Życie jenerała Tomasza Dumas/Pierwsze trzy lata mojego życia
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Życie jenerała Tomasza Dumas |
Podtytuł | Wydane przez syna jego |
Wydawca | Nakładem S. M. Merzbacha |
Data wyd. | 1853 |
Druk | J. Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Mes Mémoires |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Urodziłem się, jak to już powiedziałem na początku tych pamiętników, dnia 5 termidora, roku X, — (24 lipca 1802), o pół do piątéj z rana.
Przyszedłem na świat z wielkiemi oznakami siły i energii organicznéj, jeżeli mamy wierzyć temu, co mój ojciec nazajutrz po mojém urodzeniu pisał do swego przyjaciela, jenerała Brune.
Zresztą ktoby nie chciał dowiedzieć się o mnie szczegółów, które mój ojciec podał Brunowi, niech pominie list następujący. My go przyłączamy, taki jaki jest:
„Donoszę ci z radością, że moja żona powiła dziś rano tęgiego chłopca; waży dziewięć funtów, a długi 18 cali. Jeżeli będzie tak rosł zewnątrz, jak rosł dotąd wewnątrz, będzie miał wzrost piękny.
Rachuję na ciebie, że będziesz mu ojcem chrzestnym. Moja córka, która przesyła ci tysiąc całusów końcem swych czarnych paluszków, będzie twoją kumoszką. Przybywaj prędko, chociaż przybysz nie zdaje się chciéć wnet odejść z tego świata. Przybywaj prędko, bo to już tak dawno cię nie widziałem, a bardzo zobaczyć pragnę.
Należy coś wybaczyć miłości wlasnéj mego biednego ojca. Od lat 10 jak miał żonę, tyle pragnął syna, że wierzył iż urodzeniu jego, tak jak urodzeniu Augusta, powinny towarzyszyć przepowiednie godne uwagi świata całego.
Bądź co bądź, wróżby te, tak mego ojca zadowalniające, wydały się Brunowi mniéj pewnemi, bo oto list którym odpowiedział odwrotną pocztą:
„Mój drogi jenerale, przesąd wstrzymuje nie od spełnienia twych życzeń. Byłem pięć razy kumem, i wszyscy pięciu moi synowie chrzestni pomarli. Przy śmierci ostatniego postanowiłem nie trzymać więcéj dzieci do chrztu. Przesąd mój wyda ci się może ubrdaniem, ale wierzaj że bardzoby mi trudno było przezwyciężyć go. Jestem przyjacielem twojéj rodziny, i to upoważnia mnie do ufania w twoje pobłażanie. Wiele mnie kosztowało wyrzeczenie się kumostwa z twoją kochaną żoną i przyjmij zapewnienie szczerego przywiązania.
„P. S. Przesyłam ci kilka pudełek dla małéj matki chrzestnéj i jej mamuni.“
Pomimo téj pierwszéj odmowy i wynurzonych obaw, ojciec mój nalegał. Nie widziałem drugiego listu, ale wróżby musiały nastąpić szczęśliwsze, jeszcze bardziéj przekonywające od pierwszych, bo ojciec mój przynajmniéj do połowy dokazał swego, to jest że Brune nie miał mnie już trzymać osobiście do chrztu, ale że w jego miejscu dopełni tego mój ojciec upoważniony najformalniejszą prokuracyą.
Co do kumoszki, ta daleką była od wstrętu do téj ceremonii, która już jéj nadarzyła mnóstwo karmelków i więcéj przynieść miała.
Tak więc Brune, przez prokuracyą i Aimée Aleksandra Dumas, moja siostra, mająca wtenczas lat dziewięć byli mi rodzicami chrzestnymi.
W chwili wyjazdu do Egiptu stanęła umowa, jak sobie czytelnik przypomni, że jeżeli kiedy bądź matka moja powije syna, rodzicami jego chrzestnymi będą Bonaparte i Józefina.
Od owego czasu jednakże takie zaszły zmiany, że memu ojcu ani przez myśl nie przeszło przypomnieć pierwszemu konsulowi obietnicę naczelnego jenerała.
Pierwsze światełko, które niejako rozwidnia ciemne zaczątki mego życia i wyświeca z nich wspomnienie, odnosi się do roku 1805. Przypominam sobie cząstkowe rozpołożenie zameczku, w którym mieszkaliśmy i który się nazywał Fosse’s.
Ale ta moja topografia ogranicza się na kuchni i pokoju jadalnym; dwóch miejscach, do których bez wątpienia największe miałem upodobanie.
Nie widziałem tego zamku od r. 1805, a jednak umiem powiedzieć, że się schodziło do kuchni po stopniach, że wielki kloc był na przeciwko drzwi, że tuż za nim stał kuchenny stół, że po lewój stronie stołu było ognisko, ogromne ognisko, przy którém ojciec mój prawie zawsze stawiał swoją ulubioną fuzyą, wykładaną srebrem, z poduszką z zielonego safianu u kolby, fuzyą której zakazano mi się dotykać pod najsurowszą karą, któréj jednak wiecznie się dotykałem, a matka, pomimo swego przestrachu za każdym razem, nigdy przecież groźby nie urzeczywistniła.
Nareszcie w bok ogniska były drzwi do pokoju jadalnego, wykładanego drzewem pomalowaném na szaro. Wchodziło się do niego po trzech stopniach.
Domownicy, prócz mego ojca i matki, składali się — uklassyfikuję ich tutaj według ważności, jaką mieli wtenczas u mnie — składali się:
1. Z wielkiego psa czarnego, zwanego Truff, mego zwykłego wierzchowca, i któremu dla tego wszędzie było wolno chodzić.
2. Z ogrodnika imieniem Piotr, który przysposabiał dla mnie w ogrodzie zapas żabek i węży, rodzaj zwierząt bardzo dla mnie ciekawych.
3. Z murzyna, kamerdynera mego ojca, imieniem Hipolit, rodzaju czarnego Zokrysa, którego prostoduszność poszła w przysłowie; ojciec mój trzymał go pewnie tylko dla skompletowania szeregu anegdot, któremi zwalczał żannoterie Bruna.
4. Ze stróża, nazwiskiem Mocquet, dla którego miałem wielkie uwielbienie, bo nam co wieczór opowiadał prześliczne historye o swéj zręczności, historye, które natychmiast przerywał ilekroć się ukazał jenerał, gdyż jenerał nie miał téj zręczności równie wielkiego wyobrażenia jak opowiadacz.
5. Nareszcie z dziewczyny kuchennej, imieniem Marja.
Ta ostatnia niknie dla mnie zupełnie w mgłach pomrocznych mego życia. Imie to nadawano postaci, która nie pozostawiła w mój duszy zarysów, i która, ile pomnę, nie miała też w sobie nic poetycznego.
Truff zdechł ze starości przy końcu r. 1805. Mocquet i Piotr pochowali go w kącie ogrodu.
Było to pierwsze pogrzebanie, któremu byłem obecny i płakałem szczerze starego przyjaciela méj pierwszéj młodości.
Teraz inne wspomnienia rozproszone świecą wpół zmroku bez porządku i chronologii.
Raz kiedym się bawił w ogrodzie, zawołał mnie Piotr. Przybiegłem. Ilekroć Piotr mnie wołał, miał zawsze coś do pokazania godnego méj uwagi. Jakoż z łączki wychylił się na drogę wąż, mający wielki guz na brzuchu. Piotr rydlem przeciął na dwoje węża, a z niego wyszła żabka, z razu trochę odrętwiona rozpoczętym trawieniem, którego była przedmiotem, ale wkrótce przyszła do siebie, wyciągnęła nogi jedną po drugiéj, ziewnęła potężnie i puściła się w skoki, zrazu powolnie, potém żywiéj, nareszcie jak gdyby ją nigdy nic nie spotkało.
Zjawisko to, którego nigdy już później widzieć nie miałem sposobności, uderzyło mnie szczególniej i tak mi jest przytomne w pamięci, że zamknąwszy oczy widzę w chwili, kiedy to piszę, dwie drgające części węża, żabę jeszcze nieruchomą i Piotra opartego na swym rydlu, uśmiechającego się nad mém zdumieniem, jak gdyby Piotr, żaba i wąż byli jeszcze przedemną.
Tylko że twarz Piotra czas na wpół wymazał, jak na wypłowiałym dagerotypie. Pamiętam jeszcze, że koło połowy r. 1805 ojciec mój cierpiący, i dla tego wszędzie znajdujący niedogodności, opuścił nasz zamek Fosse’s dla domu, czy tam zamku w Antilly. Moja przeprowadzka odbyła się na grzbiecie Piotra. Dwa dni wprzód duże spadły deszcze i dziwiłem się bardzo, że Piotr bez namysłu przebywał ze mną kałuże przerzynające drogę.
— Więc ty umiesz pływać Piotrze? zapytałem go.
Wrażenie, jakie na mnie sprawiła odwaga Piotra brodzącego przez kałuże, musiało być bardzo żywe, kiedy te wyrazy są pierwsze które pamiętam że je wymówiłem, i jak słowa pana Crac, co to zamarzły zimą a odtajały na wiosnę, brzmią one w mojém uchu dźwiękiem odległym i prawie niknącym dziecięcego głosu.
Zapytanie to: więc ty umiesz pływać Piotrze? było następstwem przypadku, który się u nas wydarzył i głęboko wyrył w mojéj młodéj wyobraźni. Trzech młodzieńców, — jednego z nich nazwiskiem Dupuis widziałem później w Paryżu złotnikiem — trzech młodzieńców z Villers-Cotterets przyszło do zamku Fosse’s, z prośbą o pozwolenie wykąpania się w kanale otaczającym. Mój ojciec dając to pozwolenie, zapytał, czy umieją pływać i na ich odpowiedź przeczącą, wskazał im miejsce płytkie i bezpieczne.
Z początku trzymali się tego miejsca ale zwolna ośmielili się, posunęli się daléj, aż nagle usłyszeliśmy krzyk okropny: wszyscy trzéj kąpiący się tonęli.
Szczęściem Hipolit był blisko, a Hipolit pływał jak ryba. W mgnieniu oka rzucił się dowody i gdy mój ojciec przybiegł do kanału, on już ratował pierwszego. Ojciec mój, wyborny pływak osad, skoczył także do wody i wydobył drugiego. Hipolit ocalił trzeciego.
Wszystko to nie trwało pięciu minut, a jednak jeden z trzech kąpiących się stracił przytomność, tak, że widząc go na ziemi z zamkniętemi oczami i bez odetchnienia, sądziłem że nie żyje. Moja matka wiedziała że tylko zemdlał, bo ojciec zapewnił ją że nie ma żadnego niebezpieczeństwa; korzystając z tego widowiska, które na mnie tak głębokie sprawiło wrażenie, wystawiała mi wymownie niebezpieczeństwo bawienia się nad brzegami kanału. — Nigdy żadna mowa nie miała uważniejszych słuchaczy, nigdy kaznodzieja nie miał żarliwszego prozelity.
Odtéj chwili nie byłbym zerwał kwiatu na brzegach kanału za żadne skarby świata dziecinnego, za żadne konie cwałujące, owce beczące, psy szczekające.
Jedno mnie jeszcze uderzyło, a tém była cudna posiać na któréj utworzenie jakby stopiono w jednéj formie posągi Herkulesa i Antinousa, tak odbijała przy wątłéj i nędznéj postaci Hipolita.
Ztąd to pochodzi, że ilekroć ojciec mój przedstawia się oczom méj pamięci, widzę go zawsze nagim, mokrym i z boskim uśmiechem na ustach, bo z uśmiechem człowieka który dopełnił dzieła co go zbliża do Boga, człowieka który uratował swego bliźniego.
Oto dla czego pytałem Piotra, czy umie pływać? bo widząc go zapuszczającego się w kałuże dwa cale głębokie, wystawiałem sobie owego młodzieńca zemdlonego na trawniku przy kanale, a nie widziałem przy nas ani mego ojca, ani Hipolita, coby mogli przybyć na ratunek.
Hipolit, wyborny pływak biegacz doskonały, niezły jeździec, nie posiadał jakto już podobno powiedziałem, zdolności intellektualnych odpowiednich przymiotom fizycznym. Dwa przykłady dadzą wyobrażenie o jego rozumie.
Jednego wieczora matka moja obawiając się przymrozku nocnego dla niektórych kwiatów jesiennych umieszczonych na małéj wystawce przed oknami jadalni, zawołała Hipolita.
Hipolit przybiegł i słuchał rozkazu z wytrzeszczonemi oczami i otwartą gębą.
— Hipolicie, powiedziała mu matka, na wieczór zbierzesz te doniczki i postawisz je w kuchni.
— Dobrze pani, — odpowiedział Hipolit.
Na wieczór moja matka ujrzała rzeczywiście doniczki w kuchni, ale powkładane jedne w drugie, aby jak najmniéj miejsca zabrały w państwie kucharki.
Zimny pot oblał czoło mój biednéj matki.
Hipolit usłuchał dosłownie. Powyrzucał kwiaty, pownosił doniczki.
Nazajutrz znaleziono pod murem kwiaty połamane, zwalone na jednę kupę i świecące szronem.
Przywołano Piotra, ich lekarza. Piotr uratował kilka, ale większa część zginęła.
Drugi wypadek ważniejszy. Ofiarowałem go Alcydowi Toussez, aby go zamieścił w Siostrze Zokryssa; nie śmiał go użyć.
Miałem wróbelka, którego złapał Piotr. Biedne pisklę, nie umiejąc jeszcze latać, chciało jak Ikar puścić się za swym ojcem i z gniazdka dostało się do klatki, w któréj podrosło i gdzie jego skrzydła nabrały należytéj wielkości.
Hipolit miał obowiązek dodawać mu ziarna i czyścić klatkę.
Raz zastałem klatkę otwartą, wróbla ani znaku.
Zanosiłem się od krzyku, boleści i łez; nareszcie matka wdała się w sprawę.
— Kto otworzył drzwiczki? zapytała.
— Ja, pani — odpowiedział Hipolit, kontent jakby zrobił coś najlepszego.
— A to na co?
— Biedne stworzenie, miało zaduch w klatce.
Nie było co na to odpowiedzieć. Wszakże moja matka sama otwierała drzwi i okna pokojów w których był zaduch i zalecała domownikom, aby to ż samo czynili w podobnym razie.
Dano mi innego wróbla i przykazano Hipolitowi, aby odtąd częściéj oczyszczał klatkę, to nie będzie w niéj zaduchu.
Nie pamiętam czy się do tego ściśle zastosował. Zresztą inny wypadek zajął dom cały: stróża Mocquet dusiła zmora.
Wiecież co to jest zmora? wiecie, boście widzieli tę poczwarę z ogromnemi oczami, siedzącą na piersi człowieka sennego i ledwie dyszącego.
Nie pomnę, kto jest twórcą téj litografii, alem ją widział tak jak wy. Tylko że zmorą Mocqueta nic była małpa z wielkiemi oczami, poczwara fantastyczna wyrojona w imaginacyi Hugona, a przedstawiona pędzlem De Lacroix, ołówkiem Boulanger’a lub dłutem Foucher’a; ale babina ze wsi Haramont leżącéj ćwierć mili za naszym zamkiem Fosse’s, którą Mocquet poczytywał za swoją osobistą nieprzyjaciółkę.
Jednego rana wszedł Mocquet do pokoju mego ojca, który jeszcze leżał, i stanął przed łóżkiem.
— Co powiesz Mocquet — zapytał mój ojciec. Czemu masz taką pogrzebową minę?
— Oto jenerale — odrzekł poważnie Mocquet — zmora mnie dusiła.
— Zmora cię dusiła! no! no! rzecze mój ojciec podpierając się na łokciu.
— Tak jest, jenerale.
I Mocquet wyjął z ust swą króciótką gipsówkę, co tylko czynił rzadko i w ważnych okolicznościach.
Ta wiecznie tuż prawie pod nosem dymiąca gipsówka stała się nie przydatkiem do Mocqueta, ale jego składową częścią.
Nikt nie mógł powiedzieć, aby kiedy widział Mocqueta bez jego gipsówki. Jeżeli jéj przypadkiem nie miał w ustach, to ją pewno trzymał w ręku.
Gipsówka ta, jako towarzyszka nieodstępna Mocqueta wśród najgęstszych zarośli, musiała być tak krótką, iżby jak najmniéj wystawioną była na zawadzenie o ciała stałe, coby ją mogły skruszyć.
Skruszenie gipsówki dobrze nałożonéj było dla Mocqueta stratą, którą zaledwie za lat kilka zdołałby powetować i kto to wie!
To też rurka gipsówki Moequeta nie przechodziła nigdy sześciu linii, połowa jeszcze była z pióra.
Nałóg nierozstawania się z fajką, która wyżłobiła sobie rodzaj kleszczy pomiędzy siekaczami a kłami Mocqueta, spowodował u niego drugi nałóg, a tym było: że mówił z zaciśniętemi zębami, co nadawało szczególny charakter uporczywości wszystkiemu co mówił.
— I od jakiegoż to czasu nawiedzony jesteś od zmory, mój biedny Mocquecie! zapytał mój ojciec.
— Od tygodnia jenerale.
— I kto to jest ową zmorą?
— Wiem ci ja kto — odrzekł Mocquet z zębami jeszcze bardziéj zaciętemi.
— No, czy wolno wiedzieć?
— To ta stara ciota Durand, jenerale.
— Stara Durand z Haramont?
— Tak jest, ona.
— Tam do kata, Mocquet! toż trzeba się mieć na baczności.
— Ja się też mam na baczności — ona mi to przypłaci, ta stara ropucha, ten stary kret.
Stara ropucha, lub stary kret, to były wyrazy nienawiści, których Mocquet pożyczył od Piotra, bo ten niemając większych nieprzyjaciół nad ropuchy i krety, nazywał tak wszystko czego niecierpiał.
— Trzeba się mieć na baczności, Mocquet, — powiedział mój ojciec, a powiedział to nie dla tego aby miał wierzyć w zmory, aby przypuszczając nawet istnienie zmory, wierzył że stara Durand w nią się przedzierzgała, ale dla togo, bo znał zabobony wieśniaków, dla tego bo wiedział iż wiara w czary jest jeszcze bardzo upowszechnioną między niemi. Słyszał o kilku przykładach straszliwéj zemsty ze strony oczarowanych, którzy myśleli że skruszą urok zabijając tego co go na nich rzucił, a Mocquet denuncyując starę Durand memu ojcu uczynił to z przyciskiem tak groźnym, ścisnął kolbę swéj fuzyi w sposób taki, że ojciec mój poczytał za stosowne wnijść w myśl Mocqueta, i pozyskać jego ufność do tego stopnia, aby nic bez niego nie przedsiębrał.
— Ależ zanim się zemścisz, biedny Mocquet, — rzecze mój ojciec, trzebaby się zapewnić, że cię nie można uleczyć od zmory.
— Nic można, jenerale.
— Jakto, nie można?
— Nie, probowalem już wszystkiego.
— I cóżeś robił?
— Najprzód wypiłem wielką waze gorącego wina przed pójściem do łóżka.
— Ktoż ci poradził to lekarstwo? Czy P. Lecosse.
Lecosse był to lekarz mający wziętość w Villers-Cotterets.
— P. Lecosse! alboż on się zna na urokach? oh nie, nie pan Lecosse.
— Któż więc?
— Owczarz z Longpré.
— Ależ waza gorącego wina, bawole! musiałeś się spić jak bela.
— Owczarz wypił połowę.
— Teraz pojmuje receptę. No cóż, nie pomogło wino?
— Jenerale, tak mi deptała po piersiach owéj nocy, jak gdybym nic nie był zażył.
— Cóżeś jeszcze robił?
— Zrobiłem, co robię, kiedy chcę z łapać zwietrzynę.
Mocąuet miał swój osobny słownik, właściwą sobie frazeologią. Nigdy nie mówił: zwierzyna. Ilekroć mój ojciec wymówił wyraz zwierzyna, Mocquet zaraz dodawał: Tak jest, jenerale zwietrzyna, bo jenerale, z przeproszeniem, źle mówisz.
— Jak to, co źle mówię?
— Tak jest, nie mówi się zwierzyna, ale zwietrzyna.
— A to dla czego?
— Bo zwierzyna, to nic nie jest.
— A co jest zwietrzyna?
— To jest stworzenie, którego cały rozum w wietrzeniu, które sobie zwietrzy pożywienie, to jest zwietrzyna.
Definicya tak była logiczna iż nie było co na nią odpowiedzieć. To też ojciec mój nic na nią nie odpowiedział i tryumfujący Mocquet nie przestawał zwierzyny nazywać zwietrzy ną.
Otóż dlaczego zapytanie mego ojca.
— Cóżeś jeszcze zrobił?
Odpowiedział Mocquet:
— Zrobiłem, co robię kiedy chcę złapać zwietrzynę.
— I cóżeś zrobił Mocquet?
— Zastawiłem strzelazo.
Tak Mocquet wymawiał wyraz żelazo.
— Zastawiłeś żelazo, aby złapać starą Durand?
Mocquet nie lubił aby wymawiano wyrazy inaczéj jak on. Powtórzył więc:
— Zastawiłem strzelazo na starą Durand.
— I gdzieżeś je postawił, u drzwi?
— Ale ba! u drzwi; a czy to ona drzwiami wchodzi, ta ciota? Wchodzi ona do méj izby gdzie śpię, sam nie wiem kędy.
— Może kominem?
— Nie ma komina. Zresztą widzę ją tylko kiedy czuję że mi tratuje piersi: Tą! tą! tą!
— Gdzieżeś więc postawił żelazo?
— Strzelazo? Postawiłem je sobie na brzuchu.
— Jakież to było żelazo?
— Oh! doskonałe strzelazo, z łańcuchem który obwinąłem sobie koło ręki. Ważyło z dziesięć funtów. O tak! z dziesięć lub dwanaście funtów.
— No i jakże było tej nocy?
— O téj nocy było jeszcze gorzéj. Zwyczajnie młóci mi po piersiach tylko swemi bamboszami, a wtenczas przyszła w sabotach.
— A teraz?
— A teraz przychodzi tak samo w każdą bożą noc. To też chodzę tak, że nie długo suchot dostanę; ale dziś rano powiedziałem sobie: musi być temu koniec.
— I cóżeś postanowił, Mocquet?
— Postanowiłem wpakować jéj w bok nabój z téj fuzyi.
— Mądrze. I kiedyż myślisz wykonać?
— Dziś wieczór albo jutro, jenerale.
— Tam do kata! a ja chciałem cię posłać do Villers-Hellon.
— To nic nie szkodzi, jenerale. Czy to co spiesznego?
— I bardzo.
— No, to mogę iść do Villers-Hellon, wszak to tylko cztery mile, i wrócić na wieczór. Ośm mil na dzień, to igraszka — robiliśmy ich jenerale więcéj na polowaniu.
— A zatém dam ci list do pana Collard i pójdziesz.
— I pójdę. Dobrze, jenerale.
Ojciec mój wstał i napisał list do pana Collard.
Powiemy później kto to był ten p. Collard, tymczasem nadmienimy tylko że należał do dobrych przyjaciół mego ojca.
W liście tym było co następuje:
„Przysyłam ci mego głupiego stróża, którego znasz. Uroił sobie, że stara baba nasyła go co noc zmorą, i aby raz pozbyć się swego upiora, chce ją po prostu zabić. Sądy mogłyby się gniewać za takie samowolne wyleczenie się z nocnego duszenia, i dla tego przysyłam ci go pod błahym pozorem. Poślij go do Dauré do Vouty, który pośle go pod innym pretekstem do Dulaulaya, a ten za sprawunkiem jakim lub nie, pośle go do diabła jeżeli mu się tak spodoba.
„W ogóle trzeba aby jego wędrówka trwała z piętnaście dni. Za dni piętnaście przeniesiemy się do Antilly, a wtenczas, ponieważ Haramont nie będzie już w sąsiedztwie, i zmora także odstąpi go zapewne w drodze, stara Durand będzie mogła spać spokojnie, czegobym jéj nie radził, gdyby Mocquet pozostał w okolicy.
„Przynosi ci tuzin bekasów i zająca — to zdobycz z wczorajszego polowania na błotach pod Wualue.
„Najpiękniejsze ukłony twéj pięknéj Herminii i tysiąc całunków dla Karolinki.
„Twój przyjaciel. Alexander Dumas.“
„P. S. Mieliśmy wczoraj wiadomości o twojéj córce chrzestnéj Aimée; zdrowa i wesoła co do Berlika, ten co miesiąc na cal przyrasta i biega zawsze na końcu palcy.
„Nie pomogły nic saboty.“
Mocquet wyruszył w godzinę po napisaniu listu, i wrócił do nas, już do Antilly, w trzy tygodnie.
— No cóż? zapytał mój ojciec, widząc go zdrowym i rześkim — jakże z starą Durand?
— Eh! jenerale! odstąpiła mnie ta stara ropucha. Pokazuje się że jéj władza nie sięga poza najbliższą okolicę.
Teraz czytelnik ma prawo żądać wytłumaczenia przypisku mego ojca i domagać się abym mu powiedział co to ów Berlik który przyrastał o cal na miesiąc i biegał zawsze na końcu palcy, na co saboty nic nie pomagały.
Berlik, — to ja.
Oto okoliczność, któréj zawdzięczałem ten ładny przydomek..
Podczas brzemienności méj matki odbyła się w Villers-Cotterets jak zwykle uroczystość Zielonych świątek.
Śliczna ta uroczystość, święcona wśród świeżych liści, wśród rozwijających się kwiatów, polatujących motyli, kwilących ptaszyn, miała kiedyś swoją sławę, przywabiała do VillersColterets uczestników, na dwadzieścia mil w koło; dzisiaj, tak jak wszystkie święta, począwszy od święta Bożego Ciała, istnieje już tylko w kalendarzu.
Na tę uroczystość więc, na którą tyle przybywało ludzi, przybył też człowiek niosący na grzbiecie szopkę, tak jak ślimak skorupę.
Szopka ta zawierała w sobie arcy narodowe widowisko Poliszynela, widowisko, od którego Goethe pożyczył swój wielki dramat: Faust.
Któż to bowiem jest Poliszynel? libertyn zużyty, spłowiały, przebiegły, który wykrada kobiety, szydzi z braci, drwi z mężów, bije policjantów i kończy na tém, że go diabeł bierze.
A cóż Faust? wszakże to też libertyn zużyty, spłowiały, choć prawda mało przebiegły, który uwodzi Małgorzatę, zabija jéj brata, rozbija burmistrzów i kończy na tém, że go porywa Mefistofel.
Nie pozwolę sobie powiedzieć, że Poliszynel jest poetyczniejszym od Fausta, ale śmiem twierdzić, że jest również filozofem a z pewnością zabawniejszym.
Nasz tedy człowiek z szopką założył swe widowisko na trawniku i dawał na dzień trzydzieści lub czterdzieści reprezentacyi owéj szczytnéj farsy, nad którą tyleśmy się uśmiali będąc dziećmi, a rozmyślali dorosłszy.
Moja matka, będąc od siedmiu miesięcy w ciąży, poszła także przypatrzyć się Poliszynelowi. Nasz człowiek z szopką miał wiele imaginacyi. Miasto diabła nazwać po prostu diabłem, nadał mu imię.
Imie to było Berlik.
Zjawienie się Berlika szczególnie uderzyło moją matkę.
Berlik był czarny jak diabeł. Berlik miał język i ogon szkarłatny. Berlik mówił rodzajem warczenia, podobném do głosu jaki wydaje syfon wody salcerskiej w chwili gdy się wypróżnia, głosem nieznanym w owéj epoce, bo syfony nie były jeszcze wynalezione, ale właśnie dla tego tém mocniéj przerażającym.
Figura ta fantastyczna do tego stopnia przejęła moją matkę, że wychodząc oparła się na swéj sąsiadce mówiąc:
— Ah! moja kochana, zginęłam; powiję Berlika.
Sąsiadka jéj, również brzemienna, nazwiskiem pani Duez, odpowiedziała:
— Moja droga, jeżeli ty urodzisz Berlika, to ja która byłam z tobą, urodzę Berloka.
Obiedwie przyjaciółki wróciły do domu śmiejąc się, ale śmiech mojéj matki nie był szczery i była przekonaną że wyda na świat dziecię z czarną twarzą, z ogonem szkarłatnym i ognistym jeżykiem.
Nadchodził dzień połogu.
Im bardziej dzień ten się zbliżał, tém większej mocy nabierała wiara mojéj matki. Utrzymywała, że wyprawiam skoki do jakich tylko diabeł jest zdolny i że kiedy ją uderzałem nogami, czuła że są u nich szpony.
Nareszcie zabłysnął 24 lipca. Wybiło pół po godzinie czwartéj i przyszedłem na świat.
Ale przychodząc tyle się obracałem i kręciłem, że skutkiem ściśnienia szyi ukazałem się fioletowy i na w pół uduszony. Akuszerka krzykła.
— Ali! mój Boże! szepła matka — czarny, pewno czarny!
Akuszerka nie śmiała odpowiedzieć. Między fioletem a czarnością różnica nie zbyt wielka, nie było więc co zaprzeczać.
W téj chwili chciałem krzyczeć, jak każde stworzenie zwane człowiekiem, kiedy przychodzi na ten świat pełen boleści.
Sznurek zaciskał mi szyję i wydałem tylko rodzaj warczenia podobny do owego, co pozostało w uchu méj matki od Zielonych świątek.
— Berlik! krzyknęła z rozpaczą — Berlik!
Na szczęście przybiegł lekarz, uspokoił matkę, oswobodził mi szyję, twarz przybrała kolor naturalny, a krzyk mój z warczenia diabelskiego stał się kwileniem dziecięcia.
Dla tego jednak pozostało mi imie Berlik.
Co do drugiéj części Post-skryptu:
„Biega zawsze na końcu palcy. Saboty nic nie pomagają. “
Odnosiło się to do szczególności w méj organizacyi, skutkiem któréj aż, do lat czterech, chodziłem albo raczej biegałem, — bo nigdy nie chodziłem a zawsze biegałem — tylko na końcu palcy.
Obok mnie zdawałoby się, że Eisler na piętach tańczy.
Skutkiem tego szczególnego sposobu poruszania się, chociaż nie wywracałem się częściéj od innych dzieci, matka moja bardziéj niż inne matki obawiała się abym nie upadł, i pytała wszystkich o radę, jakby mnie przywieśdź do chodu jakim chodzą chrześcianie.
Podobno to P. Collard poradził mojéj matce, aby mi dała saboty, rodzaj obuwia, który powinien był niemal niepodobnym uczynić mi chodzenie, gdybym nie zmienił systemu.
Zdaje się przecież, że i w sabotach biegałem po dawnemu, jak pisze mój ojciec — ale wywracałem się częściéj.
Zaniechano więc sabotów.
Jednego dnia, nagle, porzuciłem mój sposób chodzenia na końcu palcy i zacząłem chodzić jak wszyscy. Rozumie się, że nie dałem nigdy i nikomu sprawy ani z powodu, ani z urojenia, które mnie do tego skłoniły.
Co to była za radość w domu! Uwiadomiono o tym szczęśliwym wypadku i przyjaciół i znajomych, a najprzód pana Collard.
Tymczasem zdrowie mego ojca coraz się bardziéj pogarszało. Poradzono mu lekarza w Senlis, który miał wielką wziętość w całéj okolicy, a nazywał się Duval; pojechaliśmy do Senlis.
Podróż ta nie pozostawiła żadnego wspomnienia w méj duszy, i jedyny jéj ślad mam w liście méj matki, która na czas swéj nieobecności poleca adwokatowi swemu jakiś proces.
P. Duval podał ojcu memu myśl jechania do Paryża i poradzenia się Corvisarta. Ojciec mój od dawna układał sobie tę podróż. Chciał się widzieć z Brunem, chciał mówić z Muratem; spodziewał się uzyskać przez nich wynagrodzenie należne mu jako jeńcowi z Brindisi, a nadto wyrobić sobie rozkaz wypłaty żołdu zaległego za rok VII i VIII.
Wyjechaliśmy do Paryża.
Oh! ta podróż, to całkiem co innego. Przypominam jéj sobie doskonale — lubo nie w części właściwéj, t. j. lokomocyjnéj, bo widzę się do razu w Paryżu. Przypadła około sierpnia lub września r. 1805. Wysiedliśmy przy ulicy Thiroux, u jakiegoś pana Dollé przyjaciela mego ojca. Był to staruszek, ubrany w surdut szaraczkowy, spodnie aksamitne, pończochy bawełniane, trzewiki ze sprzączkami; ufryzowany był en ailes de pigeon i miał mały horcapik obwiniony czarną wstęgą, a zakończony białym kosmem. Harcapik ten party kołnierzem surduta sterczał ku niebu w sposób arcy groźny.
Zona jego musiała być bardzo ładna i podejrzywam mego ojca, że był przyjacielem żony zanim został przyjacielem męża.
Nazywano ją Manette.
Przytaczam wszystkie te szczegóły na dowód, jak pewną jest moja pamięć i ile jéj mogę ufać.
Odwiedziliśmy najprzód moją siostrę. Była na wzorowéj pensji utrzymywanéj przez panią de Mauclerc i pannę de Byan, angielkę, która nam zabrała majątek mający spaść na nas. Pensya ta była przy ulicy Harlay, w dzielnicy Marais, a jeden z naszych krewnych, abbé Conseil, były ochmistrz paziów Ludwika XVI, umieścił w niéj naszą siostrę.
Pomówię jeszcze słówko o tym kuzynie, który późniéj cały swój majątek zapisał owéj pannie de Byan.
Przybyłem w chwili rekreacji. Wszystkie młode panienki wysypały się z domu, przechadzać się, szczebiotać, swawolić na dziedzińcu. Zaledwie mnie ujrzały z memi długiemi plowemi włosami, które w owym czasie zwijały się w loki zamiast się jak dzisiaj kędzierzyć, zaledwie się dowiedziały że jestem bratem ich przyjaciółki, a już; jak chmara gołębi cała pensya zleciała się wokół mnie. Nieszczęściem towarzystwo Piotra i Mocqueta mało mnie ucywilizowało. W Fosse’s i Antilly rzadko kogo widywałem. Wszystkie te chęci przyjazne ale hałaśliwe podwoiły moją zwyczajną dzikość i w zamian za pieszczoty, któremi mnie obsypały powabne sylfidy, rozdawałem kopania i kułaki każdéj, co miała nieroztropność zbliżyć się do mnie. Najszczodrzej niemi obdarzyłem pannę Paulinę Masseron, która potém poszła za hrabiego d’Houtetot, para Francyi i pannę Destilléres, któréj pałac znany pod nazwiskiem pałacu d’Osmond, obudzą zazdrość we wszystkich przechodniach bulwaru des Capucines.
Być może, że naturalny mój niedostatek galanteryi powiększała jeszcze myśl, że po wyjściu z pensyi czeka mnie operacya, którą poczytywałem za bardzo nieprzyjemną.
Panowała wówczas moda zauszniczek; rodzice chcieli korzystać z bytności na bulwarze by moje słuchowe muszelki ozdobić kolczykami. Gdy przyszło do przekłuwania, broniłem się rękami i nogami; dopiero jak mój ojciec przyniósł ogromną brzoskwinię, poddałem się operacyi i wnet świeciłem na mieście nową ozdobą.
W ulicy Mont-Blanc rozłączył się ojciec mój z matką, wziął mnie z sobą i zaprowadził do wielkiego pałacu, w którym się uwijało mnóstwo służby w czerwonej liberji. Oznajmiono ojca; po krótkiéj chwili wprowadzono nas przez apartamenta nader wystawne do pokoju sypialnego, gdzie na szezlongu siedziała dama w wieku. Wyciągnęła rękę do ojca z poruszeniem pełném godności. Ojciec mój pocałował tę rękę z uszanowaniem i usiadł obok damy.
Zkądżeto, że ja który dopiero co tak szczodry obdzielałem kułakami i słowy grubiańskiemi śliczne panny chcące mnie całować, nadstawiłem z pośpiechem oba policzki, kiedy mnie przywołała do siebie ta dama w wieku? Bo dama ta miała coś takiego w sobie, co pociągało i rozkazywało zarazem.
Mój ojciec zabawił u niéj z pół godziny, a przez ten czas siedziałem nieruchomy u jéj nóg. Nareszcie pożegnaliśmy się i pani ta powzięła zapewne o mnie wyobrażenie, żem jest dzieckiem wychowanym najlepiéj w świecie.
Przy drzwiach zatrzymał się mój ojciec i podniósłszy mnie w górę, tak, żem był równo z jego twarzą — a czynił to zawsze, ilekroć miał mi coś serjo powiedzieć.
— Moje dziecię, rzecze, będąc we Florencyi czytałem historyą pewnego rzeźbiarza, który opowiada, że kiedy miał twoje lata, ukazał ojcu salamandrę igrającą w ogniu, a ojciec wyciął mu mocny policzek mówiąc: — Synu mój, daję ci ten policzek nie za karę, ale abyś spamiętał to, co niewielu ludzi naszego pokolenia widziało, a co widzieć będzie bardzo mało ludzi twojego pokolenia, to jest salamandrę. — I ja postąpię jak ojciec rzeźbiarza florentyńskiego, tylko że nie dam ci policzka, ale tę sztukę złota, abyś pamiętał, że dzisiaj pocałowała cię jedna z najlepszych i z największych pań pod słońcem, pani margrabina de Montesson, wdowa po Ludwiku Filipie Orleańskim, zmarłym przed 20 laty.
Nie wiem jakby był działał na moją pamięć policzek z ręki mego ojca, ale to pewna że łagodne jego przemówienie połączone z podarkiem sztuki złota, tak mocno całą tę scenę wyryło w mój duszy, że dziś jeszcze widzę się u nóg téj dostojnéj damy, a ją bawiącą się z memi włosami.
Pani margrabina de Monlesson umarła 6 lutego, a mój ojciec 26 lutego 1806.
Tak więc ja, który piszę te wyrazy w r. 1850 — bo blisko trzy lata upłynęły od czasu jak zacząłem pisać te pamiętniki po kilkakroć zaniechane, — widziałem własnemi oczami panią Charlotte-Jeanne-Berraud de la Haie de Rion, margrabinę de Montesson, wdowę po wnuku rejenta.
A mój ojciec znał pana de Richelieu, którego Ludwik XIV. wtrącił do Bastylii za to, że go znaleziono pod łóżkiem księżnéj Burgundzkiej.
Połączcie wspomnienia dwóch pokoleń, a wypadki całego wieku wydadzą się wam jakby dopiero wczorajsze.
Nazajutrz Murat i Brune byli u nas na śniadaniu. Z okna pokoju w którym jedli, widać było Montmartre, i pamiętam że śledziłem okiem ogromnego latawca pławiącego się w powietrzu wysoko po nad wiatrakami, kiedy mnie ojciec przywołał, wsadził mi między nogi szablę Bruna, na głowę kapelusz Murata, kazał obiedz jak na koniu w okół stołu i powiedział:
— Moje dziecię, tak jak niezapomnisz nigdy, że cię wczoraj pocałowała pani de Montesson, wdowa po księciu Orleańskim, wnuku rejenta, tak też pamiętaj wiecznie żeś objechał na około stołu na szabli Bruna i w kapeluszu Murata.
Widzisz mój ojcze, żem nie uronił żadnego ze wspomnień, które mi dochować kazałeś. Bo odkąd przyszedłem do rozumu, twoja ojcze pamięć żyje we mnie jak lampa święta i wciąż oświetla wszystkie rzeczy, wszystkich ludzi, których pokazując mi, dotknąłeś palcem, pomimo że czas rzeczy te zniszczył, że śmierć tych ludzi zabrała.
Zresztą, dwom tym mężom, obu zamordowanym w dwa miesiące jeden po drugim, złożyłem hołd mój pamięci, jednemu w Avignon, drugiemu w Pizzo.
Ktoby im to powiedział, że dziecię trzyletnie wesoło w około nich biegające, opowie kiedyś światu ich zgon i w miejscu zabójstwa dotknie się palcem dziur wybitych kulami, co przeszyły ich ciało?
Przyszłości tajemnicza, prawie zawsze ponura, a nieraz krwawa w miarę jak się rozwijasz, powiedzże ludziom, że to z litości Bóg pozwolił, abyś dla nich pozostała zakrytą!
Jeszcze słówko o tém śniadaniu. Ojciec mój radził się Corvisart’a, a chociaż Corvisart starał się go uspokoić, ojciec czuł jednak że umiera. Usiłował widzieć się z cesarzem, — bo jenerał armii wewnętrznej Bonaparte był już wtenczas cesarzem Napoleonem; — lecz cesarz nie chciał widzieć mego ojca. Ojciec mój wrócił się więc do Bruna i Murata, swych dwóch przyjaciół, świeżo mianowanych marszałkami cesarstwa. Brune pozostał zawsze tym samym, ale Murat ostygł zupełnie. Owo śniadanie miało na celu polecić nas, matkę i mnie, Brunowi i Muratowi, matkę co wkrótce miała zostać wdową, mnie, com miał zostać sierotą. Bo z śmiercią mego ojca, umierała i pensya, a nie było majątku.
Oba przyrzekli wszystko co będzie w ich mocy.
Ojciec mój uścisnął Bruna, dał rękę Muratowi i wyjechał nazajutrz z Paryża z śmiercią w duszy i sercu.
Powrotu tego również nie pamiętam jak podróży; i wracałem z trzema lub czterema wspomnieniami, które przygasłszy w niej młodości buchły płomieniem dopiero w wieku męzkim.
Dokąd wróciliśmy? nie wiem, ale myślę że do Villers-Cotterets. Widzę się pamięcią około 3 października przy ulicy Soissons, w hotelu pod Talarem, własności mego dziadka. Wszakże ponieważ na talarze tym był herb Francyi, a w nim trzy lilije, ponieważ lilije wyszły z mody od r. 1792, więc hotel zmienił godło i zaczął się nazywać pod Szpadą, a utrzymujący go pan Picot, Picotem de l’Epée, dla rozróżnienia go od dwóch innych Picotów, z których jednego nazywano Picot de Noue, drugiego Picot adwokat.
Będę jeszcze mówił o tych dwóch ostatnich, bo są bardzo blisko zaplątani w historję méj młodości.
W końcu października zajechał przed główne drzwi kabriolet; wsiedliśmy do niego, mój ojciec i ja, i pojechaliśmy.
Cieszyłem się zawsze, kiedy mnie ojciec zabierał z sobą na przejażdżkę.
Tym razem jechaliśmy parkiem. Było to w końcu października, bo pamiętam że liście opadające latały jak stada ptaków.
Zatrzymał nas szlaban. Ojciec mój zapomniał klucza, a do domu trzy ćwierci mili, zadaleko aby wracać. Ojciec wysiadł z kabryoletu, schwycił belkę oburącz, wstrząsnął nią gwałtownie, i ze słupa, w który była założoną, wywalił kamień wraz zosadzonym weń zamkiem.
Ruszyliśmy daléj:
W pół godziny stanęliśmy w zamku Montgobert. Tutaj liberya była zielona, nie czerwona jak u pani de Montesson.
Przeprowadzono nas przez szereg pokoi, aż weszliśmy do buduaru wybitego kaszmirami.
Na sofie leżała kobieta.
A ta kobieta była młoda i piękna, nawet bardzo piękna, tak piękna, że mnie, dziecię, piękność jéj uderzyła.
Tą kobietą była Paulina Bonaparte, urodzona w Ajaccio w r. 1790, owdowiała w r. 1802 po jenerale Leclerc, zamężna w r. 1803 księciu Aldobrandini Borghese i od separowana od niego w r. 1804.
Prześliczny twór Boga, pełna wdzięków, czystości — miała na swych drobnych nóżkach pantofelki haftowane, które jéj niezawodnie dała wróżka, chrzestna Kopciuszka. Nie wstała gdy wszedł mój ojciec, tylko wyciągnęła rękę i podniosła głowę.
Ojciec mój chciał usiąść obok niéj na krześle, kazała mu usiąść przy swych nogach, które złożyła na jego kolanach igrając końcem pantofelka z guzikami fraka.
Ta ręka, ta noga, zachwycająca kobieta biała i pulchna, obok tego herkulesowego mulata, pięknego i potężnego pomimo swych cierpień, był to obraz piękny jak rzadko.
Patrzałem się z uśmiechem. Księżna przywałała mnie i obdarzyła bonbonierką szyldkretową nasadzoną złotem.
Zdziwiło mnie, że dojąc szkatułkę wysypała z niéj karmelki. Mój ojciec także zrobił jéj te uwagę. Ale ona nachyliła się do jego ucha, powiedziała po cichu kilka wyrazów i oboje zaśmiali się.
W téj chwili białe i różane lice księżnej, musnęło ogorzałe lica mego ojca; on wydał się brunatniejszym, ona bielszą. Oboje byli cudni.
Może patrzyłem się na to oczami dziecka, oczami podziwiającemi wszystko — ale gdybym był malarzem, utworzyłbym niezawodnie obraz z dwóch tych osób.
Nagle rozległy się po parku dźwięki rogu.
— Co to? zapytał mój ojciec.
— Oh! odrzekła księżna — to Montbretony polują.
— Oto polowanie się zbliża, zwierz mijać będzie tę ulicę, pojdźże przypatrzeć się księżno.
— Eh nie, kochany jenerale, dobrze mi tu i nie ruszę się; męczy mnie chodzenie; chcesz, to mnie zanieś.
Ojciec mój wziął ją na dwie ręce jak piastunka dziecię, i zaniósł do okna.
Trzymał ją tak z dziesięć minut. Zwierz nie chciał się ukazać. Nareszcie przebiegł ulicę, wkrótce za nim psy, a za temi myśliwi.
Księżna dała znak myśliwym chustką, którą trzymała w ręku.
Myśliwi oddali pokłon kapeluszami.
Poczém ojciec mój złożył ją na kanapie i zajął dawne miejsce.
Nie wiem co się działo za mną; całą uwagę wytężyłem na polowanie, na jelenia co przebiegł ulicę, na psy, na myśliwych; wszystko to o wiele mnie więcéj zajmowało niż księżna.
Pamięć o niéj kończy się u mnie zupełnie z owym pokłonem przesłanym chustką białą z bielszéj jeszcze ręki.
Nie widziałem jéj późniéj, ale tak ją dobrze widziałem owego dnia, że ją dzisiaj jeszcze widzę.
Nie wiem, czyśmy zostali do jutra w Montgobert, czy też wrócili; to tylko wiem że wkrótce potem ojciec mój osłabł bardziéj, mniéj często wychodził, rzadziej dosiadał konia, dłużéj bawił w pokoju i brał mnie smutniejszy na kolana.
I to wszystko późniéj dopiero ukazało się w mój pamięci, nagłemi rozblaskami jak rzeczy widziane w ciemnéj nocy przy świetle błyskawic.
Na kilka dni przed śmiercią, ojciec mój dostał pozwolenie polowania. Przysłał mu je marszałek cesarstwa, Aleksander Berthier, wielki łowczy koronny. Aleksander Berthier był zdawna nieprzyjacielem mego ojca, — on to, jak sądzę, w raporcie z oblężenia Mantui, zamieścił go w obserwacyi. Dla tego też kazał mu tak długo czekać na to pozwolenie, ważne od 1° vendemiaire do 15 ventose, to jest od 23 września do 6 marca.
Ojciec mój odebrał je 24 lutego.
Miał umrzeć 26.
Przytaczamy tu list pana Deviolaine, nadzorcy lasów; przesyłającego to pozwolenie:
„W chwili wyruszenia do lasu odbieram pozwolenie do polowania z fuzyą dla jenerała Dumas; spieszę z przesłaniem takowego, pragnąc szczerze aby jego zdrowie pozwoliło mu z niego korzystać jak najrychléj.
Przypuściwszy nawet, że ojciec mój zdrów, to przysłano mu je tak, iż mógł dopiero odebrać w dniu 24ym lutego pozwolenie ważne do 6 marca czyli na dni 12.
Ojciec mój rzucił na stół list i pozwolenie. Moja matka zamknęła je w pugilaresie, a ja znajduję w nim w 44 lat potem.
W wigilią ojciec mój chcąc pokonać boleść, siadł na konia. Ale tym razem zwycięzca uległ, — musiał wrócić po pół godziny.
Od téj chwili położył się do łóżka i już więcéj nie wstał.
Matka wyszła wezwać lekarza.
Teraz ojciec mój zaczął odchodzić od przytomności i wpadał w rozpacz.
— Więc ja, — wołał — ja, jenerał, który dowodziłem trzema armiami mając łat trzydzieści pięć, ja mam umrzeć na łożu, jakby jaki piecuch! — O mój Boże! mój Boże! czemże ci tak zgrzeszyłem, że mnie tak młodo wskazujesz na rozstanie się z żoną i dziećmi!
Potém po kilku minutach głębokiego osłabienia;
— Kochana pani Darcourt, powiedział, daje ci moją trzcinę, która mi ocaliła życie w więzieniu w Brindisi, kiedy neapolitańscy zbóje chcieli mnie zamordować. Czuwaj nad tém aby mnie nie opuściła, aby ją ze mną pochowano; mój syn nie wie jaką wartość ma ona dla mnie i poszłaby w poniewierkę, zanimby mógł jéj używać.
Pani Darcourt, widząc że w tém co mówi jest pewien rodzaj szału, odpowiedziała mu, aby się nie sprzeciwiać, że stanie się jako żąda.
— Zaczekaj, rzecze ojciec, gałka jest ze złota.
— A tak.
-— Nie zostawiam moim dzieciom tyle majątku, abym mógł je pozbawiać i téj trochy złota. Chciéj zanieść moją trzcinę do Duqueta, złotnika, zaraz na przeciwko, niech stopi tę gałkę, i niech mi przyniesie sztabkę złota zaraz po stopieniu.
Wróciła za chwilę.
— Jakże? zapytał mój ojciec.
— Będziesz miał twoją sztabkę jutro o godzinie szóstéj wieczorem, jenerale.
— Jutro o 6éj na wieczór, — powtórzył zwolna mój ojciec, — niech i tak będzie; prawdopodobnie jeszcze będę przy życiu.
Nazajutrz przyniósł ją Duquet. Umierający wręczył sztabkę matce. Był już bardzo słaby, miał jednak zupełną przytomność, i słyszał co mówiono i sam jeszcze mówił.
O godzinie 10éj wieczorem, czując bliskość zgonu, zażądał księdza Gregoire; ksiądz Gregoire był przykładnym kapłanem, a co więcéj szczerym przyjacielem.
W całém swem życiu ojciec mój nie miał sobie do wyrzucenia złego czynu. W gruncie jego serca było może nieco nienawiści do Berthiera i Napoleona, ale czemże były dla tych ludzi stojących u szczytu bogactw i potęgi, ostatnie skargi umierającego! Wszakże i tak ojciec mój wyrzekł się wszelkiéj nienawiści, w ciągu dwóch godzin ostatnich przed zgonem, i schodzący z tego świata usiłował pocieszać tych których na nim pozostawiał.
Raz zażądał mnie widzieć; chciano posłać do krewnéj, do której mnie zaniesiono.
— Eh nie! odpowiedział, śpi mój dzieciaczek; nie budźcie go.
Nareszcie pożegnawszy panią Darcourt i księdza, obrócił się do mojej matki i dla niéj chowając ostatnie tchnienie, skonał na jéj ręku, o samej północy.
Téj nocy, kiedy mój ojciec umarł, wyniesiono mnie, jak to już powiedziałem, z domu do méj kuzyny Marjanny, mieszkającéj u swego ojca, przy ulicy Soissons. Czy nie chciano mych lat dziecinnych zamroczyć stycznością z trumną, bo śmierć była przewidziana, czy téż obawiano się, że mógłbym im w pierwszych chwilach zamieszania zawadzać, dosyć mama Zine oddaliła się ze mną z domu około godziny 5éj z wieczora, a potém wróciła, bo moja biedna matka potrzebowała na tę noc pomocy.
Uwielbiałem ojca; być może, iż uczucie, które dzisiaj nazywam miłością, było w wieku tak młodym tylko naiwném podziwianiem owéj herkulesowej budowy i siły olbrzymiéj, co się w tylu okolicznościach objawiała mym oczom; może było ono tylko dziecinnym i dumném unoszeniem się nad jego haftowanym mundurem, pióropuszem trójbarwnym i ogromną szablą, którą zaledwie dźwignąć zdołałem; dlatego jednakże pamięć ojca mego dziś jeszcze tak jest duszy mój obecną, tak mi w niéj utkwiła każda forma jego ciała, każdy rys jego twarzy, jakbym go wczoraj dopiero utracił; dlatego jednakże kocham go dzisiaj, a kocham go miłością tak czułą, tak głęboką, tak rzeczywistą, jak gdyby był czuwał nad moją młodością, jak gdybym był miał szczęście przejść z lat dziecinnych do młodzieńczych, wsparty na jego potężnem ramieniu.
Ojciec mój kochał mnie także bardzo, powiedziałem to już i nie mogę się dosyć napowtarzać, zwłaszcza jeżeli pozostaje między nami coś po umarłych, które słyszy co o nich mówią; a chociaż w ostatkach życia doznawane cierpienia do tyle zjątrzyły usposobienie jego, iż nie mógł cierpieć żadnego hałasu, żadnego poruszenia, dla mnie był pod tym względem wyjątek.
Nie przypominam sobie, czy przy wyjściu z domu, pozwolono mi uścisnąć ojca; to co się wydarzyło w nocy, a co wam teraz opowiem, każe mi sądzić, że przepomniano tego obowiązku. Całe moje wyobrażenie o śmierci ograniczało się tém, które powziąłem z starego Truffa i zemdlonego młodzieńca wydobytego z kanału; trudno mi więc było przewidywać śmierć mego ojca, którego trzema dniami wprzód widziałem na koniu. Nie opierałem się więc wcale wyniesieniu z domu. Od téj chwili jest jakaś zasłona między memi oczami a ostatnim dniem jego życia, tylko fakt następujący przypominam sobie wyraźnie, i ten we wszystkich swych szczegółach jest przytomnym w méj myśli.
Zaniesiono mnie do ojca moich dwóch kuzynek.
Poczciwy ten człowiek był ślusarzem; nazywał się Portier; miał brata plebanem na wsi. Pomówię późniéj o tym bracie, bo to typ dość ciekawy.
Powierzono mnie staraniom kuzynki Maryanny.
Dom, w którym mnie zostawiono — nie widziałem go od lat 40, a jednak tak go pamiętam, jak gdybym z niego dopiero co wyszedł, dom ten byłto długi czworobok, otoczony wkoło murem; na przodzie, od ulicy Soissons była kuźnia; za nią dziedziniec wewnętrzny, daléj mieszkanie, składające się z izby sypialnéj, w któréj stało wielkie łóżko z kotarą z szarszy zielonéj, wielka szafa orzechowa, stół, kilka krzeseł, a na tę noc, obok wielkiego łóżka, zaimprowizowano dla mnie małe z zestawionych do siebie krzeseł. Za sypialnią była kuchnia, a w niéj ogromny kot, nazywany Doktór, który mi później o mało nie wydrapał oka. Za kuchnią nareszcie był mały ogród, ocieniony kilku drzewami, zawalony gruzem, porosły pokrzywami i chwastem. Ogród ten wychodził na plac zamkowy.
Z tego rozkładu pokazuje się, że po zamknięciu drzwi do kuźni, wychodzącéj na ulicę Soissons, i furtki do ogrodu od placu zamkowego, nikt nie mógł się dostać do mieszkania, chybaby chciał przeléźć przez mur.
Pozostałem więc u kuzynki Maryanny bez niechęci. Lubiłem chodzić do kuźni, gdzie chłopak Picard bardzo się mną zajmował. Robiłem w niéj ognie sztuczne z opiłków żelaza, a robotnicy, szczególniej Picard, opowiadali mi powiastki nader dla mnie ciekawe.
Zabawiłem w kuźni późno w wieczór; o téj porze kuźnia ma odblaski fantastyczne i rzuty światła i cienie, które mi się nieskończenie podobały. Koło godziny 8éj wzięła mnie z niéj kuzynka Maryanna, położyła do łóżka z krzesełek obok wielkiego łoża i usnąłem tym dobrym snem, którym Bóg darzy dzieci, jak rosą kwiaty.
O północy zbudziłem się, albo raczéj ogromne stuknięcie we drzwi zbudziło mnie i moją kuzynkę; przy blasku lampy nocnéj ujrzałem, jak przelękniona podniosła się na łóżku nic nie mówiąc.
Nikt nie mógł pukać do tych drzwi wewnętrznych, bo dwoje zewnętrznych były zamknięte.
Ja, którego prawie dreszcz przechodzi, kiedy to piszę, ja nie doznałem wtenczas wcale przestrachu, wyszedłem z krzesełek i zbliżyłem się ku drzwiom.
— Gdzie idziesz Aleksandrze! — krzykła kuzynka — gdzie idziesz?
— Idę otworzyć tacie, — odpowiedziałem spokojnie — bo przychodzi pożegnać się ze mną.
Biedna dziewczyna wyskoczyła z łóżka cała przerażona, schwyciła mnie w chwili, gdym kładł rękę na klamkę i zaniosła mnie gwałtem do łóżka.
Broniłem się jak mogłem, krzycząc: adieu tato! adieu tato!
Coś, jakby oddech konającego wionęło po mój twarzy i uspokoiło mnie.
Usnąłem z oczami pełnemi łez, z piersią zapartą łkaniem.
Nazajutrz zbudzono nas ze świtem.
Ojciec mój umarł właśnie w chwili, kiedy usłyszałem owe mocne uderzenie we drzwi.
Wtenczas to uderzyły mi w ucho wyrazy nie mające dla mnie zupełnego znaczenia.
— Biedne dziecię! umarł ci ojciec i który cię tak bardzo kochał!
Kto wymówił nademną te wyrazy, kto pierwszy użalił się trzyletniéj sieroty? Kto mi oznajmił największe w życiu nieszczęście?
Nie wiem tego.
— Mój tata umarł.... co to ma znaczyć? zapytałem.
— To znaczy, że już go więcéj nic zobaczysz.
— Jak to, nie będę już widział mego taty?
— Nie.
— A czemuż ja nie będę go już widział?
— Bo ci go Pan Bóg zabrał.
— Na zawsze?
— Na zawsze.
— I mówisz, że nie będę go już widział?
— Nigdy.
— Nigdy anigdy?
— Nigdy.
— A gdzież Pan Bóg mieszka?
— Bóg mieszka w niebie.
Zamyśliłem się głęboko. Jakkolwiek dziecię, jakkolwiek mało posiadałem jeszcze rozumu, zrozumiałem przecież, że zaszło coś bardzo złowrogiego w mem życiu. Korzystając z pierwszéj chwili w któréj mniéj na mnie uważano, wymknąłem się od wuja i pobiegłem prosto do méj matki.
Wszystkie drzwi stały otworem, na wszystkich twarzach było przerażenie, widocznie śmierć przeszła między niemi.
Nikt mnie też nie uważał ani widział, kiedy wszedłem. Dostałem się do pokoiku w którym zamykano broń, i wziąłem fuzyę jednorurnę mego ojca, którą mi dać obiecano skoro dorosnę.
Uzbrojony tą fuzyą szedłem na wschody.
Na pierwszém piętrze spotkałem w sieni moją matkę.
Wychodziła z pokoju umarłego cała zalana łzami.
— Gdzież ty idziesz? zapytała zdumiona, iż mnie tu widzi, kiedy sądziła, że jestem u wuja.
— Idę do nieba, odpowiedziałem.
— Gdzie, do nieba idziesz?
— Tak jest, puszczaj mnie.
— I cóż ty chcesz robić w niebie, moje biedne dziecię?
— Chcę zabić Pana Boga, który zabił tatę.
Matka schwyciła mnie w swoje objęcia, i ściskając jakby mnie chciała udusić.
— Oh! nie mów takich rzeczy moje dziecię, krzykła ze łkaniem, my już i tak dosyć nieszczęśliwi.
I rzeczywiście ojciec, który miał tylko 4000 franków pensyi emerytalnéj, zostawił nas bez majątku, prócz 30 mórg ziemi, które we wsi Soney posiadał dziadek méj z matki, żyjący jeszcze wówczas.
Należało się wprawdzie memu ojcu, jak to już powiedziałem, zaległości 28, 500 franków z żołdu za rok VII i VIII.
Ale od czasu naszéj podróży do Paryża, wyszła ustawa stanowiąca, że zaległości żołdowe płacić się mają tylko począwszy od r. IX.
Co do wynagrodzenia w ilości 500,000 franków, należnéj jeńcom francuzkim od rządu Neapolitańskiego, a wymaganej przez Bonapartego, o téj już nie było mowy, bo Francuzi zagarnęli królestwo Neapolu.
Prawda, że miał spaść kiedyś na nas dom i piękny ogród, położony przy placu de la Fontaine, teraz wszakże płacono z niego dochód dożywotni już od lat 20 blisko jakiemuś panu Harlas. Zresztą zacny ten człowiek sprawdził przysłowie, że dożywocie jest patentem długiego życia dla posiadającego je, gdyż umarł w r. 1817 mając lat 92 czy 93.
Do owego czasu zapłaciliśmy w czwórnasób wartość domu i ogrodu. Tak prócz téj ogromnéj straty, którą ponieśliśmy: ja tracąc ojca, matka moja tracąc męża; utraciliśmy nadto, moja matka wszystkie zasoby i środki utrzymania, ja ową przeszłość, którą ojciec tylko stworzyć może synowi.
Teraz Brune i Murat, Brune z gorliwością, Murat z pewném wahaniem, przystąpili do spełnienia względem matki mojéj i mnie, przyrzeczeń danych ojcu. Ale daremnie. Napoleon nie zapomniał nigdy owego zgromadzenia pod namiotem ojca w marszu z Aleksandryi do Kairu, i matka moja wdowa po jenerale, który dowodził naczelnie trzema armiami, nie mogła uzyskać i najmniejszéj pensyi od tego, który się ofiarował na mojego ojca chrzestnego zanim byłem na świecie.
Nie dosyć na tém; nienawiść Napoleona zadawszy cios memu ojcu na majątku, rzuciła się jeszcze na jego sławę. W obrazie zamówionym przez rząd, a przedstawiającym wkroczenie mego ojca do wielkiego meczetu w Kairze, w czasie buntu, który on poskromnił 10 niebytności ich wszystkich, jak im to sam napisał; w obrazie tym w miejsce mojego ojca, wystawiono wielkiego huzara blondyna, który jest postawą zmyśloną i który nie powiedziawszy nic oczom współczesnych, nie powie też nic oczom potomności.
Pokaże się późniéj, że nienawiść ta przeszła i na mnie, gdyż pomimo wstawienia się gorliwego dawnych przyjaciół mego ojca, nie mogłem żadną miarą uzyskać pomieszczenia w żadnéj szkole wojskowéj, w żadném liceum cywilném.
Zresztą ojciec mój, uczestnik obozu pod Maulde, obozu de la Madelaine, bohater z pod góry Cenis, z oblężenia Mantui, z mostu pod Briksen, z buntu w Kairze; człowiek, którego Bonaparte zrobił gubernatorem Trevizanu, którego przedstawił dyrektoryatowi jako Horacyusza Koklesa Tyrolu, ojciec mój umarł nie zostawszy prostym członkiem legii honorowéj.
Nie masz się więc czemu dziwić, że dusza mego ojca wznosząc się do nieba, zatrzymała się chwilę u swego biednego dziecka, które pozostawiała tak pozbawione przyszłości na ziemi.