Na tułactwie/Tom drugi/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NA TUŁACTWIE.

OBRAZY WSPÓŁCZESNE
przez
J. I. Kraszewskiego.
WARSZAWA.
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA.
1882.


Na dworcu północnym kolei, w Paryżu, oczekując wieczornego pociągu z Kolonii przechadzał się dosyć żwawo mężczyzna, którego wiek trudno było oznaczyć ściśle.
Przypatrzywszy mu się zbliska, można było dać lat ze sześćdziesiąt, chociaż chód elastyczny, postawa żołnierska, ruchy żywe, zdala młodszym go daleko czyniły.
Typ to był ciekawy, w którym ci co owe czasy pamiętają, poznać mogli łatwo relikwię z roku 1831. Wszyscy wojskowi, wyszli ze szkoły surowej W. Ks. Konstantego zachowali do końca życia tę postawę rycerską, ten sposób trzymania się, którego wiek ugiąć nie może, a — nawet owe twarze prawidłowo wygolone.
Mężczyzna, o którym mowa, wśród towarzyszów i rówieśników, uderzał wybitnem wcieleniem tego typu.
Czas i moda mało bardzo na zmiany niedostrzeżone wpłynęły. Piękny niegdyś mężczyzna, nie zrzekał się dotąd wdzięku męzkiego, który mu dawniej zyskiwał serca, nad Wisłą, nad Elbą i nad Sekwaną. Twarzyczka pomarszczona okrutnie około oczu, porysowana koło ust, poszamerowana na policzkach, była biała i rumiana. Wąsik wśród niej wyszwarcowany i dwoma spiczastemi kończykami podniesiony do góry, miał w sobie coś młodego, trzpiotowatego, podporucznikowskiego. Usta małe, nosek kształtny, dawały obliczu charakter osobliwy, siedząc wśród tej siatki zmarszczek.
Czoło było wyłysiałe, a nad niem, nadzwyczaj kunsztownie adaptowany tupecik, który miał pretensyę nie być poznanym i uchodzić za prawdziwe, rodzime włosy — siedział więcej na tylnej części czapki niż na przodzie.
Na szyi — z przyzwyczajenia nosił dotąd, zarzucony już przez wszystkich krawat czarny na duszce, który może służył do podtrzymania głowy — zdającej się chcieć czasem drżeć niepotrzebnie. Reszta stroju obcisłego i dobrze do figury przystającego składała się z węgierki, która miała to do siebie, że mundur trochę przypominała. W jednej z dziurek do baryłek przeznaczonych, widać było maleńką wstążeczkę niebiesko-czarną, a tuż przy niej, nadwiędłą różę.
Lakierowane buty obcisłe, którym tylko ostróg brakowało, nareszcie w ręku kijek cienki, więcej dla zabawy, niż do chodzenia przydatny — dopełniały obrazka.
Mimo swych lat, wyglądał przechadzający się elegancko, i rękawiczki, choć prane — leżały na trochę dużych rękach jak ulane. Dbał widocznie o to.
Pociąg trochę się był opóźnił z powodu jakiegoś złamania osi dostrzeżonego w Verviers, a oczekujący nań bił szpicrutą po nogach i pocichu mruczał, bo go to niecierpliwiło.
Heure militaire! — nie powinni byli dać na siebie czekać. Gderał.
Niecierpliwy ten pan, był to kapitan Arnold Zanosz, rozbitek z 1831, — już lat kilkadziesiąt przebywający nad brzegami Sekwany. Był on niedalekim krewnym Jordana, który do wujaszka, bo z nim dawno korespondował, napisał o informacye i na przybycie do Paryża, jako opiekuna i przewodnika go sobie zamówił.
Owe listy rekomendacyjne, o których Klesz mówił, dla dodania odwagi przyjacielowi — w istocie ograniczały się do... znajomości i pokrewieństwa z kapitanem Arnoldem.
Lecz Jordanowi zdawało się, że taki człowiek, kilkodziesięcioletnim pobytem na paryzkim bruku we wszystkie tajemnice jego wżyty, który nigdy od rodziny i od nikogo nic nie potrzebował i dumnie zawsze powtarzał, że człowiek sam sobie starczyć powinien — stał za listy rekomendacyjne i protekcye, gdy mu dobrej woli nie brakło.
Klesz w przewidywaniu tej ostateczności, która ich z Floryanem spotkać miała, — korespondował z kapitanem, wyspowiadał mu się i odebrał zapewnienie — że, przy pomocy Bożej, jakoś to będzie.
Charakter kapitana Arnolda, był dziwną różnych żywiołów przestarzałych mięszaniną. Zanosz był bardzo pobożny, przytem mystyk i goniący myślą za rzeczami cudownemi, razem z tem w życiu powszedniem wesoły, kobieciarz, galant i śmieszek. Regularny jak dobry zegarek, pracowity, miał czas na wszystko — na godziny w kawiarni z przyjaciołmi, na przysługiwanie się młodym panienkom i młodym mężatkom i na zarabianie na chleb powszedni.
Kapitan pracując lat wiele nie dorobił się majątku, ale, jak powiadał — kłopotu ziomkom z pogrzebem nie miał zostawić. Zapasik renty był w biurku.
Pochodziła ona z oszczędności, bo fortuna w inny sposób mu się nie uśmiechała.
W pierwszych latach po przybyciu do Paryża, gdy mu podobno pensyjkę, do której miał prawo, niewiadomo z jakich powodów zakwestyonowano, z dumą żołnierską plunął i wyrzekł się jej na zawsze. Miał przyjeżdżając tu okrągłych siedmdziesiąt dukatów w kieszeni. Szukał przez jakiś czas zajęcia, poradzono mu wyuczenia się buchalteryi. Dobry niegdyś matematyk i rachmistrz kapitan z łatwością nabył nauki trzymania ksiąg, znalazł małą klientellę, a teraz miał tyle domów, małych kupców, którym trzymał rachunki, iż mu to rocznie kilka tysięcy franków, z gratyfikacyami, przynosiło.
Uczciwy i surowych zasad, aż do przesady i śmieszności, często zastępował i kasyerów. W tem kółku, w którem się obracał, lubiono go i szanowano. Kobiety tylko uśmiechały się z niego, bo do najmłodszych szczególniej najzajadlej się umizgał.
Pani Durand, w której domu od lat dwudziestu już pisywał rachunki, zrobiła nawet tę uwagę, że dawniej do trzydziestoletnich wdówek się przysiadał, a idąc w lata zaczął wybierać coraz młodsze, tak że teraz piętnastoletniemi się już tylko zachwycał.
Zwał je pączkami różanemi.
Pomimo tych zapałów kapitan, który z łatwością byłby się mógł przed laty dwudziestu nieźle ożenić, któremu swatano wcale przyzwoite kobiecy — głową potrząsał.
— Umizgać się do francuzek — mówił — rzecz naturalna, ale ożenić się niegodzi chyba z polką.
Kapitan Arnold chodząc tak, coraz to dobywał zegarka, stawał, nasłuchiwał i przeklinał.
Sacré matin! — żeby kolej mogła tyle minut się opóźnić. Wpakowałbym konduktora do kozy.
Naostatek dało się słyszeć przeraźliwe świstanie lokomotywy, hałas, dzwonek jakiś zaczął coś wybijać i podróżni wysypali się już do obszernych sal, w których tłumoki swe odbierać mieli.
Ponieważ kapitan nie znał Jordana tylko z fotografii i nie był mu znany również tylko z podobnej karty wizytowej, umówili się że Arnold miał do kapelusza przypiąć zielonego papieru opaskę. Co najprędzej dopełnił to, zobaczywszy natłok przyjezdnych wylewających się na salę — i czekał — oglądając się na wszystkie strony.
Uczuł w końcu że go ktoś za rękę pochwycił i ujrzał śmiejącą się, brzydką, poczciwą twarz Jordana, którego strój, mina, powierzchowność, niemal go przestraszyły. Nie chciało mu się wierzyć ażeby ten biedny, ubogo przyodziany człowieczyna, mógł być jego — siostrzeńcem, choćby od ciotecznych.
— Kapitan Arnold.
Present! — po wojskowemu zawołał Zanosz przyglądając się ciekawie kłaniającemu się Floryanowi, wychudzonemu, mizernemu, lecz jeszcze pięknemu mężczyźnie, którego postawa i ruchy dziecię salonów charakteryzowały.
Jordan go przedstawiał wujowi.
— Masz oto dwóch rozbitków wyrzuconych na brzeg Sekwany, choć tu wam na nich nie zbywa. Żeby nie wy kochany kapitanie — dodał w ramię go całując — kto wie czybyśmy się tu ważyli.
Nie odpowiadając na to, kapitan już zajął się stroną praktyczną wylądowania, uczył jak i gdzie odbierać mają tłumoki — sam się krzątał — a razem wśród tłoku zdala widząc znajomych na kolei urzędników, starego kolegę, oddawna sprawującego urząd portyera na północnym dworcu, kłaniał się, witał, rzucał słowa, i jakby młodzieniec dwudziestokilkoletni był czynnym.
Ze zdumieniem patrzał na to Floryan, który wiedział, że miał przed sobą dawnego wojskowego, co służył za czasów Ks. Konstantego.
Z jego pomocą odebrano tłumoki, uwolniono je od rewizyi konsumpcyjnej — zamówiono fiakra — i w ostatku kapitan rzucił mu adres małego hoteliku na Batignolles.
— Choć w hotelu, panie Boże odpuść — rzekł — długo popasać nie możecie i spodziewam się nie będziecie, zawsze upłynie czasu trochę nim się znajdzie mieszkanie. Praktycznie te rzeczy biorąc, niepodobna mieszkania zamawiać, póki się nie ma zajęcia. Mimo omnibusów i konnych kolei — traci się czas odlegle mieszkając od kąta, w którym się będzie pracowało. Dla tego wybrałem wam tani, kiepski hotelik, izbę z dwoma łóżkami, za parę franków. Oszczędzać się musicie. Omnibusami z korespondencyami dojedziecie ztąd dokąd zechcecie. Kwartał to nieelegancki ale tani.
Floryan milczał, przymiotnik „kiepski“ — dany hotelikowi, który nosił tytuł ulicy swej — brzmiał mu w uszach nieprzyjemnie. Już w drodze Jordan mu dał przedsmak życia, jakie prowadzić mieli, nie dopuszczając się najmniejszego zbytku i ograniczając się do najniezbędniej potrzebnego napoju i pokarmu, byle życie utrzymać.
Floryan sykał i narzekał, mentor powtarzał: Nie ma z czem żartować, pieniędzy mało, możemy pohulać dziś a jutro będziemy głodem marli.
Hotelik, przed którym stanęli, a którego właścicielka była znajomą kapitanowi, przy świetle gazowem, nie wydał się na pierwszy rzut oka Małdrzykowi tak okropnym, jak go sobie wystawiał. Od wnijścia tylko uderzyło go to właściwe wszystkim podobnym gospodom powietrze ciężkie, niemiłe, które najrozliczniejsze, nieokreślone wyziewy przenikały. Gaz, rynsztok, tłustości kuchenne, wilgoć, stęchliznę — wszystko w tem czuć było.
Po schodach wązkich i śliskich dostali się na trzecie piętro. Wszędzie było nadzwyczaj ciemno; oszczędzanie miejsca posunął architekt do ostatecznych granic. Pokój, który im dano, po owym na Pirnajskim placu, mógł prawie uchodzić na pierwszy rzut oka za elegancki.
Komin przyozdabiał zegar bronzowy, z parą kochanków i parą gołębi, sentymentalnie komiczną. Nie szedł on oddawna, ale nie brakło go, zajmował miejsce, razem z dwoma lichtarzami dobranemi do niego i dwoma bukietami robionych kwiatów pod kloszami. Zwierciadła zmatowane, dywany wytarte, pawilony stare, zażyte — reprezentowały przecież zbytek jakiś zmarły i trupi.
Nie brakło nic; nawet marmoryzowanego lavabo, i szczypców z bronzowemi rączkami przy kominie.
Powietrze było — kwaśne.
Floryan chciał zaraz okno otworzyć, lecz ztamtąd buchnął nań wyziew jakiejś pobliskiej fabryki, który jeszcze był bardziej zabijającym. Zamknął je zaraz.
Kapitan rozporządzał tłumokami co prędzej i robił wniosek:
— Trzeba coś zjeść. Niedaleko znana mi, niezgorsza Cremerie, tam coś dostaniemy. Dzisiaj ja proszę.
Chciał się opierać Floryan, ale kapitan gdy co postanowił, był uparty.
— Dzisiaj ja traktuję — rzekł — nie obawiajcie się. zbytku nie będzie.
Owa Cremerie, była zarazem rodzajem skromnej restauracyjki, niedaleko gospody położonej. Nic mniej pokaźnego wyobrazić nie było sobie można. Kapitan ograniczył się butelką wina zapieczętowanego, szynką, serem, jajecznicą dla głodnych, a sobie kazał podać — absynt. Nie nadużywał go, jak inni, ale raz w dzień, znajdował że absynt krzepi.
O podróży nie było co mówić. Jordan zaraz przystąpił do rzeczy, żądał od kapitana rady coby tu robić aby zarabiać. Szło mu szczególniej o przyjaciela, który powołania do żadnej pracy nie czuł, usposobienia nie miał — i mógł chyba... rysować ornamentacye.
— Ano — odparł Arnold — to jest przecież talent, z którego tu coś zrobić można.
Krewny mojej starej przyjaciołki, poczciwej Durand, ma fabryczkę jakichś drukowanych gałganów i wiem że mu ludzie wzory rysują — że za to płaci. Pomówię z nią.
— Trzeba się jeszcze uczyć wprzódy, a przynajmniej przypatrzyć — wtrącił Floryan — nie jestem z tem obeznany.
— Ale ja też, szanowny panie — odezwał się kapitan — gdym tu przybył oprócz czterech reguł arytmetycznych, reguły trzech i ułamków niewielem więcej umiał. O trzymaniu ksiąg en partie double, ani mi się śniło, a dziś lekcyę daję buchalteryi. Trzeba chcieć.
Małdrzyk siedzący z kieliszkiem wina w ręku, nie śmiał nic odpowiedzieć, kapitan się zwrócił do siostrzeńca.
— A waszeć co myślisz?
— Do niczego jestem — rozśmiał się trąc najeżone włosy Jordan — ale, wyliczę moje mniemane zdolności czy nieudolności. Mogę trzymać korektę w drukarni łacińską, z lichem grecką, na biedę włoską i niemiecką. Mogę głupstwa i komunały pisać w tych językach, ale, co podobno najpraktyczniejsze — trochę się znam na introligatorstwie.
— Ba — przerwał kapitan — massę masz powołań do wyboru, i tak dobrze dokompletowanych, że z nich żadne tłustego kawałka chleba nie da.
Wiesz co — rzekł po namyśle — ja cię nauczę buchalteryi, będziesz mnie wyręczał, a — gdy wybije godzina, która nadejść musi, weźmiesz klientelę po mnie.
— Nie — odparł Jordan — to mi się nie uśmiecha. Introligatorstwo...
— Głód! — zawołał kapitan — na cały Paryż jest jeden sławny introligator-artysta.
— Dla czegóżbym ja nie miał być drugim — rozśmiał się Jordan.
— Ambicya! — rzekł Arnold.
Rozmowie ich Floryan zadumany przysłuchiwał się w milczeniu. Był już w stanie tej apatyi, której się spodziewał Jordan. Życie zapowiadające się tak mu się nędznem zdawało, że o własnej woli kroku ku niemu zrobić nie chciał.
Arnold, czując to jego osmutnienie, napróżno chciał go żartobliwszym tonem wyprowadzić z melancholii.
Sama ta nad głową zwieszona jak miecz Damoklesa idea pracy, nieustannej, bez odpoczynku — mającej zaledwie na nędzne pożywienie wystarczyć — zabijała go.
Kontrast też Paryża, w którym był niegdyś jako bogaty młodzieniec, nieliczący się z groszem — z tym Batignolskim cuchnącym i brudnym, ściskał mu serce. On co śniadał w Cafe anglais, co obiadował u Chevet’a, zejść na Cremerie w Batignolles!
Kapitan Arnold po swojemu chcąc mu dodać ducha, począł chwalić Paryż i francuzów.
— Trzeba ich znać, trzeba się zżyć z niemi mości dobrodzieju — sacré matin. Nie ma nic gorszego od złego francuza, ale gdy dobry, to lepszego człowieka znaleść nie podobna. Trzeba, z niemi umieć żyć. Na grosz są łasi, chciwi, ale serce niech mu się poruszy, a ostatnią koszulę z siebie zwlecze.
Ponieważ z tego tonu jakoś gra nie wywierała wrażenia, kapitan poruszył inny.
— No, mospanie, sacré tonnerre! — zawołał — i to coś przecież znaczy, że człowiek patrzy nie na same samice ale na prawdziwe, kobiety. Paryżanka, mosanie — to niewiasta w całem znaczeniu słowa. Będzie szelma brzydka — a zechce zostać ładną — potrafi. Oczki bestyjce igrają, nóżka maleńka, rączka, którą pocałować nie ma odrazy — no i pogadać z nią — trzymaj się dobrze, aby cię z siodła nie wyrzuciła.
Floryan tej paplaniny słuchał uważniej nieco, postrzegł to Arnold i dobrze wróżył już o człowieku, który kobiety oceniać umiał. Nie lubił tych co ich nie kochali.
Butelka wina i absynt już były wypite — Jordan ziewał, kapitan wstał, rozpłacił się i odprowadziwszy ich do drzwi hoteliku, zadzwoniwszy aby im otworzono, dał dobranoc, wybierając się omnibusami dostać do dosyć odległego ztąd mieszkania.
— Jutro — rzekł Jordan — odpoczynek, pojutrze musimy coś zacząć.
Floryan nie odpowiedział na to, rzucił się, wdrapawszy na trzecie piętro coprędzej do łóżka i w śnie szukał zapomnienia życia.


Z dwóch tych rozbitków, z których jeden zdawał się nie mieć ani powołania ani usposobienia do pracy — właśnie zrozpaczony, dziwnym sposobem pierwszy znalazł zajęcie, stosunkowo nawet opłacające się i nieuciążliwe. Fabryka krewnego pani Durand, niejakiego Paulin, potrzebowała rysowników.
Kapitan przyniósł motywa i informacyę trzeciego czy czwartego dnia — dosyć niechętnie siadł, nie mając żadnej nadziei aby się to na co zdało, p. Floryan, do roboty.
Miłość własna przyszła w pomoc. Patrząc na motywa i wzory uznał że równie dobrze, a może z większą fantazyą narysuje jakiś dziwaczny ornament. Puścił sobie cugle.
Niezużyta wyobraźnia była dosyć obfitą — z łatwością nakreślił nie jeden ale kilka wzorów — i oddał je kapitanowi.
Ten spojrzał, ale rzekł zaraz, że się wcale na tem nie zna. Obiecywał zanieść to do fabryki. Upłynęły trzy dni a odpowiedzi nie było żadnej, tak że Joraan zwątpił aby mogła być pomyślną.
Tymczasem zażądano widzieć się z rysownikiem, chciano mu dać skazówki i — obiecywano zajęcie, jeśliby nabył wprawy.
Druk wymagał większej prostoty rysunku, bo rzezanie form zbyt kosztownem być nie mogło.
Niechętnie, kwaśny, prawie przymuszony poszedł Małdrzyk do dyrektora fabryki z kapitanem. Być czyimś sługą, podwładnym, zmuszonym się stosować do rozkazów, skazówek i t. p.  — dręczyło go.
Upokorzenia tego nie doświadczał dworując Nababowi, któremu się równym uważał, tu prosty taki chłopisko-fabrykant, który sam o sobie mówił, że wyszedł z niczego, że w bluzie chodził i wozy poganiał, nad nim! jego chlebodawcą!
Gorzko się uśmiechnął nad tą ironią losu.
Paulin ów wyglądał na tego kim był, duży, spasły, z rękami zapracowanemi, w obejściu się rubaszny, nie robiący ceremonii z nikim, bo się już czuł milionerem — był dlań wstrętliwym.
Lecz — cóż było robić? Rysunki te, jak się okazywało, mogły dać, jeśli nie zamożność to przynajmniej przyzwoite utrzymanie. Płacone od sztuki, przy prędkiem wykonaniu, były nawet świetne zarobki, lecz Paulin, jak tylko by się Floryan wdrożył, chciał kontrakt roczny zawrzeć i warował sobie, że dla żadnej innej fabryki rysować nie miał.
Dawało to stałe utrzymanie, Floryan niezdecydowany krzywił się. W początku do robót swych najmniejszej nie przywiązywał ceny, teraz nagle znajdował, że one pewnie więcej warte być musiały, niż za nie dawano.. W istocie wartość im nadawało to, że Floryan tradycyami i wzorami skrępowany nie był, miały świeżość — pomysły ich uderzały oryginalnością.
Paulin rachował na to, iż one wyrobom jego nadadzą cechę odrębną. Nie mylił się w tem może, gdyż łatwiej o wprawnych naśladowców bez myśli, niż o zręcznych artystów, w których płonie iskierka daru bożego.
Gdyby Małdrzyk chciał był trochę serca w to włożyć i pokochać to co robił! Niestety, biedny rozbitek nudził się już i nad tem.
Jordan musiał go pilnować i zachęcać. On sam, pomimo pomocy kapitana, przekonał się naprzód że introligatorstwa wcale nie umiał, a gdyby się go nauczył, długoby więcej nad parę franków dziennie zarobić niem nie mógł.
Po drukarniach miejsca korektorów były tak poszukiwane przez ubogą młodzież, chodzącą do Sorbony i Collège de France, do innych wyższych zakładów, że ani można było pomyśleć dostać się tutaj — a dostawszy się — trzeba było mrzeć głodem.
Arnold obstawał przy buchalteryi, a Klesz, choć zrezygnowany na wszystko — miał wstręt do niej. Prosił wuja o czas do namysłu.
Czuł że przecież coś umie i coś by mógł pisać. Początek był trudny. Język francuzki znał dobrze, ale myśli swe w tę sukienkę obcą ubierać — było mu trudno.
Przez jakiś czas ani kapitan, ani Małdrzyk nie wiedzieli, ani mogli odgadnąć co robi. Krył się z tem.
Ponieważ nie zarabiał, jadł też — mało. Ograniczał się takim posiłkiem, iż Floryan gniewał się na niego i kłócił.
— Wierz mi — odpowiadał ze śmiechem — że człowiek się popsuł i zdrowie sobie nadweręża zbytkiem jadła. Wracam do natury — karmię się hygienicznie. Nie potrzebuję więcej, czuję się zdrowym i lekkim.
Przekonać go że się morzył nie było sposobu. Jadali razem u Duvala, ale Jordan zmniejszał sobie porcye — i nic go nie mogło nawrócić.
W istocie, chociaż mizernym był, chodził żwawo, na siłach nie zdawało mu się zbywać.
Kapitan Arnold odwiedzał ich gdy mógł, bo szczególnie o Jordana był niespokojny. Ten, prosił o cierpliwość.
Wychodził z domu, nie bywało go po kilka godzin, powracał zmęczony, lecz z tą siłą panowania nad sobą, której nabył teraz, nigdy nie okazał ani troski, ani zwątpienia, ani żalił się na zawód doznany.
W końcu Floryan milczeniem jego dotknięty, zaciekawiony, wymawiać zaczął, że mu nie ufa.
— Kochany Florku — odpowiadał Jordan — mam w tobie nieograniczone zaufanie, gdy chodzi o mnie. Zwierzyłbym ci się gdyby było z czego, ale się spowiadać z bąków i omyłek nie mogę.
— Cóż robisz?
— Próbuję różnych rzeczy! Nie razem Kraków zbudowany. Do czegoś może dojdę. Czekaj i bądź cierpliwy.
Jednego dnia wpadł Jordan z tak rozjaśnioną twarzą, taki wesół i wybrykujący, iż Floryan aż ramionami ruszył.
Trzymał w ręku jeden z dzienników, które kupował zwykle za swój grosz, od ust sobie odejmując. Arnold mu to wymawiał, dowodząc, że w pierwszej kawiarni czytać je może.
— No, tak a konsumpcya? — odpowiadał Jordan — każę sobie dodać bodaj czarnej kawy, z nieuchronnym napiwem dla służącego, więcej to wyniesie niż kupienie dziennika.
— Ale kawa w dodatku! — wołał Arnold.
— Nerwy mi rozstraja.
Dano mu pokój. Tego dnia Jordan jak nigdy zatopiony był w dzienniku i zwyczajem swym, nie rzucił go, ale schował do kieszeni.
— Cóżeś tam znalazł? — spytał Floryan.
— Nic coby cię zająć mogło, wierzaj mi. Głupstwo.
Małdrzyk rysował — lecz w miarę jak więcej coraz przysiadywać nad tem musiał, a szczególniej gdy robota stała się przymusową, konieczną, stracił do niej smak, znajdował ją piekielną pańszczyzną.
— Florku, całe życie ludzkie jest pańszczyzną — odpowiedział Jordan. — Warunków jego nie zmienimy. Dziękuj Bogu, że możesz przy stoliku siedząc, bez wielkiego wytężenia sił, bez nadwerężenia zdrowia coś zarobić.
Gdybym cię nie kochał, tobym ci zazdrościł.
— A! nie ma czego! to pokuta.
— Tak, i słuszna — dodał Jordan. — Jak każda pokuta oczyści cię ona i pokrzepi.
Parę razy napominania te i morały zniósł cierpliwie Małdrzyk — marszczył się tylko, milczał i — jeżeli go to przy rysowaniu zastało, z zajadłością po papierze smarował ołówkiem. Ręce mu drżały.
Widocznem było, że się na burzę jakąś zbierało, której Jordan nie przeczuwał.
Dnia jednego gdy znowu począł Małdrzyka nawracać, rzucił się i wstał z krzesła obrażony, włożył ręce w kieszenie i krzyknął:
— Nie nadużywajże mojej cierpliwości; obchodzisz się ze mną jak z małem dzieckiem, wziąłeś mnie w kuratelę, ale przyjaźń twoja staje się jarzmem.
Mam przecież wolę własną i rozum. W mojem położeniu możnaby stracić zmysły i oszaleć — nie masz na nic względu.
Proszę cię, nie krępuj mnie, nie prowadź — bo, słowo ci daję, ucieknę.
— Sądziłem, że ci jestem potrzebny — odparł chłodno Jordan — robiłem to z serca, może niezręcznie, przepraszam.
Małdrzyk ochłonął, przyszedł go uścisnąć w milczeniu — zamilkli i nie mówili już dnia tego o niczem ważniejszem.
Jordan wyrzucał sobie, że był niezręcznym i do zbytku despotycznym. Poszedł na radę do kapitana.
— Wujaszku — rzekł — znasz już potroszę mojego przyjaciela, mówiłem ci o jego przeszłości i o tem, że mu życie winienem. Okazuje się że z najlepszemi chęciami naprzykrzyłem mu się. Człowiek był aż do ostatniej katastrofy przez los zepsuty, rozpieszczony, wziąłem go w kluby, nadto gwałtownie. Konieczność i my zapędziliśmy go do pracy. Nudzi się, męczy i gotów w przystępie zniecierpliwienia popełnić jakie szaleństwo.
— Więc cóż? — zapytał Arnold.
— Więc z nim, musimy jak z dzieckiem — dodał Jordan — zabawić go, rozerwać. Głowę łamię... możebyśmy mogli zrobić gdzie jaką wycieczkę... jakiś piknik? Masz pewnie znajomych?
— Ale ba, na fury ich brać, znajomych i znajome — rozśmiał się kapitan — tylko znowu jak zacznie się kumać z tym i owym... żeby go nie wciągnięto w bałamutne życie.
— Przecież my na straży — rzekł Klesz.
Kapitan przeszedł się parę razy po pokoju poświstując.
— A, no — rzekł — da się to zrobić, w niedzielę możemy wycieczkę do Wersalu umówić. Zaproszę moją starą Durand, a ona parę swych znajomych kobietek.
Mówiłeś mi, że kobiety lubi? — zapytał Arnold.
— I słaby jest dla nich, tak że go każda weźmie, która zechce. Szczęściem — mówił Klesz dalej — choć przystojny jeszcze, nie jest już młodym i — goły. Nie ma więc niebezpieczeństwa, aby go która chciała.
Kapitan palił swą krótką fajeczkę, przechodząc naprzeciw zwierciadełka spoglądał w nie, bo nawykł był do tego, chrząkał, spluwał i podumawszy — zakończył:
— Zatem na niedzielę — partie fine. Dobiorę wesołe towarzystwo, spuść się na mnie, no i starego kolegę Tatianowicza doprzęgę. Śpiewa piosenki i ma niewyczerpany zasób anegdot. Z kościami poczciwy.
Ułożono się na niedzielę — i Jordan poszedł oznajmić o tem przyjacielowi, nie przyznając się że sam to ukartował, ale składając na kapitana.
Małdrzyk z początku nieokazał ochoty. Lepsze suknie ukradziono mu w Dreznie, oporządzić się w Paryżu nie miał jeszcze czasu, choćby à la belle Jardinière — wstyd mu było ladajako ubranemu wystąpić.
— My wszyscy będziemy w codziennych surdutach — rzekł Jordan — w niedzielę tylko kupczyki się stroją.
Floryan w końcu przystał na wycieczkę do Wersalu. Arnold dał im wiedzieć, że on zresztą towarzystwa czekać ich będzie w restauracyi koło kolei, gdzie wcześnie zamówi obiad. Brał znowu wszystko na siebie, znajdując że on tylko mógł oszczędnie i przyzwoicie ucztę przygotować.
W istocie też wybrał restauracyę niewykwintną, której całą zaletę stanowiło, że miała rodzaj ogródka z tyłu, a w nim altanki wijącemi się roślinami okryte, w których na świeżem powietrzu można było w cieniu spędzić godzin parę.
Zawczasu kapitan Arnold z kolegą Tatianowiczem, małym, okrągłym człeczkiem, z czerwoną pyzatą twarzą, obwisłemi policzkami i takiemiż wąsami wyczernionemi jak Zanosza — stół, wino i siedzenia przygotowali.
Tatianowicz równie się młodości wyrzec nie życzył pono jak kolega kapitan, czernił resztę włosów, które przy świetle miały barwę bronzową, i ściskał się paskiem tak, że mu nieustannie krew biła do głowy.
Specyalnością Tatianowicza było, oprócz dobrego humoru, zbieranie wszelkich możliwych proroctw i przepowiedni, cudownych objawień i wszystkiego co przyszłość miało odsłaniać.
Wierzył on jak najmocniej że miały się za jego żywota jeszcze dokonać takie przemiany w Europie, o jakich nikt ani marzył.
— No, zobaczycie! — mówił — wierzcie nie wierzcie, a wszystko się sprawdzi.
Spis proroctw łacińskich, francuzkich, polskich, w różnych językach, własnoręcznie na małych kartkach spisany, Tatianowicz nosił zawsze przy sobie w lewej kieszeni surduta — i niebezpiecznie było dotknąć tej jego słabej strony.
On i kapitan Arnold, który także mystykiem był na swój sposób, często godzinami całemi spierali się o tajemnicze znaczenie... czterdziestu i czterech w poezyi Adama.
Tatianowicz miał cały odrębny system wykładu tej zagadki.
Pomimo usilnych próśb aby się wcale nie stroił, Małdrzyk ubrał się jak mógł najstaranniej, a że chciał koniecznie kupić świeże rękawiczki, spóźnili się poszukując ich i przybyli, gdy już towarzystwo paryzkie wesoło się śmiejąc — tylko na nich oczekiwało. Kapitan na zegarek spoglądał i już się gniewać zaczynał.
Główną rolę grała podżyła, bardzo dobrej tuszy, twarzy rumianej, świecącej, trochę włosami już okrytej na brodzie i na wardze górnej — wesołej kumoszki mająca minę, stara przyjaciołka kapitana, u której on najdawniej rachunki trzymał, wdowa, mająca znaczny magazyn fajansów, porcelany i szkła — pani Felicya Durand.
Kapitan zapewniał, że w ciągu lat dwudziestu kilku znajomości z nią, nigdy jej nachmurzoną i smutną nie widział. Energiczna, ruchliwa, wygadana, w najwyższym stopniu praktyczna — była razem dobroczynną, miłosierną — chociaż zamiast rozczulać się, litość swą i dobre serce często szorstko ale czynnie okazywała.
W ruchach miała coś męzkiego jak w twarzy. Dwoje swych dzieci wyposażywszy, córkę dawszy za mąż do Lyonu, synowi handel urządziwszy w miasteczku na prowincyi, pani Durand sama (nie chcąc się zdać na dzieci) prowadziła dalej handel, na którym dobrze wychodziła.
Nie trzymała rzeczy zbytkownych, tylko pierwszego użytku, niezbędnej potrzeby — to co wedle jej wyrażenia, mogło się sprzedawać jak chleb.
Obdarzona doskonałym apetytem, pani Felicya wyglądała zdrowo; pomimo lat miała jeszcze białe i całe zęby — i choć mocno nieładna, niemal dla każdego była sympatyczną.
Wesoły humor pokrywał u niej i troski i niesmaki nieodłączne od życia, lubiła też towarzystwo męzkie i kobiece, ludzi tak jak ona usposobionych.
Na ten dzień wystąpiła pani Durand uroczyście strojna, w jedwabiach, w łańcuchach, w pierścieniach, jak na zamożną mieszczkę przystało.
Naprędce potrzebując najmniej dwie jeszcze zwerbować towarzyszki, bo kapitan prosił jej o to, wzięła ze sobą starą pannę mieszkającą z nią razem, brzydką a gadatliwą i jak ogień sprytną, którą zwano panną Julią, a — że się więcej nikt nie nastręczał, oprócz właścicielki małego hoteliku obok, krewnej jej męża dalekiej — pani Perron, pociągnęła i ją z sobą.
Pani Perron zwała się wdową i niewątpliwie nią być musiała, chociaż męża jej nieboszczyka nikt nie znał. Wiek swój podawała od lat kilku, jako zbliżający się do trzydziestki, lecz wyglądała zaledwie na dwadzieścia kilka. Urodzona, wychowana w Paryżu, i nigdy pono dalej nad Asnières i Montmorency nie wyjrzawszy, madame Perron, była typem paryżanki, tej klasy nieoznaczonej, średniej — która niekiedy wspina się bardzo wysoko, lub opada bardzo nisko. Spojrzawszy na nią można ją było odrazu odgadnąć. Mała, zręczna, żywa niezmiernie, z twarzyczką prawie dziecięcą, pulchną, wdzięczną a oczyma zabójczemi oświeconą, dowcipna, trochę muzykalna, bardzo oczytana, śmiała jak huzar, pomimo sentymentalności swej, o której mówić lubiła, mimo zalotności, była równie w życiu praktyczną i obrachowaną jak pani Durand.
Pojąć tego nikt z jej znajomych nie mógł, dla czego bezdzietna, dosyć majętna, bo spłacała z domu długi i robiła pieniądze — otoczona adoratorami, zawsze w hotelu mając mnóstwo komisantów podróżujących, którzy do niej wzdychali — za mąż jednak powtórnie nie wyszła.
Gdy Durand jej o tem mówiła, ruszała ramionami i odpowiadała:
— Dla czego nie idę za mąż? bo — nie chcę! A mnie to po co? Pana sobie narzucać nie mam ochoty.
Hotel pani Perron, który nosił tytuł Marsylskiego, prawie zawsze bywał przepełniony. Gospodyni była pilną, uprzejmą, wesołą, nie gniewała się za śmieszne słówko, wyszczerzała ząbki — nadzwyczaj szczęśliwie poznawała ludzi — kto raz do niej zajechał, pewno o hoteliku nie zapomniał.
Rzadko bardzo pozwalała sobie wycieczek pani Perron, tym razem wszakże namówić się dała, starszej swej pannie powierzywszy klucze. Chciała odetchnąć trochę.
Kapitan Arnold grający rolę gospodarza poznajomił zaraz przybyłych z paniami temi, a pani Perron dość było na nich spojrzeć aby ocenić.
Ponieważ jedna tylko śliczna twarzyczka pani Adeli Perron mogła ściągnąć oczy na siebie, Floryan przysunął się do niej zaraz, a ów niewieści urok, któremu łatwo ulegał — podziałał tak, że wnet mu się twarz rozjaśniła.
Przybył chmurny i posępny, a jak rószczką czarnoksięzką wyraz ten starł się pod wzrokiem francuzki. Zaczęto ich wypytywać, zabawiać, mała gosposia, która plotła z wielką łatwością o niczem, zawiązała rozmowę — a że jej wejrzenie Floryana mówiło o sympatyi — porozumieli się łatwo.
Pani Durand i szczebiotliwa panna Julia, równie uprzejmie zwracały się ku wygnańcowi, przychlebiając się mu, wspomnieniem Poniatouskiego i Kostiuchki — lecz oczy pani Perron wymowniejsze były nad nie.
Jordan, który w takich towarzystwach bywał milczący — niewiele rozmowę podsycał. Ton ceremonialny, znikł natychmiast — gdy pani Durand z rubasznością swą zwykłą — dała hasło do poufałej gawędki: a panna Julia i mała Perron rzuciły w nią kilka ostrych i błyszczących dowcipów.
Wszyscy wiedzieli, że trzeba było rozruszać i zabawić biednego wygnańca i chętnie się do tego przyczyniali. Skuteczniej jednak nikt nad małą panią Perron, którą los czy rachuba usadowiła przy Floryanie. Francuzka, która już wiedziała że się polakowi podobać mogła, manewrowała tak aby ze wszystkiego czem się pochwalić godziło, skorzystać. Zdjęła rękawiczki aby mu pokazać bardzo ładnie utrzymywane rączki i paluszki oprawne w pierścienie, poprawiła chusteczkę tak aby zobaczył ramiona, poruszyła się i przegięła kilka razy aby kibić ocenił, — spróbowała czy się jej warkocz nie odpiął, który był chlubą i dumą. Żaden z tych ruchów nie został stracony dla pana Floryana, może aż nadto pilnie śledzącego sąsiadkę.
Jordan siedzący w końcu stołu przy kapitanie, szepnął mu:
— Do licha wujaszku, żeby czasem lekarstwo to nie było zamocne.
Arnold się roześmiał.
— Nic nie szkodzi — rzekł — nie ma niebezpieczeństwa, kobieta stateczna.
Na pani Perron z pospolitego towarzystwa, do którego była nawykła — nikt prawie nie robił wrażenia. Wszystkie te typy komi-wojażerów, mieszczan z prowincyi i t. p. znała nadto dobrze, nie miały dla niej nie nowego. Floryan ze swą piękną twarzą, noszącą jeszcze ślady poważnego smutku — był dla niej czemś zagadkowem, nowem. Wiedziała, że niegdyś bardzo bogaty, szlachcic starego rodu, stracił wszystko i był nieszczęśliwy. Jako biedny wygnaniec budził współczucie, a jako mężczyzna ciekawość.
Nie był to pospolity człowiek. Pani Perron szepnęła zaraz pannie Julii, że był bardzo dystyngowany i że się jej niezmiernie podobał.
Toż wrażenie uczynił podobno na wesołej pani Durand, która się ku niemu zwracała ciągle i na pannie Julii wtrącającej się ciągle do rozmowy. Oblegano Małdrzyka, gdy biedny Jordan siedział prawie niepostrzeżony, zapomniany, i nikt nie zważał na niego.
Wśród dobrze wróżących śmieszków obiad się rozpoczął. Był on bardzo pospolitym i smutnie prawidłowym obiadem małej restauracyi — lecz po przymusowej wstrzemięźliwości kilkotygodniowej, wydawał się doskonałym. Winem częstował kapitan nie żałując. Nie było drogie — ale i ono po paryzkim smakowało, bo nie codzień się widywano z pieczątką.
Klesz patrzał, podsłuchiwał i nawet o jedzeniu zapominał, czyniąc postrzeżenia. Wkrótce rozmowa z ogólnej, zaczęła schodzić na poufalszą — kapitan był w atencyach dla starej przyjaciołki, Tatianowicz rozmawiał z panną Julią kręcąc wąsa, Floryan pochylony ku sąsiadce żywo rozprawiał z panią Perron, a Jordan... kręcił gałki z chleba. Było mu z tem wygodnie, że pary nie miał.
Od Poniatouskiego i Kostiuchki zwrócono się do Paryża, do anegdot brukowych, do życia powszedniego.
P. Perron rozpytywała gościa o jego przeszłość w ten sposób, jakby tajemnice serca jego zbadać chciała; on skarżył się jej na smutne, osamotnione życie w Paryżu, gdy w ogólności do miejskiego żywota nie był nawykły. Z ironią pewną wspominał o swych powozach, koniach, służbie, domu, gdy dziś chodził pieszo, sam sobie służył i mieszkał w jednej izdebce.
Perron okazywała współczucie, lecz znajdowała że kto się dostał do Paryża na wygnanie, ten skarżyć się nie miał prawa.
— A! zobaczysz pan — mówiła śmiejąc mu się i wdzięcząc — że nigdy na wsi się tak zabawić i rozerwać nie mogłeś — jak tu nawet małym kosztem.
Opisywała mu potem wszystkie przyjemności bezpłatne stolicy, jej życie, rozrywki — i pocieszała jak mogła.
Obiad, ani się spostrzegli tak gawędząc, gdy się zbliżył do końca i podano pudding z rumem, który deser poprzedzał.
Wszyscy, wyjąwszy Jordana, byli w jak najlepszym humorze, krzesła się rozsuwały. Kapitan wstał aby czarną kawę kazać przynieść i likier, a piękna Perron znajdując, że w altance było duszno, wyciągnęła p. Floryana na przechadzkę po małym ogródku.
Nagłe to spoufalenie się dwojga zaledwie znajomych osób i wyłączne ich zajęcie sobą, wszystkich uderzało.
— Perron się naposiadła chyba ażeby mu zawrócić głowę — mówiła śmiejąc się Durand. Jordan w duchu zaczynał żałować, że na rozweselenie przyjaciela użył tego środka.
Kapitan Arnold śmiał się.
— Niech się rozerwie — mówił. — Jużciż nie jest tak prostodusznym aby to brał na seryo. Perron dziesięć razy na dzień tak dokazuje z pierwszym lepszym.
Po kawie, kapitan zażądał jeszcze dla siebie absyntu, do którego i Tatianowicz się przymówił. Udało się nareszcie pannie Julii, trochę zazdrosnej, że się z dowcipem popisać nie mogła — odciągnąć Perron od jej towarzysza.
— Zmiłujże się nad tym nieszczęśliwym — odezwała się do niej pocichu. Straci głowę biedaczysko.
— Jużciż nie student! — roześmiała się gosposia — a ja nie potom tu przyjechała aby się kwasić i usta sznurować.
Późnym już wieczorem towarzystwo siadło do wagonu, śmiejąc się i podśpiewując, lecz nim to nastąpiło, piękna pani Perron tak manewrowała, że wsunęła swój adres Małdrzykowi i szepnęła mu aby, gdy się bardzo znudzi, przyszedł do niej na poufałą gawędkę. Ścisnęła mu rękę znacząco, a że widziała na siebie zwrócone oczy, w wagonie umieściła się umyślnie przy Jordanie i z równą nieustraszonością przypuściła szturm do niego.
Od pierwszych jednak słów postrzegła, że tu grunt był inny, człowiek chłodny i natura dla niej niesympatyczna. Wiedząc jednak że był przyjacielem Floryana, tem zażarciej ująć go sobie postanowiła. Odpowiadał jej sucho — drażniła go dowcipem. Dobyła naostatek i ze skamieniałego trochę ognia. Rzekł tylko sobie w duchu:
— Niebezpieczna baba! drugi raz już zapraszać jej nie będziemy.
Floryan wrócił z przyjacielem w tak dobrym humorze, ożywiony, gadatliwy, jak oddawna nie był.
— Bóg ci zapłać, mój Jordanku — odezwał się zapalając cygaro, gdy się na spoczynek kłaść mieli — żeś mnie tak doskonale dziś, ty i kapitan — ubawił. Wiem że tobie to winienem. Proste sobie kobiety, ale ta Perron.
Potrząsł głową.
— Żebym był ją wprzódy widział — rzekł Jordan — nie byłbym prosił. Uważałem żeś bardzo do niej przylgnął — toć jawnie bałamutka jest.
— Ale ma wdzięk paryżanki! — dodał Floryan.
Życie paryzkie wogóle, po owem tak niezmiernie od niego różnem, cichem, skromnem, małomiasteczkowem, niemieckiem życiu w Dreznie, wydawało się Floryanowi ukropem po zimnej, a raczej po letniej wodzie. Chociaż z niem wygnańcy nasi mało się dotąd stykali, ocierali tylko o nie, ta atmosfera, ten kipiątek, ta wrzawa, ten ruch, zdala oddziaływały na Floryana szczególniej. Natura jego wrażliwa, ulegała wpływowi otoczenia — lecz dotąd budziło ono tylko smutek i ból.
Widzieć około siebie te tłumy śmiejące się, czynne, zajęte, dzień i noc bez spoczynku — naprzemiany rzucające się do pracy i zabaw z taką gorączką i spragnieniem — dawało czuć tem mocniej własne osierocenie i obezwładnienie. Małdrzyk słyszał niemal codzień od kapitana opowiadania o kolosalnych fortunach, jakich się tu dorabiano — o ludziach małych i niewykształconych, dokazujących cudów wytrwałością i uporem — jątrzyło go to. Czuł że coś był wart, że mógł by coś — ale — nie było za co rąk zaczepić. Obcy tu — zaledwie cierpiany — wyrzucał losowi, że się nim niezaopiekował, ludziom że dla nich był obojętnym.
Tysiące myśli zuchwałych po głowie mu się przemykało, wszystkie były niemożliwe do wprowadzenia w życie.
Z tym głupim, jak go nazywał rysunkiem, wiedział że w najszczęśliwszym razie zarobić może jakie trzy tysiące franków rocznie — a cóż one znaczyły dla niego — w Paryżu?
Za mieszkanie miesięcznie potrzeba było około trzydziestu franków zapłacić, nędzny obiad, nawet za biletami co go o jeden sous tańszym czyniły, wynosił trzydzieści franków miesięcznie. Dodawszy do tego inne nieuchronne wydatki — nie stawało prawie na życie, o zrobieniu zapasu na jutro myśleć nawet nie było można.
Gdy mówili o tem z Jordanem, ten, nie tłómacząc się z tego co robił — wzdychał, że jemu i tyle zarobić jest niepodobieństwem.
— Dobry rzemieślnik — mruczał — więcej ma tu niż biedny literat. Dwudziestu pięciu centów za wiersz trudno się dobić — a tych wierszy nie biorą wiele, bo ich nie potrzebują.
— Próbowałeś? — zapytał Floryan.
Klesz rękami strzepnął.
— Gdzie zaś! mówiono mi tylko o tem — a ja ostatecznie rzemiosła uczyć się muszę.
— Ty, co całą encyklopedyę masz w głowie — dodał Małdrzyk.
— Stare to wydanie — westchnął Jordan — i kart z niej wiele wiatr wyszarpał. Z obcym krajem wprzódy się potrzeba zżyć, poznać go, wniknąć w głębiny tajemnicze życia jego — a dopiero się w nim jakkolwiek może człowiek w nędznym bytku pomieścić.
Pismo powiada: „Vae soli“, a myśmy tu wśród tłumu — sami, wiecznie, bośmy tu się nie urodzili i nie zrośli.
Klesz wygadawszy się tak mimowolnie, wnet naprawić się starał wrażenie jakie mógł uczynić.
— Pomimo to wszystko — dodał — ponieważ charakter francuzów ma być do naszego podobny — jak utrzymują ludzie, język dla nas nawykłych do niego przystępniejszy, jakoś się obędziem, i o chlebie powszednim nie rozpaczam. Ty go już tak jak masz, a ja — mieć się spodziewam.
— Dopóki ja go mam, rozumiesz dobrze że zawsze mam prawo dzielić go z tobą, bom ci winien...
— Nic! nic! — przerwał gwałtownie Jordan. — Ze mnie mentor do niczego i przyjaciel nic potem. Im bardziej starzeję, tem się czuję nieużyteczniejszym na świecie.


Jordan mógł sobie w kilka miesięcy potem, większe jeszcze czynić wyrzuty. W istocie najlepsze jego chęci, największe poświęcenie dla Floryana — obracało się nieszczęśliwie i skutki rodziło zamierzonym przeciwne.
Napozór w życiu ich mało się bardzo zmieniło, lecz Jordan czuł że pod temi popiołami coś gorzało. Niewydający się z niczem, milczący Małdrzyk, miał teraz inną postawę, — więcej okazywał samowoli, o radę nie pytał, szedł niby o swej sile, ale dokąd i jakiemi drogami, trudno zbadać było.
Po całych dniach czasami nie spotykali się prawie, Klesz odbywał jakiś nowicyat, uczył się rzemiosła, którego odgadnąć nie umiał Floryan, i widział tylko że ręce miał zasmolone, których szarą powłokę odmyć trudno mu było.
Małdrzyk jadał w małej restauracyi za miesięcznemi biletami, Jordan gdzieś osobno. Dopiero późno wieczorem schodzili się w mieszkaniu wspólnem, o którem parę razy już odzywał się Floryan, że bardzo dla niego niedogodnem było.
Napróżno Klesz, w dawną przyjaźń ufając, starał się wybadać Floryana, i dowiedzieć coś o jego zajęciach, bo rysunek wiele mu wolnego czasu zostawiał, zapytany zbywał ogólnikami.
Zaufania dawnego nie było. Obawiając się nareszcie o Floryana, którego znał lekkomyślność — Klesz postanowił sam zdaleka podpatrywać co robił i gdzie bywał.
Wiedział że z ziomkami, których tu wielu się znajdowało, nie zawiązywał znajomości i kapitanowi Arnoldowi, który mu chciał je ułatwić — podziękował, mówiąc że czasu mu zbywa na nie.
Po bliższych kawiarniach, w których Małdrzyk by się był mógł znajdować — szukał go napróżno. Uderzyło go to, że zmiana powolna w postępowaniu Floryana, rozpoczęła się wkrótce po owej wycieczce do Wersalu.
Pani Perron ze swemi figlarnemi, wyzywającemi oczyma, z myśli mu nie schodziła. Parę dni krążył napróżno w sąsiedztwie hoteliku Marsylskiego i pod wieczór — zobaczył wkradającego się tu Małdrzyka. Poznał go, nie było wątpliwości. Stosunek więc się zawiązał, trwał i — nie mógł być bez niebezpieczeństwa.
Jordan ruszył ramionami nie pojmując jaki urok człowiek niemłody, ubogi, obcy, mógł mieć dla tej kobiety.
Wahał się dni parę, lecz nakoniec postanowił wprost Małdrzyka pytać. Im dłużej się to przeciągało, tem to drugie wydanie romansu z panną Lischen, straszniejszem było — bo francuzka nieskończenie przebieglejszą była i mądrzejszą.
Czekał nań już z gotowem zapytaniem Jordan, późnym wieczorem, gdy Małdrzyk podśpiewując, z różą w dziurce od surduta, pokazał się w progu. Był jakby odmłodzony, kapelusz od niechcenia na głowie, laseczka w ręku, dawały mu zdala smutną fizyognomię brukowego dandysa.
— Zkądże tak późno? — zapytał Klesz.
Floryan się odwrócił.
— Mamże się tłómaczyć? a to zabawne!! — odparł ostro.
— Zabawnem byłoby gdybyś ty przedemną robił tajemnicę — rzekł Jordan spokojnie.
— A! — odezwał się rzucając kapelusz i laseczkę na stół przybyły.
I począł się rozbierać powoli.
— Mój Florku — głosem łagodnym odezwał się Jordan — nie masz już dawnego zaufania we mnie.
Małdrzyk ruszył ramionami.
— Nie męczże mnie! — odparł krótko.
— Boli mnie, że potrzebujesz się ukrywać przedemną z tem co robisz — rzekł Jordan — i dla tego boję się o ciebie.
— Cóż mi się gorszego jeszcze stać może? — szydersko spytał Małdrzyk.
— Najgorszem byłoby to, gdyby z twojej dobroci korzystając, źli ludzie...
— A! stary temat! Connu! dajże mi pokój.
— Chodzisz do tej zalotnicy Perron... i...
Floryan odwrócił się rozpłomieniony.
— Chodzę, tak — bawi mnie jej towarzystwo, jest dla mnie grzeczną, lubię ją. Więc co? więc co?
Jordan spuścił głowę i zamilkł, nie było już sposobu ciągnąć dalej z rozgniewanym rozmowy. Sam Małdrzyk wszakże nie chciał jej na tym wybuchu zakończyć.
— Pytam się co w tem jest złego? Raczże mi powiedzieć?
— Florku kochany, złem jest że to niedobre towarzystwo, i nie takie jakiego ty wart jesteś. Chciano cię wprowadzić do generałowej... która znała rodzinę twoją i w której salonie znalazłbyś świat tobie właściwy — odmówiłeś; a natomiast jesteś codziennym gościem u... kobiety...
— Ani słowa przeciw niej! — przerwał gwałtownie Floryan — ani słowa. Nie ma żadnego tytułu, jest prostą oberżystką, jeśli chcesz, ale więcej ma rozumu, dowcipu, serca, niż wszystkie wasze generałowe i hrabinie.
Jordan się roześmiał smutnie.
— A! — zawołał — do tegośmy już doszli!
— Tak, do tego! — potwierdził odwracając się Floryan. — Wiesz teraz wszystko. Dobranoc!
Tak odprawiony niemal grubiańsko biedny Jordan, nie odezwał się już, zawinął kołdrą — zgaszono światło. Oba spać nie mogli i słyszeli jak się niespokojnie rzucali w łóżkach.
Dla Klesza, któremu się z przyjacielem tak nie wiodło, rozmowa ta była — wypadkiem. Obawiał się aby obrażony nie zerwał z nim zupełnie, a nawet z oczów nie zniknął.
Nazajutrz Florek, jakby naumyślnie zaspał na dzień długo, a że Klesz zwykle rano wstawał, ubrał się i wyszedł nim Małdrzyk się obudził.
Niespokojny bardzo Jordan pociągnął do swej tajemniczej roboty. Próbował on już kilku, — posyłał artykuły bezimienne do dzienników. Jeden z nich wydrukował nawet próbkę, za którą zapłacił dziesięć franków, to jest po dwadzieścia pięć centów za wiersz, ale — następnych elukubracyj od biedaka nie przyjmowano. Przypadek zapoznał go z polskim zecerem, od bardzo dawna pracującym w Paryżu, który już nawet trochę był języka zapomniał, ale miłość dla kraju i swoich zachował. Ten mu ułatwił naukę zecerstwa, nad którą męczył się teraz Jordan. Lecz do niej, oprócz wielkiej biegłości w palcach, potrzeba było spokojnego umysłu, któryby od roboty nie odwodził, a Klesz cały bywał zatopiony w myślach — i roztargniony. Oprócz tego nienawykły do długiego stania na nogach, czuł jak mu one brzękły. Miał jednak nadzieję że i palce wprawi, i nogi przyzwyczai i umysł niespokojny opanuje, zmuszając go do posłuszeństwa. Jako zecer mógł łatwo kilka franków dziennie zarobić. Pochlebiał sobie że omyłek uniknie, że korektorów oszczędzi. Trochę to były łudzące nadzieje, bo choć się nauczył nabierać litery, bez omyłki, przestawiał je, nie wiedząc sam jak się to działo.
Kapitan Arnold ciągle go namawiał do buchalteryi — lecz Kleszowi mechaniczne to i bezmyślne zajęcie liczbami było wstrętliwem. Wypraszał się od niego, dopókiby ostateczna potrzeba i przekonanie nieudolności nie zmusiło do poddania się.
Dnia następnego, w drukarni nie było wiele do czynienia, Jordan wyszedł o południu, i nie mając co robić zwrócił się ku domowi. Niespokojnym był oto jak się teraz znowu z Florkiem spotkają, po wczorajszej kłótni.
Tymczasem Małdrzyk wstawszy z siebie nierad, kwaśny, czuł zgryzotę sumienia z tego, że poczciwego i tyle dla niego poświęcającego się przyjaciela, tak grubiańsko odprawił. Nie mógł tego sobie darować, odzywało się w nim dobre serce. Klesz przypominał mu Lasocin, córkę, dawne lepsze czasy. Wpadłszy na te myśli Małdrzyk tak się poruszył, że gdy Jordan wszedł cicho i pokornie, nieśmiejąc go nawet przywitać, zerwał się od stolika i nagle rzucił mu się na szyję.
— Jordku — zawołał — przepraszam cię, nie gniewaj się! Byłem wczoraj podrażniony. Ta baba, ja to sam czuję, coraz nademną większą ma przewagę. Ty mi dobrze życzysz... daruj! daruj.
Klesz niezmiernie uradowany, ściskał go płacząc prawie a usiłując się uśmiechać.
— Niech djabli porwą baby — rzekł. — Ja ci się tam rozrywać ich szczebiotaniem i zalotnością nie przeszkadzam. Wiem przecie że nawet w Lasocinie, gdyś był znudzony, chodziłeś na gawędę do klucznicy Chodorowskiej, która fajką śmierdziała, na przodzie dwóch zębów nie miała — a resztką młodości i słówkami dwuznacznemi cię bawiła.
To tylko bieda, że ja się tej Perron boję. Jeżeli jej zaświtało w głowie wyjść za ciebie?
— Ale, gdzie zaś! — odparł Floryan. — Nie zrobiłaby świetnej partyi. Dajmy pokój temu. Gotów jestem dla twego spokoju ją poświęcić.
Byłby go może za słowo wziął Jordan i obmyślił jak to dokonać, gdy — wpadł niespodzianie kapitan Arnold.
Wiedział on że jego siostrzeniec czegoś się uczył — próbował i do celu dojść nie mógł, niespokojnym był o niego.
— Ja za tobą gonię — zawołał do Jordana od progu. — Trafia się dla ciebie przyzwoite zajęcie. Ty co umiesz wszystko i piórem lepiej władasz, niż ręką w jakie inne narzędzie opatrzoną — będziesz miał pisanie.
— Cóż to jest? — zapytał Jordan.
— Wczoraj się spotkałem w ulicy z pułkownikiem — mówił kapitan. Imie jego ci znane niezawodnie z kampanii 31. Był to i żołnierz i dowódca mężny, a bystry. Biedaczysko, jak my wszyscy, choć rodzinę ma w kraju, nic albo mało co od niej może wykołatać. Pomoc jaką tu pobiera nie starczy mu na życie, więc też... chce pracować.
Oba słuchacze z ciekawością czekali na dalsze opowiadanie Arnolda.
— Ja tam się na tem nie znam — dodał — ale jużciż, kiedy się na to porywa pułkownik, człowiek niegłupi, kiedy w to kładzie wszystek grosz jaki ma — to podstawa tam jakaś być musi.
Oto, odkrył w sobie pułkownik geniusz wynalazków. Nie wiem ile już machin wyinwentował, które mu miliony przynieść mają. Buduje ciągle, robi modele, pisze o swych wynalazkach memoryały i do tego potrzebuje pomocnika.
— Musi być więc niepospolitym mechanikiem i matematykiem — przerwał Jordan.
— Gdzie tam! — przerwał naiwnie kapitan. Nie umie pono nic — ale ma geniusz. Żebyś ty go słyszał gdy o tem mówi co dokona i jakie miliony zarobi, które wszystkie chce na dobro kraju obrócić.
Genialny — mówię ci — genialny. Już ja to przeczuwałem gdy w kampanii dowodził.
Jordan głową trochę pokręcił, lecz sprzeciwiać się nie śmiał.
— Chodźmy zaraz, bo pułkownik czeka na nas, pilno mu memoryał pisać aby dostać patent na cudowną machinę do piłowania drzewa na forniery. Oprócz tego ma nową pompę swego wynalazku, nowy kocioł do machin parowych i młyn, o którym cuda prawi.
— Widziałeś to kapitanie? — zapytał Jordan — czy już były próby.
— Nie, nie, są tylko modele, i właśnie idzie o to aby do wykonania z nich machin pozyskać kapitalistów.
Całe to opowiadanie nie wydało się wiele obiecującem Jordanowi, lecz milcząc zabierał się iść z kapitanem.
— Wiesz pan co? — odezwał się Arnold — jeśli pan, panie Floryanie, nie masz pilnej roboty, chodź z nami. Pułkownik mi wspominał, że znał waszą rodzinę. Warto go poznać, to przecież jedna ze znakomitości naszych.
Małdrzyk był tak w tej chwili miękkim iż na wszystko się godził. Siedli więc do omnibusu i — pojechali wszyscy razem na Marais, gdzie w małej, ciasnej i ciemnej uliczce, mieszkał genialny ów wynalazca.
Do wyboru domu i lokalu skłoniło go to, że mógł tu dostać mieszkanie na dole i w podwórzu rodzaj budy napół oszklonej, w której modele swe i machiny mieścił.
Zastali go właśnie przy przekąsce, butelce wina i talerzu szynki, który mu przystojna służąca podawała, wśród papierów, rysunków i najdziwaczniejszych jakichś części luźnych, z drzewa wyrobionych modelów.
Mężczyzna był ogromnego wzrostu, silny, na twarzy wyrazistej a niepięknej, zarumienionej, malowała się wielka energia i pewność siebie. Obejście się zachował jeszcze z czasów służby grzeczne, ale cechujące dowódcę. Dla niego byli to subalterni, do których się zniżał uprzejmie. Zaufanie w ten geniusz, który czuł w sobie, dodawało mu też pewnej dumy.
Przywitał kapitana i gości głosem donośnym, rubasznie, po żołniersku — a, przedstawiającemu się Jordanowi począł zaraz opowiadać żywo o co chodziło.
— Trzeba tych głupich i zazdrośnych francuzów zmusić aby przecie ocenili co tu jest! (Uderzył się palcem w czoło). Mam z czego miliony wyciągnąć i dać drugim, ale z temi ludźmi, albo ograniczonemi lub zawistnemi walkę prowadzić muszę.
Pochlebiam sobie że zwyciężę. Ludzie się na tem poznać muszą w końcu co ja im przynoszę.
I natychmiast z żywością coraz wzrastającą, począł pułkownik, ze stołu chwytając różne kawałki wzorów, mówić o swych wynalazkach.
— Ja sobie od gęby odejmuję ażeby to przyprowadzić do skutku, ostatni grosz w to pakuję, a wreszcie taki koniec będzie, że ktoś to podpatrzy i odkradnie.
Podglądają mnie, szpiegują mechanicy. Chcą mi wyperswadować potem, że ja prawideł mechaniki i matematyki nie znam. Furda! kto ma geniusz ten je odgaduje. Oni umieją wszystko a nic nie mogą. Kastraty bezsilne.
Unosił się pułkownik, wino popijał, o machinie do tarcia fornierów z zapałem prawił — a w końcu, Jordana zatrzymując przy sobie, gości swych pożegnał. Nie było chwili do stracenia.
— Trzeba spieszyć — wołał — bo ktoś mój wynalazek zwietrzy, i nim ja patent wezmę, odkradnie mi go.
Dosyć bystry znawca ludzi, Klesz, już w ciągu rozmowy, mocno się zachwiał w wierze, co do genialnych wynalazków — lecz pozostał z pułkownikiem.
Małdrzyk, na którego on mało zwracał uwagi, powrócił do domu sam. Zdawało mu się, że postanowiwszy poprawę i rozstanie się z p. Perron, u której w istocie, od niejakiego czasu bywał zaczęsto — powinien był przynajmniej pójść ją — pożegnać.
Zaszedł więc po drodze do hoteliku Marsylskiego. Piękna pani Adela zajmowała w nim apartamencik na drugiem piętrze, dzięki jej zabiegliwości bardzo wytwornie ustrojony. Moda starożytnych fraszek różnych i wyrobów sztuki, oddawna już się w Paryżu szerzyła. Pani Perron szło o to aby okazać smak i zaimponować swem mieszkaniem. Z wielką zręcznością po licytacyach, po małych kramikach antykwarskich, nabywała brie à brac — i salonik jej, gabinet, pokój jadalny, całe były przybrane w meble, cacka, porcelanę i bronzy, które niewiele kosztując, dla nieznawców dawały wysokie o zamożności i guście pojęcie.
Muzykalna — à ses heures — miała piękne pianino, kilka obrazów — a nawet podarty gobelin w sypialni.
Godzina, w której się zjawił dnia tego Florek, nie była jego zwyczajną. Zdziwiło to gosposię, która właśnie miała coś do czynienia ze służbą, lecz prędko ją odprawiwszy, rzuciła się na kanapkę — bez ceremonii małe nóżki wyciągając i ziewając szeroko.
— A! co za pańszczyzna! co za nieznośna pańszczyzna — poczęła śmiejąc się. — Ani dnia, ani nocy. W końcu sprzedam tę budę i wyniosę się na wieś! Przepadam za wsią!
Małdrzyk siedzący tuż na krzesełku milczał.
— A wy? — spytała.
— Wieś mi nadto przypomina — odezwał się.
— Biedny człowiek! straciliście tyle — westchnęła litościwie gorącem wejrzeniem go mierząc pani Perron. — Tak, to prawda, lecz we Francyi znaleźliście serca sympatyczne.
Podała mu małą rączkę, którą Floryan ucałował w milczeniu, wzruszony.
Przyszedł tu z postanowieniem uwolnienia się, zapowiedzenia że praca mu teraz więcej czasu zajmować będzie; przyjęcie p. Adeli zupełnie pamięć tej poprawy — zatarło.
P. Perron zerwała się z kanapki, zbliżyła ku niemu zalotnie, podszepnęła mu coś wesołego, z czego się sama naprzód śmiać poczęła, pobiegła do szafy po biszkopt i wino, zaczęła gościa tak serdecznie przyjmować, tak podpieszczać, iż — biedny Floryan — znajdując ją czarującą, już ani myślał zrywać.
— Ja oddawna — mówiła zerkając nań pani Adela — wzdycham do spokojniejszego życia. Gdybym tylko znalazła kogoś poważnego, poczciwego, z którymby się resztę życia mogło spędzić. Bo ja, młodych nie cierpię.
Zaczęła malować przyszłe życie, gdzieś na południu Francyi, w maleńkim zameczku, z dobrą fermą — jakby tam ono błogo płynąć mogło.
Rozmowa możeby była niebezpieczny dla Małdrzyka zwrot wzięła, gdyby jeden z dawnych znajomych, komi-wojażer podróżujący z guzikami, nie wpadł niespodzianie.
Zmarszczyła się bardzo zobaczywszy go, obcesowo się rzucił do rączek i witał jak zbyt dobrą przyjaciółkę — na co się najeżyła nieco. Zasiadł się, na zasępienie nie zważając, przy stoliku i dowcipować zaczął, zukosa spoglądając na Małdrzyka.
Gospodyni próżno się go pozbyć usiłowała, a p. Floryan widząc że go nie przesiedzi, pożegnał się i wyszedł, choć mu znaki dawała.
Miał znowu postanowienie rzadszego już uczęszczania do wdowy.
— Zbyt wielu ma przyjaciół — rzekł w duchu. — Bałamut baba, ale chwilami zachwycająca.


Jordan, który przemyślał nad tem, jakby przyjaciela w inne sfery mógł wciągnąć, a najmniej upatrując niebezpieczeństwa między ziomkami, korzystał ze znajomości z pułkownikiem, aby zawiązać stosunki.
Chodziło mu po głowie, aby wyszukać dom, w którymby i żeńskie przyzwoite towarzystwo znaleść się mogło, którego Małdrzyk potrzebował.
Nie było to łatwem, bo znaczniejsza część dostępnych domów, żyła skromnie i mało przyjmowała, a w wielu z nich żony były cudzoziemki. Jordan tylko polkom ufał.
Do pułkownika z dawnych wojskowych wielu uczęszczało, lecz... wszyscy, z małemi wyjątkami, żyli prawie bezdomnie, mieszkali gdzieś po kątach, życie prowadzili oszczędne i zamknięte.
Pułkownik drugiego już czy trzeciego dnia w oczach Jordana był — marzycielem i dziwakiem, którego pomysły genialne nie prowadziły do niczego, oprócz wielkiej straty mozolnie chwytanych pieniędzy. Nieznajomość pierwszych zasad umiejętności, na których się wynalazki jego opierać musiały — była rażącą.
Klesz bardzo łagodnie i ostrożnie, aby miłości własnej wybujałej nie dotknąć, dał to uczuć pułkownikowi. Radził fachowych ludzi wezwać dla ocenienia i rady.
Stary wojak roześmiał się.
— To są pedanty i bałwany! Nie umieją nic — zawołał. — Koniec ten, że mnie z pomysłów okradną.
Gdy przyszło tym pomysłom nadawać w memoryale pewną oznaczoną formę, pułkownik nie umiał jej znaleść, plątał się, żądał jej od Jordana, a ten rady sobie dać nie mógł.
Po kilku próbach ostygł bardzo wynalazca.
— Dobry człowiek, ten twój kuzyn, odezwał się do Arnolda spotkawszy go — ale głowa tępa. Ograniczony — nie jest w stanie mnie pojąć, tak jak inni.
Ze swojej strony Jordan oświadczył kapitanowi że — wody warzyć dłużej nie chce i pożegna pułkownika.
Jednego dnia oświadczył mu, iż nie czuje się na siłach, tak genialnych wynalazków należycie zgłębić i jasno ich określić.
Pułkownik sapnął, rękami zamachnął, dobył ze stolika szczupły zapas grosza, nadwyrężony świeżo budowaniem kotła, który się na nic nie zdał, i należność wręczył Jordanowi, coś pomrukując.
Klesz nie chciał jej przyjmować, zmusił go genialny wynalazca — a Jordan nazad do drukarni powrócił.
Całym zarobkiem z tego stosunku krótkotrwałego było, iż porobił znajomości, z których jeśli nie dla siebie, to dla Floryana spodziewał się korzystać.
Małdrzyk przez czas jakiś zreformował się. Rysował, czytał, myślał czyby z małego talentu większych nie mógł wyciągnąć korzyści.
Listy od Lasockiej i Moni, które bardzo rzadko i ubocznemi drogami przychodziły, za każdym razem rozbudzały go jakby ze snu, czyniły lepszym. Wspomnienia przeszłości podnosiły go nad poziom, na którym teraz wegetował. Towarzystwo takiej pani Perron nie wydawało mu się potem ani tak pożądanem, ni tak zabawnem i przyzwoitem.
Los Moni, tego biednego dziecka sieroty, trwożył go coraz bardziej. Postąpienie z nim tak cyniczne Kosuckich, kazało się obawiać, że i nad dzieckiem litości mieć nie będą. Drżał o nią.
Jordan naówczas pocieszał go opieką marszałka, sąsiadek i starej Lasockiej.
Lecz — właśnie teraz ta, na której przywiązanie najwięcej rachowano, doniosła w liście łzami skropionym, że, pomimo największych ustępstw, cierpliwości w znoszeniu prześladowania — naostatek została przez p. Natalię, pod jakimś błahym pozorem oddaloną.
Biedna staruszka, która od wyjazdu Małdrzyka nic nie miała od Kosuckich, utrzymywała się z dawniej oszczędzonego grosza — nie chciała też nic, błagała tylko aby ją zwrócono do sierotki — trwożąc się o nią. Dziecko pisało również smutnie i rozpaczliwie, prosząc ojca aby się za Lasocką wstawił.
Lecz, p. Floryan po doznanym zawodzie tak bolesnym, nawet z siostrą zerwał był stosunki. Dla dziecka jednak, postanowił napisać do niej i zakląć na pamięć rodziców, aby dla biednej Moni jej opiekunkę wróciła.
Jordan, z którym o tem długo rozprawiali, nie robił mu najmniejszej nadziei dobrego skutku.
— Chociaż się pani Kosuckiej zdaje, że ma jakąś moc nad mężem, pan Zygmunt tam jest wszystkiem. Wmówi jej co zechce, tak jak wmówił, że się wam z Lasocina nic nie należy. To napróżno.
List jednak pod adresem marszałka wyprawiono.
Przez dni kilka — Floryan mocno przejęty losem dziecka, zapomniał był o p. Adeli Perron. Klesz się i tem cieszył. Właśnie przygotował był nową znajomość dla Małdrzyka, po której się spodziewał, że ona go zająć i odciągnąć potrafi.
Lecz z wielkiego pragnienia niesienia pomocy przyjacielowi, i przy wielkiej wierze w to, że w domu polskim nie grozi niebezpieczeństwo — Klesz poczciwy źle się obrachował.
Dom, na który zwrócił uwagę, na pierwszy rzut oka, miał dlań coś pociągającego. Składał się on z byłego profesora Żelazewicza, który w pierwszej rozmowie zachwycił Jordana, wymową i erudycyą. Zdał mu się człowiekiem i znakomicie obdarzonym i wykształconym bardzo.
Wiedział że żona jego, polka, była też kobietą niepospolitą (jak mówiono) pełną życia, młodą jeszcze i piękną, Oprócz państwa dwojga, znajdowała się i siostra profesorowej, która z nią razem bardzo głośną i chwaloną założyła fabrykę kwiatów. Unoszono się nad mężnemi niewiastami, umiejącemi pracą swą zdobyć niezależność, gdyż profesor, mimo swoich talentów i nauki, dotąd się jakoś nigdzie umieścić, i nigdzie utrzymać nie mógł.
U profesora Żelazewicza bywało mnóstwo osób, chodził tam kapitan Arnold, Tatianowicz i — nawet pułkownik, nie licząc innych. Floryan mógł więc tu zrobić znajomość z ziomkami i wejść w ich towarzystwo.
Państwo Żelazewiczowie zajmowali za Sekwaną, w części miasta, w której piękne sztuki i świat niemi zajmujący się mieścił — mieszkanko na czwartem piętrze.
Jordan, który z sobą wziął kapitana, wielkiego wielbiciela pani Żelazewiczowej — wcześnie Floryana jak najkorzystniej o tej rodzinie uprzedził.
Spodziewano się znaleść w domu wszystkich, do kobiety zajęte przez dzień cały robotą kwiatów, prawie nie wychodziły, chyba rzadko — a profesor, jak powiadał kapitan, właśnie teraz nie miał, na nieszczęście, żadnego zajęcia.
Jednakże Żelazewicza nie znaleźli. W saloniku więcej niż skromnym, przy stolikach zarzuconych resztkami kwiatów, liści, drutów, kolorowych papierków i żelazek, znaleźli dwie panie w domowem, prostem i niewykwintnem ubraniu.
Profesorowa była młodą jeszcze i wdzięcznej twarzy brunetką, słusznego wzrostu — lecz znać na niej było niewysłowione cierpienie, które uśmiech smutny, próżno się starał pokrywać.
Młodsza od niej siostrą, panna Feliksa, podobna do niej, lecz więcej męzkich rysów twarzy, silniejsza, mniej mająca wdzięku, a więcej charakteru — była czysto polskiem dziewczęciem, skąpanem już zawczasu w niedoli i zahartowanem do życia. Spojrzenie jej śmiałe powiadało, że złudzeń i marzeń mężnie się pozbyć umiała.
Na widok gości profesorowa i panna Feliksa naprędce zaczęły uprzątać, i witać ich z przymuszoną nieco wesołością. Oko panny Feliksy badało pilno Małdrzyka.
Profesorowa ubolewała (mówiła to z pewnem zakłopotaniem) iż bardzo pilna sprawa, właśnie przed chwilą męża jej wywołała z domu.
Kapitan Arnold, który tu bywał częściej, nie mówił na to nic, ale pomyślał iż bardzo rzadko mu się zdarzało zastać Żelazewicza u siebie. Nic w tem nie było dziwnego, gdyż biedny człowiek musiał szukać pracy, a w Paryżu aby ją znaleść wiele czasu stracić potrzeba.
Rozmowa rozpoczęła się o kraju, potem o Paryżu, o ciężkiem życiu. Obie kobiety nie znały pono ze stolicy tylko to, co się ich zajęć tyczyło. Mimowolnie wracały do kwiatków swych, do ich sprzedaży, do konkurencyi, do cen wszystkich życia potrzeb, do spraw domowych.
Czuć w tem było niezmierną troskę o chleb powszedni.
Kapitan Arnold rozweselał i pocieszał.
— Pierwsze lata pobytu w tym Babilonie — mówił śmiejąc się — zawsze i każdemu ciężkie, ale później — zobaczycie panie, pójdzie jak z płatka.
Profesorowa westchnęła i spojrzała nań.
— Daj Boże — szepnęła cicho.
— Żebyście panie wiedziały, jakem ja tu głodem marł w pierwszych latach. Sacré matin! Człowiek tak jadł wówczas, że każdy obiad przechorował. Jednakże się z tego wydobyło na twardszy grunt.
— I ja nie wątpię — odezwała się panna Feliksa — że zczasem będzie lepiej, ale mi tylko o Marynię chodzi, która zdrowia nie ma. Co do mnie — dodała wesoło — chlebem i wodą żyć mogę, byle tylko woda lepsza była.
I znowu zakłopotana profesorowa rozpoczęła o swych kwiatkach. Floryan zbliżył się i począł rozmawiać z panną Feliksą. Jej chłód i śmiałość, wejrzenie rozumne a wcale niezalotne, proza niedostatku jaką od niej czuć było — przykre na nim zrobiły wrażenie.
Więcej niewieściego wdzięku, smutku, czucia, znajdował w profesorowej. Wogóle Jordan zrozumiał zaraz, że dom ten nie mógł przypaść do smaku jego przyjacielowi i wesołej francuzicy wygnać z jego pamięci.
Trudno tu było szukać pociechy, gdzie biedne, spracowane kobiety same jej potrzebowały, gdzie czuć było straszną trwogę codzienną o chleb powszedni. Jordan właściwie znalazł się u nich w swoim żywiole, bo był człowiekiem chętnej ofiary, dla którego największem szczęściem było, poświęcenie dla drugich, chociaż nie wiodło mu się w tem powołaniu. On też jeden starał się przy pomocy kapitana, trochę ożywić towarzystwo, żartując sam z siebie, z niezgrabności swej i nieporadności.
Opowiadanie jego wesołe o różnych małych omyłkach, popełnionych czasu pobytu w Paryżu, zwróciło rozmowę na warunki i właściwości życia tutejszego.
I przeszła tak niemal godzina, a gdy prof. Żelazewicz nie powracał, musieli się pożegnać, aby pracowitym kobietom, z których to jedna to druga, za czemś wychodzić musiały, nawet czasu odwiedzin — nie zabierać tych kilku chwil, które wchodziły w rachunek ich życia.
Jordan schodząc ubolewał, że profesora, o którego zdolnościach i nauce słyszał wiele, nie znaleźli w domu.
— Już to, prawdą a Bogiem — odezwał się kapitan — ja go prawie nigdy nie zastaję, a najczęściej w ulicy spotykam, musi biegać za lekcyami.
Wychodząc z domu skierowali się na wybrzeże i powoli ciągnęli przypatrując się wieczornemu ruchowi stolicy, który ma zupełnie odrębny charakter, tak samo jak zaludnienie ulic w każdej porze dnia jest inne — gdy, mijając kawiarnię, przed którą stały pod namiotem powysuwane stoliczki, Arnold się zatrzymał.
— Ale, patrzajcież no — zawołał — to się doskonale składa, oto i nasz profesor, widzę go siedzącego i żywo rozprawiającego z francuzem. Chodźmy.
Żelazewicz tyłem obrócony, nie postrzegł ich nadchodzących. Był to mężczyzna w sile wieku, zdrów, krzepki, twarzy niewiele uprzedzającej o bystrości umysłu, jaką mu przyznawano. Było w niej wiele buty i pewności siebie, lecz jakby włożonej na nią siłą. Wzrok miał błędny i nie śmiały.
Zdala już usłyszeli jak dowodził coś wymownie francuzowi, który gazetę trzymał w ręku, i z uwagą chłodną przyjmował gorące frazesa.
Przerwało je uderzenie po ramieniu kapitana, który mu siostrzeńca i Floryana przedstawiał. Profesor, z francuzem skończywszy nagle, zwrócił się ku nim niemal z protekcyonalną miną.
— A! — zawołał, siadając z nimi i przyjmując zaproszenie Arnolda, który chciał mieć towarzysza do absyntu — a! nowe ofiary! Przybywacie panowie do tego piekła! bo to jest prawdziwe piekło!!
Ruszył ramionami.
— Nikt lepiej nie zna Paryża nademnie, choć od niedawna tu jestem. Nic naseryo, blaga wszystko, uczciwy człowiek środkami prawemi nic tu nie zrobi. Zapewniają nas o swej sympatyi! Ironia! Obedrzeć by nas radzi, wyzyskać jeszcze, nie pomagać.
Rozgrzewał się Żelazewicz, i krzywił usta — a mówiąc nie patrzył w oczy nikomu, wlepiał wejrzenie, jak ludzie do odzywania się przed mnogą publicznością nawykli, w sufit lub podłogę.
— Czarno bo widzisz wszystko profesorze — rzekł kapitan.
— I nie mogę inaczej — przerwał Żelazewicz, ruszając ramionami pogardliwie. — Tu rzetelna nauka, zdolność, wyższość umysłowa, na nic. Nieuki! boją się i czują nieprzyjaciół w wykształconych ludziach!
Proszę panów, ja drugi rok tu napróżno szukam właściwego zajęcia!
— Mówiono mi żeś je znalazł? — rzekł Arnold.
— I niejedno — zawołał profesor — ale takie, którego mi godność własna przyjąć nie dozwalała.
Wszyscy milczeli.
— Szanowny panie — roześmiał się, nieśmiała wciskając słowo Jordan, któremu buta profesora imponowała — na początek jakiekolwiek choćby skromne zajęcie.
— Ale, proszę pana — gorąco począł Żelazewicz, na którym działał może absynt powtórny — jabym tu mógł lepiej wykładać niż ci co czytają w Sorbonie! Chodziłem słuchać ich. To litość budzi! Gruntownej nauki nie ma, krytyki żadnej, wymowa nawet wątpliwa.
Nikt jeszcze nie ważył się profesorowi zaprzeczyć, tylko Jordan począł mruczeć.
— Jużciż to trudno cudzoziemcowi, nieznanemu, od razu zostać ocenionym i uznanym. Słyszałem o znakomitym naszym astronomie, który tu szkła szlifuje w zakładzie optycznym. Więcej na początek wymagać nie można.
— A ja mu to wyrzucałem — przerwał Żelazewicz — poniża się.
— Ludwik Filip przecież był nauczycielem wiejskiej szkółki — zamruczał kapitan.
Profesor nagle zamilkł, jakby się już wyczerpał, pił absynt i zapalił cygaro. Rzucił zapytanie jakieś Floryanowi, który wymową jego ogłuszony, krótko mu odpowiedział — i zdawał się namyślać nad nowym tematem.
— Chciałem — rzekł — pokazać tym francuzom ich lekkomyślność i nieuctwo. Uwierzycie panowie, napisałem historyczne dzieło, myślałem je wydać! Gdzie tam! Spiknęli się, zaparli mi wszystkie drogi — niesposób je drukować.
— Więc skończyłeś je? — zapytał Arnold — bom słyszał niedawno, że pracowałeś nad niem.
— Tak jak skończone! noszę je w głowie całe — zawołał Żelazewicz — ale pocóż mam daremnie pracę sobie zadawać!
Ręką zamachnął w powietrzu.
Jordan słuchał, patrzał — i widać było że w miarę jak mówił profesor, stygł coraz, rozczarowywać się więcej. Jego natura przekorna odzywała się w nim, długo tłumiona; sceptycyzm i szyderstwo potrzebowało wybuchnąć. Zręczność się nadawała.
Potarł najeżoną czuprynę, oczy mu błysły, z pokornego nagle zmienił się w szukającego zaczepki.
— Wiesz panie profesorze — odezwał się głosem, który równie się przeobraził jak twarz jego — powracamy właśnie od pań waszych. Zbudowaliśmy się! Zawsze byłem tego przekonania, że u nas kobiety więcej od nas mężczyzn są warte. My, rozprawiamy i narzekamy, a one w ciszy pracują.
Żelazewicz drgnął, czuć było że Jordan dotknął drażliwej strony.
— Zgadzam się w zasadzie z panem — rzekł zniżając głos — ale to płynie z tego, że one poziome tylko kwestye mają na sercu i oku, my się czujemy do wyższych przeznaczeń stworzeni.
— I, nie robimy nic! — roześmiał się Jordan. Nie chcemy od małego zaczynać — a wielkiego dosięgnąć nie możemy.
Żelazewicz uderzył się w piersi.
— Pan mnie nie znasz — rzekł — a wydaje się jakbyś mnie osobiście chciał...
— Na Boga! — wykrzyknął Jordan wyciągając doń rękę. — Pan mnie nie znasz! ja mówię o ogóle ludzi, i o mężczyznach w ogóle. Nie miałem na myśli.
Uspokoił się profesor — milczał trochę, szukał z pewnością motywu do popisu.
— Tak — rzekł z pewną melancholią — szczęśliwsze są od nas kobiety. Zadanie ich inne, wzrok ich nie sięga daleko, myśl ich nie sili na rozwikłanie tych zagadek, ku którym nas prąd nieprzezwyciężony popycha.
Szczęśliwe są, bo mają instynkt nieochybny, gdy my rozumem chcemy podbijać wszystko.
Szczęśliwe są — jak dzieci — bo na wpół dziećmi przez całe życie..
Kapitan słuchając, ironii się domyślał. Niedobrze może rozumiał, ale tknęło to wielbiciela niewiast, że je ceniono tak nisko.
— Profesorze — odezwał się jąkając — dajże pokój kobietom, ja staję w ich obronie.
— I ja — dodał śmiejąc się Floryan.
— A nawet ja — na końcu dołożył Jordan — choć z mojej powierzchowności łatwo wywnioskować, że obrona jest całkiem bezinteresowną, bo się ich łaskami poszczycić nie mogę.
— Mówcie sobie panowie co chcecie — przerwał Żelazewicz smutnie — szczęście na tym świecie, a przynajmniej to co się powodzeniem zowie, zawsze jest w odwrotnym stosunku do rzeczywistej wartości człowieka. Łatwo się to tłómaczyć daje — im wyżej się on podnosi, tem bardziej osamotnia i staje niezrozumiałym. Świat jest mu nieprzyjacielem.
— Hm — przebąknął kapitan — zejdźmy na bruk paryzki i mówmy o życiu powszedniem. Więc dotąd nie masz profesorze zajęcia?
— Nie mam — westchnął Żelazewicz — dla tego, że natury mej zwyciężyć nie mogę i lada jakiej pracy nie wezmę. Powinna moim siłom odpowiadać.
O tych siłach widocznem było, że miał wysokie pojęcie.
Jordan, który gryzł złe cygaro, niechcące mu się palić, odezwał się:
— Pan profesor wykładał?
Z góry nań spojrzał Żelazewicz, boć grzechem było nie znać takiej znakomitości, nie wiedzieć nawet jak świetnie dała się poznać w kraju.
— Moim przedmiotem była historya, albo raczej, właściwie filozofia historyi — rzekł od niechcenia. — Pan rozumiesz że przecie nie mogę uczyć dzieci — a — b — c.
Roześmiał się szydersko.
— Pracuję czasem do niektórych dzienników — dodał — ale jak tylko artykuł zdradza talent, pogląd samoistny — oho! do koszyka! W rok potem ktoś zużytkuje to i przerobi.
Żelazewicz był nadzwyczaj pessymistycznie dnia tego usposobiony. Kapitan, dla którego kwestya życia była pierwszą, wtrącił chcąc go niezgrabnie pocieszyć:
— Wiesz, kochany profesorze, pomimo tych zawodów, jeszcze się możesz nazwać szczęśliwym, masz żonę anioła.
Żelazewicz uściskiem ręki mu podziękował.
— I to mnie trapi — rzekł sucho — że ona musi się tu zamęczać pracą biedaczka.
Jordan cokolwiek się zawahawszy, ośmielił się podszepnąć:
— Profesor naturalnie masz prawo wymagać więcej, ja mam bardzo skromne żądania. Gdybyś wiedział o jakiem zajęciu wymagającem nie talentu ale jakiego takiego usposobienia, proszę pamiętać o mnie.
— Najchętniej — rzekł protekcyonalnie Żelazewicz. — Pan...
— Mam stopień uniwersytecki — dodał skromniej Jordan — i coś się tam studyowało.
Profesor bystro spojrzał.
— A! — rzekł — filolog?
— Trochę historyi, języki starożytne.
Nie dokończył, Żelazewicz stał się mniej mównym.
— Dotąd pan nic nie znalazł? — zapytał po chwilce.
— Uczę się zecerstwa — szepnął Klesz.
— Jakto, magister filozofii?
— Doktór — poprawił Floryan skłaniając głowę.
Profesor się zachmurzył.
— Otóż to są losy nasze! — rzekł — jakże tu nie wyrzekać.
Jordan się prawie wesoło uśmiechał.
— Ale jabym drwa rąbał — dodał — byle sił stało i byle mi to zapewniło niezależność.
Robiło się jakoś późno, ulica stawała się puściejszą, ludność spływała do teatrów i w te ogniska, do których ją ciekawość i sam tłum, mający siłę atrakcyjną — przyciągał. Musieli się rozstać, bo i absynt był skończony. Kapitan wdziewał już swe zamszowe własnoręcznie prane rękawiczki. Pożegnali się jakoś sztywno i chłodno.
Żelazewicz niechętnie powlókł się ku domowi.
Szli długo milczący — dopóki Jordan, nie przerwał rozmyślania wykrzyknikiem:
— Wuju kochany, twój profesor może być bardzo zdolny, ale to tylko — gęba!
— Albo ja wiem! — ruszając ramionami odparł stary żołnierz. — Gęba może — i żołądek, który żona ciężką pracą napełniać musi.
— Za co go jeszcze będzie kochała — dołożył Jordan.
Floryan słuchał nie mięszając się do rozmowy — kilka kroków uszli, gdy i on z kolei dodał:
— Nie rozumiem tego ażeby człowiek, któremu Bóg dał miłość kobiety, nie umiał dla niej do najwyższych podnieść się poświęceń.
— Jak Boga kocham! — wykrzyknął kapitan, dla kobiety, sacré matin! w ogień i w wodę!


Miesiące upływały bez wielkich zmian w tem dosyć jednostajnem życiu.
Jordan czujny, patrzał na całe postępowanie Floryana i nie trwożył się tak bardzo. Czuł że w wielu rzeczach należało folgować. Nie wymawiał mu więc, że chodził do pani Perron, gdyż stosunek ten do pewnego stopnia poufałości doprowadzony, zdawał się nie posuwać już dalej.
Florek otwarcie opowiadał że go bawiła, że ją lubił, ale czasem potroszę szydził z niej, słówka jej niezręczne powtarzał. W samem więc zbliżeniu się było antidotum.
Rysowanie dla fabryki szło swym trybem — lecz — z coraz mniejszą ochotą. Jednostajność zajęcia nudziła Małdrzyka. Nigdy długo nad stolikiem wytrwać nie mógł.
Zmordowany wprędce, rzucał ołówek, kładł się, dumał, powracał do roboty, przerywając ją bezustanku, godzinami czasem z cygarem siadywał w oknie, choć widok z niego na dachy i poddasza nie był ani piękny ani ciekawy.
Jordan się teraz więcej obawiał zniechęcenia niż zajęcia panią Perron, chociaż z jej strony, widać było nieostygającą ale coraz większą troskliwość o utrzymanie dobrej przyjaźni z p. Floryanem.
Francuzka oszczędna i wyrachowana, małemi nawet przysłużkami starała się do siebie przywiązać wygnańca.
Cały tryb ten życia jednostajny, rzadkiemi tylko i skromnemi wycieczkami i odwiedzinami przerywany, regularny, mógł każdej innej naturze starczyć, tylko nie Małdrzykowi.
Nowego czegoś, gorętszego, potrzeba mu było.
Jordan, który przez ten czas wcale się nieźle wyuczył zecerstwa i mógł tyle zarobić, że mu to na jego życie niewytworne starczyło — trzymał się Paryża tylko dla tego aby Floryana nie opuścić.
Stałe zajęcie i stosunkowo lepsze wynagrodzenie, z nadzieją otrzymania jakiegoś jeszcze korzystniejszego stanowiska, dawano mu w Tours, przy wielkiej drukarni Mame, która pracowała też dla Paryża. W błogosławionej tej krainie życie było tańsze, małe miasto lepiej się nadawało Jordanowi i byłby oddawna puścił się tam, ale jak tu Floryana porzucić samego, bez tego nadzoru serdecznego, który nieraz już zniechęconego, rozkapryszonego, gotowego popełnić niedorzeczność z nudów — wstrzymywał na skraju przepaści?
Wahał się Klesz. Mówili o tem z kapitanem, ale Arnold nie podzielał obawy jego.
— Mnie się zdaje, że ty tą swoją troskliwością przesadzasz — rzekł. — Jeżeli był w nim kiedy niestatek i płochość, dawno to przeszło. Nabrał już nałogu, a nałóg staje czasem za cnotę. Co u licha! Mnie cię żal stracić... ale, jeżeli masz widoki w Tours, jedź.
Ja tam byłem raz dni kilka! Powiadam ci! wszystkie wina niemal musują jak szampan. Chinon-Bourgueil doskonałe! owoce niedorównane — no i kobiety niewszystkie brzydkie. Trudno żebyś go wiecznie niańczył.
— Kapitanie, on mi życie ocalił, kocham go! zatęsknię się. Człowiek poczciwy, a natura taka, że jest sobie sam nieprzyjacielem. Gdybyś choć ty na niego naglądał.
— Ale z największą chęcią! — odparł kapitan.
— A w razie niebezpieczeństwa doniósł mi.
— Chętnie! dobrze! zgadzam się — mówił Arnold — tylko mój Jordku, nie spuszczaj się na moją bystrość. Ja nie dopatrzę się nic aż póki mi w oczy nie wlezie samo. Człek jestem prosty — i żołnierz.
Jordan jeszcze się wahał.
Naostatek jednego dnia, napomknął od niechcenia o tem, że mu niezgorsze warunki na prowincyi ofiarowano.
Małdrzyk spojrzał bystro, widać było że obawa stracenia Klesza dotknęła go.
— Cóż myślisz? — spytał.
— Nie wiem sam — rzekł Klesz — nawykłem wisieć przy tobie i służyć ci.
— Ano, to możeby się i dla mnie gdzieindziej znalazło zatrudnienie — przerwał żywo Małdrzyk. Przyznam ci się, że oddawna tego smarowania po papierze liści i kwiatów mam dosyć. Wolałbym już co innego.
— Tak, ale co się ma w garści, tego dla niepewnego czegoś rzucać się nie godzi. Pozwól mi jechać i zbadać grunt, jeżeli tam znajdę coś...
Małdrzyk uścisnął go.
— Tak, zrób to, zrób. Turrenna ma być krajem mlekiem i miodem płynącym. Jedź, badaj i wołaj mnie do siebie.
Klesz rozmaitemi jeszcze sposobami chciał zwlekać, bo mu wracały obawy, przeczucia — ale w ostatku, choć nie bez smutku, węzełki swe pościągał, i milcząco a łzawo pożegnawszy przyjaciela, wyjechał.
W najgorszym razie kapitan Arnold zostawał na straży.
Chociaż dwaj przyjaciele mieszkając razem, w istocie mało chwil z sobą spędzali — aby brak Jordana mocno się dał uczuć Małdrzykowi, zatęsknił za tym powiernikiem, z którym mógł mówić o przeszłości, który dziecko jego kochał jak swoje — który nawet najprzykrzejsze prawdy umiał mu osłodzić.
Nawykł był do jego opieki nadto. Był niemal jak dziecię, które pierwszy raz samo zostawszy bez niańki, próbuje chodzić, dumne jest, a razem okrutnie się boi, aby nie rozbiło głowy.
Nazajutrz po odjeździe Jordana, wieczorem nie mając co robić, Floryan poszedł poskarżyć się pani Perron na sieroctwo swoje. Usłyszawszy o tem, francuzka z użaleniem potrzęsła głową, głosikiem serdecznym zaczęła boleć nad stratą przyjaciela, lecz... w oczach jej błysnął jakby promyczek radości.
Siedli do przerywanej w początku rozmowy, interesami gospodarskiemi — Florek zatrzymał się dłużej niż zwykle. Pani Perron powiadając że była głodna, kazała przynieść kolacyę — zostali zupełnie sami — w słodkiem téte à téte.
Małdrzyk wydał się z tem że lubił burgundzkie wino — na stole zjawił się wyborny Beaune.
Wdowa była ożywioną i wesołą.
— Co pan tam płacisz w tej dziurze za mieszkanie — spytała nalewając mu wina.
Florek się wyspowiadał.
— Czy tak jest dogodne, że się go trzymacie? — mówiła Perron.
— A! wcale nie! ciemne nawet i wilgotne — mówił Florek, któremu na myśl przyszło, że istotnie dla siebie jednego mógłby znaleść stosowniejsze.
— Więc, przenieś się pan do mnie — wtrąciła nie patrząc nań wdowa — mam na drugiem piętrze dwie izdebki śliczne. Jutro będziesz je mógł zobaczyć.
Małdrzykowi serce uderzyło z radości, lecz natychmiast myśl przyszła coby na to Jordan powiedział. Spojrzał na nią i zamilkł skłopotany.
— No, cóż? odrzucona moja ofiara.
— A! bynajmniej — zawołał Floryan — ale... ale...
— O! bez ogródki, mów szczerze.
— Co ludzie powiedzą?
Pani Perron parsknęła homerycznym śmiechem.
— Mój Boże! — zawołała — co ludziom do tego, a potem? sądzisz pan że w istocie byłoby to dla nas niebezpiecznem?
Wejrzenie jej badające, głębokie, utonęło w jego oczach, twarzyczka się zasępiła.
Była nadto zręczną żeby się wydać miała z jakiemiś widokami matrymonialnemi — rachowała na to, że człowiek ten sam w ostatku pod jarzmo nachyli głowę.
— Jesteśmy dobremi przyjaciołmi — dodała — ja mam dla niego wielką sympatyę (westchnęła}, pan dla mnie jej trochę — nie wiąże to nas, a z tego co ludzie powiedzą, śmiać się możemy.
— Kochana pani Adelo.
— A! bez — pani.
— Więc kochana przyjaciołko — z wyrazem wdzięczności dodał Florek — daj mi czas, wymówię moje mieszkanie — i gościnność twą przyjmę.
P. Perron porwała się z siedzenia i z żywością dziecięcą, chwyciwszy go za głowę, pocałowała w czoło. Florek już ją obejmował rękami, gdy mu się wyrwała, paluszkiem pogroziła na nosie.
— Nie! nie! powinieneś szanować swą gosposię. Ale — mam słowo.
Florek podał rękę.
Siedli znowu przy sobie i rozmowa dalej płynęła, rozpryskując się na dowcipy, na których pani Adeli, nigdy nie zbywało. Chciała go tego dnia upoić, oczarować — skrępować, ażeby sam się o to starał czego ona pragnęła najmocniej.
Florek odszedł późno, w istocie upojony i szczęśliwy. Lecz powróciwszy do tej izdebki, w której mu surowego Jordana przypominało wszystko, gdy pomyślał o tem jakie jego przesiedlenie się uczyni wrażenie na przyjacielu — trwoga go ogarnęła.
Czuł w duszy, że popełniał krok, którego nikt pochwalić nie mógł. Wystawiał się na niebezpieczeństwo. Wiedział o słabości swojej.
— Jużciż — rzekł w duchu — baba nie może myśleć żebym ja się z nią ożenił. Jest wprost współczucie dla wygnańca i dla współziomki Poniatouskiego — i potrzeba lepszego towarzystwa.
Dał słowo — cofać się nie chciał i nie myślał.
Tegoż dnia spotkali się z kapitanem.
— Wiesz, kochany kapitanie — odezwał się Małdrzyk — tak mi smutno w tem opuszczonem mieszkaniu, nie wytrwam w niem. Zdaje mi się że się do innego hoteliku przeniosę.
— A! dokąd! — spytał Arnold.
— Pani Perron daje mi jasny, piękny i tani pokój u siebie — rzekł prędko Floryan.
Kapitan wąsa pokręcił.
— Wystawiasz się na pokusę — odezwał się z uśmieszkiem sardonicznym. — Nie wiem czy to bezpiecznie.
— Oh! oh! — roześmiał się trochę przymuszonym uśmiechem Florek, i nie chcąc przedłużać rozmowy, odszedł prędko.
Kapitan niedługo myśląc pośpieszył do swej przyjaciołki pani Durand, którą samą jedną zastał w sklepie.
— Cóż to cię tu przyniosło? — zawołała kupcowa — miły gość! miałżebyś ze mną starą za sklepikiem chcieć wypić filiżankę kawy?
— Nie odmawiam — rzekł grzecznie Arnold, po staroświecku całując jej ręką grubą i namuloną — ale, z czem innem przychodzę.
— Mogę służyć ci zaliczką na rachunek? — poczęła Durand.
Kapitan aż rękami strzepnął.
— Cóż znowu?
— No, to już nie odgadnę.
Po krótkim namyśle Arnold zbliżył się jej do ucha.
— Co sobie myśli ta kokietka Perron. Bałamuci nam naszego pana Floryana już oddawna; niedosyć na tem, teraz gdy pozostał sam, bo mój siostrzeniec do Tours pojechał — namówiła go aby się przeniósł do niej!
Pani Durand słuchała ciekawie, ale udzielona wiadomość nie zrobiła na niej najmniejszego wrażenia. Kiwnęła głową.
— Cóż w tem tak złego? — odparła. — Wierz mi, ona tak na pozór płocha — ale kobieta stateczna i nie bez grosza. Jestem pewna, że teraz ją obrachowawszy, choć hotel wzięła z długami, już paręset tysięcy ma pewnie. To nie do pogardzenia. Nie sądzę żeby wydać się za niego chciała, bo znalazłaby człowieka z pieniędzmi — lecz gdyby do tego przyszło?...
Arnold nie umiał już wytłómaczyć, dla czego ten związek wydawał mu się niemożliwy i niestosowny.
Durandowa się uśmiechała.
— Cóż cię to tak nastraszyło? — dodała.
— Ludzie będą gadali!
— On nieżonaty, ona wdowa — poczęła kupcowa — jeśli pleść będą to na nią, a jemu jaka krzywda, że ładnej kobiecinie się podobał? gdyby była jak ja, stara!...
Poruszyła ramionami, kazała przynieść kawę do pokoju za sklepem, pannę Julię posadziła na swe miejsce i poprowadziła kapitana, który szedł jak winowajca ze spuszczoną głową.
Kupcowa tegoż wieczoru sama poszła przez ciekawość do Marsylskiego hotelu, do przyjaciołki.
— Co to ja słyszę Adelciu? Czy prawda że się twój polak do ciebie przenosi?
— A wy zkąd o tem wiecie? — rumieniąc się zawołała wdowa.
— Ja wiem wszystko, ty filutko! — śmiała się gruba kupcowa. — Cóż, tak dalekoście zaszli?
Adela zdawała się namyślać chwilę, zrobiła minkę poważną i nieulęknioną i rzekła seryo:
— Proszę się nie obawiać o mnie, i wierzyć, że wiem co robię. Nic mi nie grozi. Wcale to nie jest paryżanin coby z najmniejszej grzeczności i lada uśmiechu chciał korzystać! Człowiek stateczny, nie młodzik, a ciocia (tak ją zwała czasami) wie że i ja nie jestem płochą.
— Ja też się bynajmniej nie obawiam o ciebie, ale stary kapitan boi się o niego.
— Kapitan? — podchwyciła Perron — za pierwszą razą gdy go zobaczę, oczy mu wydrapię. Czy i on ma się mięszać do tego.
Pogniewała się trochę, lecz w chwilkę potem szczebiotała tak wesoło i swobodnie, jakby najmniejszej nie miała troski. Chciała nawet pokazać pani Durand mieszkanko na drugiem piętrze, ale otyła kupcowa, która w loży portyera zasiadła na rozmowę, na schody wspinać się nie życzyła.
Małdrzyk po dwóch dniach niepokoju i walki ze sobą, znajdował to co miał zrobić naturalnem, i jak najwłaściwszem. Długi list przygotowywał do Jordana, pełen powagi i morałów, wystudyowany tak aby mu odjąć wszelką obawę następstw. Wiedział, że pomimo to, Jordan się pogniewa, połaje, obawiał się nawet aby sam nie przyleciał. Spóźniał się z wysłaniem pisma, rachując że kapitan go może uprzedzić, że na zarzuty łatwiej mu będzie odpowiadać, niż, jakby czując się do winy — tłómaczyć z góry, zawcześnie.
Stało się jak przewidywał, gdyż Arnold troskliwy o człowieka, którego mu powierzono, natychmiast do Tours bilet wyprawił. Piorunujący i błagający razem list odebrał od Jordana. Zaklinał go aby nie ulegał słabości i nie narażał się na nieobrachowane następstwa. Wiedząc że jedno tylko wspomnienie dziecięcia, imię Moni może na nim uczynić wrażenie, Klesz cały list nią napełnił. W imieniu sieroty prosił go.
Małdrzyk rozczulony, niespokojny byłby się już cofnął może — lecz — wstydził się uledz. Przerobił swój list i najuroczystsze w nim dał zapewnienie iż żadnego kroku nie uczyni, któregoby Jordan nie uznał dobrym.
Obiecywał naostatek, że dla spokoju Jordana, dłużej nad parę miesięcy w hoteliku Marsylskim gościć nie będzie. List tak był czuły, serdeczny, ujmujący za serce, że Klesz zmiękł, pozostał w Tours — i Pana Boga opiece powierzył losy przyjaciela. Kapitan miał naglądać, a w razie, gdyby się o czem przez panią Durand i pannę Julię dowiedział, natychmiast mu donieść.
Przenosiny więc odbyły się bez przeszkody i z wielką dla Fioryana radością, gdyż każda nowość go bawiła. A było się w istocie czem cieszyć, bo wybrane dla niego mieszkanko przez dobrą przyjaciołkę, nie mogło się porównać do dawnego, zbrukanego, przyciemnionego i smutnego. Wdówka oddała co miała najlepszego i ogołociła inne pokoiki z tego co mogło tylko przydać się do przyozdobienia apartamenciku p. Floryana.
Składał się on z dosyć przestronnego i wesołego saloniku z oknami na ulicę, z alkowy przestronnej i przedpokoju, w którym mieściły się niewidoczne w ścianach szafy i chowanki. Francuzi mają ten talent zużytkowywania najmniejszego miejsca, nie psując linij, nie rażąc przylepionemi do ścian przybudówkami. W alkowie i przedpokoju można było cztery razy tyle rzeczy wygodnie schować, ile ich miał Małdrzyk.
Sprzęty w salonie były prawie nowe, dywany świeże, zegar i lichtarze na kominku z ciemnego bronzu i nierażące. Można było, nie wstydząc się, przyjąć tu gościa; w najmniejszej rzeczy znać było staranie o pewien wdzięk i harmonię. Obicie wesołe, popielatego koloru, na którem się wiły gałązki róż i powoju, wcale miłe robiło wrażenie.
Nawet pierwsze wspaniałe stosunkowo apartamenta przy Christianstrasse nie mogły się z tem cackiem porównać. Uszczęśliwiony Florek, serdecznie uścisnął rączki pięknej gosposi, która równie jak on była uradowana. Pierwszego dnia zaraz zapowiedziała mu, że stołować się musi u niej i że go to ani susa więcej kosztować nie będzie niż w garkuchni.
— A spodziewam się — dodała z figlarnym uśmieszkiem — że będzie trochę lepiej!
Razem z tym nowym trybem życia, pod wpływem lepszego trochę bytu, — humor i usposobienie p. Floryana uległy znacznej zmianie. Ochota do pracy zmniejszyła się — ochota do życia i używania wzrosła.
W tym wesołym, śmiejącym się saloniku, do którego dochodziły ciągle głosy i wrzawa uliczna, nie tak było można pracować spokojnie, jak w ciemnej izdebce dawnej. Lada co odrywało.
Floryan czuł potrzebę poruszania się jak inni, do roboty nie było mu pilno — w każdym razie pewny był, że go ztąd nie wypędzą i że głodnym nie będzie.
Rysunki swą jednostajnością coraz mu się bardziej uprzykszały. Spóźniał się często z ich oddawaniem, spieszył potem zniecierpliwiony i wykonywał niedbale. Parę razy kazano mu je przerobić staranniej, co go obruszyło.
Z każdym dniem niechęć do tej pańszczyzny, jak ją zwał, rosła. Gotów by był ją porzucić byle miał najmniejszy pozór i tłómaczenie. Szukał ciągle czemby się to lżejszem zastąpić dało.
Tymczasem jednak, od wyjazdu Jordana mnożące się wydatki drobne, które zbytkownemi i zbytecznemi były — rosły strasznie, potrzebował grosza na nie, więc choć z musu pracował. Mniej go teraz kontrolowano, nikt nie wiedział jak czasem swym rozporządzał — pozwalał sobie więcej. Wspomnienia dawnej zamożności ciągnęły tam, gdzie się choć przypatrzeć było można — życiu rozkosznemu zamożnych.
Florek nabrał zwyczaju, jak inni próżniacy, przechadzania się po bulwarach, szczególniej włoskim, gdzie zawsze najwięcej jest życia, i wszystkie te gastronomiczne zakłady wabią, gdzie dla samego dobrego tonu złota młodzież jadać musi.
Z jakiemś uczuciem smutku i gorączkowej ciekawości przypatrywał się wyelegantowanym ichmościom, wśród których bystrzejsze tylko i wprawniejsze oko mogło rozpoznać świat istotnie bogaty od pozłacanego. Florek po przybyciu do Paryża, zmuszony niedostatkiem sukni skradzionych w Dreznie, ubrał się już był, skromnie lecz z tym smakiem i wytwornością, do których był nawykły. Wszystko też na nim leżało ładnie, miał talent wyglądania elegancko małym kosztem, a na dystynkcyi i powierzchowności nie zbywało mu nigdy. Wśród bulwarów nie raził i zdawał się do nich stworzonym.
Przechadzki te w początkach rzadsze — coraz potem w różnych porach dnia powtarzać się zaczęły częściej i zabierały godziny całe. Ruch, ekwipaże, publika przed kawiarniami, przepyszne sklepy, przesuwające się typy najrozmaitsze — bawiły go. Lecz — świat to był — niestety, na który on tylko z trotuaru, zdaleka zazdrosnem okiem mógł spoglądać. Przystęp do niego był mu wzbroniony. Czuł się stworzonym do tych ludzi, i przez los nielitościwie wytrąconym z ich grona.
Własną siłą dostać się napowrót na zależne stanowisko nie było podobna — a z cudem spóźniała się opatrzność. Niekiedy niemal rozpacz gniotła mu serce.
Za co go ta kara spotkała?
W jednej z tych godzin zwątpienia — Florek spostrzegł przed sobą niezmiernie wyelegantowanego młodego jeszcze i pięknego mężczyznę, który laseczkę z gałką z lapis lazuli włożywszy w usta, długo mu się naprzód przypatrywał, aż wreszcie unosząc nieco kapelusz z gracyą zupełnie francuzką, zbliżył się zapytując — w języku bulwarów:
Monsieur Florien de Małdrzyk?
Zupełnie nieznajome mu rysy, postać, głos, których sobie przypomnieć nie mógł — uśmiechały się uprzejmie, wymowa zdradzała polaka, strój i jego akcesorya bardzo dobry byt. Kto to mógł być? Małdrzyk łamał sobie głowę.
Potwierdził że był w istocie tym, kogo w nim poznano.
Elegant uśmiechnął się zwycięzko i począł po polsku:
— Widzę że mnie pan nie poznaje? No, i niedziw, młodym chłopcem miałem przyjemność spotykać go na kontraktach w Dubnie.
Małdrzyk jeszcze nie wiedział z kim miał do czynienia.
— Jestem Prochorowski, którego zwano Miciem, może pan sobie teraz mnie przypomni? Dla francuzów z któremi mam interesa musiałem nazwisko to zmienić na przydomek, i w Paryżu zowię się — de Lada.
Skłonił się grzecznie, biorąc już pod rękę Małdrzyka, bo ich tłum bulwarowy popychał i rozłączał. Małdrzyk teraz go sobie już doskonale przypomniał, jako szalonego zuchwalstwa gracza, chłopaka bardzo niemajętnego, który u książąt L. — nieraz jednego wieczora po sto tysięcy złotych przegrywał i wygrywał. Ale zkądże się wziął ten rycerz na paryzkim bruku? i to tak świetnie występujący, jakby tu już wrósł i miał czas bujnie zakwitnąć?
Ów Micio de Lada — nie miał nigdy żadnych nadzwyczajnych przymiotów, któreby jego karyerę tłómaczyły. Szkół nie skończył, nie umiał nic, po francuzku wyuczył się w towarzystwach, do których się wcisnął — lecz, czelność miał i energię niezrównaną. W kartach służyło mu nadzwyczajne szczęście, które za włosy chwytać umiał; a że u nas kto w karty grał wszędzie łatwy miał przystęp — Micio dostał się na książęce pokoje i tu tak sobie poczynał śmiało jakby do nich był stworzony.
Od tego czasu wiele lat upłynęło.
— Cóż pan tu porabiasz? — spytał elegant natarczywie dosyć.
— Jestem... jestem wygnanym, to jest zmuszonym byłem kraj opuścić. A pan.
Micio zawahał się trochę z odpowiedzią.
— Ja jestem chwilowo tylko zagranicą, mam znaczne interesa, zajęcie... które mnie zmusza część roku spędzać we Francyi. Rzuciłem się do handlu, gram trochę na giełdzie, idzie mi świetnie.
Ale naprzód, panie Floryanie — dodał zbliżając się pod namiot kawiarni — pozwól pan, jako staremu znajomemu, zaprosić się. Siadajmy! Cokolwiekbądź! Co pan każe?
Po krótkiem wahaniu, Małdrzyk zażądał kawy. Usiedli.
— Cóż się z Lasocinem stało? — zapytał de Lada ciekawie.
— Wieleby i długo o tem rozpowiadać potrzeba, nie mam go już! — rzekł wzdychając Florek, który na siostrę i szwagra przed obcym się nie chciał uskarżać.
Micio zrozumiał jakoś, że przy pierwszem spotkaniu, zwierzenia się nie mógł wymagać.
— Ale cóż pan robi w Paryżu? — rzekł wesoło. Tu, ma foi, potrzeba tylko umieć, a świetne się robią interesa. Ja jestem tego żywym przykładem! Ale trzeba umieć i śmieć.
— Mówiłeś pan że handlujesz? czem?
Młodzieniec się uśmiechnął.
— Mam współkę i komis w wielkim domu w Bordeaux. Wysyłam wina. Oprócz tego gram na giełdzie. Przy zdarzonej zręczności ułatwiam nabycie innych towarów. Nasz kraj szczególniej wiele potrzebuje tego co się zjada i wypija i lubi to mieć w dobrym gatunku, a ja — wprawdzie dostarczam nietanio — ale de qualité supérieure.
— I to panu Mieczysławowi coś przynosi? — zapytał Małdrzyk.
— Jak to, coś? — zaśmiał się pan de Lada — nie coś ale bardzo piękną prowizyę! a że i na bursie mi się dotąd wiodło, jestem en train, jeśli to potrwa, dorobić się fortunki. Mój Smogulec sprzedałem! Cobym ja na wsi robił. Przyznani się panu, że nie ma życia jak w Paryżu!!
— Tak, dla tych, którzy to życie opłacać mają czem!
— Rozumie się — wesoło podchwycił Micio — lecz kto ma spryt ten tu równie łatwo robi pieniądze jak je trwoni.
Pan de Lada w tej chwili nie musiał mieć zajęcia, gdyż wdał się w rozmowę długą z p. FIoryanem, o dawnych czasach, o ludziach, których znali, a zajęciem żywem, jakie okazywał wygnańcowi, ujął go tak iż Małdrzyk otwarcie w końcu całe swe położenie odmalował.
— Ale, słuchajże pan — zawołał Micio — jesteśmy z jednej prowincyi, ziemlaki, miałbym sobie do wyrzucenia, gdybym panu radą i moim wpływem nie służył. Mam stosunki, coś mogę. Znajdziemy zajęcie mniej krępujące, odpowiedniejsze dla pana. Spuść się pan na mnie!
Był to pierwszy człowiek który tak serdecznie, ochoczo, zdawał się jego losem zajmować, niedziw więc że Floryan w tym stanie ducha, w jakim go to spotkało — uczuł wdzięczność — i gorąco ją starał się wyrazić.
— Ja muszę jeszcze jakiś czas spędzić w Paryża — rzekł Micio — stoję ztąd o trzy kroki w Hotel de Bade (wskazał ręką), daj mi pan swój adres.
Z pewnym wstydem wyciągnął Małdrzyk z pugilaresu bilet swój z adresem ołówkiem dopisanym. De Lada rzucił nań okiem i schował do kieszeni.
— Co pan robisz z dzisiejszym wieczorem? — zapytał.
— Ja — z goryczą odparł Małdrzyk — nie pozostaje mi jak powlec się do domu.
— O tej godzinie? — wykrzyknął elegant. — Ale to niepodobna! Prowadzę pana do teatru — albo — wiesz pan co? lubiłeś zawsze konie — ja pasyami też cyrk lubię. Zawiozę pana na pola Elizejskie do cyrku.
Floryan zawahał się.
— Bez ceremonii! — podchwycił de Lada — zrobisz mi pan łaskę, bardzo proszę. Ja tam w cyrku mam znajomości, jestem jak w domu. Dyrektor mój przyjaciel, a boska miss Jenny! Widziałeś pan co ona dokazuje na koniu. Jaka odwaga! jaki wdzięk. Amazonka, bohaterka, bogini, klękać przed nią.
To mówiąc, wstał Micio, zawołał garsona, zapłacił, rzucił się do tuż stojącego fiakra, gwałtem prawie wsadził doń Małdrzyka i do cyrku jechać rozkazał.
Przez całą drogę de Lada nie mówił tylko o miss Jenny! Fiakr, który miał obietnicę dobrego — na piwo, popędził ku polom Elizejskim. Cyrk stał oświecony, słychać w nim było muzykę, przybywali trochę późno. Biletów ledwie dostać mogli, gdyż ścisk tego dnia był ogromny.
Wchodzili właśnie, gdy owa sławiona miss Jenny w fantastycznem ubraniu nader lekkiem, uwydatniającem przedziwne jej kształty posągowe, stojąc na dziarskim koniu, z wdziękiem karmazynowemi kierując wodzami, pędziła szóstkę rumaków ognistych, a posłusznych jak dzieci.
Była istotnie piękną, niezmiernie zręczną, a to połączenie w niej wdzięku i siły nadawało jej istotnie coś idealnego. Nic ją nie zdawało się kosztować ani utrzymanie równowagi, chociaż jedną nogą a raczej palcami tylko dotykała grzbietu konia, ani kierowanie rozpędzoną szóstką, ani natężenie uwagi, jakiej wymagał ruch każdy. Instynktowo, z łatwością dokonywała cudów, i miała czas myśleć o tem aby się sama cudowną wydała.
Frenetyczne oklaski towarzyszyły jej przy obiegu areny.
Widok miss Jenny, koni tych, atmosfera cyrku, zapał z jakim witano artystkę, wszystko to p. Floryana też wprawiło w zachwyt.
Na chwilę zapomniał się, był oczarowany.
Koń! konie! ta dawna miłość jego, od której go los odsadził! Łzy prawie poczuł na oczach.. Siąść na konia, lecieć — jakie to było szczęście. Drżał cały ze wzruszenia. Ochota go brała niemal skoczyć do cyrku i pochwycić jednego z tych cudnych siwoszów, na którym jak srebrna mora włos świecił.
Rzucano bukiety, bito w dłonie, miss Jenny uśmiechała się, skłaniała z wdziękiem, rzucała oczyma, nie opuszczając swojego niebezpiecznego stanowiska.
Dopóki była w arenie, nikt słowa nie przemówił, de Lada też cały wychylony pożerał oczyma piękną amazonkę, dopiero gdy znikła, a intermezzo poczęły clowny, Micio siadł ocierając pot z czoła.
— A co? — spytał — nie bóstwo to? nie cud? Ale, zobaczysz pan ją zbliska. Po skończeniu widowiska zaprowadzę pana do dyrektora i do niej. Trzeba żebyś się poznał z niemi.
Miss Jenny, oprócz tego zdumiewającego talentu, jest pełna dowcipu — mówi czterema czy pięcią językami — osoba bardzo dystyngowana. Mówią że lord Quercy formalnie się jej oświadczył i odmówiła bo kładł za warunek aby nie występowała, a ma formalną do koni namiętność.
— O! konie! konie! — westchnął Florek — dopiero się czuje co to koń, gdy się go jest pozbawionym.
— Więc choć popatrzeć miło?
— Nie — zawołał Florek — większy to żal budzi.
Miss Jenny występowała raz jeszcze, ale w orszaku, który przedstawiał wjazd jakiejś królowej francuzkiej. W stroju średniowiecznym była na inny sposób piękną — a zawsze zachwycającą. Wszystkie inne gasły przy niej. Florek uważał, że przejeżdżając blisko nich, spojrzała zukosa na Micia i uśmiechnęła mu się.
Pozazdrościł znajomości i uśmiechu.
Jeszcze ostatni jakiś popis miał zamknąć widowisko, gdy Micio pociągając za sobą pana Floryana, znajomemi przejściami, przekradł się w podwórze za cyrk, aby dłoń uścisnąć panu Richard dyrektorowi cyrku.
Był to piękny, w sile wieku mężczyzna, trochę z jock’eyska ubrany, twarzy, rysów szlachetnych, manier pańskich — który pana de Lada acz uprzejmie przyjął dosyć chłodno, a tak samo i zaprezentowanego mu Małdrzyka, którego Micio przedstawiał jako szlachcica, niegdyś dóbr rozległych pana i wielkiego miłośnika koni.
Mr. Richard przyjął powinszowania obu przybyłych jako hołd należny — a na zapytanie o miss Jenny, której hołd chciał złożyć de Lada, odparł stanowczo, iż tak jest zmęczona, że się z nikiem widzieć nie może.
Odwiedziny więc za kulisami niebardzo się powiodły, lecz wychodząc Micio szepnął na ucho Małdrzykowi iż drugą razą zapozna go z boską miss Jenny.
— Richard jest dziś kwaśny — dodał — i wiem dla czego, bo mu konia najulubieńszego zepsuto. Jestto nietylko strata kilku tysięcy franków, lecz luka, którą zapełnić innym bardzo będzie trudno.


Spóźniony bardzo nad zwykłą godzinę powrót do domu p. Floryana, nie podobał się pani Perron, która nań z wieczerzą czekała. Musiał się jej tłómaczyć że spotkał przyjaciela dawnego, i niemógł się tak łatwo z nim rozstać tembardziej, że mający stosunki w Paryżu ziomek, obiecywał mu pomoc swoją.
— A do czegóż ona panu jest potrzebną? — zapytała wdowa.
— Do wyrwania się z tej uciążliwej pańszczyzny rysowania — rzekł Florek. — Nudzi mnie to.
Popatrzyła nań nie odpowiadając.
W ciągu dalszej rozmowy umiała dobyć z Małdrzyka czem się zajmował w Paryżu przyjaciel jego, dowiedziała się, że miał komis win i że szczęśliwie grywał na giełdzie.
— Dałeś mu pan swój adres? — zapytała.
— Nie mogłem odmówić.
— Zróbże tak abym ja go zobaczyć mogła gdy przyjdzie, nie zawadzi że mu spojrzę w oczy — odezwała się wdowa. — Znam wielu podróżujących z winami, różnie się im dzieje, a na giełdzie! ho! ho — gra niebezpieczna!
Dotknęło i to panią Perron, że Florek z wielkim mówił zapałem o cyrku i miss Jenny. Uwielbienie dla niej nie podobało się gosposi i rzuciła obelżywem — saltimbanques! Florek się tłómaczył namiętnością swoją do koni.
Wieczór zszedł jakoś kwaśno. Przez całą noc Małdrzykowi śniła się arena, a nad nią na skrzydlatym rumaku unosząca się w powietrzu, lekka jak one, miss Jenny. Wstał z bólem głowy, lecz że musiał dnia tego kończyć rysunki, przeklinając swą pańszczyznę, zasiadł do pracy. Szła mu źle bardzo, darł i rzucał papiery.
Przed południem jeszcze niespodzianie się zjawił Micio. Nie miał widać znajomości wiele w Paryżu a towarzystwa potrzebował. Wydane być musiały stosowne rozkazy na dole, gdyż kwadrans zaledwie posiedział de Lada, gdy z kluczykami w ręku, w miluchnym rannym stroju, ale łańcuszkami i pierścionkami okryta, zjawiła się pod jakimś pozorem gosposia.
Zdziwiony trochę tem zjawiskiem, którego się nie spodziewał, gość z galanteryą polsko-francuzką wstał na powitanie nieznajomej. Florek nie uważał jak ciekawym wzrokiem zmierzyli się wzajemnie. Wrażenie musiało być dobre, gdyż pani Perron trochę długo się zatrzymała u progu, stała się bardzo wesołą, zawiązała żartobliwą gawędkę z p. de Lada i odeszła rozpromieniona.
— Ale wiesz, że ta twoja gosposia bardzo śliczna i miluchna! — roześmiał się Micio — do pozazdroszczenia!
Po tym krótkim epizodzie, uparł się Florka zaprosić na śniadanie na bulwary. Dawny sąsiad — wyciągnął go z sobą, a po śniadaniu chciał koniecznie zabrać ze sobą do cyrku, gdzie niezawodnie miss Jenny zastać mieli.
Małdrzyk się niebardzo opierał. Śniadanie wykwintne z doskonałem winem Burgundzkiem leżącem w koszyczku — przeciągnęło się nieco, lecz obu ich wprawiło w ten złoty humor, który szczęśliwym daje umiejętnie nakarmiony żołądek.
Małdrzyk się czuł jakby innym człowiekiem. Niczem nieusprawiedliwiona nadzieja wstępowała do jego serca. Myślał sobie że gdy taki Micio mógł się dorobić świetnego stanowiska na paryskim bruku, los nie mógł mu tej samej łaski odmówić. Wart był przecie tyle przynajmniej co on.
W cyrku zastali zamięszanie wielkie — ale p. Richard był cokolwiek uprzejmiejszym.
Miss Jenny w bardzo wytwornem ubraniu — powitała słodkim uśmieszkiem swojego wielbiciela. Florkowi wydała się i dziś bardzo ładną, lecz strój, światło, zupełnie odmienne warunki, czyniły ją jakby inną do niepoznania. Miała ruchy, obejście się, nawet fizyognomię pięknej angielki, chociaż była nią tylko z przezwiska.
Z równą grzecznością przyjmowała i Florka, który ją i p. Richarda ujął tem, że z wielką znajomością rzeczy o koniach mówił. Trafili właśnie na chwilę, gdy dyrektor, któremu szło o zastąpienie skaleczonego konia — targował się z roztrucharzem o nabycie nowego wierzchowca. Krew, maść, wzrost, wszystko odpowiadało wymaganiom — lecz młody koń był surowy i ostry.
P. Richard opowiadał z pewną goryczą, że mu dziś przy próbie dwóch jego berejterów z siebie zsadził.
Małdrzyk, który niegdyś bardzo dzikie konie lubił, i niejednego tabuna zwyciężył, począł obchodzić pięknego wierzchowca, opatrywać go — i wyraził się w ostatku, że koń mu się nie zdawał tak trudnym do pokonania.
Richard się roześmiał.
— Na Boga — zawołał — musisz być pan jeźdźcem niepospolitym, gdy się to mu łatwem zdaje.
— Byłem niegdyś niezłym — odparł zimno Florek — chociaż nie mogę pewno ani z najgorszym pańskim masztalerzem się dziś mierzyć. Pan to wiesz, że każdy koń, jak człowiek, wymaga stosownego do swego charakteru sposobu obejścia się. Są ludzie co koniowi z oczów czytają — ja dawniej to umiałem.
Konia przeprowadzano, Florek wodził za nim pożądliwemi oczyma, a dyrektor, sam najlepszy jeździec, słuchał i przypatrywał mu się z zajęciem. Miss Jenny rozmawiała z Miciem.
Małdrzykowi prawdziwie szalona myśl przyszła do głowy. Czuł w sobie nadzwyczajną siłę i niezmiernie pragnienie znalezienia się na siodle.
— Gdybyś pan kazał go osiodłać — rzekł — naprawdę, choć nie kawalkator, a prosty sobie polski jeździec i myśliwy, spróbowałbym ja czy też on mnie zrzuci.
Richard i miss Jenny spojrzeli nań z podziwieniem, uśmiechał się z taką pewnością siebie, iż i oni trochę zaufania powzięli.
— Seryo? — spytał dyrektor — chcesz pan spróbować? Chętnie się na to zgodzę, ale następstw nie biorę na siebie. Wprawdzie na placu dużo piasku... ale...
— Każ pan osiodłać, proszę! — odezwał się Florek.
Kilku z cyrkowych jeźdźców, świadkami będąc tego, szydersko się uśmiechali i ramionami poruszali. Dwóch z nich koń zrzucił.
Byli pewni, że zarozumiały polak jak piłka się stoczy z wierzchowca, który chrapał i niecierpliwił się groźno.
Na znak dany przez dyrektora przyniesiono siodło, a Florek stanął naprzód przed koniem, patrząc mu uparcie w oczy — mówić coś zaczął do niego — głaskać, pomimo rzucania się i znowu oko w oko — z natężoną siłą wejrzenia długo patrzał. Wierzchowiec dał się osiodłać. Wszyscy w cichości i z ciekawością ironiczną spoglądali na zuchwałego polaka, który jakby się tajemniczym jakimś językiem rozmówił z koniem — widocznie złagodzonym znacznie, ujął cugle, dotknął strzemienia i — siedział na nim. Koń spiął się raz, zdawało się że wszystkie siły wytężył aby jeźdźca zrzucić ze siebie, prychnął dziarsko i w susach powolnych począł obiegać arenę. P. Floryan siedział jak przylepiony do konia, ze swobodą, z rycerskim wdziękiem wcale różnym od tego jaki daje sztuką wyuczona jazda szkolna.
Dyrektor niezmiernie zdumiony, bił brawo, lecz nadewszystko zachwycona była miss Jenny.
Dwaj cyrkowi jeźdźcy patrzyli posobie skonfundowani.
Małdrzyk objechał wkoło raz i drugi, ściągnął cugle, zwolnił kroku, stanął i zeskoczył zręcznie.
Koń, który zdawał się w czasie całej krótkiej przejażdżki zupełnie spokojnym — teraz dopiero spostrzeżono, że cały stał potem okryty.
Richard podał rękę Floryanowi.
— Tak tylko polacy jeżdżą na koniach — rzekł — nie szkolna to jazda, ale centaurów!
Miss Jenny wyciągnęła też obcisłą rękawiczką objętą, długą rączkę i porzuciwszy zupełnie Micia zajęła się Małdrzykiem.
Florek skromnie wymawiał się, że się nigdy naprawdę jeździć konno nie uczył, ale miał lat dziewięć gdy na konia siadać i z konia spadać począł. A potem — potem to już jakoś samo przyszło, że na każdym koniu usiedzieć mógł i z każdym sobie dać radę, nawet z takim tabunem, którego do lat siedmiu nikt nie miał w ręku.
Lekce to sobie ważył, gdy na dyrektorze i pięknej amazonce jazda ta dziwna, nieuczona a tak pewna siebie ogromne zrobiła wrażenie.
P. Richard gotów był już konia kupić, a Florek śmiejąc się żartem wyrwał się z tem, że dla przyjemności jeżdżenia gotów konia ujeżdżać.
Zawiązała się tym wypadkiem taka dobra znajomość między dyrektorem, miss Jenny a Florkiem, iż przy pożegnaniu musiał im dać słowo, że ich będzie odwiedzać. Mr. Richard ofiarował mu wolne wnijście do cyrku każdego czasu.
Wszystko to — nie byłoby może Małdrzyka bardzo pociągnęło do towarzystwa, które dla niego wcale stosownem nie było, gdyby nie wejrzenie miss Jenny i jej sposób obejścia się z nim, tak wyzywający, natarczywy gorączkowy jakiś, iż Florkowi znowu się głowa zawróciła. Dziewczę było piękne, a miało w sobie coś tak oryginalnego, ekscentrycznego, śmiałego — biedny człowiek nie mógł się temu urokowi oprzeć.
Pochlebiało mu też może iż tak słynna artystka — w Paryżu — zwróciła na niego uwagę, raczyła się wdzięczyć. Takie szczęście dawno go nie spotkało. Tu po raz pierwszy odegrał jakąś rolę, potrafił się odznaczyć, był czemś więcej niż pierwszym lepszym w tłumie.
Micio de Lada w czasie całego tego epizodu stał przybierając jak najwdzięczniejsze pozy, a nie mogąc zwrócić na siebie uwagi miss Jenny, która cała była zajęta śmiałym jeźdźcem. Wprawiło go to w nieszczególny humor, żałował może iż wprowadził tak nieoględnie starego znajomego do swych cyrkowych przyjaciół, ale mógłże przewidzieć że niemłody już, zbiedzony, milczący Małdrzyk zdobędzie się na taki coup d’etat.
Floryan wychodził z cyrku daleko śmielszy i pewniejszy siebie. Micio milczący. Przemógł się jednak, otrząsł z tej zazdrości i nanowo począwszy badać p. Floryana, zrobił mu nadzieję że wynajdzie dlań jakieś nie tak uciążliwe zajęcie.
W ciągu rozmowy, nieznacznie rozpytywał się o panią Perron, która na nim pewne wrażenie uczyniła, a że dosyć lekceważąco mówił o niej, Małdrzyk chcąc ją lepiej w jego opinii postawić, powiedział mu, że wdówka była hotelu nie dzierżawczynią, jak sądził, ale właścicielką i że bliżej znający jej interesa, szacowali ją co najmniej na parękroć sto tysięcy franków.
— Ho! ho! — zawołał Micio — gdyby to prawda była, pani Perron byłaby smacznym kąskiem. Ładna, roztropna, niestara — i parękroć stotysięcy gotówki dla człowieka co pieniędzmi umie obracać... możnaby się z tego milionów dorobić.
Małdrzyk poruszył ramionami i dodał chłodno:
— Na co miliony, dośćby było tych parykrociów ażeby żyć spokojnie i bez troski!
— O! ja potrzebuję milionów! — odparł Micio, bez tego nie mogę żyć!
Rozstali się bardzo przyjacielsko.


Małego znaczenia wypadek ten z koniem, zabrana znajomość z artystami cyrkowemi, większy miały wpływ na p. Floryana niż on sam przewidywał.
Jeszcze bardziej zraził się od pracy nudnej przy stoliku — coś go ciągnęło do konia i do rodzaju życia, który miał pozór swobodniejszego. Pani Perron krzywiła się i na tę znajomość i na pasyę narażania się na niebezpieczeństwo.
Micio de Lada, którego parę dni nie widać było, przyszedł znowu w odwiedziny, i znowu przypadek... sprowadził gosposię do lokatora. Tym razem zatrzymała się dłużej, a że pora była śniadania, odezwała się do Małdrzyka ażeby przyjaciela prosił ze sobą. Śniadanie było tak jak gotowe.
— Wiem — odezwała się śmiejąc i kokietując ładnego chłopaka — że pan jadasz śniadania na bulwarach, ale ja też pana nie otruję.
Micio z wielką łatwością dał się zaprosić, jak w ogóle bliższej znajomości z p. Perron nietylko nie unikał, ale się o nią gorliwie zdawał starać.
Małdrzyk postrzegł, że z obu stron biegały oczy, mieniano sympatyczne uśmiechy i niedawne poznajomienie się coraz przyjaźniejsze formy przybierało.
Z natury swej zazdrosnym nie był — jednakże ta łatwość z jaką wdówka dawała się zbliżać do siebie, to niezmiernie otwarte serce, ta zalotność na zawołanie zawsze się wdzięczyć gotowa — trochę go ostudziły.
Sam on mniej może teraz zajmował się gosposią, bo po głowie chodziła mu miss Jenny, daleko piękniejsza, bez porównania wyższy typ niewieści.
Przyrzekłszy panu Richard że konia przejeżdżać będzie, aby go nałamać trochę, nimby z nim wyższą szkołę rozpoczęto — następnego ranka pojechał Małdrzyk do cyrku. Dyrektor przyjął go uprzejmie, okulbaczono Sfinksa, gdyż takie imię nadane było koniowi, i Florek zabierał się go dosiąść i jechać do Bulońskiego lasku, gdy nadchodząca miss Jenny, naparła mu się sama towarzyszyć.
Mówiła śmiejąc się, iż była ciekawa jak Sfinks chodzić będzie. Mały chłopak miał jechać za niemi na ogromnym angielskim konin.
Przejażdżka u boku słynnej amazonki — rozpromieniła Małdrzyka, a p. Richard nie zdawał się nic mieć przeciwko temu.
Sfinks jak gdyby poznał swojego pana, który znów w oczy mu długo patrzył, przemawiał doń i głaskał — znalazł się z nim bardzo łaskawie. Spróbował przy wsiadaniu wyrzucić go z siodła i przekonawszy się, że tego nie dokaże, poszedł w udatnych skokach dalej, obok konia pięknej amazonki.
Florek znał miss Jenny tylko z cyrku i krótkiej z nią rozmowy, — teraz dłuższa wycieczka, w ciągu której mógł zupełnie swobodnie rozgadać się, dała mu ją ocenić lepiej. Piękna amazonka, nietylko była piękną, ale miała pewne wykształcenie, coś poetycznego, wielki dar przypodobania się jakąś szczerością prawdziwą czy kłamaną.
Niewiedzieć jak do tego przyszło że swe życie opowiadać zaczęła Florkowi, wszystkie jego trudy i zawody — jak sierota dostała się do gromadki akrobatów i kuglarzy, z której ją zręczność i siła wyzwoliły — gdy wpadła w oko właścicielowi cyrku.
Był to, jak mówiła — niegodziwy i okrutny człowiek, od któregoby może niebyła się uwolniła tak łatwo, gdyby śmierć nie przyszła w pomoc.
Mówiła potem o pobycie swym w Anglii — i o teraźniejszych powodzeniach w Paryżu.
Z rodzajem ironii razem i prostoduszności, opowiadała smutne dzieje swoje — jak gdyby w życiu nic ją już ani bawiło, ani pociągało.
Nie narzekała, szydziła sobie ze wszystkiego.
Florek z kolei coś o swojej doli napomknął, aby dowieść, że się na los tak bardzo uskarżać nie mogła.
Dziwny stosunek zawiązał się w ciągu przejażdżki. Małdrzyk, choć śmiesznie się i po młodzieńczemu nią zajął, okazywał tylko pełną poszanowania przyjaźń. Właśnie to że nie prawił oklepanych komplimentów i gorących oświadczeń, ujęło ją może i — przybrała ton dobrej przyjaciołki. Była w nim zalotność ale tak przytłumiona, tak zakwefiona — że Małdrzyka więcej uspokoiła niż rozpłomieniła, a przynajmniej niedopuściła mu się jawnie rozgorączkowywać.
Pod koniec przejażdżki bardzo wesoło — patrząc mu w oczy, śmiało rzekła:
— Młodej kobiecie najtrudniej o przyjaciela! Wielbicieli i kochanków mamy krociami, ale wiemy co znaczą te ich zapały. Mam wzgardę dla tych ludzi, co nie znając kobiety — narzucają się jej ze swą namiętnością — i sądzą że pochlebstwy lub datkami ją sobie pożyczą na chwilę, aby ją jutro porzucić. Niestety — my jesteśmy najwięcej narażone na te szturmy z naszyjnikami brylantów jako bronią w ręku!
Zrobiła minkę pogardliwą.
— W tem życiu wiekuistych występów, popisów — i atmosferze upajającej — tak nam potrzeba czasem serca, — przyjaźni — czegoś ochładzającego.
Małdrzyk wtórował jej. Zwolnili koniom kroku aby dłużej rozmawiać ze sobą.
— Bądź mi pan przyjacielem — dodała w końcu amazonka — ja sobie wiele po nim obiecuję. Jesteś człowiekiem poważnym, czuję w nim serce szlachetne.
Potrzebaż mówić, że go ujęła i do reszty przykuła do siebie. Dojeżdżając już do cyrku, miss Jenny uwiadomiła swego nowego przyjaciela, że mieszkała w domu na polach Elyzejskich, zupełnie osobno, ze starą sługą i spodziewała się że nietylko w cyrku widywać się będą.
— Protektora znalazłabym łatwo — dodała smutnie — miałam i mam codzień obrzydliwych a świetnych propozycyj mnóstwo, lecz wolę mieć takiego jak wy przyjaciela.
Małdrzyk ofiarował się jej cały na usługi, musiał jednak, choć z upokorzeniem wyznać, że całkiem swobodnym nie był, bo był do obowiązkowej pracy dla chleba zmuszony.
Miss Jenny zaklęła go z żywością wielką aby jej szczerze wyspowiadał wszystko. Małdrzyk tak już był usposobionym do otwartości z tą kobietą dziwną a narzucającą mu się — iż jej w krótkich słowach życie swe i położenie odmalował. Była to lekkomyślność, którą tylko zbyt poczciwe i miękkie serce jego mogło tłómaczyć.
Miss Jenny pomyślała chwilę.
— Gdybyś pan nie miał przesądów — rzekła, wierz mi, że u p. Richarda znalazłbyś lepsze, milsze, lżejsze i korzystniejsze zajęcie. Jabym o tem z nim pomówić mogła.
— Ale na cóż ja mu się przydać mogę? — zawołał Floryan. — Na to potrzeba więcej znajomości tego kunsztu, a w razie gdybym się mógł nawet czegoś poduczyć, za nic w świecie nie wystąpiłbym publicznie.
— I nikt tego od pana wymagać nie będzie — odparła miss Jenny — ale Richard nie ma się kim wyręczyć. Koni mamy dużo i kosztownych, przez niedozór oto świeżo stracił jednego, który go kilka tysięcy franków kosztował.
Małdrzyk namyślał się nie odpowiadając.
— Daj mi pani czas — rzekł — zobaczymy. W istocie byłbym może swobodniejszy gdyby się to jakoś ułożyć dało.
— Nic to pana nie wiąże — zawołała amazonka — ja z Richardem pomówię o tem.
Zaledwie wrócili do cyrku, Florek musiał pospieszać do domu. Godzina śniadania nadchodziła, a pani Perron nie lubiła czekać. Dochodząc do hoteliku, spojrzał na zegarek Małdrzyk i przekonał się, że mimo pośpiechu, już się opóźnił. Wprost więc pobiegł na górę do gosposi, i w przedpokoju usłyszał śmiechy i rozmowę. Śniadanie musiało już być na stole.
Towarzyszem pani — a zastępcą Florka, był Micio.
— Czekaliśmy na was — odezwała się wesoło, zarumieniona mocno i roztrzpiotana gosposia — nadszedł jego przyjaciel... i sądząc żeś o nas zapomniał, kazałam dawać.
Micio był nieco zmięszany, ale humor mu zaraz powrócił.
— Zaręczam że powracasz z cyrku i od miss Jenny? — odezwała się Perron. — A co? nieprawda?
— Tak jest — rzekł Florek — przejeżdżałem Sfinksa.
— I zachwycałeś się uroczą amazonką? — dodał de Lada.
— Miałem szczęście widzieć i miss Jenny.
— Bałamut stary, niepoprawiony — śmiała się klapsa mu dając Perron.
Zaczęto żartować z niego.
— Trochę winy spada na mnie — rzekł Micio, bom ja go tam wprowadził.
— I naturalnie, ponieważ on mnie osieroca, obowiązany pan jesteś zastępować go — dodała wdówka przymilając się.
— Sądzę że nawet z tej zamiany będziesz pani rada — odparł Florek chłodno — bo mój ziomek daleko jest zabawniejszy.
— A, tak! — śmiała się Perron — ale taki bałamut jak wszyscy polacy, którzy do każdej kobiety umizgać się gotowi — a potem...
Micio się chciał bronić, zakrzyczała go Perron. Śniadanie nadzwyczaj szło wesoło. Florek tylko trochę był zasępiony. Myślał o rzuconym przez miss Jenny projekcie umieszczenia się w cyrku i — widział teraz dopiero na coby zszedł... dla mizernego chleba kawałka — na podwładnego takiego monsieur Richarda i nadzorcę masztalerzy cyrkowych.
O! ironio losu! On...
Myśl ta zburzyła go tak, iż wstawszy nagle pod pozorem jakimś, pożegnał gosposię i chciał odchodzić do mieszkania. Micio poszedł za jego przykładem. Potrzebował uniewinnić się przed starym znajomym ze swej natrętności, i nadskakiwania przy pani Perron.
Zapalili cygara; de Lada usiadł i rozpoczął rozmowę od tego, iż miał pewne, acz słabe nadzieje, umieszczenia go jako komisanta win w domu, z którym był w stosunkach. Z tą nowiną właśnie przybywał, gdy spotkawszy go gosposia nie puściła i zaprosiła do siebie.
— Zdaje mi się — wyjąknął zadumany Floryan — być może, iż nie będziesz się pan potrzebował o mnie troskać. Niechcący mi wskazałeś drogę. Któż wie? choć z wielkiem upokorzeniem, mógłbym przyjąć pewne obowiązki u pana Richard.
— A! a! — zawołał zdziwiony Micio. — Toby było...
I nie kończąc zbliżył się do Floryana z rękę wyciągnioną.
— Pozwól być szczerym — cartes sur table.
Nie masz więc żadnych widoków z wdówką? Sam mi mówiłeś — parękroć stotysięcy — nieżonaty jesteś, ona wam sprzyja.
— I bardzo jej jestem wdzięczen — rzekł zimno Floryan — ale do ożenienia... dotąd ani ochoty nie mam, ani widoku.
Micio przeszedł się gorączkowo po pokoju.
— Bo widzisz, mówiąc otwarcie — dodał — chociaż ja bardzo, bardzo świetnie stoję, i mój interes a bursa dobrze mi służą... jednakże znacznie większego kapitału potrzebuję, niż ten którym rozporządzam.
Dwakroć stotysięcy gotówki, dla mnie znaczą może miliony.
Zatrzymał się chwilkę, popatrzał w oczy Floryanowi.
— Rozumiesz? — spytał.
Małdrzyk śmiał się i ramionami ruszał.
Si le coeur vous en dil! — szepnął — ja na przeszkodzie nie stoję.
Ten chłód i obojętność — uderzyły Micia — nie wiedział już co o tem sądzić.
— Gdybyś pan miał widoki — dodał — słowo daję, za nic w świecie...
— Ale ja żadnych nie mam widoków — odparł Floryan — prócz że mi w tym pokoju i na stole pani Perron, a nawet w jej towarzystwie, bardzo miło.
Micio, który przed chwilą jeszcze był w zapale takim, że gotów był szturmem zdobywać gosposię, widząc że Florek tak był dla niej obojętny, tak mało do jej przyjaźni przywiązywał wagi, powziął pewne wątpliwości i podejrzenia.
Ostygł. Nie mógł tego pojąć, jak człowiek w położeniu Małdrzyka, w jego wieku, mógł się wahać, gdy mu się taka gratka trafiała.
Il y à du louche — rzekł sobie w duchu. Potrzeba to zbadać.
Małdrzyk, który miał więcej ochoty dumać niż gawędzić, siadł z ołówkiem nad papierem. Lada pożegnał go.
Miał nad czem myśleć biedak, a od chwili wyjazdu zagranicę przebiegł taką skalę wypadków, zmian, coraz go spychających niżej, iż wnijście w siebie musiało go upoić goryczą.
Rzucał nim wicher jakiś — przeciw któremu siły nie miał, życie mu brzydło.
Nadzorcą w cyrku — ostatni z Małdrzyków!
Lecz do rozpieszczonego, tak oczy jasne, rozumne, czułe razem tej miss Jenny mówiły — o jesiennych szczęścia chwilach! Taka była sympatyczna, tak dobra dla niego i tak się garnęła ku nieznajomemu prawie z ufnością. Nie byłoż obowiązku zaopiekować się tą tak oklaskiwaną a tak nieszczęśliwą?
Zapukano do drzwi — weszła z dziwną minką pani Perron.
Odwiedziny były nie spodziewane. Przychodziła po wielkiem roztrzepaniu i wesołości śniadania smutna i melancholiczna.
— Nie przeszkadzam?
— Nigdy! — rzekł Floryan.
— Znasz pan tego swojego ziomka? — spytała usta sznurując.
Ktoś inny, nie poczciwy prostoduch Floryan, byłby poznał i domyślił się może, iż wdowa tym przyjacielem chciała obudzić w nim zazdrość i przyspieszyć to czego żądała... porozumienie się matrymonialne. Tak było w istocie — lecz Małdrzyk nie posądzał ją wcale.
— Znałem go niegdyś — odpowiedział Florek. Dawał sobie szczęśliwie radę na świecie. Grał dużo i wygrywał. Nie zbywa mu na sprycie, za statek ręczyć nie mogę.
— Ale wcale miły i energiczny — dodała wdowa.
— Podobał się? — spytał ciągle rysując Małdrzyk.
Wymówił to tak chłodno, że wdowa boleśnie dotknięta zerwała się z siedzenia.
— Widzę żeś nadto zajęty swoją robotą, pomówimy później.
Rzuciła nań wejrzenie pełne znaczenia i wyszła.
Nie była już pewną jak postępować miała, czy rozbudzać zazdrość, której wcale nie okazywał, czy starać się czułość w nim wywołać.
Gniewała się na niego... i na siebie — ale chłód ten zwiększał upór. Postanowiła rozważyć dobrze — jak dalej prowadzić rozpoczęte dzieło, nie domyślając się co jej zagrażało.
Jordan pisywał często — listy jego niepokojem o przyjaciela były natchnione. Zdawało mu się że sam przy nim być nie mogąc, powinien był działać nań przynajmniej niemi. Przypominał mu nieustannie córkę, Lasocin, przeszłość — dawał nadzieję że los odmienić się może.
Wrażenie tych listów było w istocie hamulcem dla Małdrzyka, który mniej śmiało rozporządzał przyszłością — gdy przypominał przeszłość.
Do powstrzymania go od stanowczego jakiegoś kroku przyczyniła się i okoliczność, która na chwilę oderwała Małdrzyka od teraźniejszości przygniatającej.
Dnia jednego, gdy wyjątkowo pilnie pracował nad rysunkiem, potrzebując gwałtownie pieniędzy — bo i wdowie był dłużnym (nie upominała się wcale) i kieszonkowego grosza mu brakło — wpadł do niego kapitan Arnold, bardzo ożywiony.
— Szczęście żem was zastał — wołał od progu. — Interes, spodziewam się nawet że niezły interes być musi. Stary kasztelan X. potrzebuje się z nim widzieć pilno. Odebrał jakieś dla pana polecenie z kraju.
Małdrzyk rzucił się od stolika.
— Nie znam kasztelana... ale cóż to być może? — zawołał.
— Kasztelan! pan nie znasz starego kasztelana! — krzyknął Arnold. — Toć przecie patryarcha nasz! najczcigodniejszy z ludzi. Starzec, który stracił miliony — który tak heroicznie znosi niedostatek, on co był do zbytków nawykły i wykołysany w dostatkach.
Małdrzyk już mniej chciał słuchać pochwał, a rad był się dowiedzieć coprędzej o tem, co jego samego obchodzić mogło.
— Ubieraj się pan, jedziemy do kasztelana. Kawał drogi do niego, no — ale zastaniemy pewno, bo z domu nie wychodzi. Nogi mu już nie służą.
Zdaje się że ten interes do pana, uległ już zwłoce — bo się go w Paryżu dopytać nie mógł. Otóż jak to źle z całą emigracyą nie mieć stosunków i tak się odosobnić.
Małdrzyk w ćwierć godziny był gotów, jechali na Rue Lafitte, przy której oddawna, w entresolu niskim, w ciemnych i zaduszonych izdebkach, mieszkał starzec osiemdziesiątletni, znosząc bez szemrania, z uśmiechem dobrodusznym niedostatek, na który go wystawiło wygnanie.
Odźwierny wskazał im ręką schody i dodał że drzwi były na prawo.
Zadzwonili do nich. Krok powolny dał się słyszeć, i staruszek w spencerze, zgarbiony w butach flanelowych na nogach, z tabakierką w ręku przyszedł im otworzyć.
Prosili go aby ich oznajmił panu kasztelanowi.
Przedpokoik był ciasny, brudnawy, zastawiony różnemi nieposprzątanemi przyrządami, szczotkami, garnuszkami, dzbankami, flaszkami, wisiały w nim nawet ścierki. Powietrze było ciężkie — i woń jakichś leków zalatywała.
Przygnębiona staruszka w okularach, ubogo odziana, przesunęła się i znikła.
Służący, który chodził z biletami powrócił wprędce, grzecznie, głosem cichym, prosząc ich do saloniku — i przepraszając że poczekać muszą, bo pan kasztelan jeszcze nie był ubrany i chciał się nieco ogarnąć.
Kapitan Arnold zaklął sługę aby nie fatygując się, był łaskaw przyjąć ich w sypialnym pokoju — lecz staruszek potrząsł głową.
Weszli do przyciemnionego saloniku. Kasztelan mieszkał już w tym domu od lat kilkudziesięciu, był więc jakby w domu. Zgromadziły się zwolna około niego pamiątki, rodzinne portrety, miniatury, widoki miejsc opuszczonych. Nie było żadnego znaku starania o wygodę, o elegancye. Meble stare, spłowiałe — jeden fotel duży z podnóżkiem. Trochę książek leżało na stoliku, a szafeczka obok pełna ich była.
Okna entresolu wychodziły na podwórko spokojne, w którem ocalała cudem akacya się zieleniła i kilka jej gałęzi zaglądały do okna.
W sąsiedniej sypialni słychać było głosy ciche i ruchy dające się domyślać, że stary kasztelan gotował się wyjść do gości.
Służący otworzył po chwili drzwi ostrożnie, i pod rękę wprowadził z trudnością stąpającego starca, który się na lasce opierał.
Pomimo wieku podeszłego był to piękny jeszcze mężczyzna. Srebrny, lśniący, długi włos spadał mu na ramiona, wysokie, obnażone, gładkie czoło, nadawały twarzy coś monumentalnego, jak kopuła nad świątynią. Z pod siwych dużych brwi patrzało oczów dwoje niebieskich, łagodnych razem i rozumnych. Rysy twarzy nieco starte latami, regularne były jeszcze i wyraziste. Usta osobliwie miały wyraz dobroci pomięszanej z odrobiną ironii jakiejś. Marszczki i fałdy, jakby poszanować chciały piękne to oblicze, układały się w klasyczne zarysy, czyniąc z niego niby marmurowe popiersie przypominające Senekę.
Twarz, mimo cierpienia, które ją czasem w drżenie wprawiało, spokojną była i niezachmurzoną. Trzymał się a raczej usiłował stać prosto, gdyż chód zmuszał go pochylać na piersi głowę. Ubrany czysto, ale ubogo, w szarym surducie długim, z chustką białą grubo zawiązaną na szyi — podobnym był ze stroju i postawy do portretów XVIII wieku.
Służący usadowił go w fotelu. Kasztelan syknął trochę, odrzucił laskę, nogi wyciągnął, i rękę podnosząc — odezwał się:
— Witam panów moich! Darujecie — niedowidzę. Któryż kapitan Arnold?
Przystąpili bliżej, starzec zakrywszy się od światła, począł się im przypatrywać.
— Pan Małdrzyk! — rzekł — bardzo mi miło! Niegdyś, niegdyś, in illo tempore, rodziców jego przypominam sobie. Siadajcież, proszę. Siadajcie. Niebardzo tu u mnie przestronno i wygodnie, ziółka słychać, któremi mnie doktór poi. O! ci doktorowie! Mało o nich Molière pisał.
Śmiał się staruszek i zwrócił ku obok siedzącemu Małdrzykowi.
— No i was tu przypędziło! Socios dolorum mamy dosyć. Słyszę żeś tam acan dobrodziej córeczkę porzucił. Mój drogi panie — ja też całą rodzinę — i z niej jedną tylko córkę widziałem, i jednego wnuka. Bóg tak chciał! wola Jego niech będzie błogosławiona.
Słysząc, że się rozmowa poczyna o sprawach, których niedelikatnie może było — obcemu być powiernikiem, kapitan wstał.
— Ja pana kasztelana pożegnam — rzekł z uszanowaniem zbliżając się aby go pocałować w ramię — mam tu interesik w sąsiedztwie, wrócę za chwilę.
Nie wstrzymywano go — zostali sami. Kasztelan przysunął się bliżej jeszcze do Małdrzyka, i ujął go za rękę.
— Mój mości dobrodzieju — rzekł — mam zlecenie do niego od przyjaznego mu marszałka L. Poczciwy to człowiek, a w tych niepoczciwych czasach, rzecz rzadka.
Historyę acana dobrodzieja znam praeter propter, nie potrzebujesz sobie serca krwawić, powtarzając mi ją. Są źli ludziska — ale i dobrzy.
Widać że tam jednak opinia publiczna stronę acana dobrodzieja wziąść musiała, że ich sumienie ruszyło.
Naprzód donosi Marszalek, iż córeczka jego, delikatna, ale zdrowiu jej nic nie zagraża. Uczy się bardzo pilnie, roztropna nad wiek. Chwalą ją bardzo.
Westchnął kasztelan, dzieci czy wnuki własne na myśl mu przyszły i łzę, która się mu z powiek wykradała, otarł prędko.
— Oprócz tego marszałek mi przesyła... drogą pewną, obawiał się wprost do pana pisać i słać — bo oni się tam wszystkiego boją — pewną kwotę, którą mu się wydobyć jeszcze udało, tytułem ruchomości spieniężonych.
Małdrzyk lekkiego okrzyku nie mógł powstrzymać i uścisnął rękę kasztelana.
— Sumka ta — mówił starzec — jutro lub pojutrze będzie do dyspozycyi pańskiej. Jest tego trzy tysiące rubli... niewiele — ale — mój Boże — zawsze to coś znaczy. Jest za co ręce zaczepić.
Małdrzyk dziękował uradowany.
— Cóż acindziej porabiasz? — pytał stary.
— Musiałem szukać pracy... niebardzo mi się wiodło. Żyło się jak mogło — rzekł Floryan.
— Tak, tak, nasze poczciwe polskie wytrzymałe natury — podchwycił kasztelan — z prapradziadów zahartowane, wytrzymują i zbytek, umieją i ubóstwo znieść. Krew ta nasza nawykła była dawniej do obozowego życia, w którem kaszę często ze Szwedami trzeba było jeść, pod gołem niebem na mrozie sypiać — a potem naraz wśród uczt i lusztyków spędzić nie śpiąc tygodnie. Przydało się nam to, że się dziadowie w krwi i przeręblach kąpali.
Tu roześmiał się.
Nie patrzaj tylko acindziej na moje nogi obrzękłe, które się zdają kłam zadawać temu co mówię. To także spadek po przeszłości, bo ja wina węgierskiego nie pijałem.
Pytał potem starzec troskliwie Małdrzyka o życie, o znajomych i stosunki.
— Nie stroń acindziej od swoich, i w tej biedzie kupą się trzymać potrzeba. Swój swojego rychlej zrozumie i pocieszy. Między francuzami, choć i to dobre ludziska, snadniej się zabłąkać.
Stary sługa w spencerze wszedł w tej chwili niosąc na talerzu szklankę, łyżkę i proszek.
— Widzicie go — śmiejąc się rzekł kasztelan — stara dokuka, pokoju mi nie daje. Myślałem że przy gościu o proszkach zapomni. Nie.
— A kiedy doktór Gałęzowski kazał.
— Dawaj już, dawaj — rzekł kasztelan. — Doktór Gałęzowski powaga wielka, dzieci i starców dobroczyńca. Słuchać go potrzeba.
Skrzywił się i splunął wypijając proszek — a tuż i kapitan Arnold zjawił się z powrotem.
Z twarzy Floryana mógł poznać że dobre, pocieszające wiadomości otrzymał, bo był Małdrzyk przez całe życie jak przezroczyste naczynie, w którem płyn i jego barwę natychmiast się postrzega, skoro jest nalaną.
Nie mówili już więcej o osobistych sprawach. Kasztelan, który lubił nowych ludzi, i odgadywał ich łatwo, opowiadał o sobie i zapytywał Małdrzyka o niego. Widać było z toku rozmowy, że starzec coraz go lepiej poznawał i bystrzej odsłaniał strony jeszcze zakryte jego charakteru.
Wstali wreszcie się żegnać. Staruszek długo zatrzymał w swej dłoni rękę Floryana, i patrzał mu pilnie w oczy, badając osłabłym swym wzrokiem fizyognomię.
— Ponieważ — rzekł przy pożegnaniu — zbliżyły nas i zapoznały okoliczności, nie zapominajże acindziej o mnie. Proszę bardzo. Prawda że tu się ze mną zabawić trudno, że smutno może patrzeć na niedomagającego i stękającego starca — ale to miłosierny uczynek, przyjść do niego i przynieść ze sobą trochę życia, a w zamian trochę dobrych starych wynieść wspomnień.
Pożegnali się bardzo czule, a stary w spencerku i flanelowych chodakach, z tabakierką w ręku, przeprowadził ich do drzwi, u których już wchodzącego spotkali Tatianowicza, który codzień tu z anegdotkami, emigracyjnemi ploteczkami i swojemi proroctwami w kieszeni, przychodził.
Floryan u wyjścia z kamienicy z radości wielkiej uściskał kapitana. Pierwszą myślą jego było natychmiast korzystać z przypływu grosza i Arnolda ze sobą prosić na sute śniadanie.
Z tego co mu powiedział kasztelan, z przesyłki pieniężnej, wyciągnął po swojemu wcale inne niż należało wnioski. Byłto według niego dowód, że Jordan niezręcznie się wziął do rzeczy; że Kosuccy nie tak źli byli jak on głosił, że mógł śmiało więcej sobie pozwolić, bo mu pieniądze, jak teraz, przysyłać będą.
Dalszym a natychmiastowym wnioskiem było, porzucić tę głupią robotę, odżyć swobodniej, za przecierpiane dni użyć nieco wczasu.
Kapitan Arnold, któremu się z tych myśli nie tłómaczył, zaproszenie na śniadanie znalazł w swojem miejscu i przyjął je.
— Dziś jeszcze — dodał Floryan — napiszę do Klesza, po co się tam męczyć w Tours, niech powraca do mnie — podzielę z nim co mam.
Kapitan skinął głową nie odpowiadając na to, lecz domyślał się, że Jordan z trudnością da się od roboty oderwać i inaczej się zapatrywać będzie na przyszłość.
Śniadanie oblane dobrem winem, w lepszy jeszcze humor wprawiło Małdrzyka, który się odrodził. Innym był człowiekiem, około dziesięciu tysięcy franków, wedle ówczesnego kursu, spodziewał się mieć w kieszeni, zdawało się to niewyczerpanem.
— Niech djabli porwą Duranda z jego fabryką i rysunkami — mówił w duchu powracając do domu. — Dziś lub jutro go pożegnam, odpocznę.
Powróciwszy do domu, gdy wszedł w kapeluszu na uchu, z cygarem w ustach do pokoju pani Perron, wdowa spojrzawszy nań, posądziła go o podchmielenie.
W istocie upojony był, ale nie winem, tylko powrotem nadziei lepszego bytu, która uwalniała od pracy.
— Gdzieżeś pan był na śniadaniu? — zapytała szydersko.
— Ja? obchodziłem uroczystość wielką, moja droga Adelo — zawołał biorąc ją za rączkę śmiało Florek. — Ludzi co mi zagrabili majątek, ruszyło sumienie — przysyłają mi tymczasem... kilka tysięcy franków.
Perron, która trochę była pobladła, odetchnęła cyfrę posłyszawszy.
— Winszuję — rzekła — ale kilka tysięcy franków! ce n’est pas le bout du monde!
— Tak, tylko sądzę że to jest początek! — odparł raźno pan Floryan.
— I cóż myślisz pan zrobić z temi frankami? — zapytała wdowa.
— Co? to zabawne pytanie! — roześmiał się Florek. — Będę na ich łonie odpoczywał, Durandowi wypowiem robotę.
— A potem? gdy się franki te zjedzą? — mówiła Perron.
— Mam nadzieję, że ich sukcesorowie nadejdą — rzekł rozochocony Małdrzyk.
Perron pomyślała sobie z szatańską przebiegłością, że wszystko to może jej projektom posłużyć. Nie czyniła mu żadnych uwag, nie sprzeciwiała się. Dla niej jasnem było że straci łatwo i prędko, że roboty nie znajdzie tak rychło i że może być na jej łasce.
— Wszystko to, doskonałe, mój miły lokatorze — dodała wdzięcząc się. — Rób co chcesz, ale mi daj słowo, że mieszkania nie opuścisz i nie zmienisz.
Będzie ci tu dobrze.
Floryan o tem nie myślał wcale — i przyrzekł chętnie. Wdowa tego dnia była dlań jeszcze przystępniejsza i łaskawsza niż kiedy.
Siadł pisać zaraz do Jordana, gdyż w istocie chciał się z nim podzielić swoim dostatkiem. List był strzelisty, młodzieńczy, wesół — naglący do powrotu. Po napisaniu go, Florek odesłał rysunki, p. Durand przepraszając go że dla słabości oczów dalszych się podjąć nie może. Potem swobodny wieczorem pobiegł do cyrku.
Przygotowywano się do wielkiego nowego, po raz pierwszy odegrać się mającego widowiska, w którem całe siły cyrku zużytkowane być miały. Z przepychem niezmiernym przedstawić miano jakąś fantazyę arabską, jakiś pochód zwycięzki, na którego powodzenie i powtarzanie p. Richard rachował. Grała w nim najgłówniejszą rolę miss Jenny, do której teraz przystąpić prawie nie było podobna. Dała tylko znak ręką Floryanowi, że go zobaczyła, pozdrowiła przyjaźnie i poszła stroić się i malować.
Micio popychany i niebardzo wdzięcznie przyjmowany za kulisami, kręcił się tu uparcie. Spotkali się z nim.
— Co nowego? — zapytał de Lada.
— Nic, oprócz że mi z kraju nadeszły pieniądze — i że spodziewam się być trochę swobodniejszym.
Micio powinszował.
— Zagrajcież na giełdzie mając fundusz po temu! — zawołał — ja was wtajemniczę! Możecie się najłatwiej dorobić.
Floryan nie odpowiedział nic — lecz myśl ta jak błyskawica prześlizgnęła się po jego głowie.
— Któż wie? — rzekł w duchu — zobaczymy.


Prędzej niż się spodziewał Floryan nadeszła odpowiedź Jordana, ale też inna niż ją sobie mieć życzył.
List był długi, napół żartobliwy, wpół poważny.
— „Winszuję ci — pisał Klesz — winszuję i z osłupienia wyjść nie mogę nad tym cudem. Przypisuję go nie sumieniu — ale opinii, od której chłosty trzeba się było umieć czem zasłonić.
Pamiętaj tylko, zaklinam cię, że cuda się nie powtarzają, i że daleko jest łatwiej w Paryżu sto stracić niż dziesięć zarobić.
Nazwij mnie, jeżeli chcesz despotą — nazwij gorszem czemś jeszcze.. „bij ale słuchaj“.
Pieniądze obrócić na kupienie renty, nie ruszaj ich.
Z Durandem się nie rozstawaj — zaklinam. Francuz gdy zobaczy że masz już trochę grosza, da ci lepsze warunki. Raz straciwszy stałe zajęcie, nie znajdziesz go łatwo, gdy ci go będzie potrzeba, nie dostaniesz może całkiem.
Za cud to i opiekę Bożą liczyłem że ci rysunek nie męczący mógł dać kawałek chleba. To się jednemu na tysiąc nie trafia.
Nie porzucaj Duranda, ale jeśli chcesz — porzuć panią Perron, przeciwko temu nie mam nic. Weź mieszkanko bliżej fabryki.
Florku, na dziecięcia twego pamięć i miłość zaklinam cię — nie daj sobie temi kilkoma tysiącami głowy zawrócić. Nie zbijaj się z drogi.
Co do mnie! Miłość moja dla ciebie dawnoby mnie z tego cichego, wesołego, poczciwego Tours — przypędziła na łono przyjaźni... radbym był, jak w Lasocinie, leżeć z cygarem w ustach na łóżku, nieubrany i marzyć o niebieskich migdałach, o złotych rodzynkach, o purpurowych figach — ale sumienie nie puszcza.
Ciężarem tobie być nie mogę, i posłuchaj!
Ciebie ukarał Pan Bóg, choć niewiele grzeszyłeś — ale mnie tem wygnaniem wyświadczył największą łaskę. Z próżniaka, który darł Montaign’a, i pod pozorem filozofii ziewał i nudził się lub szydził z tego czego nie rozumiał — staję się powoli porządnym człowiekiem — a, co dziwniej, ludzie, którzy zwykle poznają się tylko na nieporządnych gdy ci porządnie baki im świecą — ludzie zaczynają znajdować, że ja mogę się na coś przydać na świecie.
Zaczynałem w Paryżu od prostego zecera i między moimi konfratrami byłem ostatnim. Miłość własna cierpiała okrutnie. Musiałem doktorat chować głęboko, aby mu nie robić wstydu. Tu w Tours, choć zakład moich Mamów wcale nielada — przecież ludzi może mniej, albo są pośledniejszego gatunku — awansowałem na metteur en pages. Zachorował korektor łaciny, a tu się dużo i łaciny drukuje dla księży — skromnie ofiarowałem usługi moje. Przyjęto je i zdumiono się, gdy cytatę grecką, przypadkiem się znajdującą w tekście łacińskim, skorygowałem ze znajomością rzeczy.
Podrosłem zaraz w opinii.
Tymczasem przyszła do druku, istny wypadek, mała rozprawka do stopnia doktora filozofii — dano mi jej korektę, nie wytrzymałem i poprawiłem w niej na marginesie błąd stylu, motywując korektę.
O próźności ludzka! — tyś moją rękę popchnęła. Nazajutrz hałas wielki. Autor przychodzi do mnie, stając w obronie swojego błędu, dowodzę mu, że się omylił. Skromny i uczciwy człek, przekonany, upokorzony, przeprasza, głosi że drukarnia ma między robotnikami znakomitego filologa!
Rosnę, powiadam ci, jak na drożdżach. Mamy wołają mnie do siebie i... mnie com zawsze stał u drzwi, proszą siedzieć.
Zląkłem się żeby to nie było zwiastunem — odprawy.
Tymczasem, wcale przeciwnie.
Zmuszony opowiadam im dzieje mojego próżnowania i encyklopedycznych polowań na niepoścignioną zwierzynę — prawdy. Mamy zaczynają mi się dziwić i szanować — awansują mnie na korektora, a raczej rewizora korekt w dziełach uczonych.
Myślisz że koniec na tem?
Gdzie zaś! Gdy się bieda na człowieka lać zacznie, to jak z cebra, a czasem gdy mu się wiedzie — to też (czas jakiś) — fortuna sypie ziarna złota, aby mu odebrać rozum.
Była potrzeba pilna zredagowania kompilacyi pewnej, do której trochę rupieci i łachmanów starych użyć należało. Kazano mi spróbować ażali tego nie wyłatam.
Wyłatałem im to... śmiejąc się — bez smaku do rzeczy — ale z zuchwałą erudycyą i szalonym pathosem. Dla francuzów zprosta pisać nie można, pieprzyć, solić, podlewać trzeba musztardą. Dogodziłem smakowi. Zapłacono mi moją elukubracyę jakby istotnie coś była warta — i — słowo ci daję — zaczynam tu być sławnym człowiekiem. Nazywają mnie — le savant polonais. Że jednak każdy medal ma odwrotną stronę — a znajdują że łaciny i teologii na prostego włóczęgę w tobołach mam zawiele, posądzać mnie zaczęto że jestem wywloką i że bodaj kędyś nie byłem benedyktynem a sukienkę rzuciwszy, jak oni mówią, w pokrzywy — poszedłem w świat grzeszyć.
To mi w ich oczach szkodzi, ale spodziewam się przekonać ich że się mylą.
Tymczasem — zamiast co jabym miał jechać do ciebie zaproszony — mógłbym śmiało nawet zaprosić p. Małdrzyka tu i dać mu wcale dobrego wina, rybę, mięso, sałatę, deser, zapłacić za obu i nie wyczerpać moich kolosalnych dochodów.
Rozumiesz to dobrze, że gdy takiemu jak ja trutniowi zdarzyła się taka gratka, — gdy raz wszedł na tę szosowaną i wysadzaną drogę uczciwą — nazwaćby go czterma literami gdyby z niej dla fantazyi schodził.
Nie poznałbyś tego Klesza dzisiejszego — porównywając go do Lasocińskiego w oficynie. Tamto był łajdaczyna, próżniak, niezdara — dla którego największą przyjemnością bywało leżeć brzuchem do góry i strzelać bąki, któremi pudłował; dziś twój Jordan, spoważniał, zaczyna łysieć i może nabrać fizyognomii stanowi swemu uczonego diletanta właściwej.
Lecz dość, pro domo sua, — mój Florku, mój drogi — nie rzucaj pracy — nałamuj się do niej. Zaklinam cię. Uciekaj od Ew z kwaśnemi jabłkami, choćby ci się pierwszy ich kąsek słodkim wydawał. Oskoma nieuchronna. Zamiast ucieszyć się szczęściem twojem — słowo ci daję — zgryzłem się niem, boję się go.
Pisz proszę, szczerze, uspokój twego starego wiernego sługę“.
Nie możemy zaręczyć czy pan Floryan list cały przeczytał z uwagą. Rzucił nań okiem, przebiegł go, pochwycił główne fakty, ruszył ramionami i zakończył: Zawsze niepoprawiony dziwak i marzyciel.
Powodzenie Jordana cieszyło go o tyle, że mógł być o niego spokojnym, co do siebie — nieodwołalnie postanowił zrzucić brzemię.
Drugiego dnia rano pojechał do cyrku, po przedstawieniu, które nadzwyczaj wielkie miało powodzenie. Cały sport paryzki z wielkiego świata znajdował się na niem. Richard przewidywał że i to widowisko, i inne w podobnym rodzaju, które już projektował, zapowiadały we Francyi i Anglii, dokąd chciał zrobić wycieczkę, olbrzymie dochody. Potrzeba mu było pomocnika, którymby się mógł wyręczyć. Zrujnowany pan polski obudzał w nim zaufanie.
P. Richard miał słabość dla ludzi — dystyngowanych.
On — a dla niego miss Jenny, starała się ująć Floryana. Nazajutrz amazonka zabrała go do siebie na śniadanie.
Apartament, który zajmowała przy Polach Elizejskich, niedaleko cyrku, zdziwił bardzo Floryana — niesłychaną elegancyą i prawie przepychem — na który, najwyższa nawet płaca i benefisa amazonki cyrkowej, z trudnością starczyć mogły.
Apartament był wprawdzie szczupły i znajdował się w małym domku, który miss Jenny sama jedna zdawała się zajmować — lecz było to cacko prawdziwie książęce.
Wszystko co na przepych paryzki się składa — własne czy pożyczone — znajdowało się w wykwintnie i z pewną oryginalnością wystrojonych pokojach. Salonik był cudnie przybrany kwiatami, dywanami, bronzami i fraszek kosztownych tysiącem, jadalnia cała w szafach rzeźbionych. Lokaj w liberyi posługiwał. Służba dość liczna się kręciła. Amazonka tu wyglądała jeśli nie na wielką panią (tak niedoświadczony Florek ją nazwał w duchu) — to na wielką loretę, nawykłą przyjmować książąt i amerykańskich bogaczów.
Małdrzyk, który przybył jeszcze czując się niemal wielkim panem — zmalał nagle i jego kilka tysięcy franków stopniały w wyobraźni posiadacza do nieznaczącej odrobiny.
Miss Jenny, w imię tej przyjaźni, którą sobie zamówiła u Florka — mówiła z nim okazując się praktyczną i życzliwą.
Małdrzyk wspomniał jej o tem, że coś otrzymał z kraju. Spytała wprost — wiele to było?
Musiał wyjąknąć sumę, o której posłyszawszy uśmiechnęła się.
— Ale to tak jak nic! — rzekła. — Nie powinno to pana wstrzymywać od ułożenia się z Richardem. On musi mu zapłacić dobrze. Taki — argent de poche, nie zawadzi wam, lecz z niego nic zrobić niemożna.
Przyszło nawet do oznaczenia bliższych szczegółów umowy z Richardem. Miss Jenny obiecywała wcale znaczną pensyę i widoki powiększenia jej.
— Nie wahaj się pan — rzekła. — Ktoś inny znaleść się może, a jabym bardzo rada mieć u boku mego przyjaciela i opiekuna.
Była tak piękną, tak uprzejmą i przyjaźń ta tyle obiecywała, że Małdrzyk prawie się zgodził.
Wiedział, że krok który czynił był — co najmniej nierozważny, wewnętrzny niepokój oznajmywał mu o tem, ale był już pod urokiem kobiety, która nawet daleko twardszego człowieka oczarować mogła.
Jakieś dziwne, łudzące szczęście spóźnione, choć może krótkie, ciągnęło go pokusą niezwyciężoną.
Miss Jenny, która dla innych umiała pewnie być trzpiotowatą, zalotną — dla niego czyniła się poważną, chłodną, rozumną, spragnioną stałego przywiązania — serca i t. d.
Po półgodzinnej cichej rozmowie, warunki które mu narzuciła były tak jak przyjęte, Małdrzyk szczęśliwy, a ona cicho tryumfująca.
Floryan, przewidując ze strony wszystkich swych przyjaciół opozycyę zajadłą, z którąby był musiał walczyć, a walka nie obiecywała mu zwycięztwa.
Jeden Micio de Lada dowiedział się o tem w cyrku, i, niemal zazdroszcząc Małdrzykowi, pobiegł z tem do niego. Za pierwszem słowem wyrzeczonem — Florek zamknął mu usta.
— Proszę was, do czasu o tajemnicę, mam powody moje.
Zwrócono się do innego przedmiotu. Małdrzyk teraz przypomniał sobie propozycyę wtajemniczenia w grę giełdową. Zdawało mu się że mógł ryzykować coś tem śmielej, iż zapewnione miał w cyrku, wcale dobrze opłacające się zajęcie, które wkrótce chciał objąć.
Micio pomocy nie odmawiał. Mieli nazajutrz zrobić wstępne kroki. P. de Lada znał giełdowych pośredników; zaręczał że doskonale rozumiał grę na bursie i miał najszczęśliwsze instynkta. Florek, któremu się uśmiechało szczęście, liczył też na własne.
Rozstali się tak i gość odchodził już, gdy go pani Perron zobaczyła i na chwileczkę zaprosiła do siebie. Uszczęśliwiony Micio towarzyszył jej tem chętniej, że rad był korzystać u wdówki — z ostygnięcia jej dla Małdrzyka — bo, zdawało mu się, iż albo już ostygła lub niechybnie nastąpić to musi.
Po krótkim wstępie — wdowa z wielką ciekawością badać go zaczęła o Floryana.
— Pan z nim jesteś dobrze, przedemną z wielu rzeczami tai się, jak się domyślam. Jestem niespokojną, bo dobrze mu życzę.
Chociaż proszony o tajemnicę, i przyrzekłszy ją, p. de Lada uznał dla swoich interesów korzystnem zwierzenie się zupełne przed wdową. Zaklął ją tylko ażeby go nie zdradziła. Cyrk, stosunki w nim, przyjaźń z miss Jenny, przyjęcie obowiązku — wyśpiewał wszystko przed nią Micio. Wdowa rumieniła się, bladła, udawała śmiech, pogardę, lecz głos ją zdradzał. Skończyło się na tem, że potrafiła się zwyciężyć i wybadawszy gościa, odprawić go wesoło, uprzejmie, nie okazując co się działo w jej duszy.
Dopiero po wyjściu Micia, Perron rozpłakała się — z gniewu, zadumała i poprzysięgła, że tej kuglarce nie da sobie odebrać człowieka, którego, jeśli nie kochała — to chciała mieć jako wymarzonego męża — wygodnego i przyzwoitego.
W takich warunkach nawet i miłość zbudzić się mogła.
Florek był teraz tak czynnym, tak latającym, roztargnionym, że nawet na obiad rzadko powracał. Tego dnia chciała go mieć koniecznie i wymogła przyrzeczenie, że się stawi przed szóstą.
Do tej godziny miała dosyć czasu, aby ostygnąwszy rozważyć jak postąpić wypadało. Potrzebowała dowiedzieć się kroniki skandalicznej miss Jenny i stosunków cyrkowych. Jako paryżanka, wzrosła na tym bruku, którego znała wszystkie tajniki, komórki i zakątki — wiedziała gdzie szukać plotek, i gdy przed obiadem, wróciła do domu, była dostatecznie wyposażoną aby rozpocząć wyprawę przeciw amazonce.
Florek, wszedł o naznaczonej porze, wesół, strojny, bo pierwszem jego staraniem było oporządzenie się u Dusautoy — i niezmiernie grzeczny dla wdówki, może dla tego że — mu coraz była obojętniejszą.
Nie byli sami. Pani Perron umyślnie zaprosiła pannę Julię, przyjaciółkę swą, która przy obiedzie rolę pewną, wyuczoną, odegrać miała. P. Julia była bardzo brzydką, chociaż sama o sobie mawiała że jest — piquante. Była nią pod innym względem, gdyż dowcip miała ostry, kolący, zręczny i doświadczeniem starej panny do niezmiernej wprawy doprowadzony.
Ta trzecia osoba p. Floryanowi dnia tego była bardzo pożądaną, tête a tête wdową, nadtoby go męczyło i obowiązywało.
P. Julia rozpoczęła pierwsza rozmowę od opowiadania o swej p. Durand, nad której fantazyami się rozwodziła.
— Nie ma się czem bawić, biedna starucha — mówiła — więc, gdy tylko nie nazbyt się zmęczoną czuje, muszę z nią wieczorami latać po teatrach.
Nie powiem żebym sama nie lubiła, osobliwie gdy Scribego grają — ale czasem to męczy. Niedosyć na tem, moja Durand, rzecz nie do wiary, ma pasyę do cyrku.
— Do cyrku! — przerwała gospodyni.
— Zdziecinniała — mówiła dalej p. Julia spoglądając zukosa na jedzącego ze spuszczoną głową Floryana. — Rozumiem że w cyrku, sportsmanów zajmują konie, złotą młodzież amazonki wreszcie dzieci łamane sztuki, ale taką moją Durand!..
— I jeździcie do cyrku? — pytała Perron unikając wejrzenia na siedzącego naprzeciw niej gościa.
— A! jeździmy, dopóki kiedyś nie wywieziemy z niego, jakiego zapalenia płuc — westchnęła panna Julia.
Nastąpiła mała pauza.
— Wątpię żeby cię to bardzo bawiło? — wtrąciła Perron.
— Przez samą grzeczność dla mojej poczciwej Durand — mówiła p. Julia — przez grzeczność dla niej muszę się unosić. Szczypie mnie i daje szturchańce obudzając mój uśpiony zapał.
Dwie kobiety śmiały się, Floryan milczał i słuchał. P. Julia po małym przestanku mówiła dalej.
— Winnam temu żem sławną miss Jenny miała szczęście oglądać.
Słyszałaś jej historyę?
Małdrzyk pilno nastawił ucha.
— Była to biedna dziewczynina, która skakała na linie i pokazywała gimnastyczne sztuki po małych miasteczkach. Jakiś stary dyrektor cyrku podobał ją sobie i, jak mówią, uwiódł gdy nie miała lat piętnastu. Ale jemu winna że z niej zrobił amazonkę dziś cudów dokazującą. Anglicy za nią przepadają i łaski jej opłacają ogromnemi sumami, a mówią że łaskawa jest dla sterlirgów bardzo.
Poczęły się śmiać obie, Florek bladł.
— Widziałem tę miss Jenny — przerwał — i choć anglikiem nie jestem, zachwycenie pojmuję. Jest to naprzód bardzo piękna i młodziuchna jeszcze kobieta, na której ta przeszłość, o której pani mówi, i ta teraźniejszość, o której ludzie tak niekorzystnie sądzą, nie pozostawiła śladu.
— A! a! podobała się panu! — wtrąciła Julia.
Małdrzyk głową potwierdził.
— Ale rozpocząłeś pan i nie kończysz — dodała gospodyni. — Masz pan co na jej obronę?
— To tylko, że jak na amazonkę i opuszczone dziecko — rzekł Floryan — jest wcale wykształconą i dystyngowaną.
— Znasz ją pan? — podchwyciła Perron, której oczy się zaogniły.
— Mój znajomy, p. de Lada, zrobił mi znajomość z dyrektorem cyrku — mówił Florek spokojnie. — Poznałem też miss Jenny.
Dwie kobiety spojrzały na siebie — chłód z jakim się tłómaczył Florek, zamknął im usta.
— Zrobiła na panu wrażenie — wtrąciła wdowa.
— Znakomitej amazonki! — rzekł Małdrzyk.
P. Julia wybuchnęła śmiechem głośnym.
— Pan co lubisz konie, boś nieraz mówił o tem — rozpoczęła gospodyni — musisz naturalnie mieć pociąg do cyrku. Rozumiem to że piękne konie dla mężczyzny pasyą być mogą, tylko nie piękne amazonki.
— U nas — spuszczając oczy szepnęła p. Julia — używają one najgorszej sławy i wątpię ażeby ona uzurpowaną była.
Zmilczała chwilę i półgłosem, zwróciwszy się do pani Perron, poczęła mówić jej tylko, ale tak aby z łatwością słyszaną być mogła.
— O tej miss Jenny powiadają — że jest tak samo kochanką numeru drugiego, jak pierwszego — a dodatkowo na zbytki jej, bo jest zbytnica, ma łożyć sławny z fantazyji swych lord Dunby.
— Lord? — podchwycił Floryan.
— Dunby — powtórzyła p. Julia. — Oprócz tego są inni szczodrzy adoratorowie i niedziw, że jej hotelik przy polach Elizejskich ma być prześlicznem cackiem.
Spojrzała bystro na Małdrzyka, który siedział stężały jakiś, blady, pozornie obojętny, w istocie boleśnie dotknięty.
Szczegóły, które p. Julia przytaczała tak się schodziły i zgadzały z tem co on sam widział i słyszał — a tyle odejmowały uroczej postaci, o której marzył i tak ją spychały nisko.
Gorzko mu się zrobiło.
Perron, która wrażenie to odgadła i była przekonaną, że cios zadany poskutkuje, uznała właściwem złagodzić je, i jak gdyby ją nużyła rozmowa — przerwała:
— A! dosyćże o tym cyrku! Moja Julko, żebyś też nie miała innego na deser przedmiotu.
Zagadnięta natychmiast zwróciła się do najświeższej historyi kryminalnej, o której wszystkie dzienniki szeroko się rozpisywały. Trafem, biedny polak grał w niej rolę, — zdradzony przez kochankę czy żonę, bo to jeszcze było wątpliwem, ranił ją i sam sobie chciał odebrać życie. Uratowano go gdy się rzucił do Sekwany.
Floryan, który od kilku dni dzienników nie miał w ręku, począł dopytywać o szczegóły.
Wedle panny Julii kobieta miała być niewinną, cała wina spadała na zazdrośnika.
— Nie będę go bronił, bo sprawy jego nie znam — rzekł Małdrzyk — lecz... dla biednych wygnańców, sprawiedliwość nawet powinna być względną. Tęsknota, osierocenie, wprawiają ich często w obłęd, który więcej jest godzien politowania niż kary. Panie, coście nigdy nietylko nie doświadczały, ale nie myślały o tem co to jest przerzucenie człowieka na ziemię obcą, w świat nie swój, zepchnięcie go w obojętne tłumy — nie wiecie co ten stan zrodzić może.
Wymówił to tak smutnie przejęty bólem wewnętrznym, że trzpiotowata i złośliwa, ale najlepszego serca p. Julia uczuła się poruszoną.
— Tak — rzekła cicho — my nie wiemy co jest wygnanie i bodajbyśmy nigdy się o tem nie dowiedziały.
Florek westchnął.
— Człowiek wyrzucony z ziemi, na której rósł — dodał — jest jak przesadzone drzewo. Jeżeli nie usycha, rośnie krzywo, a do takiego słabego biedaka robactwo łatwo się czepia.
P. Perron spojrzała na przyjaciołkę, obiedwie poszanowały w człowieku, któremu się wyrwały te słowa — boleść, o jakiej świadczyły. Gospodyni nalała mu wina, kieliszek z nim swój chcąc potrącić.
Małdrzyk uśmiechnął się smutnie.
— Zdrowie wygnańców — odezwała się p. Julia żartobliwie — ale niech nam kobiet nie zabijają.
Tak się skończył ten obiad, od którego Małdrzyk wstał zbolały, pomięszany i lękając się aby się z tem nie wydał zbytecznie, natychmiast wdowę pożegnawszy — wyszedł.


Wszyscy, którzy znali p. Floryana i mniej więcej z nim na poufalszej żyli stopie — postrzegli wkrótce po opisanych wypadkach zmianę nową w jego postępowaniu. On, który był zwykle dosyć otwartym i nie miał tajemnic, zamknął się w sobie. Nie unikał ludzi, przeciwnie, widać było że nie życzył sobie aby go o dzikość i oddalenie się od nich posądzano: nastręczał się zarówno kapitanowi i Tatianowiczowi, bywał nawet u profesora Żelazewicza, odwiedzał kasztelana, pokazywał się w kościele l’Assomption, pisywał do Jordana — ale nikt nie wiedział ani co robił, ani co go głównie zajmowało, a w towarzystwie swoich ziomków był chłodny, niewielemówny, tajemniczy, nieodgadnięty.
Gdy go się dopytywano o położenie, interesa, zajęcie, zbywał dwuznacznemi, ogólnemi frazesami. Nie bywał nigdzie długo, zdawał się zajęty bardzo, ale czem, o tem nikt nie wiedział. Na bulwarach, czasem w okolicach ulicy Vivienne, widywano go razem z Miciem de Lada, z którym przyjaźń zdawała się bardzo ścisła i poufała. Od tego zaś Micia, nikt się niczego, nigdy, nie mógł dowiedzieć, bo swoich ziomków unikał, i nie bywał nigdzie oprócz pono u starego księcia Józefa L., u którego niegdyś na zielonym stoliku zdobył pierwsze epolety.
Ubrany wykwitniej niż dawniej, odmłodzony, z poważną miną p. Floryan dawał się widzieć na bulwarach prawie codzień, jadał w najdroższych restauracyach — lecz i tam nie bawił nigdy długo.
Na Polach Elizejskich, w lasku Bulońskim widywano go czasem samego na bardzo pięknym koniu, którego zmieniał często, lub w towarzystwie miss Jenny, a niekiedy anglikowi amerykanów.
Ci co obrachowywali i badali sposób jego życia — wiedzieli, że znaczniejsza jego część była pokryta nieprzejrzaną zasłoną.
Jak ze wszystkiemi tak samo p. Floryan obchodził się z panią Perron. Nie wynosił się od niej, było mu tam wygodnie, widywał gospodynię czasem parę razy na dzień — ale dawny z nią poufały i coraz serdeczniejszy stosunek, — naprzód się zachwiał, potem widocznie ostygać począł. Nie chciała go zrywać p. Adela, owszem tem silniej stała przy zachowaniu go, z uporem i wytrwałością niewieścią, tolerowała wszystko, gniew tłumiła w sobie, a widziała jak ten człowiek zwolna się jej wyślizgał.
Śniadania w domu jadał bardzo rzadko, obiady również, w mieszkaniu nocował wprawdzie, ale przychodził późno, zmęczony, zasypiał na dzień, a wstawszy uciekał zaraz z domu. Nigdy go tu prawie w ciągu dnia nie było.
P. Perron nie była szczęśliwszą od innych w dopytywaniu go co robi ze sobą — i ją zbywał tem że odpoczywa, że się rozrywa, że ma kilku przyjaciół. Przed nią jedną może przyznał się że rozpoczął maleńką grę na giełdzie, która mu się dosyć wiodła. Po razy kilka przynosił do domu[1] dawał do przechowania pani Perron po kilka tysięcy franków. To zaufanie miłem jej było, zdawało się obiecującem, lecz zrobiwszy ją kasyerką, nie chciał uczynić powiernicą.
Cierpliwie, może cierpliwiej niżby jej temperament przypuścić dozwalał, znosiła to przebiegła francuzka. Chciała go wziąść swą łagodnością i dobrocią. Był dla niej uprzejmym — ale roztargnionym zawsze, zajętym, spieszącym się i małomównym.
Kapitan Arnold rzadziej niż dawniej mógł go pochwycić, a w dłuższą rozmowę nie umiał go wciągnąć. Wymykał mu się. Spotkali się czasem, zaczynał zaraz o Jordanie, gdy Arnold zwracał rozmowę na niego samego, odpowiadał troszcząc się tylko o przyjaciela.
Taki tryb życia osobliwszy, którego połowa przeznaczoną była aby drugą zasłaniała, trwał niemal długi rok cały, bez żadnej zmiany wybitnej.
W ciągu niego tylko Florek pilnie na to uważał aby się od swych ziomków nie oddzielać i na wszystkich wspólnych uroczystościach w Montmorençy i Paryżu, być zawsze przytomnym.
A że od nikogo nic nie potrzebował, nikogo o nic nie prosił, owszem chętnie do wszystkich małych składek należał, biedniejszym potroszę pomagał, nie miano mu nic do wyrzucenia.
Mówiono o nim poruszając ramionami — Małdrzykowi się nieźle dzieje, przysyłają mu pieniądze z domu, umie się rządzić. Porządny człowiek.
Bliżej nikt go nie znał i nie dochodził co tam w głębi tkwiło.
Zamiast zestarzeć, p. Floryan zdawał się odmładzać. Twarz wprawdzie bledsza może była, mniej świeża, ale pełniejsza, on sam utył nieco, nabrał ciała i siły. Jazda konna i ruch widocznie mu służyły. Dawniej już mówił wybornie po francuzku, bo komuż z lepiej wychowanych polaków język ten jest obcym? — teraz wprawił się tak że zdawał się łatwiej wyrażać po francuzku niż po polsku, a akcent i właściwości języka paryzkiego bruku przyswoił sobie całkowicie. Trudno go było na bulwarach odróżnić od rodowitych dzieci Lutecyi. Znał wszystkie znakomitości Paryża, przynajmniej z widzenia, począwszy od małego Thiersa i Plonplon’a, aż do Theresy.
Kwiaciarka Jockey Clubu uśmiechając się przypinała mu bukiecik co dnia.
Ktoby był jednak badał tę fizyognomię tężejącą i coraz odźwierciedlającą duszę, byłby może na niej postrzegł jakieś ślady namiętnych wzruszeń, wielkiego naprzemiany podniecenia i buty i — ucisku a smutku.
Pani Perron, u której złożona była kasa może najlepiej mogła wytłómaczyć te zjawiska, bo niekiedy miewała aż do dwudziestu i trzydziestu tysięcy franków w kasie tej, a czasem ona się do dna wyczerpywała. Przypływ i odpływ był bardzo nierówny.
W końcu, roku po zwrotach wielu szczęścia, skończyło się na powrocie do pierwszego stanu — ale przez rok żyło się nie szczędząc sobie na nic. Nawet na imieniny p. Perron, na świętą Adelę, przyniósł p. Floryan ładną bransoletę z napisem — co wdowę niezmiernie uszczęśliwiło.
Czekała cierpliwie, czekała patrząc w zwierciadło, widząc się jeszcze bardzo ładniuchną, dosyć świeżą, a nie mogąc tego utaić przed sobą, że gdzieniegdzie ukazywały się jakby przepowiednie marszczek — i — na przedzie trzeba było wyrwać z włosów kilka nitek srebrzystych.
Ale i on starzeje! — mówiła sobie pocichu. — Cierpliwości.
Tout vient à point, pour qui sait attendre!
Z Jordanem korespondencya, nieprzerwana nigdy, podlegała także rozmaitym wpływom humoru i zajęć. Pisywał Florek częściej i rzadziej, w listach unikając szczegółów o sobie. Klesz uspokojony o wynoszenie się od p. Perron nie nalegał, coraz mniej ją znajdując niebezpieczną.
On sam o sobie zawsze w ten sposób humorystyczny donosił — że mu się wcale nieźle działo.
Powodzenie to jednak, o którego szczegółach tylko do Arnolda pisywał, ograniczało się bardzo skromnemi rozmiarami — a zaspokajało Jordana, bo on niewiele wymagał. W jedzeniu i piciu był niemal anachoretą. Nieraz ażeby mieć więcej czasu do przeczytania czegoś, nie szedł na obiad i jadł chleb z serem, popijając szklanką lekkiego wina — przy stoliku — a raczej przy łóżku.
Pracował bowiem, od czego się odzwyczaić nie mógł, najczęściej leżąc.
Wyborny klimat południa, doskonałe owoce Tureny, tanie wino, chleb zdrowy, tryb życia dosyć spokojny, czyniły go szczęśliwym niemal — także bodaj wypiękniał.
Troska o Florka, z powodu stron tajemniczych jego życia, samem trwaniem bez wybuchu, bez widomych następstw, znacznie się zmniejszyła.
Mówił sobie że — Florek się powoli ustatkuje.
W jego położeniu znacznej zmiany nie było, ani też o nią zbytnio się starał. Używano go do korekt, niekiedy dawano mu rękopisma do przerabiania, radzono się, a uczciwi naczelnicy firmy, sami proprio motu — powiększoną pracę starali się wynagradzać. Oszczędny bardzo Jordan raz pierwszy w życiu, niewiedzieć jak w końcu roku znalazł się posiadaczem małego kapitaliku. Stało się to rzeczywiście mimo woli jego, a było skutkiem tego że Jordan życiem się zastosowywał do obyczajów francuzów jednego z nim — stanu i położenia. We Francyi zaś nie ma najuboższego człowieka, któryby nie miał za zasadę, iż coś z dochodu rocznego musi oszczędzić. Biada temu, który zjada co zarobi — według pojęć francuzkich jest to już nędzarz i w istocie prędzej czy później — nędza go czeka.
Każdy wyrobnik stara się coś schować. Jordan żyjąc jak inni, oszczędził też sporą sumkę — ale zachował ją pomyślawszy, że jeśli nie on, to mniej opatrzny Florek potrzebować jej kiedy może.
Do marzeń poczciwego Klesza należało, zrobić wycieczkę do Paryża, niespodziankę Małdrzykowi. Chciał zbliska wpatrzyć się w jego życie. Lecz robota u Mamów tak była zawsze pilna i tyle jej się gromadziło oczekującej na niego, że nawet czasu świąt, na kilka dni oderwać się nie mógł.
Płynął rok drugi, i miał się ku końcowi, a czwarty się zaczynał od wyjazdu ich z kraju. Teraz już zamiast Lasockiej pisała Monia sama, a listy jej wprawiały w osłupienie ojca. Po odebraniu każdego z nich, zamykał się niespokojny w domu — dostawał jakby gorączki, zasmucał się, i trzeba było czasu i zabiegów tych co z nim żyli, aby go zwykłemu, dawnemu życiu przywrócić.
Dziewczę — o którego wychowaniu i rozwinięciu nie miał żadnego wyobrażenia ojciec — pod naciskiem jakiejś niedoli, sieroctwa, uczucia swojego osamotnienia i tęsknoty za ojcem, którego czuła pokrzywdzenie i nieszczęśliwe położenie — musiało, jak było widać z tych listów, nadzwyczaj umysłowo i sercowo urosnąć. Było coś niemal przerażającego w pismach jej, dojrzałością sądu, goryczą poglądów, energią naddziecinną. Piętnastoletnie dziewczę — zdawało się w nich dojrzałą, doświadczoną, zbolałą niewiastą. Z wielkim taktem donosić umiała ojcu tylko to co było niezbędnem by ją poznał i jej położenie, a zbytnio się nie dręczył tem, na co nie mógł pomódz.
Listy długie zdawały się dla niej być potrzebą serca — stanowić wątek jej życia, które z życiem ojca starała się związać. Były one niekiedy rodzajem dziennika wrażeń, spowiedzią, wołaniem ku opiekunowi temu, wyciągnieniem rąk ku niemu.
Na Kosuckich unikała skarg, któreby ojca rozjątrzyć mogły, choć z toku opowiadań jej o sobie widać było, że ją uważano i obchodzono się z nią jak z obcą, na łasce będącą sierotą. Niekiedy tylko malowała mu Lasocin, przypominała dawne czasy lepsze, donosiła nawet o starych drzewach, które ojciec lubił, gdy je burza obaliła.
Niepospolity dar opowiadania i pisania miała Monia, choć na listy wcale się nie wysilała. Były one tak improwizowane, tak natchnione, jak prawdziwe listy być powinny. Kunsztu w nich nie znać było, ale mówiło uczucie z wdziękiem jakie mu dawała natura.
Pakiety tych listów, często zapewne na jakąś zręczność bezpieczną czekać musiały, nim je wyprawiono na pocztę, z czego domyślać się było można iż pisać do ojca wzbraniano. Przychodziły rzadko, ale po kilka razem.
Część ich, gdy Jordan nalegał na to i błagał, Małdrzyk musiał mu posłać do przeczytania. Klesz był niemi tak zachwycony, iż odpowiadając na posyłkę przyjacielowi, rozpoczął od słów:
„— Klęknij i podziękuj Bogu, że ci dał takie dziecko. Cud to jest. Chyba duch matki czuwał nad nią. To nie piętnastoletnia dzieweczka — to kobieta niezmiernego rozumu, anielskiego serca. Florku — obrazić cię nie chcę, ale tyś takiego dziecka niewart, a Bóg ci je dał chyba aby ci twe nieznane cnoty nagrodzić i cierpienie wygnania osłodzić.
Są w listach miejsca, którychby się nie zaparł żaden z naszych najznakomitszych pisarzy, a co za uczucie! co za wdzięk, jaka prawda ducha, który nie umie nawet wyobrazić sobie fałszu...“
Zdaje się że i na p. Floryanie listy Moni, coraz piękniejsze, coraz gorętszem uczuciem natchnione, wielkie czyniły wrażenie. Jakeśmy mówili, zamykał się z niemi, obojętniał dla wszystkich, wpadał w jakąś melancholię, zdawał się sobie czynić wyrzuty.
W końcu tego drugiego roku, raz po odebraniu pakietu od Moni — w pierwszej chwili napisał do Jordana „Wiesz co, wyrzucam sobie żem to dziecko wydał na łup sieroctwu, a — kto wie — może obejściu się nielitościwemu, żem ją porzucił.
Czego się ona może tam spodziewać u Kosuckich? Waham się, boję się ją wyciągnąć z kraju — bo sam nie mam zapewnionej egzystencyi, bo gdziebym ją tu mógł umieścić — ale... nieraz myślałem już — zawołać — niech przyjedzie!“.
Jordan nierychło na to odpowiedział. I on nie był pewny czy godziło się skazywać ją na tułactwo. „Czekaj — napisał potem do przyjaciela. — Jestto krok śmiały, ani ci go śmiem radzić ani odradzać. Trzebaby mieć dar wieszczy aby odgadnąć — co lepiej?“.


Pora była jesienna, wiatr z deszczem smagał szyby okien, niebo wieczorne okrywały chmury potargane, czarne, przesuwające się po jaśniejszem zielonawo-żółtem tle zachodu. W ulicach ludzie biegli z pośpiechem osłonięci parasolami, unikając rynien, z których woda strumieniami się lała i wypełniała rynsztoki. Gdzieniegdzie fiakr obryzgiwał przejeżdżając przechodniów tem błotem paryzkiem, które do żadnego innego nie jest podobne. Przez szyby zamglone sklepów światło ich wewnętrzne przedzierało się dziwne, płowe jakieś, nieczyste przybierając barwy.
Niekiedy przepełniony omnibus, lśniący od słoty, gdy pod latarniami się przesuwał, ciężko się wlókł po bruku ze swemi latarkami — i naciśniętemi na stopniach przechodniami, szukającemi w nim przytułku od niepogody.
Zdawało się że ten deszcz, który już, z małemi przestankami, lał od południa, wyludnił ulice — rozpędził przechodniów — i pozamykał nawet sklepiki, z których wiele nawpół było drzwiami poosłanianych.
Zdala jednak od ulic, któremi płynie nigdy nieustające tu życie, słychać było ten głuchy, stłumiony gwar, jakby podziemny — oddech olbrzyma, który nigdy nieusypia. Przed teatrzykami przepełnionemi, bo w nich wielu szukało schronienia, paliły się lampy i przemykali ludzie co z nich żyć muszą. Z kawiarni, przed któremi stały namioty i stoliki wszystko się pousuwało do wnętrza, stołki tylko poprzewracane, stoliki ponachylane odpoczywały, korzystając ze słoty.
Obok hoteliku Marsylskiego martwo było i pusto. Świeciło się w nim i przed nim, lecz w środku wszystko spoczywało. Odźwierny przed zwykłą godziną drzwi zaryglował i zabierał się z rodziną swą do spokojnego i niczem nie przerwanego zasiąść obiadu, gdy właśnie w chwili podania pot au feu, tego dnia reprezentowanego przez wonną zupę kapuścianą, fiakr noga za nogą jadący, zatrzymał się przed bramą. Człowiek wydobył się z niego, i niezmiernie gwałtownie i natarczywie dzwonić zaczął. Odźwierny, mąż nie młody już, w chwilach wolnych od obowiązku coś nakształt krawca — oburzył się niesłychanie na sposób dzwonienia, i — choć człowiek cywilizowany a zwykle dość wyszukanych dobierający frazesów w rozmowie — odezwał się z gniewem:
Animal! va!
Tymczasem dzwonienie nie ustawało, był to karylion niewytłómaczony. Portyerowi zdawało się że otwierając furtkę spełnił swój obowiązek, — a widząc że mimo to dzwonek nawołuje, wybiegł z gębą przekleństw pełną.
Chciał już je wylać na stojącego przed sobą jegomości, gdy ten zawołał rozkazująco:
— Wrota otworzyć, fiakr zajechać musi. Wiozę chorego rannego, nie wysiądzie sam z fiakra, trzeba go nieść na schody.
Portyer się uląkł.
— Chorego? rannego? Któż to jest?
— Wasz lokator, tu się wieść kazał. Hotel Marsylski, przecież się nie mylę. Polak jest. Co u licha. Jęczy tam leżąc — prędzej.
Miano otwierać wrota, gdy hałasem ściągnięta ze schodów, na których poręczy się spierała, p. Perron poczęła pytać co to było — czego żądano.
Portyer wiedzący o poufałych stosunkach polaka z panią domu, zadarł głowę do góry, złożył rękę w trąbkę i na cały głos zawołał:
— Nieszczęście. Przywożą p. Floryana ranionego!
Krzyk się dał słyszeć na schodach, i stoczyła się raczej niż zbiegła, blada, z załamanemi rękami p. Perron.
Otwierano wrota. W hoteliku na raz ruszyło się, zawrzało, zakipiało, wszystka służba wybiegła na schody, na korytarze, niektórzy aż w podwórko. Obawiano się czy pożaru nie ma w domu.
Tymczasem fiakr powoli wsuwał się w rozwarte wrota. Stała już zszedłszy aż na bruk pani Perron, aby co prędzej zobaczyć co się stało.
Człowiek, który fiakrowi towarzyszył, zwolna, ostrożnie, otworzył drzwiczki. Pani Adela wsunęła się cała do wnętrza.
— Na Boga, co się stało? panie Floryanie.
Słaby głos zachrypły odpowiedział po chwili.
— Nic, nic, przypadek, noga złamana, nie wiem, lecz ruszyć się nie mogę. Po doktora poślijcie. Sam na górę nie mogę.
Przy świetle latarki podanej zobaczyła gospodyni bardzo bladą twarz Floryana, który wyciągnięty był w fiakrze i z boleści usta zakąsywał.
Niezbyt nerwowa kobieta, o mało nie omdlała — straciła przytomność. Stan ten szczęściem nie trwał nad małą chwilę, rozbudziła się cała jej energia natychmiast i już wydawała rozkazy.
Ludzie, którzy się zbiegli, z wielkiemi ostrożnościami poczęli dobywać Floryana z powozu, przygotowywać się do przeniesienia go na górę, chłopak pobiegł po lekarza najbliższego. Małdrzyk syczał z bólu tylko, ale ani słowo mu się nie wyrwało z ust gdy go nie bardzo zręcznie, powoli, dźwigano na górę. Pani Perron szła przy nim, podtrzymując głowę, pilnując aby już obandażowanej nogi nie potrącono.
Nieczas było badać i pytać. Człowiek, który przywiózł Floryana, natychmiast wraz z fiakrem zniknął.
Złożono wreszcie chorego na łóżku. Osłabłym głosem pić poprosił.
— Jakże się to stało? — ośmieliła się spytać Perron — mój Boże! miałżeby to być pojedynek?
— Nie! — rzekł Floryan — przypadek bardzo zwyczajny. Koń... koń padł ze mną, przywalił i zgruchotał mi nogę.
— Koń? gdzie?
— Wracałem z przejażdżki, nie wiem, ośliznął się, nastraszył, nie uważałem, padł.
Perron przerwała pytaniem.
— Opatrzonoż nogę?
— Tak — odparł Florek, któremu ciężko mówić było — doktór mi ją obandażował naprędce, ale chciałem tu być tu... i kazałem się wieść.
Doktór Moulin, poślijcie po Moulin’a.
Posłano już po niego. Był to lekarz domowy, dawniej pono wojskowy i przy szpitalach praktykujący, może więcej chirurg niż doktór, co się najszczęśliwiej składało.
Perron tymczasem płacząc usiadła przy łóżku. Miała poczciwe, litościwe serce niewieście, a potem — Floryan, którego nawykła była niemal jak swą własność uważać, obchodził ją więcej niż każdy inny.
Drżała nad losem jaki jego i ją razem mógł spotkać, tem bardziej że Małdrzyk od niejakiego czasu nieszczęśliwym był w grze, wszystkie swe zapasy z kasy powybierał, był jej dłużnym sporo — i — p. Perron to położenie właśnie spodziewała się zużytkować, aby go do stanowczego kroku przymusić.
Miała największą nadzieję, najlepsze oznaki — i gdy się jej zdawało że stawała u celu upragnionego — los zachwiał całym gmachem, tak powoli i pracowicie budowanym.
Na zapytania o wypadku, o szczegółach — Floryan nie odpowiadał prawie, pogrążony był w sobie, osłabły. Osłupiałemi oczyma patrzał w sufit, a blade ręce jego chwilami ściskały się konwulsyjnie.
Doktór Moulin wpadł przestraszony, biegnąc wprost do łóżka.
— Co się stało!
Podnosił już kołdrę, którą noga była osłonięta.
— Noga złamana, kości potrzaskane — rzekł głosem stłumionym, głowę ku niemu obracając Małdrzyk. — Koń padł ze mną i przygniótł mnie sobą.
— Opatrywano? — zapytał doktór, który już dobywał narzędzia i wołał o światło.
— Naprędce... obandażowano... — zaledwie słów tych dokończywszy Floryan zemdlał. Perron przybiegła go cucić, ocierać i zaniosła się od płaczu.
Moulin wysłał po pomocnika. Znoszono wodę, światło, co było potrzeba do opatrzenia nogi, która choć obandażowana naprędce — potrzebowała co najrychlejszego ratunku; bo przez drogę ucierpiała.
Nastąpiło złowrogie milczenie, syczeniem i krótkiemi wykrzykami przerywane tylko. Małdrzyk często mniej cierpliwy na małe cierpienia, miał tę polską naturę, która czuje obowiązek męztwa gdy boleść jest wielką. Mógł zemdleć, ale nie byłby krzyknął, bo się wstydził jęku. Syczał, rękami tylko ściskając co napadł.
Opatrując kość i ranę, bo ciało było też zgniecione i poszarpane, doktór Moulin mocno się zmarszczył. Złamanie było kilkakrotne — obie kości nogi strzaskane — prawdopodobieństwo amputacyi na myśl przychodziło. Jednakże wprawny lekarz począł od tego co było najpilniejsze, co niezbędne, i nogę zamknął, obłożył, ścisnął, probując naprzód czy nie uda się uniknąć okaleczenia.
Wszystko trwało długo i parę razy musiano trzeźwić osłabłego, który wytrwale milczał.
— Trzeba posłać po garde malade, po siostrę Felicyę, którą polecam, — dokończywszy opatrywania, ocierając pot z czoła odezwał się Moulin.
— Przepraszam — odpowiedziała Perron, która na chwilę nie chciała od łóżka odstąpić — ja się tu nikomu nie dam zastąpić.
— Pani? pani? — spytał z niedowierzaniem doktór — ale to nie kilka godzin, nie jedną noc tu spędzić będzie potrzeba.
— Choćby kilka miesięcy, — stanowczo odparła gospodyni. Siostra Felicya nie potrafi więcej odemnie. Pan mi powiesz co mam czynić.
— Pani nie wytrwasz! — rzekł Moulin.
— Proszę być spokojnym, gdyby mnie siły opuściły, naówczas poproszę siostry Felicji.
Moulin spojrzał na nią i nie mówił już nic.
Poprosił o szklankę wina. Schyliwszy się ku p. Perron począł szybko opowiadać jej co czynić miała, oznajmił silną gorączkę i kazał się przywołać, jeśliby uznano tego potrzebę.
Choremu dano pić... milczał... Część znaczniejsza wieczoru upłynęła — noc się zbliżała, gdy po zamięszaniu jakie panowało czas jakiś w hoteliku, nastąpiła cisza głucha. Ludzie zmuszeni chodzić jeszcze stąpali na palcach.
Pani Perron siedziała w głowach, sparta na ręku. Łzy jej już były oschły — gorączka przepowiedziana Floryanowi, zdawała się wprzód jeszcze ją ogarniać. Przebiegały dreszcze, wstrząsała się, oczy gorzały blaskiem niezwykłym, spalone usta zwilżała ciągle wodą. Jedna jej ręka prawie nieustannie chwytała dłoń Floryana, który leżał nieruchomy i milczący, jakby wpół senny.
Przybywający nad ranem doktór Moulin, zastał chorego bezprzytomnym, a stróżującą przy nim rozgorączkowaną też i przerażoną.
Upłynęło dni kilka, w ciągu których doktór Moulin, sprowadzony do pomocy lekarz drugi, pomocnik felczer, czuwali ciągle nad chorym, ale pod okiem nieopuszczającej na chwilę łoża pani Perron. Widząc jej twarz noszącą na sobie ślady wyraźne gorączki, doktór chciał koniecznie kazać się jej położyć — energiczna kobieta potrząsnęła głową nic nawet nie odpowiadając. Nazajutrz zaraz opróżniła pokoik przylegający do tego w którym leżał Floryan, otworzyła drzwi, i tam posłać sobie kazała, aby być na zawołanie.
Hotel zdała na łaskę i niełaskę swej pomocnicy i portyera. Cała zajęła się chorym.
Z narady doktorów wypadło że bez odjęcia nogi obejść się może, jeżeli — rana nie przybierze niebezpiecznego charakteru, kości, jak utrzymywano, zrosnąć się mogły, choć noga nigdy nie obiecywała być prostą i taką jak była.
— Kochany panie Moulin — rzekła drugiego dnia wieczorem gospodyni — proszę nie zważać na żadne wydatki. Niech kosztuje co chce, polak wyzdrowieć powinien i mieć nogę całą.
— Za nic nie ręczę — odparł doktór — oprócz że starań nie będę szczędził i zrobię co jest w ludzkiej i doktorskiej mocy. Dla pewności wezwę specyalistów z fakultetu, ale ich rady będą kosztować drogo.
— Zapłacę co każecie — powtarzała Perron.
Od pierwszego zaraz dnia, gdy cokolwiek oprzytomniała gospodyni, wydała rozkazy na dole.
— Nikogo nie przyjmować, ktoby się zgłosił do Floryana, nikomu nie mówić o przypadku.
Portyer miał polecenie — poprostu wypraszać — obojętnem:
— Nie ma w domu.
Zmiarkowała lub dowiedziała się od Floryana że o przypadku jego tak jak nikt nie wiedział.
Wchodziło to w jej przyszłe rachuby aby chorego odosobnić — aby go opanować wyłącznie. Listy, gdyby przyszły, sobie oddawać kazała.
Pierwszego dnia nikt się nie zgłaszał.
Małdrzyk, który w ciągu tych lat miał stałą posadę w cyrku a razem pełnił obowiązki przyjaciela przy miss Jenny, z którą był na przemiany bardzo dobrze i źle bardzo — w końcu poróżnił się był z Richardem, ostygł dla amazonki, przekonawszy się iż była istotą, w której sztuka zastępowała we wszystkiem naturę, zimną, wyrachowaną, obojętną zawsze a grającą uczucie jak w cyrku grała boginie. Tylko ta okoliczność, iż Małdrzyka, doskonałego i śmiałego jeźdźca, pilnego w pełnieniu obowiązków, które polubił — niełatwo było zastąpić — zmuszała dyrektora do utrzymania go na miejscu. Miss Jenny, której płochość jej przewrotność wyrzucał, unikała go, widząc że oszukiwać nie może — ale i jej bywał potrzebnym. Cierpiano go więc. Małdrzyk mając ciągłe spory i nieporozumienia do znoszenia, byłby porzucił swe miejsce, lecz ono, po stracie ostatka na giełdzie, dawało mu jedyne utrzymanie, a nawykł był do wygodnego życia. Przypadek jakiemu uległ Floryan gdy dzikiego konia w małym cyrku ujeżdżał — może był dyrektorowi i miss Jenny na rękę, dozwalając się im go pozbyć. Richard kazawszy opatrzyć, obandażować, odesłał do domu i natychmiast obejrzał się za zastępcą. Nikt nie zabolał nad biednym człowiekiem.
Nazajutrz nie dowiedziano się nawet o stan jego, trzeciego dnia dyrektor odesłał zaległość jakąś, dołączywszy do niej bilet tysiąco-frankowy. Było to jedyne pożegnanie jakiego się mógł spodziewać. Pani Perron odebrała pieniądze, rzuciła je do szufladki i użyła ich na koszta kuracyi.
Oprócz osób w cyrku znajdujących się naówczas, których interesem było nie rozgłaszać o wypadku — i które z tego powodu zachowały o nim milczenie, nikt nie domyślał się co z Floryanem się stało.
Pani Perron nie chciała aby przyjaciele Małdrzyka dowiedzieli się o tem zawcześnie, bo sama chciała mieć całą zasługę pielęgnowania go — i ocalenia. Prawda że na to nieżałowała, ani siebie, ani pieniędzy, lecz była też zazdrosną.
Systematycznie obmyślanem było to osamotnienie chorego. Pani Perron zapowiedziała służbie że kto słówko piśnie — zostanie natychmiast wydalony. Żadnego z polaków nie kazała nawet wpuszczać na schody, żadnemu nic o Floryanie nad to powiedzieć nie było wolno, że nie ma go w domu. Ktoby zaś do niej się chciał udać z zapytaniem, mówić mu miano że pani Perron jest na prowincyi.
Blisko trzech dni trwała nadzwyczaj silna gorączka, która tak siły wyczerpała, iż Moulin zaczął się lękać czy chory wytrzyma dalsze cierpienia. Rana była zaogniona, bo kości wychodziły. Sondowanie było bolesne.
Floryan jak tylko do przytomności powrócił, odzyskał razem i swe męztwo. Znosił cierpienie ze stoicką wytrwałością.
Symptomata zresztą ogólnego stanu zdrowia, po upływie pewnego czasu, były dosyć pomyślne. Życie wracało i funkcye, które go utrzymywały. Siły zaczęły też przybierać choć zwolna. Moulin rokował dobrze o zrastaniu się kości, ale zapowiadał że kuracya musi potrwać bardzo długo.
Pani Perron niemal temu rada była. Przez ten bowiem czas on należał do niej tylko, nie mógł widywać nikogo, a ona czuwała nad tem aby go nic nie dochodziło. Chciał Floryan donieść natychmiast Jordanowi o nieszczęściu swojem, a że sam pisać nie mógł, prosił swoją opiekunkę aby go wyręczyła. Perron oparła się temu.
— Po co pisać? na co go straszyć? Gotów wszystko porzuciwszy przylecieć tu zaraz, a mnie on i tobie więcej będzie zawadzać niż pomagać.
Ja tylko naówczas ręczę za wyzdrowienie, gdy sama się zajmować będę.
Później, gdy będziesz lepiej, doniesiemy mu o tem.
Małdrzyk nie śmiał się jej opierać, nadto jej był winien, aby naprzekór coś chciał czynić.
Widział jej poświęcenie, starania, bezsenności, troski, wydatki i serce jego przejęte było tem żywszą wdzięcznością dla niej, że nikt więcej nie troszczył się, nie dowiadywał nawet o niego.
Wprawdzie kapitan Arnold, Tatianowicz i inni znajomi, po kilkakroć, niespokojni napastowali portyera o wiadomości, ten ich zbywał tem że nic nie wie, i że polaka nie ma nigdy w domu. Arnold postępowaniem tem, za długo trwającem, zdziwiony, bo — jakeśmy mówili — Małdrzyk ziomków nie unikał, napisał o tem w końcu do Klesza.
Lecz Klesz, długim ciągiem czasu który nic złego nie przyniósł, był niejako uśpiony i czujność jego nad Floryanem znacznie się zmniejszyła. Przekonanym był że jej nie potrzebował tak dalece, i że — choć może jego postępowanie nie było najprzykładniejszem i miało wiele stron ciemnych — nie zagrażało przyszłości.
Ufał w to że listy Moni zastąpią teraz wszelki nadzór i opiekę, utrzymując Małdrzyka w atmosferze uczuć zdrowych i w związku z przeszłością.
Na list Arnolda — Klesz odpowiedział żartobliwie:
„Co się z moim kochanym Florkiem stało, nie dochodźmy zbytecznie. Poczciwe człecze, ma swe słabostki, ale z niemi, jak zwierz który lenieje i brzydko naówczas wygląda — chowa się i kryje. Jestem pewny, że gdy starą szerść odzyszcze powróci nam i na wierzch wypłynie.
Gdyby się trochę wyzwolił z pazurków białych wdówki, radbym był, bo zawsze jej się jeszcze więcej boję niż innych fantazyj, na jakie zachorować może.
Stosunek jego przyjacielski z tą kobietą, choć ostygły, jak sądzę, trwa nazbyt długo. Może z tego urosnąć nałóg, a na starość, która dla niego i dla nas nadchodzi — nawyknienie jest największem niebezpieczeństwem. Zastępuje ono namiętność i w innej formie, ma jej siłę“.
Pisząc to poczciwy Jordan, któż wie, myślał może o sobie.
Zdarzyło mu się bowiem że i on w Tours mieszkając — nabrał takiego nałogu serca.
W pierwszych dniach po przybyciu, szukając mieszkania w pobliżu swojego zakładu pp. Mame miał sobie wskazaną staruszkę, panią Jourdan, u której najął izdebkę na poddaszu. Rodzina tych Jourdanów składała się z dwojga staruszków, ruchliwej jejmości i nawpół sparaliżowanego jej męża. Oprócz tego mieli dwie córki, jedną młodą i piękną, zajętą lekcyami muzyki, drugą już około czterdziestki mającą, pomagającą i wyręczającą matkę.
P. Ewelina starsza była zapewne niegdyś piękną, widać że przeszła przez ciężkie życia próby, bo nosiła się czarno i była smutną. Małe usługi w domu ona pełniła i Jordan ciągle się z nią spotykał.
Nigdy w życiu, wyjąwszy gdy miał lat osiemnaście i nie czuł jak był brzydkim — Klesz nie marzył o miłości. Lata, w których się kocha przeszły do niego, ale ta próżnia, którą zostawia po sobie — władza niezużytkowana, pragnienie niezaspokojone — zostały w nim dotąd.
Jego skromność, dobroć, a razem rozum, statek i miłe obchodzenie się ze wszystkiemi, zjednało mu przyjaźń serdeczną całej rodziny Jourdanów.
W godzinach wolnych, chodził z cygarem bawić starego inwalida. Nawzajem młodsza, muzykalna panienka, na lichym, starym klawikordziku, grała mu, do łez pobudzając, pieśni polskie, mazurki Dąbrowskiego i kolendy Bożego Narodzenia, których nuty dla niej dostał.
Staruszka czuwała nad wygodami lokatora, a p. Ewelina wyprzedzała ją w tem i czasem kwadransami całemi rozmawiać z nim lubiła — on z nią. Jak brat i siostra opowiadali sobie wszystko, zwierzali się, stali poufałemi, dobremi przyjaciołmi. Że ona mu się wydawała ładną, to nie dziw, była nią jeszcze; dziwniejsze to że on dla niej nie tak był brzydkim, jak dla innych.
Zrodziło się z tych stosunków w ciągu paru lat, słodkie nawyknienie. Jordan i Jourdan... brzmiało tak jakoś podobnie że go czasem żartobliwie przezywano monsieur Jourdan junior. Wynosić się z tego poddasza ani myślał Klesz, choć później stałoby go było na lepsze mieszkanie.
P. Ewelina mówiła otwarcie, że gdyby go nie widywała — chybaby się zatęskniła za nim śmiertelnie.
Klesz rozumiał to dobrze że gdyby się ze zbytnią czułością dla tej Ewuni wydał, stałby się przez to śmiesznym. Obracał więc w żarty swój sentyment, lecz zataić go przed sobą nie mógł.
Ona zaś — wcale się z nim nie kryla. Rodzice, którzy widzieli że w przeciągu tych lat dwóch humor i ochotę do życia odzyskała — radzi byli lokatorowi.
Śmiałe dziewczę, kilka już razy pół żartem powiedziało Jordanowi, że — powinienby się z nią ożenić.
— A jakbym pannę Ewelinę wziął za słowo, odpowiadał Klesz — dopierobyś zobaczyła, co to za brzydka rzecz mieć starego brudasa za męża.
— O! przepraszam! zmusiłabym go żeby brudasem nie był.
Żartowali tak sobie — lecz... nałóg codziennego widywania się, życia ze sobą — rósł co dnia.
P. Ewelina miała taką moc nad starym leniuchem, który najlepiej lubił siedzieć zgarbionym nad książkami, że mu pootwierane tomy zamykała i z siostrą i z sobą prowadziła na przechadzki.
Stosunek to był, jak widzimy, groźny bardzo dla Klesza, ale on sam dotąd nie przypuszczał aby inaczej mógł się skończyć, chyba trwając jakim był — do starości.
Kapitan Arnold, który w czasie świąt, odwiedzał siostrzeńca i widział jakie miejsce zajmował w rodzinie Jourdanów, potrząsał głową i mawiał.
— Tylko się nie ożeń, proszę cię, bo, choć doskonała dziewczyna — ale już, gdybyś miał wisieć, to jest brać... to przynajmniej młodą. Za kilka lat będzie babą.
Żeby kobiety nie starzały — dodawał kapitan, coby to za miłe były istoty!
Wszyscy przyjaciele Małdrzyka — znajomi — ludzie z któremi miał interesa, jedną formułą odprawiani dosyć długo, zaczynali być niespokojni.
Arnold zwierzył się Tatianowiczowi, że go sześć razy od drzwi się pozbyto, zawsze tem — nie ma w domu, a gdy się rozgniewany pytał: ale gdzież się u licha podziewa? — Nie wiem — odpowiedział odźwierny. Tatianowicz doniósł o tem kasztelanowi, a ten, że miał jakąś słabość do Małdrzyka, posłał od siebie po informacyę. I jego tak zbyto.
Zaczynało to być niepokojącem i — podejrzanem.
Floryan ze swojej strony dopytywał pani Perron, czy kto do niego nie przychodził, czy nie było listów. Mówiła że nie dowiadywała się żywa dusza, a listy chowała i zapierała się że przychodziły.
Małdrzyka bolała ta obojętność ludzi — skarżył się na nią.
— A! ludzie — odpowiadała z goryczą Perron, ludzie! Pan wierzysz przyjaźni, sercom i stosunkom! Gdzie teraz u kogo serce? Każdy myśli o sobie.
— Przecież nie wy — mówił Floryan, wyciągając ku niej rękę.
— Ja! ja! — mruczała gosposia. — To zupełnie co innego! Wiecie żem się do was od pierwszego dnia przywiązała i że wierną wam jestem. Prawda — są kobiety płoche, ale wówczas tylko gdy serce ich nie przemówi — a te raz uderzywszy wiernem zostaje, choćby je odpychano.
Małdrzyk i w skutek choroby i czując ile jej był winien — a jak go wszyscy opuścili — przywiązywał się do swej opiekunki i karmicielki.
— Mój Boże — mawiał czasami — kiedy ja mój dług jej wypłacę, nie mówię już o długu wdzięczności, ale o tem co winienem jej z powodu choroby.
— Proszę o tem nie myśleć — odpowiadała dwuznacznie wdówka — gdy będziesz zdrów, może się to jednem słowem opłacić wszystko.
Floryan, który tego jednego słowa nigdy wprzód przypuścić nawet nie chciał — teraz wśród nocy bezsennych widząc ją czuwającą nad sobą, pełniącą posługi wszystkie, myślał już nieraz, że inaczej jak oddając się jej cały, nie potrafi wywdzięczyć.
W jego oczach wszystkie jej wady, niedostateczne wychowanie, pewna płochość przynajmniej pozorna, obyczaje nieco gminne i rażące czasem nieokrzesaniem, które się z pod powierzchownego poloru dobywało — wszystko to nikło przy anielskiem sercu!
Mógłże w swym wieku, przy ubóstwie, na wygnaniu, żądać czegoś lepszego nad związek z kochającą go kobietą, która oprócz tego, przynosiła mu niezależność.
Przesąd tylko szlachecki i wspomnienia przeszłości mogły go wstrzymywać. Pierwszy z nich osłabł pobytem we Francyi, a przeszłość — zacierała się milczeniem Moni, która ją najżywiej przypomnieć mogła. Listy Moni gromadziły się w biurku pani Perron, ale ich mu nie oddawała. Wiedziała zdawna jakie one w nim budziły uczucia.
Zwolna tak, gdy się choroba przewlekała, korzystała z czasu przebiegła francuzka — lecz, jak zobaczymy, nie przewidziała wszystkiego.
W czasie gdy ów przypadek spotkał Małdrzyka, przyjaciela jego (jeżeli tem imieniem godziło się go nazwać) — Micia de Lada, nie było w Paryżu.
Długi czas razem z nim grywali na giełdzie, on był inicyatorem Floryana, i dzielił z nim dobre i złe losy. Wygrywali, tracili, pożyczali sobie wzajemnie i katastrofa która Małdrzyka zraziła — przynajmniej do czasu, od nowych stawek na papiery — obu ich razem ogołociła. Micio nie tak złym był jak się wydawał, płochym tylko i blagierem. A że blaga z Floryanem mu się nie powodziła — z nim później najmniej się w nią bawił.
Stosunki bliższe związały ich ze sobą.
De Lada wrócił do Paryża, a że przywiózł ze sobą trochę pieniędzy i znowu mu się grać zachciewało, przybiegł zaraz do Florka. Odprawiono go z niczem. Po starej znajomości znalazł się potem w cyrku, gdzie dopytując się o przyjaciela dowiedział się od M. Richard, o wypadku.
Przestraszony powrócił do hoteliku, domagając się gwałtem widzenia z gospodynią. Powiedziano mu że była na prowincyi. Lada się roześmiał.
A d’autres! — zawołał na to. coraz większy wszczynając hałas. — Ja się na to wziąść nie dam.
Chciał iść przebojem na górę. Zbiegła się służba, powstał harmider, naostatek i pani Perron wybiedz musiała.
Nie było sposobu pozbyć się człowieka, który o wszystkiem wiedział i głośno o tem prawił — a był rozjątrzony, i przypuszczał że to zasekwestrowanie przyjaciela, mogło dla niego być groźnem.
Pani Perron z dwojga wybierając mniejsze złe, zbiegła aby przyjąć Micia w swoim pokoju.
Przybyły znalazł ją wymizerowaną, zmienioną, zestarzałą.
Na miłość Boga! — zawołała ręce przed nim składając — jeżeli panu miłem jest życie jego przyjaciela, błagam go, nie domagaj się widzenia z nim, nie mów nikomu... o chorobie. Taję ją, z powodu że lekarz nakazał spoczynek absolutny — nikogo ze znajomych, żadnej rozmowy, najmniejszego wzruszenia. Tylko tym sposobem możemy mu ocalić życie.
Micio słuchał — nie miał powodu niedowierzać — przyrzekł to czego po nim żądano, i dopytywać zaczął o stan Floryana, o chorobę i t. p.
Odpowiedź pani Perron była nadzwyczaj zręczną, taką na jaką tylko kobieta zdobyć się mogła. Prawda pomięszaną w niej była tak kunsztownie z dodatkami, które jej znaczenie zmieniały, że jednego od drugiego rozpoznać i wydzielić było niepodobna. Odmalowała mu stan Małdrzyka jako zawsze groźny bardzo, a łzy, do których ją usposabiało ciągłe rozdrażnienie, poparły te wyznania.
Micio troskliwy o to aby przyjacielowi, któremu ostatnio pozostał dłużnym, nie zabrakło pieniędzy na kuracyę, pośpieszył z ich ofiarą.
Wdowa przyjęła ją, lecz razem zapewniła go że Małdrzykowi na niczem zbywać nie może dopóki ona ma grosz jaki.
Lada już się był dawniej wyrzekł wszelkich widoków na wdówkę, zrozumiawszy, iż go używała tylko jako narzędzia dla obudzenia zazdrości — domyślał się jakie miała nadzieje i plany — nie zdawały mu się one ani nadto dziwacznemi, ani złemi dla biednego Małdrzyka.
Wysłuchał więc opowiadania — uspokoił się nieco i zawarował sobie tylko aby, gdy się Florek lepiej mieć będzie, został do niego przypuszczonym.
W ciągu dość długiej rozmowy, często przerywanej płaczem, Micio zupełnie zapomniał że w początku jej przyrzekł tajemnicę — o przypadku i stanie przyjaciela.
Wyszedłszy z hoteliku, wpół godziny może, gdy jeszcze pełną miał głowę tego co tam słyszał — spotkał się z kapitanem Arnoldem.
Pierwszem jego słowem było:
— Wiecie? od kilka tygodni nie mamy żadnej wieści o Małdrzyku. Licho wie co się z nim stało? Wyjechał nie opowiadając się — zniknął.
— Ale, ba! — zawołał Micio — jakże może być żebyście nie wiedzieli. Biedny Małdrzyk miał okropny wypadek. Koń zgruchotał mu nogę. Leży chory prawie bez nadziei, i doktór do niego nikogo a nikogo nie dozwolił dopuszczać.
Arnold za głowę się pochwycił.
— Gdzie leży? — krzyknął.
— A no, w swoim hoteliku, a Perron go pilnuje.
Micio ruszył ramionami.
— Między nami mówiąc, jeżeli wyzdrowieje, od baby się nie wykręci. Jak amen w pacierzu że się z nią ożeni.
Po rozstaniu się z Miciem, kapitan pobiegł do domu, jak oszalały i natychmiast dał znać listem o wszystkiem Jordanowi.
Spadła na niego wiadomość ta jak piorun. W jednej chwili był już u swoich Mamów, prosząc o urlop, lub, jeśli by mu go dać nie chcieli — o uwolnienie zupełne. Widząc rozdrażnienie z jakiem się tego domagał, naczelnicy firmy którym o utrzymanie takiego człowieka chodziło, nietylko urlop, ale mu ofiarowali pieniądze na drogę.
U pp. Jourdan wiadomość o wyjeździe dom cały do góry nogami przewróciła. Zlękli się aby go nie stracić. P. Ewelina wbiegła ze łzami i wzruszona rzuciła mu się na szyję, wołając: Opuszczasz nas. Ja tego nie przeżyję!
I biedny Jordan, zapomniał się do tego stopnia iż owoc długiego pomiarkowania utracił. Powiedział swej przyjaciółce, że ją kocha i w zapale — obiecał się ożenić. Tak, ta chwila rozstania, która miała być tak straszną dla p. Eweliny, stała się najszczęśliwszą.
Nie zeszła z poddasza nie zamieniwszy pierścionków chociaż Jordan — nie miał innego nad starą obrączkę wytartą swej matki.
W ciągu podróży — gdy stracił z oczów Tours, Ewunię — gdy ochłódł i oprzytomniał Jordan, począł sobie okrutnie wyrzucać chwilę uniesienia, boleć nie nad sobą, ale nad kobietą, którą miał uczynić nieszczęśliwą. Wszystko to zapóźnem było! Miał pierścionek na palcu, miał jeszcze palące łzy jej radości na twarzy.
Przybywszy do Paryża, wpadł naprzód do kapitana Arnolda.
Tymczasem pani Perron, którą gwałtowne wtargnięcie Micia zatrwożyło — czuła że potrzeba było przyśpieszyć z chorym rozmowę stanowczą.
Przygotowania do niej ułatwiały ją wielce. Floryan acz niewyraźnie już dawał jej kilkakrotnie do zrozumienia, że się czuje obowiązanym do wdzięczności, którą ofiarą życia tylko wypełnić może. W duchu — miał się już Małdrzyk za związanego. Musiał się ożenić.
Tylko — ostatnie to słowo zawisło jakoś na ustach nie wymówione. Szło o to by je wydobyć. Nie było wątpliwości że dawszy je dotrzyma. Ale składało się zawsze tak dziwnie, tak szczęśliwie czy niefortunnie, że w chwili gdy już miał wymówić to tak pożądane — przyrzeczenie — przeszkadzało coś. Wchodził doktór, odwoływała panią sługa. Małdrzyk odkładał i — może mu z tem lepiej było, bo widział razem i przymus i niestosowność tego związku. Przychodziło mu na myśl co powie surowy Jordan — jak boleśnie to uczuje jego Monia.
Za każdym razem — pani Perron coraz niecierpliwsza zaklinała się w duchu iż koniecznie oświadczenie to wyraźne, uroczyste Małdrzyka przyśpieszy... a w chwili stanowczej, w niepojęty sposób — wychodziła z niczem.
Na takim stopniu stały sprawy w hoteliku Marsylskim, gdy Jordan przybył, pojechał do kapitana, nie zastał go, i nie chcąc czekać ni zwlekać udał się wprost do hotelu.
Kapitan w liście doniósł mu, że tam nikogo nie wpuszczano. Jordan miał pewne przeczucia istotnego stanu rzeczy. Gwałtem się wcisnąć nie było podobna — musiał wśliznąć się niepostrzeżony.
Było to szarym mrokiem, mała furtka w bramie stała otworem. Wchodzący musiał pod samem dużem oknem odźwiernego się przesunąć, aby się dostać do wnętrza. Spojrzenie rzucone na podwórko przez furtkę, było dostatecznem dla Jordana, aby dobrał sobie taką chwilę, w której odźwierny tyłem do okna był zwrócony.
Szybko wkradłszy się Klesz, wpadł na schody, i niepostrzeżony znalazł się na pierwszem piętrze. Tu trzeba się było zatrzymać, bo numeru mieszkania nie wiedział, a pytać o nie było to się zdradzić.
Kleszowi szło o to wielce aby go nie odprawiono odedrzwi jak kapitana.
Po namyśle zdało mu się prawdopodobnem iż na tem pierwszem piętrze Małdrzyk mieszkać nie mógł. Powoli po ciemnych jeszcze schodach wdrapał się na drugie. Tu, stanął znowu. Trafem jeden z podróżnych wychodził w tej chwili i zamykał drzwi za sobą. Klesz przystąpił do niego i na wszelki wypadek, spytał głosem stłumionym, który był numer chorego polaka, bo miał do niego zlecenie. Francuz popatrzywszy nań, nie odpowiadając nawet, pokazał drzwi.
Szło o to tylko czy nie były zamknięte. Jordan z bijącem sercem przystąpił ku nim. W pokoju Florka znajdował się właśnie przybyły doktór Moulin i nieodstępna p. Perron. Pocisnął klamkę zlekka — i drzwi się uchyliły. Na palcach wślizgnął się do przedpokoiku. Ztąd przez pół uchylone małe drzwiczki widać było alkowę, łóżko chorego a opodal przy wyjściu do sąsiedniego pokoiku, który p. Perron zajmowała — ją i doktora na cichej rozmowie.
W czasie krótkiej chwili namysłu, gdy Jordan nie wiedział jeszcze, czekać ma czy wchodzić, pani Perron z Moulinem wysunęła się do swojego pokoju — i z chwili tej korzystając — Jordan wśliznął się zwolna idąc aż prawie do łoża, na którem leżał Florek.
W mroku na poduszkach widać było żółtą, wychudzoną twarz jego, z zamkniętemi ze znużenia oczyma. Lecz Małdrzyk, jak gdyby poczuł przytomność przyjaciela, zwolna podniósł powieki, wlepił w niego oczy i podnosząc rękę, odezwał się słabym głosem:
— Nareszcie!! Jordan!
Wyrazy te, chociaż wymówione tak cicho, że szeptem były prawie — doszły do uszu pani Perron, wybiegła niespokojna, zobaczyła Klesza już ściskającego dłoń chorego, załamała ręce, zdrętwiała.
Gniew jaki ją ogarnął, omal nie sprowadził nerwowego ataku, lecz okazać go, było to popsuć sobie sprawę i zdradzić się. Wdowa potrzebowała chwili ażeby zapanować nad sobą.
Tymczasem dłonie przyjaciół się ścisnęły.
— Myślałem... sądziłem — począł Floryan — żeście się mnie wszyscy wyrzekli, od nikogo ani wiadomości, ani słowa, ani życia znaku.
Pani Perron przystąpiła bliżej i wtrąciła głosem drżącym:
— Temu nie winien pan Klesz, bośmy mu znać nie dawali, doktór zakazał wszelkiego wzruszenia.
Małdrzyk nie odpowiadał zrazu, jak w tęczę patrząc na Jordana, którego znajdował zmienionym.
— Dziękuj — odezwał się — tej mojej dobrej opiekunce, temu aniołowi stróżowi (wskazał p. Perron), któremu winienem życie. Dnie i noce siedziała przy mnie... Co trosk, a co wydatków...
— Przepraszam — przerwała gospodyni, która się skromną chciała okazać — co do wydatków... były własne wasze pieniądze.
— Moje? — spytał zdziwiony Florek.
— A! nie mówmy o tem — zagadła Perron. — Siadaj pan, panie Klesz i nie pozwalaj mu mówić długo!
Gdy się raz to stało czego sobie najmocniej nie życzyła, wdowa chciała sobie pozyskać Klesza, i dodała, zwracając się do niego.
— Gdzież pan stanąłeś?
— Dotąd nigdzie — odpowiedział Jordan — moją torbę podróżną rzuciłem u kapitana.
— A więc naturalnie będziesz mieszkał u mnie — dodała żywo Perron. — Właśnie jest mała izdebka, ale bardzo czysta, tu blisko.
Jordan się skłonił — ta uprzejmość gospodyni lepiej go dla niej usposabiała.
Perron wyszła — Florek rękę podniósł i wskazał na nią.
— W oczy i za oczy — począł mówić — muszę jej przyznać, że mi była opiekunką najtroskliwszą, najlepszą. Kobieta wielkiego serca, źleśmy ją dawniej sądzili — ja sam winien jestem że jej ocenić nie umiałem.
Klesz milczał.
— Jakimże sposobem dowiedziałeś się? — zapytał Floryan.
— Kapitan przypadkiem spotkał Ladę, od niego miał pierwszą wiadomość. O godzinie dziesiątej odebrałem list[2] wyjechałem pierwszym pociągiem.
Małdrzyk o ile mógł zwrócił się ku przyjacielowi, nie widzieli się tak dawno — tyle mieli sobie nawzajem do powiedzenia. Rozmowa przerywana rozpoczęła się zaledwie, gdy Perron weszła i zaczęła nastawać na to ażeby chory odpoczął.
Gwałtem niemal wyciągnęła Jordana.
— Niemożna go męczyć rozmową — szepnęła we drzwiach. — Każde wrażenie oddziaływa na stan jego ogólny, a ten na ranę.
— Jak długo to potrwać może nim się ona zgoi? — zapytał Klesz.
Wdowa poruszyła ramionami.
— Ja nie wiem, sam doktór oznaczyć nie może czasu — mówiła — zależy to od tylu okoliczności! Ranę sondują, drobne kostki wychodzą, a nim się potem zrośnie złamanie, nim stopniowo zabliźni rana... to pewna, że wyleczenie bliskiem nie jest.
Klesz niespokojny poszedł za nią do jej pokoiku. Perron już odzyskała była władzę nad sobą i miała jasne pojęcie jak jej należało postąpić.
Musiała się okazać przed przyjacielem bezinteresowną, miłosierną, wspaniałomyślną — był to jeden sposób ujęcia go na swą stronę. Przeniknęła go była wprzódy i znała z opowiadań Małdrzyka.
— Łaskawa pani — odezwał się zasmucony Klesz — wszystko to niezmiernie jest przykrem dla nas i dla pani. Ciężar masz taki z nim. Co się tyczy wydatków, szczęściem, przeczuciem wziąłem ze sobą trochę oszczędzonych pieniędzy:
— Czekaj pan — z uśmiechem przerwała Perron, dobywając papiery z szufladki. — Oto masz regestra... nie zadłużył mi się jeszcze... Patrzaj...
Z tego nieszczęsnego cyrku...
— Z jakiego cyrku? — podchwycił Klesz przerażony, który o nim wcale nie wiedział. — Cóż on mógł robić w cyrku?
— Jakto? pan, przyjaciel jego najbliższy nie wiedziałeś o tem, że przy dyrektorze cyrku na Polach Elizejskich jako doskonały jeździec miał posadę, która stanowiła jego utrzymanie.
Klesz załamał ręce.
— Małdrzyk! berejterem w cyrku! Boże miłosierny. On! To skończenie świata.
Wdowa się uśmiechnęła — wszystko to mogło ostatecznie wyjść na jej korzyść!
— Nie dziwuj się pan — rzekła cicho — była tam atrakcya, której się biedak oprzeć nie mógł, pewna miss Jenny, ładna amazonka, mająca talent kierowania sześciu końmi i wodzenia za nos razem dyrektora, lorda Dunby, p. Floryana i, co najmniej, jeszcze trójki.
Klesz oczy sobie zakrył.
Nielitościwa Perron szeptała dalej:
— Oprócz tego biedny nasz chory, grywał na bursie, z pomocą tego p. Lady.
— Nie znam go.
— Nie straciłeś pan na tem — ciągnęła dalej. Wygrywali i przegrywali, naostatku stracił co miał. Patrzajże pan na regestra. Oto co mi był winien..... Przyszło z cyrku po wypadku.
(Prędko wskazywała białym pazurkiem cyfry).
— Oto co wniósł p. Lada. Widzi pan. Lekarstwa, doktorowie, wszystko spisane do grosza... nie ma prawie długu. Oszczędziłam com mogła, lecz choremu skąpić nie godziło się.
Klesz, który słuchał i patrzał, był tak przejęty wdzięcznością i szacunkiem dla wdowy, że zapomniawszy o uprzedzeniach jakie miał przeciw niej, z zapałem rękę jej ucałował.
Perron podparta na drugiem ręku, patrzała nań smutnie.
Gdy później nieco, po drugiem widzeniu się z Florkiem i krótkiej z nim gawędce, odszedł Klesz na spoczynek — dopiero zostawiony sam sobie, mógł — ostygłszy nieco, zdać sobie sprawę z położenia i z tego do czego wobec niego był obowiązanym.
Przybył w obawie aby wdowa nie chciała korzystać z wypadku — wahał się teraz z wiarą w tę myśl i nie wiedział nawet czy ją o to godziło się posądzać. Zresztą — miałże prawo sprzeciwiać się ożenieniu, gdyby go sobie życzył Florek, on — on, który — jak się wyrażał, mówiąc sam do siebie — tęż samą niedorzeczność miał popełnić.
Oświadczenie się i szalone zaręczyny z panną Eweliną — naprędce dokonane — wiązały go nietylko tam ale i tu... bo, bo cóż mógł mieć przeciw zupełnie podobnemu, lub nawet więcej usprawiedliwionemu postępkowi Małdrzyka?
A jednak — to ożenienie Floryana z wdówką, kobietą mającą więcej sprytu i może serca, niż wykształcenia — z kobietą której przeszłość była dwuznaczną mgłą okryta — zdawało mu się okropnością, nieszczęściem.
— Gdyby był sam jeszcze — mówił sobie Klesz — ale ma córkę, ma dla niej obowiązki. Dać jej taką macochę!
I chwytał się za głowę z rozpaczy. Pocieszało go to tylko, że ani Florek mu nic o ożenieniu nie mówił, ani ona nic nie napomknęła coby jakąś umowę prawdopodobną czyniło.
Nie było więc dotąd nic — oprócz — niebezpieczeństwa. Tak sobie mówił Jordan. A ja — dodał, na to tu jestem, ażebym je odwrócił, gdyby istotnie się okazało.
Zapomniał o tem że w chwili w którejby niebezpieczeństwo na jaw wyszło — zapobieżenie mu mogło bardzo być już niemożliwem.
Jordan przyrzekł sobie — choć go do Tours ciągnęło bardzo — pozostać tu ażby się wszystko wyjaśniło — i nie odjechać dopókiby o los Małdrzyka nie był spokojnym.
Nazajutrz — list panny Eweliny, wyprawiony w godzinę po odjeździe narzeczonego, przyszedł rano uszczęśliwić go, wstrząsnąć i zachwiać nieco wczoraj osnute plany przyszłości.

Koniec Tomu II-go.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; po słowie domu brak przecinka lub spójnika i.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; po słowie list winien być przecinek lub spójnik i.