Zbrodnia (Lange, 1907)/całość

>>> Dane tekstu >>>
Autor Antoni Lange
Tytuł Zbrodnia
Wydawca Antoni Lange
Data wyd. 1907
Druk Piotr Laskauer i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KSIĄŻNICA TOM 16
ANTONI LANGE.
ZBRODNIA
WARSZAWA — LWÓW
1907.






ZBRODNIA
Rozmawialiśmy o zbrodni, gdy Lucjan S., patrząc na nas swem nad wyraz łagodnem okiem, rzecze:

— I ja też popełniłem raz w życiu ciężką zbrodnię.
A gdyśmy ze zdumieniem słuchali tej rewelacji, opowiedział nam swoją „histoire d’un crime.“
— Więcej niż dwa lata temu, kiedy to skutkiem wojny japońskiej rozpoczęło się w całym kraju t. zw. w języku urzędowym „brożeńje“, pewnego razu o godzinie 10-ej wieczorem otrzymałem z Kaolina telegram następujący: — „Przyjeżdżaj natychmiast. Sprawa nie cierpiąca zwłoki. Julja“. To wezwanie Julji wstrząsnęło mną do głębi. Pisywaliśmy do siebie rzadko. Telegram oznaczał, że sprawa musiała przewyższać wszelką miarę codziennego konwenansu. Pewno jaka gwałtowna scena z mężem. Może trzeba go będzie zamordować; bywają w życiu takie sytuacje.
Jak wiecie, Julja Czerwieńcowa jest moją siostrą przyrodnią, a właściwie nawet i to nie; nie jest wcale moją krewną. Jest to córka mojej macochy, gdyż ojciec mój, owdowiawszy ożenił się z wdową dzietną. Miałem może szósty rok, kiedy Julja, jako dwuletnia dziewczynka weszła do naszego domu. Wychowywałem się z nią razem tak, żem ją uważał jak siostrę, a choć zdarzały się momenty, żem może dla niej żywił jakieś silniejsze uczucie, to jednak zawsze mię żenowała myśl o podobieństwie jakiegobądź ściślejszego z nią związku, który wydawał mi się niemal kazirodztwem. Ostatecznie mogłem się był z nią ożenić, bez naruszenia jakiejkolwiek zasady prawnej czy etycznej, tembardziej, że i z jej strony niewątpliwą miałem sympatję. Przeważyły skrupuły — i stało się inaczej. Julja wyszła za Michała Czerwieńca, człowieka na oko dość przyzwoitego, uposażonego wcale dobrze; który może i zdołałby zapewnić szczęście swej żonie, gdyby nie szczególne cechy jego charakteru, wynikające w znacznym stopniu z cierpień wątroby i żołądka. Początkowo było to wszystko niewidoczne, gdyż Michał, o ile chciał, był wielce układny i umiał grać rolę bardzo subtelnego i wykwintnego człowieka. Co Juvenalis mówi o kobietach, że poza domem są przyjemniejsze niż w domu, to da się znakomicie zastosować do Michała. Niesłychanie rzadko się zdarza, żeby mąż w stosunku do żony zachowywał prawidła grzeczności salonowej; przeciwnie, często człowiek słynny między ludźmi jako wersalczyk, w domu bywa ohydnym grubijaninem i brutalem. Nazywa się to: zdjąć wykrochmalony kołnierzyk. A jeżeli nadto człowiek ten jest chory na żołądek i na wątrobę, to pomyślcie, ile przykrości musi znosić otoczenie. Nie można powiedzieć, aby Michał żony swej nie kochał; owszem, ale była to dusza biuralisty, dla którego wszystko miało sens jednowartościowy. Był urzędnikiem, i to nietylko z przypadku; był urzędnikiem całą duszą i ciałem. Biuralistą był też jako mąż — i po biurowemu kochał swoją żonę. Ale w równym stopniu kochał swój rower, swego psa Boksa i swoją sól karlsbadzką, którą brał regularnie co dwa dni, przez parę miesięcy corocznie; na krótki tylko czas przeszedł do skrzypu (equisetum), podług przepisu ks. Kneipa, ale znów powrócił do soli karlsbadzkiej, która jest jedynym, wypróbowanym środkiem zarówno na żołądek, jak na wątrobę. Lekarza miał, który go zapewniał, że choremu na wątrobę bardzo użyteczne jest od czasu do czasu zgniewać się porządnie, zirytować, skrzyczeć wszystkich dokoła, bo to fosforyzuje wątrobę. Oczywiście Michał — jako biurokrata gorliwy — korzystał z tego wskazania ściśle i obficie; tę receptę mądrego Eskulapa, najbardziej odczuwała Julja, która, jako punkt najsłabszego oporu, stanowiła dla Michała najlepszy akumulator jego wybuchów wątrobianych.
Zresztą był doskonałym administratorem, powierzony sobie interes prowadził uczciwie i z największą dokładnością, co mu jednak nie przeszkadzało być w nieustannej wojnie z dyrekcją, z personelem urzędniczym, a także i z robotnikami.
Co do robotników wszelako miał swoją osobną politykę — chciał ich właśnie zadowolić; wiadomo też było, że wobec dyrekcji zawsze stał po ich stronie; szło mu zaś o to, aby słyszeć o sobie: „Ho, ho! Czerwieniec — to ci surowy chłop, ale sprawiedliwy psiamać!“ Jakiś czas istotnie, polityka ta prowadziła do celu, ale kiedy nastało „brożenje“, postawa robotników zupełnie się zmieniła.
Muszę tu wyjaśnić, że Michał był zarządzającym średnich rozmiarów fabryki wyrobów fajansowych pod nazwą „Kaolin“, w Krakowskiem. Pomimo dźwięcznej nazwy jednakże, glinka kaolinowa, zapewne w małej ilości znajdująca się w tutejszym gruncie, dawno już została wyczerpaną, i pozostały tylko gliny pośledniejsze, nadające się do wyrobu garnków i niższych rodzajów talerzy, misek, dzbanów, kafli i t. d. Toteż fabryka kaolińska wyrabiała tylko gatunki tańsze, co — jak się okazało w praktyce — było nader zyskownym interesem. Mimo to przewrót, jaki spowodowała w przemyśle wojna i „brożeńje“, sprawił, że fabryka była prawie nieczynną od paru miesięcy, a zapasy towaru były bardzo znaczne. Mówię o tem wszystkiem, abyście zrozumieli sytuację, jaką zastałem po przyjeździe.
Oczywiście, skoro tylko o godzinie dziesiątej wieczorem dostałem telegram Julji, natychmiast wyruszyłem na dworzec koleji żelaznej, i o trzy na jedenastą jużem siedział w wagonie. Nie miałem czasu nawet wziąć ze sobą najlichszego bagażu, zabrałem tylko rewolwer, gdyż od stacji Glinicze koło pięciu wiorst prowadzi do Kaolina, po wertepach, a przytem jechałem nocą; — mały browning mógł być przydatny. Na stacji mogłem być koło drugiej, na miejscu koło trzeciej rano.
Pociąg pędził dość szybko, choć dla mnie zawsze zbyt powoli. Kilka osób było w moim przedziale; jegomość szpakowaty o szerokich ustach murzyńskich i dwie damy, starsza i młodsza w wielkim czerwonym kapeluszu, a która figlarnie uśmiechała się do mnie, w czasie, gdy jej towarzyszka, uśpiona, kiwała się na prawo i na lewo. Nie miałem ochoty do rozmowy i całą drogę ważyłem znaczenie telegramu. Nareszcie usłyszałem okrzyk:
— Glinicze! jedna minuta!
Wyskoczyłem z wagonu. Sam jeden się tu zatrzymałem. Pociąg po chwili ruszył z gwałtownym świstem, wyrzucając ogromne kłęby pary.
Znalazłem się naraz jakby w próżni. Noc była pochmurna, czarna, bez gwiazd i bez księżyca.
Glinicze — jestto mała stacyjka, właściwie przystanek.
Kilka naftowych latarek licho oświetlało budynki.
Wszedłem do sali, będącej naraz bufetem, kasą i składem bagaży.
Już w chwili, gdym stanął na platformie, uderzył mię odgłos śpiewu na sali. Istotnie tłoczyło się tu kilkanaście osób; byli to robotnicy fabryczni i kolejowi, wieśniacy okoliczni, żydzi z miasteczka, nawet kilka bab; był jakiś pan w pelerynie; ale centralną osobę zgromadzenia poznawałeś odrazu: byłto miejscowy wachmistrz żandarmerji.
— Gaspada! — mówił wachmistrz — a my to zapojem Czerwonego, bo teraz taki czas, że prawitielstwo dałoj! a wsio budiet tiepier dla naroda: dla mużyków i dla raboczych, dla biednych parszywych żydów i dla niżnich czynów! Taki czas teraz priszoł. Ja był wiernyj sługa prawitielstwa, ale teraz to ja mówię: dałoj! Bo — jak mi tu pisze mój brat z Gundżulina, z eftoj proklatoj Mandżurji — że ich trydcaty strełkowy połk przez całą niedzielę nic w pysku nie miał, a gaładał straszno, a tiem wremieniem gienierał pił szampanskoje. A potem, jak się w armji zrobił bunt, to sta sorok czełowiek rozstrzelali, i wtedy — pisze mój brat — wielkie „brożenje“ poszło po narodzie! Tak ja mówię: dałoj prawitielstwo i szabasz! —
Tak perorował wachmistrz glinicki, a potem, oglądając się niby to z trwogą dokoła, nagle zapytał żartobliwie:
— Ale, gaspada! czy tu niema gdzie żandarma?

Śmiech się rozległ śród słuchaczy, a potem zabrzmiała pieśń:
Nasz sztandar płynie ponad trony!..

— Panowie! — zawołałem, gdy nastała chwila ciszy. — Czy niema tu koni z Kaolina, lub czy mógłbym znaleźć bryczkę?
Pan w pelerynie zbliżył się do mnie.
— Jestem Miller, właśnie z Kaolina, chemik. Jeżeli pan sobie życzy, to możemy razem pojechać. Ja tu czasem na stację, bo człowiek ciekaw, co słychać na świecie... A u nas, panie, głusza i tyle... E, Paweł! po-da-waj! Jedziemy.
Przedstawiłem mu się, zadowolony, że będę miał kompanję.
Zaturkotało na dziedzińcu stacji. Paweł zajechał bryczką kaolińską.
— A szanowny pan do kogo? Mogę przenocować. Jestem w wolnym stanie. Ni chatynki, ani żinki... Teraz, panie, to ja tylko politykę robię: z tym wachmistrzem — to głowa rewolucji w naszym powiecie — i z Pawłem — tęgi człowiek! Zobaczy pan: my z nim pogadamy. Ja tu dla nich odczyty miewam, panie, z ekonomji, o socjalnych reformach gadam. Tak społeczeństwo wywracam do góry nogami, jak babkę z piasku. Bywają tu robotnicy, nawet dziewuchy...
Konie rżały z niecierpliwości. Czuły, że do domu wracają. Siedliśmy do bryczki, otuleni w burki. Paweł trzasnął z bicza, zadyrygował: wio-o-o! Ruszyliśmy.
— No, cóż, Pawle? jakże tam będzie? — rzecze Miller.
— Będzie, będzie zaraz na zwiesnę wielka wojna, pewnikiem! Już tam pod Miechowem stoją nasze sokoły, niby te krakowskie, sześćdziesiąt tysięcy! i niedługo przyjdą do nas, jeno czekają na tych z Ameryki; tam przygotowali polskie wojsko — tęgie i ładnie kolorowo ubrane, a ono to płynie do nas przez wielkie morze i na zwiesnę będzie tu, a z tymi sokołami się spotka. Sześćdziesiąt tysięcy! Tylko Niemcy, psubraty, chcą tu nam pobróździć i swoich tam dragonów wystawili na pruskiej granicy... Sześćdziesiąt tysięcy!...
Tak nam całą drogę politykował Paweł, a Miller od czasu do czasu to mnie nogą trącał, to w rękę szczypał, zadowolony wymową furmana. Śmiał się serdecznie: byłto człowiek bardzo dobroduszny i pełny humoru. Śmiał się z wojny, z rewolucji, z kryzysu ekonomicznego, z Pawła i wachmistrza... Śmiał się z grobowo czarnej nocy, którą tu i owdzie ledwo nieco roświetlały białe pokłady nieobfitego śniegu... Śmiał się z przepaścistej, nierównej drogi, która wiodła z Glinicz do fabryki; z podskakiwania bryki, która dwa lub trzy razy o mało nie runęła do rowu...
— A cóż tam słychać w Kaolinie? — zagadnąłem.
— Wcale dobrze. Próżnujemy po sułtańsku. U nas strejku nie będzie, bo zarząd sam powiedział: halt! Nawet elektrykę zgasili. Patrz pan; gdyby nie to, i nam i koniom świeciłaby gwiazda przewodnia. Jedziemy w mrok bezdenny: „tenebrae tenebrarum“. Ze dwudziestu ludzi zostało i pieców pilnują. Słowem, wybornie, lepiej niż w Mandżurji, i żeby nie ten pies Czerwieniec, toby się tu żyło jak w raju.
— Dlaczego pan tak mówi? Ja właśnie mam się z p. Czerwieńcem zobaczyć.
— Co tu gadać?! Pies — i tyle! Ani robotnika, ani majstra, ani chemika, ani dziedzica nie puści, żeby nie zalać sadła za skórę; i to wszystko poprostu tylko dla konkokcji, żeby mu wątroba nie gniła. A już najbiedniejsza — to, panie, jego żona; co się ta kobieta nacierpi, to rzecz niesłychana! Wie pan, dlaczego ja jestem taki „wesoły, szczęśliwy“? Nie dlatego, że przy Port-Arturze bierzemy po skórze, i nie dlatego, że wachmistrz w powiecie Glinickim podniósł ognistą chorągiew rewolucji, ale dlatego, że nie jestem żoną tego psa Czerwieńca, że wogóle związany jestem z nim bardzo luźno, że jutro rano mogę mu powiedzieć: „au revoir!“ — odjechać sobie precz — i „aus“: nie znam go. Ale ona!... Panie, toż choć zdaleka, ja widzę ich życie. Klnę się na wszystkie świętości, najśmiertelniejszy grzech byłby odpuszczony w niebie temu, coby ich do rozwodu doprowadził... Ale myśli pan, że ją dałoby się namówić; dzieci — obowiązki — stało się — wyrok Boży — pokuta! Czy ja wiem?.. Nieraz tak ostrożnie słówka z niej wyciągam... To zacna kobieta, ale przestarzałych pojęć: sakrament — przesądy i t. d. Cóż robić?! Dużo takiej starej ciemnoty jest na świecie; my to wszystko zmienimy, skoro tylko wachmistrz zwycięży, a Paweł sprowadzi z Ameryki sokołów... Ale oto dom już blizko; noc późna, niech pan zajedzie do mnie na spoczynek, i tak się pan dość nadusi jadowitym gazem tej Psiej groty...
Słuchałem w milczeniu. Rewelacje te były mi przykre, choć wcale nie niespodziewane. Skorzystałem z grzeczności Millera i postanowiłem przenocować u niego.
Kaolin był pogrążony w głębokiej ciemności. Kominy fabryczne sterczały na powietrzu jak czarne szubienice. Domy mieszkalne większe i mniejsze, zlewały się z mrokiem nocy w jakieś wielkie, czarne potwory. Na kilku domach tylko świeciła mała blada latarnia. Zresztą ciemność bezgraniczna i cisza grobowa.


Nazajutrz rano, koło godziny 10-ej, zadzwoniłem do mieszkania Czerwieńców. Serce biło mi zlekka, pełne niepokoju, co za tajemnica kryje się poza słowami telegramu. Służąca otworzyła mi drzwi, i wnet znalazłem się w obszernym, dość wytwornie umeblowanym salonie. Na ścianie, śród zwierciadeł i premjów Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, spostrzegłem dwie akwarele, malowane przez Julję, jeszcze za czasów panieńskich, w Zakopanem: Giewont i widok z Rostoki. Zarzuciła oddawna malarstwo; również osieroconą fizjognomję miał stojący w kącie salonu fortepian.

Cisza była w izbie, gdy naraz wybiegły do mnie wyświeżone dzieci Julji, dwuch chłopczyków i mała, czteroletnia dziewczynka; witały mię z hałasem i śmiechem, jako drogiego wuja, który przesyłał im od czasu do czasu zabawki, cukierki i książki z obrazkami. Radość ich była wielka, a Władzio wnet rozwinął małą czerwoną chorągiewkę, i dzieci rozpoczęły po izbie uroczysty pochód, śpiewając na nutę Marsyljanki:

Dalej, przypuśćmy szturm,
Do więzień i do turm!

Wkrótce zjawiła się w progu moja siostra przyrodnia; jak zawsze, była piękna, alabastrowo-biała, o klasycznym owalu, delikatnie zarysowanej szyi i wypukłem czole; ale dziwnie zmęczony był wyraz jej twarzy, tak, że odrazu w jej błękitno-stalowych oczach czytałeś bezgraniczną tęsknotę za zmianą. Jaką? Zmianą miejsca, otoczenia, życia — zmianą planety... Widocznem było, że połową marzeń swej duszy żyje gdzieindziej... Chwilowo, rzekłbyś, na mój widok — uśmiechnęła się uśmiechem ust, które prawie nie znają uśmiechu... Była to kobieta, wysoka, smukła, w pełni trzydziestu lat, kształtów bogatych i harmonijnych, snadź urodzona do szczęścia i pokoju, a którą los postawił na linji beznadziejnego smutku i tęsknicy.
Złoty, bujny, rozpleciony włos strumieniem spływał jej po ramionach na granatową, luźną, ranną suknię.
Zbliżyła się i powitała ze mną serdecznie. Długo trzymałem jej dłoń w swoim ręku; oczy miała podsiniałe, w kącikach ust i powiek rodzaj zmarszczek, przedwczesnych zwiastunów starości, wymowne świadectwo jej cierpień. Usta nasze milczały, ale oczy mówiły sobie rzeczy dawne i zapomniane. Patrzyłem w te płomienne niegdyś błękity jej źrenic; nieco przybladły, jakby spłowiały; krążyły dokoła, niby szukając beznadziejnie osi swego ducha, oczy te, niegdyś w jeden blask żywej stali skoncentrowane.
Było w nich przerażenie i zniechęcenie; słabość ducha, który nikomu nie mocen uczynić krzywdy. Była to istota niezdolna nikomu powiedzieć złego słówka i dlatego bezbronna i zgnębiona przez życie.
Zawołała bonę i usunęła dzieci z pokoju. Czekałem tej chwili niecierpliwie, gdyż mi szło przedewszystkiem o dowiedzenie się, co znaczy cała ta historja. Jak się ma „tamten“ i czy jest w domu? — Poszedł do fabryki, gdyż zawsze tam jakaś robota, korespondencja lub rozmowa się znajdzie.
— Bardzo ci dziękuję — zaczęła Julja, głuchym, prawie bezdźwięcznym głosem, który dopiero stopniowo się ożywiał, wpadając w melodyjne contralto. — Bardzo ci dziękuję, żeś przyjechał. Jesteśmy nader niespokojni. Ani się domyślasz, jakie tu życie teraz na prowincji. Nieustanne rozboje i napaści. Michałowi grożą bezimiennie... Czy ty wiesz, że Bar, dyrektor fabryki Czempin, został zabity? a kasjera z Wigla zraniono i ograbiono?
Zaczynałem się domyślać rzeczy.
— Więc to „brożenje“ doszło i do was...
— Doszło... O, spójrz! — zapaliła się nagle i, prawie przerażona, wyjęła z kieszonki list na grubym papierze.
Podała mi go.
— To Michał ten list dostał — bezimienny list — przeczytaj...
List, wyrysowany bardzo pierwotnem pismem i straszliwą ortografją, mieścił takie mniej więcej, mało obiecujące, słowa:
„Ty hyclu, draniu, złodzieju! Jeżeli nie przestaniesz gnębić poczciwych ludzi, to wiedz, ze dostaniesz kulą w łeb, bo wyrok śmierci na ciebie wydany, a najlepiej wynoś się stąd do djabla, i dajemy ci trzy miesiące czasu, żebyś się poprawił i swoich krzywd zaprzestał... Ten, co wiesz... Zemsta!“
Niżej jakaś quasi-pieczęć: jak podeirzywam, był to poprostu orzełek, odbity z trzykopiejkowej monety.
— I cóż ty na to? — pytała tak zatrwożona, jakby miała skarb utracić!
Taka jest siła nawyku i bierności kobiecej: zapomniała o wszystkich przykrościach, jakiemi życie jej zatruł mąż i myślała tylko o nieszczęściu, jakie miało go spotkać. Najczulsza kochanka nieinaczejby się zachowała. Może też ów zapaszek melodramatu, który się krył w tej sprawie, oddziaływał na nią...
Co do mnie, to wyznaję, że list ten osobliwie dał mi wrażenie. Odczytałem go spokojnie, nawet z pewną sympatją. Pół bezwiednie myślałem sobie:
— Kto wie, czy to nie byłoby najlepsze?
Nie powiedziałem tego oczywiście głośno, ale starałem się przeniknąć niedopowiedziane myśli Julji. Umiałem czytać w jej oczach; pod spłowiałą powłoką szafiru jej spojrzeń, odgadłem pewną szczególną formę jej zadowolenia. Oto pyszny i butny jej małżonek, od czasu tego listu znacznie spokorniał. Może w głębi serca bał się tego człowieka, co list napisał, choć nie chciał po sobie strachu pokazać. On to pod telegramem podpisał imię Julji, gdyż sam nie lubił zwracać się do mnie.
W każdym razie niepodpisany pan Zemsta sprawił, że Julja spokojniej patrzyła na męża.
Po południu zjawił się władca i pan tych pięciu pokoi, oraz całej ludności, w nich zamieszkałej. Był w lisiurce i długich butach, a na ramieniu nosił dubeltówkę, jakby miał iść na polowanie; wielki, do niedźwiedzia podobny, czarny pies sybirski, zwany Boks, towarzyszył Michałowi.
Taki strój uważał Czerwieniec za odpowiedni, ile że Kaolin był teraz stale w pogotowiu bojowem.
Michał był to mężczyzna dość przystojny, krępy, o wyrazie twarzy zimnym i przebiegłym; brunet smagły, był wygolony po angielsku, co nadawało jego fizjognomji typ aktorski; miał duży nos, grube, mięsiste, zmysłowe wargi i świdrujące czarno-piwne urzędnicze oko. Przywykły do panowania nad sobą, chętnie grał rolę dżentlemena, obojętnego na wszelkie wichry i gromy, i nieustanną maskę nosił na twarzy.
Tylko dwa lub trzy razy dziennie zdejmował maskę. W domu. Prawdziwa jego fizjognomja była mało przyjemna.
Był nader uprzejmy dla mnie — i grube swoje usta złożył w rodzaj życzliwego uśmiechu.
— Dziękuję ci, żeś przyjechał. Mówił mi już o tobie Miller. Słyszałeś pewnie o tym głupim anonimie?..
— Właśnie. Opowiadała mi Julja.
— No, w gruncie — to głupstwo, i nie zwracałbym na to uwagi, ale rozumiesz, Julja — zaraz, jak to kobiety...
Julja spuściła oczy ku ziemi.
— W każdym razie — ciągnął dalej — czasy tu u nas są obecnie, jak i w całym kraju, bardzo niespokojne. Potworzyły się bandy zbójeckie: przed tygodniem napadli na plebanję w Doczerpach i ograbili naszego proboszcza; w miasteczku Podwiłaku zrabowali jednemu kupcowi 4 000 rubli — i t. d. Z dnia na dzień Kaolin oczekuje tej hordy, a zresztą od bandytów gorsi są jeszcze ci złodzieje-socjaliści.
— Bardzo proszę...
— Wiem, wiem, żeś sympatyk... I ja też niegdyś! No, było się młodym... Nibyto nowe chrześćjaństwo — bardzo szanuję — w teorji jest to piękne, ale w rzeczywistości niech ich piorun trzaśnie!... To ruina przemysłu, handlu — ruina całego kraju... I te strejki...
— No, przecież Kaolin i tak świętuje...
— Zapewne, ale bądź jak bądź proletarjat jest zdemoralizowany i rozzuchwalony... Stąd pochodzi, że ja mogłem taki list otrzymać... Przecież byłem dla nich jak ojciec — — i oto co za niewdzięczność!
— Zatem, proszę mi powiedzieć: w jakim celu zostałem wezwany i jakie są moje obowiązki?
— Widzisz — odparł z uśmiechem — zorganizowaliśmy tu w Kaolinie straż ochotniczą ku samoobronie. Część z nas czuwa po domach — część na pole wychodzi i w różnych kierunkach pilnuje okolicy aż do świtu. Jest tu jeden niby strażnik rządowy, ale ten śpi w najlepsze całą noc i pół dnia. Będziemy więc czuwali po nocach na przemian. Z góry ci dziękuję.
Czuwać nad życiem i spokojem Julji — wydawało mi się szczęściem. Prawda, że jednocześnie broniłem życia jej męża, życząc w gruncie powodzenia anonimowi. Począłem żartować z tej historji.
— Ale — czy mi to wypada? W ten sposób bowiem mam bronić burżuazji, przeciw zakusom proletarjatu?
Kobiety nie rozumieją się na żartach. Julja przerażonem okiem spoglądała na mnie.
— Na miłość Boga! — zawołała. — Chcesz nas opuścić?
— On jeszcze sam gotów tu na nas zesłać pepeesów — półdrwiąco dodał Michał.
— Jakoś to będzie — odparłem dla uspokojenia obojga, a zwłaszcza Julji. — Zostanę — i będę was bronił do ostatniej kropli krwi! Tak mi, Panie Boże, dopomóż — to mówiąc, dwa palce podniosłem do góry.
Na tę uroczystą przysięgę oczy Julji zajaśniały. Tymczasem drzwi saloniku się otwarły i wpadła nanowo wrzaskliwa czeredka dzieci, bona zaś poprosiła nas na obiad.
Przy obiedzie Michał zachowywał się dość poprawnie; zaznaczył tylko, że nienawidzi tapjoki w rosole, a tymczasem dają mu ją siedm razy na tydzień, i nienawidzi cielęciny, a tymczasem dają mu ją pięć razy na tydzień. Nadto zawsze mu dają najgorsze kawałki, a zupy albo za dużo, albo za mało: nigdy w miarę. Przytem dostaje zawsze łyżkę pożółkłą, nóż poszczerbiony, widelec koślawy i brudną szklankę...


Oprócz tych uwag — tego dnia Michał był dość spokojny i oddany rozważaniom spraw ogólnych.
Wy, moi mili słuchacze, oczekujecie niewątpliwie takiej historji, że ja zacząłem romansować z Julją, że Michał „jęty szałem“ etc. Nic z tego. Romansowałem nieraz z mężatkami, ale tu zupełnie co innego... Nie oczekujcie romansu... Jestto raczej tragiedja, ale tragiedja nie teatralna, jeno taka, jaką rzeczywistość wyłania.
Tragiedje rzeczywiste płyną w głuchem milczeniu, niewidoczne oku. Same sobie kłamią: udają ciszę i spokój. Oczekiwaliśmy rzekomo codziennie napadu bandytów „braci Sachalińskich“, jak ich nazywano w okolicy, oraz zjawienia się bezimiennego mściciela, który groził Michałowi śmiercią. Z drugiej strony śledziłem, jak najgorliwszy wywiadowca wszystkie krzywizny i kwasy stosunku między Julją a jej mężem. Wyznaję, żem się tu dusił moralnie; rezultaty mego śledztwa były okropne, a że błazeństwo wszędzie się w życiu splata z tragiedją, musiałem korzystać z bielizny i ubrania Michała, oczekując na swoje rzeczy, które kazałem sobie przysłać pocztą. Tymczasem na naszej linji kolejowej wybuchnął strejk, i bagaż mój nie nadchodził.
Wieczorami, o ile nie udawaliśmy się na „stójkę“, jak to nazywał Paweł, najspokojniej — niby dwaj przyjaciele — grywaliśmy w warcaby, w domino, w rumel-pikietę — nieraz do piątej rano, aby zawsze być w pogotowiu. Okres strejku kolejowego był momentem ciszy grobowej, w której przerażenie ogólne mieszkańców Kaolina przeszło w jakiś stan półhisteryczny. Zdawało się po prostu, że już wszyscy chcieliby doczekać się ostatecznie tego napadu bandytów, aby się nareszcie pozbyć męczącej niepewności. Nie mieli istotnie bracia Sachalińscy i brat Zemsta lepszego momentu. Strażnik kaoliński już nietylko całe noce, ale i całe dnie — po 24 godziny na dobę — przesypiał. Wojsko nie mogłoby żadną miarą przybyć na czas z pomocą.
Niewątpliwie dziś — jutro napadną. Ale nie damy się; zginiemy śmiercią bohaterską.
We dnie wstawałem późno — koło południa — bawiłem się z dziećmi albo rozmawiałem z Julją, która w rzeczach swego pożycia małżeńskiego była nader dyskretną i mało się wywnętrzała pod tym względem: czasem tylko jakieś mimowolne czyniła wyznania. Każdy taki nieświadomy jęk tej ukrzyżowanej duszy był dla mnie okropnością niemniejszą, niźli ta cała burza rewolucyjna, hucząca dokoła cichej osady kaolińskiej.
Wieczorami wpadałem czasem do Millera, a poznałem się też z innymi urzędnikami fabryki i kantoru. Było ich osiem osób, doliczywszy zaś do tego Czerwieńca i mnie dalej Pawła furmana, Józwę — posłańca i trzech stróżów fabrycznych: armja kaolińska liczyła razem piętnaście dubeltówek. W danym razie do pomocy mogli być częściowo robotnicy, utrzymujący ogień w piecach oraz niektórzy gospodarze, związani różnemi interesami z fabryką.
Strażnik zapadł na nonnę.
Noce nastały teraz chłodne, lecz nie nadmiernie, zato świetlane, promieniejące tysiącami gwiazd i czystem bezchmurnem niebem. Księżyc świecił jasno, prawie że biało, w trzeciej kwadrze. Śnieg ostatniemi dniami spadł obfity i od jasnego błękitu teraźniejszych nocy był niemal błękitny i jeszcze bardziej rozbielał ich białość. Nadawał całemu krajobrazowi jakiś charakter ukojnej ciszy, którą podnosiły smętnie zawisłe na horyzoncie kontury siniejących w oddali gór Karpackich.
Ponieważ dni mijały za dniami, a wroga jakoś nie było widać, dochodziliśmy zwolna do pewnej równowagi ducha — i, ściśle biorąc, te rycerskie czuwania po nocach zmieniły się w promenady, stosunkowo przyjemne, choć nieco spóźnione. Kończyło się to zwykle między piątą a szóstą rano.
Pięć osób co noc wychodziło na tę dobrowolną służbę; ponieważ droga z Kaolina idzie w trzy strony: ku stacji Gliniczom, ku miasteczku powiatowemu Podwiłakowi oraz ku wsi kościelnej Doczerpom, — zatem na każdej linji ustawialiśmy czaty. Doczerpy wydawały się nam najmniej niebezpiecznym punktem, i tam zazwyczaj stał na stanowisku „jeden z ludu“, jak to się mówi w afiszach operowych. Na innych drogach kroczyliśmy zawsze po dwuch, jak sierżanci paryscy.
Najlepiej lubiłem być w parze z Millerem albo Pawłem. Pierwszy miał niewyczerpany zasób humoru, znał setki anegdot, zabawnych wierszy, śpiewek burszowskich. Nadto posiadał dużo erudycji i zdrowego sensu. Jeździł przytem daleko poza granice Kaolina: wiedział zawsze, co słychać w Wiglach, w Czempinie, w Smogorznie, Iłowicach i Podobłoczu. Często też jeździł na stację i opowiadał o czynach bohaterskich naszego wachmistrza. Mianowicie zaś wachmistrz wyśledził organizację bandy sachalińskiej; stwierdził bez żadnej wątpliwości udział niektórych członków policji w tej sprawie — i zamierzał dowody w odpowiedniem miejscu przedstawić. Lada dzień oczekiwaliśmy publicznej rewelacji tego związku.
Paweł zdumiewał mię, jako tęgi łeb polityczny. On to pierwszy jasno mi wyłożył istotne przyczyny wojny japońskiej. Bo to było tak: cesarz japoński zaprosił do siebie na obiad wszystkich cesarzów i królów, a jak się te króle zjechały, to cesarz japoński się pyta: a gdzie je król polski? Więc mu powiadają, że takiego króla wcale niema, i że się kaś-ta podział: a gdzie? a co? a jak? Dopiero mu powiedzieli, gdzie i co i jak.
Więc ten Japoniec powiada: kiedy tak — to wojna! I zrobił te wojnę, niby wedle polskiego króla.



Miewałem też noce, gdym po gościńcach kaolińskich czuwał z Michałem. Były to przykre godziny: we dnie najczęściej albo go nie było w domu, albo otaczały go dzieci, albo graliśmy w szachy, co od spraw istotnych moją myśl odwracało.
Najprzykszejszem było, że w domu Michała wszyscy to czuli. Mówiło się o wszystkiem, wyjąwszy tego, co było na końcu języka. Była to atmosfera gnębiąca wiecznem milczeniem, choć zagłuszona nieustanną mową.
O byle czem...
Trzeci tydzień już mijał, odkąd tu przyjechałem. Byłto dla mnie okres męki, nie mojej własnej, lecz cudzej, a tem boleśniejszej, że nie mogłem nic poradzić na to nieszczęście, które tu dookoła krążyło nieme, głuche, nieubłagane i nieusunięte.
Początkowo, jak sądzę, Michał w głębi duszy lękał się tajemniczego Zemsty, ale z biegiem czasu — jużto dzięki przyzwyczajeniu, jużto dzięki mojej obecności — nabrał rezonu. W pierwszych tygodniach zachowywał się względnie przyzwoicie i tylko zrzędził dla rozmaitych, nieraz bardzo błahych powodów. Ja zaś wynajdywałem mu coraz nowe leki na wątrobę, co go zawsze mocno interesowało, gdyż bardzo myślał o swojem zdrowiu.
Ostatniemi czasy — mimo wszystko — stał się niemożliwy: widocznie przestał wierzyć w realność anonimu. Zwierzył mi się raz poufnie, że to pewnie robota właściciela, którego zwano dziedzicem, a który może chciał się go pozbyć, albo też figiel Millera — i nic więcej.
„Stójkę“ mimo to odprawialiśmy uczciwie, i nieraz ja wraz z Michałem, w towarzystwie Boksa z dubeltówką na ramieniu, błąkaliśmy się w błękitach nocy zimowych po śnieżnych drogach kaolińskich. Cisza panowała uroczysta na równinie okolnej, i tylko gdzieś woddali jaśniały lampy elektryczne w Czempinie i Wiglach.
Wzdłuż drogi leżało małe jeziorko, pokryte szklistą powłoką lodu, a nad brzegiem jego chyliły się nagie wierzby w gąszczu tarniny. Ptastwo posnęło, i tylko czasem jakąś nagłą wizją przebudzona wrona, przelatywała powietrze z żałosnem krakaniem i znikała w przestrzeni.
Boks cicho stąpał za nami i tylko chwilami poszczekiwał, nieufnie patrząc w ciemności. Słychać jeno było miarowe skrzypienie naszych kroków, dalekie gdzieś szczekanie psów i z nieskończoności idący — wiekuisty psalm żalu, którym ziemia skarży się niebu. Tej nocy mało byłem skłonny do rozmowy, ale trzeba było zabić milczenie.
Od paru dni; rozzuchwalony poczuciem rosnącego bezpieczeństwa, Michał stawał się coraz brutalniejszy. Za wszystkie sceny w kantorze i fabryce pokutowała żona; za cały czas pokory i spokoju — mąż teraz mścił się na niej. Mój głuchy gniew przeciw niemu urastał do pragnienia zemsty.
Zemsta! — gdzie ja słyszałem to imię? Ale dzień dzisiejszy przerósł wszystko, a właśnie byłem nieobecny w Kaolinie, gdyż pojechałem w sąsiedztwo i dopiero pod wieczór wróciłem.
Julja miała w kantorku małą skrzynkę bukszpanową, gdzie mieściły się listy jej nieboszczki matki, która za życia prowadziła z córką nieustanną korespondencję. Chociaż była to moja macocha, wyznać muszę, że nie miała w sobie nic z powieściowej macochy; była to bardzo zacna i rozumna osoba. Zdaje się, że niezbyt kochała swego zięcia, co się zdarza teściowym, i że w tych listach niejedno może było przykre dla Michała. Julja uważała te listy jako świętą relikwię i nieraz je odczytywała, jakgdyby w nich czerpiąc siły do życia.
Raz — w początkach czwartego tygodnia mego pobytu w Kaolinie — Michał, przyszedłszy popołudniu do domu, na obiad, był w okropnym humorze. Obiad jeszcze nie był gotów, a zdarzyło się, że właśnie Julja po raz setny odczytywała listy swojej matki.
Nie byłem wówczas w domu, jak to już mówiłem, i dopiero pod wieczór dowiedziałem się o wszystkiem. Julja, pierwszy raz w życiu, głośno zawołała: „O ja nieszczęśliwa!“ — i pierwszy raz płakała rozdzierająco.
Michał zrobił wielki skandal z powodu, że obiad nie był jeszcze gotów i całą winę tego faktu przypisał listom naszej matki. Urągając jej pamięci, porwał kasetkę Julji — i wraz z listami rzucił ją w ogień do świeżo rozpalonego pieca...
— Dość tych głupich listów, gdzie co słowo, to jakaś plotka na mnie, albo intryga twojej szanownej mamusi. Na pamięć już umiesz te brednie! Pilnować obiadu — oto twój obowiązek! Ale tobie ciągle jakieś fiu-fiu w głowie!
Można sobie wyobrazić, co się stało. Przerażona tą profanacją Julja, pierwszy raz w życiu zbuntowała się, wołając: „Jesteś podły!“ — ale nie miała sił powiedzieć więcej; padła zemdlona na podłogę.
Zaczęło się ratowanie i, trzeba to przyznać, Michał bardzo gorliwie nad tem pracował. Po niejakim czasie Julja wróciła do przytomności, ale wpadła w płacz spazmatyczny, jak ktoś, co bardzo drogi skarb utracił. Michał, zgnębiwszy biedną kobietę, zaczął się teraz nad nią litować, obiecał jej nawet kupić jakąś osobliwszą broszkę. Ale nic nie pomagało. Julja była niepocieszona.
Kiedym się o tem dowiedział, krew mi uderzyła do mózgu. Zatrząsłem się cały i chciałem powiedzieć Michałowi wszystko, co o nim myślę. Ale poco? Nie o słowa tu idzie — jeno o czyny...
Gdyby ten mściciel bezimienny — ten sędzia sprawiedliwy przyszedł nareszcie, to rzecz byłaby skończona. Zapewne, byłoby trochę płaczu; ale nastałaby cisza, i Julia zaznałaby w życiu choć trochę spokoju. Ale człowiek ten nie przychodzi. Może nawet ten człowiek jest fikcją. A w takim razie kto ma go zabić?
Na mnie jedynie ciąży ten obowiązek. Gdybym go nie spełnił, byłby to z mojej strony dowód nędzy mego ducha.
Muszę go zabić! Tak jest — w nocy, gdy będziemy na straży, poprowadzę go nieco dalej, na ustroń i tam go zastrzelę. Mam doskonały rewolwer... Pięć strzałów wyceluję w niego, szóstym zabiję siebie... Trzeba uwolnić tę kobietę od nieszczęścia.
A możeby go zwymyślać jak psa, pozostawić go losom, aby nieznajomy z nim się załatwił, i wyjechać precz...
Bo już nie mogłem na to wszystko patrzeć!.. A możeby ją namówić: porzuć męża, życie jest poza tem piekłem — odetchniesz czystem powietrzem...
Przekładałem jej to; ale dla Julji separacja czy rozwód jest czemś niepojętem. Woli ostateczną rospacz. Popełniliśmy wszyscy błąd, ale jej nie wolno rozstawać się z tym człowiekiem, nie wolno jej rozłączać ojca z dziećmi. Koniec końców — to ojciec jej dzieci. Niepodobna ją przekonać.
A zatem na mnie ciąży obowiązek wyzwolenia Julji od tego człowieka. Zacząłem nienawidzieć anonima, który się spóźnia ze swoją zemstą, i który mię zmusza do popełnienia zbrodni. Jutro — w piątek — o północy wypada moja służba; mam być w parze z Michałem.
Jedyna sposobność; jutro o godzinie trzeciej rano najpóźniej — Michał żyć nie będzie.
„Michał musi zginąć!“ te słowa świdrem utkwiły w całej mej istocie, i powtarzałem je sobie nieustannie tak, że już żadnej innej myśli nie miałem w mózgu.
— Michał musi zginąć!
Byłem wprost opętany tą myślą. Wyszedłem do swego pokoju, nie chciałem się widzieć z Michałem. Nie pokazałem się przy wieczerzy. Oddawałem się marzeniom o zabójstwie, a tak byłem przekonany o świętości zamierzonego czynu, że wzywałem błogosławieństwa Boga...
— Jutro, nim uderzy godzina trzecia po północy, Julja będzie wyzwolona.


Księżyc olbrzymią złotą tarczą płynął poprzez białe lekkie obłoczki, na czystym błękicie, śród migotu tysiąca srebrnych gwiazd. Było jasno, chłodnawo, świeżo; coś radosnego było w naturze. W śnieżnym oddechu lutego czułeś już zbliżające się zwiastowanie wiosny. Szliśmy obaj po drodze, prowadzącej do miasta; nie miałem najmniejszej ochoty do rozmowy. Paliłem papierosa za papierosem i milczałem bezwzględnie o wczorajszem zdarzeniu. Michał też dyskretnie tego tematu unikał, owszem, zdawał się go ignorować.
Co się tycze mnie, to jedyną moją myślą było:
— Za dwie godziny go zabiję, za półtorej godziny go zabiję, za godzinę — za pięćdziesiąt minut — za czterdzieści pięć minut...
Jakby zdaleka — przez mgłę — dochodziły mię słowa Michała:
— Najsmutniejsze jest to, że współczesna kobieta zupełnie kochać nie umie... Ostatecznie, cóż jest w kobiecie, poza tą trochą ciała i młodości? Nic, kurzy mózg, serce puste, ciemność... Tajemnicę każdej kobiety poznasz w dwadzieścia cztery godziny, a potem zostaje ci tylko nuda i nic więcej... Tymczasem mężczyzna czego pragnie? Bezmiarów! Któraż kobieta mu da te bezmiary? Mojem zdaniem, nigdy miłość zaspokojoną być nie może... Ileżbym ja dał, gdybym był kochany...
Pierwszy raz (może zresztą i nie pierwszy) obnażyła mi się potworność tej powszechnej bardzo pretensji ludzkiej o miłość... I w takim oto śledzienniku, złowrogim swemu otoczeniu, kryje się jakiś chorobliwy sentymentalizm. Nie każdemu otwiera się sezam; trzeba znać słowo czarnoksięzkie. Budda naucza że tylko ten człowiek pozyska duszę nieśmiertelną, który do niej dąży. Podobnież miłość uzyska ten tylko, który dąży do miłości. Michał jej pożądał, ale nie znał drogi, co do niej prowadzi. Czuł tylko, że nie był kochany, jakby tego pragnął.
Takem rozmyślał, nic jednak nie mówiłem. Każde jego słowo pobudzało znów moją stałą myśl; za pół godziny go zastrzelę, za dwadzieścia pięć minut go zastrzelę...
Zbliżaliśmy się do jeziorka, gdy naraz Boks zaczął szczekać gwałtownie, i rzucił się w nadbrzeżne krzewiny... Pobiegliśmy za nim. Michał jednocześnie dał sygnał przeciągłym głosem świstawki. W parę minut — pośpiesznie idąc — zjawili się koło nas inni strażnicy; Miller z Pawłem oraz nocny stróż Zgryzoń.
Zza gęstwiny wierzb i tarniny, wysunął się chyłkiem jakiś człowiek, a nie mając innej drogi, widocznie w zamiarze ucieczki rzucił się na lodową taflę jeziorka. Niestety, Boks, już go gryzł za łydki, i biedak pośliznął się i runął na lód. Paweł i Zgryzoń zbliżyli się do niego, a Michał tymczasem wołał:
— Boks, tu, tu, do nogi!
Z trudem oderwano psa od człowieka, który zaczął jęczeć ze strachu i z bolu, a tymczasem Paweł i Zgryzoń podnosili zbójcę i prowadzili go do nas. Boks rzucał się niespokojnie i podniósł z krzaków jakiś przedmiot, porzucony przez więźnia.
— A dyć to Galas! — mówił Zgryzoń — A ty czegój tu chcesz, powsinogo? Czatujesz, nikiej zbój. Do braci sachalińskich się zapisałeś, czy co?
— A co on tu ma? — dodał Paweł, przyglądając się zgubie, którą Boks przyniósł w pysku. — Toż to leworwel. Toś tu chciał kogo zamordować?
Więzień, rudy, nizki, zezowaty człowiek, w łachmanach, stał przed nami z rezygnacją i pokorą, a na widok tylu dubeltówek przeraził się, i padłszy przed Michałem na kolana, zaczął mówić żałośnie:
— Łaski i miłosierdzia, najjaśniejszy panie dyrektorze! Nie zabijajcie mnie! Złe ludzie mnie namówili! Ja nic złego nie chciałem zrobić, jeno, że mnie pan dyrektor wyrzucił, to niby bez to ja byłem bardzo nieszczęśliwy, bo to wszyscy mówili o mnie, że ja złodziej, że ja kradł, a ja nie złodziej, ja nie kradł, tylko ten psubrat Wąsik — złodziej, i on kradł, a ja nie złodziej, ja nie kradł — i bez to nigdzie mi nie chcieli dać roboty...
— Więceś ty mnie chciał zabić?
— Żeby tak mnie cholera jasna zatrawiła, tak ani myślałem...
— A cóż ten pistolet?
— To na lisy, jakby się zdarzyły.
Tymczasem Miller śmiać się zaczął serdecznie. Od paru minut przy ręcznej lampce elektrycznej oglądał zgubę i przekonał się, że była to stara krucica, pordzewiała i zepsuta, któraby nawet muchy nie zabiła...
— To ty pisałeś do mnie list, grożąc mi śmiercią?
— O, ja nieszczęsny sirota! Jak na świętej spowiedzi powiem panu dyrektorowi. We łbie mi się zamroczyło, toć napisałem, bo mi złe ludzie powiedziały, że wyszedł ukaz od jaśnie pana ministra, niby wedle strejków, że, powiada, niech każdy wróci do swojej roboty, i to na bramie przybite we wszystkich fabrykach, więc ja chciałem, żeby mi pan dyrektor kazał wrócić do mojej roboty.
Słowem trudno się było z nim dogadać. Zdaje się, że Galas sam własną mądrością doszedł do tego głupstwa. Galas był w ubiegłym roku wydalony z fabryki za kradzież i musiał być bardzo nieszczęśliwy, że go tak zamroczyło. Krucicę miał po jakimś powstańcu, który ją przed laty ojcu Galasa zostawił; ale już wtedy była do niczego.
— Panie dyrektorze! — rzekł Miller — chcę pomówić o sprawie Galasa, ale przedewszystkiem zwrócę uwagę, że mamy tu fenomen zarazy psychicznej. Zważywszy tępość zbrodniarza, nieszkodliwość jego broni, wreszcie jego nędzę i nieszczęścia — znajduję, że bezład jego umysłu i czynów jest w logicznym związku z anarchją w całym kraju. Co się tyczy specjalnie naszego powiatu, otrzymałem dziś wiadomość, że banda braci Sachalińskich została ujęta, znajduje się w więzieniu gubernjalnem, i z tej strony żadne niebezpieczeństwo już nam nie grozi. Galas bez żadnej wątpliwości działał pod suggestją tej bandy i analogicznych wypadków. Wobec tego, proponuję, aby Galasowi winę darować, wolno go puścić do domu i dać mu parę rubli na drogę.
Przytakiwałem Millerowi i swoje słowo w tymże duchu dodałem. Tu już Galas nie wytrzymał, rozpłakał się jak bóbr i zaczął Millera całować po rękach.
— A nie będziesz się tu więcej czaił dla zabójstwa?
— Nie będę, żeby mię tak morówka!
— Dam mu jeszcze — dodał Miller — list do dyrektora w Czempinie. Dla mnie to zrobi i przyjmą go do fabryki.
Słowem, sprawa z listem bezimiennym zakończyła się szczęśliwie, zarówno dla Galasa, jak i dla Michała, który wykazał dziś w nocy dużo spokoju i umiarkowania.
Rzecz szczególna, którą dopiero później zrozumiałem; pod wpływem tej sceny, myśl zabójstwa nagle zamarła we mnie, zagasła i zatonęła w otchłani niebytu. Toż byłem gotów właśnie że stanąć w obronie Michała. Rozluźnił mi się zupełnie węzeł tych idej, które mi się zjednoczyły w pragnieniu śmierci Michała. Nie pojmowałem nawet, jak myśl taka mogła się we mnie urodzić.
Właśnie uderzyła na zegarze fabrycznym godzina trzecia po północy. Wkrótce wróciliśmy do domu.
Było mi nieskończenie smutno. Rozmyślałem o Julji. Niema sposobu. Położenie bez wyjścia. Piekło bez nadziei. Nie cofniesz przeznaczenia.
Nazajutrz rano otrzymałem list od dyrektora teatru, który mi donosił, że próby mojej ostatniej sztuki zaczynają się lada dzień, i że moja obecność w Warszawie jest konieczną.
Skwapliwie skorzystałem z tego wezwania. Pożegnałem Kaolin, nad którego infernem stałem bezradny...


Gdy Lucjan skończył, zapytaliśmy go nieco rozczarowani:
— A więc, Jakąż to zbrodnię masz na sumieniu?
— Miałem do rozwiązania pewien tragiczny problemat życiowy. Jedno tylko było rozwiązanie tego problematu. Nie miałem siły wykonać woli przeznaczeń. Zbrodnia moja polega na tem, żem pozostawił przy życiu tego, który powinien był zginąć.




MITOLOGJA.
Heniuś zaczął rok piąty — i jesteśmy oboje, to jest moja żona Marynia wraz ze mną, bardzo niespokojni o jego przyszłość i zbawienie. Chłopiec okazuje skłonności zgoła pogańskie i bluźniercze — i choć nie można go nazwać ateuszem (przeciwnie, stworzył sobie całą gromadę bogów i demonów), to jednak stanowczo się oparł nakazowi modlitwy i z boleścią stwierdzam, że jej potęgi ani świętości wcale nie rozumie.

Wynikło zaś to niewątpliwie z mimowolnej niezręczności Maryni. Chciała go nauczyć modlitewki, odpowiedniej do jego umysłu, i przytem wierszami, bo Heniuś bardzo lubi wiersze. Więc, gdy raz wieczorem, kładąc się do snu, stał już w koszulce przy łóżeczku, Marynia mu powiedziała:
— Heniusiu, od dziś będziesz się modlił do Bozi i do aniołków.
— A jak to się modli?
— Uklękniesz, złożysz rączki i będziesz tak mówił:

Aniele Stróżu mój,
Ty zawsze przy mnie stój!

Na to Heniuś:
— Kiedy ja nie chcę stróża... Niech on nie stoi przy mnie... Nie będę się modlił...
Od paru dni trwa wojna mamy z Heniusiem o modlitwę. Marynia jest pełna trwogi. Zwierzyła mi się poufnie, że to chyba sam djabeł mówi przez tego chłopca; inaczej być nie może. W tych latach taka skłonność do bluźnierstwa!
Jednakże ta niechęć Heniusia przeciwko modlitwie ma swe uzasadnienie. Stróż naszego domu, Wincenty, jestto wielki jasnowłosy olbrzym, z ziemi Kurpiów pochodzący; niedokładnie wymyty i ufryzowany, nosi osobliwy kubrak wełniany w szerokie kraty bronzowe i brudno-żółte; ma długie, czarne, zabłocone buty, i zjawia się czasami w przedpokoju, jako widmo potężne nieznanego złowrogiego świata.
Jestto nasz nadworny dostawca rózeg, gdyż pomimo że i ja i moja żona wyznajemy różne nader postępowe zasady pedagogiczne, to jednak w praktyce trzymamy się starej, poczciwej metody „lania“. Obiecujemy sobie zawsze, że to się prędzej czy później zmieni, ale tymczasowo w odpowiednich okazjach Marynia wychyla się przez okno i woła:
— Wincenty!
Natychmiast w mieszkaniu stróża powstaje ruch; i jeżeli go niema w chałupie, wówczas gruba, przysadzista jego małżonka basem powtarza na całe podwórze sopranowy okrzyk mojej żony:
— Wincenty!
Heniuś nie lubi tego okrzyku, czy to w sopranie, czy w basie. Istotnie, natychmiast prawie wychodzi z jakiejś tajemniczej kryjówki Wincenty, i po krótkiej scenie mimicznej z żoną, wyrusza do nas z rózgą w ręku.
Słychać w przedpokoju donośny dzwonek. Heniuś rozumie, co to znaczy. Niespokojnie chowa się gdzieś w kącik i zapewnia matkę, że „będzie grzeczny“. Niańka otwiera drzwi, i ogromne, rudowłose widmo stróża zjawia się w naszem mieszkaniu.
— Jestem — rzecze Wincenty — przynoszę rózgę.
— Dziękuję wam — mówi mama i jeszcze daje mu za to cztery grosze.
Heniuś krzywem okiem patrzy na stróża, w którym widzi jakąś tajemniczą i złowrogą potęgę. Ponieważ jednak i gniew mamy i niegrzeczność Heniusia już minęła, Marynia już nie zamierza sprawić mu lania; Heniuś to czuje i nabiera rezonu. Wincenty zaś poufnie dowiaduje się, co to napsocił ten młodzianek. Mama mu opowiada, a stróż zapewnia, że doniesie o tem węglarzowi i stójkowemu, co Heniusiowi się niezupełnie podoba. Węglarza się nie boi, to jakiś duch życzliwy, ale nie lubi stójkowego.
Że zaś właśnie w przedpokoju stał kosz do bielizny, Marynia, włożywszy Heniusia do kosza, powiada stróżowi:
— Weźcie go z sobą i zanieście tak do Wodnej Baby, niech go tam w Wiśle zatrzyma.
Heniuś się przeraża; nie chce iść do Wodnej Baby, ale Wincenty go uspokaja. Dowiedział się właśnie, że Wodna Baba pojechała do Jędzy, co mieszka w głębokim lesie w domku piernikowym, i dopiero na jesień powróci.
Heniuś odetchnął. Można powiedzieć, że mu się dziś nieźle udało, i zresztą, prawdę mówiąc, zdarza się to najczęściej. Mama, w gruncie rzeczy niechętnie sprawia „lanie“ swemu synkowi. Ostateczność ją tylko zmusza do tego. Tak np. było w ubiegłym tygodniu; ni mniej, ni więcej, tylko Heniuś wlazł na komin i o mały włos nie wpadł w gorejące palenisko. Zdarzyło się, że przez minutę nie było w kuchni ani matki, ani kucharki i młody przestępca z tej sposobności skorzystał. Gdy Marynia ujrzała tę zgrozę, załamała ręce z rospaczy. Istotnie, Heniuś mógłby się poparzyć i, Bóg wie, jakie zgotować sobie nieszczęście.
Dostał też „lanie“, co się zowie, a gdym się o tem zdarzeniu dowiedział, dreszcz mnie przeszedł od stóp do głów. Sposobem przypowieściowym, opowiedziałem mu straszną rzecz o chłopczyku, co się właśnie w podobnej okazji spalił na węgiel i na popiół. Ta wymyślona historja zrobiła na Heniusiu nadzwyczajne wrażenie, zwłaszcza żem mu fakt spalenia się chłopca przedstawił nader plastycznie. Dał mi słowo, że już nigdy na palenisko nie wejdzie.
Słowa dotrzymał, ale znalazło się sto innych, nieprzewidzianych motywów do psoty — i oczywiście nowe przyczyny gróźb ze strony matki, nowe wołania: „Wincenty!“ i nowe zapasy rózeg. Toteż nie dziw, że postać stróża długi czas budziła w Heniusiu uczucie grozy... Jakże więc jeszcze miał się modlić do niego, aby Wincenty „zawsze przy nim stał“.
Nie można powiedzieć, aby Heniuś bezwzględnie go się lękał. Zauważył niewątpliwie, że na dwanaście zjawień tego strasznego widziadła, raz ledwie zdarza się realne odczucie efektów jego zjawień. Podejrzewam go, że zlekka począł lekceważyć mistyczną potęgę, ukrytą w postaci Wincentego, i kilka razy, przy mniejszych psotach, gdy matka go burczała, ironicznie mówił:
— Wincentego zawołać!
Wogóle Heniuś ma w sobie duszę ironisty i „buntowszczyka“, Sam siebie nazywa teraz „socjal-demokratą“ albo „esdekiem“, a parę razy czupurnie się postawił wobec matki. Powiedział jej urągliwie, że jest „inteligentna“ i „że do żadnej partji nie należy“.
Muszę wytłumaczyć, jak Heniuś doszedł do takich wniosków. Heniuś ma wyborną pamięć; uderzają go zwłaszcza długie i niezrozumiałe wyrazy cudzoziemskie, jak np. metafizyka, hematogen, socjaldemokrata, menażerja, kinematograf, inteligientna i t. d. „Metafizyki“ nauczył się od brata mojej żony, Karola, profesora, który o wszelkich rzeczach oderwanych powikłanych i niejasnych miał zwyczaj mówić: „To metafizyka!“ — przyczem właśnie najwięcej go interesowały te sprawy niejasne i oderwane.
Co się tycze wyrazu „inteligientna“, to zdobycz ta w leksykonie Heniusia ma swoją własną historję. Żona moja, nader miła i zacna osoba, ukończyła znakomitą pensję panny de Coselle, a potem była na „latającym uniwersytecie“, gdzie słuchała filozofji, socjologji, ekonomji, bjologji, antropologji i różnych nauk wyższych, w wykładach Warburga, Żywickiego, Fiorentowicza, Ratuszewskiego i innych, najświetniejszych profesorów. Mimo to często robi szczególne błędy: raz np. dowodziła, że zając jest rodzajem kota, bo nawet myśliwi inaczej go nie zowią, jak kotem; innym razem sprzeczała się ze mną, że Nieśwież leży w Galicji; raz powiedziała: perły orleańskie i t. p. W tych i tym podobnych razach, mam zwyczaj mówić do swej żony:
— Dziękuję ci! Jesteś inteligientna! Masz tu dziesiątkę — co natychmiast czynem realnym stwierdzam; żona moja tą drogą zarobiła już sobie siedem złotych i groszy dziesięć).
Wyrazy takie, jak socjalizm, partja, rewolucja, konstytucja — weszły do jego słownika, dzięki rozmowom osób starszych o ruchu spółczesnym. Brat mój, Adam, lekarz z zawodu, nie nazywał go inaczej, jak socjaldemokratą, gdyż malec nosił czerwone podwiązki, a Karol w jakiejś okazji pogardliwie o kimś wspomniał, że do żadnej partji nie należy. Te wszystkie wyrażenia zapamiętał sobie Heniuś i raz w momencie gniewu powiedział matce:
— Mama jest inteligientna! Mama do żadnej partji nie należy! A ja jestem esdek; mam czerwone podwiązki i czerwony krawat!
Oczywiście matka śmiać się zaczęła z tych synowskich powiedzeń, a Heniuś dalej trwał w swoim esdeckim nastroju i zaczął śpiewać dyszkantem: Czerwony sztandar, Jeszcze Polska, Z dymem pożarów, Na barykady, czego nauczyła go niańka Anusia do współki z Marynią. Całą tą ekstazę zakończył okrzykiem:
— Niech żyje konstytucja!
Heniuś miał swoje „dni polityczne“, ale właściwie nie polityka jest jego powołaniem. Jestto umysł konstrukcyjny, który tworzy nieustannie nowe systemy teologiczne i filozoficzne, a właściwie jest on rzeczywistym mitotwórcą. Dla niego niema żadnej niemożliwości; wszystko u niego żyje, myśli i mówi; ptaki, chmury, drzewa, meble, zegary, rondle, zabawki — wszystko to żyje; wszystko to z najwyższą łatwością zmienia postać i miejsce; Wincenty — jak to się dowiemy — ma stosunki bezpośrednie z niebem, węglarz — w krainie leśnych drzew, a o kominiarzach trzeba osobno badanie przeprowadzić; wogóle między człowiekiem a duchem (demonem, herosem, bogiem) — granica jest niewyraźna, i bóg z człowiekiem ciągle się wiąże i miesza. Trzeba odróżniać duchy złe i dobre.
Stanowczo Heniuś jest reformatorem religijnym, a w każdym razie stworzycielem mitologji, która się niczem nie różni od mitologji Hindusów, Persów i Greków.
Widzieliśmy, że sprawa modlitwy była momentem przełomowym w życiu Heniusia. Pominąwszy sprawę grozy, jaką w nim budził Wincenty, nie należy zapominać, że Heniuś w nim przeczuwał jakąś mistyczną potęgę. Wincenty to w gruncie nie byle kto. Wieczorami zapalał on lampy na schodach i na podwórzu; również i na ulicy paliły się latarnie, które zapalał naturalnie Wincenty (któżby inny?). Na ulicy jest niezliczony szereg tych latarń, a takie same latarnie palą się wysoko na niebie, gdzie mieszka Bozia. A któż Mu lampy zapala? Oczywiście ten sam Wincenty, gdyż wpływ tego potężnego człowieka sięga daleko i wysoko, i Heniuś wyobraża sobie, jak to Wincenty wieczorami rośnie do niepojętych rozmiarów i olbrzymią ręką sięga aż do samego nieba, rozżarzając wielkie zapałki, i po kolei wszystkie gwiazdy rozpłomienia, a potem księżyc, do czego już potrzeba tylu zapałek, ile jest palców u rąk. Czasami brak mu zapałki, i dlatego księżyc pali się niecały.
Kto zapala słońce, nad tem Heniuś dotąd nie rozmyślał, wydaje mu się bowiem rzeczą bardzo naturalną, że we dnie jest jasno i słońce świeci.
Wincenty jest — można powiedzieć, najważniejszą osobą między, niebem a ziemią, ale ma on pomocników, widzialnych i niewidzialnych. Do widzialnych należy człowiek czarny węglarz, oraz człowiek świecący — stójkowy.
Stójkowy jest „moskal“, i mówi bardzo dziwnie, np. „gaspadin“ zamiast „pan“, a zamiast „głupi“ mówi „durak“. Stójkowy pokazuje się bardzo rzadko, przynosi zawsze jakieś papiery, które się wiążą z mistyczną postacią Komornika. Pokaże się, chwilę postoi w przedpokoju i wnet znika. Heniuś zauważył, że zjawienia tego widma są mi bardzo przykre, i uważa go za istotę złą, która fatalnie oddziaływa na ludzi. O stójkowych ma Heniuś uprzedzenia bardzo niemiłe; stójkowi noszą pałasz, którym siekają dzieci; mają też u siebie głęboką piwnicę, gdzie je rzucają pomiędzy szczury i myszy.
Nieraz mu w chwilach niegrzeczności, mówiła niańka (albo mama):
— Oddam cię stójkowemu, albo zgoła — moskalowi!
Heniuś nie ufa temu rodzajowi; wie, że z Moskalem niema żartów, i nie chce się zgodzić na to oddanie. Wyrobił sobie pod tym względem szczególne pojęcie i rozumuje przez analogję. Raz w ogrodzie publicznym, mimo przestróg matki i Anusi, latał po trawnikach, aż jeden pan go zatrzymał i powiada:
— Jeżeli nie przestaniesz psuć trawy, to zawołam ogrodnika...
Heniuś na chwilę się przestraszył, a potem zapytał tego pana:
— A czy pan jest Moskal?
Nieznajomy się roześmiał serdecznie i odszedł, a mama skorzystała z okazji, aby chłopcu dać nauczkę moralną. Heniuś słuchał z pokorą, a potem nagle zażądał piernika, albowiem poeta mówi:
„Widząc to, ojciec przyniósł mu piernika“.
Czytelnik rozumie teraz wielkie znaczenie mityczne, jakie powstało w umyśle Heniusia na tle Moskala-stójkowego. Byłto demon potężny, w czapce z daszkiem, o srebrnych guzikach i z szablą u boku; brak mu jeno było tych cech dodatnich, jakiemi się odznaczał, skądinąd przykry, stróż Wincenty.
Człowiek czarny — węglarz — była to przeciwnie postać dobroduszna. Przychodził do nas jakoś dwa razy na tydzień, przynosił duży kosz węgla na grzbiecie, z wielkim rumotem strącał węgiel do skrzyni koło komina i, pokazując białe zęby, poczciwie się uśmiechał do Heniusia i opowiadał o swoich dzieciach, bardzo grzecznych, a Heniuś wyobrażał sobie, że są to dzieci czarne, jak ta lalka czekoladowa, którą na imieniny dostał od babci. Że istnieją czarne dzieci, o tem Heniuś wiedział, bo przecież są na świecie Chijorki (o czem niżej). A chociaż niańka straszyła Heniusia węglarzem, chłopiec nie wierzył w jego złośliwość, tembardziej, że czarnym dzieciom dawał w upominku swoje popsute zabawki, skoro tylko dostał nowe. Toteż węglarz bardzo kochał Heniusia i grubym głosem mówił do niego pieszczotliwie: tiu — tiu — tiu!
Przytem węglarz mu opowiadał o ślicznym lesie, pełnym zielonych drzew, w którym rośnie bujna trawa, grzyby, jagody, orzechy; tam po drzewach skaczą wiewiórki, w trawie kryją się zające, a w krzakach śpiewają kosy, wilgi i makolągwy. Pod lasem jest jezioro, gdzie można się kąpać i gdzie dużo rybek mieszka, a na wodzie jest łódka, tataraki, kaczki i gęsi. Dalej jest tam łąka, a na niej krowy i owieczki i chałupy pokryte słomą... Dzieci tam grają na fujarkach i chodzą boso. Heniuś słuchał tego z roskoszą i przypominał sobie swój pobyt na wsi. Lubił też węglarza, jako zwiastuna tej tajemniczej, wiośnianej, zielonej, dalekiej krainy...
Nic też nie bał się czarnego człowieka, choć znowu inny gatunek czarnych ludzi go przerażał; były to Chijory. Pod tym wyrazem należy rozumieć kominiarzy, a nowotwór ten lingwistyczny wprowadziła do naszego domu Anusia — niańka.
Podobno, że kominiarze, wołając do siebie, z dachu na dach, krzyczą zwykle:
— Hi—or—hi!
Ja co prawda, nigdy tego nie słyszałem, ale Anusia, która się doskonale zna na sprawach kominiarskich, zapewnia, że tak jest bezwątpienia. Anusia to nauczyła Henia śpiewki:

Kominiarza stan milutki —
Wytrze komin — palnie wódki!

Mama zaś mówiła mu za Jachowiczem:

Choć’em brzydki — choć’em czarny,
Alem chłopak grzeczny;
Nie dbam wcale o wdzięk marny,
Dośćżem pożyteczny!

Wiersz ten był dla Heniusia wielkim problematem; w każdym razie nie kominiarza rozumiał on pod postacią tego „grzecznego chłopca“, ale raczej węglarczyka. Wrócę jeszcze do tej sprawy. Tu jedynie zaznaczę, że pod wpływem uczonego słoworodu Anusi powstał wyraz specjalny: Chijor, oraz imię jego dzieci: Chijorki.
Były to postacie zdaleka tylko widzialne i nigdy w naszym domu, ale w sąsiednich posesjach.
Nasz dom był niewielki, dwupiętrowy, i miał dużo swobodnej przestrzeni, otwierającej widok na dachy sąsiednich domów. Siedząc w oknie, Heniuś obserwuje te dalekie sfery i podziwia szczególne obyczaje Chijorów.
Chijory mieszkają w kominach i chodzą po dachach jak koty. Przytem zawsze mają z sobą jakieś grube pęki sznurów, z któremi tańczą na wierzchołku komina. W kominie jest bardzo gorąco i czarno; ale Chijory lubią ogień i nic im ogień nie szkodzi.. Wieczorami latają po powietrzu jak wrony, a sznury właśnie służą im za skrzydła. Chijory są złośliwe, i należy się ich wystrzegać; często porywają oni dzieci i strącają do komina, a to dla zabawy małych Chijorków. Chijorki rzadko się pokazują, wolą siedzieć w kominie, bo tam jest bardzo ciepło. Są to wielkie psotniki i nieraz kucharkom wypijają mleko, kradną kotlety i ciastka; bardzo lubią jabłka, orzechy i chleb świętojański; dzieciom wyprawiają różne figle, a tym, które zostały porwane do komina, okrutnie dokuczają: szczypią, drapią, gryzą...
Małe Chijorki stanowią przejście od duchów widzialnych do niewidzialnych. Nikt ich nigdy nie widział, ale ich istnienie jest stwierdzone tradycją i doświadczeniem. Chijorki mają wielką przyjaciółkę w niewidzialnej Babie Piecowej. Baba ta mieszka w głębi pieca i również lubi gorąco; słychać też nieraz ją, jak huczy wewnątrz ogniska; rzekłbyś sowa. Zwłaszcza w czasie wiatru gniewa się ogromnie. Jest to ciotka Chijorków i pomaga im w psotach, to też ciągle oni do niej zaglądają. Chijorki raz zabrały np. Heniusiowi pajaca z dzwonkami; na drugi dzień znaleziono go; był zupełnie spalony, widać siedział w kominie.
Zupełnie przeciwne Chijorkom są Aniołki. Aniołki są podobne do małych dzieci, ale mają one skrzydła, latają po powietrzu jak gołębie, mieszkają u Bozi i schodzą na ziemię, żeby dzieciom robić przyjemności. Aniołki np. przynoszą na ziemię trawę, kwiaty, motyle i wszystko to, z czego się robi cukierki i ciastka. Aniołki są bardzo poczciwe i każde dziecko ma swego osobnego aniołka; Heniuś też ma swego aniołka, ale to nie jest stróż, tylko śliczne złotowłose dziecko, czysto, bielusieńko ubrane, a na ramionach ma białe skrzydełka. Heniusia aniołek jest bardzo dobry, ale nieraz płacze, gdy Heniuś jest niegrzeczny. Nie należy smucić swojego aniołka; Heniuś o tem wie, ale często nie może wytrzymać i martwi aniołka. Aby go przebłagać — Heniuś czasami, o ile ma, kładzie dla niego cukierek angielski albo czekoladkę, na krzesełku koło swego łóżka.
Dlaczego Heniuś bywa niegrzeczny? Nie ze złej woli, ale dla tego, że jest drugi Heniuś, niewidzialny Heniuś, i ten drugi Heniuś psoty wyprawia temu pierwszemu Heniusiowi, tak że naoko wydaje się, że to właśnie ten pierwszy, widzialny Heniuś jest niegrzeczny. Rzecz ta musi być wyjaśniona osobno, a tymczasem wrócimy do sprawy aniołków.
Czasami małe Chijorki biją się z aniołkami, ale niczem są te bitwy wobec walk, jakie toczą ze sobą wielkie Anioły z wielkiemi Chijorami. Jak wiemy, wielkie, czarne Chijory latają po powietrzu, niby wrony, a są oprócz małych aniołków — wielkie Anioły. Anioł jest bardzo podobny do mamy, kiedy ta się rozbierze do koszuli; tylko Anioły noszą koszule długie do kostek i z rękawami; w dłoniach zaś mają palmy albo kije. Chijory chcą Aniołów pomalować na czarno, Anioły zaś przeciwnie, chcą pomalować Chijorów na biało; stąd między nimi ciągła wojna, odwieczna wojna Ormuzda z Arymanem, o których zresztą Heniuś nigdy nie słyszał.
Nie pojmował Heniuś, dlaczego mama kominiarza nazywa chłopcem grzecznym i pożytecznym. Czarny, złośliwy duch, nieprzyjaciel aniołów, mieszkający w ognistych czeluściach kominów — Chijor i „grzeczny chłopak“, nie, to „metafizyka“.
Dopiero później wytłumaczyła mu matka, znaczenie gospodarcze kominiarza i Heniuś dał się przekonać, ale było mu bardzo żałośnie, gdyż stracił jedno wielkie złudzenie. Smutno jest grzebać mary, chociaż błędne.
Jednakże bujna wyobraźnia Heniusia nie zaprzestała tworzyć nowych bogów, a właściwie mówiąc, nie dopuszczała, by stare wymarły.
Z aniołów najmilszy był Święty Mikołaj, anioł osobliwy, z długą białą brodą, w szafirowym płaszczu w złote gwiazdy. Krąży on po świecie z wielkim koszem, pełnym zabawek, na Boże Narodzenie obwiesza choinkę ślicznościami, przynosi cukierki, pierniki, książki z obrazkami; słowem, dobrze jest mu się przypodobać i być grzecznym, a napewno dostaniesz konia, pajaca albo szabelkę, żołnierzy ołowianych, obrazki lub łamigłówki. Heniuś zapewnia, że raz, a było to latem, o purpurowo-niebieskim zachodzie słońca, widział świętego Mikołaja na niebie; poznał go po białej brodzie i szafirowym płaszczu, na grzbiecie dobry anioł miał brunatny kosz, a w koszu śliczne, świecące zabawki. Święty Mikołaj nie może więc być uważany za istotę niewidzialną, gdyż Heniuś widział go na własne oczy.
Ale są bóstwa rzeczywiście niewidzialne, jak Wodna Baba, Jędza i Leśna Panna. Są to niedobre duchy, ale póki Heniuś jest w Warszawie, prawie o nich zapomina. O Wodnej Babie wiedział, że mieszka w Wiśle pod wodą; ma tam pałac z muszli i korali, i właściwie surowej krzywdy dzieciom nie robi, tylko bierze do siebie na poprawę dzieci niegrzeczne. Tam je oddaje pod straż swoim córkom, panienkom wodnym, które mają rybie ogony, a te bawią się z dziećmi póty, póki się dzieci nie poprawią. Nie jest tam źle, tylko córki Baby Wodnej lubią dzieci łechotać, a jeść tam nic nie dają, prócz wody; kto lubi żaby, to może się karmić żabami.
Teraz jednak Baby Wodnej niema w Warszawie; pojechała do lasu, do Baby Jędzy, co to mieszka w domu piernikowym. Zdradliwa to baba. Wabi ona dzieci do lasu różnemi sposobami: śpiewem, poziomkami, światełkami, tańcem Leśnej Panny, zamyka je w klatce, daje im ciastka, pączki, pierniki, cukierki, kluski z makiem, a potem, kiedy dzieci są należycie tłuste, Baba je piecze lub gotuje i zjada jak kurczęta nadziewane. Heniuś zna okropną historję Jasia i Małgosi, i choć tym dzieciom udało się uciec, to jednak nie zawsze tak szczęśliwie się kończy... Heniuś za nic by się nie zagłębił w las, zresztą nie jadłby pierników złej czarownicy. Najchętniej Jędza wysyła na wabia Leśną Pannę; jest to śliczna młoda dziewczyna, podobna do najładniejszej lalki ze sklepu, ubrana w kolorową suknię z muślinu, utkaną świecidełkami; na głowie ma wianek z kwiatów leśnych, a na szyi paciorki i korale; buciki ma złote i nóżki malusie. Leśna Panna tańczy cudownie, a które dziecko ją zobaczy, to samo tańczyć zaczyna i biegnie za nią, i dopiero wtedy się zatrzyma, kiedy zwodzicielka, zagłębiwszy się w gęstwiny leśne, stanie przed domem z pierników.
Nie myślcie, że Heniuś się boi; kiedy wybierał się do cyrku na pokaz lwów i tygrysów, wuj Karol uprzedzał go o rzeczy, i mówił mu: nic się nie bój. To też, choć lwy i tygrysy wyły przeraźliwie, Heniuś mówił ciągle: Ja się nic nie boję.
Ale co innego lew i tygrys, a co innego taka panna. Pogląd bardzo racjonalny. Najosobliwszy duszek dla Heniusia, to ów drugi Heniuś! Tu wkraczamy niejako w dzidzinę spirytyzmu. Ten drugi Heniuś niby to jest on sam a niby nie on; niby to niewidzialny, a Heniuś ciągle czuł go przy sobie. Ten drugi Heniuś nie zawsze istniał, pokazał się nagle niewiadomo skąd i jak, i zaczął bardzo niepokoić Heniusia.
Zdaje mi się, że Heniuś sam go sobie stworzył. Raz Heniuś bardzo krzykliwie dopominał się pomarańczy; wówczas mama opowiedziała mu historję o pewnym Heniusiu, który dopominał się hałaśliwie pomarańczy i nie dostał (bo się napierała — jak mówi poeta o Adeli). Owóż drugi raz w podobny sposób Heniuś krzyczał: — Pomarańczy! ale natychmiast zrozumiał swój błąd i dodał:
— To tamten Heniuś tak krzyczy.
Innemi słowy, on, nasz Heniuś widzialny jest bardzo grzeczny i po wersalsku prosi o pomarańczę, ale ten drugi Heniuś krzyczy za niego.
I od tego czasu ten drugi Heniuś zaczął wyprawiać straszne brewerje, a nasz Heniuś nie mógł sobie dać z nim rady. To majtki mu podarł, to mu zdjął trzewiki i pończochy, to atrament wylał, to połamał strzelbę, to znów koniowi ogon wyrwał i oczy wydłubał.
— Kto to zrobił?
— To Heniuś, ale nie ja, tylko tamten drugi Heniuś.
I zapewne usunęlibyśmy ten fenomen rozdwojenia Heniusinej osobistości, gdyby nie babcia, która mimowolnie stworzyła trzeciego Heniusia i już zupełnie zbałamuciła jego orjentację w rzeczach psychologji. Gdy mianowicie po dwuch dniach ostrego napadu t. zw. niegrzeczności, Heniuś wstał rankiem, nawiedzony przez anioła, babcia powiedziała do mnie:
— To jest nowy, grzeczny Heniuś, a tamten dawny poszedł sobie i nie ma go już u nas. Heniuś był bardzo zadowolony, że jest nowym Heniusiem, ale nie mógł zrozumieć, gdzie się podział ten dawny Heniuś prawdziwy i ten drugi „tamten Heniuś“ — i który właściwie odszedł, i czy „tamten“ nie będzie znów temu nowemu Heniusiowi robił psikusów. Bo teraz jest trzech Heniusiów, i niewiadomo, który jest a który nie jest. Słowem powikłanie ogromne i sprawa dotąd nierozwikłana..
Ani ja, ani moja żona, nie ujęlibyśmy tych wszystkich poglądów Heniusia, gdyby nie wuj Karol, profesor i metafizyk, z którym Heniuś lubił rozmawiać. Rozmowy jego pierwiastkowo krążyły w dziedzinie przyczynowości, następnie — celowości, wreszcie przeszedł do samej istoty zjawisk (Ding an sich).
A więc dlaczego w mieście niema lasu? Dlaczego psy nie mówią? dlaczego bociana nigdy nie widać z dziećmi? dlaczego Wincenty się nie myje? dlaczego stójkowy ma świecące guziki? dlaczego wujek nie ma dzieci?
Następnie pytał się, poco różne rzeczy istnieją? Poco jest mieszkanie? poco jest kuchnia? poco są ptaki? poco są pająki? poco są kasztany? poco jest woda? poco są konie i psy? poco jest wojsko? poco jest na świecie człowiek?
Na wszystkie pytania wuj Karol odpowiadał cierpliwie i dokładnie, ale na to ostatnie pytanie, jeszcze nikt nie dał odpowiedzi. Nie można jednak było milczeć; Karol mu odpowiedział kombinacją niezrozumiałych dźwięków.
— Dla celów transcendentalnych! Rozumiesz?
— Rozumiem! — A po chwili dodał: — To metafizyka!
Nowa serja pytań brzmiała: Z czego się robi ubranie? z czego się robią stoły i krzesła? z czego się robi drzewo? z czego się robi dom? z czego się robi cegła? z czego się robi mydło? z czego się robią pomarańcze, jabłka, czekolada, masło, jajka? z czego się robią konie, psy, kury i kaczki? Nakoniec — — z czego się robi Pan Bóg?
Pytanie drażliwe. Wuj Karol znów użył fortelu i powiedział:
— Z pojęć oderwanych. Rozumiesz?
— Rozumiem. Ale to metafizyka!
Przejście ze sfery teogonji do metafizyki — był to nowy przełom w umyśle Heniusia, nowy etap jego rozwoju. Zdaje się, że płynie on obecnie ku epoce pozytywizmu, choć i w tym kierunku nie brak mu już na teraz pojęć: ma bardzo ścisłe zrozumienie wartości śniadania, obiadu i kolacji, a z drugiej strony od stryja Adama posiadł elementa wiedzy medycznej i skutkiem tego czuje do niego pewną utajoną niechęć; nie lubi zwłaszcza, gdy wuj, niby to na żarty, mówi mu:
— Pokaż język.
Ale zarówno okres pozytywizmu, jak i metafizyki, jest u niego w zalążku. Właściwe odczucie bytu u Heniusia — to czysta mitologja.





WIDŁAK.
Pierwszy na tego człowieka zwrócił moją uwagę malarz Jan Latour-Latur, z którym przez jakiś czas prowadziliśmy w Warszawie bezładne, cygańsko-weneckie, nocne życie. Trzecim zatraceńcem był Kazimierz Iwonicz, który właściwie na tę drogę nas poprowadził. Zmuszony niedawno zerwać z narzeczoną, oddawał się głębokiej rospaczy, którą zalewał winem burgundzkiem i węgierskiem; jako przyjaciele nie mogliśmy oczywiście Kazia pozostawiać w samotności i towarzyszyliśmy mu w jego nocnych wyprawach przeciw bogom melancholji i wspólnie piorunowaliśmy przeciw kobietom. Skutek był ten, żeśmy wracali do domu zawsze koło trzeciej lub czwartej rano, nieco podchmieleni; czasami ja odprowadzałem Iwonicza i Latour-Latura do domu, czasami znów oni mnie odprowadzali. Dodać trzeba, że Jan od czasów paryskich prowadził życie systematycznie bezładne, a ja wpadłem w okres próżniaczo-neurasteniczny i nie byłem w stanie (dla czego? to do historji nie należy) nad niczem pracować; całe ranki przesypiałem, całe popołudnia gardziłem sobą i czyniłem sobie gorzkie wyrzuty, a wieczorami znowu szedłem na pijaństwo; słowem błędne koło.

Latour-Latur patrzący na świat po malarsku — zwracał nam kilka razy uwagę na szczególną postać, która krążyła po mojej ulicy. Mieszkałem zaś przy ulicy Poprzecznej, jednej z tych, co przecinają Marszałkowską.
Postać owa był stróż nocny, jak dowiedzieliśmy się później, imieniem Ignacy Widłak.
Wysoki, barczysty mężczyzna, lat około pięćdziesięciu, z szeroką czarną siwiejącą brodą, i dziwnie ognistem czarnem okiem — kroczył on po naszej ulicy od 11-ej wieczorem do 7-ej rano, bacząc na porządek spraw publicznych w nocy.
Zdaleka już słychać było uderzenia jego kija w asfalt trotuaru i powolne kroki miarowe, ciężkie; najczęściej stąpał zadumany, z głową podniesioną, jak gdyby przenikał tajemnice okien. Czasem przeciwnie, kłusem pędził z jednego końca ulicy w drugi, podtrzymując swą pelerynę, podobną do mniszego habitu. Czasem stał godzinami w pobliżu latarni i położywszy książkę na ścianie jakiego domu — z uwagą niewzruszoną wczytywał się w jej stronice. Zimą i latem nosił na sobie długą pelerynę, koloru marengo, z kapturem, co mu głowę szczelnie okrywał tak, iż tylko część twarzy była widoczną. W pasie przewiązywał się sznurem, a wychudła twarz przy szpakowatej brodzie i ognistem oku — nadawała mu minę niby średniowiecznego mnicha-ascety, zabłąkanego przypadkiem w XX stulecie. Okazało się, że Iwonicz go zna i nawet raz, gdyśmy zalewali jego smutne dzieje zerwania z narzeczoną — mówił o nim bardzo tkliwie i zapewniał, że ma temu człowiekowi dużo do zawdzięczenia; że on mu odkrył oczy na prawdę, choć była to prawda bardzo gorzka.
— A ty, — zapytałem Latour-Latura — czy masz mu co do zawdzięczenia?
— Kto wie! Uratował mnie od czeluści piekielnych! a może nawet od bardzo ziemskich przymiotów! W każdym razie palnął mi raz takie kazanie, że poprostu nawrócił mnie na drogę cnoty...
— A toż to misjonarz jakiś w tak skromnej postaci ukryty...
— Być może. Trochę marzyciel, trochę apostoł, a trochę bzik... Człowiek godny uwagi... Jak wiecie nasza ulica jest nieco malfamée... Oczywiście nie dla tego, że ja tu mieszkałem, albo dlatego, że mieszka Władek (wskazał na mnie), ale z powodu tych dam, których na niej aż za nadto. Wracałem raz do domu późno w nocy i natknąwszy się na stróża nocnego — zgłupia frant, ot tak! dla farsy, pytam go: — Powiedzcie mi też dobry ojcze, gdzie tu tego... rozumiecie?... On zaś, ująwszy mnie za rękę, powiada: — Na miłość boską, panie — i po cóż to panu dzieweczki? Pan wygląda na uczonego człowieka — i po cóż to panu rozpusta?.. Żali pan chce zgubić swoją duszę? Alboż pan nie wie, jakie to okropne katownie przygotowane są w piekle dla tych, co się oddawali żądzom zmysłowym? Jako ów żołnierz, o którym pisze o. Serafin, że chrapliwym głosem gadał za to, iż się kochał w pieśniach wszetecznych, a golenie i biodra wrzody mu obsypały, iż się kochał w pięknych biodrach, a sprośna żaba wysysała mu piersi, iż się kochał w całowaniu onych drażniąt; takie pana kary wieczyste w otchłaniach piekielnych czekają! Niech pan odpędzi szatana! A te nieszczęsne, biedne sieroty wszeteczne — to są okropne wysłanki djabłowe! Potępione — i innych na potępienie wodzą! — Tak mi gadał o piekle i jego zgrozach ognistych — nocny stróż z ul. Poprzecznej. Nazywa się Ignacy Widłak. Malownicza figura. Kręcę się koło niego, bo chcę go wziąć za modela i można zrobić pyszną rzecz, ale nie wiem, jak go namówić, nie pije, nie pali, nie przyjmuje pieniędzy...



Wracaliśmy do domu koło drugiej. Odprowadziliśmy naprzód Kazia, a potem wkroczyliśmy na ul. Poprzeczną. Było już błękitnawo i kamienice powoli wypływały z mroku nocy. Okna — jak martwe źrenice — patrzały w nicość; tu i owdzie świeciły lampy — może to sypialnie dzieci, może kto umarł, może jaki poeta pisze coś bezsenny.
Kasztany — w liczbie kilku — rosnące wzdłuż chodnika — niewidoczne prawie we dnie — teraz po nocy, kiedy ludzi nie masz na ulicy, nabrały energicznych kształtów, jakby wywalczając prawo swej wyrazistości na ziemi.
Tylko co weszliśmy na ul. Poprzeczną, gdy w jej pobliżu ul. Marszałkowską przechodził patrol. Usłyszeliśmy naraz na naszej ulicy cichy gwizdek, a jednocześnie wszystkie dziewczyny (było ich tam koło piętnastu) zaczęły pędzić jak spłoszone kuropatwy, uciekając w stronę placu św. Aleksandra. Ich suknie czerwone i zielone, podkasane wysoko, odsłaniały jaskrawe pończochy, a pióra na kapeluszach od ich pośpiesznego biegu latały jak gołębie.
Widocznie nasz stróż dawał im jakiś znak umówiony — i dziewczyny uciekały przed policją.
— Dobry wieczór, ojcze Widłaku. Cóż to znaczy, że te dziewuchy tak lecą?
— Znak im dałem, żeby się miały na baczności, bo to, panowie, patrol szedł... Zawsze lepiej się pilnować! Nieszczęsne — wszeteczne sieroty — potępione są na wieki — biedne wysłannice djabła — całą nieskończoność godzin smarzyć się będą w ogniu przeraźliwym, jakowego my tu na ziemi i odgadnąć nie możemy... Tam — one będą goreć w piecu żelaznym bez końca — niechże więc tu przynajmniej kar ziemskich unikną... Choć i to mało im pomoże... Każda ma krew popsutą i pełno wrzodów — a te żałości co je gryzą we środku, w samem sercu... o Boże miłosierny i sprawiedliwy, miej politowanie nad ich grzeszną duszą...
— A wy znacie te kobiety?
— Jeszcze by też! Jużci, że je znam wszystkie jak na palcach. Dwa lata bez mała przyglądam się im — to i wiem, przez co każda przeszła, co wycierpiała, jak się umęczyła. Powiem panom, że każda z nich jest bardzo nieszczęśliwa. Myślicie, że taka odrazu wyrasta? Gdzie tam, niejedna to w sercu poczciwsza, niż poniektóra pani, co jej się wszyscy kłaniają po pas. Ta Mańka, proszę pana, co to ma żółciejsze włosy — przyjechała tu z Płocka, tam ją uwiódł jeden podoficer kozacki — i co miała robić? Wstyd był jeno i uciekła do Warszawy. Rok temu — pamiętam — wyglądała jak wisienka, świeże, młode dziewczę... Ale dziś już ma taką twarz, co to odrazu widać; potępiona!
— Twarz grzechu!
— Właśnie. Oto widzę, że pan się dobrze zna na grzechu. Ale kiedy już tak — to panu powiem, że tu jest jedna bardzo poczciwa. Taka czarniawa — chodzi w sukni kratkowanej, Bronka. Zgubił ją jeden akademik, dziecko ma i dla niego pracuje. Ale bardzo się martwi swojem położeniem i dlatego postanowiła sobie zebrać 600 rubli i założyć magazyn, bo ładnie szyje. Była pierwej kamizelczarką. Jest bardzo oszczędna — już zebrała 140 rubli... musi jeszcze trochę nagrzeszyć.
— 230 razy po dwa ruble — obliczyłem staremu.
— Może być — ale jak tylko będzie miała 600 rubli, to już się zmieni na bardzo porządną osobę...
— Czemuż lepiej do Magdalenek jej nie radzicie? Znacie je wszystkie, jak dobry ojciec...
— Pewnie, że znam. Toć bez mała dwa lata włóczę się po tej ulicy. Znam ci ja wszystkich, co tu mieszkają, wiem co się tu w każdym domu we środku odbywa...
— Djabeł kulawy! — zawołałem.
— Djabeł kulawy? a któż to inny kręci się dziś po świecie... Boże miłosierny, ratuj tę grzeszną ziemię, bo już się wypełniają czasy...
— Jakto?
— Ano, koniec świata już blizki. Nie więcej zostało nam, jak 97 lat i 5 miesięcy żywota... Nieszczęśliwi, bądźcie gotowi na kary wiekuiste, albowiem Bóg już podnosi zasłonę... Sam tu, grzeszniku — mówi on — przystąp do tej kraty żelaznej, a ognistej, a co się z nią i za nią dzieje, bacz; jeden tylko ma klucz ta krata, którym wejście otwierają, a żadnego niemasz, by wyjść z tej otchłani... Siły ludzkie i anielskie jej nie przełamią, i owszem sam Bóg — dekretem wolnym, lecz nieodwołalnym — tę moc sobie odjął, aby mocy piekła nie nadwątlić...
— Co też wy, ojcze, mówicie?
— Są już znaki, że Antykryst niedaleczko... Sam tu niedawno widziałem na naszej ulicy wóz ognisty i srodze śmierdzący, a który pędził zgoła bez konia — a takie wozy to nieomylny znak, że już koniec świata blizki... Jest o tem książka pobożna, napisana przez jednego świętego człowieka...
— A cóż wy tam za książki czytacie?..
— Ot, same książki pobożne — o Antykryście, o piekle, o końcu świata, o sądzie ostatecznym, o aniołach i djabłach...
— Nadobna literatura! Ciekawe książki!
— Nie przez ciekawość je czytam, ale że już idą czasy ostateczne — siódmy tydzień świata — że już Bóg chce odpocząć, bo się okrutnie namęczył tem czuwaniem nad grzeszną ziemią — więc teraz już ta grzeszna ziemia pójdzie w otchłanie bezdenne, a nam biednym robakom czas wielki myśleć o zbawieniu duszy...



A czemuż to nie myślicie o zbawieniu duszy tej dziewuchy?.. Każecie jej jeszcze grzeszyć trzysta razy, toć lepiej ją na pokutę, do Magdalenek...
— Nie, proszę pana... Do tych bogatych paniów, co to nie mają miłosierdzia nad żadną nieszczęśliwą — i zawsze jej w twarz rzucają gorzkie — brzydkie słowa — nie posyłam żadnej... Dawniej, to doradzałem. Jedna tu była Józia, co się chciała wyrwać z tej ciemności i poszła do tych dobrych paniów, a te jej tak nadokuczały, że po trzech dniach uciekła i powiada: wolę skonać — wolę się utopić, niż się męczyć u tych szelmów. Grzesznik, proszę pana, to substelna istota, nie można nim poniewierać, a te panie to wcale nie są delikatne... Poczciwa Józia płakała, do nóg im się rzucała, a one do niej: Taka a taka, cóż ty nam tu grasz komedje! Nie tak to łatwo zostać znów poczciwą!.. Aż Józia uciekła...
— No, a Bronka?
— Ona sobie poradzi. Jak tylko nagrzeszy za 600 rubli, to się weźmie do pracy.
— To się nazywa „per aspera ad astra“.
— Już tam jak pan chce. Nie rozumiem po łacinie.
— Dziewucha zbiera kapitał po japońsku.
— I po japońsku nie rozumiem. Japończyki — to srogie pogany i mają od djabła sobie darowaną wielką moc, tak, że pobiją wszystkich królów za ich grzechy. A sam Japon — to blizko piekła — tam jest jedna góra ognista — przez nią widać wszystkie piece czartowskie, jak to mówi św. Franciszek Ksawery, przez owych pogan umęczony... Ale świętemu przejść przez piekło — to fraszka; bo go piekielny ogień wcale się nie ima! Za to biada — biada grzesznikowi...
— A jakże o nas myślicie? O panu Janie, o mnie...
— Bliżej panu do piekła niż do czyśca nawet. Ja wiem, że pan jest uczony i że pan po całych nocach siedzi i coś pisze, ale nieraz koło okna pańskiego krąży duży, czarny ptak... Przyleci — załopocze skrzydłem — zakracze — w okno spojrzy — i ucieknie...
— Aż mnie ciarki przeszły... Bójcie się Boga, nic o tem nie wiedziałem...



— Może pan nie wie, a ono tak jest. Ten zasię ptak — to wysłaniec szatana, na zwiady chodzi... A gdyby go dotknąć, to całkiem niecielesny ptak, jeno zupełnie duchowy... Czy go często widuję? Na naszej ulicy prawie co noc, bo to wszetecznie djabelska ulica. Pan go nie zobaczy, bo pan nie wierzący; trzeba mieć łaskę u Boga, aby go widzieć... Tak się człek, śród grzechu brodząc, od grzechu ochrania... Djabeł tu sobie hula na prawo i na lewo. A jeszcze panu powiem, że te dziewuchy — to prędzej bardzo nieszczęśliwe — i tym będzie przebaczone, ale za to inne — ho, ho! Smarzyć się będą w ogniu po łopatki — po sam czubek głowy, ożogiem będą im palić sromy, któremi piły roskosze! Czy pan wie, co to było z panem Iwoniczem? To bardzo dobry pan, bo choć nie z naszej ulicy, ale że tu bywał co wieczór, więc na niego uważałem. On był zaręczony z jedną panną, z pod N-ru 37 na drugiem piętrze. Ta panna mieszkała z drugą siostrą i z matką, a cała ta trójka — to, proszę pana, była hultajska trójka, a nie tylko, że nikt o tem nie wiedział, ale ba! każdy je miał za święte — a pan Iwonicz to nie inaczej — tylko klęczał przed swoją... Julja się nazywała... Codzień tam bywał o ósmej — jak tylko z biura wychodził — bo to bardzo porządny i pracowity pan; znosił bukiety, cukierki, bilety do teatru — i niemało się na te baby szkodował. A one — niby to, że takie poczciwe — jak tylko dwunasta — mówiły: panie Stefanie — czas iść do domu... On też żegnał się z niemi... Raz deszcz był krwawy, ale że go te panie wyprosiły — wyszedł na ulicę — i tymczasem stanął we framudze. Właśnie i ja tam stałem, a on wyciąga papierosa i powiada: Macie, ojcze. — Dziękuję, nie palący... A on: Jakże wam tu stać na taką zlewę po nocy — nie przykro to?... Na to ja: Lepsza taka zlewa, niż ogniste czeluście piekielne, gdzie goreć będą dusze grzeszne, i ci, co z nieświadomości są wspólnikami ich grzechu... Aż pan Iwonicz patrzy na mnie i w czoło się stuka, niby że ja jestem warjat. Ale ja nie warjat... Tylko mówię pobożnie, a ludzie światowi odzwyczaili się od mowy pobożnej, kaznodziejskiej. Mówię zaś panu Stefanowi tak; Niech no pan tu chwilę postoi — to zobaczy pan to, co ja widuję koło tej bramy każdego wieczoru, a naprzód niech pan idzie na drugą stronę ulicy, to zobaczymy jak to się tam odbywa u tych paniów. I oto co było. Pan Stefan myślał, że już tam będzie prawie ciemno, a tymczasem nie; jasność ogromna we wszystkich pokojach. Trudno było dojrzeć, co się tam robiło, ale panie przechodziły ciągle z pokoju do pokoju; ruch jak na bal! Dopiero w małe pół godziny zajechała przed bramę Nr. 37 kareta, a w karecie dwuch panów — zadzwonili — stróż bramę otworzył — weszli widać na górę — i niedługo wrócili, nie sami, ale każdy z jedną panną, jeden z Julją, a drugi z Lucią — i mama też była z niemi — a obie tak postrojone, że to nawet dziw na taki deszcz! A śmiały się, a chichotały, a świergotały! Pan Stefan myślał, że piorun w niego trzasł... — A jeden pan zawołał: — Do Bristolu! — i pojechali... Dopiero panu Stefanowi powiedam: Tak a tak! Że pan jest poczciwy człowiek, to niech pan wie, że te panie, to wcale nie takie jak pan myślał... Ja wiem, że się pan chciał z jedną żenić, ale Opatrzność pana ochroniła...
W ten sposób dowiedzieliśmy się o powodach zerwania Iwonicza z narzeczoną. Rzeczywiście mógł chłopiec wpaść w gorzką rospacz — i nie dziwiłem się teraz, że tyle węgrzyna i burgunda spijał.



Wkrótce jednak zmieniły się stosunki. Burgund i węgrzyn zasechł w beczkach, a Stefan wyjechał do Włoch, by tam na łonie rzymianek i florentynek zapomnieć o goryczach swego narzeczeństwa. Opuścił mię też Latour-Latur, gdyż zakochał się na serjo i poprzysiągł sobie noce przepędzać, jak przystoi dobremu obywatelowi. Znalazłem sobie inną kompanję, która jednak poprzestawała na piwie. W każdym razie wracałem co noc do domu bardzo późno.
Muszę tu zaznaczyć, że od tygodnia mieliśmy nowego stróża domu. Stróż ten, Jakub, miał minę nożowca i ożenił się niedawno z dziewczyną, która wyglądała na kokotę niższego rodzaju. Oczywiście w stróżowskim stanie miodowe miesiące są niezbyt spokojne. Stróż w naszym domu miał dwa mieszkania; tak zwaną „dyżurkę“ w bramie, oraz izbę w suterynie, gdzie pomieścił żonę. Koło drugiej po północy Jakób kombinował sobie, że już wszyscy lokatorzy są w domu, że więc może opuścić dyżurkę — i szedł do swej Cytery.
Tymczasem zdarzyło się, że przyszedłem o czwartej. Dzwoniłem bez końca, uderzałem kijem w bramę, kołatałem klamką, ale w roskosznych objęciach swej ukochanej Jakób — nie słyszał nic. Gdym tak łomotał rospaczliwie i mówił sobie: — Ktoś nie śpi, aby ktoś mógł spać! usłyszałem za sobą głos:
— Widzę oto, że pan się do bramy dostać nie może — powiedział Widłak.
— Złość mnie ogarnia, ale cóż chcecie... Jakób świeżo po ślubie — to się z żoną gzi a migdali...
— Ach, jak też pan mówi nieskromnie, aż obraza uszu boskich...
— No, a jakże mam mówić?..
— Grzech popełnia konieczny, grzech nakazany. Bo to już Pan Bóg miłosierny w łasce swojej tak uczynił, że nie inaczej się człowiek rodzi, jeno z grzechu, a już ten grzech — to Sakrament — i nie małą z tego człowiek ma uciechę.
— Zgadzam się na tę piękną peryfrazę, ale dlaczegóż ja mam stać na ulicy tak długo?
— Pewnie sprośna to konieczność ku utrzymaniu pokoleniu Adama, ale chłop powinienby mieć zastanowienie... i nie zapominać otwierania bramy. Obowiązek — to święta rzecz...
Co prawda nie wiem, czy w położeniu Jakóba miałbym zastanowienie, ale w tej chwili kląłęm tę bezmyślną dążność ludzkiego bydlęcia do płodzenia potomstwa.
— Nie mam że racji, ojcze Widłaku?
— Bo i pewnie. — Im prędzej by się ludzie przestali rodzić, tem prędzejby był sąd ostateczny, a ci, co sobie zasłużyli na tę wieczną szczęśliwość, zdobędą ono słodkie a przeczyste zboże rajskie wybranych.
— Mój ojcze, zapominacie o jednem; że tylko sam Pan Bóg zna dobrze „numerum electorum“ — liczbę wybranych — i dopóki ta liczba się nie wypełni — koniec świata nadejść nie może, a że wybranych jest maluczko — to i nie prędki może być koniec świata.
Słowa te powiedziałem bardzo uroczyście i zupełnie w stylu Widłaka. To też trafiły mu bardzo do przekonania i zaczął gorliwie walić kijem w bramę, gdyż byłem w położeniu grzesznika, który chce z piekła wrócić do raju, ale nie masz klucza, co by tę bramę otworzył.
— Ślicznie to pan powiedział. Bo chociaż zły ptak nad panem krąży — to jednak widzę, że się pan rozumie na rzeczach pobożnych.
— Cóż to za ptak? — mówiłem, cisnąc guzik elektryczny... Nigdym go nie widział.
— Niech pan uważa na swoją duszę... Ja tego ptaka znam, bo on dawniej do mnie przychodził, a teraz to, panie, jak go zobaczę — pędzę za nim, a baczę przy którem oknie się zatrzyma, i taką mam chęć, żeby go jakąś mocą anielską — ubić na szczęt; takbym ja zbawił świat od grzechu — i od djabelstwa...
— Kiedyż to do was przychodził ten ptak?
— Przychodził do mnie nieraz, a ja go nie widziałem, aż dopiero później, kiedy się nawróciłem. Byłem ci ja — tyle jako pan — światowy człowiek. Nie mało nagrzeszyłem — Boże, bądź miłościw! aż się nawróciłem na drogę pobożności... Nieczysty byłem, jako wieprz — i żądzom zmysłowym cały oddany; dopiero, jakem raz na własne oczy tego djabłowego ptaka zobaczył; dopiero, jak on mi całe piekło pokazał — i ten ogień straszny a nie wygasły po wieki wieków — i te katownie grzeszników — nawróciłem się, dzięki Ci, o miłosierny Panie i królu niebieski! Precz szatańskie pokusy!.. Dawniej — to ja byłem — jako mówię — światowy człowiek — i służyłem za stangreta. Więc jak byłem u jednej hrabini, co teraz zarządza u Magdalenek, to tam stało się tak. Bo ta hrabinia to była bardzo elegancka pani, ale srodze grzechowi oddana. Więc ona mnie namówiła, żebym ją kochał; tak ja, panie, ją kochał — Boże mi, odpuść to wszeteczeństwo! ale niedość tego, bo to hrabina miała córkę; może 18 lat panienka, taka chuderlawa i substelna, a czarne miała oko jak ten djabelski ptak; więc ta panienka też mi się kazała kochać, to też, panie, ja i tę dziewuchę kochał. Z początku — to jedna o drugiej — nic nie wiedziała; ale mnie zdradziła jedna pokojowa, co chciała żebym się z nią żenił. Dopiero, panie, jak się ta matka z córką pokłóciły, a zaczęły się wyzywać; ty taka — ty owaka! — to mnie wygnały precz. Byłem potem za stangreta u jednego bankierza, chrzczonego żyda; a jego żona znów mi się kazała kochać, a za to mi dawała różne prezenty... Teraz dopiero widzę, z jakiego niebezpieczeństwa łaska Boża mnie wyrwała; bo wiadomo, że Antykryst ma się narodzić z żydówki! Cóż by to było — o nieszczęsny Widłaku — (tu bił się mocno w piersi) — gdyby się Antykryst narodził z ciebie i z tej bankierzowej! Ale nie dopuścił Pan miłosierny do tego. Owszem — jedna dziewczyna, co, chciała żebym się z nią kochał — zdradziła mnie przed onym bankierzem, i ten mnie znowuż wygnał precz. — Poszedłem na inną służbę, a zawsze z grzechu w grzech i z piekła w piekło. Co te baby upatrzyły sobie do mnie — to nie wiem. Ignasiu! Ignasiu! zawsze tak mi gadały, a co mnie naściskały, nacałowały — o wszeteczne wysłanki djabła. Aż raz zobaczyłem tego czarnego ptaka — co mi zaczął krakać nad uchem okropne kary piekielne! I odtąd byłem uratowany! Zmieniłem życie i oddałem się pobożnym rozmyślaniom. Już to piąty rok mija, od kiedy porzuciłem furmaństwo — i przystałem za nocnego stróża.
— Bardzo to dobrze, żeście porzucili drogi wszeteczne — zauważyłem, choć moja myśl dzieliła się między losy Widłaka a moje fatalne położenie.
Prawie godzina minęła od chwili, gdym zaczął dzwonić. Widocznie, że już tej nocy nie będę spał u siebie; chyba pójdę gdzie do znajomych albo do hotelu. Zwierzyłem się z tą myślą Widłakowi, prosząc go zarazem, aby rano o siódmej, skoro tylko zobaczy Jakuba, powiedział mu o tem zdarzeniu i gorzkie mu palnął kazanie. Sama myśl wygłoszenia oracji pobożnej wielce się spodobała Widłakowi; obiecał mi, że napewno to zrobi; poczem ruszyłem w stronę Marszałkowskiej dla wyszukania noclegu. Szliśmy jakiś czas razem a Widłak, pochylając ku mnie głowę, zaczął mi naraz mówić półszeptem.
— Chciałem się pana o jednę rzecz zapytać! Bo to pan ma pewnie znajomość z djabłem, pan jest uczony człowiek, to mi pan wytłumaczy. Mam ja proszę pana takie gorzkie myśli, że ich księdzu boję się powiedzieć. Bo dlaczego djabeł jest taki mocny, że nawet od Boga mocniejszy? Djabeł łowi dusz więcej, a Bóg mniej; piekło jest aż przepełnione, a w raju pusto. Więc jeżeli Pan Bóg o tem wie, dlaczego na ludzkie dusze tyle zsyła obłąkań? Bo jeżeli Pan Bóg wie, że ja będę grzeszył — to już jakbym grzeszył z woli samego Boga. Bo wszystko jest w ręku Boga — i djabeł jest w ręku Boga — i wszystko co djabeł robi, to robi za pozwoleństwem Boga. Grzech jest też z woli Boga — i samego djabła stworzył Bóg.
— Ale przecież to były zbuntowane anioły.
— Albo to o tem Bóg nie wiedział? Tak samo wiedział. I te anioły — to były buntowszczyki, bo taka była Jego święta wola. Widać że Pan Bóg uważał grzech za potrzebny. To i djabeł jest potrzebny, a taką ma służbę katowską, tyle co strażnik ziemski, albo dozorca w hareszcie... Toć jeżeli bez grzechu świat być nie może, bo Pan Bóg sam wyznaczył osobne gospodarstwo do tego — to jakże Pan Bóg będzie karał za grzechy?.. To mi się zdaje dziwne u Boga...
Słuchałem ciekawie, bo mię interesował wielce sam fenomen tych rozmyślań sceptycznych.
— Zapewne — mruknąłem — to byłoby dziwne.
— A widzi pan... Więc o co mi idzie? Kto jest mocniejszy, djabeł czy Bóg, bo mi się czasem wydaje, że na ziemi więcej widać djabła niż Boga. Ile to tego grzechu a biedy, a ciemnoty, a chorób! Ile nieszczęść i lamentu! Choćby na tej jednej ulicy! Ja tu, panie, wiem, co się za każdem oknem dzieje; kto płacze, a kto się śmieje, kto się rodzi, a kto umiera... Ja wszystko wiem — i myślę, że na świecie to jest więcej żałości i biedy, niż grzechu... Czy to warto się rodzić, czy to warto żyć, czy to warto umierać, żeby na wieczne czasy siedzieć w piekle? Ale to wszystko wola Boża. Jednak przecież tu, jak policja złapie grzesznika, to go sąd skaże na 10 lat — na 20 lat — na posielenie — ale nie na wieczne czasy. Tak mi się to czasem widzi, że, choćby człowiek nie wiem jak nagrzeszył — to cóż są grzechy wobec Boga? Czy On nigdy nie przebaczy? Otóż ja tego nie mogę zrozumieć! Kto mocniejszy? Bo ja to sobie tak myślę: albo djabeł jest mniejszy od Boga — to wszystko się mieści w Bogu, więc i djabeł jest w Bogu; albo djabeł jest większy od Boga, ale na to rozum nie pozwala, albo jest równy Bogu, a wtedy co? Bóg i djabeł, to jedność... Tak mi się zdaje — a nie mogę sobie wyprzeświadować, jak to jest naprawdę... I jeszcze się lękam, czy nie jestem heretyk — i czy nie będę potępiony, bo to czuję, że mi sam djabeł te myśli podsuwa...
Pytanie Widłaka wprawiło mnie w kłopot. Nie chciałem w tej sprawie z nim rozmawiać; byłem więcej sceptykiem, niż on.
— Nie jestem księdzem. Poprostu radziłbym wam iść do spowiedzi. Idźcie do księdza N. (dałem mu adres znajomego, który był wytrawnym djalektykiem); ten was uspokoi. To bardzo ludzki człowiek. Ale powiedzcie mi, ojcze, czy wy nie żyjecie zbyt samotnie? Macie żonę — dzieci!
— Nie, proszę pana, jestem sam jak palec. Jeno (tu znowu zaczął szeptać) powiem panu, że właśnie, już nieraz myślałem, jako źle jest samotnemu człowiekowi, a właśnie ta Bronka, co to sobie zbiera na magazyn — to jest poczciwości dziewczyna — i już nawet kilka razy mówiłem z nią o tem... Ona mówi, że potępiona, a że ja dla niej za święty, ale dlaczegóż bym nie miał przebaczyć zbłąkanej wszetecznej sierocie, com ją sobie dycht dopasował do serca?..
Chciałem go błogosławić na te gody, alem się powstrzymał i powiedziałem:
— Niezła myśl! Ale czas chyba iść spać, a jeszcze nie wiem, gdzie będę spał. Bądźcie zdrowi.
Była godzina blizko piąta. Słyszeć się dały długie świsty fabryczne. Na świecie było zupełnie biało. Fury zieleniny, mleka i drzewa płynęły zza rogatek ul. Marszałkowską. Coraz częstsi przechodnie śpiesznym krokiem sunęli ulicą. Miasto budziło się do życia. Czas mi nareszcie udać się na spoczynek.
Zadzwoniłem u drzwi najbliższego hotelu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Lange.