Król Cyganerji
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król Cyganerji |
Pochodzenie | Król Cyganerji; Znakomity Gaudissart; Bezwiedni aktorzy |
Wydawca | Biblioteka Boya |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Druk. „W. Samojluka“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | Un prince de la bohème |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
— Drogi panie, (rzekła pani de La Baudraye[1] wydobywając rękopis z pod poduszek kozetki, czy przebaczy mi pan, że, w naszem krytycznem położeniu, sfabrykowałam nowelkę z tego, co pan nam opowiedział przed kilkudniami?
— Wszystko jest dobre w naszej epoce; czyż nie widzieliśmy autorów, którzy, w braku inwencji, częstują publiczność własnem sercem a często sercem swoich kochanek? Dojdzie się do tego, droga pani, że autorzy będą szukali przygód nietyle dla przyjemności grania w nich roli, ile dla opowiedzenia ich.
— Ostatecznie, pan i margrabina de Rochefide opłaciliście nasze komorne, a nie wyobrażam sobie, wedle tego jak się przedstawia sytuacja, abym ja kiedy zapłaciła pańskie.
— Kto wie! może się pani trafi taki sam los jak pani de Rochefide.
— Czy pan uważa, że to taki wielki los wrócić do męża!
— Nie, to tylko wielkie pieniądze. A więc, słucham.
Pani de La Baudraye przeczytała co następuje:
„Rzecz dzieje się przy ulicy Chartres du Roule, we wspaniałym salonie. Jeden z najsławniejszych autorów dzisiejszej epoki siedzi na kanapce obok bardzo dostojnej margrabiny, której jest oddany tak, jak musi być oddany człowiek, wyróżniony przez kobietę, trzymającą go przy sobie nietyle jako namiastkę, ile jako wygodnego patito.
— No i cóż, rzekła, czy pan znalazł te listy, o których pan mówił wczoraj, i bez których nie mógł mi pan opowiedzieć wszystkiego co dotyczy jego?
— Znalazłem!
— Ma pan głos; słucham pana, jak dziecko, któremu matka opowiada Czerwony Kapturek.
— W liczbie mnogich znajomych, których mamy zwyczaj mienić naszemi przyjaciółmi, mieszczę młodego człowieka o którym mowa. Jestto młody szlachcic niesłychanie inteligentny i niemniej nieszczęśliwy; pełen najlepszych intencji, czarujący w rozmowie, człowiek który, mimo iż młody, wiele już widział, i który, w oczekiwaniu czegoś lepszego, należy do Cyganerji. Cyganerja, którą należałoby nazwać Szkolą, bulwaru des Italiens, składa się z młodych ludzi liczących lat więcej niż dwadzieścia, ale mniej niż trzydzieści, bez wyjątku genjalnych w swoim rodzaju, mało znanych jeszcze, ale którzy dadzą się poznać i wówczas zajmą stanowiska bardzo wybitne; na razie są mocno wybitni w epoce Karnawału, w której to epoce wyładowują nadmiar swego humoru, krótko trzymanego przez resztę roku, w mniej lub więcej uciesznych konceptach. W jakiej my epoce żyjemy? Co za idjotyczna władza daje się w ten sposób marnować olbrzymim siłom? Istnieją w Cyganerji dyplomaci, zdolni obrócić w niwecz zamiary Rosji, gdyby czuli że mają za sobą potęgę Francji. Spotyka się tam pisarzy, urzędników, wojskowych, dziennikarzy, artystów! Słowem, wszystkie rodzaje zdolności, talentów są tam reprezentowane. To istny mikrokosmos. Gdyby cesarz rosyjski kupił Cyganerję za dwadzieścia miljonów — w przypuszczeniu że zgodziłaby się opuścić asfalt bulwarów — i przeniósł ją do Odessy, za rok Odessa byłaby Paryżem. Tam znajduje się bezużyteczny i usychający kwiat owej cudownej młodzieży francuskiej, której poszukiwali Napoleon i Ludwik XIV, a którą lekceważą od trzydziestu lat rządy starców wszystko niszczące we Francji; wspaniała młodzież, o której jeszcze wczoraj profesor Tissot, człowiek mało podejrzany, mówił:
„Tej młodzieży, doprawdy godnej Jego, Cesarz używał wszędzie, na Radzie, w zarządzie państwa, w trudnych lub niebezpiecznych rokowaniach, w administracji podbitych krajów, i wszędzie ziściła ona jego oczekiwania! Młodzi ludzie to byli dla niego owi missi dominiei Karola Wielkiego“.
To godło Cyganerji wytłómaczy wam wszystko. Cyganerja nie ma nic, a żyje z tego co ma. Nadzieja jest jej religją, Wiara w samego siebie jej kodeksem, Dobroczynność tworzy podobno jej budżet. Wszyscy ci młodzi ludzie są więksi niż ich niedola, są poniżej fortuny, ale powyżej losu. Zawsze cwałujący na jakiemś „jeżeli“, dowcipni jak feljeton, weseli jak ludzie którzy są winni — a słowo winni ma wspólną etymologję ze słowem wino; — i (oto do czego zmierzam) są wszyscy kochliwi, ale to jak kochliwi!.. Niech pani sobie wyobrazi Lowelasa, Henryka IV, Regenta, Wertera, imć pana Saint-Preux, Renego, marszałka de Richelieu, zebranych w jednym człowieku, a będzie pani miała pojęcie o ich zdolności kochania. I co za kochankowie! Skończeni eklektycy w miłości, mają na składzie taką miłość jakiej kobieta sobie życzy: serce ich podobne jest do karty restauracyjnej. Wprowadzili w czyn, nie wiedząc o tem i nie znając jej może, książkę O Miłości Stendhala; mają sekcję miłości serca, miłości zmysłów, miłości z kaprysu, miłości skrystalizowanej, a zwłaszcza miłości przelotnej. Wszystko im jest dobre; oni stworzyli tę ucieszną maksymę: „Wszystkie kobiety są równe w obliczu mężczyzny“.
Autentyczne brzmienie tej maksymy jest energiczniejsze; ponieważ jednak, wedle mnie, duch jej jest fałszywy, nie zależy mi na literze.
Zatem, pani, przyjaciel mój nazywa się Gabrjel Jan Anne Wiktor Benjamin Jerzy Ferdynand Karol Edward Rusticoli, hrabia de La Palferine. Rusticolowie, przybywając do Francji z Katarzyną Medycejską, postradali właśnie jakąś miniaturową udzielność we Włoszech. Potrosze spokrewnieni z domem d‘Este, połączyli się z Guizami. Zabili wielu protestantów w noc św. Bartłomieja, a Karol IX dał im w dziedzictwo hrabstwo La Palferine, skonfiskowane księciu Sabaudzkiemu. Hrabstwo to odkupił od nich Henryk IV, zostawiając im tytuł. Ów wielki król popełnił to głupstwo, że oddał to lenno księciu Sabaudzkiemu. W zamian za to, hrabiowie de La Palferine (którzy, nim jeszcze Medyceusze mieli herb, mieli za godło srebrny krzyż z lazurawemi liljami — lilje przydał im do krzyża patent Karola IX — z dewizą IX HOC SIGNO VINCIMUiS), otrzymali dwie godności dworskie i jedno województwo. Grali bardzo świetną rolę za Walezjuszów, aż do królowania Richelieugo: skurczyli się następnie za Ludwika XIV, a zrujnowali się za Ludwika XV. Dziadek mego przyjaciela schrupał resztki tego świetnego domu z panną Laguerre, którą on pierwszy wprowadził w modę, przed Bourretem. Ojciec Karola Edwarda, oficer bez majątku, miał natyle taktu, aby w czasie Rewolucji nazwać się Rusticoli. Ojciec ten, który zresztą zaślubił w czasie wojen włoskich chrześniaczkę hrabiny Albani, pannę Capponi (stąd ostatnie imię mojego La Palferine), był jednym z najlepszych pułkowników w armji: toteż Cesarz zrobił go komandorem Legji i mianował hrabią. Pułkownik miał lekkie skrzywienie kręgosłupa, toteż syn jego mawiał o nim śmiejąc się: „Hrabia na dwa zawody“.
Generał hrabia Rusticoli (został bowiem generałem pod Ratyshoną), umarł w Wiedniu po Wagram, gdzie go Cesarz mianował generałem dywizji na polu bitwy. Jego nazwisko, świetne tradycje włoskie, oraz jego zasługi, byłyby mu wcześniej lub później zyskały laskę marszałkowskę. Za Restauracji byłby wskrzesił ten wielki i piękny dom La Palferinów, tak świetny już w r. 1100 jako Rusticoli, Rustikolowie bowiem wydali już jednego papieża i dwa razy zbuntowali królestwo Neapolu; tak świetny wreszcie za Walezjuszów, i tak zręczny, że La Palferinowie, mimo iż zdecydowani uczestnicy Frondy, istnieli jeszcze pod Ludwikiem XIV; Mazarin kochał ich, czuł w nich coś z Toskanji. Dziś, kiedy się wymienia Karola Edwarda de La Palferine na sto osób ani trzy nie wiedzą co to są La Palferine; ale wszak Burboni pozwolili aby potomek Foix-Graillych żył ze swego pendzla! Ach, gdyby pani wiedziała z jakim wdziękiem Edward de La Palferine przyjął swoją dolę, jak on sobie kpi z łyków z r. 1830. w za dowcip, co za humor! Gdyby Cyganerja mogła ścierpieć króla, on byłby królem Cyganerji. Werwa jego jest niewyczerpana. Jemu zawdzięcza się mapę Cyganerji i nazwy siedmiu zamków. których nie mógł znaleźć Nodier.
To, rzekła margrabina, jedyna rzecz, której brakuje jednej z najdowcipniejszych satyr naszej epoki.
— Parę konceptów mego przyjaciela pozwoli pani go ocenić, podjął Natan. La Palferine spostrzega jednego ze swych druhów (druh należał do Cyganerji) sprzeczającego się na bulwarze z jakimś łykiem, który widocznie czuje się obrażony. Wisi w powietrzu pojedynek.
— Chwileczkę, rzecze La Palferine przybierając ton godny najczystszego Lauzuna, chwileczkę; czy szanowny pan jest urodzony?
— Jakto, panie? rzecze łyk.
— Tak, czy pan jest urodzony! Jak się pan nazywa?
— Godin.
— Jak? Godin! rzecze przyjaciel La Palferina.
— Chwileczkę, mój drogi, rzekł La Palferine zatrzymując przyjaciela, istnieją wszak Trigaudinowie. Czy pan jest z tej linji? (Zdziwienie łyka).
— Nie.
— Zatem ze świeżych książąt de Gaete, książąt Cesarstwa?
— Nie.
— Ba! zatem jakże pan chce aby mój przyjaciel, który będzie sekretarzem ambasady i ambasadorem, i któremu pan będziesz kiedyś winien szacunek, bił się z panem? Godin! Ależ to nie istnieje, pan nie jesteś niczem. Godin! Mój przyjaciel nie może się bić z powietrzem. Kiedy się jest czemś, wówczas dopiero można się z kimś bić. Tak, drogi panie, żegnam!
— Moje uszanowanie czcigodnej małżonce, dodał przyjaciel.
Jednego dnia, La Palferine przechadzał się z przyjacielem, który rzucił w nos przechodniowi niedopałek cygara. Przechodzień byt natyle nietaktowny że się obraził.
— Wytrzymał pan ogień swego przeciwnika, rzekł młody hrabia; świadkowie orzekają, że honorowi stało się zadość.
Winien był tysiąc franków krawcowi, który, zamiast przyjść sam, posłał pewnego ranka do hrabiego swego czeladnika. Czeladnik znalazł nieszczęśliwego dłużnika na szóstem piętrze w dziedzińcu, het, daleko na przedmieściu du Roule. Nie było mebli w pokoju, tylko łóżko, co za łóżko! i stół, co za stół! La Palferine wybuchał dzikiego żądania, które — oświadczył nam — „skłonny jest nazwać niedopuszczalnem“, w dodatku przedłożonego o godzinie siódmej rano.
Przedstaw swemu panu, odparł z gestem i pozą godną Mirabeau, stan w jakim mnie znalazłeś.
Czeladnik odchodzi przepraszając. Kiedy był już na schodach, La Palferine wstaje w kostjumie uświetnionym przez wiersz z Brytanikusa i mówi:
— Niech pan uważa na klatkę schodową. Niech pan dobrze zapamięta klatkę schodową, aby nie zapomnieć wspomnieć swemu panu o klatce schodowej.
W jakiekolwiek położenie los go rzucił, La Palferine zawsze okazał się na wysokości sytuacji, nigdy nie za brakło mu dowcipu ani smaku.
Roztacza zawsze i wszędzie talent Rivarola i subtelność francuskiego arystokraty. To on jest twórcą cudownej historji o przyjacielu bankiera Laffitte, który przyszedł do biura subskrybcji narodowej, wymyślonej na to aby zachować temu bankierowi jego pałac gdzie się wysmażyła rewolucja r. 1830. i rzekł: „Oto pięć franków, proszę mi wydać sto su“. Zrobiono z tego karykaturę.
Miał on to nieszczęście, iż — mówiąc stylem kroniki policyjnej — uczynił młodą dziewczynę matką. Panienka, dosyć doświadczona, wyznała swój błąd matce, zacnej mieszczce, która przybiega do Karola Edwarda i pyta co on zamierza uczynić.
— Ależ, droga pani, ja nie jestem chirurgiem ani akuszerką.
Stanęła jak rażona gromem, ale w trzy czy cztery lata później znowuż przypuszcza atak, nacierając nań i wciąż pytając co zamierza uczynić.
— Oh, pani, odparł, kiedy to dziecię będzie miało siedem łat, w którym to wieku chłopcy przechodzą z rąk kobiet w ręce mężczyzny... (gest potakujący matki), jeżeli dziecko jest moje (gest matki), jeżeli będzie do mnie uderzająco podobne, jeżeli się będzie zapowiadało na prawego szlachcica, jeżeli rozpoznam w niem mój rodzaj dowcipu, a zwłaszcza rysy Rustikolich, och, wówczas (nowy gest) na mój szlachecki honor, dam mu... kawałek lodowatego cukru!
Wszystko to, jeżeli mi wolno użyć stylu p. Sainte-Beuve[2] w jego życiorysach osób nieznanych, to jest strona wesoła, jurna, ale już skażona, silnej rasy. Bardziej to trąci stylem Parc-aux-Cerfs niż pałacem Rambouillet. To nie jest rasa ludzi miękkich; z czego skłonny byłbym wnosić, iż nieco rozpusty (och, więcej niżbym pragnął) leży w charakterze bujnych i świetnych natur; ale to jest dworne w stylu Richelieu, płoche i może za daleko idące w pustocie: to jest może coś z owych wybryków ośmnastego wieku; to sięga muszkieterów i gasi Champcenetza; ale ta pustota ma coś z arabesek i ornamentów starego dworu Walezjuszów. Należy się zastrzec, w epoce równie moralnej jak nasza, przeciw tym zuchwalstwom; ale ten lodowaty cukier może zwrócić dziewczętom uwagę na niebezpieczeństwo owych miłostek zrazu pełnych sentymentu, bardziej wdzięcznych niż surowych, różanych i kuszących, ale których stoki pozbawione barjery wiodą do występnych zapomnień, do niebezpiecznych zbliżeń, i do nazbyt krzyczących rezultatów. Ta anegdota maluje żywy i bujny umysł La Palferinea; posiada on ową pośrednią, której żądał Pascal; jest czuły i bezlitosny; jest, jak Epaminoudas, równie wielki z obu krańców. To powiedzenie charakteryzuje zresztą epokę; wówczas nie było akuszerów. Tak więc wyrafinowanie naszej cywilizacja maluje się w tym rysie, który przetrwa.
— Mój drogi panie Natanie, co to za gwara, co za językiem pan gadał spytała zdziwiona margrabina.
— Pani margarbino, odparł Natan, nie zna pani wartości tych szacownych zdań, w tej chwili robię Sainte-Beuve‘a, nowy francuski język. Idę dalej. Jednego dnia, przechadzając się po bulwarach z przyjaciółmi, La Palferine widzi zbliżającego się ku niemu najgroźniejszego z wierzycieli, który powiada:
— Czy pan myśli o mnie?
— Ani odrobinę, odpowiada hrabia.
Niech pani zważy, w jakiem on był trudnem położeniu. Już Talleyrand, w podobnych okolicznościach, powiedział: „Bardzo pan jest ciekawy, drogi panie!“ Chodziło o to, aby nie naśladować tego człowieka nie do naśladowania. Szczodry jak Buckingham, i nie mogąc znieść ograniczeń w tej mierze, jednego dnia, nie mając co dać małemu kominiarczykowi, młody hrabia wziął garść winogron z beczki korzennego kupca i napełnił niemi czapkę małego Sabaudczyka, który chętnie jada winogrona. Kupiec zaczął się śmiać i w końcu podał rękę hrabiemu.
— Fe! parnie, rzekł hrabia, pańska lewica nie powinna wiedzieć co dała moja prawica.
Odważny aż do szaleństwa, La Palferine nie szuka ani nie unika żadnej przygody, ale zaprawia odwagę dowcipem. Spotkawszy raz w pasażu Opery człowieka, który się o nim wyraził dość lekko, przechodząc trąca go łokciem, poczem wraca i trąca go drugi raz.
— Jest pan bardzo niezręczny, powiada tamten.
— Przeciwnie, zrobiłem to umyślnie.
Młody człowiek podaje mu swój bilet.
— Fe! jaki brudny, powiada La Palferine; zanadto znoszony, niech mi pan da inny! dodaje, rzucając bilet na ziemię.
Na placu dostaje pchnięcie. Przeciwnik wite krew i chce przerwać wołając:
— Jest pan ranny.
— Nie przyjmuję pchnięcia, odrzekł z równie zimną krwią co gdyby był w szkole szermierki, i, odpowiadając pchnięciem podobnem ale głębszem, dodał:
— To dopiero jest ważne!
Przeciwnik przeleżał pół roku w łóżku. To — Trzymajmy się wciąż stylu p. Sainte-Beuve — przypomina figle zuchów z najpiękniejszych czasów monarchji. Życie swobodne, ale pozbawionie osi; rozigrana wyobraźnia, właściwa jedynie pierwszej młodości. To już nie aksamit kwiatu, ale ziarno wyschłe, pełne, płodne, które zapewnia pokarm na zimę. Czy nie znajduje pani, że w tem jest coś niesytego, niespokojnego, umykającego się analizie, nie dającego się opisać, ale dającego się pojąć; coś, co by rozbłysło strzelistym i wysokim płomieniem, gdyby znalazła się sposobność po temu. To acedia klasztoru; coś skwaśniałego, sfermentowanego w bezczynnej pleśni młodzieńczych sił; jakiś mętny i tajemny smutek.
— Dosyć, rzekła margrabina, przyprawia mnie pan o mdłości.
— To nuda popołudniowa. Człowiek jest bez zajęcia, raczej robi źle, niżby nie miał robić nic; fakt zawsze powtarzający się we Francji. Młodzież ma w tej chwili dwie fizjognomje: wytrwałość zapoznanych i płomień gorejących.
— Dosyć! powtórzyła pani de Rochefide z rozkazującym gestem; działa mi pan na nerwy.
— Aby więc dopełnić obrazu La Palferine’a, rzucam się w strefy miłosne, iżby pani zrozumiała charakter tego młodzieńca. Reprezentuje on cudownie ową figlarną młodzież, ową młodzież dość tęgą aby się śmiać z położenia w jakie wtrąca ją niezdarstwo rządzących: dość rachunkową aby nie robić nic, widząc bezcelowość pracy; dość żywą jeszcze aby się chwytać zabawy, jedynej rzeczy jakiej jej jeszcze, nie zdołano odjąć. Ale obecna polityka, zarazem kramarska, mieszczańska i bigocka, z każdym dniem zamyka owo odpływy któremi popłynęłoby tyle zdolności i talentów. Nic dla tych poetów, nic dla tych młodych uczonych. Aby pani uprzytomnić głupotę nowego Dworu, opowiem co się zdarzyło Karolowi Edwardowi La Palferine. Istnieje przy Liście cywilnej urzędnik od nieszczęść. Urzędnik ten dowiedział się pewnego dnia, że La Palferine znajduje się w straszliwej nędzy: sporządził z pewnością raport, i przyniósł spadkobiercy Rustikolich pięćdziesiąt franków. La Palferine przyjął urzędnika nadzwyczaj uprzejmie, i zagadnął go o różne osobistości ze Dworu.
— Czy to prawda, spytał, że panna d’Orléans przyczynia się poważną sumą do serwisu zamówionego dla jej bratanka? To będzie coś bardzo ładnego.
La Palferine szepnął słówko dziesięcioletniemu Sabaudczykowi, nazwanemu przezeń Ojcem Anchizeseni, który mu służy za darmo i o którym powiada: „Nigdy nie widziałem tyle głupoty skojarzonej z taką inteligencją: skoczyłby dla mnie w ogień, rozumie wszystko, a nie rozumie tego jednego, że niczego się u mnie nie dosłuży’“. Anchizes sprowadził wspaniałą karetę z lokajem z tylu. W chwili gdy La Palferine usłyszał turkot powozu, zręcznie ściągnął rozmowę na funkcje tego pana, którego nazywa od tej pory „referentem od nędzy wstydzącej się pracować“, wypytując się o jego zajęcie i płacę.
— Czy dają panu bodaj powóz, aby tak uganiać po mieście?
— Och, nie! odpowiedział.
Na to. La Palferine, wraz z przyjacielem, który bawił u niego, sprowadzają nieboraka na dół i zmuszają aby wsiadł do karety, lalo bowiem jak z cebra. La Palferine obliczył wszystko. Ofiarował się zawieźć urzędnika tam gdzie ma jechać. Kiedy jałmużnik skończył nową wizytę, zastał powóz przed bramą. Lokaj oddal mu kartkę, na której skreślono ołówkiem:
„Powóz opłacił na trzy dni hrabia Rusticoli de La Palferine, szczęśliwy iż może się przyczynić do miłosierdzia Dworu, dodając skrzydeł jego dobrodziejstwom“.
La Palferina kochała namiętnie kobieta dość lekkiego prowadzenia. Antonja mieszkała przy ulicy du Helder i była tam bardzo znana; ale w czasie gdy poznała hrabiego, jeszcze nie stanęła na nogach. Nie zbywało jej na owej impertynencji w dawnym stylu, którą dzisiejsze kobiety doprowadziły aż do czelności. Po dwóch tygodniach niepodzielnego szczęścia panienka zmuszona była wrócić, w interesie swojej listy cywilnej, do mniej wyłącznego systemu miłości. Zauważywszy że coś postępuje z nim nieszczerze, La Palferine napisał do panny Antonji ten list, który uczynił ją sławną:
„Pani!
„Postępowanie pani równie dziwi mnie jak martwi. Niedość że mi rozdzierasz serce niewiernością, ale jesteś na tyle niedelikatna, aby mi zatrzymywać szczoteczkę do zębów, której środki moje nie pozwalają mi zastąpić nową, ile że moje dobra obdłużone są powyżej wartości.
„Żegnaj, piękna i niewdzięczna przyjaciółko! Obyśmy się mogli spotkać w lepszym święcie“.
Niema wątpliwości (wciąż posługując się makaronicznym stylem pana Sainte-Beuve), ze to jest o wiele wyższe od ironji Sterne’a w Podróży sentymentalnej: jest to, możnaby rzec, Scarron bez jego trywialności. Nie wiem nawet, czy Molier, w swoich dobrych chwilach, nie powiedziałby o tem jak o najlepszych konceptach Cyrana: „To moje!“ Richelieu nie był wspanialszy, gdy do pewnej księżnej, oczekującej go w dziedzińcu kuchennym w Palais Royal pisał: „Zostań tam. moja królowo i czaruj kuchcików“. A zważmy, że koncept Karola Edwarda mniej jest jadowity. Nie wiem czy Rzymianie, czy Grecy znali ten rodzaj dowcipu. Może Platon, jeżeli weń dobrze wnikniemy, zbliżył się doń, ale od strony surowej i muzycznej...
— Niech pan rzuci ten żargon, rzekła margrabina; to można drukować, ale rozdzierać tem uszy, to kara, na którą nie zasługuję.
— Oto w jaki sposób spotkał się z Klaudyną, podjął Natan. Było to w jeden z owych bezczynnych dni, w których młodość cięży niejako samej sobie i w których, jak Blondet za Restauracji, otrząsa się ze swej inercji i przygnębienia, na jakie skazują ją pyszni starcy, ale jedynie poto aby czynić źle, aby obmyślać owe potworne psoty, które usprawiedliwia samo zuchwalstwo pomysłów. La Palferine wałęsał się, powłócząc laską po trotuarze, między ulicą de Grammont i ulicą Richelieu. Widzi zdaleka kobietę odzianą zbyt wykwintnie i, jak on powiada, ugarnirowaną drobiazgami zbyt kosztownemi i noszonemi zbyt niedbale aby mogła nie być jakąś księżniczką ze Dworu lub z Opery: ale po Lipcu r. 1830 omyłka była niemożliwa; musiała być z Opery. Młody hrabia podchodzi do tej kobiety, tak jakgdyby się właśnie mieli tam spotkać, idzie obok niej z upartą grzecznością, z wytrwałością w dobrym smaku, rzucając na nią spojrzenia bardzo stanowcze ale taktowne, tak iż młoda kobieta, nie może nie pozwolić sobie towarzyszyć. Innego zmroziłoby przyjęcie, zbiłyby z tropu manewry tej kobiety, chłód fizjognomji, surowe słowa; ale La Palferine zaczął ją bawić owemi konceptami, wobec których nie ostoi się żadna powaga, żadna stanowczość. Aby się go pozbyć, nieznajoma wchodzi do swojej modniarki; Karol Edward wchodzi również, siada, wtrąca się ze swojem zdaniem, doradza, jak człowiek który gotów jest zapłacić rachunek. Ta zimna krew niepokoi kobietę: wychodzi. Na schodach, nieznajoma mówi do swego prześladowcy:
— Przepraszam pana, idę do krewnej mego męża, starszej osoby, pani de Bonfalot...
— A. pani de Bonfalot, odpowiada hrabia, jestem zachwycony, idę z panią...
Para idzie razem. Karol Edward wchodzi z tą kobietą, wszyscy myślą że to ona go przyprowadziła, mięsza się do rozmowy, olśniewa swym wytwornym i subtelnym dowcipem. Wizyta przeciąga się. To nie było w jego intencjach.
— Pani, rzecze do nieznajomej, niech pani nie zapomina, że mąż czeka, dał nam tylko kwadransik.
Pokonana tem zuchwalstwem, które, jak pani wie, zawsze się kobietom tak podoba, porwana tą zwycięską miną, tom głębokiem i dziecięcem zarazem spojrzeniom jakie umie przybrać Karol Edward, wstaje, przyjmuje ramię swego samozwańczego kawalera, wychodzi i mówi w bramie:
— Panie, ja lubię żarty...
— A cóż dopiero ja! odpowiada.
Ona się śmieje.
— Ale od pani tylko zależy, abym się stel poważny, dodał. Jestem hrabia do La Palferine, uszczęśliwiony, że może złożyć u pani stóp serce i majątek!
La Palferine miał wówczas dwadzieścia dwa lat. To się działo w r. 1834. Szczęściem, tego dnia hrabia był wytwornie ubrany. Odmaluję go pani w dwóch słowach. Jestto żywy portret Ludwika XIII: to samo blade czoło, o ładnym zarysie skroni, oliwkowa cera, owa włoska cera która przy świetle staje się biała, ciemne i długie włosy i czarna bródka royale; ten sam poważny i melancholijny wyraz, bo osoba jego i charakter tworzą zdumiewający kontrast. Słysząc to nazwisko i widząc osobę, Klaudyna doznaje jakby wstrząsu. Palferine widzi to, obejmuje ją spojrzeniem swoich głębokich czarnych oczu wyciętych w migdał, o lekko pomarszczonych powiekach, przyrzekających miażdżące rozkosze. Pod wpływem tego spojrzenia, ona mówi:
— Pański adres?
— Cóż za nietakt! odpowiada.
— A, rzecze ona z uśmiechem, ptak na gałęzi?
— Żegnam panią, jest pani kometą stworzoną dla mnie, ale fortuna moja nie jest w harmonji z mojem pragnieniem...
Kłania się i odchodzi nie odwracając głowy. W dwa dni później, jednym z owych trafów, które są możliwe tylko w Paryżu, zaszedł do pewnego handlarza starzyzny i lichwiarza zarazem, aby mu sprzedać niepotrzebną garderobę, Brał wreszcie nerwowym gestem sumę, o którą długo się targował, kiedy przechodzi nieznajoma i poznaje go.
— Stanowczo, powiada, nie biorę pańskiej trąby! I wskazuje na olbrzymią trąbę, zawieszoną przed sklepem, rysującą się na mundurach strzelców z ambasady i generałów Cesarstwa. Następnie, dumny i ognisty, puszcza się za młodą kobietą. Od tego wielkiego dnia i tej trąby porozumieli się doskonale, Karol Edward ma niezmiernie zdrowe poglądy na miłość. Niema wedle niego dwóch miłości w życiu człowieka: istnieje tylko jedna, głęboka jak morze, ale bez brzegów. W każdym wieku miłość ta spływa na człowieka jak Łaska na św. Pawła. Człowiek może dożyć sześćdziesiątego roku, nie zaznawszy jej. Ta miłość, wedle wspaniałego wyrażenia Heinego, to jest może dyskretna słabość serca; skojarzenie poczucia nieskończoności, które w nas tkwi, i idealnego piękna, które się objawia pod widzialną formą. Wreszcie, miłość ta obejmuje wraz stworzenie i stwórcę. O ile nie chodzi o ten wielki poemat, można tylko żartem traktować miłostki mające minąć; zrobić z nich to, czem są w literaturze lekkie poezje w porównaniu do epopei. Karol Edward nie znalazł w tej miłostce ani owego porywu, który zwiastuje prawdziwą miłość, ani też powolnego odkrywania powabów, poznawania tajemnych przymiotów, które łączą dwoje istot z rosnącą siłą. Prawdziwa miłość ma tylko te dwie formy. Albo pierwsze spojrzenie, które z pewnością jest objawem owe szkockiego drugiego wzroku, albo też stopniowe zlanie się dwojga natur, będące ziszczeniem platońskiego androgynizmu.
Ale ona pokochała Karola Edwarda szalenie. Dla. tej kobiety była to miłość zupełna, idealna i fizyczna; słowem La Palferine stał się jej prawdziwą namiętnością. Dla niego Klaudyna była tylko rozkoszną kochanką. Djabeł z całem swojem piekłem, mimo że niewątpliwie jest potężnym magikiem, nie zdołałby zmienić systemu tych dwóch nierównych cieplików.
Śmiem twierdzić, że Klaudyna nudziła często Karola. „Po trzech dniach, mawiał, kobieta której się nie kocha, i ryba w spiżarni dobre są do wyrzucenia oknem“. W Cyganerji niezbyt obserwuje się tajemnicę miłostek. La Palferine często mówił nam o Klaudynie, nikt z nas jednakże nie widział jej i nigdy nie wymówiono jej nazwiska. Klaudyna była osobistością niemal mityczną. Tak postępowaliśmy wszyscy, łącząc w ten sposób konieczności wspólnego życia i prawa dobrego smaku. Klaudyna. Hortensja, Baronowa. Mieszczka, Cesarzowa. Lwica. Hiszpanka. to były pseudonimy, które pozwalały każdemu wylewać swoje radości, troski, zgryzoty, nadzieje i dzielić się swemi odkryciami. Nie wykraczało się poza to. Zdarzyło się w Cyganerji, że incognito danej osoby zdradzało się przypadkiem: natychmiast, jednozgodną umową, przestawało się o niej mówić. Fakt ten może świadczyć, jak dalece młodość ma zmysł prawdziwej delikatności. Snąć ludzie wybrani mają wszyscy nadzwyczajne poczucie owych granic, przy których winny się zatrzymać żarty oraz ten bezlik rzeczy francuskich, określony żołnierskiem słowem blaga: słowem, które, miejmy nadzieję, zostanie wyrzucone po za nawias języka, ale które jedynie zdolne jest oddać ducha Cyganerji!
Żartowaliśmy tedy często na temat Klaudyny i hrabiego. Ot, takie sobie niewinne: „A cóż tam Klaudyna? — A twoja Klaudyna? — Wciąż Klaudyna?“ śpiewano na nutę „Wciąż Gessler“ Rossiniego etc.
— Życzę wam. jak wam dobrze życzę, podobnej kochanki, rzeki raz Le Palferine. Niema na świecie charta, jamnika, psa, któregoby można porównać, z nią co do łagodności, oddania, bezwzględnej czułości. Bywają chwile, że sobie robię wymówki, że sam sobie wyrzucani moją twardość. Klaudyna słucha mnie z uległością świętej. Przychodzi, ja ją odprawiam: odchodzi, nie płacze aż w podwórzu. Nic chcę jej przez tydzień, naznaczam jej przyszły wtorek, o pewnej godzinie, niechby było o północy czy o szóstej rano, o dziesiątej czy o piątej, o najniewygodniejszej porze, śniadania, obiadu, wstawania, spania... Och! przyjdzie, piękna, wystrojona, urocza, o naznaczonej godzinie, punktualnie. I ma męża! I jest wpleciona w krąg obowiązków i porządku domowego. Podstępy, sposoby, jakie musi wynajdywać, aby się dostroić do moich kaprysów, nas samych wprawiłyby w kłopot!... Nic jej nie znuży, zaciekła się! Powiadam jej, że to już nie miłość, ale upór. Pisze do mnie codzień, nie czytam jej listów, spostrzegła to i pisze dalej! Ot, tu jest dwieście listów w tej szkatułce. Prosi mnie, abym codzień brał jeden jej list do obtarcia brzytwy i spełniam jej wolę! Wierzy, i słusznie, że widok jej pisma przypomina, mi ją..
Mówiąc to wszystko, La Palferine ubierał się. Wziąłem list, który miał właśnie zniszczyć, przeczytałem i zachowałem bez przeszkód z jego strony. Oto ten list, bo, jak przyrzekłem, odnalazłem go.
„I cóż, drogi mój, czy rad jesteś ze mnie? Nie poprosiłam cię o tę rękę, którą tak łatwo byłoby ci dać i którą tak pragnęłam przycisnąć do mego serca, do moich warg. Nie, nie poprosiłam cię o nią, nadto się lękam znudzić się. Czy wiesz? mimo że czuję bardzo boleśnie, że moje postępki są ci zupełnie obojętne, mimo to robię się bardzo trwożliwa w postępowaniu. Kobieta, która należy do ciebie, z jakiegobądź tytułu i mimo że bardzo tajemnie, powinna unikać najlżejszej przygany. W obliczu aniołów w niebie, dla których niema tajemnicy, miłość moja jest czysta bez granic; ale wszędzie gdzie jestem, zdaje mi się że jestem w twojej obecności i chcę ci przynosić zaszczyt.
„Wszystko co mi mówiłeś o moim sposobie ubierania, się, uderzyło mnie i dało mi poznać, jak bardzo ludzie szlachetnego rodu wyżsi są od innych! Zachowałam coś z baletnicy w fasonie sukien, w sposobie czesania. W jednej chwili uczułam przestrzeń, jaka mnie dzieli od prawdziwej dystynkcji. Za najbliższym razem ujrzysz u siebie księżnę, nie poznasz mnie! Och! jaki ty byłeś dobry dla swojej Klaudyny! ileż razy dziękowałam ci, żeś mi powiedział to wszystko! ile życzliwości w tych paru słowach! Myślałeś tedy o tej twojej rzeczy, która się nazywa Klaudyna? Och, mój ciemięga mąż nie zdobyłby się na to, jemu się wszystko wydaje dobrze co ja robię, zresztą za wielki jest łyk, zanadto pospolity, aby mieć poczucie piękna. Strasznie mi długo czekać do wtorku! We wtorek z tobą, kilka godzin! Och, będę się siliła we wtorek wyobrażać sobie, że te godziny to są miesiące, i że to ciągle tak trwa. Przeżywam nadzieją ten ranek, tak jak później, kiedy przeminie, będę go przeżywała we wspomnieniu. Nadzieja, to jest pamięć, która pragnie; wspomnienie — to pamięć, która posiadała. Jakże piękne życie w życiu stwarza nam myśl! silę się obmyślać czułości które będą tylko moje, których sekretu nie zgadnie żadna kobieta.. Zimny pot mnie oblewa na myśl, że może zajść jakaś przeszkoda. Och, zerwałabym z miejsca z nim, gdyby było trzeba; ale to nie tu leży źródło przeszkód; to w tobie: ty zechcesz może iść gdzie, na zabawę, może do innej kobiety. Och łaski dla tego wtorku! Gdybyś mi go wydarł, Karolu, ty nie wiesz, jakby on za to odpokutował, przywiodłabym go do szaleństwa. Gdybyś mnie nie chciał, gdybyś się gdzie wybierał, pozwól mi przyjść i tak, patrzeć jak się ubierasz, tylko widzieć ciebie. Nie żądam więcej; pozwól mi dowieść, ci, jak czystą jest moja miłość! Od czasu jak mi pozwoliłeś się kochać — bo ty mi pozwoliłeś, skoro jestem twoja — od tego czasu, kocham się całą potęgą mej duszy, i będę cię kochać wiecznie. Skoro się kochało ciebie, nie można, nie wolno jest kochać nikogo. I widzisz, kiedy będziesz czuł moje spojrzenie, które chce tylko widzieć, uczujesz, że jest w twojej Klaudynie coś boskiego, co ty obudziłeś. Niestety, ja nie umiem być z tobą zalotna: jestem jak matka ze swojem dzieckiem, znoszę wszystko od ciebie, ja, tak despotyczna, tak dumna wobec innych, ja, która puszczałam w taniec książąt, diuków, adjutantów Karola X, więcej wartych niż cały obecny dwór, ja obchodzę się z tobą, jak z zepsułem dzieckiem. Ale na co kokieterja, to byłby stracony trud. A jednak, z braku kokieterji, ja nigdy w tobie nie zbudzę miłości! Wiem o tem, czuje to, a mimo to brnę dalej, jakby pod wpływem nieodpartego musu. Ale wierzę, że owo zupełne oddanie zyska mi u ciebie to uczucie, które (on tak mówi) mają wszyscy mężczyźni dla czegoś co jest ich własnością“.
„Och, jakiż czarny smutek zaległ w mojem sercu, kiedy się dowiedziałam, że trzeba wyrzec się szczęścia widzenia cię wczoraj! Jedna jedyna myśl przeszkodziła mi osunąć się w ramiona śmierci: ty tak chciałeś! Nie przyjść, znaczyło spełnić twoją wolę; być posłuszną twemu rozkazowi. Och! Karolu, byłam taka ładna! uraczyłabym cię lepiej niż ta księżna niemiecka, którą mi wskazałeś za wzór i której przyjrzałam się w Operze. Ale może wydałabym ci się nienaturalna. Tak, odjąłeś, mi wszelkie zaufanie w siebie, jestem może brzydka. Och! mam do siebie wstręt, staję się jak idjotka, kiedy myślę o moim wspaniałym Karolu Edwardzie. Ja dojdę do warjacji, to więcej niż pewne. Nie śmiej się, nie mów mi o zmienności kobiet. Jeżeli my jesteśmy zmienne, wy znowuż jesteście bardzo dziwni! Odjąć biednej istocie godziny miłości, któremi żyła od dziesięciu dni, które sprawiały, że była dobra i czarująca dla całego otoczenia! Tak, ty byłeś przyczyną mego dobrego obchodzenia z nim, ty nie wiesz, jaką ty mu krzywdę robisz. Pytałam się sama siebie, co począć, aby ciebie zachować, a przynajmniej aby należeć do ciebie od czasu do czasu... Kiedy pomyślę, że ty nigdy nie zechciałeś przyjść tutaj! Z jakicimż rozkosznem wzruszeniem usługiwałabym ci! Są istoty szczęśliwsze odemnie. Są kobiety, którym mówisz: „Kocham cię“. Mnie nie powiedziałeś nigdy nic ponad: „Jesteś dobra dziewczyna“. Ty nie wiesz o tem, ale są pewne słowa, które w twoich ustach ranią mi serce. Niektórzy inteligentni ludzie pytają mnie czasem, o czem ja myślę: ja myślę o mojem upodleniu, upodleniu najbiedniejszej grzesznicy w obliczu Zbawiciela“.
Jest tego, jak pani widzi, jeszcze trzy stronice. Palferine pozwolił mi wziąć ten list, na którym ujrzałem ślady łez, niemal jaszcze ciepłe! Ten list przekonał mnie, że La Palferine mówił prawdę. Marcas, dość nieśmiały z kobietami, rozpływał się nad podobnym listem, który przeczytał w kąciku zanim zapalił nim cygaro.
— Ależ wszystkie zakochane kobiety piszą te rzeczy! wykrzyknął La Palferine; miłość daje im wszystkim styl i inteligencję (co dowodzi, że we Francji styl płynie z myśli, a nie ze słów). Uważ, jak to wszystko dobrze jest pomyślane, jak uczucie jest logiczne. I przeczytał nam inny list, o wiele wyższy od owych sztucznych i tak wymęczonych listów, które my, powieściopisarze, silimy się sporządzać. Jednego dnia, biedna Klaudyna, dowiedziawszy się, że La Palferine jest w straszliwym niebezpieczeństwie z przyczyny jakiegoś wekslu, wpadła na nieszczęsną myśl, aby mu przynieść w cudnie haftowanej sakiewce dość znaczną sumę w złocie.
— Kto ci dał śmiałość mieszać się do spraw mego domu? krzyknął La Palferine wściekły. Naprawiaj moje skarpetki, haftuj mi pantofle, jeżeli cię to bawi. Ale... Haha! ty chcesz się bawić w księżnę, odwracasz legendę o Danae przeciw arystokracji!
Mówiąc te słowa, wysypał na dłoń złoto i uczynił gest jakby chciał je cisnąć w twarz Klaudynie. Przerażona, nie rozumiejąc żartu, cofnęła się, potknęła o krzesło i padając uderzyła się głową o kant kominka. Myślała, że umarła. Kiedy ją położono na łóżko i mogła przemówić. biedna kobieta powiedziała tylko tyle: „Zasłużyłam na to, Karolu!“ La Palferine był przez chwilę w rozpaczy. Ta rozpacz wróciła życie Klaudynie, była uszczęśliwiona z owego nieszczęścia i skorzystała zeń, aby skłonić Karola do przyjęcia sumy i ocalenia się z kłopotu. Było to pendant do bajki La Fontaine’a, w której mąż dziękuje złodziejom za to, że, dzięki nim objawiło się drgnienie czułości w jego żonie.
W związku z tem wydarzeniem jedno słowo zilustruje pani całego La Palferine. Klaudyna wróciła do domu, wymyśliła jakąś historję, aby usprawiedliwić swoją ranę i rozchorowała się niebezpiecznie. Zrobił się absces na głowie. Lekarz, Bianchon, o ile mi się zdaje, tak, to był on, chciał w pewnym momencie obciąć włosy Klaudynie, która ma włosy równie piękne jak włosy księżnej de Berry: ale nie pozwoliła i powiedziała w zaufania Bianchonowi, że nie może ich dać uciąć bez pozwolenia hrabiego La Palferine. Bianchon udał się do Karola Edwarda. Karol Edward wysłuchał go poważnie; kiedy Bianchon wytłumaczy mu obszernie całą rzecz i wykazał, że trzeba bezwarunkowo obciąć włosy, aby móc bezpiecznie dokonać operacji, wykrzyknął stanowczo:
— Obciąć Klaudynie włosy! nie, raczej wolę ją stracić!
Po czterech latach jeszcze Bianchon mówi o tym okrzyku Karola; śmieliśmy się z tego przez pól godziny. Klaudyna, której oznajmiono ten wyrok, ujrzała w nim dowód przywiązania: uwierzyła, że ją kocha! W obliczu rodziny we łzach, męża na kolanach, była niewzruszona i ocaliła swoje włosy. Operacja, wspomagana ową wewnętrzną siłą, jaką dawała jej wiara że jest kochaną, udała się doskonale. Istnieją owe odruchy duszy, które obracają w niwecz wszystkie pewniki chirurgji i prawa wiedzy lekarskiej. Klaudyna napisała, bez ortografji, bez przecinków, rozkoszny list do Karola, aby mu donieść o szczęśliwym wyniku operacji, powiadając, że miłość mądrzejsza jest od wszystkich nauk.
— A teraz, powiadał nam jednego dnia La Palferine, co począć, aby się pozbyć Klaudyny?
— Ależ ona cię nie krępuje w niczem, zostawia ci zupełną swobodę.
— To prawda, rzeki La Palferine, ale ja nie chcę, aby w mojem życiu było coś, co się w nie wcisnęło bez mego zezwolenia.
Od tego dnia zaczął dręczyć Klaudynę. Brzydzi się (powiadał) w najwyższym stopniu mieszczką, kobietą bez nazwiska; trzeba mu bezwarunkowo kobiety utytułowanej. Zrobiła postępy, to prawda, ubiera się tak jak najwytworniejsze damy, zdołała uszlachetnić swój chód, chodzi z anielskim wdziękiem, nieporównanie, ale to nie dosyć. Te pochwały sprawiały, że Klaudyna łykała wszystko.
— A więc, rzekł jej jednego dnia La Palferine, jeżeli chcesz koniecznie być kochanką hrabiego La Palferine biednego, bez grosza, bez przyszłości, powinnaś go bodaj godnie reprezentować. Powinnaś mieć powóz, lokajów, Liberję, tytuł. Daj mi wszystkie rozkosze próżności, których nie mogę mieć przez samego siebie. Kobieta, którą zaszczycam niemi względami, nie powinna nigdy chodzić piechotą, jeżeli ją ochlapią błotem, to mnie boli: ja mam taką naturę! Moją kobietę powinien podziwiać cały Paryż. Chcę, aby cały Paryż zazdrościł mego szczęścia! Niech każdy smarkacz, widząc jak przejeżdża w świetnym ekwipażu świetna hrabina, powie solne: „Do kogo należą podobne bóstwa?" i pójdzie dalej zamyślony. To zdwoi moją przyjemność.
Palferine wyznał, że, rzuciwszy ten program Klaudynie aby się jej pozbyć, osłupiał po raz pierwszy i zapewne jedyny w życiu.
— Mój ukochany, rzekła głosem, który zdradzał wewnętrzne drżenie całej istoty, więc dobrze, wszystko to się spełni, albo umrę...
Ucałowała jego rękę, roniąc na nią parę łez szczęścia. — Jestem szczęśliwa, dodała, żeś mi powiedział co trzeba uczynić, aby być nadal twą kochanką.
„I, powiadał nam La Palferine, wyszła, żegnając mnie zalotnym gestem kobiety szczęśliwej. Stała na progu mojego poddasza, wielka, dumna, wyniosła, nakształt starożytnej sybilli".
— Wszystko to dostatecznie pani powinno objaśnić obyczaje cyganerji, której ten młody condottiere jest jedną z najświetniejszych postaci, dodał Natan po pauzie. A teraz, oto jak odkryłem kim była Klaudyna i w jaki sposób zrozumiałem przerażającą prawdę jednego słowa z listu Klaudyny, na które może pani nie zwróciła nawet uwagi.
Margrabina, zanadto zadumana aby się śmiać, rzekla tylko: „Niech pan mówi dalej!“ tonem, który dowiódł Natanowi, jak bardzo zainteresowały ją te dziwy, a zwłaszcza jak bardzo zajął ją La Palferine.
— Wśród wszystkich naszych autorów dramatycznych, jednym z najlepiej postawionych, najsprytniejszych, najlepiej prowadzących swoje sprawy, był w roku 1829 du Bruel. którego nazwisko nieznane jest publiczności, na afiszach bowiem nazywa się de Cursy. Za Restauracji był naczelnikiem biura w któremś z ministerjów. Szczerze oddany starszej linji, podał się dzielnie do dymisji i napisał od tego czasu dwa razy tyle sztuk, aby wypełnić luki, jakie piękne jego postąpienie uczyniło w budżecie domowym. Du Bruel miał wówczas czterdzieści lat, zna pani jego życie. Wzorem niektórych autorów, żywił on dla pewnej aktorki uczucie, jedno z tych których nie da się wytłumaczyć, a które mimo to istnieją i znane są w święcie literackim. Ta kobieta, jak pani również wiadomo, to Tulja, niegdyś primabalerina Królewskiej Akademii muzycznej. Tulja, to tylko jej przydomek, jak de Cursy du Bruela. Przez dziesięć lat, dziewczyna ta błyszczała na dostojnych deskach Opery. Bardziej piękna niż biegła w swej sztuce, średnia tancerka ale nieco inteligentniejsza niż bywają tancerki, nie zaraziła się ową cnotliwą reformą, która zgubiła balet; raczej podtrzymywała tradycje dynastji Guimard. To też karjerę swoją zawdzięcza wielu znanym protektorom: księciu de Rhetore, synu księcia de Chaulieu; wpływom słynnego dyrektora departamentu Sztuk Pięknych; dyplomatom, bogatym cudzoziemcom. Miała za czasów swej świetności mały pałacyk przy ulicy Chauchat, i żyła tak jak żyły dawne nimfy z Opery. Du Bruel rozkochał się w niej pod koniec amorów księcia de Rhetore, około r. 1823. Będąc wówczas skromnym sekretarzem w ministerjum, du Bruel tolerował dyrektora Sztuk Pięknych, uważał siebie za kochanka od serca! Stosunek ten stał się po upływie sześciu lat rodzajem małżeństwa. Tulja ukrywała starannie swą rodzinę, wiadomo tylko mglisto, że jest z Nanterre. Wuj jej, niegdyś prosty cieśla czy murarz, dzięki jej poparciu oraz hojnej pożyczce został podobno bogatym przedsiębiorcą budowlanym. Niedyskrecję tę puścił du Bruel; zwierzył się pewnego dnia, że Tulję czeka prędzej czy później ładna sukcesja. Przedsiębiorca, który się nie ożenił, ma słabość do Tulji przez wdzięczność za pomoc, jakiej od niej doznał.
— To człowiek za głupi, aby się stał niewdzięcznym, mawia Tulja.
W r. 1829 Tulja dobrowolnie ustąpiła ze sceny. Miała lat trzydzieści, była nieco zbyt pełna, napróżno próbowała się w pantomimę, jedyną rzeczą co umiała to piruetować w podkasanej sukience, na sposób Nollet, i pokazywać się prawie naga publiczności. Sam stary Vestris powiedział jej w początkach, że ta figura, dobrze wykonana i kiedy tancerka ma ładny akt, warta jest więcej, niż wszystkie możliwe talenty. To jest wysokie C tańca. To też, powiadał, słynne tancerki, Kamargo, Guimard, Tagljoni, wszystkie chude, czarne i brzydkie, mogą to nadrobić jedynie genjuszem.
Wobec rywalizacji młodszych i bardziej utalentowanych. Tulja wycofała się w pełnej chwale, i dobrze uczyniła. Ona, tancerka arystokratyczna, spuściwszy nieco z tonu w swych miłostkach, nie chciała maczać stopek w bajorku Lipcowem. Dumna i piękna Klaudyna miała piękne wspomnienia i niewiele pieniędzy, ale najpiękniejsze klejnoty i najpiękniejsze umeblowanie w Paryżu. Rzucając Operę, ta sławna dziewczyna, dziś prawie zapomniana, miała jedną tylko myśl, chciała się wydać za du Bruela. Jakoż domyśla się pani, że jest dziś panią du Bruel, mimo że małżeństwo nie było ogłoszone. W jaki sposób tego rodzaju kobiety doprowadzają do małżeństwa, po kilku latach pożycia, jakich sprężyn używają? jakie maszynerje wprawiają w ruch? mimo iż te wewnętrzne dramaty stanowią wspaniały temat do komedji, to nie jest w tej chwili nasz temat.
Du Bruel zaślubił ją potajemnie, to jest fakt dokonany. Przed swojem małżeństwem Cursy uchodził za wesołego kompana, nie zawsze nocował w domu, prowadził życie pół-cygańskie, nie odmawiał kolacyjki, hulanki; czasami wychodził z domu aby się udać na próbę do teatru i znajdował się, sam nie wiedząc jak, w Dieppe, w Baden, w Saint-Germain; wyprawiał obiadki, prowadził jurne i rozrzutne życie autorów, dziennikarzy i artystów, pobierał swoje „prawa, autorskie“ za wszystkiemi kulisami w Paryżu; słowem należał do naszej bandy. Finot, Lousteau, du Tillet, Desroches, Bixiou, Blondet, Couture, des Lupeaulx znosili go mimo jego miny pedanta i ciężkiego wzięcia biurokraty. Ale, skoro raz się ożenił, Tulja zrobiła z du Bruela niewolnika. Cóż pani chce, nieborak kochał Tulję. Tulja (powiadała) opuściła teatr, aby się poświęcić tylko jemu, aby być dobrą i uroczą żoną. Tulja umiała sobie zjednać największe bigotki z rodziny du Bruela. W intencjach, które zrazu pozostały wszystkim tajemnicą, chodziła nudzić się do pani de Bonfalot, obsypywała bogatemi podarkami starą i bogatą parną de Chisse, swoją cioteczną babkę, spędziła u tej damy całe lato, nie opuszczając ani jednej mszy. Tancerka poszła do spowiedzi, dostała rozgrzeszenie, przyjęła komunję, ale na wsi, pod oczyma ciotki. Powiadała nam zeszłej zimy: „Rozumiecie? będę miała prawdziwe ciotki!“ Była tak szczęśliwa że zostanie mieszczką, tak szczęśliwa że wyrzeknie się swej niezależności, iż znalazła środki zdolne ją zawieść do celu. Skokietowała wszystkie te antyki. Szła codziennie piechotą, aby przez dwie godziny dotrzymywać towarzystwa matce du Bruela w czasie jej choroby. Du Bruel był oszołomiony tym genjuszem a la Maintenon: podziwiał tę kobietę, nie zastanawiając się nad sobą: był już tak dobrze spętany, że nie czuł swoich petów. Klaudyna wytłumaczyła du Bruelowi, że elastyczny system mieszczańskich rządów, mieszczańskiej monarchji, mieszczańskiego dworu, to był jedyny, który mógł pozwolić Tulji, zostawszy panią du Bruel, należeć do świata, w który zresztą bardzo rozsądnie nie siliła się wciskać. Zadowalała się tem, że bywała u pań de Bonfalot, de Chisse, u pani du Bruel, gdzie odgrywała, i to bez jednej chyby, kobietę prostą, stateczną, cnotliwą. W trzy lata później, zaczęła bywać u przyjaciółek tych pań.
„Nie mogę jakoś sobie tego wyobrazić, że młodsza pani du Bruel pokazywała nogi i resztę całemu Paryżowi przy świetle stu lamp“, powiada naiwnie pani Anzelmowa Popinot. Lipiec r. 1830 podobny jest pod tym względem do Napoleona, który przyjmował na swoim dworze ex-pokojówkę w osobie pani Garat, małżonki Wielkiego Sędziego. Jak się pani domyśla, ex-tancerka zerwała z dnia na dzień z koleżankami; z dawnych znajomych nie poznawała nikogo, ktoby ją mógł skompromitować. Wychodząc za mąż, wynajęła przy ulicy de la Victoire śliczny pałacyk z ogrodem, w który włożyła szalone pieniądze i gdzie były stłoczone najpiękniejsze rzeczy z urządzenia jej i du Bruela. Wszystko, co zdawało się pospolite, nie dość dystyngowane, sprzedano. Aby znaleźć porównanie dla zbytku jaki lśnił u niej, trzebaby sięgnąć aż do pięknych dni takiej Guimard, Zofji Arnould, Duthe, które pożarły książęce fortuny. Do jakiego stopnia to sute życie miało wpływ na du Bruela? Sama kwestja jest drażliwa, a rozwiązanie jej bardziej jeszcze.
Aby dać pojęcie o fantazjach Tulji, niech mi będzie wolno poprzestać na jednym szczególe. Kapa na jej łóżku, cała z koronki point d’Angleterre, warta jest dziesięć tysięcy. Pewna sławna aktorka sprawiła, sobie podobną; Klaudyna dowiedziała się o tem i odtąd trzymała na łóżku wspaniałego kota angora. To maluje kobietę. Du Bruel nie śmiał pisnąć słowa, otrzymał nakaz aby rozgłaszać owo rzucono tamtej wyzwanie na zbytek. Tulja miała ten podarek od księcia de Rhetore: ale jednego dnia, w pięć lat po swojem zamęściu, bawiąc się z kotem, podarła kapę, porobiła z niej welony, wolanty, garnitury, kapę zaś zastąpiła inną, rozsądną kapą, która była kapą, a nie dokumentem szaleństwa właściwego owym kobietom, mszczącym się, jak powiedział pewien dziennikarz, tym szalonym zbytkiem za to, że jadały surowe kartofle w dzieciństwie. Dzień, w którym kapa znalazła się w strzępach, stanowił w tem małżeństwie nową erę.
Cursy odznaczał się szaloną energją w pracy. Nikt nie domyśla się, czemu Paryż zawdzięcza ów wodewil ośmnastowieczny, z pudrem, z muszkami, który zalał nasze teatry. Autorem tego tysiąca i jeden wodewilów, na które tak skarżyli się feljetoniści, jest kategoryczne żądanie pani du Bruel: zażądała od męża kupna pałacyku, w który poczyniła tyle wkładów, gdzie pomieściła urządzenie wartości pół miljona. Czemu? Nigdy Tulja się nie tłómaczy, rozumie doskonale potęgę owego kobiecego: dlatego, że...!
— Nażartowano się sporo z Cursy’ego, mówiła, ale, ostatecznie, zbudował ten dom z pudelka od rużu, puszku od pudru i naszywanych paljetkami ośmnastowiecznych kostjumów. Gdyby nie ja, nigdyby mu to nie przyszło na myśl, dodawała zanurzajcie się w poduszkach przy kominku.
Tak mówiła po powrocie z premjery du Bruela, która się udała, a przeciw której przewidywała deszcz krytyk. Tulja prowadziła dom. Co poniedziałek dawała herbatę, towarzystwo było niesłychanie przesiane przez sito, nie zaniedbywała niczego, aby dom uczynić miłym. W jednym salonie grano, w drugim bawiono się rozmową; w trzecim salonie, największym, dawała czasami koncerty, zawsze krótkie, z udziałem tylko najwybitniejszych artystów. Miała tyle rozsądku, że doszła do najwyborniejszego taktu, który-to przymiot dawał jej niewątpliwie wielki wpływ na du Bruela. Wodewilista zresztą kochał ją ową miłością, która wskutek przyzwyczajenia, staje się nieodzowną do życia. Każdy dzień przydaje jakąś nitkę do tej sieci mocnej, nieprzerwanej, cienkiej, której oczka dziergają się z najdelikatniejszych błahostek, obejmują najbardziej ulotne zachcenia, spajają je i trzymają mężczyznę ze związanemi rękami i nogami, z sercem i głową. Tulja znała, dobrze Cursyego, wiedziała jak go zranić, wiedziała jak go uleczyć. Dla obserwatora, nawet dla człowieka, który jak ja ma pretensje do pewnego doświadczenia, wszystko jest tajemnicą w tego rodzaju namiętnościach: głębie są tam mroczniejsze niż gdziekolwiek indziej, a nawet najjaśniej oświetlone miejsca mają swoje cienie. Cursy, stary literat zużyty latami kulis, lubił swoje wygódki, lubił życie zbytkowne, dostatnie, łatwe: szczęśliwy był, że jest królem u siebie w domu, że przyjmuje kolegów w domu lśniącym od królewskiego zbytku, błyszczącym najcelniejszemi dziełami nowoczesnej sztuki. Tulja pozwalała du Brudowi tronować wśród tych ludzi, wśród tego klanu, w którym znajdowali się dziennikarze dość łatwi do wzięcia i do olśnienia. Dzięki tym wieczorom, dzięki dobrze umieszczonym pożyczkom nie szarpano Cursyego zbytnio, sztuki jego miały powodzenie. To też nie byłby się rozstał z Tulją ani za cesarstwo. Byłby jej może darował niewierność, pod warunkiem, aby nie cierpieć żadnego uszczerbku w codziennych słodyczach; ale, rzecz dziwna, Tulja nie dawała mu przyczyn do żadnej obawy. Nie słyszano o żadnej miłostce ex-baletnicy, a gdyby miała jaką, umiałaby z pewnością zachować pozory.
— Mój drogi, powiadał mi raz profesorskim tonem du Bruel na bulwarze, niema nic lepszego, niż kobiety, które użyły i nadużyły życia i wszystkiego mają dosyć. Kobieta taka jak Klaudyna miała swe lata kawalerskiej swobody, miała przyjemności powyżej uszu, to są później najlepsze żony jakie sobie można wymarzyć, mądre, doświadczone, nie żadne niuńki, ostrzelane ze wszystkiem, pobłażliwe. To też kładę w uszy wszystkim, aby się żenili tak jak ja. Jestem człowiekiem najszczęśliwszym pod słońcem.
Oto co mi mówił du Bruel w obecności Bixiou.
— Mój drogi, rzekł później rysownik, może on i jest; rozsądny w swoim nierozsądku!
W tydzień później du Bruel prosił nas, abyśmy pewnego wtorku przyszli na obiad. Rano zaszedłem do niego w jakiejś sprawie teatralnej, jakiś sąd rozjemczy, który nam powierzyła komisja autorów dramatycznych; musieliśmy wyjść; ale przedtem wszedł do pokoju Klaudyny, dokąd nie wchodzi nigdy bez pukania, i spytał czy może mnie wprowadzić.
— Żyjemy jak wielcy państwo, rzeki z uśmiechem, zostawiamy sobie swobodę. Każdy u siebie!
Przyjęto nas. Du Bruel rzekł do Klaudyny:
— Zaprosiłem na dziś parę osób.
— A to ślicznie! wykrzyknęła, zapraszasz gości, nie spytawszy mnie nawet, ja tu nie jestem niczem. Proszę pana, rzekła wzywając mnie spojrzeniem na sędziego, niech pan sam powie: kiedy się popełniło to szaleństwo, aby się związać z kobietą taką jak ja, bo, ostatecznie, ja byłam baletnicą... Tak: aby świat o tem zapomniał, nie powinnam ja sama o tem zapominać! Otóż, inteligentny człowiek, chcąc podnieść swoją żonę w opinji, siliłby się podkreślać jej wartość osobistą, usprawiedliwiać swój krok uznaniem wybitnych zalet w tej kobiecie! Najlepszy sposób zjednania jej szacunku innych, to szanować ją samemu w jej domu, uznawać w niej absolutną panią. A ba, doprawdy mogłabym się wbić w pychę, widząc jak on się boi aby się nie wydawało, że on mnie słucha. Muszę mieć po dziesięć razy słuszność, aby mi w czem ustąpił.
Każde zdanie spotykało się u du Bruela z gestem zaprzeczenia.
— Och, nie, nie, podjęła żywo widząc gesty męża, mój drogi, ja, która przez całe życie, nim za ciebie wyszłam, byłam w moim domu królową, ja się znam na tem. Podchwytywano, zaspakajano, uprzedzano moje życzenia... Ale cóż i mam trzydzieści pięć lat, a kobiety trzydziestopięcioletniej już nie można kochać. Och, gdybym miała i szesnaście lat i to co się tak drogo sprzedaje w Operze, jakbyś pan tańczył koło mnie, panie du Bruel! Mam bezgraniczną pogardę dla mężczyzn, którzy się chełpią, że kochają kobietę, a nie są ciągle przed nią na kolanach. Widzisz, mój drogi, ty jesteś mały, chuderlawy, lubisz dręczyć kobietę, tylko na niej możesz doświadczać swojej siły. Taki Napoleon jest uległy dla kochanki, on sobie może na to pozwolić, ale tacy jak wy! zdaje się wam wówczas, że nie jesteście już niczem, nie chcecie dać sobą rządzić! Trzydzieści pięć lat, drogi panie (zwróciła się do mnie) tu leży cała zagadka... On znowu zaprzecza! Wiesz dobrze, że mam trzydzieści siedem. Bardzo mi przykro, ale oznajmisz swoim przyjaciołom, że ich zaprowadzisz do Rocher-de-Cancale. Mogłabym dać im obiad, ale nie chcę, nie przyjdą tutaj! Moje skromne refleksje utrwalą ci może w pamięci zbawienną zasadę „Każdy u siebie“, która jest naszym paktem, dodała śmiejąc się i odzyskując dawną pustotę i kaprysy baletnicy.
— Dobrze już, dobrze, kotuśko, rzekł du Bruel, no, no, nie gniewaj się tylko. Ze mną jak z dzieckiem.
Ucałował jej ręce i wyszedł ze mną, ale był wściekły. Oto com usłyszał w drodze od ulicy do la Victoire do bulwarów, o ile najzelżywsze wyrażenia z tych które są dopuszczalne w druku, mogą oddać okrutne słowa, jadowite myśli, tryskające z jego ust niby kaskada.
— Mój drogi, ja cisnę tę bezecną plugawą flondrę, tego starego bąka, który się kręcił pod batem wszystkich kupletów, tę małpę, tę szmatę! Och, ty który także żyjesz z aktorką, niechże ci nigdy na myśl nie przyjdzie się z nią żenić! Wierzaj mi, to męka, której Dante zapomniał opisać w swojem piekle. Biłbym ją teraz, tłukłbym ją, powiedziałbym jej wszystko co o niej myślę. To trucizna mojego życia, robi ze mnie swojego parobka, lokaja!
Stał na bulwarze, był taki wściekły, że słowa nie przechodziły mu przez gardło. „Nogą w plecy i won z mego domu!“ wołał.
— O co to wszystko? rzekłem.
— Mój drogi, ty nie masz pojęcia o tysiącznych kaprysach tej małpy! Kiedy ja chcę wyjść, ona chce, żebym siedział; kiedy ja chcę siedzieć, ona chce wyjść. Rzuca ci na łeb argumenty, oskarżenia, dowodzenia, potwarze, słowa takie, że można oszaleć! Cnota, to ich fantazja! (mówi) Łajdactwo to nasza fantazja! Spiorunujesz taką słowem, które jej przetnie wszystkie te brednie, milczy i patrzy na ciebie tak, jakbyś był zdechłym psem. Moje szczęście? proste pantoflarstwo, uległość psa podwórzowego. Za drogo mi sprzedaje to trochę co mi daje. Do djabła z tem! Zostawię jej wszystko, i ucieknę gdzie na jakie poddasze. Och, poddasze i wolność! Od pięciu lat nie mogę robić tego co chcę!
Zamiast iść uprzedzić przyjaciół, Cursy biegał po bulwarze od ulicy de Richelieu aż do ulicy Mont-Blanc, wyrzucając z siebie najgwałtowniejsze klątwy i najkomiczniejsze rozpacze, ten paroksyzm gniewu na ulicy stanowił kontrast ze spokojem jego w domu. Ta przechadzka pomogła mu ukoić rozdygotane nerwy i burzę szalejącą w duszy. Około drugiej, wykrzyknął nagłe:
— Te przeklęte baby nie wiedzą same czego chcą. Daję głowę, gdybym wrócił do domu powiedzieć jej, że uprzedziłem przyjaciół i że idziemy na obiad do Rocher-d e-Cancale, jużby się jej to nie podobało, mimo że sama to zaproponowała. Ale, dodał, z pewnością zabrała się z domu. Może pod tem wszystkiem kryje się schadzka z jakim chłystkiem? Nie, ona kocha mnie w gruncie!
„Ach, pani, rzekł Natan spoglądając żartobliwie na margrabinę, która uśmiechnęła się mimowoli, jedynie kobiety i prorocy umieją robić użytek z Wiary!
„Du Bruel, ciągnął, sprowadził mnie z powrotem do domu; szliśmy wolno. Była trzecia. Nim wszedł na górę, ujrzał ruch w kuchni; zagląda, widzi przygotowania, i spoziera na mnie, wypytując kucharkę.
— Pani zamówiła obiad, odparła kucharka, ubrała się, kazała sprowadzić powóz, następnie zmieniła zamiar, odprawiła powóz, zamawiając go na wieczór do teatru.
— No i cóż, wykrzyknął du Bruel, nie mówiłem?
Weszliśmy pocichutku do mieszkania. Nikogo. Idąc z salonu do salonu, przybyliśmy aż do buduaru, gdzie zastaliśmy Tulję płaczącą. Otarła spokojnie łzy i rzekła:
— Poślij do Roche-de-Cancale słówko, aby uprzedzić twoich gości, że obiad bodzie tutaj.
Miała tualetę taką, jakiej żadna aktorka nie umie obmyślić: wykwintną, harmonijną, skrojoną poprostu, materjały w dobrym smaku, ani za drogie, ani zbyt pospolite, nic uderzającego, nic przesadnego: słowo, które, ku zadowoleniu głupców, zastąpiono słowem artystyczny. Wyglądała na kobietę z najlepszego towarzystwa. W trzydziestym siódmym roku, Tulja znajdowała się w fazie urody, która u Francuzki jest najpiękniejszą fazą. Słynny owal jej twarzy był w tej chwili niebiańsko blady; zdjęła kapelusz, widziałem lekki puszek, łagodzący, niby puch brzoskwini, już i tak delikatny zarys policzków. Główka jej, ujęta w dwa grona blond włosów, miały melancholijny wdzięk. Szare lśniące oczy skąpane były w oparzę łez. Cienki nos, godny najpiękniejszej rzymskiej kamei, z drgającemi nozdrzami, buzia dziecinna jeszcze, królewska szyja o wzdętych nieco żyłach, broda zaczerwieniona w tej chwili jakaś tajemna, zgryzotą, różowo uszka, ręce drżące w rękawiczkach, wszystko zdradzało gwałtowne wzruszenie. Była wspaniała. Jednam słowem zmiażdżyła du Bruela. Objęła nas owem spojrzeniem kotki, przenikliwym. nieprzeniknionem, które posiadają jedynie damy z wielkiego świata i aktorki, puczem podała du Bruelowi rękę.
— Mój poczciwy, skoro tylko poszedłeś, robiłam sobie straszne wyrzuty. Obwiniałam samą siebie o niewdzięczność, mówiłam sobie, że byłam bardzo niedobra. (Prawda, że byłam niedobra? zwróciła się do mnie). Czemu nie miałbyś przyjąć swych przyjaciół? Czy nie jesteś u siebie? Chcesz znać sekret tego wszystkiego? Więc tak, ja się boję, że ty mnie nie kochasz. Słowem, wahałam się między skruchą a wstydem ustąpienia; ale przeczytałam dzienniki, zobaczyłam, że jest premjera w Varietes, zgadłam że ty chciałeś ugościć swego współpracownika. Skoro zostałam sama, zrobiło mi się nijako, ubrałam się aby pędzić za tobą... biedny kocie!
Du Bruel spoglądał na mnie ze zwycięską miną, nie pamiętał ani odrobiny swojej oracji contra Tulliam.
— Wyobraź sobie, drogi aniele, nie byłem u nikogo, rzekł.
— Jak my się rozumiemy! wykrzyknęła.
W chwili gdy wymawiała to czarujące słowo, ujrzałem zatknięty za jej paskiem bilecik: ale nie potrzeba mi było tej wskazówki, aby się domyślić, że kaprysy Tulji mają swoje ukryte sprężyny. Kobieta jest, wedle mnie, po dziecku, najlogiczniejszą istotą w świecie. Oba te stworzenia są wspaniałem zjawiskiem nieustannego tryumfu jedynej myśli. U dziecka, myśl zmienia się co chwilę, ale działa ono jedynie dla tej myśli i z takiem przejęciem, że każdy mu ustępuje, urzeczony naiwnością, wytrwałością pragnienia. Kobieta zmienia się rzadziej, ale nazywać ją fantastyczną, to zniewaga godna nieuka.. Działając, znajduje się ona zawsze pod władzą namiętności, i cud patrzeć, jak ona robi z tej namiętności centrum świata i społeczeństwa. Tulja stała się pieszczotliwa jak kotka, omotała du Bruela, dzień się wypogodził a wieczór był wspaniały. Sprytny komedjopisarz nie dojrzał cierpienia zagrzebanego w sercu żony.
— Tak, mój drogi, mówił do mnie, oto życie: sprzeczności, kontrasty!
— Zwłaszcza kiedy to nie jest komedją, odparłem.
— Oczywiście, rzekł. Ale bez tych gwałtownych wzruszeń, człowiek umarłby z nudów! Och, ta kobieta ma dar potrząsania mną.
Po obiedzie poszliśmy do Varietes, ale przed wyjściem wśliznąłem się do pokoju du Bruela, i wziąłem ze stołu, z pomiędzy ważnych papierów, numer Drobnych ogłoszeń, gdzie znajdowało się urzędowe stwierdzenie kupna pałacyku du Bruela. Kiedy czytałem te słowa, które uderzyły mój wzrok niby błysk światła: „Na wniosek Jana Franciszka du Bruel oraz Klaudyny Chaffaroux jego malżonki“... wszystko stało mi się jasnem. Ująłem ramię Klaudyny i umyślnie puściłem wszystkich naprzód. Skorośmy zostali sami, rzekłem:
— Gdybym był La Palferinem, nigdy nie chybiłbym schadzki!
Położyła poważnie palec na ustach, i zeszła przyciskając moje ramię. Spoglądała na mnie z pewną przyjemnością, na myśl że znam La Palferine’a. Czy wie pani, jaka była jej pierwsza myśl? Chciała ze mnie zrobić swojego szpiega, ale zbyłem ją żartobliwą gwarą Cyganerii. W miesiąc później, kiedyśmy wychodzili z premjery du Bruda, deszcz padał, byliśmy razem, poszedłem po dorożkę. Czekaliśmy jakiś czas pod teatrem, nie było dorożek. W drodze, bo odwieźli mnie do Floryny, Klaudyna zrobiła scenę du Brudowi, zasypywała go gradem najdotkliwszych przycinków.
— O co idzie? spytałem.
— Ot, Klaudyna wyrzuca mi, że ci pozwoliłem gonić za dorożką, i wyciąga stąd wniosek że odtąd chce mieć powóz.
— Nigdy, będąc primabaleriną, nie posługiwałam się nogami inaczej niż na scenie, rzekła. Jeżeli mnie kochasz, napiszesz rocznie o cztery sztuki więcej, postarasz się aby miały powodzenie, z myślą o celu na jaki przeznaczony jest ich dochód, i żona twoja nie będzie brnęła w błocie. To wstyd, że muszę o to prosić, powinieneś był odgadnąć moje ustawiczne cierpienia przez pięć lat naszego pożycia!
— Nie mam nic przeciwko temu, odparł du Bruel, ale to nas przywiedzie do ruiny.
— Choćbyś i wszedł w długi, odparła, spadek po moim wuju pokryje je.
— Byłabyś zdolna zostawić mi długi, a zachować spadek.
— A, tak o mnie sądzisz, odparła. Nie mówię już ani słowa. Takie powiedzenie zamyka mi usta.
Natychmiast du Bruel zaczął przepraszać, prawić czułości, nie odpowiadała nic. Wziął ją za ręce, były lodowate, były jak ręce umarłej. Zgaduje pani, że Tulja cudownie umiała grać tę rolę „trupa“, którą grają kobiety, aby dowieść człowiekowi że odmawiają wszelkiego udziału, że mu odbierają swoją duszę, ducha, życie, i że poddają się przemocy jak pociągowe zwierzę. Niema rzeczy, któraby skuteczniej doprowadzała do rozpaczy zakochanego człowieka niż ten manewr. Sposobu tego mogą wszakże kobiety używać tylko z tymi, którzy je ubóstwiają.
— Jak pan myśli, ozwała się do mnie z wyrazem najwyższej pogardy, czy który hrabia rzuciłby kobiecie podobną zniewagę, nawet gdyby to myślał? Na moje nieszczęście, ja żyłam z książętami, z ambasadorami, z wielkimi panami i znam ich manjery. Jak takie rzeczy brzydzą człowiekowi mieszczaństwo! Ostatecznie, fabrykant wodewilów to nie jest ani Rastignac, ani Rhetore...
Du Bruel mienił się. W dwa dni później, spotkaliśmy się w foyer w Operze: chodziliśmy chwilę razem, rozmowa zeszła na Tulję.
— Nie bierz na serjo, rzekł, owych szaleństw, które wyprawiałem wtedy na ulicy, ja jestem porywczy.
Przez dwie zimy bywałem u du Bruela dosyć często i śledziłem uważnie manewry Klaudyny. Dostała wspaniały ekwipaż, a du Bruel rzucił się w politykę. Kazała mu się zaprzeć rojalizmu. Pojednał się z dynastją, wrócił do urzędu w którym był niegdyś: Klaudyna kazała mu się zabiegać o głosy w Gwardji Narodowej, wybrano go majorem; sprawił się tak mężnie w jakichś rozruchach, że dostał rozetkę oficera Legji Honorowej; zamianowano go referendarzem i szefem departamentu. Umarł wuj Chaffaroux, zostawiając siostrzenicy czterdzieści tysięcy franków renty, mniej więcej trzy czwarte swego majątku. Du Bruela wybrano posłem, ale wprzód, aby nie być zawisłym od nowych wyborów, postarał się o nominację na Radcę Stanu i Dyrektora. Przedrukował jakieś traktaty archeologiczne, jakieś dzieła statystyczne, oraz dwie polityczne broszury, które stały się pretekstem nominacji do jednej z uczynnych Akademji. W tej chwili jest komandorem Legji, i tak się dobrze umiał kręcić w Izbie, że świeżo mianowano go Parem Francji i hrabią. Nasz przyjaciel nie śmie jeszcze nosić tego tytułu, jedynie żona jego ma na biletach: hrabina du Bruel. Ex-wodwilista ma order Leopolda, order Izabeli, krzyż św. Włodzimierza drugiej klasy, bawarski order zasługi cywilnej, order papieski Złotej Ostrogi, i nosi wszystkie te małe krzyże oprócz wielkiego, Trzy miesiące temu, Klaudyna zajechała pod bramę La Palferine’a w swoim świetnym ekwipażu z herbami. Du Bruel jest wnukiem poborcy uszlachconego pod koniec panowania Ludwika XIV, Cherin komponował jego herby i hrabiowska korona nie kłóci się z tą tarczą, która nie ma żadnej ze śmiesznostek herbów Cesarstwa. Tak więc, Klaudyna spełniła w ciągu trzech lat warunki programu, jaki jej narzucił uroczy figlarz La Palferine. Jednego dnia — będzie temu miesiąc — pędzi po schodach nędznego hoteliku, gdzie mieszka jej kochanek, i drapie się w swojej chwale, ubrana jak prawdziwa hrabina z faubourg Saint Germain, na poddasze naszego przyjaciela. Widząc Klaudynę, La Palferine powiada:
— Wiem, żeś się postarała, aby go mianowano Parem. Ale to za późno, Klaudyno, wszyscy mówią o Krzyżu Południowym, obciąłbym go widzieć.
— Postaram się, odpowiada ona.
Na to La Palferine parska homerycznym śmiechem.
— Stanowczo, rzecze, nie chcę za kochankę kobiety ciemnej a robiącej takie skoki, że dostaje się z Opery na Dwór, bo ja chcę cię widzieć na dworze Króla-obywatela.
— Co to jest Krzyż Południowy? powiada do mnie strapionym i zawstydzonym głosem.
Zdjęty podziwem dla tej energji prawdziwej miłości, która w życiu rzeczywistem, jak w najnaiwniejszych baśniach, rzuca się w przepaście, aby tam zdobyć śpiewający kwiat albo Jajo Roka, wytłumaczyłem jej, że Krzyż Południowy to jest zbiór mgławic uformowany w postaci krzyża, bardziej błyszczący niż mleczna droga, i który widuje się jedynie, na morzach południowych.
— Więc jedzmy tam, Karolu.
Mimo swego okrucieństwa. La Palferine miał łzy w oczach, ale też co za spojrzenie i co za akcent w tych słowach Klaudyny! W najniesłychańszych kreacjach wielkich aktorów nie widziałem nigdy nic podobnego do gestu, jaki miała Klaudyna. kiedy ujrzała te oczy, tak twarde dla niej, zwilżone łzami. Klaudyna padła na kolana i ucałował rękę nielitościwego La Palferine. Wstał, przybrał swoją wielka minę, tę którą nazywa miną Rusticoli rzekł:
— Nie płacz, moje dziecko, postaram się coś zrobić dla ciebie. Pomieszczę cię w moim testamencie!
— No i cóż, rzekł Natan, kończąc, do pani de Rochefide, pytam sam siebie, czy du Bruel jest wystrychnięty na dudka. To pewna, że niema nic komiczniejszego, nic osobliwszego, niż patrzeć, jak koncept lekkomyślnego młodzika rządzi losami rodziny, domu, jak jego najmniejsze kaprysy tworzą i obalają najważniejsze decyzje. Historja z obiadem, pojmuje pani, powtórzyła się w tysiącznych wypadkach i w zakresie rzeczy najpoważniejszych! Ale, bez kaprysów żony, Du Bruel byłby jeszcze panem de Cursy, wodwilistą wśród pięciuset innych, podczas gdy dziś zasiada w Izbie Parów...“
— Mam nadzieję, że pani zmieni nazwiska! rzekł Natan do pani de La Baudraye.
— Rozumie się, tylko dla pana zostawiłam maskom ich prawdziwe imiona. Ba, panie Natanie, szepnęła do ucha poety, znam inne małżeństwo, w którem du Bruelem jest kobieta.
— A rozwiązanie? spytał Lousteau, który wrócił w chwili gdy pani de La Baudraye kończyła lekturę.
— Nie wierzę w rozwiązania, rzekła pani de La Baudraye; trzeba czasem dorobić piękne zakończenie, aby pokazać, że sztuka jest równie zręczna jak przypadek; ale to pewna, że wraca, się do książki jedynie dla szczegółów.
— Ale tu jest zakończenie, rzekł Natan.
— No, jakie? spytała pani de La Baudraye.
— Margrabina de Rochefide szaleje za Karolem Edwardem. Moje opowiadanie obudziło jej ciekawość.
— Och, nieszczęśliwa! wykrzyknęła pani de La Baudraye.
— Nie taka nieszczęśliwa, rzekł Natan, bo Maksym de Trailles i La Palferine poróżnili margrabiego z panią Schontz i pogodzą Artura i Beatryx.