Dzieło (Zola)/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dzieło |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1886 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aleksandra Callier |
Tytuł orygin. | L'Œuvre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Od następnego dnia zaraz, Klaudyusz zabrał się napowrót do pracy i szły tak dnie za dniami i przeszło lato całe w ciężkim jakimś, dławiącym spokoju. Znalazł sobie robotę, przynoszącą mu nieco korzyści, drobne obrazki kwiatowe, wykonywane na zamówienie do Anglii, których cena wystarczała mu na chleb powszedni. Wszystek czas wolny za to poświęcał znów bezpodzielnie swemu wielkiemu obrazowi: tylko że praca nad nim nie wywoływała już u niego, jak dawniej, wybuchów gniewu namiętnych; zdało się, że był już zrezygnowany zupełnie na wieczną pracę, twarz miał spokojną przy niej, pracował z niesłychaną pilnością, bez nadziei. Ale w oczach pozostał mu szał jakiś, obłęd od dnia owej wystawy, i wszelkie zamierało w nich światło, ilekroć patrzał na chybione dzieło swego całego życia.
W tymże czasie i Sandoza dotknął wielki smutek. Matka jego umarła i fakt ten zmienił całą dotychczasową jego egzystencyę, tę egzystencyę we troje, tak serdeczną, do której prócz szczupłej liczby kilku przyjaciół, nikt dotąd nie wtargnął. Znienawidził pawilon na ulicy Nollet. Zresztą pokup jego książek dotychczas dość utrudniony teraz wzmógł się nagle i małżeństwo pod wpływem tego bogactwa najęło przy ulicy de Londres obszerny apartament, którego urządzenie zajęło ich przez kilka miesięcy. Żałoba zbliżyła jeszcze Sandoza do Klaudyusza wspólnym wstrętem do wszystkich spraw świata. Po okropnym ciosie Salonu niepokoił się on bardzo o swego starego druha, odgadując, że coś złamało się w nim niepowrotnie, że odniósł ranę, przez którą uchodziło zeń niewidzialnie życie. Potem, widząc go tak chłodnym, tak rozsądnym, uspokoił się w końcu cokolwiek.
Często zachodził Sandoz na ulicę Tourlaque, a ilekroć zdarzyło mu się zastać tam samą tylko Krystynę, badał ją, pojmując, że i ona również żyła w śmiertelnej obawie nieszczęścia, o którem nie mówiła nigdy. Znać było na jej twarzy udręczenie, nerwowe drganie matki, ozuwającej nad dzieckiem, która za najmniejszym szelestem, widzi już śmierć stojącą w progu.
Pewnego lipcowego poranku zapytał jej:
— I cóż, jesteś pani zadowoloną? Klaudyusz jest spokojny, pracuje pilnie.
Rzuciła na obraz zwykłe spojrzenie, spojrzenie z pod oka, pełne trwogi i nienawiści.
— Tak, tak, pracuje... Chce wszystko wykończyć zanim zabierze się napowrót do kobiety...
I nieprzyznając się do obawy, która ją prześladowała ciągle, dodała ciszej:
— Ale jego oczy, czyś pan zwrócił uwagę na jego oczy?... Wciąż jeszcze ma te same niedobre, niepokojące oczy. Ja dobrze wiem, że on kłamie spokój... Proszę pana, przyjdź po niego, zabierz go, żeby się rozerwał cokolwiek. Prócz pana niema on nikogo, pomóż mi pan, pomóż!
Odtąd Sandoz wymyślał najrozmaitsze przyczyny przechadzek, przybywał od samego rana do Klaudyusza i uprowadzał go gwałtem od pracy. Prawie zawsze trzeba było ściągać go przemocą z drabiny, na której siedział wówczas nawet, kiedy nie malował. Często ogarniało go zmęczenie, obezwładnienie, w którem po całych minutach siedział, niemogąc zrobić ani jednego pociągnięcia pędzlem. W takich chwilach niemej kontemplacyi wzrok jego powracał wciąż z jakąś iście religijną żarliwością do postaci kobiety, której już niedotykał wcale, było to jakby pragnienie, wahań pełne, śmiertelnej rozkoszy, nieskończona rzewność i święta trwoga miłości, której sobie odmawiał, pewien, że w niej przyjdzie pozostawić mu życie. Potem zabierał się do innych postaci, do tła obrazu, czując przecie zawsze jej obecność tam obok siebie, z okiem migocącem, rozpłomienionem ilekroć na nią patrzył, świadomy tego, że póty tylko jest panem swego szału, póki niepowróci do pracy nad jej ciałem, i póki go ona nie strawi w swoim uścisku.
Pewnego wieczora, Krystyna, która teraz była przyjmowana u Sandozów i która nie opuszczała ani jednego czwartku w nadziei, że tam zobaczy jak wielkie, chore jej dziecko rozwesela się nieco, wzięła na bok gospodarza domu, błagając go, aby nazajutrz wpadł do nich. I nazajutrz, Sandoz, mając właśnie zebrać potrzebne notaty do jakiejś powieści z drugiej strony wzgórz Montmartre przybył uprowadzić z sobą Klaudyusza, zabrał go i przetrzymał do samej nocy.
Tego dnia ponieważ wypadło im być u bramy Clignancourt, gdzie się odbywały nieustające ludowe zabawy, karuzele, konie drewniane, strzelnica, doznali zdumienia, znalazłszy się nagle w obec Chaina, tronującego tam w pośród obszernego i bogatego baraku. Był to rodzaj kaplicy bardzo ozdobnej: cztery gry fortunki stały tam szeregiem, obciążone kręgami porcelanowych naczyń, szkieł, różnych gracików, których złocenia świeciły, połyskiwały z brzękiem, podobnym do odgłosów harmoniki, ilekroć ręka gracza wprawiała w ruch krążek, zgrzytający o sprężynę; wielki los, żywy królik nawet ozdobiony różową wstążką walcował i kręcił się bezustanku, oszołomiony przerażeniem. I wszystkie te bogactwa ujęte były w czerwone draperye, lambrekiny, firanki, pośród których w głębi kramu, niby w sakrosanktum widać było zawieszone trzy obrazy, trzy arcydzieła Chaina, które obwoził z sobą z jarmarku na jarmark, z jednego końca Paryża w drugi; Jawnogrzesznica w pośrodku, kopia Mantegna po lewej, a Piec Mahoudeau po prawej stronie. Wieczorem, kiedy lampy naftowe zabłysnęły światłem, kiedy fortunki zgrzytały i promieniały jak gwiazdy, trudno było o coś piękniejszego nad te obrazy w krwawej purpurze draperyj; i naród zdumiony stawał też przed niemi tłumnie, zagapiony.
Na widok ten Klaudyuszowi wyrwał się okrzyk:
— Ah! mój Boże!... Ależ te obrazy wyglądają, tu doskonale! Na to były widocznie zrobione.
Kopia Mantegna zwłaszcza, tak naiwnie oschła, spełzła, nadawała się jak raz dla przyjemności prostaczków; kiedy tymczasem piec wykończony drobiazgowo i stanowiący pendant do Chrystusa wyrzezanego z piernika, przedstawiał się nadspodziewanie wesoło.
Chaine wszakże, spostrzegłszy obu przyjaciół, podał im rękę z takim spokojem, jakgdyby rozstał się z nimi wczoraj zaledwie. Był spokojny, nie pysznił się, ani wstydził swego kramu i nie zestarzał ani trochę; cerę miał zawsze miedzianą, nos zniknął kompletnie między policzkami, usta obwisłe, milczące, zagłębione w gęstwinie brody.
— No proszę! Ludzie schodzą się z sobą napowrót — zawołał wesoło Sandoz. — Czy wiesz, że twoje obrazy wcale efektownie tutaj wyglądają...
— To filut! — dodał Klaudyusz — ma własny osobny swój Salon. Doprawdy, to dowcipne!
Twarz Chaina rozpromieniła się radośnie i odrzucił:
— Z pewnością!
Potem wraz z obudzeniem się w nim artystycznej dumy, on, z którego nie można było wyciągnąć nigdy nic, prócz mruczenia, wypowiedział całe zdanie.
— Ah! to pewna, że gdybym jak wy miał był pieniądze, byłbym jak wy wypłynął, bądź co bądź.
Takiem było najgłębsze jego przekonanie. Nigdy, ani na chwilę nie zwątpił o swoim talencie, rzucał po prostu tę drogę dlatego, żo niedawała chleba. W Luwrze, stojąc przed arcydziełami, przekonany był najmocniej, że trzeba tylko czasu, aby zrobić coś podobnego.
— Daj pokój — odparł Klaudyusz, który nagle znów spochmurniał — nie żałuj tego ani trochę, tobie jednemu tylko się udało... Wszakże to idzie, nieprawdaż, ten twój handel?
Ale Chaine począł coś mruczeć gorzko. Nie, nie, dziś nic już nie idzie, i to nawet. Lud już się teraz nie bawi, wszelki pieniądz pochłaniają kupcy win. Daremnie używa się wszelkich sztuczek, aby sprężyna nie zatrzymała się na większych wygranych: ledwie ci starczy na szklankę wody. Potem, ponieważ zbliżyło się nieco ludzi, przerwał sobie te wyrzekania i zakrzyczał grubym głosem, całkiem nieznanym obu tamtym, co ich wprowadziło w zdumienie.
— Proszę, proszę przypatrzyć się grze!... Każdy raz się wygrywa!
Robotnik, który trzymał na ręku małą dziewczynkę cierpiącą, z wielkiemi, chciwemi oczyma, kazał jej dwa razy zakręcić. Zazgrzytały krążki, świecące graciki poczęły tańczyć, olśniewając oczy, żywy królik obracał się z uszami podniesionemi w górę tak szybko, ze zacierały się jego kontury i tworzył tylko krąg białawy. Emocya była wielka, dziewczynka omal go nie wygrała.
Wtedy uścisnąwszy rękę Chaina, drżącego jeszcze, oddalili się obaj przyjaciele.
— On szczęśliwy — powiedział Klaudyusz, kiedy uszli w milczeniu z jakie pięćdziesiąt kroków.
— On! — wykrzyknął Sandoz — on pewien jest, że nieudało mu się tylko dostać do Instytutu, że chybił swego powołania i to go zabija.
Wkrótce potem, tak coś w połowie sierpnia, Sandoz wymyślił dla rozerwania swego przyjaciela prawdziwą już podróż, wycieczkę, która miała im zabrać dzień cały. Spotkał się był z Dubuchem, ale teraz ponurym, zgnębionym, uskarżającym się i dziwni# serdecznym, czułym, który wciąż powracał do wspomnień przeszłości i zaprosił wreszcie obu kolegów na śniadanie do siebie, do Richaudière, gdzie przez dwa tygodnie jeszcze miał być sam, z dwojgiem tylko swych dzieci. Dlaczegóżby nie zajść go znienacka, skoro, jak się zdawało, pragnął nawiązać znów na nowo dawne stosunki? Daremnie jednak Sandoz powtarzał, że musiał mu dać słowo, iż przywiezie z sobą Klaudyusza, ten odmawiał wciąż upornie; zdało się jakby przejmowała go trwoga na samą myśl, że znów przyjdzie zobaczyć mu Bennecourt, Sekwanę, wyspy, wszystkie te miejsca, w których jego szczęścia leżały umarłe i pogrzebione. Trzeba aż było, by się wdała w to Krystyna i prośbom jej uległ wreszcie, acz z prawdziwą odrazą. W wilię dnia tego właśnie, pracował był nad swym obrazem, nowym napadem gorączki nawiedzony. To też nazajutrz rano, a było to w niedzielę, z prawdziwym trudem i boleścią oderwał się od stalug. Bo i po co tam powracać? Wszystko to już umarłe zdawna i nie istnieje. Nie istnieje dlań nic na świecie prócz Paryża, a tu jeszcze w tym Paryżu nic, nad jeden widnokrąg, nad szczyty Cité, tę wizyę, co go prześladuje zawsze i wszędzie, ten jeden wyłącznie kątek ziemi, do którego przykutem jest jego serce.
W wagonie, Sandoz, widząc go zdenerwowanym z oczyma wciąż zwróconemi ku oknu, jak gdyby opuszczał na lata całe miasto, zwolna zacierające się niknące w mgłach, silił się, by go zabawić i począł opowiadać mu wszystko, co słyszał o istotnej sytuacyi Dubucha. Naprzód papa Margaillan, dumny ze swego zięcia, ozdobionego medalem, obwodził go z sobą wszędy i prezentował wszystkim, jako swego wspólnika i następcę. Oto człowiek, co poprowadzi porządnie interesa, co będzie umiał budować i mniej drogo i piękniej, bo to zuch, który pobladł nad książkami! Ale pierwszy pomysł Dubucha był opłakany: wymyślił jakąś cegielnię i umieścił ją w Burgundyi, w dobrach swego teścia, w okolicznościach tak niesprzyjających, według tak wadliwego postawił ją planu, że pierwsza ta próba opłaciła się stratą dwóchkroć stu tysięcy franków. Wówczas rzucił się na architekturę, do której, jak utrzymywał, zamierzał wznieść osobiste swoje poglądy; wedle tego, co przyrzekał, miały to być dojrzałe z dawna plany, które sztukę budownictwa na całkiem nowe pchnąć miały tory. Były to dawne teorye, zapożyczone od je go niegdy kolegów rewolucyonistów, wszystko to, co przyrzekał im był dawniej wprowadzić w życie, skoro tylko zdoła zapewnić sobie swobodę, ale wszystko to nieprzetrawione bynajmniej, zastosowane najniewłaściwiej w świecie, ciężkie, niezdarne, jak wszelka praca dobrego ucznia, nie obdarzonego iskrą twórczą: ozdoby z terrakoty i fajansu, wielkie kury tarze oszklone, zwłaszcza obfite użycie żelaza, belki żelazne, schody żelazne, szczyty żelazne; a ponieważ materyały te pomnażały koszta, niebawem przeto doprowadziło go to do nowej katastrofy, tem łatwiej, że był bardzo mizernym administratorem i że pod wpływem majątku, co nań spadł tak nagle, stracił kompletnie głowę, pieniądz popsuł go, wytrącił z dotychczasowej kolei, pozbawił najgłówniejszej nawet zalety — pilności w pracy. Tym razem papa Margaillan rozgniewał się na dobre, on, co od lat trzydziestu zakupował grunta, budował, odprzedawał, przywykły jednym rzutem oka obejmować i ustanawiać kosztorys budowli: tyle metrów budynku, metr po takiej cenie, winien dać tyle apartamentów i przynieść tyle to komornego. Któż mu każe mieć na karku takiego niedołęgę, który popełnia ciągłe omyłki, daje się oszukiwać na wapnie, na cegłach, na piaskowcu, który używa dębu tam, gdzie wystarczyłaby sosna, który nie zadawalnia się pocięciem domu na tyle małych kwadracików, ile ich potrzeba! Nie, nie, nic z tego! Począł się buntować przeciw sztuce, której poprzednio cząsteczkę jakąś zapragnął był wprowadzić do dotychczasowej swej rutyny, pchany ku temu ambicją, zdawna dręczącą — nieuka. I od tej chwili rzeczy szły już coraz gorzej, między teściem a zięciem przyszło do okropnych kłótni; jeden z nich pogardliwy, uciekający po za szańce swej sztuki, drugi krzyczący w niebogłosy, że ostatni z robotników stanowczo więcej wiedział w tej mierze od architekta! Miliony poczęły szwankować strasznie i pewnego pięknego poranku, Margaillan wyrzucił z biór swoich za drzwi Dubucha, zabraniając mu, by odtąd próg ich przestąpił, skoro niezdolny był nawet do prowadzenia warsztatu złożonego z czterech ludzi. Była to kompletna klęska, bankructwo zupełne Szkoły wobec mularza.
Klaudyusz, który począł przysłuchiwać się, spytał:
— Cóż więc robi Dubuche teraz?
— Nie wiem, nic prawdopodobnie — odparł Sandoz. — Mówił mi, że niepokoi go bardzo zdrowie dzieci i że oddał się doglądaniu ich i pielęgnowaniu.
Pani Margaillan, ta kobieta żółta, wybladła, przypominająca swoją postacią ostrze noża, umarła na suchoty; a choroba to dziedziczna u nich, degeneracya, bo córka jej Regina kaszle również od czasu wyjścia za mąż. W tej chwili odbywa kuracyę u wód Mont-Dore, gdzie obawiała się nawet zabrać z sobą dzieci, którym pobyt ten szkodził bardzo w zeszłym roku, powietrze tamtejsze bowiem, zbyt silne, nie było odpowiedniem dla wątłych ich organizmów. To tłomaczyło rozproszenie obecne rodziny: matka u wód z jedyną panną służącą: dziadek w Paryżu, gdzie prowadzi po dawnemu wielkie roboty, porający się ze swymi czterystu robotnikami, pomiatający próżniakami i nieudolnymi, ojciec zaś w ustroniu Richaudière, zredukowany do roli nadzorcy syna i córki, skazany na wygnanie po pierwszej zaraz z życiem potyczce, jak inwalid. W chwili wynurzeń, Dubuche dał nawet do zrozumienia, że z powodu, iż żona omal nie umarła przy drugim połogu i w ogóle wpadała w omdlenie przy każdem silniejszem zbliżeniu, uważał sobie za obowiązek unikać wszelkich stosunków małżeńskich. I tej więc nawet niema przyjemności.
— Śliczne małżeństwo, ani słowa — dodał Sandoz, kończąc swą opowieść.
Dziesiąta biła, kiedy dwaj przyjaciele zadzwonili u krat bramy Richaudière. Posiadłość ta, której nie znali zupełnie, wprawiła ich w zdumienie: wspaniały park, ogród francuzki z tarasami, o wschodach rozściełających się z iście królewskim przepychem; trzy ogromne oranżerye, przedewszystkiem zaś kaskada, poprzenoszone skały, dziwactwa, w których właściciel utopił spory kawał fortuny przez próżność ex-mularczyka. Co wszakże zdziwiło ich więcej jeszcze, to smutek niezwykły tej willi, aleje wygracowane, bez śladów ludzkiej stopy, w dali pustka zupełna, w której od czasu do czasu tylko przesuwały się sylwetki ogrodników, dom zamarły którego wszystkie okna hermetycznie były pozamykane, prócz dwu ledwie wpół uchylonych.
Lokaj wszakże, co zdecydował się ukazać wreszcie, począł ich rozpytywać; a kiedy dowiedział się, że przychodzą do pana, odpowiedział im hardo, że pan w tej chwili jest po drugiej stronie, za domem, na gimnastyce. Potem wszedł do domu napowrót, ani myśląc o zaprowadzeniu przybyłych.
Sandoz i Klaudyusz puścili się aleją i wyszli nią na obszerny trawnik, a to, co tu ujrzeli, zatrzymało ich na chwilę. Dubuche stał przed trapezem z podniesionemi w górę rękoma, utrzymując na nim syna swego Gastona, biedne, chorowite stworzenie, które w dziesiątym roku miało członki wątłe, bezsilne pierwszych lat dziecięctwa; opodal nieco, siedząc na wózku, wyczekiwała na swą kolej córeczka, Alicya; przybyła na świat przed czasem i mimo lat sześciu, nie chodziła jeszcze dotąd. Ojciec, całkowicie zajęty chłopcem, odbywał z nim wciąż ćwiczenia, huśtał go, usiłował nadaremnie skłonić do tego, by się uniósł na kostce ręki; potem, ponieważ krótki ten wysiłek okrył mu czoło potem, zdjął go, zawinął coprędzej w kołdrę; wszystko to w milczeniu, osamotniony pod tem niebem jasnem, szerokiem, dziwną budzący litość w tym pięknym, wspaniałym parku. Ale podnosząc się z ziemi, spostrzegł nagle dwu przyjaciół.
— Jakto! wy tutaj!... W niedzielę i to nie uprzedziwszy mnie poprzednio!
Widocznie był zakłopotany i począł tłumaczyć im zaraz, że w niedzielę panna służąca, jedyna kobieta, której mógł powierzyć spokojnie dzieci, wyjeżdżała zazwyczaj do Paryża a wtedy nie mógł już Gastona i Alicyi odstąpić ani na chwilę!
— Założyłbym się, że przybywacie na śniadanie.
Na skutek błagalnego spojrzenia Klaudyusza, Sandoz pospiesznie odpowiedział:
— Nie, nie. Właśnie i tak zaledwie mieliśmy tyle czasu, by wpaść do ciebie na chwilę... Klaudyuszowi wypadło z powodu jakichś interesów być w tych stronach. Wiesz, że mieszkał tu czas jakiś w Bennecourt. A ponieważ ja mu towarzyszyłem, przyszła nam ochota dotarcia dotąd. Ale czekają na nas, nie rób sobie ambarasu...
Dubuche wówczas, któremu oświadczenie to widocznie sprawiło ulgę, począł udawać, że ich zatrzymuje. Cóż u dyabła, przecież z godzinkę czasu sobie znajdą! I poczęli gawędzić wszyscy trzej. Klaudyusz przypatrywał mu się zdziwiony, że go zastaje tak postarzałym bardzo: twarz nabrzękłą pokrywały liczne już zmarszczki, cera była żółtą, nabiegłą czerwonemi żyłkami, jak gdyby twarz poplamioną była żółcią — wąsy zaś i włosy siwiały już znacznie. Prócz tego ciało całe zda się osiadło, zgorzkniałe jakieś znużenie ociężało ruch każdy. Więc porażki pieniężne również były dotkliwemi, jak porażki na polu sztuki? Głos, spojrzenie, wszystko u tego pokonanego w walce mówiło głośno o hańbiącej zależności, w której żyć był zmuszony, o bankructwie całej jego przyszłości, którem mu w twarz rzucano co chwila, o tem oskarżeniu, z którem spotykał się ciągle i zawsze, że w małżeńskim kontrakcie postawił talent, którego nie miał bynajmniej, że dziś kradł każdy zjedzony kawałek chleba, każde ubranie, które nosił na grzbiecie, każdy grosz kieszonkowego, który mu był potrzebny, o tej jałmużnie nakoniec, którą rzucano mu jak prostemu oszustowi, którego pozbyć się nie było możności.
— Poczekajcie — podjął Dubuche — jeszcze z pięć minut tylko zajmą mnie ćwiczenia z mojemi biednemi malcami, a potem pójdziemy do domu.
Delikatnie, z niesłychanemi ostrożnościami i przezornością matki, wyjął małą Alicyę z wózka i podniósł ją aż do trapezu i tam, szepcząc jej rozliczne pieszczoty, zabawiając ją, śmiesząc, zachęcił ją i przez dwie minuty zostawił zawieszoną na trapezie, chcąc w ten sposób wpłynąć na rozwój jej muskułów, ale stał wciąż przed nią z rozwartemi ramiony, śledząc każde poruszenie, w obawie, że może mu spaść i rozbić się, jeśli cieniutkie, wątłe, woskowe rączęta puszczą drąg trapezu. Ona nie mówiła nic, poglądała tylko wielkiemi wybladłemi oczyma, posłuszna przecież mimo trwogę, którą przejmowało ją to ćwiczenie, tak leciuchna, że aż litość brała patrzeć, jak sznury nie naprężały się nawet pod jej ciężą rem, podobna do tych ptasząt wyschłych, które skacząc nie uginają nawet gałęzi.
W tej chwili, Dubuche, spojrzawszy nagle na Gastona, wyląkł się okropnie, zauważywszy, że osunęła mu się kołdra i że nóżki dziecka były odkryte.
— Mój Boże! mój Boże! zaziębi się jeszcze w tej trawie. A ja tu nie mogę się ruszyć!... Gastonie, moje dzieciątko! Codziennie ta sama historya i czekasz na to tylko, kiedym ja zajęty twoją siostrą... Sandozie, bądź tak dobry, nakryj go!... Ah! dziękuję ci, popraw jeszcze kołdrę, nie bój się!
To więc owo korzystne, świetne małżeństwo zrobiło z krwi jego; — owocem świetnego tego związku było tych dwoje istot wątłych, nierozwiniętych fizycznie, których najmniejszy powiew powietrza mógł zabić jak muchy. Z całego poślubionego majątku zostało mu to tylko, bezustanna zgryzota na widok krwi własnej, psującej się i rozkładającej w tym synu, w tej dziewczynce, zdegenerowanych, którzy do upadku zupełnego doprowadzą jego rasę drogą skrufułów i suchot. I w tym egoiście par excellence zrodził się ojciec przedziwny, serce przejęte nawskróś jedyną, wyłączną namiętnością. Cała wola jego skierowana była jedynie do tego, aby utrzymać przy życiu dzieci, walczył godzina po godzinie, ocalał ich co rano, z śmiertelną obawą utracenia ich co wieczór. Obecnie oni sami tylko istnieli pośród jego skończonego życia, pośród goryczy obelżywych wymówek teścia, pośród dni chmurnych i zimnych nocy, któremi darzyła go smutna jego żona; i uporczywie oddawał się temu zadaniu, siłą uczucia utrzymując ich co dnia przy życiu.
— Tak, moje dzieciątko, to dość, nieprawdaż? Zobaczysz jak urośniesz i jaka będziesz piękna!
Posadził Alicyę napowrót w wózku, wziął Gastona, wciąż obwiniętego, na jedną rękę; a kiedy przyjaciele chcieli mu dopomódz, odmówił i począł popychać córeczkę wolną ręką.
— Dziękuję, przywykłem do tego. Ah! biedne dzieciny, one takie lekkie... A potem z tą służbą człowiek nigdy nie może być pewny.
Wszedłszy do domu, Sandoz i Klaudyusz zobaczyli znów tego samego lokaja, który obszedł się z nimi tak hardo; i spostrzegli, że Dubuche drży przed nim. Kredens i przedpokój, przejmując pogardę teścia płacącego, traktowali męża pani jak żebraka, znoszonego z litości. Za każdą koszulę, którą mu podawano, za każdym kawałkiem chleba, o który ośmielił się poprosić raz jeszcze, czuł jałmużnę w niegrzecznym gieście służby.
— A zatem do widzenia! pozostawiamy cię — ozwał się Sandoz, któremu to było niesłychanie przy krem.
— Nie, nie, poczekajcie chwileczkę... Dzieci siądą do śniadania teraz, a potem będę mógł towarzyszyć wam razem z niemi. Trzeba, ażeby odbyły zwykłą przechadzkę.
Każdy dzień zregulowany był, każda godzina miała swoje przeznaczenie. Rano tusz, kąpiel, gimnastyka, potem śniadanie, które samo w sobie było już ważną nader sprawą, bo potrzeba im było specyalnego pożywienia, omawianego, odważanego, do tego stopnia, że ogrzewano im wodę, z obawy, aby zbyt świeża jej kropelka nie nabawiła ich kataru. Tego dnia mieli po żółtku rozpuszczonem w buljonie i po kotlecie wielkości orzecha, który ojciec pokrajał im na drobne kawałeczki. Po śniadaniu następowała przechadzka, poprzedzająca siestę.
Sandoz i Klaudyusz znaleźli się niebawem pośród długich i szerokich alei z Dubuchem, który popychał znów wózek Alicyi; Gaston teraz już szedł obok niego. Rozmawiano o posiadłości, kierując się w stronę bramy parku. Gospodarz poglądał na rozległy park oczyma niespokojnemi i nieśmiałemi, jak gdyby nie czuł się u siebie. Zresztą niewiedział nic, nie zajmował się niczem. Zdawało się, że zapomniał wszystkiego, aż do swego zawodu architekta, którego nieumiejętność mu zarzucano, wytrącony z kolei, unicestwiony bezczynnością.
— A twoi rodzice, jakże im idzie? — spytał Sandoz.
Nagły płomień ożywił zagasłe oczy Dubucha.
— Oh, moi rodzice, oni szczęśliwi. Kupiłem dla nich domek, gdzie żyją z renty, jaką zapewniłem im w ślubnym kontrakcie... Boć nie prawdaż? Mama tyle wydała na moje wykształcenie, trzebaż jej było wszystko oddać, jak przyrzekłem... To mogę powiedzieć, że rodzice niebędą mogli mi nic zarzucić.
Doszli do bramy i zatrzymali się tu na kilka minut. Nakoniec uścisnął dłoń dawnych kolegów z wyrazem zgnębienia, który nie opuszczał jego twarzy; potem zatrzymując dłużej rękę Klaudyusza, zakonkludował prostem potwierdzeniem, w którem niebyło nawet gniewu:
— Żegnam cię, staraj się wybić... Ja chybiłem życie.
I widzieli go jak powracał, popychając wózek Alicyi, podtrzymując chwiejne już kroki Gastona, sam zgarbiony; ciężkim krokiem starca.
Pierwsza biła, obadwaj spieszyli się dojść do Bennecourt smutni i zgłodniali. Ale tu nowy przejął ich smutek, morderczy wiatr jakiś przeszedł przez Bennecourt: Faucheurowie, mąż, żona, stary Poirette, wszystko po wymierało; a oberża, która dostała się w ręce tej głupiej gęsi Meli, stała się odrażającą swym brudem i niechlujstwem. Podano im tam śniadanie najobrzydliwsze w świecie, włosy były w omlecie, kotlety czuć było potem, pośród wielkiej sali, której okna szeroko otwarte, dawały wstęp zaraźliwym wyziewom śmietnika, pełnej much, o stołach czarnych od brduu. Skwar palącego, sierpniowego popołudnia wdzierał się tu wraz z wyziewem gnoju i nie mając już odwagi zamówić kawy, uciekli ztąd coprędzej.
— A ty tak wysławiałeś omlety matki Faucheur — ozwał się Sandoz. — Dziś to już czysta ruina... Przejdziem się trochę, nieprawdaż?
Klaudyusz chciał odmówić. Od samego już rana całe usiłowania skierował do tego, aby iść jaknajśpieszniej, jak gdyby krok każdy skracał to tak przykre dlań gadanie, jakby każdy zbliżał go bardziej ku Paryżowi. Serce jego, głowa, cała jego duchowa istota pozostała tam, nie patrzał ni na prawo, ni na lewo, przesuwał się, nie rozróżniając nic z otaczających go dokoła przedmiotów, ni to pól, ni to drzew — z jedyną tylko palącą uporną myślą pod czaszką, pod wpływem takiej halucynacyi, że chwilami zdało mu się, iż na widnokręgu, przed sobą, widzi wznoszące się szczyty Cité, przyzywającej go do siebie. Propozycya Sandoza wszakże obudziła w nim dawne wspomnienia i przejęty jakiemś rozrzewnieniem mimowolnem, odpowiedział:
— Owszem, dobrze, pójdźmy przejść się obejrzeć.
Ale w miarę jak szli wzdłuż wybrzeży, coraz większa przejmowała go boleść. Zaledwie mógł poznać te strony, tak wszystko tu się zmieniło. Zbudowano most, by połączyć Bonnières z Bennecourt: most, wielki Boże! na miejscu starego promu, trzeszczącego na swych łańcuchach, którego czarna linijka przecinająca fale tak pięknie odbijała na tle ogólnem! Prócz tego, grobla usypana w dolnej części kraju od strona Port-Villez, podniósłszy poziom rzeki, sprawiła, że wszystkie dawne, tak mu dobrze znajome wysepki zalane zostały i zupełnie zniknęły z powierzchni. Nie było już tu teraz tych uroczych zakątków, nie było ruchomych śnieżyn pośród trzcin i sitowia, gdzie się człowiek mógł błąkać i gubić, zupełna ruina wszystkiego, co pięknem tu było i romantycznem, rozpacz taka, że brała ochota wyduszenia wszystkich inżynierów marynarki.
— Patrzaj! Ten kłąb wierzb, które wynurzają się tam na lewo z wody jeszcze, to niegdy Barreux, wysepka, na którą chodziliśmy obaj na długie pogawędki w trawie, czy pamiętasz?... Ah! nędznicy!
Sandoz, który nie mógł nigdy patrzeć na to, jak ścinano drzewo, pobladł równym gniewem, przywiedziony do rozpaczy myślą, że wolno było ludziom niweczyć i koszlawić naturę.
Kiedy wreszcie Klaudyusz zbliżył się do dawnego swego mieszkania, stał się milczącym nagle i zacisnął tylko zęby. Dom ten sprzedano mieszczuchom, dokoła otaczały go teraz żelazne sztachety, do których twarz przycisnął. Różane krzewy pousychały, poschły i drzewa brzoskwiniowe, ogród cały teraz czyściuteńki, z pogracowanemi ścieżkami, kwiatowemi kwaterami i grzędami warzywnemi, okolonemi krzakami, odbijał się w wielkiej szklanej kuli zwierciadlanej, ustawionej na drewnianej podstawie w samym środku; dom sam zaś świeżo pobielony, pomalowany u węgłów, oprawy drzwi i okien w sposób naśladujący kamienne okolenie, nosił na sobie cechę niedzielnego przystroju zbogaconego parweniusza, która do wściekłości doprowadzała malarza. Nie, nie, nic tu już nie pozostało po nim, nic po Krystynie, nic z dawnej ich młodzieńczej miłości! Chciał widzieć więcej, szedł po za mieszkanie, szukał dawnego dębowego lasku, tej groty zieleni, gdzie pozostawili żywy dreszcz pierwszego swego uścisku; ale z lasku nie pozostało już ani śladu: sprzedano go, wycięto, spalono już może. Wtedy rozpacznym gestem rzucił klątwę, przeklinał tę wieś tak zmienioną za swój smutek, za to, że w niej nie odnajdował ani jednego śladu swego istnienia. Kilka lat więc zaledwie wystarcza na to, aby zatrzeć zupełnie miejsce, gdzie człowiek pracował, cieszył się i cierpiał. Po cóż zatem próżna ta egzystencya, skoro wiatr, co idzie tuż za człowiekiem, zaciera i unosi ślady jego kroków? Czuł to dobrze, że nie powinien był tu powracać, bo przeszłość bywa tylko cmentarzem naszych złudzeń i wracając w nią, człowiek krwawi sobie nogi o kamienie grobowców.
— Chodźmy ztąd! — zawołał — chodźmy conajprędzej! To głupio, tak sobie własnowolnie rozdzierać serce!
Na nowym moście Sandoz starał się go uspokoić, ukazując mu widok, którego nie było tu dawniej, poszerzony nurt Sekwany, toczącej w pełni swe wody, między dwoma brzegami we wspaniałym spokoju. Ale wody te nie zajmowały już Klaudyusza. Patrząc na nie, jedna mu tylko przyszła uwaga: to te same wody, które, przepłynąwszy Paryż, myją stopy wybrzeży Cité; i myśl ta dopiero sprawiła mu przyjemność, pochylił się na chwilkę, zdawało mu się, że w nich odnajduje złote odbłyski wież kościoła Notre Dame i smukłą iglicę Sainte-Chapelle, które prąd fal unosił do morza.
Obaj przyjaciele spóźnili się na pociąg, odchodzący o trzeciej. Prawdziwą męczarnią było oczekiwanie przez dwie długie godziny jeszcze na pociąg w tych miejscach tak ciężkich dla nich. Na szczęście zapowiedzieli byli w domu, że powrócą dopiero nocnym pociągiem, w razie gdyby ich miano zatrzymać. To też postanowili zjeść dziś obiad kawalerski w restauracyi na placu Hawru, ażeby swobodną rozmową przy deserze, taką jak niegdyś, przyjść znów do równowagi. Blisko już było ósmej, kiedy zasiedli do stołu.
Klaudyusz, wysiadając z pociągu, skoro tylko stopą dotknął bruku Paryża, uspokoił się z dotychczasowego swego nerwowego rozdrażnienia, jak człowiek, który się wreszcie czuje u siebie w domu. I słuchał z chłodną i zamyśloną miną, która nieodstępowała go teraz nigdy, gadatliwych słów Sandoza, który usiłował go rozweselić. Ten obchodził się z nim jak z metresą, którąby chciał był rozerwać: delikatne i korzenne potrawy, wina upajające, wszystko to zastawiał przed nim. Ale wesołości nie sposób było sprowadzić, Sandoz sam nawet spochmurniał w końcu. Ta wieś niewdzięczna, to Bennecourt tak ukochane, a tak skłonne do zapomnienia, gdzie nienapotkali ani jednego kamienia, któryby był zachował ich pamięć, zachwiało w nim wszelką nadzieję nieśmiertelności. Jeżeli rzeczy, których przywilejem jest wieczność, zapominają tak szybko, czyż sposób liczyć przez chwilę choćby na pamięć ludzi?
— Wiesz, mój stary, co mię czasami przejmuje dreszczem... Czyś ty pomyślał kiedy o tem, że potomność może nie jest owym nieomylnym sędzią, jak ją sobie wyobrażamy? Człowiek pociesza się, że dziś go znieważają, że nie uznają jego wartości, liczy na sprawiedliwość wieków przyszłych, jest jak ten wierny, który znosi wszystkie zgryzoty tej ziemi w imię silnej wiary w życie przyszłe, gdzie to każdemu będzie wymierzono według jego zasług. A jeśli niema raju tak samo dla artysty, jak dla katolika, jeżeli generacye przyszłe tak samo jak współczesne nie zdołają nic zrozumieć, jeżeli przenosić będą nad dzieła pełne siły, drobnostki, głupstwa przyjemne!... Ah! jakże oszukanymi bylibyśmy wówczas, co? Jakież to życie galerników przykutych do pracy dla jakiejś ułudy, dla chimery!... Zważ, że bądź co bądź, to bardzo prawdopodobne. Są uświęcone zachwyty, za które nie dałbym złamanego grosza. Weźmy, naprzykład wykształcenie klasyczne, ono spaczyło wszystko, postawiło nam za wzór i kazało uznawać za gieniusz ludzi gładkich, poprawnych, nad których przenieść można przecież temperamenta swobodne i niejednostajną często produkcyę, znaną zaledwie przez pojedynczych literatów. Nieśmiertelność zatem należałaby do mierności mieszczańskich, do tych, które gwałtem pakują nam w głowy, kiedy jeszcze nie mamy siły oporu... Nie, nie, nie trzeba mówić o tych rzeczach, mnie one przejmują dreszczem! Alboż zachowałbym odwagę potrzebną do mojej pracy, alboż zdołałbym stawić czoło wrzaskom, gdybym niemiał tego pocieszającego złudzenia, że z czasem, kiedyś pozyskam miłość!
Klaudyusz słuchał go, jak zwykle, zgnębiony. Potem giestem wyraził gorzką obojętność.
— Ba! cóż to znaczy? Nic niema... Myśmy więksi szaleńcy jeszcze niż ci, co sobie odbierają życie dla kobiety. Kiedy ziemia rozsypie się w przestrzeni jak spruchniały orzech, nasze dzieła niedodadzą ani jednego atomu do jej prochów.
— To, to wielka prawda — zakonkludował Sandoz bardzo blady. — Na co się przyda chcieć zapełnić nicość?... I powiedzieć, że my to wiemy, i że mimo to nasza duma upiera się przy tem zaciekle?
Opuścili restauracyę, włóczyli się czas jakiś po ulicach i znowu znaleźli się w głębi jakiejś kawiarni. Filozofowali, zeszli na wspomnienia dzieciństwa, co do reszty przejęło smutkiem ich serca. Pierwsza biła; kiedy zdecydowali się powrócić do domu.
Ale Sandoz oświadczył chęć odprowadzenia Klaudyusza aż na ulicę Tourlaque. Noc sierpniowa była wspaniała, ciepła, niebo zasypane gwiazdami. A kiedy obchodząc dalszą drogą, przechodzili przez dzielnicę de l’Europe, na bulwarze batignolskim, musieli minąć kawiarnię Baudequina. Kawiarnia ta po trzykroć zmieniła już była właściciela; sala nie była już ta sama, prze malowana, urządzona inaczej, z dwoma bilardami; i warstwy gości zmieniały się tutaj, jedne ustępując drugim miejsca, tak że dawniejsze zniknęły do szczętu, jak ludy przedpotopowe. Ciekawość wszakże, wzruszenie, jakiem ich przejęły wszystkie zamarłe rzeczy, które poruszyli razem, znagliła ich do przejścia bulwaru, aby przez drzwi szeroko rozwarte zajrzeć choć do kawiarni. Chcieli popatrzeć chociaż na dawny swój stolik w głębi, po lewej ręce.
— Oh! patrzaj! — zawołał Sandoz zdziwiony.
— Gagnière! — szepnął Klaudyusz.
Był to Gagnière istotnie, sam jeden przy tym stoliku w głębi pustej sali. Widocznie przybyć musiał na jeden z tych koncertów niedzielnych, które bywały jedynym jego wybrykiem; potem wieczorem, błąkając się po Paryżu, zaszedł do kawiarni Baudequina, do której go same nogi zaniosły dawnem nawyknieniem. Żaden już z kolegów tu nie zachodził, on sam tylko upornie trzymał się dawnego zwyczaju. Nie tknął jeszcze swego kufelka, patrzał na niego w takiem zamyśleniu, że garsoni poczęli już zakładać krzesła na stoły do jutrzejszego zamiatania, a on się nie ruszył.
Dwaj przyjaciele przyśpieszyli kroku, zaniepokojeni tą twarzą, przejęci dziecinną jakąś obawą duchów. I rozstali się na ulicy Tourlaque.
— Ah! ten nieszczęsny Dubuche! — rzekł Sandoz, ściskając dłoń Klaudyusza — to on popsuł nam cały dzień dzisiejszy.
Od listopada, skoro wszyscy starzy przyjaciele byli już z powrotem w Paryżu, Sandoz pomyślał o zbieraniu ich po dawnemu u siebie na czwartkowych obiadach, które się stały jego nawyknieniem. Były one zawsze największą dlań przyjemnością: popyt na jego książki był coraz większy, z dniem każdym niemal rósł jego majątek; mieszkanie na ulicy de Londres z coraz większym zdobiło się przepychem; było ono wspaniałem w porównaniu z małym domkiem mieszczańskim na Batignolach; on jeden tylko pozostawał niezmienionym. Prócz tego, wznawiając tym razem dawne zebrania, zamierzał głównie dać Klaudyuszowi pewną rozrywkę, jednym z tych dawnych tak im drogich wieczorów młodości. To też sam czuwał nad rozesłaniem zaproszeń: Klaudyusz i Krystyna przedewszystkiem; Jory z żoną, którą trzeba było przyjmować od czasu małżeństwa; potem Dubuche, który przybywał zawsze sam; Fagerolles, Mahoudeau, Gagnière wreszcie. Będzie dziesięć osób razem i to sami koledzy z dawnej gromadki, nikogo, coby ich mógł żenować i paraliżować porozumienie serdeczne, zupełną wesołość.
Henryka, mniej dowierzająca, wahała się nieco, kiedy układali tę listę współbiesiadników.
— Oh! Fagerolles? Sądzisz, że Fagerolles zechce się spotkać z resztą? Nie jest bynajmniej przez nich lubianym... I Klaudyusza oni nie lubią również, zresztą zauważyłam, jak mi się zdaje, pewien chłód...
Ale przerwał jej, nie chcąc tego przyznać.
— Jakto! chłód?... To zabawne, że kobiety nie mogą zrozumieć nigdy, kiedy mężczyzni żartują z siebie wzajem. W gruncie nie przeszkadza nam to ani trochę, abyśmy dla siebie mieli zawsze toż samo serce.
Tego czwartku Henryka chciała starannie dobrać menu obiadu. Miała teraz cały personaż służbowy pod swoją komendą, kucharkę, lokaja; a jeśli sama nie zajmowała się już przyrządzaniem potraw, utrzymywała dom zawsze na stopie starannej kuchni, powodowana w tem uczuciem dla męża, którego jedynym występkiem było smakoszostwo. Chodziła z kucharką na targ do hali, zachodziła po wszystko osobiście do dostawców. Oboje państwo lubowali się w różnych gastronomicznych osobliwościach, sprowadzanych z różnych stron świata. Na ten raz zdecydowano się na rosół, ryby pieczone na ruszcie, polędwicę z grzybami, jarzyny na sposób włoski, jarząbki rossyjskie, sałatę truflową, nie licząc już kawioru i różnych przystawek, podać się mających na początku; w końcu miały przyjść lody owocowe, ser jakiś węgierski, szmaragdowego koloru, owoce i ciasta. Wina do stołu podać miano: zwykłe bordeaux, stare w karafkach, chambertyn do pieczeni i musujące mozelskie przy deserze, zamiast szampańskiego, które uznawano za zbyt pospolite.
Od siódmej wieczorem Sandoz, i Henryka oczekiwali na zaproszonych gości, on w zwykłym żakiecie, ona elegancko ubrana, w czarnej, z gładkiego atłasu, sukni. Przychodziło się do nich zazwyczaj w surdutach, swobodnie. Salon, którego urządzenie wykończali po trochu, zastawiony był różnemi starożytnemi meblami, staremi gobelinami, drobiazgami i gracikami wszelkich stuleci i wszystkich ludów, które coraz wyższą falą zalewały dziś już ich mieszkanie, początek dał im ów stary wazon z Rouen, który na Batignolach jeszcze ofiarowała mu ona kiedyś na imieniny. Biegali oboje razem po antykwarzach, opanowała ich formalna mania skupowania rzadkości; on zadawalniał tem dawne w młodości żywione pragnienia, romantyczne ambicye, zrodzone niegdyś z pierwszych czytanych książek; tak że ten pisarz tak okropnie, tak dziko niemal nowoczesny w mieszkaniu swojem otaczał się dokoła średniemi wieki, o których marzył ongi, mając lat piętnaście. Tłumacząc się z tego, mówił ze śmiechem, że piękne meble modne zbyt są drogie, kiedy tymczasem mieszkanie dochodziło do pewnego oryginalnego kolorytu i pozbywało się powszedniości za pomocą rzeczy starych, choćby pospolitych nawet. Nie było w nim nic z kolekcyonisty zresztą, zależało mu przedewszystkiem na tem, jak to wygląda, jakie wrażenie sprawia całość; i w istocie, salon, oświecony dwoma holenderskiemi staremi lampami, przybierał jakiś ton spełzły, łagodny niesłychanie, ciepły, stare przygasłe złote hafty z dalmatyk, poumieszczane aplikacyą na krzesłach, pożółkłe inkrustacye włoskiego gabinetu, oszklone holenderskie zastawki okien, zlewające się barwy wschodnich portyer, drobiazgi ze spiżu, fajansu, emalii, pobladłe ze starości, wybornie odbijały od neutralnego obicia pokoju ciemno czerwonego.
Klaudyusz i Krystyna przybyli pierwsi. Ta ostatnia przywdziała jedyną swoją czarną jedwabną suknię, suknię zużytą, zniszczoną, którą podtrzymywała niesłychanem staraniem na takie niezwykłe okoliczności. Henryka ujęła ją natychmiast za obie ręce i pociągnęła z sobą na kanapę. Kochała ją bardzo i poczęła też wypytywać, widząc tak zmienioną, pobladłą z pełnemi niepokoju oczyma! Co jej było? Czy była cierpiącą? Nie, nie, — odpowiedziała, że jest bardzo wesoła, że się czuje szczęśliwą, iż tu przyszła; a co chwila wzrok jej biegł do Klaudyusza, jakby go studyowała; potem znów się odwracała.
On, zdawał się być podnieconym, ogarniała go jakaś gorączka słów i giestów, której nie okazywał już od kilku miesięcy. Chwilami tylko ożywienie to ustawało i siedział milcząco z szeroko rozwartemi oczyma, zatopionemi gdzieś w oddali, w próżni, zawieszonemi na czemś, co zdawało się przyzywać go do siebie.
— Ah! mój stary — rzekł do Sandoza — ukończyłem twój szpargał dzisiejszej nocy. To rzecz pełna siły i zamknąłeś im tym razem usta.
Obadwaj rozmawiali przed kominkiem, na którym paliły się długie polana. Rzeczywiście, pisarz wydał był świeżo nową powieść, a jakkolwiek krytyka nie była bynajmniej rozbrojoną, jednakże począł go otaczać ten rozgłos sławy, który daje namaszczenie człowiekowi, wbrew uporczywym napaściom jego przeciwników. Zresztą niełudził się on bynajmniej, wiedział doskonale, że walka, choćby wygrana nawet, rozpocznie się napowrót wraz z ukazaniem się każdej nowej książki. Wielka praca jego życia postępowała, ta serya powieści, te tomy, które rzucał raz za razem ręką uporną, a pewną; szedł wprost do celu, który sobie założył, nie dając się pokonać niczem, ani przeszkodami, ani zniewagami, ani zmęczeniem.
— To prawda — odpowiedział wesoło — zmiękli jakoś tym razem. Jeden z nich nawet zrobił tak wielkie ustępstwo, że przyznał, iż jestem uczciwym człowiekiem. Otóż jak denegeruje się wszystko na tym świecie!... Ale bądź spokojny, wrócą oni do swego. Znam ja takich, których mózg zgoła inaczej ukształtowanym jest od mego, ci z pewnością nigdy nie zgodzą się z moją literacką formułą, z mojem zuchwalstwem językowem, z mojemi fizyologicznemi postaciami, działającemi pod wpływem czynników zewnętrznych; a mówię tu o kolegach szanujących się, pozostawiam zupełnie na boku głupców i łotrów... Co najlepiej, widzisz, chcąc pracować uczciwie nie spodziewać się ani dobrej wiary, ani sprawiedliwości. Trzeba umrzeć na to, aby uznano, że mam słuszność.
Oczy Klaudyusza nagle zwróciły się w jeden kąt salonu, przebijając zda się mur, biegły tam, gdzie je coś powoływało. Potem zmąciły się i powróciły znowu, kiedy w odpowiedzi na to, co mu mówił Sandoz, rzekł:
— Bah! ty mówisz o sobie. Ja, gdybym umarł nawet, niemiałbym słuszności... Mniejsza o to, twój szpargał przeczytałem z prawdziwą gorączką. Chciałem malować dziś, nie sposób! Ah! to dobrze, że ja ci nie mogę zazdrościć, inaczej uczyniłbyś mnie zbyt nieszczęśliwym.
Tymczasem drzwi się otwarły i weszła Matylda a za nią Jory. Miała na sobie bogatą toaletę, tunikę z aksamitu bronzowego na spódnicy atłasowej bladożółtej, z brylantami w uszach i bukietem róż u stanika. Co zaś najwięcej zdziwiło Klaudyusza, to, że nie mógł jej zupełnie poznać; z brunetki chudej, spalonej, jaką była poprzednio, stała się bardzo tłustą blondynką. Niepokojąca brzydota nierządnicy rozpłynęła się w nalanej tuszy mieszczanki, jej usta niegdyś pełne dziur czarnych ukazywały teraz zbyt białe zęby, ilekroć raczyła się uśmiechnąć, skrzywieniem warg pogardliwem. Czułeś, że to osoba uczciwa aż do przesady, czterdzieści pięć lat dodawały jej powagi, a mąż, młodszy od niej, wyglądał przy niej na siostrzeńca. Jedyną rzeczą, którą zachowała z nawyknieć dawnych, było zamiłowanie do mocnych perfum, zlewała się najbardziej odurzającemi esencyami, jak gdyby starała się wyrwać ze swej skóry woń ziół, któremi nasiąkła była w składzie materyałów aptecznych; ale gorycz rabarbarum, cierpkość bzowego kwiatu, płomień mięty pieprzowej mimo to utrzymywały się zawsze; i salon, odkąd przezeń przeszła, napełnił się nieokreślonym wyziewem apteki, tłumionym gwałtownie piżmem. Henryka, która się podniosła na jej powitanie, posadziła ją naprzeciw Krystyny.
— Panie znacie się, nieprawdaż? Wszakże spotykałyście się już tutaj.
Matylda przebiegła naprzód spojrzeniem skromne ubranie tej kobiety, która, jak mówiono, żyła długo na wiarę z mężczyzną, zanim została jego żoną. Była ona niesłychanej surowości na tym punkcie, odkąd tolerancya literackiego i artystycznego świata, otwarła jej wstęp do kilku salonów. Zresztą Henryka, która jej niecierpiała, po kilku wyrazach, ściśle koniecznej grzeczności, rozpoczęła napowrót rozmowę z Krystyną.
Jory uścisnął ręce Klaudyusza i Sandoza i stojąc z nimi przed kominkiem tłumaczył się właśnie przed tym ostatnim z artykułu, który ukazał się był tegoż samego poranka w jego przeglądzie, a który maltretował w okropny sposób ostatnią powieść Sandoza.
— Mój drogi, ty to wiesz najlepiej, że człowiek nigdy nie jest panem u siebie... Powinienbym robić wszystko, ale mam tak mało czasu! Wyobraź sobie, żem ani czytał tego artykułu, zaufawszy tylko, temu, co mi o nim powiedziano.
To też pojmiesz mój gniew, kiedym go przebiegł przed chwilą.. Zrozpaczony jestem, zrozpaczony...
— Dajże pokój, to zupełnie w porządku — odpowiedział spokojnie Sandor. — Teraz, kiedy nieprzyjaciele zaczynają mnie chwalić, należy aby przyjaciele mnie zaczepiali.
Drzwi znów się uchyliły i Gagnière wsunął się po cichu jak cień. Przybywał wprost z Melun, sam jak zawsze, bo żony swej nie pokazywał nikomu. Ilekroć przyjeżdżał tak na obiad, zachowywał na obuwiu kurz z prowincyi, który zabierał z sobą napowrót tego samego wieczora, powracając nocnym pociągiem do domu. Zresztą nie zmienił się ani trochę, wiek zda się odmładzał go jeszcze, starzejąc się, stawał się jeszcze jaśniejszym blondynem.
— Patrzcie! Ależ Gagnière przyszedł! — zawołał Sandoz.
I kiedy Gagnière zdecydował się złożyć ukłon damom, pojawił się Mahoudeau. Jemu pobielały już zupełnie włosy, twarz dzika była poorana zmarszczkami, oczy tylko pozostały w niej po dawnemu migocące, dziecięce. I teraz jeszcze nosił za krótkie spodnie, surdut fałdujący się na plecach, mimo, że obecnie zarabiał dosyć pieniędzy; kupiec bowiem bronzów, dla którego pracował, puścił na świat kilka uroczych jego statuetek, z któremi spotykałeś się dość często na kominkach i konsolach mieszczańskich.
Sandoz i Klaudyusz zwrócili się, ciekawi, chcąc być świadkami spotkania Matyldy i Jorego z Mahoudem. Ale odbyło się ono jaknajprościej w świecie. Rzeźbiarz pochylał się przed nią, pełen uszanowania, kiedy mąż tymczasem, ze zwykłą swą miną, pogodnej nieświadomości, przedstawił mu ją po raz dwudziesty może.
— A to moja żona, kolego! Podajcie sobie ręce.
Wówczas nadzwyczaj poważni, jak ludzie światowi, których znaglają do nazbyt pospiesznej poufałości, Matylda i Mahoudeau podali sobie ręce. Tylko jak skoro ten ostatni uwolnił się od tej pańszczyzny i znalazł z Gagnièrem w jednym kącie salonu, poczęli śmiać się obadwaj i przypominać sobie okropne słowa, różne obrzydliwości z dawnych czasów. Hę? dzisiaj ma żęby, ona co niegdyś, na szczęście, gryźć nie mogła!
I Oczekiwano Dubucha, przyrzekł był bowiem uroczyście, że przybędzie.
— Tak — tłumaczyła głośno Henryka — będzie nas tylko dziewięć osób. Fagerolles pisał dziś rano, wymawiając się, że wypadł mu nagle obiad oficyalny, na który zmuszony był się stawić... Wymknie się jednak i zajdzie około jedenastej.
Ale w tej chwili przyniesiono telegram. Dubuche telegrafował: „Niepodobieństwo ruszyć się. Kaszel niepokojący u Alicyi.”
— A zatem będzie nas tylko ośmioro — podjęła Henryka z rezygnacyą zmartwionej gospodyni domu, która widzi jak jej się rozpraszają oczekiwani goście.
A ponieważ w tej chwili służący otwarł drzwi sali jadalnej oznajmiając, że już podano do stołu, dodała:
— Jesteśmy już w komplecie... Podaj mi pan rękę, Klaudyuszu.
Sandoz podał ramię Matyldzie, Jory poprowadził Krystynę, na samym końcu zaś postępowali Mahoudeau i Gagniére, żartując sobie dalej dość dosadnie z tego, co nazywali wypchaniem na świeżo pięknej kupcowej ziół.
Sala jadalna, do której przeszli teraz, obszerna bardzo, oświetlona była rzęsiście i odbijała wesołym kontrastem od dyskretnej jasności salonu.
Mury okryte były staremi fajansami. Dwa wielkie bufety, jeden ze szkłem, drugi ze srebrem, połyskiwały jak wystawy sklepowe jubilerów. Stół zaś przedewszystkiem ustawiony w pośrodku gorzał jarzącym blaskiem kaplicy, pod zawieszonemi w górze świecznikami, z białością swego obrusa, od którego odbijały umieszczone w wzorowym porządku nakrycia o malowanych talerzach, szklanki rznięte, białe i czerwone karafki, zakąski symetrycznie ustawione, otaczające bukiet środkowy — kosz róż purpurowych.
Siedli do stołu, Henryka między Klaudyuszem a Mahoudem, Sandoz między Matyldą a Krystyną, Jory i Gagnière po obu końcach i zaledwie służący rozdał był talerze z rosołem, kiedy pani Jory rzuciła nieszczęsny frazes. Chcąc być wielce przyjemną, a nie słysząc poprzednich wymówek swego męża, ozwała się do pana domu:
— Jakże! czyś pan był zadowolony z artykułu rannego. Edward sam przeglądał korekty jego nader starannie!
Jory zmięszał się nagle i wybąknął:
— Ależ nie! ależ nie! Ten artykuł jest bardzo zły, niewłaściwy, wiesz przecie, że dostał się do pisma w czasie mojej nieobecności tego wieczora, pamiętasz, kiedy to nie było mnie w domu.
Po milczeniu ogólnem a kłopotliwem, jakie zapanowało, poznała błąd swój. Ale pogorszyła jeszcze sytuacyę, rzuciwszy mu ostre spojrzenie i odpowiadając bardzo głośno, aby go pognębić zupełnie i wszelką z nim zerwać solidarność w tej sprawie:
— Znów jedno z tych kłamstw twoich! Powtarzam, coś mi sam mówił... Słyszysz, ja nie pozwolę, żebyś mnie narażał na śmieszność! Zajście to oziębiło początek obiadu. Daremnie Henryka zalecała zakąski; jedna Krystyna tylko uznawała ich dobroć. Sandoz, którego bawił ambaras Jorego, przypomniał mu spokojnie, kiedy przyszły na stół smażone ryby, jakieś śniadanie, na którem byli kiedyś razem w Marsylii. Ah! Marsylia, jedyne miasto, w którem jeść można!
Klaudyusz, pogrążony od chwili już w zamyśleniu, nagle, niby budząc się ze snu jakiegoś, bez wszelkiego przejścia, spytał:
— Czy to zdecydowane już? Czy wybrano już artystów do nowych dekoracyj w Ratuszu?
— Nie — rzekł Mahoudeau — to się zrobi... Ja nic tam nie dostanę, nie znam nikogo... Sam Fagerolles nawet jest mocno zaniepokojony. Jeżeli dziś go tu niema, to dla tego, że to samo przez się jakoś iść nie chce... Ah! jadł on marcepany, dziś to się psuje, trzeszczy, to ich milionowe malarstwo!
Rozśmiał się zadowolonym wreszcie żalem, a Gagnière, siedzący u drugiego końca stołu, zawtórował mu takim samym śmiechem. Wtedy ulżyli sobie zjadliwemi słowy, cieszyli się z ruiny, która sprawiła popłoch w świecie młodych mistrzów. Było to w samej rzeczy fatalne, nadchodziły czasy z góry przepowiedziane, wyśrubowana; przesadzona zwyżka obrazów, doprowadziła do katastrofy. Odkąd panika ogarnęła amatorów, przejętych roznamiętnieniem giełdzistów, pod powiewem wiatru zniżki, ceny spadały z dniem każdym, niepodobieństwem już było co sprzedać. I trzeba było wiedzieć sławnego Naudeta pośród tej kryzys finansowej! Naprzód stawiał jej odważnie czoło, wymyślił iście amerykańską sztuczkę, jakiś jedyny obraz, ukrywany w głębi galeryi, samotny jak bóstwo, obraz, którego ceny powiedzieć nie chciał nawet, z pogardliwą pewnością, że nie może znaleźć dość bogatego człowieka i który sprzedał wreszcie za dwa czy trzykroć sto tysięcy franków jakiemuś handlarzowi świń z New-Yorku, dumnemu z tego, że zakupił najdroższy w tym roku obraz. Ale takie sztuczki nie dały się ponawiać i Naudet, którego wydatki wzrastały wraz z zyskami, porwany i pochłonięty szalonym ruchem, będącym własnem jego dziełem, słyszał teraz, jak się zapada pod nim królewski jego pałac, który trzeba było bronić przed atakiem komorników.
— Mahoudeau, pan nie bierzesz jarzyny przerwała uprzejmie Henryeta.
Służący obnosił polędwicę, jedzono, wypróżniano karafki z winem; ale panował taki kwas jakiś, że wszystkie te dobre rzeczy schodziły ze stołu niesprobowane niemal, co niesłychanie martwiło zarówno gospodynię jak gospodarza domu.
— Co? jarzyny? — powtórzył wreszcie rzeźbiarz. — Nie, dziękuję.
I ciągnął dalej:
— Co najzabawniejsza, to, że Naudet ściga teraz Fagerolla. Pyszne! Zamierza już zrobić u niego zajęcie... Ah! to dopiero przypatrzyć się będziemy mogli ślicznemu wymiataniu przy ulicy Villiers u wszystkich małych malarzy, co to posiadali własne pałace. Budowle te pójdą za psie pieniądze na wiosnę... Naudet zatem, który zmusił Fagerolla do stawiania i który umeblował go jak kurtyzankę, chciał odebrać swoje graty i obicia. Tamten wszakże, jak się zdaje, miał czas już zaciągnąć na to pożyczki... Powstaje zatem, widzicie, taka historya: kupiec oskarża go, że popsuł mu interesa, wystawiając swe obrazy przez próżność lekkomyślną; malarz odpowiada, że nie dopuści, aby go nadal okradano; i pożrą się teraz, pewien jestem!
Podniósł się teraz głos Gagnièra, głos nieubłagany a słodki, marzyciela zbudzonego nagle:
— Okradany, Fagerolles!... Przecież on nigdy nie miał powodzenia.
Poczęto protestować. Jakto, a jego roczna sprzedaż, co wynosiła do stu tysięcy franków, a jego medale, a krzyż? Ale on uparcie uśmiechał się z tajemniczą miną, jak gdyby fakta nie mówiły nic przeciw jego przekonaniu. Wstrząsał wciąż głową, pełen wzgardy.
— Dajcie mi pokój! Nigdy nie dowiedział się nawet, co to papier procentowy.
Jory zamierzał bronić talentu Fagerolla, którego uważał za swe dzieło, kiedy Henryka poprosiła ich o nieco skupienia dla jarząbków.
Nastało krótkie zawieszenie broni, pośród krystalicznego brzęku kieliszków i szczęku widelców o talerze. Stół, którego piękna symetrya poczęła już nieco iść w rozsypkę, zdało się, że płonął teraz cały u cierpkiego ognia sprzeczki. I Sandoz, przejęty niepokojem, dziwił się; cóż im się stało, że się gryzą tak zaciekle? Alboż nie rozpoczynało się razem, alboż nie należało razem dojść do mety zwycięzko? I po raz pierwszy jakaś dziwna przykrość zmąciła jego ulubione marzenie o wieczności przyjaźni, o tych czwartkach, których szereg cały widział przed sobą, jednakich zawsze, równie szczęśliwych, przyjemnych aż do ostatnich, gdzieś już w podeszłym wieku. Ale był to dopiero lekki dreszczyk. Śmiejąc się zawołał:
— Klaudyuszu, oszczędzaj się na jarząbki... No! Klaudyuszu, gdzie ty jesteś?
Odkąd umilkli, Klaudyusz wrócił znów myślą do swego marzenia i wzrokiem zatonąwszy gdzieś daleko, brał wciąż jarzynę, ani wiedząc o tem; a Krystyna, milcząca, smutna, pełna wdzięku nie spuszczała zeń ani na chwilę wzroku. Zainterpelowany porwał się, wybrał sobie jakieś udko z półmiska jarząbków, które silnym swym żywicznym zapachem napełniały cały pokój.
— A co! czy wy to czujecie? — wołał Sandoz — człowiekowi zdaje się, że mu zapachniały wszystkie lasy Rossyi.
Ale Klaudyusz powrócił znów do myśli, co go zajmowały poprzednio.
— A więc mówicie, że Fagerolles otrzyma salę radną municypalną?
Słówko to wystarczyło, Mahoudeau i Gagnière, wpadłszy znów na trop, rzucili się napowrót z całą zażartością. Ah! to byłoby piękne smarowanie wodą, gdyby mu powierzono tę salę; a robi dość nikczemności, aby ją otrzymać. On, który dawniej mówił, że drwi sobie z zamówień, jak wielki artysta, obsaczony zewsząd przez amatorów, oblega teraz administracyę swojem płaszczeniem się, odkąd obrazy jego nie znajdują pokupu. Czy jest na świecie coś nikczemniejszego, od malarza, poniżającego się przed urzędnikiem? A te łamańce, te koncesye, te podłości? To hańba, to szkoła służalstwa — ta zależność sztuki, od dobrej woli jakiegoś głupca ministra! Fagerolles zatem z pewnością, na tym oficyalnym obiedzie liże teraz sumiennie buty jakiego naczelnika biura, jakiego kretyna, którego wartoby tylko wypchać!
— Mój Boże! — ozwał się Jory — robi sobie interesa jak może i doprawdy ma racyę... Wy przecież nie będziecie płacić za niego długów.
— Długów, a ja czyż je mam, ja, co zdycham z głodu? — odpowiedział Mahoudeau zarozumiale. — Czyż trzeba stawiać sobie pałace lub trzymać metresy, jak ta Irma, co go rujnuje.
Gagnière przerwał mu znowu swym dziwnym głosem wyroczni, stłumionym i dalekim.
— Irma, ależ to ona jemu płaci.
Irytowano się, żartowano, imię Irmy powtarzało się wciąż do koła stołu, kiedy Matylda, nadzwyczaj sztywna i milcząca przez przesadną chęć zachowania dobrego tonu, oburzyła się okropnie i z ruchem przerażenia, z ustami zesznurowanemi skromnisi i dewotki, zawołała:
— Oh! panowie, oh! panowie!... W obec nas o tej dziewczynie... Tylkoż nie o niej, na miłość boską!
Od tej chwili Henryka i Sandoz zakłopotani, musieli patrzeć jak obiad ich przechodził zupełnie bez wrażenia. Sałata z trufli, lody, deser, wszystko zostało pochłonięte bez przyjemności, wśród zaciekłej sprzeczki; i szambertyn i wino mozelskie, wszystko to przeszło, jak czysta woda. Daremnie ona uśmiechała się, on zaś ze zwykłą dobrodusznością silił się na to, by ich uspokoić, biorąc stronę ludzkich słabości. Ani jeden niechciał ustąpić, byle słowo rzucało ich na siebie wzajem, zażartych, zaciekłych. Niebyło to już znudzenie, ospałość przesycenia, które czyniły czasami smutne dawne wieczory; dziś była to dzikość walczących, potrzeba wzajemnej zagłady! Świece w zawieszonych nad stołem świecznikach płonęły jasno, fajanse ścian rozwijały malowane swe kwiaty, stół, zdało się, że zapłonął gwałtownością rozmowy, tą walką, która ich rozgorączkowywała od dwóch godzin.
I pośród tego zgiełku, Klaudyusz ozwał się nakoniec, kiedy Henryka zdecydowała się powstać, aby ich uspokoić:
— Ah! Ratusz, gdybym ja go miał, i gdybym mógł!... To było moje marzenie, pokryć obrazami mury Paryża!
Powrócono do salonu, którego mały żyrandol i kinkiety zostały zapalone. Było tam niemal zimno w porównaniu z łaźnią, którą opuszczono, i kawa uspokoiła na chwilę współbiesiadników. Nikogo nie oczekiwano zresztą, prócz Fagerolla. Był to bowiem salon bardzo zamknięty, gospodarstwo nie werbowali tutaj klientów literackich, nie jednali sobie prasy za pomocą inwitacyj. Żona niecierpiała świata, mąż mówił ze śmiechem, że trzeba mu było na to lat dziesięciu, aby pokochać kogoś i kochać go zawsze. Miałożby to być nieziszczonem szczęściem? Kilka takich przyjaźni trwałych, kącik rodzinnego uczucia. Nigdy tu nie zabawiano się muzyką i nigdy nie była tu czytaną ani jedna stronica literackich utworów.
Tego czwartku, wieczór wydawał się bardzo długi, w pośród głuchej irytacyi trwającej ciągle. Panie przed dogasającym kominkiem rozpoczęły pogawędkę, a ponieważ służba, zdjąwszy nakrycia, otwierała napowrót drzwi sali jadalnej, pozostały wkrótce same, panowie bowiem przeszli tam na cygara i piwo.
Sandoz i Klaudyusz, którzy nie palili, powrócili wkrótce i siedli obok siebie na kanapie w pobliżu drzwi. Pierwszy szczęśliwy z tego, że widzi swego starego druha podnieconego i rozmownego, przypomniał mu wspomnienia z Plassans, z powodu nowiny, której się dowiedział w wilię dnia tego: tak, Pouilland, dawny figlarz sypialni, zostawszy adwokatem poważnym, miał teraz nieprzyjemności z powodu, że go schwytano na gorącym uczynku z dwunastoletniemi dziewczynkami. Ah! bydlę ten Pouillaud! Ale Klaudyusz nie odpowiadał już; wytężył ucho, ponieważ usłyszał, iż wymówiono jego nazwisko w sali jadalnej i usiłował zrozumieć o co chodzi.
Tam Jory, Mahoudeau i Gagnière rozpoczęli na nowo obrabianie, pastwiąc się nad wszystkiem po kolei. Głosy ich, zpoczątku szepczące, podnosiły się z wolna. Teraz doszły już do krzyku.
— Oh! człowiek, daruję wam człowieka — mówił Jory o Fagerollu. — Niewiele on wart... I puścił was w trąbę, to prawda, ah! bo też puścił, zrywając z wami i idąc do powodzenia po waszych ramionach! Ale bo też wy nie byliście mądrymi.
Mahoudeau, wściekły, odpowiedział:
— Do licha! bo też wystarczało być z Klaudyuszem, aby być wyrzuconym wszędzie za drzwi...
— To Klaudyusz nas zabił — powtórzył dobitnie Gagnière.
I kłócili się dalej, porzuciwszy już Fagerolla, któremu zarzucali jego płaszczenie się przed dziennikarstwem, wiązanie się z ich nieprzyjaciółmi, jego pochlebstwa i łaszenie się sześćdziesięcioletnim baronowym; a odtąd rzucili się już tylko na Klaudyusza, który stal się naraz wielkim i jedynym winowajcą. Mój Boże! od tamtego przecież wiele żądać nie było można, ot, karyerowicz, jakich jest tylu pośród artystów, co się czepiają wszędy, gdzie mogą, publiczności, a szarpią, gdzie się tylko da, kolegów, byle do siebie zwabić mieszczaństwo. Ale Klaudyusz, ten wielki malarz chybiony, ten impotent, co nie jest w możności postawienia jednej postaci na nogi, mimo swą pychę, alboż on nie dość ich nakompromitował. Ah! tak, to pewna, sukces ich leży w zerwaniu z nim! Gdyby mogli raz jeszcze rozpoczynać, z pewnością nie byliby tak głupimi, by się upierać przy rzeczach niemożliwych! I obwiniali go, że sparaliżował ich działalność, że ich eksploatował, oczywiście! eksploatował dłonią tak niezręczną i ciężką, że sam nawet nie odniósł z tego żadnej korzyści.
— Mnie wreszcie — podjął znów Mahoudeau — alboż nie zrobił on na czas jakiś zupełnym idyotą? Kiedy dziś myślę o tem, pytać się muszę zkąd ja, dlaczego przyłączyłem się do jego bandy? Czyżem ja do niego podobny? Alboż było coś wspólnego między nami?... Ha! to rozpacz, spostrzedz się tak późno dopiero!
— A mnie przecież — ciągnął dalej Gagnière — toć on wykradł moją oryginalność! Czy sądzicie, że to zabawne słyszeć zawsze za każdym obrazem od lat piętnastu, powtarzających: Toć to Klaudyusz, nowy Klaudyusz!... O, nie, mam już tego do syta i wolę nic nie robić... Gdybym był wiedział to dawniej, byłbym go unikał.
Była to formalna dezercya, każdy ratował się jak mógł, ostatnie więzy się rwały — poczuli się nagle obcymi sobie, wrogimi po długiem młodości braterstwie. Życie rozproszyło ich po drodze a głębokie różnice charakterów i usposobień występowały jaskrawo, po dawnych entuzyastycznych marzeniach, pozostał im tylko smak cierpki, gorycz, w którą przeobraziła się dawno wiara walki i zwycięztwa ręka w rękę, która teraz, zawiedziona, pogarszała jeszcze wzajemne żale.
— Faktem jest — zaśmiał się Jory szyderczo że Fagerolles nie dał się obrabować jak głupiec.
Ale Mahoudeau, podrażniony, zawrzał gniewem:
— Niesłusznie się śmiejesz, ty, boć jeśli kto, to i ty tak samo nas odbiegłeś... Tak, tyś nas zapewniał zawsze, że nas poprzesz, że nam dopomożesz, skoro będziesz miał swój własny dziennik...
— Ah! pozwól, pozwól...
Gagnière przyłączył się do rzeźbiarza.
— To prawda, to wielka prawda! Teraz już nie możesz mówić, że ci wyrzucają wszystko, co napiszesz o nas, boć teraz sam jesteś już panem pisma... A nigdy słowa nie wymieniłeś o nas, nawet w ostatniem twojem sprawozdaniu z Salonu.
Pomięszany i jąkający się, Jory uniósł się teraz z kolei.
— A! to wina tego gałgana Klaudyusza!... Przecież ja nie mam ochoty stracenia abonentów, ażeby okazać się wam przyjemnym. Wyście dziś pośród nich stali się niemożliwymi, rozumiecie! Ty, Mahoudeau, możesz jeszcze zrzucić z siebie tę skórę i robić drobne rzeczy wcale ładne; ty, Gagnière, możesz sobie nawet i nic nie robić, nic ci to nie pomoże, nosisz na grzbiecie nalepioną etykietę i musiałbyś popracować nad sobą z lat dziesięć, abyś ją mógł zedrzeć z siebie: a jeszcze są tacy, co się mimo wszystko, nigdy nie mogli jej pozbyć... Publiczność się tem bawi, wy to wiecie! Wy tylko sami jedni wierzyliście w geniusz tego wielkiego śmiesznego maniaka, którego lada dzień zamkną do domu waryatów...
Wtedy zawrzało wszystko okropnie, wszyscy trzej mówili naraz, doszli do najstraszliwszych wyrzutów, z takiemi wybuchami, z takiem zacinaniem szczęk, iż zdawało się, że lada chwilę się pogryzą chyba.
Na kanapie, Sandoz, któremu przerwano wesołe wspomnienia młodości, które wywoływał był przed chwilą, sam zmuszony był wytężyć ucho na ten zgiełk, co go dochodził z po za drzwi otwartych.
— Słyszysz — rzekł mu Klaudyusz, bardzo cicho z bolesnym uśmiechem — jak mnie obrabiają!... Nie, nie, zostań tu, niechcę, żebyś im przerywał. Zasłużyłem na to, ponieważ mi się nieudało.
I Sandoz, blednąc, słuchał dalej tej zaciekłości w walce o życie, tych żalów osobistych, które mu odbierały marzenie o wieczystej przyjaźni.
Na szczęście, Henrykę zaniepokoiła gwałtowność dochodzących do salonu głosów. Podniosła się i poszła zawstydzić palących, że tak opuszczają damy dla tego, by się módz sprzeczać. Wszyscy powrócili do salonu spotniali, zdyszani, drżący jeszcze z gniewu. A ponieważ, spojrzawszy na zegar, powiedziała, że Fagerolles pewnie już dziś nie przyjdzie, poczęli znów śmiać się szyderczo, zamieniając z sobą spojrzenia.
— Ah! On miał dobry nos, on jeden! Jego nie weźmie nikt na spotkanie z dawnymi przyjaciółmi, którzy się stali kompromitującymi i których nie cierpi.
W istocie, Fagerolles nie przyszedł. Wieczór wlókł się nieznośnie. Powrócono do sali jadalnej, gdzie zastawiona była herbata na obrusie w guście rossyjskim, z czerwonym szlakiem, przedstawiającym polowanie na jelenia i pod świecznikami, które znów zapłonęły, zastawione były bułeczki, ciasta i cukry, cały barbarzyński zastęp likierów, whisky, jałowcówka, kimel, „raki de Chio“, służący przyniósł jeszcze poncz i uwijał się dokoła stołu, gospodyni domu zaś zalewała herbatę w imbryczku u samowara gotującego się przed nią! Ale ten dobrobyt, ten przyjemny widok dla oczu, ta delikatna woń herbaty, nie dawały swobody sercom. Rozmowa zeszła znów na powodzenie jednych a brak szczęścia drugich. Bo naprzykład, nie byłże to wstyd, te medale, te krzyże, wszystkie te nagrody, które bezcześciły sztukę, tak je bowiem rozdawano niewłaściwie. Miałoż się wiecznie być jak małe chłopięta w klasie? Wszystkie nikczemności, wszystkie płaszczenia się ztąd pochodziły: ta uległość i ta podłość w obec postawionych wysoko, ażeby otrzymać dobry numer!
Potem, kiedy znów przeszli do salonu i Sandoz zrozpaczony, doszedł już do tego, że życzył sobie gorąco, aby się raz wreszcie rozeszli, spostrzegł Matyldę i Gagnièra siedzących tuż obok siebie na kanapie i rozmawiających o muzyce w rozemdleniu, pośród reszty wyczerpanych już i milczących. Gagnière w ekstazie filozofował i poetyzował, spotkawszy siostrzaną duszę. Matylda, ten stary szurgot upasiony, wyziewający nieokreśloną woń apteczną, ukazywała białka oczu i omdlewała, jak pod wpływem łechtania niewidzialnem jakiemś skrzydłem. Spostrzegli się ostatniej niedzieli na koncercie w cyrku o udzielali sobie naprzemian wrażeń doznanych we frazesach górnolotnych i mglistych.
— Ah! panie! ten Meyerbeer, ta uwertura ze „Struensee“, ta fraza grobowa, a potem ten taniec wieśniaków, taki porywający, namiętny, tak pełen kolorytu, a potem znów ta fraza śmierci, co powraca w duecie wiolonczeli... Ah! panie! wiolonczele, wiolonczele...
— A Berlioz, pani, arya balowa z „Romea“!... Oh! to solo klarnetów, kobiety kochane, z akompaniamentem harf! Zachwyt, biały obłoczek unoszący się w górę... Rozwija się uroczystość, istny Veronese, tłumna wspaniałość. Wesela w Kanie; i pieśń miłości powraca znowu. Oh! jakże słodka! Oh! coraz głośniej, coraz głośniej...
— Panie, czy słyszałeś w symfonii z a Beethowena ten odgłos pogrzebowego dzwonu wciąż powracający, który, zdaje się, że bije ci o serce?... Tak, widzę to dobrze, że pan czujesz, jak ja, muzyka, to komunia... Beethowen, mój Boże! jakże to smutno, a jednak dobrze znaleźć kogoś, co razem z nami pojmuje go i odczuwa...
— A Schumann, pani, a Wagner... Marzycielstwo Schumanna, nic prócz smyczkowych instrumentów, ciepły deszczyk na akacyowe liście, promień, co je osusza, łza zaledwie w przestrzeni.. Wagner, ah! Wagner, uwertura z „Fliegende Hollander“, pani go lubisz, powiedz pani, że go lubisz! Mnie to przytłacza. Niema nic już, nic zupełnie, umiera się...
Głosy ich zagasły, nie patrzyli na siebie nawet, zatopieni, rozpływający się, tuż obok siebie, z twarzami w górę wzniesionemi.
Zdumiony Sandoz zadawał sobie pytanie, zkąd Matylda wzięła ten żargon. Z jakiegoś artykułu Jorego zapewne. Zresztą zauważył był, że kobiety rozmawiały bardzo dobrze o muzyce, nieznając z niej ani jednej nuty. I on, którego cierpkość innych zasmuciła tylko, oburzony był tą pozą omdlewającą. Nie, nie, stanowczo dość tego! Ze się szarpano, pół biedy jeszcze! Ale jakiż koniec wieczoru, ta komedyantka podstarzała, gruchająca i łechtająca się Beethowenem i Schumannem!
Na szczęście, Gagnière podniósł się naraz. Pośród wszystkich swych zachwytów, w ekstazie, nie zapomniał o tem, która godzina, i że miał zaledwie tyle czasu, ile go potrzeba było, aby się nie spóźnić na pociąg nocny. I po uściskach dłoni miękkich i milczących, odszedł spać do Melun.
— Jakiż to chybiony geniusz! — mruknął Mahoudeau. — Muzyka zabiła w nim malarstwo nigdy nic nie zrobi.
I on musiał wyjść, a zaledwie drzwi za nim się zamknęły, Jory oświadczył:
— Czyście państwo widzieli ostatnie jego presse-papier? Skończy na rzeźbieniu guzików do mankietów... Otóż człowiek, który zmarnował swój talent!
Ale Matylda już wstała, kłaniając się Krystynie, oschłym giestem i udając poufałość światową względem Henryki, uprowadziła swego męża, który ją ubierał w przedpokoju, pokorny, wystraszony surowem spojrzeniem, którem go mierzyła, czując, że ma z nią jeszcze porachunki.
Wtedy Sandoz, zawołał za niemi, niezdolny już zapanować nad sobą:
— Dość tego! i to dziennikarz, który uważa innych, za zmarnowanych, on, co klecąc artykuły na łokcie, rzucił się na eksploatowanie głupoty publicznej!... Ah! Matyldo. Odwecie!
Pozostali tylko jeszcze Krystyna i Klaudyusz. Ten ostatni, odkąd salon począł się opróżniać, zagłębiony w fotelu, nie mówił nic, przejęty rodzajem snu magnetycznego, który go wprawiał w nieruchomość, z oczyma utkwionemi gdzieś w przestrzeni, bardzo daleko, po za ścianami salonu. Twarz jego przeciągnęła się, konwulsyjne natężenie uwagi wysunęło ją naprzód: prawdopodobnie musiał widzieć coś niewidzialnego dla innych i słyszeć dochodzące go z tej ciszy wołanie.
Z kolei powstała Krystyna, tłumacząc się, że wychodzą ostatni. Henryka pochwyciła obie jej ręce i powtarzała jej jak bardzo ją kocha, błagała, by przychodziła do nich często, aby w każdym razie wszelkiej żądała od niej przysługi, jak od siostry; smutna kobieta, tak pełna bolesnego jakiegoś wdzięku w czarnej swej, skromnej sukience, wstrząsała głową z słabym uśmiechem.
— Widzisz pani — mówił jej do ucha Sandoz, rzuciwszy poprzednio okiem na Klaudyusza — że nie trzeba znów trapić się tak bardzo,.. Rozmawiał dziś przecież dużo, ożywił się, był daleko weselszy tego wieczora. Widocznie jest mu teraz lepiej.
Ale ona strwożonym głosem odrzekła mu:
— Nie, nie, patrz pan na jego oczy. Póki będzie miał te oczy, ja zawsze drżeć będę o niego... Pan zrobiłeś co mogłeś! Czegoś pan nie zrobił, tego nikt nie zrobi. Ah! ileż cierpię nad tem, że ja już za nic się nie liczę, że nic nie mogę!
A potem dodała głośno:
— Klaudyuszu, czy idziesz?
Dwa razy musiała powtórzyć to zapytanie. On jej nie słyszał, w końcu zadrżał, wstrząsnął się cały i powstał, mówiąc, jak gdyby odpowiadał na dalekie jakieś wołanie tam, z horyzontu:
— Tak, idę już, idę.
Kiedy Sandoz i żona jego pozostali nakoniec sami w salonie, gdzie dławiące było powietrze od gorąca lamp i ciężkie melancholiczną ciszą, co nastała po wybuchu zjadliwych sporów i kłótni, których salon ten był widownią, oboje popatrzyli na siebie i opadły im ręce bezwładnie. Ona przecież usiłowała jeszcze rozśmiać się i wyszeptała:
— Uprzedzałam cię z góry, ja to pojęłam od razu...
Ale przerwał jej znowu zrozpaczonym gestem.
Jakto! Takiż był koniec długiego jego złudzenia, tego snu o wieczności uczuć ludzkich, który mu kazał szukać szczęścia w kilku stosunkach przyjacielskich, wybranych z lat dzieciństwa, któremi potem możnaby się było cieszyć aż do dni podeszłej starości. Ah! jacyż oni okropni! Jakież ostateczne rozdarcie, jakie rozbicie, jaki opłakany bilans po tem bankructwie serca! I patrzał na tych przyjaciół, których siał sobie po drodze życia, na te wielkie uczucia, które poutracał na niej, na bezustanną zmienność innych dokoła swojej własnej istoty, nie mogącej uledz żadnej zmianie, jednakiej zawsze. Te ukochane biedne jego czwartki, wzbudzały w nim teraz litość. Ileż to wspomnień w żałobie, jaka powolna śmierć tego wszystkiego, co się ukochało, z czem się zżyło! Mieliż, on i żona jego, zrezygnować się na życie w pośród pustyni, oddzieliwszy się wysokim murem od nienawiści świata? Mieliż otworzyć może drzwi na oścież fali nieznanych i obojętnych ludzi? Zwolna, po trochu, jeden pewnik począł wynurzać się w jego umyśle, z głębi tego zmartwienia: wszystko kończyło się i nic nigdy nie powracało w życiu ludzkiem. Zdawało się, że poddał się tej konieczności, bo rzekł z ciężkiem westchnieniem:
— Miałaś słuszność... Nie będziemy już ich nigdy zapraszać razem na obiady, zjedliby się chyba kiedy wzajem.
Na ulicy, skoro wyszli na plac Św. Trójcy, Klaudyusz puścił ramię Krystyny; wybąknął tylko, że musi iść koniecznie gdzieś jeszcze i prosił, żeby sama powróciła już do domu. Czuła jak drżał całem ciałem, jak nim wstrząsał dreszcz jakiś febryczny, okropny, stanęła przerażona, przejęta zdumieniem i obawą: jakto, iść gdzieś koniecznie o tej godzinie, po północy już! Gdzie iść i po co? Odwrócił się już i wymykał jej, kiedy go dognała, błagając, aby szedł z nią razem pod pozorem, że się boi, że nie zechce chyba pozwolić, aby o tej porze szła sama na Montmartre. Ten wzgląd tylko zdało się skłonił go wyłącznie do wysłuchania jej życzeń. Podał jej napowrót rękę, przeszli ulice: Blanche, Lepie i wreszcie znaleźli się na ulicy Tourlaque. Przed bramą ich domu, zadzwoniwszy, opuścił ją znowu.
— Jesteś już w domu... Ja idę tam, gdziem miał pójść..
I coprędzej uciekał wielkiemi kroki, wymachująoc rękoma jak waryat. Drzwi otwarły się, niezamknęła ich nawet, poczęła go wołać zachrypłym głosem, rzuciła się za nim w pogoń. Doścignęła go na ulicy Lepie; ale z obawy rozdrażnienia go więcej jeszcze, postanowiła tylko nie tracić go z oczu i szła za nim o jakie trzydzieści metrów tak, by on się niedomyślił, że go ściga.
Minąwszy ulicę Lepie, zwrócił się na ulicę Blanche, potem poszedł przez Chaussee-d’Antin i ulicę du Quatre-Septembre, aż do ulicy Richelieu. Kiedy zobaczyła, że się zwraca w tę ostatnią, przejął ją dreszcz śmiertelny: szedł ku Sekwanie. Ta to okropna trwoga nocami spać jej niedawała. I co tu zrobić, mój Boże! Iść z nim rzucić mu się na szyje, tam? Chwiała się idąc, i za każdym krokiem, co ich zbliżał do rzeki czuła, że jej bardziej martwieją członki. Tak, szedł tam wprost: placem teatralnym, placem da Carrousel, nakoniec wstąpił na most Saints-Pères. Szedł nim przez chwilę, potem przystąpił do baryery nad wodą; wydało jej się, że się rzuca i krzyk straszny zamarł w ściśniętem jej gardle.
Ale nie, stał nieporuszony. Czyżby tylko ta Cixé, co nań poglądała teraz z nurtów Sekwany, zwabiła go tutaj, to serce Paryża, którego wizyę nosił z sobą wszędy, którą wywoływał wiecznie nieruchomemi swemi oczyma, po przez mury, która przez mil całych przestrzenie wołała nań dosłyszalnem tylko dla niego wołaniem? Nie śmiała jeszcze mieć tej nadziei, stanęła po za nim, śledząc go z obłędem niepokoju, wciąż widząc go w okropnym skoku, silą woli tylko opierając się chęci zbliżenia doń z obawy, by swem ukazaniem się nie przyspieszyć katastrofy. Boże mój! stać tam, o kilka kroków zaledwie, z uczuciem, co nas trawi, z zakrwawioną macierzyńską miłością i niemódz nawet odważyć się na ruch jakiś choćby, by go powstrzymać!
On, stał wyprostowany, nieporuszył się i patrzył w noc ciemną.
Była to noc zimowa, niebo było zamglone, czarne jak sadze, wiatr zimny, przenikliwy, wiał od zachodu. Płonący światłami Paryż już zasnął, jedyne życie jego stanowiły płomyczki gazu, okrągłe, migocące plamki, zmniejszające się w oddaleniu, zamieniające w końcu w pyłki gwiaździste. Zrazu nadbrzeża roztaczały się ze swemi podwójnemi rzędami pereł świetlanych, których blask oświecał słabem światłem fasady domów na pierwszym planie, na lewo domy nadbrzeża du Louvre, na prawo dwa skrzydła Instytutu, niewyraźne masy monumentów i budowli, gubiące się następnie w ciemności przetkanej iskierkami w oddali. Potem między temi sznurami uciekającemi w dal, mosty rzucały linie światła coraz to cieńsze, niby zawieszone w przestrzeni. A tam, na Sekwanie, odbijała się nocna wspaniałość miasta, każdy płomyk gazu wracał powtórzony, każdy wydłużał się w ogon komety. Bliższe, zlewając się, zapalały fale szerokiemi wachlarzami żaru, regularnemi i symetrycznemi; najoddaleńsze pod mostami były tylko plamkami nieruchomemi ognia. Ale wielkie nadbrzeża płonące, żyły, poruszały się w miarę, jak się roztaczały czarną i złotą barwą, wstrząsane bezustannym dreszczem marszczących się łusk fali, gdzie czułeś toczący się w nieskończoność nurt wody. Cała Sekwana płonęła od nich, jak gdyby w jej głębi odbywała się jakaś tajemnicza a głęboka uroczystość, jak gdyby po za czerwonawemi szyby rzeki szalał wir tańca. W górze po nad tą pożogą, po nad nadbrzeżem zasianem iskierkami świateł na bezgwiazdzistem niebie jaśniała czerwona łuna, oddech gorący i fosforyczny, który co noc nad głową uśpionego miasta kładzie krater wulkanu.
Wiatr dął silny i Krystyna, dygocąca od zimna, z oczyma łez pełnemi, czuła jak się dokoła niej cały most kręci, jak gdyby porywał ją z sobą w zapadający się naokół widnokrąg cały. Czy nie poruszył się Klaudyusz dotąd? Czy nie przekroczył jeszcze baryery? Nie, wszystko stało jak poprzednio, nieruchome, odnajdywała go na tem samem miejscu, sztywnego, niby zmartwiałego, z oczyma utopionemi w tej Cité, której nie widział nawet.
Przyszedł tu na jej wołanie i nie widział jej teraz w głębi pomroków. Rozróżniał tylko mosty, wysmukłe kadłuby dachów, odstających czarnemi cieniami od tła czerwonawego płomienistej wody. Dalej wszystko stapiało się, nikło, cała wyspa zapadała w nicość, nie byłby może nawet w stanie odszukać jej miejsca, gdyby nie zapóźnione fiakry, co od chwili do chwili przesuwały się, świecąc swemi latarniami wzdłuż po moście Pont-Neuf, niby te iskierki drobniutkie, które migocą jeszcze na wygasłych węglach. Jakaś czerwona latarnia, przyczepiona do sztachet żelaznych Mennicy, rzucała na wodę strugę krwi. Coś olbrzymiego a ponurego, jakieś kołyszące się ciało, odczepiony statek prawdopodobnie, płynęło zwolna pośród tych odblasków, to wynurzając się, to napowrót znów tonąc w ciemnościach.
Gdzież zatonęła tryumfalna wyspa? Czyżby w głębi tych wód płonących? Patrzał wciąż, zwolna zajęty już tylko biegiem toczących się fal pośród czarnej nocy. Pochylił się nad tą fosą szeroką, z której wiał chłód przepaści, gdzie płomyki tańczyły tajemniczym korowodem. I pociągał go ten głuchy, smutny, szum fali, słuchał jak go przywołuje, nęci, pełen śmiertelnej rozpaczy.
Krystyna na ten raz poczuła, po ścieśnieniu jej własnego serca, że przyszła mu do głowy ta myśl straszna. Wyciągnęła słabe swe dłonie, które wiatr smagał. Ale Klaudyusz stał wyprostowany, walcząc z tą słodką pokusą śmierci; i nie ruszył się ztamtąd przez godzinę jeszcze, straciwszy już rachubę czasu, ze spojrzeniem wlepionem wciąż tam, w tę Cité, jak gdyby cudem potęgi oczy jego miały zapalić światło, któreby pozwoliło mu ją ujrzeć.
Kiedy nakoniec Klaudyusz opuścił chwiejnym krokiem most, Krystyna musiała go wyprzedzić i biedź, ażeby stanąć przed nim na ulicy Tourlaque.