Pompalińscy/Część druga/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pompalińscy
Wydawca Redakcya „Przeglądu Tygodniowego“
Data wyd. 1876
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.

A hr. Cezary wracając z Odrzenic leciuchnemi sankami, mknącemi chyżo po osrebrzonej księżycem powierzchni śniegu, milczał do połowy drogi, potem rozmarzonym wzrokiem spojrzał na towarzysza podróży swej, Pawełka i zawołał:
— Pawełku! jaka ona śliczna! prawda?
Pawełek uśmiechnął się.
— Mógłbym udawać że nie domyślam się o kim mówisz, rzekł, ale nie mam w tej chwili ochoty do żartów. Zebranie to w Odrzenicach nastroiło mię dziwnie piołunowo, a przytem uważam że zanosi się na cóś bardzo ważnego dla ciebie, Cezary. Nie widziałem cię nigdy tak zachwyconym kobietą żadną, jak dziś panną Delicyą Kniksówną.
Cezary milczał chwilę zamyślony.
— Owszem, Pawełku, rzekł po chwili zcicha i nieśmiało, kochałem już dawniej raz w życiu... raz jeden...
— Wiem, wiem, pamiętam! ową Dorotkę...
— Tak, ciszej jeszcze potwierdził Cezary, mama i stryjowie gniewali się wtedy bardzo na mnie, Mścisław mię wyśmiewał... ale niech sobie co chcą mówią ludzie, ja i teraz powiem, że była to śliczna i dobra dziewczyna... Westchnął zcicha, potem dodał:
— Wiesz co, Pawełku? ja i teraz jeszcze nie mogę o niej wspomnieć obojętnie... była to sobie prosta dziewczyna, nizkiego pochodzenia i nieuczona wcale, ale... mnie się zdaje, że ona mię prawdziwie kochała...
Pawełek nie odpowiadał. Cezary po dość długiem milczeniu mówił dalej:
— I czy wiesz Pawełku, dla czego mi panna Delicya podobała się tak od razu... od pierwszego spojrzenia?.. pamiętasz Dorotkę? jak panna Delicya podobna do niej, nieprawdaż?
— A prawda, potwierdził Pawełek, ten sam wzrost ma co Dorotka, takie same włosy i tak samo uśmiecha się prawie ciągle... dla tego zapewne, że również ładne ma ząbki jak miała Dorotka...
— Widzisz sam! zawołał żywo Cezary, widzisz jakie to podobieństwo... jak tylko spojrzałem na nią, zaraz mi się tak smutno jakoś zrobiło koło serca... i tak mię jakoś ciągnęło do niej...
O! gdyby p. Żulieta słyszeć mogła to porównanie, czynione przez dwóch Pompalińskich pomiędzy najulubieńszą, tak świetnie i salonowo wykształconą jej córką, a byłą garderobianą hrabiny Wiktoryi, która to tak czułe pieśni na gitarze wygrywać lubiła przy otwartem oknie... garderoby siadając!...
Dojeżdżali już do Pompalina, gdy Cezary znowu mówić zaczął do Pawełka:
— Prawda Pawełku, jaka ona śliczna? Taka skromna, taka dobra! jestem pewny... jestem pewny Pawełku że... że umiałaby ona... kochać prawdziwie...
— Nie znam wcale panny Delicyi Kniksówny, odparł uśmiechając się Pawełek, nie mogę więc żadnym sposobem decydować o sile i doniosłości sercowych jej uzdolnień. Widzę tylko mój Cezary, że jesteś niepospolicie wzruszonym i zajętym, zatem ostrzegam cię... Będą cię tam łapać... łapać... na męża dla tego konterfektu twojej Dorotki...
Cezary zwrócił się ku mówiącemu z niezwykle żywem poruszeniem.
— Pawełku! zawołał, jakiś ty niedobry!
— Dla czego? zapytał Pawełek.
— Ty myślisz że wszyscy ludzie na świecie są źli... zepsuci... bez serca...
— Nie, odparł Pawełek, myślę tylko że jesteś świetną partyą, mój ty hrabio Pompaliński i dziedzicu Malewszczyzny z pięcią innemi folwarkami i że w naszych biednych czasach, Mamy podobne do p. Kniksowej i córunie takie jak panna Delicya, bywają na świetne partye nadzwyczaj łakome...
— Proszę cię Pawełku, nie mów źle o niej przy mnie!
Wyrazy te Cezary wymówił głosem tak pewnym i nieledwie rozkazującym, że Pawełek ze zdziwieniem na niego spójrzał.
— A! wyrzekł z uśmiechem, pierwsze strzały kupidynowe przenikając w serce twe, Cezary, wlały w nie jak widzę trochę już siły i męztwa... Winszuję ci... i cieszyłbym się bardzo szczerze, gdyby cokolwiek... ktokolwiek... niechby już sobie i panna Delicya, dokonała na tobie zbawienną metamorfozę i przekształciła cię z Cezarka-dziecka, na Cezarego mężczyznę.
Cezary wyciągnął rękę ku towarzyszowi swemu.
— Pawełku! rzekł z rozrzewnieniem, ty mię lubisz trochę? prawda?
— Jeżeli mam prawdę powiedzieć, odparł śmiejąc się Pawełek, lubię cię nawet bardzo, Cezarku!
— Ty jeden tylko... ty jeden... szepnął Cezary ściskając z całej siły rękę towarzysza...
— Dla tego też, kończył Pawełek, choćbyś się miał rozgniewać, co zresztą uważam za rzecz nieprawdopodobną, powiem ci raz jeszcze że w twojem położeniu zostając, z ludźmi takimi jak Kniksowie, trzeba być bardzo ostrożnym... Affekty ich dla takich utytułowanych i milionowych paniczów jak ty, bywają zwykle bardzo podejrzanego gatunku.
— Mnie o nikogo więcej nie idzie tylko o jedną pannę Delicyę, szepnął Cezary.
— Ha! westchnął Pawełek, o pannie Delicyi osobiście nic a nic nie wiem ani dobrego ani złego... mówiłem to tylko tak... z wniosków ogólnych...
Cezary zwrócił się do Pawełka i rzekł z szczególną stanowczością w głosie i żywym błyskiem w oczach.
— Mój Pawełku! ona wierzy w serce... powiedziała mi to sama... lubi wieś, ciszę... kwiaty... poezyą... jestem pewny że to istota któraby prawdziwie kochać umiała... nie wiem tylko... niewiem, czy ja jej się podobam... i...
Tu umilkł na chwilę, potem bardzo cicho dokończył:
— I czy mię ktokolwiek na świecie kochać może....
Na tem skończyła się dnia tego rozmowa Cezarego z Pawełkiem.
Przybywszy do Pompalina, młody hrabia zasiadł w najgłębszym kącie jednego z wielkich salonów małego Watykanu, postawił przed sobą jedną tylko świecę i pogrążył się cały w czytaniu jakiejś książki. Tak, nie myślcie bowiem czytelnicy, aby „ce pauvre Cesar“ zupełnie już żadnych nie posiadał stosunków z wielkim wynalazkiem Guttenberga i wszystkiemi jego następstwami! Owszem, lubił on czytać i czytał wiele, po całych dniach i nocach niekiedy. Wprawdzie, nie były to bynajmniej żadne uczone ani zbyt poważnie kształcące dzieła książki te, które czytywał i wszędzie ze sobą woził, ten biedny Cezary, zgryzota i wstyd swej rodziny. Powieści — rozmaitej treści i wartości, poezye przeważnie polskie, kiedy niekiedy zbłąkane tu wypadkiem dziełko jakieś historyczne, wielce popularnie pisane — oto wszystko. W dodatku, Cezary nigdy nie rozprawiał, nie wspominał nawet o tem co czytywał, nieledwie krył się z tem zamiłowaniem swojem przed najbliższem swem otoczeniem. Kiedyś dawniej, odzywał się on niekiedy o tych lub owych autorach, o tych lub tamtych książkach, ale zdarzało mu się to zawsze w tak niefortunny i nietrafny sposób, wyrywał się wśród towarzystwa z temi literackiemi zdaniami i wiadomościami tak bardzo nakształt sławnego Filipa z Konopi, że hr. Wiktorya powiedziała mu kilka razy: Mon pauvres Cesar! daj już pokój tym rozmowom o literaturze! Mówisz o dzikich jakichś, nikomu nieznanych książkach, a mówiąc o nich wypowiadasz prawdziwie też dzikie zdania! Mścisław także udzielił przy tej okoliczności bratu małą nauczkę. „Daj pokój, Cezary, mówieniu o książkach. Aby rozmawiać o literaturze w salonach, trzeba mieć wiele dowcipu, werwy i przytomności umysłu, et tu sais bien jak skąpo wszystkich przymiotów tych udzielił ci nasz wspólny Stworzyciel.
Cezary tedy dał pokój mówieniu o książkach, które jednak nie przestał czytywać, pochłaniać nieledwie całemi tuzinami najróżnorodniejszych tomów. I tej nocy także, po dniu tak dla niego pełnym wzruszeń następującej, zasiadł nad książką i czytał wtedy jeszcze, gdy Pawełek usnął już snem głębokim, gdy wielki zegar umieszczony na jednej z wież małego Watykanu, ogłosił już późną północną godzinę. Wprawdzie, stary, zaufany kamerdyner br. Wiktoryi (jedna z nieodstępnych nianiek młodego hrabiego), zbliżał się parę razy do pupilla swego i głosem w którym uszanowanie łączyło się z wielką powagą, przypominał mu iż jest już bardzo późno i że pani hrabina byłaby bardzo niezadowolona, gdyby wiedziała że p. hrabia tak długo czuwa i oczy swe nad książkami psuje. Ale w panu hrabi zaszła dnia tego widocznie mała jakaś rewolucya moralna. Na pierwsze wezwanie odpowiedział on łagodnie i trochę prosząco. — Nie chce mi się jeszcze spać, mój Fryderyku! Ale na drugie odrzekł:
— Mój Fryderyku, pójdę spać kiedy zechcę teraz jeszcze nie chcę.
A wymówił to tonem, tak zadziwiająco, jak na niego stanowczym, że stary Fryderyk nie posiadający w udzielonym mu przez p. hrabinę programie, zezwolenia na przymus cielesny, odszedł szemrząc i spać się położył.
Nazajutrz o dość wczesnej południowej godzinie, dwaj bracia Kniksowie zajechali niezmiernie eleganckiemi sankami i bardzo pięknemi końmi przed wyniosły i ozdobny ganek pałacowy. Gdy przebywali wschody gankowe, na twarzach ich malowała się błogość niewypowiedziana. Otworzyły się nakoniec przed nimi wysokie progi budowy tej, która niby pałac zaczarowany i im niedostępny, przesuwała się tylko dotąd przed ich oczami, ilekroć mijali ją sąsiedniemi drogami do równych sobie przyjaciół swych i rówieśników, Tutanfowiczów, Kobyłkowskich lub Trzewikowskich, dążąc.
Cezary przyjmował gości swych, zwyczajem zresztą u wielkich potentatów bardzo przyjętym, przez pełnomocnika swego, którym na ten raz, jak w mnóstwie innych razów, był Pawełek. Nie znaczy to wcale, aby młody hrabia nie wyszedł na spotkanie braci Delicyi, serdecznie rąk ich nie uścisnął i do salonów ich nie zaprosił — bardzo niezręcznym wprawdzie, nie hrabiowskim giestem. Owszem, uczynił on to wszystko; ale później Pawełek już zabawiał młodych Kniksów rozmową i częstował ich myśliwskiem śniadaniem, hr. Cezary zaś oddawał się po większej części bardzo starannemu oglądaniu rąk własnych, a przemawiał w koniecznej chyba potrzebie i to z namysłem wielkim, a większą jeszcze pewno nieśmiałością. Widocznie, młodzi Kniksowie, młodzieńcy będący extrémement bien, żywością swą, dowcipem i doskonałą pewnością siebie, a może też i tem, że byli braćmi Delicyi, imponowali niezmiernie młodemu hrabiemu i onieśmielali go więcej jeszcze, niż wszyscy inni śmiertelnicy, z pomiędzy których jednak, Bóg sam widział, jak drobna cząstka znajdowała się takich, którzy by na młodego hrabiego nie wywierali onieśmielającego wpływu.
Po śniadaniu pomyślano o wyprawie myśliwskiej. Była to pora polowania z chartami, uganiania się więc po polach na koniach. Cezary pamiętał dobrze o swej hebrajskiej konnej jeździe, zbladł trochę i wymówił się od udziału w wyprawie, a raczej wymówił go Pawełek. Kniksowie nie nalegali bynajmniej, ale zapowiedziawszy tylko, że hrabia musi wynagrodzić im zawód przez się zrządzony i tego samego dnia jeszcze z nimi razem do Białowzgórz pojechać, w towarzystwie Pawełka powsiadali na konie, puścili przed się charty i zwinni, weseli, piękni w swych myśliwskich ubiorach, pomknęli w szerokie pola... ku lasom... Młody hrabia stał na ganku i patrzał za odjeżdżającymi rozpromienionym wzrokiem. Radość widoczna malowała się na twarzy jego, a powodów do niej było trzy: 1° wykręcił się od polowania, którego perspektywa świdrowała mu w sercu od wczoraj. 2° bracia Delicyi przypadli mu bardzo do serca. Tacy weseli byli i piękni chłopcy, a Cezary nie posiadając w upośledzonej naturze swej najdrobniejszych zarodów zazdrości, uczuwał zwykle pociąg szczególny ku ludziom wesołym i pięknym. 3° powód i najważniejszy: panowie Władysław i Henryk zaprosili go na dziś do Białowzgórz. Zobaczy więc dnia tego jeszcze Delicyą... a może... może to ona sama chciała, aby on był dziś w Białowzgórzach... może myślała o nim choćby chwilkę tak, jak on myślał o niej przez noc całą... może też on nie bardzo się jej niepodobał! Myśli te wprawiały młodego hrabiego w niezwykły mu stan nerwowy. — Taka śliczna, myślał chodząc nieustannie po wielkich salonach swych, taka niewinna, skromna... i tak do mojej biednej, tak kochanej niegdyś Dorotki podobna!
Bracia Kniksowie jak zapowiedzieli tak uczynili. Wróciwszy z polowania i zjadłszy obiad przy którym Cezary pod wpływem wesołych, a serdecznych towarzyszy swych ośmielił się trochę i rozweselił znacznie, wzięli na eleganckie, a obszerne sanie swe młodego hrabiego i pędem wiatru uwieźli go do Białowzgórz.
Pawełek pozostawszy sam jeden, wysłał za hrabią sanie, któremiby mógł do domu... a! przepraszam! do pałacu powrócić, sam zaś zamyślił się nad przyszłością i uczuciami pupila swego długo i trochę smutnie. — Biedny Cezary! rzekł do siebie, gdybyż przynajmniej nie spotkał go tam zawód! gdybyż miłość kobiety tej dla niego była prawdziwą i podnieść go i zmężnić i człowieka zeń zrobić potrafiła!
Cezary wrócił z odwiedzin swych późno po północy. Przy pierwszem zaraz na niego spojrzeniu, Pawełek odgadł że... było już po wszystkiem, to jest, że serce młodego hrabiego było już nader żywo zajęte, bezpowrotnie może przez Anioła z Białowzgórz na własność zabrane. Postawa jego wyglądała prostszą jakąś, żywszą, śmielszą jak zwykle, oczy mu błyszczały i promieniały. Gdy tylko pilnujący go wiernie stary Fryderyk oddalił się, rzucił się na szyję Pawełkowi i zawołał:
— Jaka ona śliczna! mój Pawełku, żebyś ty wiedział, jaka ona śliczna była! Piękniejsza jeszcze, milsza... niewinniejsza jak wczoraj, w Odrzenicach.
Następnie, po tym pierwszym wybuchu radości i zachwycenia, usiadłszy naprzeciw Pawełka, mówił już ciszej daleko i powolniej, z rozmarzeniem na twarzy i łzawem okiem:
— Gdybyś wiedział jacy oni tam wszyscy mili, serdeczni, poczciwi... jak u nich tam dobrze... ciepło... Doprawdy, ani poczułem że jestem pomiędzy obcymi ludźmi, których wczoraj dopiero poznałem... Władysław i Henryk polubili mię... tak czuję to dobrze że polubili mię szczerze... p. Kniksowa była także dla mnie bardzo dobrą... czy wiesz że kilka razy omyliła się mówiąc do mnie i zamiast: panie hrabio! powiedziała: panie Cezary! Tak mi to było przyjemnie — że nieuwierzysz. Nigdy bo doprawdy pojąć tego nie mogłem, poco to ciągle powtarzać: hrabio! hrabio! jakby to było cóś szczególnie miłego. Ale mój drogi, mnie się też zdaje... nie śmiej się tylko ze mnie Pawełku... może ja się mylę... może jestem zbyt zarozumiały, ale zdaje mi się że ja i jej... jej... podobałem się trochę... troszeczkę...
Pawełek słuchał tych zwierzeń się z miną niezupełnie wesołą.
— Ależ spodziewam się, że nie oświadczyłeś się jeszcze o rękę panny Delicyi? zapytał.
Młody hrabia spojrzał na niego szeroko roztwartemi oczami.
— Nie, odpowiedział, nie pomyślałem o tem...
— To szczęście prawdziwie żeś nie pomyślał, bo gdybyś był pomyślał, możebyś to już był i uczynił...
— Nie! nie! za nic! zawołał Cezary z prawdziwem przerażeniem w głosie.
— Dla czegóż tak bardzo nie!
— Lękałbym się, mój drogi, lękałbym się bardzo, a nużby mi panna Delicya odmówiła...
— Tobyś coprędzej z harbuzem otrzymanym do Warszawy uciekał!
Cezary pobladł widocznie i na towarzysza swego spojrzał ze smutnym, łagodnym wyrzutem:
— Nie mów tak Pawełku, wymówił zcicha, nie żartuj z tego... Ja nie Mścisław... nikogo nigdy nie bałamuciłem i metres żadnych nigdy nie miałem... Jeżelibym pokochał... a nie miał wzajemności... ja nie wiem... ja nie wiem, coby się ze mną stało...
Mówiąc to, był tak blady i oczy mu tak gorączkowo błysnęły, że Pawełek przeląkł się prawie.
— Jeżeli tak, Cezary, zaczął bez cienia żartu w głosie, pakujmy się natychmiast i tejże nocy wyjeżdżajmy do Warszawy... Masz, widzę, ogromną skłonność do pokochania panny Delicyi, a... nużby ona cię nie pokochała? Uciekaj tedy póki czas...
Cezary uśmiechnął się dziwnie jakoś, powstał z krzesła i stając przed towarzyszem, rzekł głosem tłumionym i od wzruszenia i od zmięszania.
— Mój Pawełku! ja za nic nie pojadę... nie mógłbym... wiesz? ja ją kocham! ona taka śliczna i taka dobra i taka miła... i wszystkich ich tam ja, mój Pawełku, pokochałem... W jej matce znajdę matkę, w jej braciach... braci... bo mój Pawełku, sam powiedz... Tu zniżył głos i dodał raptem prawie:
— Powiedz! czy ja miałem matkę? czy ja miałem brata?... czy kiedykolwiek... ktokolwiek... był dla mnie...
Urwał i pochylił głowę, jakby sam zląkł się tego co powiedział. Była to pierwsza w życiu skarga, pierwszy jęk głośny, który mu wyszedł z piersi — przeciw temu co oddawna może a tajemnie, może nawet bezwiednie pierś mu uciskało. Pawełek też patrzał na niego z najwyższem zdumieniem, gdy prostując się i do bladego czoła dłoń przyciskając, namiętnie niemal zawołał:
— Czyż tak już zawsze ma być, Pawełku! powiedz sam czyż już inaczej być nie może? Nie, Pawełku, tak żyć nie można i nie warto! ja chcę rodziny! chcę być dla kogośkolwiek czem innem jak panem hrabią albo biednym Cezarym! ci ludzie polubili mię... ja ich za to kocham, z całego serca kocham!
Po tym wybuchu uczuć hrabiego, obaj towarzysze milczeli dość długo. Pawełek ozwał się pierwszy:
— Wszystko to bardzo dobre, rzekł, żądania twoje Cezary są bardzo słuszne, ale pomyśl tylko, jakaby to, na wypadek oświadczenia się twego pannie Delicyi... powstała burza tam... w Warszawie...
Cezary zmięszał się bardzo nagle.
— Dla czego? zapytał, niewiedząc jakby sam, co mówi.
— A no, rzekł Pawełek, jakżeby mogło być inaczej? Ojciec starego Kniksa, więc dziad panny Delicyi, był sobie podobno szaraczkowym szlachcicem, zanim dochrapał się Białowzgórz... pani Kniksowa znowu jest córką rządzcy... najwyraźniej rządzcy majątków u książąt S., matka jej z domu Skórkowska... córka już niewiem czyja... garbarza może jakiego albo rymarza... wszystko to mój drogi trąci szalenie demokracyą, parwenijuszostwem... a pani hrabina...
— Mój Pawełku, z błagającem na towarzysza wejrzeniem przerwał Cezary, dość już tego... dość... nie mów mi dziś o tem wszystkiem... nie truj mi tego dnia przyjemnego... ja nie wiem co będzie... pewno, pewno okropna burza... ale dziś... ja nie chcę o tem myśleć... oto lepiej pomyślę co jutro będzie... wyobraź sobie mój drogi, jacy oni tam wszyscy dobrzy! zaprosili mię znowu do siebie na jutro... na obiad.
— Prawda że to dowód wielkiej dobroci, mój Cezary, z uśmiechem zauważył Pawełek. Ale... dodał, poco ja mam względem ciebie grać rolę puszczyka czy dozorcy więzienia... czyń co ci się podoba, byleby ci to wyszło na szczęście, którego, wierz mi, szczerze ci życzę.
Ucałowali się i młody hrabia zasiadł znowu nad książką, której jednak tej nocy nie czytał, myśląc i marząc o czem innem.
Nazajutrz o dość wczesnej przedobiedniej godzinie, toczył się w salonie Białowzgórskim lekki spór pomiędzy p. Żulietą, a najulubieńszą jej córką.
Naprzeciw matki swej siedzącej na kanapie i widocznie gotowej już do przyjęcia oczekiwanego gościa, Delicya siedziała na fotelu z postawą i minką rozkapryszonego dziecka, którego woli któś się sprzeciwia, a które sprzeciwiania się tego znieść nie może.
— Moja mamciu, mówiła, jeżeli mamcia nie pozwoli mi tego uczynić, to ja mamci stanowczo zapowiadam, że jak hrabia oświadczy się o mnie, zrekuzuję mu formalnie i będzie po wszystkiem.
Pani Żulieta zbladła prawie z przestrachu, którym napełniło ją to oświadczenie córki bardzo stanowczym tonem wymówione:
— Ależ, Delciu... zaczęła...
Delicya nie dała jej dokończyć.
— Mamcia przecież wie bardzo dobrze, bo ja przed mamcią nic nigdy udać, ani skłamać nie umiem, że ja do hrabiego nie mam żadnej a żadnej sympatyi i że jeśli zdecyduję się na ten maryaż, to tylko dla tego, że... cóż mam czynić?.. wolę już przecież zostać jego żoną i wielką panią, jak wyjść za którego z panów Tutunfowiczów lub im podobnych... zresztą wiem że przez to sprawię wielką przyjemność mamie...
— Radość, moje dziecko, radość prawdziwą nie przyjemność, przerwała p. Żulieta.
— I braciom także dopomogę w życiu i losie, kończyła Delicya. Dla tego też zdecydowaną jestem i robię wszystko co mogę, żeby hrabiemu podobać się; ale szczęśliwą nie czuję się wcale i mówię mamie otwarcie, że jeśli mama nie zgodzi się na to, aby hrabia zobaczył się z ojcem... to ja wcale za siebie nie ręczę.
— Ależ moje dziecko kochane! zawołała p. Żulieta, pomyśl tylko jakie to wrażenie wywrzeć może na tak młodym i... niedoświadczonym człowieku... jak hrabia! Przelęknie się on twego ojca... i własnemi oczami zobaczywszy... to nieszczęście, nie zechce może żenić się z córką....
— Z córką waryata, ze smutnym uśmiechem dokończyła Delicya. Nie zechce, to nie zechce... cóż robić? ja pewno z rozpaczy po nim nie umrę... wiem zresztą dobrze, że zechce... jeszcze może więcej zechce... W każdym razie, moja mamciu, ja biednego ojca wstydzić się nie myślę i znieść tego nie mogę, aby on był upośledzonym przez nas i tak już za nic zupełnie poczytywanym...
— Ależ moja droga! co ci się dziś stało? któż kiedy myślał upośledzać ojca twego i poczytywać go za nic?..
— Byłoby to w najwyższym stopniu upośledzaniem go, jeślibym mu ani razu nawet nie pokazała człowieka, który stara się o mnie i którego żoną prawdopodobnie zostanę....
— Cóż z tego że mu go pokażesz... skoro jest on nieprzytomnym...
— Niech sobie będzie nieprzytomnym... kiedy idzie o mnie, ojciec rozumie i pamięta wszystko... Mamciu, dodała ciszej, mamcia ani wie, jak my się rozumiemy z ojcem...
Pani Żulieta zadumała się smutnie.
— Wiem, rzekła w zamyśleniu i z lekką goryczą w głosie, wiem że kochasz ojca daleko więcej... niż mnie!
— O nie! żywo i z mocą zawołała Delicya, nie więcej, mamciu droga, nie więcej! sama wiesz jak bardzo cię kocham! ale mi ojca biednego taki żal... taki żal...
— A więc, złagodzona już żywém odezwaniem się córki, rzekła p. Żulieta, czyń jak chcesz moje dziecko, ale pomyśl tylko wprzódy dobrze, aby ci to na złe nie wyszło...
— Niech mamcia będzie spokojną, już ja dobrze poznałam hrabiego i wiem doskonale, czem można go odstręczyć, a czem nie można...
Powstała z krzesła i stanęła przed lustrem. Prześlicznie dziś wyglądała w domowem ubraniu swem, które z grubego zimowego materyału sporządzone i pod samą szyję skromnie zapięte, ciemną swą barwą lepiej jeszcze uwydatniało przejrzystą białość jej cery i pyszny, popielaty odcień jej włosów. Pani Żulieta patrzała na córkę z prawdziwem zachwyceniem.
— Szkoda Delciu, ozwała się, żeś nie przypięła do włosów pąsowej kokardy, zamiast tej błękitnej... jesteś dziś trochę bladą i lepiejby ci było w kolorze pąsowym...
Delicya z figlarnym uśmiechem, odwróciła się od źwierciadła.
— Moja mamciu, rzekła, hrabia lubi nadewszystko kolor błękitny, jako godło skromności, czy tam stałości, nie pamiętam już dobrze; a odkąd ja się o tem dowiedziałam, kochamy się w błękitach oboje...
Pani Żulieta zaśmiała się wesoło i położywszy obie swe białe dłonie na ramionach córki, w czoło ją pocałowała.
— Oj ty filutko, rzekła, jaka z ciebie rozumna dziecina!..
— Nie bardzo już dziecina! wpół uśmiechnęła się, wpół westchnęła Delicya. Ba! dodała patrząc w lustro i układając na śnieżnem czole drobniuchne loczki, 23 lata... gdyby nie to... kto wie? czy pan hrabia nie poszedłby odemnie z kwitkiem...
— Cicho! na miłość Boga cicho! jęknęła p. Żulieta spoglądając w okno, pod którem przesuwały się właśnie sanie, z siedzącym na nich hr. Cezarym.
Władysław i Henryk byli już na ganku i z wesołemi, rozpromienionemi twarzami ściskali dłonie przybywającego gościa.
— Poczciwi, rozumni chłopcy! jak oni kochają siostrę i jak szczerze nam dopomagają! z rozrzewnieniem szepnęła p. Żulieta.
Cezary wszedł do salonu, jak zwykle z nim bywało, zmięszany bardzo. Gdy jednak całował w rękę p. Żulietę i witał Delicyą, po twarzy jego nieśmiałej i zalęknionej, przebiegł promyk radości i czułości. Widać było, że czuł się bardzo, bardzo szczęśliwym panie te witając. Z tem wszystkiem, gdy usiadł już na fotelu obok Delicyi, a naprzeciw jej matki, nie miał nic pilniejszego do uczynienia, jak zdjąć coprędzej rękawiczki i ze wszystkich stron, nadzwyczaj starannie obejrzeć swe ręce. Dłoniom swym szczególniej, szerokim i grubą skórą przychleczonym, przypatrywał się tak długo i z tak głęboko skupioną uwagą, iż zdawać się mogło, jakoby był szczególnym zwolennikiem chiromancyi, a studya nad nią przeważnie na swej własnej osobie odbywał.
Wszystko to jednak nie trwało długo. W salonie p. Żuliety panowała atmosfera tak ciepła, tak jakoś serdecznie i mile poufała, rozmowa pomiędzy znajdującemi się w niej osobami toczyła się w kierunkach tak prostych, łatwych, a dla młodego gościa przystępnych i sympatycznych, że ręce hrabiego opuściły się na kolana znacznie prędzej, niżby względnie do przyzwyczajeń jego spodziewać się należało, a powieki jego za to podniosły się i ukazały wzrok dziwnie łagodny i już spokojny, rozpromieniony bardzo ciepłą, jakkolwiek na dnie źrenicy chowaną iskrą żywej sympatyi ku otaczającym osobom uczuwanej. Błogi ten nastrój ducha hrabiego wzrastał stopniowo, wzmagał się coraz pod wpływem przyjacielskich rozmów p. Żuliety i jej synów, a bardziej jeszcze łagodnych spojrzeń i wdzięcznych poruszeń Delicyi; przy obiedzie, mającym doskonały pozór wytwornego wprawdzie, ale zarazem przyjacielskiego, rodzinnego niemal obiadku, nastrój ten szczęśliwy wzmógł się tak dalece, że hr. Cezary, zamiast jak zwykle bywało, ograniczyć się w rozmowie na krótkich odpowiedziach i krótkich również, a częstokroć naiwnych bardzo zapytaniach, jął solo już i zupełnie samodzielnie mówić współbiesiadnikom o rozmaitych epizodach stolicznego życia, jako to: o przedstawieniach teatralnych, koncertach, balach i t. d. Czynił to zrazu powoli, nieśmiało, jąkając się i niezupełnie trafnych a jasnych dobierając wyrażeń, ale potem, pod wpływem bądź to bacznej, a widocznie przychylnej uwagi słowom jego przez otaczających udzielanej, bądź to własnych myśli, które obficiej niż kiedy przypływały mu do głowy, ośmielił się i ożywił tak dalece, iż wyrażać się zaczął wcale płynnie i z łatwością, uczynił w mowie kilka zwrotów bardzo zręcznych i uwag rzeczywiście dowcipnych, przyczem zaśmiał się wesoło, prawdziwie młodzieńczo. Śmiechowi jego wtórowały tu również swobodne, wesołe śmiechy, opisy które czynił zajmowały widocznie wszystkich, uczynione dowcipne uwagi pozyskały ogólne zrozumienie i życzliwy oklask. Hr. Cezary, poraz pierwszy może w swem życiu uczuł, że w tem otoczeniu, pomiędzy tymi ludźmi nie był „biednym“ ale „kochanym“, niemal uwielbianym Cezarym, że z rąk i nóg jego, opadły ciężkie dlań zawsze kajdany ceremonjalnej etykiety i ściśle przestrzeganego konwenansu. To też przy końcu obiadu wymknęło mu się cóś nawet z tak starannie dotąd ukrywanych wiadomości i zdań literackich, które posiadał. Wiadomości te i zdania podchwycone żywo przez Delicyą, dostarczyły młodej parze wątku do nader ożywionej rozmowy, która gdy toczyła się jeszcze przy czarnej kawie podanej w salonie, młodzi Kniksowie szepnęli matce bardzo cicho:
— Czy wie mama, że hrabia nie jest wcale takim głupcem ani oryginałem, za jakiegośmy go dotąd mieli...
— Wcale nie głupi!
— I jak ożywił się, zrobił się nawet wcale nie brzydkim!
Pani Żulieta miała w oczach łzy rozrzewnienia, które ukrywała przed gościem patrząc niby w okno.
— Tem lepiej, moje dzieci, szepnęła synom, tem szczęśliwiej dla Delci i dla was! Wyraźna łaska Boska nad nami!...
W tejże chwili podniosła się z miejsca swego Delicya i jakby przypominając hrabiemu rzecz dawniej już umówioną, rzekła z zupełną swobodą acz z trochą smutku w głosie:
— Panie hrabio! pójdziemy może teraz do ojca...
Pani Żulieta pobladła trochę i szybko zwróciła się do hrabiego, który powstawał już z miejsca, aby udać się za zmierzającym ku drzwiom salonu, Białowzgórskim Aniołem.
— Panie hrabio! przemówiła gospodyni domu.
— Nie! poprawiła się szybko i z rzewnym na ustach uśmiechem, po co względem najlepszych przyjaciół naszych używać tych szumnych, światowych tytułów? kochany panie Cezary...
Cezary zbliżył się szybko i rękę p. Żuliety, dziękując jej jakby za cóś, w milczeniu pocałował.
— Kochany panie Cezary, powtórzyła matka Delicyi z widocznie uroczystą postawą na kanapie zasiadając, ponieważ pan jesteś tak dobrym, że chcesz wziąść udział w wielkiem, rodzinnem nieszczęściu naszem, trzeba koniecznie abyś pan wprzódy dowiedział się, jakiej jest ono natury i co je spowodowało...
Gdy p. Żulieta to mówiła, młodzi Kniksowie stanęli u okna obok siebie, w postawach poważnych i smutnych, z ramionami na piersiach skrzyżowanemi i pochylonemi głowami, Delicya usiadła nieco opodal, z poważną także i zasmuconą twarzą, Cezary zaś wszystkiemi władzami ducha swego zawisł na ustach matki Delicyi, która po chwilowem milczeniu, w następujący sposób mówić zaczęła:
— Mąż mój, kochany p. Cezary, a ojciec Delicyi był zawsze człowiekiem poważnym, nadzwyczaj poważnym... nie zajmowały go nigdy żadne zabawy... to co wszyscy inni ludzie z jego położeniem i stanowiskiem, uważają zwykle za niezbędne prawie przyjemności życia nie miało dla niego nigdy powabu żadnego... Oddawał się bardzo gorliwie gospodarstwu, interessom... łamał sobie głowę nad sposobami polepszania bytu i losu swych poddanych, czytywał z nadzwyczajnem zajęciem różne poważne dzieła, słowem, panie hrabio, zapracowywał się jak wyrobnik jaki, a miesiące całe z domu się nie ruszał, niby szlachcic zagrodowy, zmuszony do pilnowania swego zagonu... Może mylę się, ale doprawdy, to zapracowywanie się męża mego, to jego domatorstwo i ten wstręt do rozrywek wszelkich, uważam jako pierwszą przyczynę nieszczęścia, które go później dotknęło... Wszakże, wyznać muszę że w pierwszych latach pożycia naszego, charakter jego bardzo łatwym był i jednostajnym... mogę nawet powiedzieć wesołym... Trwało to jednak nie długo... Humor mego męża stopniowo zmieniać się zaczął... długie i częste zamyślania się, zastąpiły u niego miejsce uprzedniej wesołości... aż przyszło do tego że zamykał się w swym pokoju przez całe dnie niekiedy, nikogo z domowych, mnie nawet widzieć nie chcąc... Zkąd się wzięła ta zmiana nieszczęśliwa? jakiemi były jej powody? niewiem prawdziwie i odgadnąć nie mogę...
Mówiła prawdę; bardzo seryo nie wiedziała o niczem i zupełnie szczerze nie poczuwając się do niczego na świecie, powtórzyła raz jeszcze:
— Zkąd wzięła się smutna ta zmiana, nie wiem prawdziwie i odgadnąć nie mogę... interessa nasze stały jak najlepiej... dzieci wzrastały zdrowo i szczęśliwie... o sobie nie mówię... byłam zawsze taką, jaką dziś jestem! Cokolwiekbądź, mąż mój chociaż smutniejszym był niż wprzódy i więcej samotności szukającym, pracował zawsze wiele nad gospodarstwem i książkami, doskonale i bardzo energicznie... o! bardzo energicznie rządził majątkiem... słowem, nikt a nikt nie mógł posądzić go o najlżejszą nieprzytomność umysłową... Niekiedy tylko, rozmawiając w towarzystwach o pewnych przedmiotach, tyczących się... tyczących się spraw, jak wyrażał się, ogólnych, wpadał w dziwny jakiś, mogę nawet powiedzieć nienaturalny zapał... w szczególną, jak się później i pokazało, chorobliwą egzaltacyą... Przyszło nawet do tego, że o niczem innem już i mówić nie chciał... zakopał się w gazetach, dniami i nocami czytywał je, a wszystko co działo się na świecie, obchodziło go tak dalece, tak żywo jakby to były własne jego, domowe interessa... Przyszło do tego nawet, panie hrabio! że, ach! domowe osoby... ja... dzieci... jakbyśmy nie istniały dla niego... jakby nas dla niego na świecie nie było...
Wymówiła to z niedającemi się utaić żalem i goryczą; mniemała że bardzo szczerze i zupełnie słusznie, jakkolwiek ona nie ofiarowywała wyłącznie życia i myśli swych mężowi swemu, on przecież, dla niej tylko wyłącznie żyć i o niej myśleć był powinien. Zaledwie też mogąc poskromić gorzki żal swój, mówiła dalej:
— Tak, panie hrabio, przyszedł czas, w którym mój biedny Adam całą już duszą utonął w tych... sprawach ogólnych... zaczął nawet stopniowo zaniedbywać gospodarstwo i interessa, tak zajmowało go to co działo się... na świecie... ale gdy źle dziać się zaczęło, z moim biednym Adamem, stawało się też coraz gorzej... Przez cały rok pochmurny był tylko i jak grób milczący... trudno zeń było słowo wydobyć... dzieci pieścił jeszcze czasem, mianowicie najmłodszą córkę naszą Delicyą, ale zresztą nic go nie zajmowało... Zaczął doświadczać często okropnych bólów głowy, wychodził wtedy na przechadzki, z których wracał późną nocą, mówiąc cóś niezrozumiałego do siebie, wstrząsając smutnie głową tak jakby nad kimś niewidzialnym także litował się i bolał... Pewnego nakoniec wieczora, po bardzo długiem milczącem chodzeniu po pokoju, usiadł przy stole, wziął głowę w obie ręce i zaczął głośno mówić. Usiadłam przy nim i słuchałam. O, że ja przeżyłam tę chwilę, prawdziwy to cud Boski! Nie zgadłbyś nigdy p. hrabio, o czem mój biedny Adam mówił wtedy! Nie o mnie, nie o dzieciach, nie o interessach swych, nie! Wszystko to już nie istniało dla niego! Oto wyliczał rozmaite, rozmaite nieszczęścia, które działy się wtedy na świecie... jedno po drugiem... całą długą, długą litanją... z tego to wyniknie, mówił, a z tamtego znowu tamto... Mówił tak godzinę dobrą do samego siebie, mnie bowiem, chociaż siedziałam tuż przy nim, ani spostrzegał!.. Nagle, porwał się z krzesła, oczy mu w słup stanęły, twarz zbladła jak u trupa. Ścisnął głowę w obu dłoniach, okropnym jakimś głosem krzyknął: „Przepaść!“ i upadł na ziemię. Rozesłałam natychmiast po doktorów... zjechali się, lecz jakże strasznym był ich wyrok! Mąż mój, kochany panie Cezary, ojciec moich dzieci był obłąkanym...
Wraz z ostatniemi wyrazami p. Żulieta poniosła chustkę do oczu. Dwaj stojący u okna bracia spoglądali na siebie i szeptali zcicha:
— Nie pojmuję co się stało mamie i Delci...
— Poco było przy obcym człowieku zagajać tę rozmowę...
Delicya powstała z krzesła.
— Panie hrabio! rzekła zwracając się do Cezarego, ja chcę aby mój biedny ojciec zobaczył pana...
— Ależ Delciu, zawołali jednogłośnie dwaj bracia, poco, dla czego pan hrabia ma dzielić z nami...
Nie pozwolił im dokończyć Cezary. Bledszy trochę niż wprzódy, dziwnie jakoś poważny podniósł się z krzesła i rzekł proszącym głosem:
— Uczyńcie mi tę łaskę i pozwólcie, abym podzielił z wami boleść waszą... abym poznał ojca waszego, i chociaż niezrozumie on mię może, abym powiedział mu jak go szanuję...
Oho! co za odkrycie! Ce pauvre Cesar umiał widać czuć i uczucia swe we wcale przyzwoity, jakkolwiek całkiem prosty sposób wyrażać!
Dwaj bracia skłonili się w milczeniu, Delicya rękę swą położyła na ramieniu hrabiego i przez obszerną salę jadalną powiodła go ku owym drzwiom ściśle zamkniętym, za któremi słychać było równe, nieustanne, niestrudzone jakby stąpania męzkie.
W komnacie znajdującej się za zamkniętemi drzwiami, zapadał już zmrok wieczorny, rozświecony gdzieniegdzie czerwonawemi błyskami palącego się na kominku ognia. W migotliwem tem, niepewnem oświetleniu, w około wielkiego, okrągłego stołu, przechadzał się równym, miarowym krokiem wysoki, chudy mężczyzna, z wielkiem, w mnóstwo fałd zbrużdżonem czołem, z zapadłą, szeroko roztwartą, żywo połyskującą źrenicą. Trzymał oń w ręku książkę, z której powoli i ostrożnie wydzierał kartkę po kartce, każdą z nich rzucając z kolei w płomię kominka, około którego nie zatrzymując się ani na chwilę, przechodził. Trwało to dość długo, Delicya która wraz z towarzyszem swym zatrzymała się u drzwi, szepnęła:
— Biedny ojciec! tak lubił dawniej książki, a teraz niszczy je tak ciągle... spalił już w ten sposób połowę swej biblioteki, a gdy mu którego dnia książek nie położą na stole, staje się niespokojnym i chce spalić wszystko co ma pod ręką...
Z ust obłąkanego tymczasem wychodziły cichym, urywanym głosem wymawiane wyrazy:
— Na cóż to potrzebne? mówił, na cóż się to zdało? wszystko przepadło! wszystko zginęło! niczego już nie trzeba! niczego! niczego!
Przy ostatnim wyrazie zatrzymał się przed kominkiem i resztę książki w ręku trzymanej, rzucił w ogień. Papier zajął się wnet płomieniem i tylko tytułowa karta oświetlona jaskrawo wahała się czas jakiś w powietrzu, za nim wielkie czarne litery, składające uczoną nazwę jakąś, zaświeciły z kolei jaskrawo i opadły jedna po drugiej na stos nagromadzonych popiołów. Adam Kniks patrzał na to dzieło zniszczenia uparcie i bez zmrużenia powieki. Czerwone błyski ognia igrały po gęstych nieruchomych bruzdach wielkiego jego czoła i przeglądały się w zapadłych, smutnych, szklistych źrenicach. Szeptał cóś niedosłyszalnego i załamał ręce, gdy Delicya mimowoli jakby, ująwszy rękę hrabiego, wraz z nim, zbliżyła się ku kominkowi i dłoń swą łagodnie na ramieniu ojca złożyła.
— Ojczulku! szepnęła.
Z ciężkością jakby, oderwał wzrok od płomienia i zwrócił go na podniesioną ku niemu białą, łagodną, anielsko w istocie piękną w tej chwili twarz córki.
— Aha! rzekł zwolna i powiódł ręką po czole, jakby sobie przypominał o czemś, to ty Delciu!! mówił dalej i coraz już prędzej. Przyszłaś znowu do mnie! to dobrze! tylko widzisz, u mnie tu smutno... ja jestem bardzo... bardzo smutny... wszędzie smutno! bieda!
Rzekłszy to pochylił głowę, odwrócił się i miał już rozpocząć na nowo swą do koła wędrówkę, gdy Delicya z łagodną pieszczotą, otoczyła szyję jego ramieniem i zwracając twarz jego w stronę, w której stał młody hrabia, rzekła:
— Ojczulku! Oto jest pan hrabia Pompaliński, o którym ci wczoraj mówiłam... chciałam, koniecznie chciałam abyś pana hrabiego zobaczył...
Cezary, nagłym, niespodziewanym ruchem, pochwycił rękę obłąkanego i nie mówiąc ni słowa, uścisnął ją z całej siły w swych dłoniach. Adam Kniks zatrzymał jego rękę i patrzał mu w twarz długo, uporczywie, jakby z niej wyczytać cóś pragnął, jakby z wysileniem niezmiernem, zbierał własne, rozpierzchłe myśli.
— Hrabia... Pompaliński... zaczął nakoniec, wiem... wiem... słyszałem... jesteście wielkimi panami... macie miliony... ale nie warci jesteście niczego... niczego... nic nie czujecie... nic nie czynicie...
— Ojczulku! z przestrachem w głosie szepnęła Delicya.
Ale Adam Kniks nie przestawał uporczywie wpatrywać się w młodego człowieka, poczem mówił dalej:
— Bardzo mnie miło, bardzo dziękuję że pan poznać mię chciałeś... tylko że ja nic już nie znaczę i niczem nie jestem... mam widzi pan robaka w mózgu, który mię tam gryzie... gryzie i... bardzo smutny jestem... Ale to nic nie szkodzi... jak Delcia przychodzi do mnie, trochę mi lżej... to najmłodsze dziecko moje... dobre dziecko...
Delicya wspięła się na palce i usta swe do zapadłego policzka ojca przyłożyła.
Adam Kniks patrzał wciąż w hrabiego jak w tęczę.
— Pan jesteś młodym, bardzo młodym, zaczął... być może iż pan będziesz jeszcze szczęśliwym... chociaż wątpię... teraz nie można być szczęśliwym... mnie bo widzi pan smutno, strasznie smutno...
Mówił to bardzo łagodnie, kończąc westchnął z głębi piersi.
— Ach, dodał, żebyś pan wiedział czego mi smutno? wszystko, wszystko minęło... zginęło... przepadło... prawda? i pan to pewno widziałeś! ale pan młody jesteś! zapomnisz...
Myślał chwilę, potem wstrząsając przecząco głową, dodał:
— Nie! nie! o tem zapomnieć nie można! chcąc nawet, nie można! Robak tam siedzi w mózgu i gryzie mózg... gryzie... ale pan młody jesteś...
Stał znowu chwilę nieruchomy z pochyloną głową, potem podnosząc oczy na Cezarego, rzekł jeszcze:
— Wie pan co? gdybym miał miliony jak pan i tego robaka w mózgu niemiał, możebym jeszcze żył... Z milionami można dużo, dużo zrobić, ale Pompalińscy nic nie zrobią, nic! wiem... pamiętam że nic...
— Zresztą, dodał po chwili czyniąc ręką gest głębokiego zniechęcenia, po co miliony! po co roboty! po co wszystko!..
Postąpił parę kroków ku stołowi, wziął jedną z leżących tam książek i rozpoczynając na nowo powolną przechadzkę swą do koła stołu, wydzierał z książki kartkę po kartce i cichym, przejmującym głosem, niby zwrotkę jakąś do myśli mu nieustannie wracającą powtarzał:
— Na cóż to potrzebne? na cóż się to zdało? smutno! smutno! smutno!...
Delicya zwróciła się ku Cezaremu.
— Teraz, szepnęła zcicha, możemy odejść. Biedny ojciec zmęczył się rozmową z nami...
Ale Cezary nie słyszał w tej chwili głosu, który w zwyczajnych okolicznościach posiadał dla niego urok tak bardzo podbijający. Z oczami wiepionemi w twarz ojca ukochanej swej, w twarz tę zbolałą, przejmująco smutną a jednak przyobleczoną dziwną jakąś, nadludzką jakby powagą, postąpił szybko kilka kroków i zanim Delicya odgadnąć mogła co uczynić zamierza, pochwycił obłąkanego za obie ręce i głosem przyciszonym, nieśmiałym, uszanowania i czułości pełnym, wymówił:
— Jestem młodym, panie... bardzo młodym... a choć wszyscy mówili mi zawsze, że jestem bon à rien, być może jednakże kiedyś przydam się na cóś ludziom.... Mówiłeś, panie, że Pompalińscy nigdy nic nie uczynili... i ja także nic nie uczyniłem dotąd, ale być może iż będę mógł, iż kiedykolwiek potrafię co dobrego uczynić... pragnę tego... bardzo pragnę, a życie długie jeszcze przedemną... Pobłogosław mię panie na to długie życie, aby się ono na cokolwiek przydało tym ludziom, których ty panie tak mocno... tak bardzo kochałeś....
Wymawiając ostatnie wyrazy, młody hrabia przykląkł na jedno kolano. Uczynił to, prawdę mówiąc, w sposób bardzo niezgrabny, ale na twarzy malowało się tak silne, głębokie, tak pełne uroczystej niemal czci wzruszenie, iż wyraz twarzy tej stokrotnie wynagradzał w tej chwili to wszystko, czego pod względem gracyi i dystynkcyi niedostawać mogło jego postaci. To też błękitne oczy Delicyi oszkliły się łzami, a po smutnem obliczu obłąkanego, przemknęło na chwilę uczucie, jakby ulgi i ukojenia. Położył obie dłonie na pochylonej przed nim głowie młodzieńca i zwolna mówić zaczął:
— Żądasz błogosławieństwa mego, młodzieńcze! dobrze! błogosławię cię na to długie życie, które masz przed sobą... idź z męztwem i miłością... Niewiem tylko czy się to na co przyda! ale rób co możesz... miliony masz i siły masz... serce ci nie pękło jak mnie i robak w mózg się nie wwiercił... może jeszcze podołasz czemukolwiek... błogosławię cię... dla mnie nic już nie trzeba... nic... kiedyś... gdy żyłem jeszcze, powiedziałbym ci wiele... wiele... ale teraz już mówić nie mogę, tak mi smutno... smutno... ach! jak smutno...
Przy ostatnich wyrazach, mowa jego zniżyła się do cichego, zaledwie dosłyszalnego szeptu. Wyczerpany jakby, krótką stoczoną rozmową, osunął się na krzesło przy stole stojące, twarz oparł na obu dłoniach i westchnął tak głęboko, przeciągle, z takiem jakiemś ciężkiem wewnętrznem łkaniem, iż zdawać się mogło, że wraz z tem westchnieniem dusza jego śmiertelnym bólem rozebrana, uleci mu z piersi.
Delicya i Cezary weszli do jadalnej sali z takim wyrazem na twarzach, jakby przed chwilą stali oboje nad śmiertelnem łożem kogoś bardzo im drogiego. Młody hrabia drżał cały ze wzruszenia, Delicya patrzała na niego dziwnie miękko i przyjaźnie.
— Jaki pan jesteś dobry, panie hrabio... szepnęła.
Zwrócił się ku niej i stłumionym głosem zawołał:
— O nie! to pani jesteś dobrą jak Anioł... Jak pani kochasz swego... zacnego ojca!
— Cóż w tem dziwnego? smętnie uśmiechnęła się dziewica, my się wszyscy w rodzinie kochamy bardzo... a ojciec był dla nas tak dobrym zawsze... tak czułym... Możnaż o tem zapomnieć? Ale pan, panie hrabio... ja dziś, doprawdy... dwa razy większą mam przyjaźń dla pana niż przedtem...
Mówiła to szczerze. Oczy jej z rozrzewnieniem spoczęły na twarzy hrabiego, którą przy ostatnich słowach jej rozświecił promień niebiańskiej radości.
— Doprawdy! zawołał zcicha, pani masz dla mnie przyjaźń... choć trochę przyjaźni... mój Boże! Jakiż ja jestem szczęśliwy...
Mówiąc to przycisnął do ust swych rękę Delicyi, ale ona wyśliznęła ją żywo z jego dłoni.
— Chodźmy do mamy! rzekła i śpiesznie weszła do salonu.
Pani Żulieta z widocznym niepokojem oczekiwała powrotu gościa i córki. Widząc ich wchodzących, bystrem, przenikliwem spojrzeniem orzuciła obie ich twarze.
— Niewiem prawdziwie, zaczęła, jak mam przeprosić pana, kochany panie Cezary, za to przykre wzruszenie, którego pan w domu naszym doświadczyłeś. Delicya chciała koniecznie...
— Jestem bardzo, bardzo wdzięczny, pannie Delicyi, szepnął młody hrabia siadając na fotelu obok gospodyni domu.
Widocznem było że chciał powiedzieć cóś więcej jeszcze, ale zmięszał się ogromnie, przeląkł się prawie swej własnej myśli. Spuścił wzrok na ręce swe, które nabawiały go większym i widoczniejszym jeszcze niż zwykle kłopotem i zaczął oglądać je bardzo starannie. Ale ręce mu drżały, a wzrok mglił się daremnie wstrzymywanemi łzami. Nagle, w sposób najbardziej dla wszystkich obecnych niespodziany i najmożliwiej już niezgrabny, osunął się przed p. Żulietą na kolana i rękę jej do ust swych przyciskając, wyszeptał:
— Mąż pani pobłogosławił mię przed chwilą... czy pani także zechce...
Pani Żulieta podniosła się na wpół. Twarz jej wyrażała w tej chwili nadzwyczajne zakłopotanie. Niczego mniej spodziewać się nie mogła jak podobnej sceny i nic a nic nie wiedziała, w jakim mianowicie guście udzielonem być miało to błogosławieństwo, o które prosił ją młody hrabia. Dwaj bracia Delicyi stojąc na stronie, walczyli widocznie pomiędzy niepokojem i zakłopotaniem także, a serdeczną ochotą głośnego zaśmiania się. Ale p. Żulieta posiadała dużo wrodzonego dowcipu. W oczach jej błysnął pomysł genialny.
— Delicyo! zawołała zcicha.
Na dźwięk imienia tego, Cezary w klęczącej ciągle postawie zostający, drgnął i wzrok nieśmiały zwrócił ku przywoływanej dziewicy.
Dziewica zrozumiała niezmiernie ważne dla niej znaczenie tej sceny. Zbliżyła się i na wpół swawolnie niby, na wpół ze wzruszeniem, przyklękła przed matką tuż obok hrabiego. Wtedy p. Żulieta stanęła w postawie poważnej, a roztkliwionej matrony i matki. Złożyła dłonie na dwóch młodych głowach przed nią schylonych i drżącym głosem wymówiła:
— Niech was Bóg błogosławi, moje dzieci! spełniły się najgorętsze życzenia moje... Delicyo podaj rękę swemu narzeczonemu...
Delicya rumieniąc się i blednąc na przemian wykonała rozkaz — matki. Cezary podaną sobie rękę okrył pocałunkami, poczem powstając zwolna powiódł dłonią po czole i mętnym wzrokiem rozglądając się dokoła, wymówił zcicha:
— Czy ja śnię!
Stało się to tak szybko, tak jakoś dla niego samego niespodziewanie, że nie śmiał wierzyć szczęściu swemu. Ale upewnili go co do rzeczywistości błogiego dlań wydarzenia, młodzi Kniksowie.
— Genjalna, comme j’aime Dieu, kobieta z Mamci! szepnął Władysław do Henryka, poczem obydwaj bardzo śpiesznie postąpili ku świeżo zaimprowizowanemu narzeczonemu i z serdecznemi wyrazami na ustach wyciągnęli doń szeroko roztwarte swe dłonie. Oddając braciom narzeczonej swej uściski za uściski, po tysiąc razy całując ręce p. Żuliety i przelotne acz ogniste spojrzenia rzucając na narzeczoną, która pobladła nagle i spoważniała dziwnie, Cezary wyglądał tak rozpromienionym radością, ufnym, kochającym tu wszystkich, a nawet śmiałym i pewnym siebie, że jak to mówią, nie poznałaby go w tej chwili rodzona matka, co zresztą tem prawdziwszem było w tym razie, że matka młodego hrabiego najmniej z pomiędzy wszystkich na świecie ludzi znając swego syna, najtrudniej też, w chwili tej szczęścia i wezbrania uczuć jego, poznaćby go mogła!
Do Pompalina Cezary wrócił późno po północy, a pierwszą rzeczą która uderzyła w oczy nie śpiącego jeszcze Pawełka, był zdobiący rękę jego piękny pierścień z szafirem.
— O! z wyrazem istotnego przestrachu zawołał Pawełek, zaręczynowy pierścień! a więc oświadczyłeś się już, Cezary!
Nie mógł mówić dłużej, bo młody hrabia dusił go formalnie w uścisku.
— Jaki ja jestem szczęśliwy, Pawełku, jaki ja jestem szczęśliwy! szeptał, jaka ona śliczna! jaka dobra! jacy oni tam wszyscy dobrzy! jak ja ich kocham! A ojciec jej, Pawełku! Wiesz ten o którym mówią że jest waryatem! widziałem go dziś! co to było za wielkie, wielkie serce u tego człowieka! Wiesz? zdaje mi się że widzę go ciągle przed sobą i słyszę to jego głębokie, takie ciężkie, takie okropne westchnienie!
Pawełek wysłuchał wszystkich tych bezładnych, z namiętną radością wypowiadanych zwierzeń swego krewnego, potem rzekł:
— Wszystko to dobrze, mój Cezary. Winszuję ci i składam jak najlepsze, jak najserdeczniejsze życzenia! Ale, niech cię już Aniołowie sami skrzydłami swemi osłonią, gdy z nowiną tą staniesz przed oblicznością pani hrabiny — twojej mamy...
Na te słowa Cezary zesztywniał nagle. Usiadł na krześle ze spuszczonemi oczami i milczał długo. Po kilku dopiero minutach podniósł na Pawełka oczy dziwnie zmienione, nie promieniejące już radością, mętne znowu jak przedtem bywały najczęściej i rzekł z westchnieniem:
— Ja nie wiem Pawełku co to będzie? ja nigdy nie ośmielę się powiedzieć tego mamie i stryjom... szczególniej mamie...
— A hrabiemu Mścisławowi? dorzucił Pawełek,
Cezary zwolna skinął ręką.
— O Mścisława mniej dbam... rzekł, chociaż...
— Chociaż i z nim trudno... podchwycił Pawełek.
— Trudno; będzie latał po pokoju jak szalony i wyśmiewał się ze mnie, zcicha dokończył młody hrabia.
Po długiej naradzie, Cezary napisał znany nam już list do swej matki, z którym nazajutrz zaraz Pawełek pojechać miał do Warszawy.
Nieobecność Pawełka trwała kilka dni zaledwie, które Cezary całkiem prawie spędził w Białowzgórzach, a gdy nakoniec uwiadomiony telegramą o powrocie krewnego swego, pośpieszył na stacyą kolei i rzucił się w objęcia przybywającego Pawełka, nie znać już było na nim najmniejszej troski ni niepokoju. Możnaby rzec iż przez te kilka dni upłynione skąpał się cały w cudownej wodzie Letejskiej i zapomniał w zupełności tak o hrabinie swej matce, jak i o innych członkach dostojnej swej, a tyle mu imponującej rodziny.
I wtedy dopiero gdy obaj przybyli już do Pompalina i gdy Pawełek wręczył mu list od pani hrabiny przywieziony, zasępiło się rozpromienione czoło jego i nieotwierając listu, zapytał:
— Cóż tam, Pawełku, bardzo gniewają się na mnie?
— Ogromnie, odparł Pawełek. Pani hrabina wymawiając nazwisko twej narzeczonej, zakrztusiła się i dostała spazmów... hr. Światosław rozgniewany jest najbardziej, jak się zdaje, wtrąceniem się w tę sprawę jenerałowej, hr. Mścisław nie może pogodzić się z przydomkiem Kniksów, a cała kompanja grobowo umilkła, gdym ją uwiadomił z kogo rodzi się p. Kniksowa. Przyznaj bo też mój drogi, że Skórkowska, Kniks i Trzaska, tworzą zbieg spółgłosek wielce skomplikowany dla dostojnych gardeł twej rodziny.
Cezary słuchał całego opowiadania tego w skamieniałej zda się postawie. Długą chwilę niewypowiedzianie przykre jakieś uczucia zdawały się opanowywać całą istotę jego. Potem jednak podniósł głowę i spojrzał na Pawełka oczami, które zapaliły się żywym, gniewnym jakby ogniem.
— Niech sobie gniewają się, rzekł wahającym się jednak i niepewnym jakimś głosem, niech sobie będą Skórkowscy... niech sobie będą Kniksowie... niech sobie będzie Trzaska... co im do tego? Wszak to nie Mścisław żeni się, ale ja....
Im dłużej mówił tem więcej ożywiał się i zapalał.
— Mścisław to co innego, ciągnął dalej po chwilowem milczeniu, jego wszyscy kochają i admirują, to niechże go sobie i żenią dla jakich tam familijnych interesów, czy czego innego... ale mnie nikt nigdy nie lubił! Pocóż teraz tak bardzo dbają o mnie i o moje ożenienie się! Ja zawsze, zawsze myślałem sobie, że jeżeli ożenię się kiedy, to nie będę z pewnością o czem innem myślał, jak tylko o tem, żebym kochał moją żonę i był przez nią kochanym! Teraz... pokochałem — pokochałem z całego serca... jestem pewny że ona mię także kocha i nie myślę za nic w świecie, dla nikogo w świecie, nawet dla mamy, wyrzekać się mego szczęścia... Ożenię się... ożenię się z pewnością z tą którą kocham, żeby tam nie wiem co mówili i jakie góry na mnie walili... Niechże i ja choć raz mam rodzinę i będę czemś innem jak dzieckiem, którego wodzą na pasku, aby nie upadło i nosa sobie nie rozbiło... Niechże mi przynajmniej żona moja i jej rodzina mówią, nie: „mon pauvre“, ale: „mon cher Cesar“.
Gdy mówił to, głos mu drżał żalem głębokim, gniewną jakby urazą, co więcej, bolącem jakby gorzkiem szyderstwem. Przy ostatnich słowach łzy miał w oczach.
— Mama jest świętą kobietą, dokończył znacznie już ciszej, wiem o tem i robiłem zawsze wszystko, czego tylko chciała... ale... teraz... nie ustąpię... za nic nie ustąpię!...
Pawełek patrzał na wyrastającego mu tak w oczach pupilla swego ze zdziwieniem trochę, a trochę z nietajonem wcale zadowoleniem.
— Dobrze, rzekł, nikt sprawiedliwy nie może odmówić ci słuszności. W każdym razie jednak, trzeba ażebyś zaraz jechał do Warszawy i rozmówił się osobiście z twą rodziną. Potajemnego ślubu przecież nie weźmiesz a i p. Kniksowa nie zgodziłaby się z pewnością na ślub taki.
— Ach mój Pawełku! siadając i czoło na dłoni wspierając, szepnął Cezary, gdyby to można było nie jechać!..
Pokazało się jednak po naradzie z Pawełkiem, że jechać do Warszawy trzeba było koniecznie, choćby dla tej jedynej przyczyny, że zapas pieniężny, przez familią młodemu hrabiemu wydzielony, miał się ku końcowi, a o samodzielnem braniu pieniędzy od rządzców i dzierżawców dóbr własnych, młody hrabia ani pomyśleć nie mógł. Nazajutrz tedy z chmurnem czołem i postawą tak zmieszaną i nieśmiałą, jakiej od kilka dni już nie miał, Cezary wchodził do Białowzgórskiego salonu. Na pierwsze jego o wyjeździe do Warszawy napomknienie, p. Żulieta zbladła i gniewnie sobie usta przygryzła. Z nadzwyczajną jednak przytomnością umysłu, wnet się ozwała:
— Jakże się to pomyślnie dla nas składa! My z Delcią i z Henrykiem wybieraliśmy się też do Warszawy... Nie mogę przecież kupować wyprawy dla mojej córki w tutejszych miasteczkach... będziemy więc z kochanym panem Cezarym podróżowali razem...
Uszczęśliwiony wiadomością tą, która oszczędzała mu boleści rozstawania się z narzeczoną, Cezary odjechał wkrótce, aby przygotować się do jutrzejszej podróży. Zaledwie zaś wyszedł za próg, p. Żulieta porwała się z kanapy i poczęła gorączkowym krokiem przebiegać salon.
— Familia! wołała, kochana familijka, przywołuje go już do siebie! zawsze lękałam się aby to nie nastąpiło! Ludzie ci dumni są jak szatani i małżeństwo hrabiego z moją córką uważają za mezalians! najlepszy to chłopiec pod słońcem, ale czy można ufać sile jego charakteru? gdzie tam! przed matką i stryjami drży podobno jak niemowlę! no, ale my tam będziemy także! Delicyo! zawołaj Justysi i Agatki! niech pakują rzeczy do drogi prędko! prędko! Henryk pojedzie z nami, im więcej nas będzie, tem lepiej! Władysławie! biorę tymczasem wszystkie pieniądze jakie są w domu! Za tydzień najdalej przyślesz nam więcej!
Dom cały napełnił się krzątaniną nadzwyczajną.
Delicya z zarumienioną twarzą i oczami błyszczącemi od radości, sama wyciągała na środek pokojów kufry i tłómoki, rzucała w nie co tylko podpadło pod jej rękę, wołając nieustannie: do Warszawy! do Warszawy! Raz przebiegając od jednego kufra do drugiego, pochwyciła wpół krzątającą się też gorączkowo matkę i szepnęła jej na ucho:
— Doprawdy, mamciu! gotowabym tego biednego Cezarego kochać choćby już za to, że przez niego do Warszawy jadę! Ale... dodała, ja go i tak lubię... doprawdy mamciu, lubię go coraz więcej...
Gdy rzeczy już były ułożone, Delicya ochłonęła nieco ze zbytku wzruszenia i zamyśliła się czegoś na chwilę, smutnie trochę.
— Mamciu, zwróciła się znowu do matki, wszystko to dobrze, ale jakże zostawimy tu biednego ojca...
— Dziecko jesteś, opryskliwie nieco odparła p. Żulieta. Alboż ojcu twemu będzie tu na czem zbywać? Stary Jakób siedzi ciągle przy nim, a i Władysław zostaje przecież w domu...
Uspokojona temi słowami matki Delicya, weszła do salonu w którym na stole dogorywającem światłem paliła się wielka lampa. Delicya wzięła jeden z leżących przy lampie albumów i wyjęła zeń fotografją pięknego bardzo blondyna, hr. Wilhelma Pompalińskiego.
— Nie zostawię cię tu, szeptała wysuwając ostrożnie kartkę z przytrzymującej ją oprawy, nie zostawię cię tu za nic! nie rozstanę się z tobą nigdy, nigdy, mój ty śliczny portreciku!
Pod bladem światłem lampy, przypatrywała się długo delikatnym i prawidłowym, wyrazem swobodnej wesołości rozświeconym rysom nieznanego sobie mężczyzny. Przy tej kontemplacyi, oczy jej połyskiwały bardzo jasno, a śliczne usta układały się w wyraz rozmawiania.
— Mama mówi, szepnęła, że ja go zobaczę i poznam wtedy chyba, gdy będę już hrabiną Cezarową... Kto wie? może on teraz jest w Warszawie?...
Zamyśliła się i podniosła twarz po której igrały wpółfiluterne jakieś, wpół marzące uśmieszki.
— Kto wie? powtórzyła chowając fotografją do kieszonki szlafroczka i rozweselona tajemną myślą jakąś, walcowym krokiem wykręciła się kilka razy po salonie, powtarzając wciąż:
— Kto wie?.. kto wie?... kto wie?...,

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.