przedmiotów. Do kapliczki przywiązana jest legenda, którą, pomimo, że może być znaną moim czytelnikom, powtórzę tak, jak ją słyszałem opowiadaną przez jednego z księży rzymskich.
„Święty Piotr uciekał z Rzymu przed prześladowaniami, wydostał się już szczęśliwie przez starą Porta Capena, gdy go zbrojni jacyś spostrzegli i poznali. Święty, w wielkiej trwodze, rzucił się pomiędzy ogrody i uszedł przed prześladowcami, ale że dalsza ucieczka i przedzieranie się przez zarośla było zbyt męczące, wyszedł na Via Appia, a wtem ujrzał Chrystusa przed sobą.
— Domine, quo vadis? — zapytał Go zdumiony Piotr.
— Venio iterum crucifigi (idę, aby mnie po raz drugi ukrzyżowano) — odpowiedział ze smutkiem Chrystus i zniknął.
Ś-ty Piotr w milczeniu powrócił do Rzymu i dał się ukrzyżować bez trwogi.“


∗                    ∗

Przed zejściem do podziemi kilka słów ogólniejszych.
Katakumby, jak wiadomo, służyły pierwszym chrześcijanom w czasach prześladowań za cmentarze, kościoły i miejsca schronienia. Kute są w tufie, puzzolanie, lub w stwardniałym piasku lub glinie.
Ta kolebka chrześcijaństwa była zupełnie zaniedbaną w średnich wiekach, a w czasie najazdów barbarzyńców na Rzym zasypywano otwory i wejścia, aby zabezpieczyć od profanacji święte groby. Pierwszym niemal, który w nowszych czasach zapuścił się w te podziemia, był Antonio Bosio, mieszkający w Rzymie, jako prokurator zakonu rycerzy maltańskich. Zajmował się gorliwie starożytnościami i długi czas napróżno starał się odkryć wejścia do katakumb, i dopiero traf, obsunięcie się ziemi za Porta Salaria, odsłoniło przypadkowo wejście do katakumb ś-tej Pryscylji.
Bosio 10-go grudnia 1593 roku zapuścił się po raz pierwszy w korytarze. Później już w nich całe życie spędził, notując, rysując i zbierając szczegóły do pierwszego dzieła o katakumbach.
Katakumby drugiem, podziemnem miastem opasują Rzym dokoła i są w tak wielkiej ilości, że O. Machi, jeden z ich historyków, powiada, że tylko znane dobrze galerje mają długości 300 mil i w przybliżeniu zawierały sześć miljonów grobów.
Są pewne dane na to, że chrześcijanie rozszerzyli tylko podziemia, zająwszy odwieczne galerje, wyżłobione na dobywanie materjałów do budowy Rzymu, zwane Arenariae.
Wspomina już o nich Cyceron, a Swetonjusz powiada, że Neron, któremu radzono schronić się do nich, nie chciał żywy wleźć pod ziemię.
Zresztą mniej ważne to rzeczy, kto je kopał, dość, że tutaj ci ludzie uciekający od światła „lucifuga natio“, jak ich pogardliwie zwali Rzymianie, mieli jedyne schronienie razem ze swoimi męczennikami i zmarłymi. Tutaj, w tych mrocznych galerjach, rozwinęła się idea, przyniesiona ze skalistej Judei, idea, która dokruszyła Imperjum świata i na jego gruzach stworzyła świat nowy.
Rzymianie po kilka razy zamurowywali znane im przejścia, bo zapuszczać się w te otchłanie nieznane było nawet dla nieustraszonych legjonów rzeczą niewykonalną, ginęło wtedy tysiące chrześcijan, ale z tego powodu później robiono liczne i tajemne wyjścia na powierzchnię ziemi, które jeszcze w ostatnich czasach odnajdują.


∗                    ∗

Wejście do katakumb ś-go Kaliksta znajduje się zaraz przy drodze Appijskiej. Przechodzi się furtką i przez szczątki i rozwaliny jakichś murów starożytnych wchodzi się na wzgórze kamieniste, w miły chłód i cień akacyj i figowców, tworzących szpaler nad uliczkami, starannie utrzymanemi i obramowanemi krzewami róż kwitnących i całą masą różnobarwnych kwiatów, a rodzaj ogrodzenia tworzą ułamki rzeźb, kapitele, tablice z napisami, fryzy poczerniałe, czasem jakiś Pan lub Bachus leży w połowie zakopany w ziemi, i osłania sobą delikatne łodygi kwiatów od nóg przechodniów.
Atmosfera pełna wiosny, słońca i zapachów otoczyła nas zupełnie. Łagodne stoki wzgórza zieleniły się zbożem i winnicami. Pola kwitnących grochów mieniły się delikatnemi kwiatami pomiędzy białemi, jakby odartemi ze skóry pniami eukaliptusów. Ludzie pojedyńczo i gromadkami pracowali po polach. Wielkie białe woły ciągnęły wozy, naładowane trawą, a bliżej, tuż za namiotem, stojącym przy zejściu do katakumb, w którym trapiści sprzedają likier z eukaliptusów, miód i różne pobożne przedmioty, kilka młodych dziewcząt pełło czy okopywało karczochy. Śmiechy wesołe, rozmowy i śpiewy rozchodziły się czystemi dźwiękami po wzgórzu.
Chwilami wiatr przebiegał, strząsał z akacyj miljony różowych płatków i niósł je na zielone pola, niby chmurę wonną, a przynosił do nas czyste głosy dziewcząt, brzmiące miłą harmonją w tej ciszy jasnej:

„Kwiecie migdałowy!
Chciałabym z miłym pozostać przez chwilę.
Lecz niechby chwila przez dzień cały trwała.
Kwiecie różany!
Chciałabym w woni zamknąć serce moje,
Otoczyć niemi kochanka drogiego.
Kwiecie cytryny...“

Brzmiały wesoło stornelle, ale już nie miałem czasu słuchać, bo nasz przewodnik nadszedł i zaczęliśmy iść w głąb ogrodu. Przewodniczył nam jeden z trapistów.
Opatrzeni długiemi skrętami stoczków woskowych, zaczęliśmy schodzić w rodzaj studni bardzo porządnemi schodami. Mrok ogarniał nas stopniowo, wysoko nad nami lśniło się przepyszne niebo i złote promienie słońca przeciekały przez plątaninę krzewów, rosnących nad otworem, ślizgając się po omszonych głazach ocembrowania. Po kilkunastu minutach schody skręciły na prawo, ogarnęła nas zupełna ciemność i pełne jakiejś suchej stęchlizny powietrze. Zapalono stoczki i poszliśmy w głąb korytarzami nieskończonemi, galerjami pustemi i niezbyt foremnie kutemi w tufie, krzyżującemi się we wszystkich kierunkach. Idą na lewo, na prawo, prosto, opuszczają się niżej, pną się pod górę, skręcają raptownie, giną w pieczarach lub pod zsypiskami ziemi.
Te wysokie, wąskie korytarze, kończące się w nieznanych głębiach, ta nieskończona ilość grobów, porozmieszczanych z obu stron, niby szuflady, w regularnych odstępach jedne nad drugiemi, wywołują w widzu przygnębiające jakieś wrażenie.
Groby! groby! groby!
Chowano jednych nad drugimi, wsuwając zmarłych bokiem. Większość grobów jest pusta, bo całe miljony szczątek pochowano później gdzie indziej, lub rozesłano po chrześcijaństwie, jako relikwje. Idę coraz dalej, przeniknięty tragicznym majestatem tych głębin. Otoczki grobowych otworów, framugi, ściany pełne są jeszcze napisów, rytych na kawałkach marmurów stylem lub wydrapywanych na glinie i mówiących więcej niż wszelkie historje. Są to jakby krótkie strofy rezygnacji, pokory, prośby, pożegnań ostatnich; proste okrzyki serc, umierających w Panu, słowa uwielbień, ciche głosy dusz, wstępujących do nieba. Niema nigdzie wzmianek, czy umarły był servus, czy liber lub sclavus — senator czy nędzarz; w wielu napisach niema nawet imienia. Absolutna równość w krainie śmierci. Stoczki tak słabo świecą, a litery tak są pokryte pleśnią, że z trudnością można czytać: „Amicus omnium!“ „Dusza niewinna“, „Baranek boży“, „Gołąb bez zmazy“, „Nie płaczcie“, „Poszedł do Boga“ i setki innych, pełnych rzewnej serdeczności i smutku.
Powoli człowiek zapomina, gdzie jest, skąd i poco! i chodzi tylko od grobu do grobu, przyświeca sobie, czyta i wchłania tę przeszłość zamarłą, która mówi temi grobami i chwilami się niemal zdaje, że oto groby otworzą się i że wypłynie z nich tłum postaci w złotych aureolach.
W wielu miejscach poobsuwana ziemia zagradzała drogę zupełnie. Przewodnik ostrzegał ciągle, aby się nikt nie oddalał w boczne przejścia, bo kilkanaście kroków i już się wpada w labirynt bez wyjścia, którego i oni, przewodnicy, nie znają.
Straciłem pojęcie czasu, tylkośmy szli, potykając się o szczątki marmurów i tablic nagrobnych. Dalsze galerje były jeszcze więcej spustoszone, odarte z ozdób i zrujnowane przez czas. W kaplicach ślady fresków, ołtarze nagie, siedzenia wykute w tufie po niszach bez wyjścia, placyki, z których po kilkadziesiąt korytarzy rozbiegało się we wszystkie strony, przesuwało się przed oczyma. Dwa razy zamigotał słaby promień światła dziennego, spływający do wnętrza katakumb przez t. zw. luminarja, rodzaj studzien, idących z najniższych pięter, aż na powierzchnię ziemi i służących do odświeżania powietrza.
Galerje się krzyżowały i rozchodziły. Czasem uderzyło się nogą w jakąś tablicę z napisem, to zachrupotały pod stopą szczątki flaszeczek szklanych (ampellae), w które zbierano krew męczenników, to maleńkie lampki gliniane, pokryte symbolami chrześcijańskiemi, a których podnosić i zbierać nie wolno.
Wstrzymaliśmy się na chwilę, bo doleciały nas niewiadomo skąd rozlegające się echa śpiewów uroczystych. Przewodnik objaśnił mi, że to w jednej z kaplic podziemnych odprawiają mszę, dla pielgrzymów, przybyłych do Rzymu, i posłuchawszy w skupieniu skąd głos płynie, zaprowadził tam nas.
Wielki ośmiokąt nieregularny, zakończony otworem na powierzchnię, zatłoczony był ludźmi. Ksiądz odprawiał mszę, a tłum klęczący śpiewał.
Żółte światło gromnic na ołtarzu i słabe ogniki stoczków, zdawały się pływać po tej żółtej czarności kaplicy. Twarze klęczących wychylały się z tych mroków jakieś przekształcone, obrzękłe, straszne, bolesne w wyrazie, jakby widma halucynacji gorączkowej, wychylały się i zapadały w czarnej masie, tylko płomyki drżały, śpiew mocnym, ponurym rytmem rozlewał się po nagich ścianach i ciężką falą wdzierał się w korytarze i płynął dalekiemi echami.
Chrystus, stojący na ołtarzu, wyciąga ręce nad klęczącymi i błogosławi, a Jego oczy, jakoś cicho patrzące, zdają się przenikać te wszystkie galerje, kaplice i patrzeć gdzieś, w sam głąb ziemi, wskróś wszystkich grobów, serc i mózgów.
Wyszliśmy rychło, aby jeszcze obejrzeć nieźle dochowane freski i malowidła w niektórych kaplicach. Są to same pierwotne symbole: ryba, która w swej nazwie greckiej zamyka początkowe litery Chrystusa, trafia się najczęściej. Palma, Baranek, Różdżka, Daniel pomiędzy lwami, Chrystus z owieczką na ramieniu, kosz, w którym chleby leżą łącznie z rybą na grzbiecie, trójkąt, ale bez nimbów. Jest wiele scen i postaci, pomieszanych z wierzeniami politeistycznemi. Malowidła są naiwne, postacie zaledwie zaznaczone, głowy olbrzymie bez oczów, albo oczy zajmujące trzecią część twarzy. Sztuka zupełnie pierwotna, ale dla ikonografji chrześcijańskiej niezmiernie ważna.
Chciałoby się jeszcze oglądać, ale znużenie fizyczne zmusiło nas do powrotu na świat. Na zakończenie przewodnik opowiadał, że dwa lata temu pięciu alumnów z Colegium Germanicum zapuściło się w ten labirynt bez przewodnika i zginęło bez śladu.


∗                    ∗

A! jak to dobrze oddychać powietrzem świeżem, patrzeć na błękit nieba i zieleń ziemi, słuchać śpiewu ptaków i tych dziewczyn przy karczochach, śpiewających nieustannie swoje wesołe stornelle. Jak to dobrze przychodzić zwolna po wrażeniach grobu znowu do życia!


V.
W Pompei.

Pociąg z szybkością okrąża zatokę, zanurza się w sady, leci krawędzią skały, u której podnóża rozbijają się fale, przemyka po piaskach, zasłanych gnijącą morszczyzną, i gdzie co chwila fala przychodzi, czołga się drobnemi pręgami, liże końce podkładów i cofa się zaraz. Białe domki, wille, wstrętne budynki stacyjek kolejowych, ogrody przemykają tak szybko, że zaledwie oczy mogą schwycić wielkie napisy na murach: Antico Caffé degli Amici, Antico Osteria, Antico Nobile Albergo! Mijamy Resinę, kilkadziesiąt pałacyków i willi, tonących literalnie w zieleni, brudne Torre del Greco, później Torre Annunziata, nędzne miasteczko, rozsiadłe u stóp Wezuwjusza, który się za niem wznosi wysoko, owinięty u szczytu w kłęby dymu. Olbrzymie zbocza, obrosłe lasami drzew oliwnych, ale im wyżej, tem mniejsze drzewa i nędzniejsza roślinność, poprzerzynana lśniącemi w słońcu rzekami lawy zastygłej.
Stajemy w Pompei. Pociąg wyrzuca nas na małą stacyjkę, rodzaj budki przejazdowej, brzydką i samotnie stojącą w polach, pełnych winorośli, otaczającej siecią zieloną białawe pnie eukaliptusów. Zatoka tuż, prawie u nóg faluje i skrzy się wielkiemi plamami złota i szafiru, poprzez grube ramiona i ciemną zieleń figowców indyjskich. Przy dróżkach, wkoło płaskich domków, wzdłuż brzegów — żywopłoty z kaktusów, poskręcanych i potwornych wielkością, wiją się grzbietami kolczastemi lub płoty ze złotawej trzciny bronią od słonych fal i ostrych wichrów morza — siedziby ludzkie i długie pola grochów i jarzyn.
Opadła nas cała zgraja napół nagich miejscowych macheronów, starających się przekrzyczeć jeden drugiego, i w jaki bądź sposób zdobyć choć solda. Kilku wyrostków, o skórze niby bronz najpiękniejszy i kształtach młodych Bachusów, zaczęło przed nami, w pyle drogi, wywijać koziołki, a w przerwach żebrać z tą czysto neapolitańską uniżoną czelnością.
Wytrzymałem mężnie ten wściekły szturm do kieszeni i kupiwszy za dwa franki bilet, który ma otworzyć sezam starożytnego świata, poszedłem pod wzgórze, obrośnięte akacjami, białą drogą, przecinającą trawniki, pełne róż czerwonych i kląbów okwitających tulipanów.
Przez długą bramę, rodzaj tunelu ciemnego, wyłożonego płytami kamieni wyjeżdżonych, porozbijanych rydwanami, wchodzimy w ulice Pompei.
Cóż dzisiaj nowego można powiedzieć o Pompei?
To, co od stu lat przeszło, a zwłaszcza od roku 1825-go, wydobyto z pod olbrzymich zasp skamieniałej lawy, daje dokładne pojęcie o życiu i obyczajach starożytnego miasta rzymskiego i to wszystko znanem jest ogólnie. Najlepsze wykopaliska, całe masy najrozmaitszych sprzętów i przedmiotów złożono w muzeum narodowem w Neapolu; są tam chleby, które przeleżały w piecach 1800 lat, oliwa w gąsiorach, łoża z bronzu przepysznie ozdabiane, bibljoteka cała papyrusów zwęglonych, kawały ścian, pokrytych malowidłami, rzeźby, mozaiki, naczynia kuchenne, biżuterje i tysiączne przedmioty urządzeń domowych biednych i bogatych Pompejańczyków, często wysokiej artystycznej wartości.
To, co pozostało w Pompei, jest tylko szkieletem pierwotnego miasta; jednym wielkim grobowcem, który się wyłonił z pod czterometrowej warstwy żużli i popiołu i który ludzie obdarli z ozdób.
Już przechodząc bramę, czujemy, iż wchodzimy na scenę skamieniałego przed osiemnastu wiekami dramatu — i dreszcz grozy zaczyna przenikać zimnem, pomimo, że słońce świeci jasno, że dzień jest cudownie piękny, że niepokalany błękit wisi nad nami i że się oddycha zapachami gajów pomarańczowych, kwitnących na nieodkopanych jeszcze częściach miasta.
Kilka godzin, przepędzonych w pośród głuszy odkopanego miasta, to kawał wielki życia, zupełnie oderwanego od teraźniejszości ludzi i spraw, to jakby przeżywanie po raz drugi tego, co tutaj przeszło i stoczyło się tam, na drugą stronę — w nicość.
To przebieganie po pustych ulicach, domach, świątyniach i teatrach, te gmachy bez sufitów, nagie poobdzierane, poryte, przecinające błękit zmurszałemi szkieletami ścian; malowidła pozacierane lub wypiłowane, trzony kolumnad potrzaskane, leżące pomiędzy gruzem, z którego czerwone maki i ostromlecze wyrastają swobodnie, całe szeregi kapiteli, stojące, niby las dziwny, po którym przeszedł orkan i poobdzierał z liści i koron, że sterczą tylko pnie nagie, martwe i smutne; ten spacer przez rumowiska, wskróś placów zarastających trawą, po amfiteatrze z trzydziestoma rzędami siedzeń z marmuru, porozpadanych, zwietrzałych, wybitych z obsad, kruszonych i rozdzieranych przez trawy, po śladach życia, tak gwałtownie i tak tragicznie przerwanego, martwocie grobu, przerywanej niekiedy odgłosami kroków niewielu zwiedzających — podnosi duszę zwolna do niesłychanie melancholijnego nastroju.
Smutek niemocy rozpaczliwej zaczyna gryźć serce.
Tu żyli, pragnęli, myśleli, kochali, mówią o tem te ślady liczne i te napisy, pozostałe na ścianach domów, świątyń i teatrów, które są jakby echami przeszłości:
„Kochało cię wielu, ale nikt cię jak Celer nie kochał“ — napisał jakiś zakochany na ścianie domu Jucundusa, bankiera.
Gdzie indziej znowu wybuch miłości takiej:
„A! niech przepadnę, jeśli bez ciebie chciałbym zostać Bogiem“.
Mury bazyliki, na Forum civile, są najgęściej pokryte karykaturami, ogłoszeniami i wierszami. Oto niektóre:
„Chodźcie do mnie zakochani. Wenerze żebra chcę połamać kijem i wygrzmocić jej boki. Bo jeśli jej wolno ranić pierś moją, to czemużbym ja nie mógł rozbić jej głowy“.
Ogłoszenie:
„W budowlach Arrji Polli, trzymanych przez Allejusa, Nigidjusa i Majusa, wynajmują się aż do następnych Idów Julji sklepy z gankami i obywatelskie piętrowe pokoje. Chcący wynająć przyjdzie do niewolników Gn. Allejusa, Nigidjusa“ i t. d.
Na zakończenie napis, który się powtarza kilka razy w bazylice i na placu Eumachji:
„Dziwię ci się, ściano, że nie rozsypiesz się w gruzy.
„Dźwigając tylu piszących głupotę“.
Czyta się, patrzy, chodzi, potem się siada na jakimś wysokim trotuarze w cieniu murów nagich i zaczyna się marzyć i odbudowywać miasto. Spokoju nic nie mąci i samotności. Powoli zaczynają się te porozbijane mury zrastać, okrywać tynkami, kolumny się prostują, świątynia Jowisza na Forum, bazylika, termy, amfiteatr, domy, sklepy, place, chodniki — wszystko to przyobleka się w formy i w barwy. Kapitele się złocą, kolumnady bielą, posągi odcinają się jaskrawo od białych ścian swoją naturalną polichromją. Czerwone dachy rysują się na błękicie, w ulicach pełno ludzi i wozów, których ślady, wybite w tufie bruku, mam teraz pod nogami. Gwar się rozlega, w szynkach, których jest po kilka na każdej ulicy, w sklepach z oliwą, w warsztatach kowali i innych rzemieślników, na Forum, przed bazyliką, w cieniu kolumnad — pełno ludzi, pełno życia; pełno rozmaitości tego życia, swobodnie tętniącego pod niebem błękitnem, w powietrzu ciepłem, wśród piękna budynków i posągów, stojących na placach. Zatoka skrzy się złotem słońca i szemrze. Wezuwjusz w chmurach dymów białawych stoi cicho, a góry stoją w popielato-fioletowej mgle. Życie płynie szczęśliwie i prosto.
Aż nagle!..
Plinjusz młodszy w listach do Tacyta (XVI—XX) tak opowiada. Przytaczam tylko wyjątki:
„...Tymczasem na Wezuwjuszu widać było szerokie płomienie i ogromny pożar, którego jasność pokryły nagłe ciemności, jakie ogarnęły ziemię dookoła. Dla uspokojenia tych, którzy mu towarzyszyli, stryj mój (Plinjusz starszy) położył się i zasnął w istocie. Dziedziniec, przez który się wchodziło do jego mieszkania, zaczynał się napełniać popiołem i kamieniami. Budzą go więc, wychodzi i łączy się z Pomponjanem i tymi, którzy czuwali. Zaczęli radzić, czy się mają zamknąć w domu, czy wyjść w pole, bo domy były tak gwałtownie poruszane ciągłem trzęsieniem ziemi, że się zdawały zrywać z posad swoich. Wybrano wyjście; przywiązywali sobie poduszki wkoło głowy, jako ochronę od padających kamieni. Panowała najczarniejsza noc, oświecona tylko pożarami i ogniem wszelkiego rodzaju. Szli ku morzu, ale wkrótce płomienie i zapach siarki wszystkich rozpędził. Stryj mój został pochwycony nagle wirem i natychmiast padł trupem“.
List XX.
„Była pierwsza godzina w dzień (23 sierpnia 79 r.), a jednak mimo to zaledwie słaby świt nas otaczał. Mury dokoła nas tak się trzęsły gwałtownie, że było niebezpiecznem pozostać pomiędzy niemi.
„Opuściliśmy miasto: lud wylękły szedł za nami tłumami, tłocząc się i uciekając. Wozy, któreśmy wzięli ze sobą, co chwila były tak rzucane gwałtownie, że nie można ich było utrzymać. Morze zdawało się przewracać i cofać, odpędzane od brzegów ruszaniem się ziemi.
„Brzeg coraz szerzej występował i okryty był rozmaitemi rybami, osiadłemi na piasku. Z drugiej strony, obłok czarny i straszny, porozdzierany ogniami, które wężykowato do góry parły, otworzył się i z niego wytrysnęły długie strugi, podobne do ogromnych błyskawic. Prawie natychmiast obłok ten upadł na ziemię i pokrył morze, zasłaniając wyspę Capreę przed oczyma. Popioły i kamienie zaczęły nas obsypywać. Odwracam się i spostrzegam gęsty dym, który goni za nami, rozlewając się, niby potok, po ziemi. Nie była to już noc ciemna i obłokami zakryta, ale ciemność zamkniętej izby. Słychać tylko było jęki kobiet, płacz dzieci, krzyki mężczyzn. Jeden wołał ojca, drugi syna, tamten żony. Ów narzekał na losy swoje, inny na niedolę bliźnich. Byli tacy, którzy z obawy śmierci, wzywali zgonu. Wielu błagało o pomoc bogów, inni myśleli, że ich już nie było, i że ta noc musiała być ostatnią, a wiekuistą, w której świat miał zginąć.
„Ciemności te straszliwe niekiedy się rozświecały, nie blaskiem dnia, ale jasnością płomieni, wybuchających z krateru. Potem wracała noc, wracał deszcz popiołów, rzeki lawy spienione, zda się, płynęły gęściej i obficiej. Krzyki i nawoływania ludzi się wzmagały, śmierć szła ze wszystkich stron. A te niezmierne kłęby dymu poszły aż do Rzymu i w takiej ilości, iż i tam zaćmiły światło dzienne.
„Naostatek czarności rozeszły się powoli, niby dym lub chmury. Wkrótce potem ujrzeliśmy znowu jasność dnia i słońce nawet, ale blade i takie, jak bywa po zaćmieniu.
„Wszystko było zmienione, podruzgotane, obalone; morze straciło swoje brzegi, a ziemia naga, pusta, bez drzew, bez domów, okryta kupami popiołów, jak czasem bywa śniegiem okryta w dni zimowe, przedstawiała widok najsmutniejszy“.
Głośno opowiadają te same dzieje skamieniali aktorowie tego dramatu, których szkielety odkopano i umieszczono pod szkłem, w małem muzeum, zaraz przy bramie. Jest tam jeden, który upadł na kolana i widocznie, że chciał zasłonić sobie oczy i twarz, ale już nie zdążył — więc tylko wcisnął głowę w ramiona, przechylił ją nieco i rozwartemi szeroko ustami krzyczy!.. krzykiem bólu straszliwego, krzykiem istności dławionej, a bezsilnej. Taki ogrom bólu leży w tej szczęce, połyskującej białemi, młodemi zębami — że po osiemnastu wiekach słyszy się i czuje to wołanie o ratunek.
Albo szkielet kobiety brzemiennej. Upadła na piersi, wyciąga ręce, czołga się, drze ziemię pokrzywionemi palcami, chce uciekać, podrywa się połową ciała... Zapóźno było wszystko i daremnie, została na wieki w tej postawie.
Szkielet żołnierza, znaleziony przy bramie, jest spokojny w postawie, znaleziono go z bronią w ręku — odwrócił się twarzą do ściany i tak pozostał.
Szkielet kobiety, znalezionej na łożu, ten wstrząsa najwięcej.
Spała; obudził ją snadź łoskot walącego się domu i krzyki, uniosła się nieco na łożu, ale pokój był zapełniony dymem i przez zapadniętą część sufitu wlewała się lawa — nie zdążyła wyskoczyć, ręce nieco podniosła, jak się je podnosi bezwiednie w trwodze nagłej, chciała się zerwać, nogi podkurczyła nieco, wyprężyła grzbiet, aby się rzucić do ucieczki — i pozostała w tym ruchu umarłą piorunowo, niby złota pszczoła, kiedy padnie we wrzątek smoły.


∗                    ∗

Przebiegałem przez Forum, skąd roztacza się wspaniały widok na linję gór, opłyniętych błękitem, na korony drzew, rosnących niżej i na taflę morza błyszczącego, rozbielonego prawie, w powietrzu olśniewającem białością, na panoramę nieskończenie piękną Neapolu, bielejącego w słonecznych mgłach. Potem koło bazyliki (sądu), największego budynku w Pompei, koło świątyni Apollina, Jowisza, Wenery, Merkurego i hali targowej, ku Porta di Nola, gdzie się obecnie prowadzą wykopaliska. Przeszedłszy jeszcze przez Casa del Fauno, tak nazwanej od bronzowego Fauna tańczącego, znalezionego w impluvium (basenie) razem ze słynną mozaiką bitwy pod Issus, idzie się uliczkami wąskiemi, wyłożonemi tufem, w dzielnicę, położoną bliżej Wezuwjusza, gdzie obecnie pracuje nad odkopywaniem kilkudziesięciu robotników.
Świeżo odkopany dom, jeszcze bez nazwy, jest jednym z piękniejszych.
Jest to typowy domek rzymski; w środku niewielkie atrium z marmurowem impluvium dla wody deszczowej, spływającej z dachów, potem perystyl z kolumnadą, zakreślającą czworokąt, a w koło tych dwóch najobszerniejszych części grupują się pokoiki do ściślejszego domowego użytku, a więc: tablinum (rodzaj salonu), triclinium (jadalnia) i pokoje sypialne ciasne i ciemne, jak również pokoiki dla służby i niewolników.
Wszystkie ściany obłożone stiukiem, a kolumny perystylu z marmuru białego i mozaikowe posadzki wszędzie.
W tablinum dobrze zupełnie zachowane freski: śmierć wleczonej przez byka Dirce, Bryzeis uprowadzana przez Agamemnona, tancerki, trytony, centaury, sceny lubieżne i niezmiernie proste. Są to tylko dekoracje mieszkań, bez perspektywy, jedna lub dwie figury na tle ciemnem, to znowu kawałki krajobrazów — bardzo mało koloru, tony są ledwie zaznaczone i umyślnie przyćmione, aby zbytnio nie zatrzymywały oka w półmroku pokoju. Ściany powleczone farbami czerwonawemi i czarnemi, po których fryzach biegną arabeski zadziwiającej lekkości.
Szkoda tylko, że dwie główne ściany tablinum zostały uszkodzone, i to, jak się zdaje, już w starożytności.
Prawdopodobnie po katastrofie roku 79-go, kiedy jeszcze sterczały wierzchy domów z pod żużli i lawy, niejeden z mieszkańców, jeśli ocalał, albo, co najmożliwsze, rozmaici łupiezcy przedsiębrali poszukiwania, kopiąc doły i krużganki pod ziemią, dobierając się do wnętrza, aby zabrać, co było kosztowniejszego. Dlatego, zdaje się, te dwie ściany przebite znaleziono w nowo odkopanym domu.
W perystylu jasnym, świecącym marmurem śnieżnej białości na posadzce, przedstawiającej jakiś korowód wozów, stoją dwa posążki amorków i dwie bachantki. A w atrium dwie całe zupełnie kolumny z bronzu i posążki, pokryte niebieskawą pleśnią starości — dwóch chłopców, trzymających owoce i ptaki, pogiętych, tłustych, w jakimś zmanierowanym stylu. Posąg Janusa dopełnia całości.
Nad sypialniami i pokojem jadalnym, od frontu, stało jeszcze jedno piętro, z którego gruzy znaleziono w ulicy.
Słowem, odkopany dom podobny jest zupełnie do znanego domu Holconusza, do domu Fauna, Kastora i Poluksa (naprzeciw termów) i do domu Salustjusza. Rząd włoski strasznie powoli prowadzi roboty odkopywania. Jeśli tak dalej pójdzie, to, jak mówią znawcy, nie prędzej jak za lat sześćdziesiąt będzie odkopana cała Pompeja w obrębie dawnych murów, odsłonią się dopiero wtedy dwa szeregi grobowców i willi, leżących poza miastem, przy dawnej drodze do Herkulanum i Neapolu, może jedne z najpiękniejszych, bo w tej Colonia Veneris Pompeianorum posiadali siedziby letnie najbogatsi Rzymianie. Jedno, co rząd dobrze zrobił, to to, że prawie wszystko, co się obecnie wykopuje, będzie pozostawało na miejscu, a tylko najcenniejsze przedmioty przenoszone będą do Neapolu.


∗                    ∗

Z wysokości przysypanych jeszcze domów obejmuje się całe miasteczko, szarzejące w świetle i upale słonecznym. W jednym kącie kilkadziesiąt postaci porusza się, niby mrówki, i kopie: odsłaniają uliczkę, biegnącą ku bramie di Nola, rwą długiemi motykami ziemię, zasianą bobem i jęczmieniem wykłoszonym, wywożą ziemię taczkami, lub wynoszą ją w koszach na głowie i prowadzą później małą kolejką ręczną dalej, do dołów za miastem.
Słońce pali niemiłosiernie. Z jednej strony, zboku, siny i spokojny Wezuwjusz, wiszący nad okolicą, niby pogróżka, ze słupem ciągle płynącego z krateru dymu — z drugiej strony, nad Castellammare, od Salerno i Nocery łańcuch gór niebieskich; niżej, przede mną, zatoka Neapolitańska skrzy się i mieni w słońcu, niby ulewa szafirów, roztopionych w srebrze, a ku Noli — płaszczyzna, t. zw. La Campania Felice! I wszędzie w polach wierzby zielone, kanały wąskie, pełne zielonawej wody, długie linje winnic, pola łubinu białego, zagony ricinusów i gaje drzew pomarańczowych na Stabji i Herkulanum, pokręcone pnie figowców, białe płaskie domy, gromady ludzi, pracujących w polach, i cisza, pełna słońca i wiosny, ale nad wszystkiem, na tle laurów i piękna, Wezuwjusz, olbrzym monopolizujący uwagę, ten, którego przewodnicy nazywają krótko i poufale „La montagna“.


∗                    ∗

Zpowrotem, w hotelu „le Diomède“ obiad, ma się rozumieć, włoski t. j. nędzny i drogi, z deserem mandolinat i wesołych, skocznych piosenek neapolitańskich; śpiewają nieśmiertelną Santa Lucia, jest i Małgorzatka, jest i Jambo, i dziesiątki piosenek, świeżo importowanych z Paryża i Wiednia. Śpiewacy nie mają wcale głosów, ale przepysznie deklamują przy wiórze mandolin.
Wracamy.
Słońce zapada i błękit zatoki staje się tak mocny, że czyni wrażenie twardości jakiejś. Brzegi rozciągają się w perspektywie, niby czarne pocięte taśmy. Woda u spodu gzemsu, którym pociąg wciąż leci nad brzegiem, jest zielona z przebłyskami turkusu. Nad ziemią rozciąga się szarawy fiolet zmroku, z którego wyłaniają się coraz bliżej białe, niezliczone domy Neapolu i wkrótce znajdujemy się na ulicy Toledo, wśród gwaru i ogłuszających wrzasków wieczornego Corsa.

Neapol, w maju.

VI.
W Neapolu.
O Neapolu, cudowny kraju —
Kto ciebie nie zna, ten nie zna raju.

Może to i raj, ale przyznam, że za głośny, za hałaśliwy.
Już na stacji wpadłem w taki szalony zgiełk i tłok, taka banda rozkrzyczanych ludzi opadła mnie i moje walizy, że musiałem się cofnąć do poczekalni, aby przeczekać nieco to pierwsze uderzenie — ale i tam znaleźli mnie dorożkarze, agenci hotelowi, przewodnicy, cała zgraja, zachwalająca na wszystkie tony, wszelkiemi możliwemi głosami recytatywów: hotele, spacery, wycieczki, omnibusy, restauracje, sklepy i t. d. Kiedym się już usadowił w vetturinie, skoczyło na stopnie dwóch chłopaków z olbrzymiemi bukietami róż i zaczęli mi je wtykać to pod oczy, to pod nos, potrząsać niemi, pokazywać z pewnego oddalenia, krzyczeć, kłócić się z sobą, wymachiwać rękoma, robić najróżnorodniejsze miny; przez jaką minutę, wyrzucili z siebie po kilkaset słów i gestów. Jeden żądał za bukiet franków pięć, sprzedał za pół; kupiłem, aby się pozbyć natrętów, ale i drugi chciał sprzedać koniecznie, a że miałem już dosyć kwiatów, zeskoczył na ulicę i z wściekłą gestykulacją zaczął krzyczeć i grozić mi pięścią.
Zaledwie tamci zniknęli, wskoczył na kozioł agent z hotelu di Napoli, rzucił mi na kolana z setkę reklam i zaczął głośno, bardzo głośno zachwalać swój hotel. Przez uliczki, literalnie zatłoczone ludźmi i straganami, czarne, wąskie, istne kanały, ściekające brudem i poobwieszane schnącą bielizną, dowlekliśmy się do tego Gran Albergo di Napoli, który się okazał tak wstrętną norą, brudną, bez światła i wtłoczoną w najniechlujniejszą dzielnicę Neapolu, że trzeba było, już bez szukania tańszych schronisk, udać się wprost do hotelu Angielskiego, na drugi koniec miasta — i to jechać wciąż pod górę, wolno, wśród piekielnych krzyków i piekielnego upału.


∗                    ∗

Wyszedłem po południu zobaczyć miasto. Co za ruch gorączkowy, krzykliwy i nieustanny. Co za ulice! — wysokie, wąskie, brudne, obramowane balkonami, pełne sklepików, kramów, warsztatów rzemieślniczych, izb bez drzwi i bez okien, podobnych do nór, w których się gnieździ rój ludzki, który krzyczy, gada, wymachuje rękoma, potrąca się, przepycha, gwiżdże, śpiewa, handluje, łata łachmany, śmieje się i przewala temi ulicami-rynsztokami — niby bełkocąca fala ludzka, płynąca ustawicznie po wielkich taflach bruków, zarzuconych resztkami jarzyn, śmieciami bez nazwy, dziećmi o cudownie pięknych oczach i ciałach, które na bronz zamieniło słońce. I cała ta bieganina, ten ruch, te krzyki, ta szalona energja, nie robią nic i nic nie budują, są tylko temperamentem, który potrzebuje się wylewać nazewnątrz.
Za dwa soldy kupiłem bukiet kwiatów pomarańczowych; kwiaciarka mówiła za pięć, gestykulowała za dziesięć, śmiała się z mojej włoszczyzny serdecznie i długo, i szła za mną aż na róg zaułka, aby pokazać zejście nadół i w małym wykrawku pomiędzy dachami i tarasami — błyszczącą taflę zatoki.
Schodzę nadół, jeszcze nadół, bez końca. Schody po schodach, to znów spadziste zejścia, których środkiem sączy się strumień brudnej wody. Z obu stron to domy wysokie, to kawał tarasów, z których zielone kuliste głowice drzew pomarańczowych pną się do słońca, to jakiś zakręt, gdzie pomiędzy murami rosną strzępiaste figowce, lśni się szmaragd traw, barwią się kwiaty i wielkie wachlarze palm rysują się delikatnemi konturami na tle nieba i — jest cicho i pięknie.
I znowu schodzę niżej, uliczkami pełnemi straganów, ludzi leżących pod ścianami, zapachów ryb, smażonych na ulicy, dzieci, rzemieślników, pracujących przede drzwiami, to przez ulice wyglądające więcej po europejsku, pełne kawiarń i sklepów eleganckich, ale zapełnionych najobrzydliwszą i jaskrawą tandetą. Zagradza zaś drogę jakiś potężny mur pałacu, z którego tarasów, pomiędzy szklistemi liśćmi śmieją się setki złotawych pomarańcz i blado-zielonych cytryn; róże w smugach, w girlandach spływają po głazach, pną się po kolumnach i zwieszają się festonami, przetykanemi purpurą kwiatów, po balustradach z błękitnego fajansu, a morze znowu przebłyskuje przez tę siatkę roślinną i stwarza tło dla wystrzyżonych bukszpanów, dla jasnozielonych laurów i posągów białych, dla wielkich konturów pałaców. Każdy kolor jest jakby oprawiony w lazur i przez to znakomicie uwydatniony. Wszystko się dopełnia, i, razem z tem niebem i z tem słońcem, które obsypuje złotawym pyłem marmury, zieleń, brudy, kwiaty i ludzi, z temi linjami miasta, piętrzącego się tarasami, białego, poprzetykanego oazami zieleni, tworzy bogatą harmonję — która olśniewa, ale nie porywa.


∗                    ∗

Było dnia 4-go maja r. b. W Rzymie już mnie objaśniono, że w dniu tym odbywa się wielka i cudowna uroczystość w katedrze św. Januarego: burzenie się krwi męczennika. Cud, który się staje trzy razy do roku: 16-go września, 16-go grudnia i w pierwszą sobotę majową.
Towarzysze moi pojechali na Caprerę, a ja około ósmej rano poszedłem do kościoła. Ulice główne, prowadzące do katedry od Via Nazionale, były pokryte bramami triumfalnemi i łukami, przerzucanemi od domu do domu, na których powiewały barwy i sztandary z herbami domu Sabaudzkiego i wielkie monogramy Świętego.
Święty January jest tem samem dla Neapolitańczyków, czem św. Antoni dla Padwy i Wenecji — nazywają go też przez szacunek i wielką miłość La Sua Eccelenza San Gennaro!
Wspaniały kościół „Ekscelencji“ zawiera właściwie trzy kościoły w sobie, razem połączone, na prawo wznosi się tak zwane: il Tesoro di San Gennaro (Skarbiec św. Januarego), po lewej starożytna bazylika św. Restytuty, a w środku główny kościół: il Duomo.
Kościół ma kształt krzyża łacińskiego. Sto kilkadziesiąt kolumn z granitu wschodniego podpiera sklepienia i tworzy trzy nawy.
Zwłoki św. Januarego leżą w trybunie wielkiego ołtarza, tworzącej rodzaj świątyńki, przepysznie ozdobionej, fundowanej przez kardynała Caraffę.
Tesoro di S. Gennaro, z początku XVII-go wieku — wielka i wspaniała kaplica. Bronz, marmury, złoto, porfir, lapis-lazuli, materje jedwabne, heban — składają się na całość przeładowaną ozdobami, ale w najczystszym guście neapolitańskim.
W głównym ołtarzu zachowują się flaszeczki z krwią świętego męczennika i jego głowa.
Kaplica była tak przepełniona, że z wielkim trudem, bocznemi drzwiami, dostałem się do środka, niezbyt daleko od ołtarza wielkiego. Tysiące świec i lampek płonęło na ołtarzu i w całej kaplicy. Stopnie ołtarzy, kolumny, lichtarze nawet tonęły pod masą kwiatów. Przysłonięte okna rzucały posępny cień, w którym te masy żółtych świateł tworzyły niby mozaikę bizantyjską, rozbłyskującą tłem złotem. Z wielkich bronzowych kadzielnic, stojących zboku ołtarza, płynęły ustawicznie czerwonawe długie pasma dymów i rozwłóczyły się wolno nad głowami pobożnych postrzępionym obłokiem, snuły się wkoło kolumn i niby siecią pajęczą przysłaniały wszystko.
Wpół do dziesiątej — jakiś stary ksiądz, cały w purpurze, złożył popiersie św. Januarego na ołtarzu, z lewej strony, wtedy księża, siedzący dotąd długiemi szeregami w stallach, zaczęli się podnosić, zapalać świece, iść ku ołtarzowi — i ustawiać się z obu stron, na stopniach.
Przy księdzu, który złożył popiersie, stanęło kilku najstarszych wiekiem.
Głowa świętego jest zamknięta w popiersiu srebrnem, złoconem, przedstawiającem twarz jego podług najdawniejszych tradycyj i pomników. Popiersie pokryte godłami dostojności biskupiej i ozdobione przepysznemi kamieniami. Mitra szyta perłami i złotem, a sznur ogromnych pereł spada na ramiona Świętego.
Naraz gwar cichy, szmery, westchnienia, wszystko to ucichło, bo ksiądz, podtrzymywany pod ramiona, podniósł popiersie do góry i trzymał, okazując je ludowi. Przez kaplicę przeleciał jakby wicher splątany z tysiąca krzyków, tłum zakołysał się gwałtownie, uderzył o bronzową balustradę prezbiterjum i opadł ciężko na kolana w pył i smugi dymów, który zakrył wszystkich jakby obłokiem.
Wyjęto ze skrzyneczki okrągłej relikwjarz z krwią męczennika.
Relikwjarz jest srebrny, okrągły, podobny do ogromnego zegarka z kopertami z kryształu.
Oprawa i rączka do trzymania okryte ozdobami trybowanemi i siatką niezmiernie delikatnych arabesek, pochodzi, zdaje się, z XV-go wieku. W środku, pomiędzy ściankami kryształowemi, zamknięte są dwie ampułki, okrągłe i spłaszczone, z szyjkami wąskiemi i krótkiemi, zupełnie podobne do odnajdywanych w katakumbach.
Ksiądz zeszedł z relikwjarzem do balustrady i uniósł go wgórę, dwóch świeciło ztyłu ścianek kryształowych.
— San Gennaro! San Gennaro!
Buchnął jeden olbrzymi krzyk z tysiąca piersi, przedarł się przez dymy i mroki i bił w kamienne sklepienia wielkiemi rytmami uniesienia, wiary, miłości i prośby.
Ksiądz z relikwjarzem cofnął się do ołtarza i dał go do całowania najbliżej stojącym i głosem mocnym rozpoczął modlitwy.
— San Gennaro! San Gennaro! — jęczał, prosząc, tłum, i zaczął głośno powtarzać za księżmi hymny: głosy się podnosiły, rozpalały, brzmiały coraz większą prośbą, ręce wyciągano do ołtarza, łzy płynęły strumieniami, usta się trzęsły, płacz przechodził w łkanie, spazm jakiś ogarniał wszystkich i trząsł, łamał i rzucał nimi coraz potężniej.
Po kilkunastu minutach wziął relikwjarz ksiądz drugi, ten pierwszy nie był już w stanie utrzymać się na nogach ze zmęczenia.
Krzyki i płacze podniosły się jeszcze gorętsze, kobiety, klęczące najbliżej, zaczęły drżeć całem ciałem, padać twarzą na posadzkę i zduszonemi przez łkanie głosami, wołały, prosiły o cud.
— San Gennaro! San Gennaro!
Jeden tylko jęk wstrząsający było słychać. Kaplica zdawała się drżeć od brzmień.
Światła świec i dymy chwiały się i kłębiły, niby tuman, w który wichry biją, a z głównego kościoła, wielkiemi drzwiami, wdzierał się taki sam potok płaczów, krzyków, modlitw i próśb o cud.
Wtem ksiądz, trzymający relikwjarz, dał znać ręką — przycichnął orkan i wyciągnięte ręce, twarze rozpłakane, oczy błagające, ciała wyprężone, usta niedomknięte, wszystko to jakby skamieniało.
Cud się spełnił.
Te Deum laudamus! — zaintonował ksiądz.
Te Deum laudamus! — powtórzył chór i rozległy się poważne, namaszczone, przeniknięte uwielbieniem dźwięki hymnu i wznosiły się spokojnie ponad orkan krzyków radości, który wybuchnął w kościele, ponad grzmiący odgłos braw, jakie się rozległy.
— Bene! San Gennaro! bene!
— Bravo, San Gennaro!
— Bravo, San Eccelenza, bravo! — krzyczeli z całą gwałtownością swojego temperamentu i deszcz kwiatów, bukiecików, wieńców, gałązek laurowych zaczął zalewać ołtarz, padać na księży, na balustrady, na stalle i posadzki; tysiące ptaszków, przyniesionych w klatkach, przeważnie kanarków, wypuszczano pośpiesznie na wolność i ten rój skrzydlaty ze świegotem ulatywał, obsiadał ołtarze, chwiał się na kapitelach kolumn, fruwał po głowach posągów, bił skrzydłami o kolorowe okna, trzepotał się w przyćmionem świetle i zapełniał kościół cudownemi głosami gajów.
— Bravo, San Gennaro! — wołał wciąż tłum ogromnym głosem rozradowania i cisnął się do ołtarza, aby ujrzeć tę zeschłą krew, przemienioną na kilka chwil w płyn krwi świeżej.
Koło prezbiterjum powstał taki szalony ścisk, tak mocniejsi kułakowali słabszych, tak się wprost tratowano, że się musiałem wycofać na bok, nie zobaczywszy dobrze. Zgnieciony i zmięty, napół żywy z gorąca, wydostałem się na ulicę.


∗                    ∗

Wyszedłem na bulwary i siadłem w cieniu wielkich dębów i platanów, rosnących od Villa Reale, wzdłuż brzegów zatoki.
Musiałem długo przymrużać oczy, aby się oswoić nieco z tym blaskiem, którym uderzyło mnie morze.
Można się zapatrzeć i zasłuchać.
Liście szemrzą nad głową, cienie drzew, przesiane światłem, migocą, ciepły powiew, przeniknięty zapachami morskiemi, prawie głaszcze swojem dotknięciem, a oczy toną w tym wielkim, olśniewającym rozlewie lazurowej zatoki, która ze szmerem, a chwilami i hukiem, mieni się grzbietami seledynu i mleka, i uderza w kamienne tamy, rozpłaszcza się, opada bryzgami z lapis-lazuli w głąb, cofa się i powraca nieustannie.
Oczy biegną wdal, po poszarpanych brzegach, po górach, których zbocza nagie prześwitują białością z poza zieleni, ślizgają się przez przylądek Mireny, wiszą na miękkich konturach skał Capri, wdzierają się w białawy pasek nieba u szczytu horyzontu, gdzie się ono schodzi z morzem i ślizgają się długo po skrzącej, żywej, cudownej roztoczy zatoki, nakrytej rozpalonem do białości niebem, w środku którego świeci słońce, niby wielki nimbus, promieniejący złotemi skrami na koliska wody.
Potem się idzie na włóczęgę po porcie, i na wybrzeża, gdzie lasy masztów, gdzie setki barek snują się, niby wielkie stonogi, gdzie olbrzymie parowce dyszą ciężko kominami i zgiełk panuje nieustanny, do którego i morze dorzuca swój bełkot groźny; wpośród rybaków, facchinów, przewoźników, lazzaronów, grających w karty na bulwarach i wygrzewających się na słońcu, w ogłuszający gwar wielkiego południowego miasta.
Do obiadu siada się na brzegu, za franka ma się parę ostryg, jaką rybę na oliwie, kawałek chleba, główkę surowej sałaty, albo kilka strączków bobu surowego, nieco wina — i szum morza za orkiestrę, zabawę i otoczenie.
Wraca się później na dawne miejsce na wielkich bulwarach, siada się i znowu się patrzy.
Zaczyna się rozpylać zmrok lekki, w którym kontury Capri i długie ramiona wzgórz, otaczających zatokę, przysłaniają się fioletem, a wielka powierzchnia wody matuje się nieco i przesiąka purpurą zachodu. Wezuwjusz, z pióropuszem dymów różowych, rysuje się bardzo dokładnie na bladem niebie i okrywa się zwolna w zwoje fioletu purpurowego.
Morze, hen, w krańcach widnokręgu, zlewa się z niebem i tak się łączy, że małe, czarne barki, płynące pod żaglem rozpiętym, wydają się ptakami, prującemi powietrze.
Siadam w barkę i płynę daleko, na środek zatoki, skąd ogarniam okiem cały Neapol, rozciągnięty pasem białych, spiętrzonych domów; chaos dachów, kopuł, lśniących różnokolorowemi dachówkami, tarasów, murów, pociętych czarnemi szyjami ulic, w których zaczynają błyskać światła, niby złote kwiaty na łodygach z cieniów.
Gwar coraz cichszą wrzawą dochodzi do nas.
Wiatr słabo przewiewa i marszczy atłas wody. Barka cicho kraje swoim długim dziobem wodę i szybuje, podrywana wydętym żaglem, łodzie, małe portowe parowce snują się bliżej miasta, majaczeją jak cienie.
Neapol wciąż się zmniejsza i rozpłaszcza, rozlewa się w zmroku. Niebo szarzeje i rozbiela się po krańcach, nad górami, i pokrywa srebrnawą rosą gwiazd.
Wesołe śpiewki jeszcze lecą i drgają na wodzie, płyną z falami, wzdymającemi się jakby westchnienia, jeszcze ostatnie, słabe echa miasta brzmią cicho, coraz ciszej, jeszcze chwilami jakiś natężony krzyk przedrze się przez przestrzenie, zabrzmi ostro i rozsypuje się w pył dźwięków — i zwolna, razem z nocą, rozlewa się w przestrzeniach cisza przeogromna, a wszystkie barwy i kontury się stapiają i tworzą jeden wielki ocean głębokiego granatu.
Płyniemy dalej, jeszcze dalej — wielka barka, obwieszona chińskiemi lampjonami, dopędza nas — i w tem powietrzu słodkiem, kiedy ostatnie szmery usypiającego morza konają w przestrzeniach i ostatnie barwy i światła pylą się zaledwie na Wezuwjuszu i górach — rozlegają się dźwięki piosenek i mandolin.
Wracamy do brzegu z tym śpiewem, co kołysze i zatapia dusze tonami o lśnieniu pereł, owiewa wonią kwiatów pomarańczowych, szepce o szczęściu i miłości, przenika rozmarzeniem nocy wiosennej.
A później, na balkonie hotelu, mając pod stopami miasto, ucichłe we śnie, opłynięte pyłem świateł, a niżej zatokę pustą, omroczoną, szemrzącą tajemniczo i ciągle, migocącą zielonawem światłem gwiazd, otoczony ciszą coraz głębszą i niewypowiedzianie kojącą — prześniłem noc — najpiękniejszą w mojem życiu.

Neapol, w maju.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.