Poezye (Przerwa-Tetmajer)/VI/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Poezye VI
Pochodzenie Poezye VI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
KAZIMIERZ PRZERWA-TETMAJER

POEZYE
VI





WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SPÓŁKA
1910



KRAKÓW — DRUK W. L. ANCZYCA I SP.








WSTĘP


(1889 rok).

Tatry! Spoglądam z tęsknoty żałobą
Ku wam, błyszczącym w słońca zorzy złotej...
Na długo ja się pożegnałem z tobą
Kolebko moja... Dzisiaj w miejskich murach,
Ślę sokolemi myśl ku tobie loty,
Co wraca do mnie na łabędzich piórach
Z tęsknoty pieśnią...

Skały wysokie! Na wasz łańcuch siny
Piętrzący słońcu zaporę niezmierną,
Pierwszy raz oczy spojrzały dzieciny,
Jedyne słodkie tam patrzały lata;
Więc pamięć moja zostanie wam wierną,
Myśl wróci do was z najdalszych stron świata
Skały me, skały!...

Lasy szumiące! W waszem smętnem pieniu
Ileż zaklętych słyszałem powieści...
Tajemniczością rozmarzony cieniu
Wieko z przeszłości odrywałem trumny...

Kiedyż mi, kiedy znowu zaszeleści
W koronach waszych halny wicher szumny
Lasy me, lasy?...

Rzeki srebrzyste! Jako wasze zdroje
Z niewyczerpanych nigdy krynic płyną:
Tak wiecznem źródłem żądz jest serce moje...
Lecz cóż i po was i po nich zostanie?
Ja wznoszę ogrom, by stał się ruiną,
Wy gnacie, aby zginąć w oceanie
Rzeki me, rzeki!...

Orle podniebny! Jak ciebie wokoło
Ciemnych obłoków otaczają fale:
Tak mnie sny smutne wieńczą młode czoło...
I drogę mamy podobną, choć różną,
Bo ty ku słońcu wciąż dążysz wytrwale,
Ja, człowiek, szczęścia szukam... obaj próżno
A jednak wiecznie.

Po pokoleniach idą pokolenia
Ze sobą walczyć, z losem wieść igrzyska;
Celem ich szczęście... ono rozpromienia
Mrok życia, widmom podobne Sahary,
Co zdala nęcą, a gdy spojrzysz z blizka,
Nikną, by znowu dalej stroić w czary
Przestrzeń przed tobą...


Na tej pustyni my, nędzne pielgrzymy,
Grzęznący w piaskach, głodni i spragnieni
O kroplę wody, kęs chleba walczymy — —
Giniem, lub trupy wkoło siebie ścielem;
Cios chytry twarzy już nam nie rumieni,
Łez czasu niema lać nad przyjacielem —
Walka o życie!...

Któż młody nie drży przed tem, co dziś czeka?
Chyba ten, który zatarł w swojej duszy
Znamię szlachetnej godności człowieka
I skroń ustroił nikczemności godły:
Temu zwycięztwo!... Tak na roli głuszy
Niewypleniony chwast brzydki i podły
Kwiaty szlachetne...

O! gdybym wrócić mógł, gdzie Tatr granity
W koronie srebrnych lodów stoją lśniące!...
Świat ludzki z ułud przedemną odkryty
Zda mi się kołem nieszczęść i podłości...
Tam, gdzie nikomu nie przyświeca słońce,
W górskiem pustkowiu, choć bezduszne gości,
Tam czyste piękno...

Za niem to — często dotknięty boleśnie —
Ślę myśl ku ziemi tatrzańskiej dalekiej:
Niech chociaż chwilę zapomni tam we śnie

O życiu naszem tak smutnem i wstrętnem,
Które naznaczą przyszłe, lepsze wieki
Okropnem, nigdy niezatartem piętnem
Życia Kainów!...






(1909 rok).

Przeminął czas, przeminął czas
młodości tęsknych pieśni,
co się nie stało życiem w nas,
już się nie ucieleśni.

I tylko jednę w sobie ma
różnicę późna pora:
młodość do jutra tęskni dnia,
wiek męzki śni o wczora...

Lecz duszy się nie zmienia głos,
czem rodzisz się, tem giniesz,
a komu tak przeznaczył los:
ujrzysz, zrozumiesz — — miniesz.






TĘSKNICA



». . . zdrowie,
Ile cię cenić trzeba, ten tylko się dowie,
Kto cię stracił . . .«
Adam Mickiewicz.



Już nie wiem, co poza mną było...

Już nie wiem, co poza mną było —
czy żyłem kiedy?... czy kochałem?...
Zda mi się, stoję za mogiłą —
cóż w tej mogile pochowałem?

Czy pochowałem jakie kwiaty?
Czy pochowałem złote rzeczy?
Nie wiem — to jakieś dawne światy,
stracone z mego serca pieczy.

Snadź nic nie było żalu warte,
skoro nie został żal po niczem — —
napisy trumien są zatarte,
blask lamp grobowych nie był Zniczem.

Jak obcy po przeszłości chodzę,
w tę i w tę stronę zwracam głowę,
a to są przecie tu, przy nodze,
krwi mojej rzeki koralowe.


Wstrzymam się, idę i znów stanę,
jakbym nie wiedział, gdziem wniósł głowę — —
a to są przecie w bród rozlane
krwi mojej rzeki purpurowe...






Nad morzem.

Ten smutek, cichy smutek ducha,
na który palm dziś liście wieją
i dmie od morza zawierucha:
to krzyż wspomnienia nad nadzieją.

Jakże swobodny, wolny chodzę
i na to morze dziś poglądam,
gdy nic niespotkam na mej drodze,
nie czekam, ani nie pożądam.

Danem mi było, co być miało —
czy nic, czy wiele: wszystko jedno,
gdy zmarło już i spopielało,
w letejskie poszło już bezedno.

Pod temiż palmy, nad tym brzegiem,
chodziłem niegdyś, człowiek młody —
mój smutek wówczas był szeregiem
fal szturmującej skałę wody!


Swobodny, wolny dzisiaj chodzę,
niczego nie wyglądam zgoła,
gromada cieniów na mej drodze
życia odemnie, kształtów woła.

Żyjcie więc krwią mą puste mary,
kradnijcie życie moje dla się,
a kiedy złożą mnie na mary,
czcze imię kołysajcie w czasie...

Jak łódź je kołysajcie społem
na morzu życia niezmierzonem,
żem był, żem myślał i że wziąłem
nagrodą — nic, a pustkę plonem.

Te zimne, głuche, sztywne palmy,
to są jedyni przyjaciele,
jedyny chór — to wichru psalmy,
współmyśli z obcem morzem dzielę.

Więc czy nie byłem tam zbłąkanym
pielgrzymem z jakiejś obcej ziemi,
gdy głos mój tlał, choć był słyszanym,
i do mnie — ludzie byli niemi?...

Czegóż ty, morze, możesz żądać?
Nic — żeś jest morzem — wszystko twoje,
i mnie już nic tu nie wyglądać,
gdy poza wszystkiem mojem stoję.






A kiedy...

A kiedy będziesz moją żoną,
niechaj ci oczy jasno płoną
i patrzą w pustkę tam daleko,
gdzie się czcze dymy z ziemi rodzą
i jak upiory gdzieś się wleką
i jak umarli w nią odchodzą.

A kiedy będziesz moją żoną,
słuchaj, jak pustka w ciszy dzwoni,
jak echa pogrobowych dzwonów
w bezdeni nieba kędyś toną
i jak sekundę każdą goni
szmer łez żałoby i szmer skonów.

I niechaj ci w rozwarte oczy
żar, jako piorun, ogniem strzeli
i olśnij się w błyskawic bieli,
jak duch, co nad mogiły skoczy
i z nieba na skroń ściąga gromy,
aby w nich stanąć niewidomy.


Bowiem zaiste dziś ci mówię,
żeś w ogniu winna stanąć cała,
jako bóg grecki skamieniała
i osłonięta przez gwiazd mrowie,
niedotykalna, niewidzialna,
ogniem zakryta i zapalna.

Imienia twego niech nie śledzą — —
ja wiem i śmierć, co jest przedemną;
kres nam za jedną cichą miedzą,
chociaż nie pójdziesz w otchłań ze mną.
Choć dzwon ustanie bić na wieży,
długo, daleko dźwięk się szerzy.

Zostaniesz po mnie, chocieś wstała
wraz ze mną, wieczna i dozgonna
ty towarzyszko mego ciała,
którą poślubiam jako żonę — —
a imię twoje to czczość wonna,
która oplata drzew koronę.






Salamandra.

Przez obcy szedłem las — posępny stał;
ciemniał w nim dzień — wilgotne mchy
słały się u mych nóg, z nadwodnych skał
zwisały zimne, brudne, ślizgo szły
w parowów głąb. Potoku pienny nurt
po progach wył wzdłuż drogi, to znów cichł,
z kamiennych w toń się przelewając furt.
Wśród gonnych drzew tu owdzie, jakby mnich,
(dalekich Tatr widziadło), karli smrek,
obrosły gąszczem konarów aż do stóp,
w milczeniu stał i ciszy leśnej strzegł.
I nic nie rwało jej; jak ciemny grób
milczał ten las, tonąc w ponury mrok.
Tam szedłem sam — szeleścił w ścieli krok,
to patyk trzasł, to bełkło trzęsawisko.
Gdziem był? — tak, wiem: ja byłem ludziom blizko,
ale mój duch, jak niegdyś na Jeziorze
Królewskiem, zszedł z kolisk ludzkiego świata,
i wszystkie w tłum zbiegły się ku mnie lata,
przeżytych dni, przeżytych godzin morze...

Wszystko, com czuł, czegom przepragnął w życiu,
zbiegło się ku mnie w tłum — — wszystkie tęsknice, chęci;
widziałem tam, jak pasmo wzgórz w odbiciu
kliszy: zebrane współ epoki mej pamięci.
I moja krew i mózg mój i marzenia,
porywy duszy, woli mojej sny,
nadzieje, wiary: wśród tego milczenia
ozwały się, przyszły i ze mną szły
mówiące do mnie, w mrok. A głos to jeden był,
ogromne, straszne jedno zapytanie:
co pozostało z nich?... Ze skalnych brył,
gdy spadną w dół, skruszony rum zostanie,
kamieni stos — lecz co zostało z nich?
Co z duszy mej i z mojej krwi żywota?
Czyliż, jak kurz od koła leci szprych,
tak z życia duszy treść odlata i robota?
Wewnętrznej pracy wóz przetoczy się wśród dróg,
i nie zostaje nic, jakby nie przebiegł wcale?
I gorzki żal się wśród czeredy wzmógł
mych myśli, czuć. Po cóż — mówiły — po co
byłyśmy, jeśli mniej trwania w nas, niźli w skale
podłej, z której się żwir i głazy wygruchocą?
Po coś ty rodził nas i my rodziły ciebie?
Pytały tak, a ja, jak gdybym na pogrzebie
pochodnią tylko był i więcej niczem, wkoło
świecąc na smutku mrok i na zgryzotne kiry,

tak szedłem — — milczał las, woń stęchłą zioło
dawało z błot, i mchy, nad wodne wiry
zwisłe, dławiły dech... I ciągły szum: gdzie my?
Gdzie żywot twój, co z nas się plótł, jak z sita
plecie się kosz? Gdzie my: twe myśli, sny,
gdzie żywot twój?... Cóż powiem? Pod kopyta
wtrącił was Czasu rumak i Nicości?
Zdeptał was, jako koń Atylli złem
kopytem deptał wsie? Kędyście w toń tej czczości,
co się przeszłością zwie, kędyście w grób, w pokłady
strawionych ludzkich rzeczy zapadły — czyż ja wiem?...
Wtem u mych stóp, pod zboczem usypiska,
wśród mokrych nór, patyków, jako gady
pełznących w las, nad miejscem, gdzie połyska —
bagienka szkło: ujrzałem nieruchomie
stojącą salamandrę. Czarne ciało,
pomalowane w żółte plamy, słało
się tuż nad ziemią i w leśnym ogromie
wiązała do się wzrok, jak świeca w ciemnej sali.
Przez długą chwilę przeciweśmy stali,
aż mi się zdało, że w tej wędrownicy
pustkowi leśnych, w tej wiecznego cienia
mieszkance niemej: wszystkie me pragnienia
i cały bezmiar żywota tęsknicy
i wszystko, co się w mem życiu nie stało,

wraz się skupiło i wraz zamieszkało,
ażeby błądzić tu, w wiecznej mrocznicy
obcego lasu... Dni, godziny, lata,
co za mną z głuchem zapytaniem gnacie,
widma cmentarne, czyliż wy w warsztacie
natury wiecie, jakim kręgiem lata
koło wszechbytu? Czy znacie pierścienia
początek i kres? Czy wiecie, że współ wraz
może wam wszystkim ten odpowiedź daje las?
Że wszystkie zżyte sny, sny zżyte i natchnienia
i cały skarb, co człowiek w sobie miał,
może się taką ot straconą rzeczą stał,
jak salamandra ta wśród lasu mrocznych głębi?
Więc nie pytajcie mnie, kędy jesteście,
ani pytajcie mnie, czy się z was co zezrębi,
ani się za mną w tłum tych mar żałobnych nieście,
bo nie wiem nic — — widzicie: milczy las...
Jeżeli tu przez wszystek bytu czas
błądzić człowieka los — może i to, co zżył,
wieczyście błądzi kędyś — tuman sił
straconych w wieczny mrok...






Uśmiecha mi się tajemnica...

Uśmiecha mi się tajemnica
i ciągnie k’sobie moje oczy — —
jest to głąb morza, blask księżyca,
cisza i pustka wielkich skał...

Uśmiecha mi się tajemnica,
wyciąga ku mnie ręce swoje,
rąk, białych ramion stali dwoje;
uśmiecha mi się w chłodnej zmroczy
w fioletowym, zimnym mroku,
abym tam wszedł, abym tam stał...

Uśmiecha mi się tajemnica,
płoną jej ku mnie złote oczy,
złotozielone, martwe, groźne,
żarłoczna smoka z pieczar głowa,
i jest wichr światów w tem jej oku...

Tam pójdę — w pomrok ten księżyca,
w ciemną, błyszczącą głąb otchłani,

w ten w skale wykowany krąg — —
pójdę — — godziny biją późne,
zegar je młotem z miedzi kowa — —
jeszcze do twoich zdążę rąk
jawiąca się naprzeciw PANI.






Ciemny, pachnący las...

Ciemny, pachnący, wielki las!
Ile tu kwiatów, ziół i traw!
Jak złotem ku mnie błyszczy mech!
Ile tu duchów lata w krąg!
Jak błyszczą skrzydła pośród drzew!

O Boże! Cóż za cud i czar!
Sto dębów z wiatrem szumi wraz!
Sto dębów mgłę przerzyna wpław,
złotą, słoneczną, letnią mgłę,
i wonny, świeży wiatru dech
złotych rozwiesił arfę wstąg...

Idzie! o! idzie z ziemi zew,
z pachnącej ziemi, z wonnych par,
idzie i woła, gra i grzmi!
To idziesz ty, to idziesz ty,
o Bóstwo święte, święta Moc!
Matko i dziecko duszy mej!...


O wonny, święty, wielki las!
O blask, co zdołał ciemność zmóc!
O deszczu światła! lej się! lej!
O święto leśne! Lata czas!...






To jest dla mnie najmilsze.

To jest dla mnie najmilsze i najbardziej cenne —
możeby mi odumrzeć było żal najwięcej —
widnokręgi błękitne, dalekie, wiosenne,
ponad zielonem polem zboża rozciągnięte...

Jest jakiś urok dziwny, na poły dziecięcy,
w tym wyrazie: daleko — jest jakaś tęsknica —
daleko — tam — za wzgórza w błękicie zaśnięte,
za wzgórza — hen — tam w przestrzeń...

Jest coś, co zachwyca,
unosi serce — wieczna, pewna tajemnica...
Tam het na widnokręgu, w błękitu oddali
jest może to, cobyśmy najwięcej kochali...






Nie mój Dunajec...

Nie mój Dunajec szumi mi,
nie moja bystra woda,
tylko przychodzą stare sny — —
swoboda — oh! swoboda!...

Nie przypominaj mi się śnie
młodości mojej zdrowej,
bo mi żal w piersi duszę rwie
nad siłę ludzkiej mowy!

Nikt tak nie kochał smolnych watr,
trzasku i dymu stosów,
i nikt z nad głuchych szczytów Tatr
patrzących w dół niebiosów...

I w świecie nikt nie kochał tak
samotnej skalnej drogi —
urwisk, gdzie w dole buja ptak
i groza pieści nogi...






Ludzka tęsknota.

Pytała się ludzka tęsknica
kędy jej kres?
Czy w skałach niedosiężonych,
czy w morzu łez?

Pytała się śmierci idącej
w całunnem gźle,
czy może w niej? Ale śmierć
odrzekła: nie...






Nigdy więc...

»Nigdy więc, nigdy z tobą rozstać się nie mogę,
morzem płyniesz i lądem idziesz za mną w drogę«
i zasłaniasz mi wszystko skrzydłami ciemnemi,
szafirowy grzbiet morza, zieloną pierś ziemi...

Na mych ustach znalazłaś to posępne słowo,
którego wprzódy warga nie rzekła niczyja,
a które poszło falą po świecie echową,
aby trwać — — ja nazwałem cię tą, co zabija...

Opętany przez ciebie kto zmarnował życie
patrząc w baśń życia, w pustym świecącą błękicie,
a żywych czynów życia dotknięty martwotą:
ten cię zna, ten w twą istność wgłębił się, Tęsknoto...






Obcą, nieznaną mi doliną...

Obcą, nieznaną mi doliną
szumne potoki górskie płyną —
nie tak szumiały u nas, tam...
W oczach mi świat przeszłości stoi,
w oczach mam pieśń przeszłości mojej,
w oczach ją mam..

Wszystkie się rana w jedno rano
zbiegły, w woń rzeźwą, w jaśń świetlaną,
ciupagę w krzepkiej dłoni mam —
przede mną chłop-przyjaciel stoi —
ach! gdzież są towarzysze moi?..
Zostałem sam.

Nie znam was, nie chcę znać — — mnie cienie
droższe, po których mam wspomnienie,
niż cały wasz żyjący świat...
Jam tylko jedno kochał w życiu:
szczyty, płonące na rozświciu,
pęd młodych lat!...






Wesoły las...

Wesoły las dokoła stał,
wiatr gałęziami cicho chwiał.

Przyszły leśnice: piszczałkę weź,
śpiewem się z nami w echo nieś!

Buk rzekł: niezgiętą gałęź mam,
uchwyć oburącz, zegnij, złam!

Strumień lodową pieniąc toń
rzekł: tak, jak dawniej, zanurz skroń!

Ponury las dokoła stał,
wiatr gałęziami cicho chwiał.






Ta trawa, której nikt nie kosi...

Ta trawa, której nikt nie kosi,
ta woda, której nikt nie pije,
nikomu niepachnące kwiaty — —
oh! tam jedynie dusza żyje!

To niebo, w które nikt nie patrzy,
Bóg, który wcale niezna ludzi,
ten las nikomu nieszumiący,
ta zorza, która nic nie budzi...

Te niepachnące żadnym nozdrzom
cudowne, purpurowe kwiaty;
ta woda, której nikt nie pije,
ten wiatr nad pustką mgieł skrzydlaty...

Bóg, który wcale niezna ludzi,
cud, w który żadna myśl nie wcieka,
ten las nikomu nie szumiący,
duch, niemający nic z człowieka...


Świat bez istnienia i bez śmierci,
ten zdrój, co tylko skałom bije,
ta trawa, której nikt nie kosi — —
oh! tam jedynie dusza żyje!






Król-Sfinks.

Jest mglista pusta wyspa
daleko tam śród morza;
szkarłatnie ją oblewa
wstająca ranna zorza.

Szkarłatnie ją oblewa
zachodu ciche słońce —
wszystko jest na niej mgliste
i wszystko jest tęskniące.

Śpiewają tam po lasach
cudowne drozdy skalne,
i woda cicho pluszcze
»Ave« sakramentalne.

Pozdrawia jakiemś dziwnem
śmiertelnem pozdrowieniem — —
i wszystko na tej wyspie
jest śmierci zamyśleniem.

Król pustej mglistej wyspy
nad szczęścia skarb i chwały
miłował perły swoje —
naszyjnik miał ich cały.

Lecz dziwną klątwą jedna
konała z nich po drugiej
i zamarł w rękach króla
naszyjnik pereł długi.

Została mu ostatnia
najbielsza z pereł świata —
w tę, w wieży swej zamknięty,
król patrzał długie lata.

Lecz gdy i ta konała,
zgiął czoło swe rozumne,
swe mądre przymknął oczy
i kazał robić trumnę.

Śpiewają drozdy skalne
swą cudną pieśń o zmroczy:
król siadł na brzegu morza
i posłał w przestrzeń oczy.

Po morzu płynie stado
łabędzi z wód przestworza;

powoli, cicho płyną,
jak białe kwiaty morza.

I coraz ciszej fale
swe hymny szumią mszalne
i coraz to cudowniej
śpiewają drozdy skalne.

I król swe czyste ręce
o morską oparł skałę — —
»Ten biały sznur łabędzi
to moje perły białe...«

I płyną w mrok, w bezkresy
łabędzie białe stadem,
a król za niemi patrzy,
ze sercem patrzy bladem.

Skarb cały zginął w morzu!
I na urągowisko
niechwytne, niepowrotne
przesuwa się zjawisko...

O królu! To są twoich
umarłych pereł dusze!...
O królu! Morze szumi,
zrywa się w zawierusze!


O królu! Morze szumi,
zrywa się w zawierusze — —
to biały anioł śmierci
przelata przez twą duszę...

O królu! Nigdy, nigdy,
nigdy już za żywota
przed tobą twoich pereł
łańcuch nie zamigota!

O królu! Nigdy, nigdy,
nigdy już nie ożyje
ostatnia perła twoja,
którą dziś morze kryje!

O królu! Nie odwracaj
za się smutnego czoła!
Bo się umarłych rzeczy
tęsknota nie dowoła!

O królu! Mrok śmiertelny
twą mądrą skroń owija,
a twe powieki zamknie
tęsknota, co zabija!

Na pustej mglistej wyspie
jest posąg tam kamienny,
jest Sfinks z granitu kuty,
pół lew, pół orzeł senny.

Z bark lwich łeb orli rośnie
i skrzydła dwa złożone;
rozumne oczy Sfinksa
w morza się patrzą stronę.

I sen ma jakiś boski,
wyższy niż sen człowieczy — —
w głębokich jego oczach
nadludzkie mgłą się rzeczy.

I morski wiatr, co bije
w kształt posągowy skały,
pieśń taką z niej dobywa,
jak gdyby chmury grały.

Lubię pod tym posągiem
zmarłego siedzieć króla —
widzenie pełne mroku
źrenice me otula.

W oczach mych brzegi wyspy
od słońca się szkarłatnią — —

widzę łabędzie-perły
i pertę znam ostatnią.

Czuję nad sobą wieczne,
lite milczenie głazu
i serce, co uderza
w posągu raz po razu —

i widzę sen nadludzki
w mgłach, co się morzem wleką — —
i słyszę pieśń posągu
od ziemi tak daleko...






Nad rzeką.

Taka mi się marzy wielka rzeka,
co ze źródeł wysokich wycieka
i w dół z dzikim łoskotem się wali,
rwąc wsze tamy, co się piętrzą fali.

Het porywa podobłoczne buki,
stacza głazy ciężkie i olbrzymie,
wały kruszy i rozmiata w sztuki
a sto gromów gra w jej srebrnym dymie!

Pędź, pędź rzeko!... Na krawędzi siedzę
i twe wody rozszalałe śledzę,
pod nogami mi spienione płyną — —
na krawędzi wiszę nad głębiną...

Tam — daleko — ocean zielony,
cichy, wielki — — święte wod bezbrzeże — —
nad nim wichry grające jak dzwony,
Bóg dostojny — — i to święte »wierzę«...


Bóg dostojny — Wielki i Wspaniały,
Bóg dostojnej spiżowej martwoty — —
z dygocącej nad głębiną skały
patrzę, patrzę... o bezdeń tęsknoty!...






Ciche, mistyczne Tatry...

Ciche, mistyczne Tatry, owe wieczne głusze
zimowych, śnieżnych pustyń, owe zapadliska
niedostępne wśród złomów, gdzie jeden się wciska
mrok i gdzie wicher końcem swych skrzydeł uderza
z głuchym jękiem, jak końskie na polu kopyto,
uderzające w zbroję martwego rycerza:
ty, pustko, w siebie wołasz błędną ludzką duszę...

Ty, pustko nieskalana, kędy myśl człowieka
w dumną, zimną samotność wolno się odwleka,
jak lew ranny w pieczarę zapadłą i skrytą;
ty, pustko nieskalana, gdzie się dusza rzuca
zmęczona i ponura, by z krwi chłodzić płuca,
oczy myć z kurzu, ręce ogartywać z błota...

O Tatry! Jakże drogą jest wasza martwota!
Ten chram, kędy ofiarę niezmiernemu Bogu
odprawia wiatr u skały lodowej ołtarza,
a tej mszy słucha turni zwieszonych milczący

tłum i białego lasu przepastna ciemnota
i kędyś uczepiony na szczytowym rogu
blask wschodzącego słońca, co lody rozżarza,
nakształt lampy ofiarnej, u stropu wiszącej...

A kiedy się gwiazdami zaświecą przestrzenie
wiekuistego nieba i nieprzeniknione
zejdzie na ziemię nocy zimowej milczenie:
wówczas mi się wydaje, że już lat tysiące
ubiegły, że już życie dawno pogrzebione
i że jest to dusz ludzkich, dawno niepamiętnych,
dusz do szału zuchwałych, do szaleństwa smętnych,
uroczysko grobowe, senne i milczące.






Pierwszego czerwca w górach.

Już nęcą mię me rodne góry,
Góralki nęci dziki śpiew!
Nęcą mię baśnie cudotwory
wyzierające z popod drzew...

Już w kosodrzewie wiatr szeleści,
żywica pachnie, słońce mży,
i wabi jakiś czar niewieści
bujne, pachnące przylec mchy...

Pachnie las, pachną zioła, trawy,
i śniegu białozłoty płat,
i szafirowobłękitnawy
goryczki kwiat i cały świat!

I każdej dziewki tam spotkanej
łono ma malinową woń — —
i rwie do niepohamowanej
rozkoszy świeżych gęstwin toń...


Już się kozice gżą na grani,
kozłowiec żółty zakwitł już,
i we mgle błyszczy na otchłani
tęcza i słońca złoty kurz.

I już na stawów ciemnej zmroczy
srebrnozielony pęka lód
i ich niebieskie, senne oczy
nęcą do siebie, nęcą w spód...






Nieprawdaż? To był tylko sen.

Nieprawdaż? To był tylko sen,
to wszystko się nie stało — —
to szereg był marzonych scen,
to jeszcze życia twego południe,
obudź się — wszystkie szczyty świecą,
wszystko się słońcem rozśpiewało,
a oczy twe jak kamień w studnię,
w przepaść, w stracenie lecą...






Gdy minął czas...

Gdy minął czas,
zabierz twe ciało i duszę wraz,
uciekaj w ciche ustronie — —
będzie się jeszcze promienił świt,
będzie się jeszcze lśnił górski szczyt,
lecz innych wicher owionie...






Zdala od nędz...

Zdala od nędz i zgróz,
tortur i mąk
wieczysta Cisza śpi;
nad cierpień krąg
Spokój się wzniósł,
jak szczyt, co wzrósł
we mgły,
we wieczny mróz.






Co nas wiązało...

Co nas wiązało? Jakiś ból,
żal jakiś niewyznany,
nie szał tych nocy, z których nic — —
jak wodne pierzchły piany...






Miłości owe...

Miłości owe, o których tak mnogo
słyszałem w życiu — kędyż one są?
Ja nie pamiętam, nie baczę nikogo,
przeszedłem może kiedy czyją drogą,
ale nikt drogą nie przestąpił mą.

Jednej kobiety nie zostawiam w drodze —
są jakieś cienie, czy też były — cóż?
Z dziewiczem sercem żywot mój przechodzę,
albom je oddał gwiazdom, gór szeżodze,
szumowi lasu, wodzie, schodom zórz...






Czasem lata przechodzą...

Czasem lata przechodzą, że nie wspomnę o niej,
lecz znowu się przypomni, a za każdym razem
jakbym wszedł do pachnącej śródleśnej ustroni,
jakbym oczy wiosennym poił krajobrazem...






Sierpniowe złote muchy...

Sierpniowe złote muchy lecą,
promienie słońca bystro świecą —
taki mnie smutek, żal porywa,
aż ręka dłonią wzrok przykrywa.

Nie chcę na światło patrzeć Boże,
gdy serce być, gdzie chce — nie może,
gdy wola losu nieugięta
ruch mój i wolę moją pęta.

Nie tęsknię ja za niczem takiem,
czegobym nie chciał, będąc ptakiem;
za wszystkiem tęsknię, co w swej sferze
orzeł pod skrzydeł łuki bierze.

Któż tak ukochał słońca wyże,
gdzie wrą atomy światła chyże,
wre atmosfera i w krysztale
nieba stopione wrą korale?...


Tam Bóg mój mieszka uśmiechniony,
na niebios oparł się opony,
w nieskończoności, precz, w bezbyciu,
daleki, obcy wszemu życiu.

Wielcy poeci! Wstańcie z grobu!
Zejdźcie się, duchy z prochów globu,
śpiewajmy ponad huragany
większy hymn Panu ponad Pany...

Sierpniowe blaski złote świecą,
złociste, szkliste muchy lecą,
a moje serce schnie w żałobie
na siły swojej, męstwa grobie...

Butwieją statki u wybrzeży,
choć się ocean pianą szerzy,
choć tysiąc wichrów na topieli
grzmi, jak na trąbach grzmią anieli...

Jak aniołowie pełni dumy,
w piór grzmoty strojni, w włosów szumy,
a których brew, jak błyskawica,
nad oczy, jak nad krąg księżyca...

W głębinie duszy mej: żałości
nie pojmą ludzie mali, prości —
lecz ty, strącony hełmie w mrowie
z gzymsów świątyni: wiesz, co mówię.






LISTY HANUSI


List Hanusi.

»Kochany Jerzy mój! Pisę tu stela
ten list do tobie, a pisęcy płacę.
Świat mię calućki nic nie uwesela,
kie w lesie pasę, hnet krowy potracę,
bo syćko myślę, kielo nas ozdziela
kraju i cy cie tyz jesce zobacę?
Kiebyś ty wiedział, jakoś mię zasmucił,
mój złociusieńki, tobyś się haw wrócił.

Głowa mię boli, serdecka nie cuję,
łzy ino syćko z ocy mi się lejom,
nik tego niewié, za kim jo banuję,
ale się ludzie nascy se mnie śmiejom.
Zal mię za tobom wciągle w serce kłuje
i nie wiem, ka się me ocy podziejom
od tyk łez... Widzi się, co mnie powiezom
wnetki hań w trumnie, ka ojcowie lezom.

I juzbyk héba jo sama wolała
lezeć hań, niźli tak płakać daremno,

a kie spać legnę, to poduska cała
mokra, kie wspomnę, jakeś ty spał se mną.
Kwilo jedyna, kaześ się podziała,
kiedyś ty przychodził ku mnie w nockę ciemną
i kieś mię objon tak serdecnie w rence,
jakbyś przy miejskiej lezał ka panience...

Jo znam, ze biédna jo sprosta dziewcyna
góralska, o mój ty najsłodsy, złoty,
to nie lo tobie, lo pańskiego syna,
ale juz lewdo wytrwam od tęsknoty.
Dusa cię ino syćko przypomina,
nijakiej niémam do jadła ohoty,
ani do tońca. Hłopcyska się śmiejom,
a moje siwe ocy wciąz łzy lejom.

Kie na odwiecerz przed hałupom stanę,
pojźrę, jak słonko za wiérchy się kryje,
wspomnę, jak my się pod ten samą ścianę
kryli: to zol mię mało nie zabiję,
a serce moje, jakoby pijane,
tłuce się w piersiak. Tęca wodę pije
z rzéki, ale tyk łez wypić nie musi,
co ocy twojej wypłacom Hanusi.

Jasiek tu fciał mnie brać, a mama z tatą
straśnie go radzi widzom, ale ja nie.

Powiedziałak mu, ze się przódziej lato
zimom, a zima przódziej latem stanie,
niźli ja bedem jego. Więc się na to
ozgniéwał i rzók, co on mnie dostanie,
hébaby w niebie miesioncek zaginon,
abo Dónajec w górę się przewinon.

Miałeś tu do nas przyjehać na Gody,
tagek cię ino syćko wyglondała,
a tak mi było, jak rybce do wody,
jazek się sama do się głośno śmiała.
Ale juz wsendyl potajały lody
i śniég już w turniak wyginon bez mała,
a tobie niémas jednako nikany,
mój złociusieńki i umiéłowany.

Aniś nie pisał do mnie dawno. Moze
jaka cię chorość nasła, mój jedyny,
abo co inse, od cego broń Boze!
Nie zabacujze tak swojej dziewcyny.
U nas som zdrowi w hałupie, niémoze
ino Jagnieska Bartkowej Maryny.
Niek cię Bóg strzeze i Najświętsa Panna
Ludźmirska. Twoja tu ostaję — Anna«.






Drugi list Hanusi.

»Kochany Jerzy mój! Pisę tu stela
ten list do tobie, a pisęcy płacę...
Cas się spopielił, jak się wiór spopiela,
patrzem poza się i w smutku się tracę —
ni mnie, ni tobie nie było wesela
i jakomś próznom dał nam Pan Bóg pracę —
i dziś, kiedy się za się obejźremy,
po co my zyli haw: sami nie wiemy.

Bacę cię — młody, kieś się rwał na skały,
a widziało się, ze cię skrzidła niesą;
wichry ci ino ponad cołem wiały,
z pod nóg piarg fyrcał, jaz się iskry krzesą...
Bacę cię... Kie ci gęśle zahucały,
jako się w tobie sytkie siły ciesą!...
Bacę cię, bacę — — haj to dawno było — —
tak w mojém sercu dziś, jak kieby śniło...

Ka się podziała moja młodość... krasa...
cy jom na smentarz już powieźli w trumnie?

Kie jo puściła głos na kraju lasa,
z drugiej doliny echo grało ku mnie...
Ka się podziała, Jerzy, młodość nasa?
Ka się podziało, co śpiéwało siumnie
we wnątrzu serca? Ka syćkie nadzieje — —
i ka się po nik ten zol popodzieje?...

Ka się podziejom te łzy, co mi z ocy
lecom na moją jasność przepadniętą?
Ka ten blask z moik dziéweckik warkocy?
Ka to kozdego dnia kwitnące święto?
Hej! Wto hań krowy zenie do ubocy?
Wto się w gmłę nurzy w halak ozwiniętą,
ze ino zwonki słychać zbyrkające
i krów po głosie zwonków suko słońce...

Hej! Wto hań pudzie w zielone upłazy,
kie wiesna kwiaty pachniące ozsieje?
Hej, Jerzy, Jerzy! Kieloześ to razy
leciał ku sopom, jaz się serce śmieje!
Kiek cię widziała skakać ponad głazy,
ciupaga w garzci, pióro z orła wieje
przi kapelusie: tak się mi widziało,
ze we mnie, jako w wiejskim sadzie, biało...

Hej, Jerzy, Jerzy! Bacys ty, kiedy my
z przełęce dołu patrzyli we złote

dni!.. Ciemne z water wolarskik sły dymy,
potok się pienił, het nizko — w mrakotę
walił się leśnom — a my se lezymy
we wiérchu, w górze, samiućcy, jako te
ptaki — i niebo ino jest nad nami
i wiatr i kajsi Pan Bóg z janiołami...

Ten wiatr, coś w nozdrza wciągał go z niebiosów,
wiater, ziołami wiérchów woniejący,
tysiącem cudnyk śpiéwający głosów,
janielskik zwonów zbyrkotem zwoniący — —
ten wiatr, ze ścigłyk oderwany włosów
siklawy, w przepaść ze stawu lecącej — —
ten wiatr, co ślizgał się w graniak po lodzie
i w niebo leciał, jak zorza o wschodzie!...

O Jerzy! Bacys te długie godziny,
kie my z przełęce hań na dół patrzali?
Przed nami Tatry, scyty, ozpadliny,
sparzty, a słońce ponad nie się pali...
Cicho... Tam głos już nie doleciał iny,
héba się z turnie ka skała odwali
i grzmi — a zreśtom cicho dookoła,
jako po przejńściu pomoru janioła.

Hej! Ponad nami przeleciał ten moru
janioł i palce tknon nam głowy obie — —

trzaski z twojego nie ostało dworu,
wedle mnie pusto za zycia, jak w grobie — —
ty, jak ptak ślepy, od boru do boru
laces — ka gniazdo? ka sen w nocnéj dobie
cichy, spokojny we swojej siedzibie?
Ja, jak to drzewo, co się w pustce chybie...

O Jerzy, Jerzy! Nie takiej my doli
przed się patrzyli, nie takiej cekali...
Łzy ocy gryzom ah! i serce boli — —
pono my zycie oboje przegrali...
A w ten zimowy wiecór, jako z roli
kłosy zgniecione, co je grad przywali,
wstają; tak wstaje i staje przede mną
sytko, co wołać i prosić daremno...

Stają przede mną jakby córki, syny
zmarłe — — po głowak głaskam je ręcami...
To som umarłe zywota godziny!
A my dziś, jako trupy nad truchłami!
Bo sytko zywe hań — pod kupą gliny!
Bo sytko zywe hań — pod popiołami!
Bo sytko zywe hań, ka pamięć nasa
i serce, w którem zar od łez dogasa.

O Jerzy, Jerzy! Ze tys my oboje
nic, ino za się patrzymy zwróceni — —

Co mi ta ludzie, co mi zycie moje!
Mnie się na grobak jino ruń zieleni...
Tak, jako jedla, nad grobami stoję,
a kie powicher uderzy w jesieni,
to mnie wyłomie, wyrwie z korzeniami
i na ten smentarz praśnie poza nami...

Przydź ty i siednij na tę ponade mną
mogiłkę lichom — nad dziéwcyną sprostą,
posiedź se kiedy na niej w nockę ciemną,
a patrz ku gwiaździe, co nad tobom prosto
zaświeci... Te łzy, od wtoryk mi ciemno
dziś w ocak: sytkie się w tę jedne zrostą
gwiazdę i przed cię, jak Pan Bóg podzwoli,
spadnie ta gwiazda ze sytkiem, co boli...

O przydź i siednij na mogiłke moję,
a skoro tobie śmierzć zabierze przódzi,
jo ci grób w limby gałęzie ustroję,
a przytem cicho, kie nie bedzie ludzi,
jo ci kozłowca dam na serce twoje,
maku nasypię, nieg cię nic nie budzi,
i w grób twój cicho zaśpiéwam tę naskom
nute góralskom, tę twojom, juhaskom...

Cicho zaśpiéwam — a nuta się wemknie
do grobu twego i grała hań będzie —

i lat tysiące ci, jak kwila, przemknie...
O Jerzy, Jerzy! Tak mi się myśl przędzie,
jak len — — i patrzem, cy się nie odemknie
izba — cy w dźwiérze wesele nie weńdzie,
ręcy nie poda ku mnie? Nic dokoła!
Ino coś na mnie z pola: »podź juz!« woła...

Zakiela pude haniok: wstaj z pod darnie
z gęślami twémi, stary muzykusie!
Graj, jako drzewiéj grali w holak śwarnie,
bo zal zabije dziś twojom Hanusie!...
Na co Bóg zycie dał, kie ginie marnie?
Na co Bóg serce dał, kie w niebo Mu się
rwie wołajęcy o scęście, o łaske — —
a w się się łomie — — przed śklannym obrazke...

Kochany Jerzy mój! Bydźze mi zdrowy!
Nieg ci się śnijom dawne, dawne lata!
Nieg ci się śnije ten sum jaworowy,
co był młodości twéj kiejsi za brata!
Nieg ci się śnije, ze świat stanąn nowy,
jak słońce, jasny! I nieg cię dolata
na moik wargak sept twojego miana,
na wtorém wisom me łzy.   Twoja Anna«.






Ostatni list Hanusi.

»Kochany Jerzy mój! Pisę tu stela
ten list do tobie, ale jus nie płacę.
Co ma być, będzie. Wolno się zabiela
świat, śniégi lecom, we dźwiérze kołace
śmierzć. Jus jéj cekom na pościeli kiela
cas, serce lewdy puka, oddech tracę,
śmierzć ponade mnom stoji, tyś daleko —
nie płynom z ocy łzy — we wnątrzu pieką.

Dziś bez noc całom cosi sie mi śniło,
jakby umarli powstajali z grobu,
ci, co nom w zyciu było ś niemi miło,
downi znajomi; jo im z ręcy obu
kwiatki dawała, pote pod pochyłą
góre kajś ś niémik sła, ani sposobu
wypedzieć, ani to pomyśleć kany?
W jakisi jasny świat, wycarowany...

Znowa ci ludzie przychodzom zaś zdala,
w izbie na ławę rzędem posiadali:

Sabała, Maciek Siecka, stary Wala,
Giewont, Słodycka, Krzyś — tacy spaniali
jacysi... I ten, co go jus przywala
ziem, ten pon Adaś, coście wroz chadzali
w góry, tys przi nik... Z grobów powstaneni
i haw na ławę siedli — kerdel cieni...

Grajom. Na flecie Siecka, na gęślikak
siwy Sabała; Słodycka, Krzyś zasię
na skrzypcak. Cudnie, bo na tyk muzykak
światło, jak w grocie Magórskiej miga się.
Grajom, a nic ig nie słychno... Po smykak
błyskajom iskry, jako na sałasie
w nocy. Pełniućka izba tego grania —
cy w dusy mojéj gra? Tak do skonania?

Cy prziśli po mnie twoji przyjociele
i towarzisia?... Tak mi bedzie milij
wstać do wiecności z téj smutnéj pościele,
kie mi dusami swemi prziświcili...
Hej Jerzy, Jerzy! Jus mi na kościele
zwon cicho sumi... Od kwili do kwili
cas gna, a tobie niémas blizko kany,
mój złociusieńki i umiéłowany!...

Hej Jerzy, Jerzy! Joby jesce wstała,
jesce roz! W góry! Jescebyk ozparła

pierś! Jesce rozbyk we świat zaśpiéwała!
Jesce na echo roz! W przepaści garła!
Jesce do wiérchów roz! W jeziora!... Cała
dusa-by moja se mnie się wydarła!
Jesce roz w lasy! W Dónajec! W potoki!
Jesce roz, Jerzy! Jesce roz w obłoki!

Hej Jerzy, Jerzy! Jesce roz! Podź se mnom!
Hań, na téj grani staniemé oboje!
Hha! Jaka przepaść! Jaki zryw pode mnom!
Hha! Jaka wezgłąb! Jak na hmurze stoję!
Jerzy! Dej renke! Kopnij prec tę ziemnom
rówień! Prec, mówiem! W górę obidwoje,
w górę! Nad wody! Nad lasy! Nad hale!
W górę, hań, w górę, my oba Górale!

O Jerzy, Jerzy! Taki wej sie zbliza
koniec Hanusi twojéj... Oni cichną.
Nic jus nie słysę, lem byś pedział: krziza
ramiona sumiom kajsi — — w wietrze słychno...
O Jerzy! Głowa na pierś sie uniza,
oni sie syćka wraz ku mnie uśmiéchną,
wstali i idom, a kiwiom głowami,
jakby mi fcieli pedzieć: hybaj s nami!...

Bydź zdrów! Jo jedna miéłowała tobie!
Kaś był, coś robił: jo s tobom sła wsendzie!

Prziłozys ucho kie na moim grobie:
z grobu sie jesce samo to dobendzie.
Bydź zdrów! Twój smutek jo w te rence obie
ziembnonce bierem; co cie boleć bendzie,
co cie bolało: ja zgarniam do rency
i w to me serce wciskam, co sie męcy...

Jo tobie jedna tutok miéłowała!
Tyś sie po świecie tułał, jak pijany!
Sytkie boleści twoje jo przeznała,
a cichok béła, jak kwiat popod ściany...
Jo w sercu mojém lo tobie sukała
rady, pociechy; sukałak cie, kany
tyś bywał ino i słałak ci w droge
mojego serca uśmiéch... Coz jo moge?...

Ale ty, Jerzy, słys! Jest jesce świeze
limby w dolinie hań, popod Wysoką:
siądź se pod niemi, a myśl, ka ja leze
w carnom i głuchom ziem wbita głęboko.
Tamjeś ty se mnom był... Z wirchu, od wieze
Wysokiej spadnie wiatr, chyć go séroko
w piersi i na grób przinieś mi, ten w scycie
zrodzony wiater hań — wysy, niz zycie.

Jo go fcem w grobie cuć! My oba byli,
jak duhy górskie, jak orły z cichości;

tam, kany ludzie dojść nie dośmielili:
tam my swe myśli mieli i radości.
Dzisiok hań pustki som, śniég, jastrzomb kwili,
pustać... Stamstela do nieba noprości.
To jo myślała nieroz. Coz — hań z progu
skalnego ino ręke trza dać Bogu.

Idze hań jesce kie, pod Batyzowski,
idź w te doliny, ka kwitnom leluje,
na kwile smutki odegnoj i troski,
a taki ino bydź, jak wiatr, co duje.
Jo cie kochała tak! Jo z mocy Boskiéj
popatrzem na cię wte, serce pocuję.
Jo cię kochała tak! Nie rozumiała,
alek kochała tak — z duse i z ciała.

Jo wtedy w ocak twyk widziała świecić
jakisi cudny blask, jako z pohodnie;
jo wtedy myśli twe widziała lecić
wysy, niz Tatry, niźli gwiazdy wschodnie;
jo wtedej watre rada była niecić,
gotowić jeść i pić, cobyś ślebodnie
myk niesłysęcy słów śmigał głębiną — —
nie rozumiałak nic — kochałak ino...

Bydź zdrów! Dalekoś kajsi!... Tu do łózka
nie przidzies stanonć... Bydź zdrów! Nieg ci Boza

ręka pozegna!... Ginem, jako muska,
jak liść zbielały z buka; hań, w bezdroza
wiater poniesie nas — coz jo? Dziś słuzka
śmierzci — kiedysi kwiat — nic... Dzika róza,
zerwana kiejsi hań — — w cichej polanie,
w miesięcnom jasnom noc — — na halnym sianie...

Na tę polanę idź — — jesce hań rosnom
same té kwiaty pod kosodrzewiną;
na tę polanę idź — z wstajęcom wiosnom — —
na tę polanę idź — tam bedzie ino
z nieba mej dusy droga — — a w załosnom
śmierzci godzine twéj patrz — za przicyną
Maryji Panny z nieba ci spaść musi
róza do zimnyk ust — od twej Hanusi...«





WIERSZE RÓŻNE


Wędrowiec.

Wędrowiec szedł przez pusty świat,
znużony wielce, głodny był;
wtem ujrzał w dali śliczny sad,
doszedł więc doń, dobywszy sił:
gałęzie jabłek, śliw i grusz
zgięte nad ziemią wiszą tuż,
lecz mór na wszystkie drzewa padł,
i owoc robaczywy był...

I wędrowcowi ponad skroń
zaświszczał wiatr, mówiący doń:
idź dalej... dalej... dalej!...

I straszny, wściekły słońca żar
począł wędrowca prażyć z nieb,
i duch w nim od pragnienia marł,
a wody kropli nie miał step —
wtem ujrzał palm zielony liść
i ku oazie począł iść,

ale nie znalazł wodnych czar,
tylko wyschniętej studni sklep...

I wędrowcowi ponad skroń
zaświszczał wiatr, mówiący doń:
idź dalej... dalej... dalej!...

Wsparty o swój wędrowny kij,
jął się więc martwą pustką wlec
i wołał niebu: dalej drwij!
a z trudu pot mu począł ciec — —
wtem ciemnych dębów dostrzegł las
i pobiegł doń odpocząć raz.
Lecz las był cały pełen żmij,
nie można było na mchu lec...

I wędrowcowi ponad skroń
zaświszczał wiatr, mówiący doń:
idź dalej... dalej... dalej!...

I spotkał śród obłędnych dróg
w bluszczach stojący zdobny kiosk
i wszedł sandały zezuć z nóg,
we śnie zapomnieć mąk i trosk — —
aliści w futer skryta błam
cudna dziewczyna spała tam
i żądzy w nim się pożar wzmógł
i objął ją — lecz to był wosk...


I wędrowcowi ponad skroń
zaświszczał wiatr, mówiący doń:
idź dalej... dalej... dalej!...

Szedł i wrzeszczący ujrzał tłum,
nad tłumem krzyż i na nim człek —
więc pięścią czyniąc sobie rum,
ratować męczennika biegł,
lecz ów, co się w męczarni wił,
to zapłacony kuglarz był —
i śmiechu go otoczył szum,
czyn bohaterski w błocie legł!...

I wędrowcowi ponad skroń
zaświszczał wiatr, mówiący doń:
idź dalej... dalej... dalej!...

I zbiegły się doń fale rzesz,
jako do morza ze wszech stron,
wołając: »Z serc nam jutrznię krzesz!
Z dusz naszych zorzy ulej dzwon!
Ponura nas owładła noc!
Tyś nasz wskrzesiciel! zbawca! wódz!...«
Ów sen mu przerwał rykiem zwierz,
bo tylko w śnie tak marzył on...


I wędrowcowi ponad skroń
zaświszczał wiatr, mówiący doń:
idź dalej... dalej... dalej!...

I gniew mu ogniem strzelił tam
z natchnionych jeszcze ze snu lic:
»Wszystko więc — krzyknął — w życiu mam
i tylko w życiu niemam nic!
Wchodzi mi w rękę każdy skarb,
tylko ten skarb jest złudą farb!
Wszystko osiągam, wszystko znam
i tylko nigdy niemam nic!«

I wędrowcowi ponad skroń
zaświszczał wiatr, mówiący doń:
idź dalej... dalej... dalej...






Pieśń o bohaterze.

Czy wiecie, kogo w swoją śmiertelną godzinę
odpychał precz rękami, w których już stygnącą
czuł krew? Myślicie może: strachu widmo sine?
Rozpacz, skrzydłami kruka w oczy mu bijącą?
Jawiącą się przed duszą wiarę, czy niewiarę?
Nie — on odpychał inną, bladą, cichą marę...

Odpychał precz to widmo, co na duszę wkłada
trupie ręce, a na kim stygmat swój wypali,
już ten jest jako żóraw, co z pod nieba spada,
tak zmęczony, że zginie, a nie leci dalej;
odpychał precz rękami owo widmo szare,
ciche, nieme — odpychał rezygnacyi marę.

W ostatniej chwili cóż mu ta, czy owa w głowie
myśl? I bohaterskiego już dokonał czynu —
ale dotąd był jako zemsty aniołowie,
czynem zabłysł jak słońce, krwią jak Bóg dla gminu —

i z tej walki w ostatniej śmiertelnej godzinie
nic nikomu nie przyjdzie — za minutę zginie.

Przecz więc walczy? I czemu poddać się tej myśli
niechce, co mu się gwałtem we rdzeń duszy wdziera?
Już żołnierze lufami karabinów błyśli
czyż to nie wszystko jedno: jak człowiek umiera?
Któż weźmie z tego korzyść, że wzniesione oczy,
a nie do ziemi wbite, śmierć czarna zamroczy?

»Rezygnacya jest życia mądrością jedyną!« —
woła mu rozum ludzki z wagą rzeczy w dłoni;
»Zrezygnuj i umieraj, jak tysiące giną!« —
głos mu tej powszechności ponad czołem dzwoni,
co jak sęp za zgnilizną, poluje za żerem
w duszy ludzkiej — lecz on był ze krwi bohaterem,

nie z przypadku. Teraz wy, co mu usypiecie
kopiec w sercach za jego ofiarę i ową
przed lufami postawę posągu, nie wiecie,
kiedy on rzeczywiście bił o chmury głową — —
tamto to był lot orła, co nad góry płynie,
to: to jest ten lot orła, kiedy z oczu ginie.






Herakles.

Przez stepy szedł Herakles, niósł maczugę z drzewa,
a w kędziorach mu bujnych wiatr świszczący śpiewa
i o bary szerokie bije, jak o skałę.
Słońce mu promieniało na piersi wspaniałe
i nogi by ze spiżu. Szedł młodzieńczej krasy
i chwały pełen, wielbion przez rzeki i lasy,
góry i morza sine, syn Zewsa straszliwy —
li mu nie dostawało na kark ze lwa grzywy.
Idąc w step, myślał w duszy: »Daj mi, Boże Panie,
jakie w tej pustce wielkiej ogromne spotkanie,
bo serce moje pragnie boju, walczyć żądam!
Jestem młody i mocny! Niech w oczy spoglądam
larwom ogniem zionącym, lub hufiec tytanów
na mej drodze, niebieski mój ojcze, zastanów!
Jestem młody i młodość podnosi krew moję!
Jestem mocny — jak burza na obłokach stoję,
chcę walczyć! Walka, boje są pracą młodości!

Płomienna lawa w mojej przetacza się kości
i dnia jednego nie chcę mieć w pamięci, stary,
w którym nie pokonałem, w którym moje bary
nie zadrżały zwycięstwa dreszczem, kędy więcej
jest rozkoszy, niż w dreszczu na piersi dziewczęcej.
Na tom zrodzon, by walczyć. Gdzie oko me sięga,
potwór się za potworem przeciw mnie wylęga,
i wdzięczny-ć jestem, Zewsie, za owe wyrody,
bo gdybym nie miał walczyć, cóżbym robił, młody?
Młodość w walce strawiona, w lesie i w pustyni,
męża słupem bronzowym i półbogiem czyni«.
Gdy tak mówi, aliści z piaszczystej uboczy,
ogonem boki bijąc, lew olbrzymi kroczy,
cień potworny wlekący. Gdy ujrzał człowieka,
stanął, krwawą mu złością wraz oko zacieka,
zjeżył grzywę i z piersi zły pomruk wyrzuci,
jak grzmot z chmury, zajadłej oznajmienie chuci.
I zaśmiała się w szczęściu młoda pieśń herosa,
ruszył naprzód, odważnie natarł na kolosa,
maczugą łeb mu trzaska, a gdy lew pazury
i kły weń wbił, że grube krwi spłynęły sznury,
i gdy od lwiego trupa cały we krwi swojej
szedł znój spłókać i rany obmywać u zdroi
i w spiekłe walką usta czerpać z nich ochłody:
cieszył się, że lwa spotkał i z lwem walczył, młody.






Taka mi się śni burza...

Taka mi się śni burza, co góry wywraca,
taka mi się śni burza, co ocean dźwiga,
taka mi się śni burza, której grom, jak raca
ze słońca tchnięta: ziemi dookoła śmiga
i pali i zabija!... Przed memi oczyma
taka mi się śni burza — — ale jej tu niéma...

Jak z rozhukanych jąder byka: z niej wylata
moc płodna aż do kości, aż do szpiku świata,
ale jak czoło byka, w co uderzy: skruszy!
Taka mi się śni burza przed oczyma duszy — —
taka mi się śni burza, lecz ją aniołowie
burz tylko w mojej ludzkiej zapalili głowie....

Gdybym bogiem był: góry zmieniłbym w otchłanie
i otchłanie jak góry ku niebiosom dźwignął — —
a ot mi pozostało tylko słów wiązanie
i blask, co w dzień urodzin mych nademną mignął

i serce, co jest sprawom ludzkim tak dalekiem
w swem wnętrzu — — i uczucie, żem tylko człowiekiem...

I widzę, że jedynem oparciem dla ducha
jest bunt! bunt co jak mina pod twierdzą wybucha,
bunt przeciw rzeczom, ludziom i własnej istocie,
przeciw życiu i śmierci!... Jeśli tam na złocie
gwiazd jest Bóg rozpostarty: to On jeden w niebie
bez buntu może istnieć i rozumieć Siebie.






Nie czas...

Nie czas się w tył oglądać za się —
płomienne jutro świeci w czasie,
już się dobywa z chmur jutrzenki,
rodzi się z bólu, z cierpień, z męki...

My wyciągamy k’niemu dłonie,
my, którym gwiazda z nad czół płonie,
my, w których duszy pierwsza wschodzi
królewska jutrznia w chmur powodzi...

Nie czas się w tył oglądać — ani
własnego serca słuchać pieśni — —
jesteśmy krwią ofiarowani,
musimy sercom mówić: zczeźnij!






Odchodzisz już...

Odchodzisz już, »czarowny« maju,
nie pozostawiasz z siebie nic —
opadasz, jak liść zwiędły w gaju — —
trzeba kupony życia strzyc...

Bawiłeś sobą liczne rzesze,
jałówek i buhajków rój;
krowom i wołom ku uciesze
słałeś zielony dywan swój.

I całe stado wznosząc w górę
rozanielonych pysków rząd,
wielbiło bogi i naturę
i swoich obór słodki swąd.

O maju! Tyś jest dla nich iście!
Im właśnie ukazujesz twarz
i oczy lśniące twe ogniście
i serce, które z gromu masz!


Im właśnie! Dla nich tam na niebie
na skrzydłach orła wahasz się —
oni to mają widzieć ciebie,
słyszeć szum piór, co gwiazdy rwie;

oni to twego serca gromu
siarczany dym wsysać w swą krew;
im się z obłoków jawisz domu,
jak z gór schodzący na dół lew!

O maju! Dosyć! Precz z tym śmiechem
Ja ciebie w twojej prawdzie znam,
któremuś nieraz dzwonił echem
z twoich we wichrze kutych bram!

O maju! Świecisz jasno w górze:
Lucyfer, blask, skrzydlaty lew!
Na zórz kołysasz się purpurze,
a róg twój sępom ciska zew!

Kto żyw!... Twe ręce tak, jak miecze,
morza i ziemie ogniem tną!
Kto żyw... To zew!... A kto uciecze,
w płaszcz z hańbą twarz niech kryje swą!

A gdy wojownik gdzie umiera
zdala od łanów i od strzech:

ty orły ślesz do bohatera,
by zeń ostatni wzięły dech...

Twój róg z krwi kropel jest ukuty,
z trzystu Spartanów spiekłej krwi,
z proporców szumu ton twej nuty
i róg, jak róg Rolanda grzmi!

O maju! Takim widzę ciebie
wspiętego w górze, jak błysk łun,
potęga twoja grzmi na niebie — —
i z piersi ludzkiej krwawych strun.






Pieśń o szyldwachu.

Na mogile szyldwach dzierży w dłoni
broń, a wzrokiem noc ciemną przebija —
wkoło pustka i wiatr w pustce dzwoni...
Zdrowaś Maryja...

(Przeminęły lata trzy,
on nie wyrwał z serca jéj!)

Stoi szyldwach jak zakamieniały,
uchem w nocną głuchotę się wpija —
czuwa, strzeże, poziera nad wały...
Zdrowaś Maryja...

(Gdy cię wspomnę — Boże mój!
Jam na wieki został twój!)

Wkoło pustka, stepy niezmierzone,
wiatr przeciągle gra, jak wilcza szyja —
szyldwach patrzy w nieprzyjaciół stronę...
Zdrowaś Maryja...


(A twój uśmiech: zorza zórz!
A łzy twoje: perła mórz...)

Het tam kędyś pozostało życie,
co się wstęgą barwistą przewija —
szyldwach czuwa na mogiły szczycie...
Zdrowaś Maryja...

(Słowo twoje: czysty miód,
oczy twoje: tęcza z wód...)

Tam kochają... Dusza na umarcie,
komu szynel ramiona owija —
broń przy nodze i czuj duch na warcie!
Zdrowaś Maryja...

(Hej! Żeby mię poniósł koń
ku twej strzesze przez tę błoń!...)

Szynel szary ramiona przygniata,
od tornistra pas serce przewija —
niema życia, tylko nocna czata...
Zdrowaś Maryja...

(Kto raz ciebie ujrzał: ten
w duszy nosi wieczny sen.)


Lecz szyldwachu! Czy pod tym szynelem
w sercu pamięć nie drga już niczyja?
Stoisz tylko przed nieprzyjacielem?
Zdrowaś Maryja...

(Gdybyś rękę dała mi,
przewiódłbym cię między lwy!)

Hej! Obejrzyj-no się na pikiecie!
Czy to wzrosła za tobą lelija?
Czy nie widzisz?... Jakiś cień tu przecie..
Zdrowaś Maryja...

(Taka dola padła mnie:
nigdy już nie widzieć cię...)

I obejrzał się szyldwach na straży,
wzrokiem nocne ciemności przebija — —
czy to jawa?!... czyli mu się marzy?...
Zdrowaś Maryja...






Na polowaniu w górach.

Las biały, cichy, ciemny — tylko gdzie gąszcz rzedsza,
widzi się ponad głową kopułę powietrza
zamroczoną, spokojną i tak cichą w sobie,
jak gdyby była wiekiem ogromnem na grobie.
Las biały, cichy, ciemny — tymczasem tam w dali
ziemia wre, świat się krwawo płomieni i pali
i zda się, tu, w tę puszczę zimową, daleką,
z dali się jęki, płacze, klątwy ludzkie wleką
i obawia się oko, że nagle nad lasem
zawisną, jako tęcza ciężka krwawym pasem...
Las biały, cichy, ciemny — pod śnieżyste kopy
znaczą się dzikich capów potracone tropy
i ostry gwizd znienacka powietrze przeszywa
i znów martwota zimy niema i straszliwa.
Wiatr szumi — tam z rozłomów, z śród turni wylata,
zda się: jakaś go mara wypycha skrzydlata
z tumanem śniegu, z kłębem zmrożonej zawiei —

leci i resztę światła zasypuje w kniei
i noc uczynił głuchą... I z podobną mocą
wicher zła oczy nasze zasypuje nocą,
i z podobną wściekłością na czoła się zwala
straszliwie rozszalała nienawiści fala...
O słońce! Jasne, wielkie, przepotężne słońce!
Tam, nad globem zawisły twe blaski palące
i czają się w zwichrzonym, zmąconym obłoku
jak krwawych rysiów stado gotowych do skoku!
O słońce! Oto z ciemni, ponad leśne czoła,
widmo z mieczem w prawicy blasków archanioła
i wznoszącą się ręką, co w chmury uderzy,
przetnie je z hukiem gromów do świata rubieży
i wypuści żar słońca, choćby w jego żarze
ziemia stlała i niebo pękło!...
Na obszarze
niewysłowiona głusza zimy... echo strzału
wsiąkło w śnieg... gdzieś od szczytów toczy się pomału
bryła śniegu — wzmaga się, rośnie, już ogromna
leci w przepaść!... Myśl za nią leci nieprzytomna
tam — w otchłań... W tej otchłani wstają jakieś ciała,
jakaś falanga trupów, czy widem powstała
i wspina się do góry — wyciągają ręce,
czepiają się krawędzi, pną w śmiertelnej męce
wyżej, wyżej, do góry — krwawe mają oczy,

od śmiertelnych wysiłków krew dłonie im broczy...
Jak wysoko do szczytów!... Czyli tam wam droga
widma, czy zapomniane, czy sklęte od Boga,
co tam w otchłani, w bezdniach kłębicie się rojem
jak węże, drogę swoją znacząc krwawym znojem?
A zda się, że pieśń jakaś pieni się potężna
na widnokręgu świata, zionąca zarazą,
pieśń górna, dumna, święta, gorąca i mężna,
pryskająca naokół iskrami wrącemi,
jak pryskające ogniem z pod młota żelazo —
i praca trwa...
Dzień zstąpił na krawędzie ziemi
i cicha noc nadeszła... Już gdzieniegdzie świta
gwiazda, jak kwiat, liściami złotemi rozwita;
błyśnie chwilę i zgaśnie — aż wiatr od zamachu
spędził chmury śniegowe z niebieskiego gmachu
i nastała noc zimna, jasna i milcząca...
Wówczas wzrok się otworzył — źrenica widząca
jęła biec w przestrzeń, w przestrzeń — — już wśród gwiazd zawisa
jako jedna z nich, ziemi i światu daleko:
nad nią się nieskończoność i wieczność kołysa,
pod nią życie się toczy nikłą bytu rzeką
Już tam, w górze nie słychać, nie widać jej fali,
tysiąc gwiazd się dokoła złotem światłem pali,
tysiąc gwiazd i milczenie skrzydły puchowemi
otacza wzrok, jak matka... Po cóż tam, do ziemi,

wracasz się, obłąkane na niebiosach oko?
Tu jest twoja ojczyzna, wieczna i prawdziwa —
coć ciągnie z pod błękitu tam, na dół, głęboko,
gdzie się rozpacz zatacza, gdzie się męka zrywa...






Stały w króla Ramzesa ogrodzie...

Stały w króla Ramzesa ogrodzie, wśród lwów kamiennych i lwic,
dwa w różanej alei posągi: bogini i bóg —
bogini cudna jak brzoza biała i senna z nad wód,
która oczy wzniesione miała w głęboką gdzieś dal,
i bóg, który miał w ręku berło owite we bluszcz.
I przychodziły dziewczęta, gdy słońca prażył je żar
i kiedy żądzą rozpalał tajnię wspaniałych ich biódr,
i brały boga w ramiona, cisnąc mu usta do ust
i krwi szukając w nim żywej, jak ich, bijącej w nim, krew.
Lecz gdy cicha noc zeszła, naówczas — naówczas ten bóg
w króla Ramzesa ogrodzie, wśród wonią śmiertelnych aż róż,
cień swój z berłem bluszczowem ciskał bogini do stóp,

która oczy wzniesione miała w głęboką gdzieś dal — —
i czekał — czekał na grom, co nie przychodził weń bić!






Czarodziejskie łabędzie.

I.

Słońce rozwiane w przestrzeń, jak wiatr złoty spada
poza zębami skały, a po drugiej stronie
ścielą się nad wąwozem śniegu białe tonie
i zwiewna, zlotna, spłynna poćma modro-blada.

A wszystko obejmuje niebo, wszystko wpada
w głąb cichą, lila-modrą... Czas idzie; już tonie
w rdzawo-fioletowy dym na nieboskłonie
stoczę gór i na śniegach mrok szafiru siada.

Tylko za grzbietem skały złoty i płomienny
trwa obłok, jakby pożar szalał tam poza nią — —
patrzę: wzrok mi się zwolna staje mglisty, senny — —

wymalowane cuda jawią się za granią:
świat powietrzny, od świata ziemi tak odmienny...
Łabędzi z ognia sznury wiszą nad otchłanią...






II.

Czarodziejskie łabędzie z ognia, widne mnie-li
jednemu, mnie-li śpiewne — — a ich głos: to dzika
fletów w szalonym wichrze tańczących muzyka...
Ja jeden je tam widzę — w błękitu topieli...

Unoszą się na skrzydłach, jak grzmotu anieli —
ich pieśń drżeniem świat cały dokoła przenika —
lecz ich sznur leci w pomrok, odlatuje, znika —
jak spojrzeć: świat w śniegowej niebieskiej zaścieli.

Czarodziejskie łabędzie z ognia — krótkotrwała
igraszka smutnej myśli: ciężkiej, ołowianej
chmury przeblask słoneczny.. Dusza się wyrwała

w swój dawny ogród widzeń, dawno zapomniany — —
i sonetu melodya znowu mi zagrała
i spojrzałem na kopce życia — — czy kurhany...






Złoty ptak.

Przyleciał do mnie piękny ptak,
ptak o złocistych lśniących piórach,
i na ramieniu mojem siadł
przywykły kędyś śpiewać w chmurach,
i jasny we mnie wlepił wzrok,
oczy, w których się świecą tęcze,
gwiazdy, płomienny burzy mrok,
błędne i czyste mgły pajęcze.
Rzekłem: co z tobą począć mam
latawcze, coś obłoki zbrodził?
Chorym cię do szpitala dam,
byś śpiewem im cierpienia słodził.
Niech im twa pieśń łagodzi ból — —
zamknięci w szpitalnianej celi
niech czują słodki zapach pól,
niech ich lipowy szum weseli...
Lecz on rzekł: nie daj mnie!...

Więc rzucę ciebie — rzekłem doń —
na drzewo w miejskim gdzieś ogrodzie:

samotnym ludziom pieśni dzwoń,
gdy rozmyślają o zachodzie.
Ich żal i smutek w śpiewie twym,
jako w głębokiej strumień fali,
niech się rozpływa. Śpiewaj im,
a oni będą cię kochali...
Lecz on rzekł: nie daj mnie!...

Więc cię daruję, kędy młódź
długie po nocy wiedzie mowy;
w sercach im bohaterstwo budź,
po wieniec sięgać ucz laurowy.
Rycerskie młodym pieśni piej!
Szeroka, młoda pierś olbrzyma
niech wznosi się od pieśni twej,
jak żagiel się od wichru wzdyma!...
Lecz on rzekł: nie daj mnie!...

Idź więc, gdzie w ciemnych lochach gniew,
bunt, krzywda, wściekłość ściska pięści,
a twój złocisty jasny śpiew
jak młot żelazny niech zachrzęści!
Jak klątwa, jak zawziętość sycz
i nad okropnym przewódź chórem!
Płomienie w krwawą przelej dzicz — —
bądź zemsty strasznym trubadurem!...
Lecz on rzekł: nie daj mnie!...


A więc cię rzucę het na wiatr,
żywioł, co duszę mą zachwyca!
Po Kaukaz leć od szczytów Tatr,
a od Kaukazu do księżyca!
Wichrowi mów, że kocham go
szalonem, dzikiem miłowaniem,
że wszystkie krople krwi mej wrą,
gdy w usta moje bije wianiem!...
Lecz on rzekł: nie daj mnie!...

Tej więc, com niegdyś kochał ją
ostatnią: poślę cię kobiecie,
co się stać mogła duszą mą
naprawdę jedna w całym świecie — —
na upłynionych pamięć lat,
w których myśl moja błędną smugą
leciała za nią w pusty świat — —
na pamięć, żem ją kochał długo...
Lecz on rzekł: I jej nie daj mnie —
w swe ciemne mnie wypuści lasy,
w marzącym swym zamknięta śnie
zapomni o mnie po wsze czasy!
Jam krążąc nad nią z moich piór
na jej królewskie rzucił skronie
królewskich pereł jasny sznur,
że dzisiaj chodzi jak w koronie!
Cóż więcej dać jej chcesz — za nic?

Boś nic nie żądał nigdy od niej — —
za dany niegdyś uśmiech lic,
złotych jej dałeś wian pochodni;
w dumnej ją wyobraźni sieć
oplotłeś, jako dąb oplata
gwiazdę, by z liści mogła dnieć
cudniejsza jeszcze oczom świata — —
cóż dasz jej jeszcze ponad to?
Niech na ramieniu twem zostanę — —
poczekaj: będę pieśnią mą
weselił cele szpitalniane,
i smutni będą za mną snuć
duszy swej gędźbę rozbolałą
i pieśń mą będzie śpiewać młódź
dysząca piersią okazałą,
i w ciemnych lochach w nocny mrok
ja zwisnę nakształt nietoperzy,
i straszny, twardy zemsty krok
w mój rytm o głuchy bruk uderzy,
i w wichrze będę leciał precz
ponad wysokich skał krawędzie —
i długo jeszcze będę trwał,
tylko już ciebie tu nie będzie.






Żeglarz.

Śpiewajcie złotołuskie wodnice powracającym żeglarzom!
Oto wracają do was, błąkawszy się długo w ogrodach...

Serce ludzkie często miewa sny —
mówi komuś: tak, to jesteś ty —
a naprawdę co tkwi w sercu tem,
było tylko jego własnym snem...


Co ty myślisz? Cóż obchodzi mnie?
Ja sam kładę myśli w czoło twe,
a tych myśli, co tam lgną się snuć,
ty mi nie psuj i ty mi nie brudź!


Z serca ból to i wyznać nie wstyd:
W legendowy kogo zmienić myt,
w cud go zakląć, przeistoczyć w czar,
a on urok własną ręką zdarł!


Cóż mi z tego, że na polu dzień,
jeśli w mojej celi leży cień?
Cóż, że jabłoń mą okwiecał kwiat,
jeśli złodziej z niej owoce skradł?


Ty nie żyjesz, lecz na grobie twym
w twoim kształcie stanął blady dym
i spogląda ciągle w moją twarz
twojej śmierci nieśmiertelna straż.


W trumnie twojej, gdym cię do niej kładł,
wszystkom zamknął, cały jeden świat,
tylkom tego nie przeczuł, że z niéj
wyjdzie pamięć — w oczy patrzeć mi...


Było wszystkiem — niczem nie jest już,
wolny płynę het na pełnię mórz,
tylko oczy moje z głębi fal
w przeszłość zwraca cichy, prosty żal.

Jeszcze nasze piersi słodkie są, jak grona winne!
Pójdź! tobie trzeba odmętu — spluń! żagiel twój rozwiń na wiatr!






W czerwcową noc.

Przyszedł do mnie duch ludzki z pochodnią nad głową
i tak rozpoczął mówić w słotną noc czerwcową:

DUCH LUDZKI.

Noc... ciche mgły... kędyż jest świat?
Czy w otchłań padł?
Pode mną morze mgieł na dole — —
waha się, chwieje — —
na dole nizko
dziw-uroczysko
czasem przednieje — —
tam — w dole...
O! Jak wysoko jestem! Na jakim w niebycie
wtopionym szczycie...
Hen — z dołu kędyś grają — ledwo grają wody —
wytężam ucho — łowię ich daleki szum — —
wokoło mgieł płynących senne korowody
i jakby gędźbą skrzypiec dźwięczy świata tum...

Szum wód — — jaki cudowny — — królewska natury
pieśń — — tam pośród głazów w dolinach się toczą — —
lecz gdy źrenice wznoszę nad siebie, do góry,
cóż one tam w niebiosach, tam, w tej ciemni zoczą?...
Nie wiem — zgadnąć nie mogę — — wiem, że w piersi mojéj
kłąb żmij krew moją ssących zwichrzony się roi...
Gdyby kto zajrzał w duszę człowieka
nie wtedy, gdy maskę kładzie — —
kiedy, całej maskaradzie
życia daleka,
jest sobą, prawdę sama przed sobą wyznawa:
o jakże dusza ta jawi się krwawa!
Cóż cię boli!? Głód boli! Szukałaś dokoła,
ofiarowałaś siebie i wszystko, co twoje —
szukałaś — ach! nie anioła!
szukałaś serca, co bije, jak twoje,
szukałaś myśli, co się z twoją splata,
ofiarowałaś wszystko, coś w swem wnętrzu miała,
rozpuściłaś, jak głupiec, krwi najlepsze zdroje,
a głuche Nic — to twoja jedyna zapłata!
Przeklęty, kto w życiu szuka,
kogo żądza tęsknot gnała,
kto pragnie i kto pożąda!

Los mu w oczy kurzem bryzga,
wionie czarnem skrzydłem kruka,
zawiedzie go, kędy skała,
nad przepaścią stroma, ślizga,
w odmęt piekielny spogląda!
Mędrzec, który nad życia kościotrupem siedzi,
zna wszystkie zapytania, nie chce odpowiedzi;
my, twórcy, celu rzeczy pytamy nazwiska,
a za każdem pytaniem krew z wargi nam tryska!
Jeśli w jakimś światła błysku,
w świetlanym jakimś atomie:
świat mi, jak w słońca ogromie,
odbija się w widowisku;
jeśli w jednym liścia dźwięku
słyszę cały chór wszechświata;
jeśli w drobnym kwiatów pęku
woń aż z gwiazd chwycona wzlata:
chcę znać imię tej potęgi,
co mi wszechświat w pył zamknęła
i szerokie lotu kręgi
w jeden lodu kryształ ścięła!
Jeśli ja, co głową biję
w błękit nieba niezmierzony:
w kruszku lodu cały żyję,
jako piasek w nim zamkniony;
jeśli całe moje morze,
to jedna wody kropelka:

chcę znać: co nade mną może,
jak się zwie ta Przemoc wielka?
Lecz próżne zapytanie — — niema odpowiedzi —
wiem tylko, że w atomie świat, atom w wszechświecie;
wiem, że wzrok głębię duszy, jak nurek dno śledzi
i że w zbyt wielkiej głębi woda na śmierć gniecie...
I cóż, że umiem patrzeć? Czyż nie ci szczęśliwi,
których wzrok wierzchnie wody jak jaskółka trąca?
Cóżem dojrzał? Głąb wodną, kędy ludzie żywi
nie dojdą — — bezdeń ciemną bez kresu, bez końca...
A jako orzeł spętany
w mikrokosmosie się duszę,
lecz co jeden łańcuch skruszę,
nowe spadają łańcuchy,
nikłe, cienkie, zda się muchy
lekkie je rozerwie skrzydło,
lecz to nikłe, cienkie sidło,
to są lwa wiążące ljany!
Boże mój, Boże! Jakże szeroko,
jak bystro, lotnie leci me oko!
Ileż obejmie kręgów przestrzeni,
zestrzeli w sobie słońca promieni!
Te dumne, boskie człowiecze oczy!
Mur ich nie zwiąże, wał nie otoczy,

Przebiją z cegieł kładzione ściany,
wydrą się z celi w ziemi sypanéj!
Jakże je wielbię! Jak im się dziwię!
Dusza, jak łucznik, na swej cięciwie
ma oczy ducha, co dalej lecą,
niż słońc wszechświata promienie świecą...
I ten wzrok mój dumny, śmiały,
więzi w sobie i zamyka,
jak wązkie oczy złotnika,
jeden jasny kamyk mały?
Jedna kropelka świetlana,
dlatego, że szklniąco lśni się,
dziś będąca, jutro zwiana,
jako rosa na irysie?
I duch, co jak rycerz złoty
wśród rogów powietrznych grania,
przez Synaje i Golgoty
iść ma do wszechzmartwychwstania
i z wzdętą chorągwią w ręku,
jak owa Francyi dziewica,
wyzwolenia przodownica,
iść ma naprzód w bój bez lęku:
ten duch oto gubi drogę
i wstrzymuje się w pochodzie,
jak tygrys, w którego nogę
kolec ścierniska się wbodzie?!...
Jeśli duchem gdzie będę potem: tę czerwcową

mroczną noc wspomnę w sobie — wolny, uskrzydlony —
zaszumiały mi orle skrzydła ponad głową,
a jam, jak złotnik siedział nad stołem schylony
i wzrok, boski wzrok ludzki, co nad gwiazdy płynie,
utopiony miał w kropli krwi mojej rubinie...

GŁOS Z PRZESTRZENI.

A więc precz z tą kroplą krwi!
Wyrwij ją z czerwonych żył!
Burzy! Ognia! Pędu chciej!
Błyskawice czołem siecz,
niech ci niebo w uszach grzmi,
ziemia w dłoniach rwie się w pył,
a z tą kroplą krwi twej precz!
To jest krwawy życia żart!
Ponad to! O! ponad to!
Tęczy gloryi tyś jest wart,
duchu ludzki — z gwiazd twe gzło!
Ponad życie! Wyżej! Wzwyż!
Ponad świata proch i śmieć!
Śmiechem mu się w oczy wświeć!
Pluń mu w twarz — i wyżej leć,
jak Chrystusa leciał krzyż!
I nie pytaj! Pyta-ż kto
jeśli w puszczy wyrósł dąb:

zkąd to ziarno z wiatrem szło,
zkąd on wyrósł? Pyta-ż kto
we wojennych hałas trąb:
czy lutniści w lutnie dmą?
Tygrys, co mu w nogę cierń
wbił się, gdy przechodził ścierń,
niechaj ginie — to jest zwierz!
Lecz ty z gwiazdy loty bierz!
Któż zatrzymać może chód
gwiazdy w niezgłębionej toni?
Idzie wiecznym kręgiem wprzód,
wieczny ogień w niej się płoni...
Mikrokosmos? Lodu kruch?
Kamyk, który więzi wzrok?
A ty jesteś nic — czy duch?
Pustka — czyli rzutem Boga
napełniona — komet droga?
A ty jesteś sen — czy skok?!
Skacz więc! W przestrzeń! Nie w otchłanie
W niebo! Na dół nie patrz tam!
Myśli twojej skrzydła złam!
Precz z twą myślą! Żar twej krwi,
jako płomień pod balonem,
pod okręgiem mocy twej
niech ją wznosi w mgieł tumanie,
aż uderzysz z niebios dzwonem!

DUCH LUDZKI.

Słyszałeś?

PISZĄCY.

Tak. Słyszałem.

DUCH LUDZKI.

Patrz — podnoszę ramię!
Widzisz blady cień za mną? To blade widziadło?
Pchnąłem!.. Patrz, jak zachwiało się, cofnęło, padło!
Nie wróci więcej! Z pęt się żelaznych wyłamię!
Wdzięczność? Było natchnieniem? Nie! Złudą natchnienia!
Jam tworzył z moich własnych, a nie z danych sił!
Żal? Strącam, jak liść, co się już nie zazielenia,
przekwitł, zwiądł — nie wiem nawet, czy na drzewie był!
Zużyłem — a więc sięgam po materyał nowy!
To prawo twórcy! Z wspomnień i pamiątek drwię!
Czaszę z drewna, czy dumny puhar kryształowy,
gdym wypił, o ziem ciskam! Nie odwracam głowy
na cienie, gdy mnie słońce purpurowe zwie!
I to, co póki żyło, było dla mnie drogą
gwieździstą — zmarłe jest mi kurzawą pod nogą!






Gorycze dni młodzieńczych...

Gorycze dni młodzieńczych są jak gorzkie kwiaty,
sami ich nieraz w naszej poszukujem czarze;
trucizny szczere, istne, poznajemy z laty,
a niemoc, beznadziejność — to są dwaj lekarze.






Kto zawsze tylko żył w pustyni...

Kto zawsze tylko żył w pustyni,
niechaj nikogo ten niewini,
że nie podniosą się rozpacze
i tylko nad nim kruk zakracze.

Kto się nie imał ludzi sprawy,
ani się wcielał w ból ich krwawy,
niech nie narzeka ten z pod ziemi,
że ludzie nad nim idą niemi.

Kto kochał tylko wichr i skały,
od skał i wichru li ma prawo
żądać, aby go żałowały,
kiedy pod zimną legnie trawą.






Ballada o cyganie.

Cygan raz przyszedł na króla dwór,
cygan, co grał na gęśli,
cygan, któremu ojcem był bór,
a matką cicha dolina gór.

I zagrał. Zdumił dwór cały w krąg
cygan, co grał na gęśli,
że aż mu gęśle wydarto z rąk:
czyli są z drzewa, czy z kwiatów łąk?...

I został w króla pałacu tam
cygan, co grał na gęśli.
»Bierz złoto, ile w skarbcu go mam —
rzekł król — a tylko graj ciągle nam!...«

I grał — i długi spędził tam czas
cygan, co grał na gęśli;
daleko jego rodny był las,
a płomień ducha w nim gasł i gasł...


Tęsknił — lecz złotem otoczon był
cygan, co grał na gęśli —
i biały biust tam niejeden lśnił,
kuty z wrzącego marmuru brył...

Aż raz, tęsknocie uległszy swej,
cygan, co grał na gęśli,
opuścił króla dwór i swych kniej
biegł szukać rodnych swych lasów — hej!...

Lecz przebóg! Cóż to?! Tam, kędy znał
cygan, co grał na gęśli,
przepastne bory: był zrębów zwał,
wyciętą pustką wiatr tylko gnał...

I stanął z sercem skrzepniętem w lód
cygan, co grał na gęśli...
Jest tam nurt cichych, głębokich wód,
oko nie dojrzy, kto runie w spód...






Nigdy nie trać nadzieje...

»Nigdy nie trać nadzieje,
jakoć się kolwiek dzieje«,
choć krew śknie z za paznogci,
tako nagodził Bóg ci.

Choć krew ci z oczu broczy,
choć z bólu w słup masz oczy,
myśl sobie: jutro rano
znów ludzie w pługu staną.

Choć orła strzelec bije,
a w słońcu skostną żmije —
tak ma być, ano tedy
nie zwij imienia biedy.

Choć matce pierś schnie z głodu,
śmierć sama śle do płodu —
nie mów, że los to krzemień,
wyznania swoje przemień.


Choć jak pies musisz mlaskać,
by ci kto kość dał strzaskać,
bydlęciu giąć się czołem:
pod stróżem tyś aniołem.

Choć piekło w tobie wyje,
myśl, że człek pije i je
po to, ażeby na tym
wszechświecie był pękatym.






Alpejska palma[1].

Cudowny Alp wysokich świat!
Cudowna, dzika okolica!
Na lody blask czerwony padł
i z wierchów białych się wyświéca,
co, jakby złotą krasne rdzą,
w przejrzystem, modrem niebie lśnią,
a kędyś w dole lodozwały
zbłysłą zielenią odegrały.

Pusto — ni orzeł w nieba tle
nie zakołysa się w okręgu;
żarami tylko niebo wre
na niezmierzonym widnokręgu,
i nic nie widać, oprócz skał,
pasmo za pasmem, z wału wał
śniegowych kopic w bezmiar płynie,
jak kry spiętrzone w mórz głębinie.


Wewnętrz, wśród szczytów, z których w strop
Matternhorn strzela: skrzą się lody,
z przełęczy, z urwisk, z dolin, z kop
przecudnej świeci blask pogody
i uroczystej ciszy dzwon
napełnia przestrzeń górskich łon
i zda się płynie po uboczach
nad wierchy — w nieba brzmieć roztoczach...

Tam strzelec pnie się — — dziwny dziw!
gdy pod kozice się podkradał,
z lutego trudu ledwie żyw:
dziwny do niego głos zagadał, —
jakby dziwica, jakby szum
potoku — — stanął, stopą rum
kamieni strącił — pierzchło stado,
on stał i słyszał z twarzą bladą,

jak mu ów tajny mówił głos:
»Masz zerwać palmę Alp złocistą,
od tego twój zależy los...«
I w oczach błysło mu rzęsisto,
jak od świec setki — było to
w południe; zaraz strzelbę swą,
torbę i kij położył w bok
i jął się piąć pod góry stok.


A pnąc się myślał: »Jakom żyw
o palmie-m Alp nie słyszał wcale!
Co też to może być za dziw
i kędy rośnie? Albom w szale
i dałem dyabłu gwizdnąć w słuch,
albo mię dobry zwodzi duch,
aby mi jakieś odkryć cuda...
Pnijmy się — może się i uda...«

Dlaczego piął się — nie wie sam —
moc jakaś pcha go ponad siebie;
ze złamu dźwiga się na złam,
lodem się wślizga, w śniegu grzebie —
i coraz wyżej, wyżej, wzwyż,
aż w wiecznych wstąpił okrąg cisz
i uznojoną wtopił głowę
w zachodu łuny purpurowe.

Tam nic wokoło niemiał już,
tylko na skale uczepiony,
jak ów pomurnik, ptaszę zórz,
wiecznie u szczytów: śnieg czerwony
i ponad głową lity lód,
zkąd przeraźliwy wionął chłód,
i niebios kopuła bez końca,
przejrzysta, czysta, cicha, lśniąca...


»Alp palma — myślał — Bogu dzięk!
Pnę się już godzin ze sześcioro,
wdrapałem się, aż spojrzeć lęk,
a dyabli mię z pragnienia biorą — —
kędyż u kata rosnąć ma
ta palma, co mię po nią gna
jakoweś licho, niewiem po co?
Kędyż się jakie liście złocą?

Śnieg, lód i słońce skrzące tak,
że oczy, zda się, het wypraży,
pusto — tu nawet żaden ptak
wylecieć z dołu się nieważy —
i po co? wszak tu tylko śnieg...
Słuchajmy — — nie — nic... Czym się wściekł
wyspinać się tu? Jak się wrócę,
gdy słońce zginie w skalnej luce?...«

I dreszcz go przejął; z popod nóg
bezdenna przepaść w górę ziała — —
póki szedł, niemiał czasu dróg
przezierać: moc go jakaś pchała —
teraz go przeszył dziki lęk,
wbił buty w śniegu zwisły zmięk
i przywarł piersią do skał ściany,
śmiertelnym potem cały zlany.


»Zlecę!« — pomyślał... Już go dłoń
ujmuje górskiej Matki-Śmierci —
pociągnie — wstrząśnie — Boże chroń!...
Już mu się owad w serce wierci,
co niewidzialny czycha z nór,
gdy tylko strach oplącze gór
i na swych bladych skrzydłach goni
zabłąkanego w skalnej toni.

I już go skała od się prze —
dostaje tysiąc rąk okropnych —
odpycha — w dół się cała gnie,
podcina opad śniegów kopnych;
już w bezdni świeci jasny mrok,
szkliwem tumani błędny wzrok,
rozchwiewa góry, niebo schyla,
słońce zatacza — — jeszcze chwila...

»Jezus Maryja! Runę! Ach!« —
drży strzelec, wtem się głos odzywa:
»Kogo obejmie Niemoc, Strach,
alpejskiej palmy ten nie zrywa!
A czyś to baba?! Dalej wprzód!«
Strzelec ściął usta, zaparł but,
wbił palce w szpary wystające,
dźwignął się — głową błysł pod słońce!...


Tam, jak olbrzymi lśnił się głaz
szmaragdu: lodu zrąb pod szczytem,
a z jednej z jego rys i skaz
wyrosło z kwieciem złotolitem
ziele — łyskliwe, jak ze szkła,
i w lekkim wietrze gra i drga —
łodyżki lila, listki z błony,
jak ważki mają, uzłoconej.

Zaś kwiatki, jako złota śniedź,
guziczki złote ze złotemi
ząbkami wkoło... Okiem śledź:
nieznajdziesz takich w całej ziemi!
I tak to rosło w górze tam,
mały kwiateczek złoty sam,
a wokrąg śniegi i pustynie,
w których wzrok, jak duch w śmierci, ginie...

Zdumiał się strzelec, a zaś ów
głos, co doń mówił na polanie,
ozwał się nad nim zkądciś znów:
»Urwij kwiat jeden! Niech się stanie!
Na serce włóż i na dół schodź!«
Tak zrobił strzelec, poczem, choć
straszliwa przepaść patrzy w oczy,
skiełznął i stanął na uboczy.


Teraz już wichrem jechał w dół
przez jakąś poniesiony siłę —
śnieg mu się kłębem z pod nóg suł,
przez ściany, jako ścios pochyłe
leciał — zatracił w głowie sens —
pył srebrny uwisł mu u rzęs,
niewidział wcale, kędy leci —
niosło go — dobrze — niech Bóg świeci!

Aż gdy się znowu znalazł, zkąd
podkradał się pod kozic stado,
ostry ponad nim powiał prąd
i głos rzekł: »Śmiali szybko jadą!
A teraz, gdyś ów urwał kwiat,
idź, z czubem zanurz się we świat
i powiedz, czy cię co przestraszy
po tej wędrówce jeszcze naszej?

Raz w życiu winien każdy z was
alpejskiej palmy zdobyć kwiecie,
abyście potem jako głaz,
byli na wszelki trud na świecie!
Raz dokonany męztwa cud
w żelazny pierś zakuje lód,
i kto raz w życiu był ze stali,
do końca ten się nie powali!


Więc, bohaterze, idź na świat!
Przestań polować skalne capy!
Tam ciebie czeka Trud, mój brat,
i siostra Troska chwyci w łapy!
Lecz ty, alpejskich zwiedzacz palm,
dziadom żałosny zostaw psalm,
a sam, jak rycerz z świętym chrzestem,
trudom i troskom powiedz: jestem!...«






»Na Skalnem Podhalu«.

Tam — — tam nie zgaśnie nigdy ducha mego gwiazda,
wypełniła otchłanie tęczą swego lotu,
została tam na wieczność, jak ów »halny gazda«,
cień wieczny, wyplatany z epok kołowrotu;
trwa, kto mocą swej wolnej, samowładnej siły
posągi pokoleniom stawił na mogiły.

Lecz ja sam? Los się zmylił, a ja życiem całem
płacę za tę omyłkę, co nie ludzką duszę,
lecz natury dech wiatrem mieciony dostałem
i z tem w piersi człowiekiem jestem i być muszę.






List z Zakopanego.
(1906).

Moi kochani, piszę ten list do was zdala,
tu, gdzie taka jest teraz cisza i martwota,
że zda się słychać, jak się przez góry przewala
wał mgły — i dźwięk na lodach słonecznego złota.
Uciekłem tu od głupstwa ludzkiego i wrzawy
i od smutku tak smutnej dziś waszej Warszawy,
lecz myśl o niej pobiegła za mną, i gdy Ave
bije tu dzwon kościelny, zda mi się, że krwawe
krople za każdym dźwiękiem spadają na śniegi,
bo w każdym dzisiaj dzwonie biją ludzkie serca...
To dziwna, wiecie: życie religję uśmierca
i Bóg dziecięcy schodzi za myśli szeregi,
jak miesiąc za szeregi skał, z za których długo
błyszczy bladego światła rozpostartą smugą,
lecz coś zostaje w duszy, właśnie tak, jak owe
blade światło — i w niebo kiedy wzniesiesz głowę,
jednak, czy słońce płonie, czy się mleczna droga
wśród tysięcy gwiazd srebrzy: nad gwiazdą i słońcem

jednak szukasz tam duszy źrenicami Boga
i pragniesz, aby Bóg był jednak rzeczy końcem.
Bo skończoność i jakieś zamknięcie wszechrzeczy
jest wrodzone i lęka się umysł człowieczy
nieogarniętej pustki. Jak wy pojmujecie
Boga — nie wiem; dla mnie to jakiś duch ogromny,
niewidny, a widomie rozesłan po świecie,
nic nie dotykający, a wszystkiego pomny.
Nie wiem — azali włada; wiem, że władać może
jak słońce, które z gruntu wydobywa zboże,
nie dlatego płonące, nie dlatego z ognia.
Tu cicho — tylko niebo, kiedy się zaognia
o zachodu godzinie, to się czasem zdaje,
że olbrzymia kometa wśród pożarów wstaje
i leci, tam na północ obracając głowę,
a z warg ogniem buchają jej Baltazarowe
Mane, Tekel, Upharsin... Późna jest godzina — —
nie wiem, zkąd mi się teraz morze przypomina,
morze promienistemi bryzgające piany,
i wiersz o »Albatrosie«, tak dawno pisany.
Dumny, potężny ptaku! Ty, coś mi młodemu
zjawił się piorunowi podobny śmigłemu,
co przebija chmur ciemnię, wiatr głową roztrąca
i leci w bezmiar świata, gdy burza goniąca
ledwie mu otrze skrzydła z farby ognia złotéj:
znów mi się jawisz — — po co? Gdzież my zalecieli?

Twa pierś zawsze nad wody bezbrzeżą się bieli,
moja myśl zawsze wisi nad bezdnią martwoty...
Jednak mnie coś do ciebie rwie, o wichrolotny!
Widzę tę wyspę kędyś od wszechziem odbitą,
kędy ty suszyć pióra usiadasz samotny,
gdzie pierś twa tylko oczom Boga jest odkrytą.
Gdybyś ty moje oczy choć na jedną chwilę
odniósł gdzieś o mil tyle i o godzin tyle
od ziemi... Oczy moje, bo dusza człowieka
każda ma własną wyspę swą Świętej Heleny,
zkąd patrzy w przeszłość swoją, a dnia jutra czeka
myśląc, że jutro głosem zaśpiewa Syreny,
a to jutro, jak wczoraj, tak jak pies zaszczeka...
Lecz dosyć! Wszystko w duszach jest smutkiem przeżarte,
a ze smutku nie kowa się młota, ni spisy —
nieszczęsny, kto odwraca wstecz po karcie kartę
życia i nic nie znajdzie w nich tylko napisy:
»Marność nad marnościami i wszystko jest marność!«
Wszystko — tylko nie ducha i nie krwi ofiarność!
I dumna wzgarda ludzkich spraw temu do rdzenia
nie wsiąkła, który chowa cześć dla poświęcenia.
Czyn osobisty czczy jest i za Styksu fale
Achilles zszedł w błyszczącej, Hektor w świętej chwale.
Gdy się samotnie siedzi, jak klucze żórawi

lecą myśli — klucz jeden po drugim się jawi,
lecą i w niepamięci nurzą się bezedna,
a czasem, jak zmęczony ptak od swego stada,
oderwie się myśl która i na duszę spada —
i krótka mi została taka powieść jedna:
Protej rzeźbiarz wyrzeźbił Wenerę o złotem
spojrzeniu — pomalował i zdruzgotał młotem;
spytan, czemu wręcz żywe arcydzieło kruszy:
»Właśnie — rzekł — niech nie łudzi pozorami duszy...«






MEMU SYNKOWI


Memu synkowi.

Mój synku mały, dźwignio życia
mego i celu duszy mej:
nad twojem czółkiem od powicia
zabłysł zły uśmiech doli złej — —
i całym mego bytu celem
jest walczyć o cię z dolą tą,
klątwy nad tobą być mścicielem
i spłacić dług mój choćby krwią.

Krwią mą serdeczną, trudem, męką,
gdyby tak padło za twą rzecz — —
mój synku mały: tą piosenką
budzę cię rano gdzieś tam precz...
Otwierasz oczy jasne, duże,
jak mądry anioł oczy masz — —
mój synku mały: tam, na chmurze,
tam musi być nad tobą straż.

Mój synku mały: teraz czuję,
jak w sercu wiara rodzi się — —

cóż ja potrafię, cóż zbuduję,
jeśli inaczej fatum chce?
I szukam Boga koło siebie,
i szukam jakichś dobrych sił,
aby mi strzegły synku, ciebie,
abyś ty żył mi, abyś żył...

I moje błędne w myślach czoło
jam gotów wbić w modlitwy próg
i czekać, czy mnie ręką gołą,
gołą Swą ręką nie tknie Bóg — —
czy mi nie powie tam, z tem czołem
śćmionem przez błędny myśli wian,
zgiętemu tam pod błądzeń kołem:
Jam jest nad twoim synem — Pan!...

Synku mój mały: rośnij duży,
rycerz bez skazy i bez trwóg,
do świętej ręce podnieś róży,
święty na piersiach zawieś róg:
ta róża — to szlachetność duszy,
to cudna, męzka, lśniąca stal;
róg: to Achilla głos wśród głuszy,
królewski głos goniący w dal...

Ty bądź poetą — ty ziść w sobie
wszystko, co ojciec marzył, śnił,

wszystko to, po czem jest w żałobie,
oby twych krwią się stało żył — —
gorzki zawodu i zwątpienia
trujący uśmiech z twoich ócz
niech się tryumfem wypromienia — —
ty mój zgubiony odnajdź klucz...

I ojca twego, co milczący
u nóg by twoich siedzieć chciał
i słuchać, jak ty, anioł grzmiący,
słowem twem wierchy zginasz skał:
ty nie potępiaj, że tak mało,
tak mało zdołał zrobić sam — —
nie żyłem próżno, umrę z chwałą,
że ciebie, o mój synku, mam...

Już słyszę pieśń twą — wiatr, co leci
przez morza, kraje, świata zew — —
słowo nabrzmiałe krwią stuleci,
zwiastuna rannej zorzy śpiew;
w twej pieśni ból i radość świata
i mądrość jego, czyn i sny:
wszystko się w jeden akord splata
i tym poetą jesteś ty!...

Ty jesteś tym poetą, który
śnił mi się, gdym był młody ptak — —

nie doleciałem tam, do góry,
czułem go tylko — — tamten szlak...
O synku! ty mi tam wylecisz,
ty ztamtąd spojrzysz, z góry, tam — —
jak słońce w niebie ty zaświecisz
i dumny będę, że cię mam!

I zmarnowane moje życie
objaśni blask twój, synku mój — —
będę cię śledził tam, w błękicie,
z radością, z trwogą wołał: stój!
Wiara i trwoga będą żarem
wstrząsać mą duszą, w sercu drgać —
lecz ty nie będziesz mi Ikarem,
jak bóg lśnić, jak bóg będziesz trwać!

I po raz pierwszy w mojem życiu
będzie mnie błogosławił tłum,
żem dał mu duszę, że już biciu
serc jego dał ktoś wichrów szum — —
i po raz pierwszy ja do rzeszy
wyciągnę ręce, ja, com stał
z boku, jak jeździec obok pieszej
ciżby, lecz nie wódz dusz i ciał.

Dziecino moja! Ciebie bawi
zabawka, ale w oczach twych

już się duch jasny, mocny jawi
i dumę myśli ma twój śmiéch.
Dziecino moja! Zapłać za mnie
ten, com był winien światu, dług,
i na mym grobie powieś dla mnie
złamany miecz, złamany pług...






Fragment z wiersza dla mego synka.

Synku mój mały! Obcobrzmiące
nazwisko będziesz nosił —
wiedz, że twój dziad na polskiej łące
trawę krwią swoją zrosił,
że tej krwi kropla na twe czoło
wieczystym padła znakiem,
że, z nazwy Niemiec, szablą gołą
zatwierdził się Polakiem!

Ułański mundur, chłopcze drogi,
może i tobie szyją,
może szlifują ci ostrogi,
i kitę czaka wiją?
Kto wie?... Może........
poskoczą polskie konie
i nasza rodna pieśń ułańska
poleci po szwadronie...

»Jak wspaniała nasza postać,
jak się w słońcu błyszczy stał!

Koń rwie ziemię, nie chce dostać,
pójdziesz, koniu, pójdziesz w dal!...«[2]

Gdy cię wychowam na ułana
bez lęku i bez skazy:
nie będzie służba zmarnowana,
a wiedz, że my dwa razy
za nasze obcobrzmiące imię
kochać kraj musim więcej —
i przyjdzie stanąć w armat dymie:
dwakroć nam trza goręcej!

I pomnij, jakimkolwiek chodzi
los twego życia szlakiem:
że każdy wraz się tutaj rodzi
człowiekiem i Polakiem
i że to dwie są święte rzeczy
o sile apostolskiej:
piękny i dobry duch człowieczy
w gorącej piersi polskiej!
— — — — — — — — —
— — — — — — — — —
— — — — — — — — —






Bogactwa płynie tok niezmierny...

...I wiecznie pustka i znów wkoło
milczenia nocny szept o niczem...
Na niebie gwiazdy — przed me czoło
duch z każdej gwiazdy z światłem schodzi,
każdy w odzieniu jest pątniczem,
przez wielką toń powietrzną brodzi.
Ze zgiętą głową w rękach obu
jakowyś ciężar każdy niesie —
jest to z innego słany globu
dar — z gwiazd tysięcy ponad światem,
i wszystko tu, w tym ciemnym lesie,
w mieniu gromadzi się bogatem.
Tak, jest majątek ten niezmierny,
dla mego dziecka to kolenda:
ból — człowiekowi zawsze wierny
i szczęścia wieczna dlań legenda.
Bo on, ten mały, już gdzieś oczy
w nieprzegarnionej gubi zmroczy
i już »daleko« czegoś szuka...

Otóż nad nami gwiazd tysiące,
każda do okna z darem puka,
bogactwa płynie tok niezmierny:
ból — człowiekowi zawsze wierny
i pustki mroki szeleszczące...
Znam, znam ten szelest!...
Dookoła
okrąg postaci — — białe mary,
kaptur spuszczony kryje czoła — —
to są wysłańcy z gwiazd z darami...
Ah! Wiedzą, jakie niosą dary,
co rozścielają poprzed nami!...
I to jest wszystko... Niech się zrywa
kto chce i jak z jarmarcznej budy
gladyator: siły głosi cudy;
niech rzeczywista mgła opływa
wyniosłe głowy wielkiej myśli:
święty Sebastyan, czy Scaevola
w tej chwili byli niezawiśli
od bólu, gdy ich cała wola
była stężona do boleści.
Dość... Po co słowa te bez treści,
posępny pacierz nocnej ciszy,
który las tylko ciemny słyszy,
choć się w nim ludzkie serce mieści.






FRAGMENT Z DRAMATU
BUNT KOSTKI-NAPIERSKIEGO


Kiedy Jan Kazimierz w 1651 r. ruszył z wojskiem i pospolitem ruszeniem nad Dniepr przeciw Chmielnickiemu, kozakom, czerni ukraińskiej i ordzie: Aleksander Leon Kostka Napierski, nieprawy syn króla Władysława IV, podobno nazwiskiem Szymon Bzowski, z pomocą sfałszowanych uniwersałów królewskich zgarnął ku sobie chłopów Podtatrza i bunt przeciw szlachcie podniósł. Był w porozumieniu z Chmielnickim, a bunt podnosił rzekomo w imieniu króla przeciw ciemiężącej chłopów szlachcie. Pomagał mu w tem podstarości nowotarski, Wiktoryn Zdanowski, któremu się jako królewski pułkownik przedstawił, oraz fanatyk wolności ludu i pokoju Chrystusowego rektor Martinus Radocki, nauczyciel szkoły parafialnej w Pcimiu pod Myślenicami. Przez nich zapoznał się Kostka z gazdą Łętowskim z Czarnego Dunajca, przywódcą całej góralszczyzny, zwanym marszałkiem. Chłopi, ciemiężeni przez szlachtę, podburzani oddawna przez agitatorów Chmielnickiego, już rozpoczęli byli pierwsze ruchy, poruseństwo przeciw panom. Kostka zajął nieobronny Czorsztyn, oblężony jednak przez wojsko biskupa krak. Gębickiego, przez chłopów wydany, w Krakowie na pal wbity został. Po jego śmierci walczył jeszcze ze szlachtą przez pewien czas na czele górali Nędza Litmanowski, który zbrojną swoją powstańczo-łupieżczą bandę przeistoczył później w pogromicieli w wąwozach górskich szwedzkiej rajtaryi i ułatwił Janowi Kazimierzowi powrót do Polski.






HALA STAWÓW (GĄSIENICOWYCH).
(WIECZÓR 24 CZERWCA 1651 R.)

MARYNA.

Jakosi mi tak smutno, co straf
i cosi sie mi strasne w nocy śniwo — —

TERESIA.

Mnik się po holak włócy haw —
moze bez to?

MARYNA.

Powódź bywo
o te casy, temu się włócy.
Ale mnie sie cosi ine śnije:
okrutne ognie w nocy
i zwon, co tak jak na śmierzć bije.
To sie mi już śniło trzeci roz.

TERESIA.

Bo cosi kajsi w głowie mos.
Jakbyś nié miała, tobyś spokojno spała.

MARYNA.

A mnie sie jakasi twarz biała
pokazuje we śnisku, gębe oździawi,
w ocak ino bielmo znać,
a syćko sie naokół krwawi — —

TERESIA.

Trza moze na msom dać?
W miasto lecieć —

MARYNA.

Ale za cyjom duse?
Za kogo, kie to nik,
coby znajomy był?

TERESIA.

Moze twój stryk,
co go zabiło we młynie?

MARYNA.

Nie. Darmo se głowe suse,
a co mi z ocy zginie,
to sie zaś jawi ten trup.
A pod nim krwawy słup,
jak kieby na nim siedział.

TERESIA.

Moze by ci Jasica pedział,
co to? On sytko zno,
wi sytkiemu poradzić.

MARYNA.

Jo sie jus myślała okadzić
paprociom na watrze i wrzosem — —
jo se jus myślem to i to — —
cosi bedzie... Taki straf w sercu nosem,
a zol taki, co sie jaz serce pada,
jak skóra na gołéj nodze.

TERESIA.

A pon co?

MARYNA.

Ale mi go haw ta twarz blada
kryje tak, co ledwie o nim wiem.

TERESIA.

On ta jus kajsi bedzie w drodze
ku tobie — he! piékny panic!

MARYNA.

Zamgławiono jo het tym snem — —
jak gmłom od uherskik granic.

TERESIA.

Ale go kohos, co?

MARYNA.

Jak serce własne!
Ani sie zbudzem, ani zasne,
cobyk o nim nie myślała —
jaze się tej miłości bojem,
bo co jest w sercu mojem,
to ziem nie ogarnie cała!

TERESIA.

Ale co s tego bedzie?

MARYNA.

Nic!

TERESIA.

Nie obróci sie we śrybło rydz.

MARYNA.

Ani sie dukot w skołke nie przeonacy.

TERESIA.

Coz bedzie?

MARYNA.

Umrem.

TERESIA.

Telo jacy?

SOBEK (wchodzi).

Maryś!

MARYNA.

Co?

SOBEK.

Jacysi goście
majom haw dzisiok przywandrować.
Marsiałek Łętowski odkazał s hłope.

MARYNA.

No to co?

SOBEK.

No to, co nie trza, powynoście,
trzaby się jakoś przyryktować.
Tereś — poźryjze pod kope,
cy nie idom?

(Teresia odchodzi).
MARYNA.

Coz to za goście majom być, bracie?

SOBEK.

Nie znom — jakisik pon. Co ta macie,
to dajcie.

MARYNA.

Skądze ten pon?

SOBEK.

Od Krakowa.
Idem ku téj krowie, co z turnie spadła.
Kieby to nie gdowina krowa —
na biédnego to sytko złe!

(Odchodzi).
MARYNA.

Idź!
Cy pote śmiertelne prześciéradła
nietrza komu syć?

SIENIAWSKI (wchodzi).

Maryś!

MARYNA (zdumiona).

Pon?

SIENIAWSKI.

Ja. Samaś?

MARYNA.

Haj!
Witojcie!

SIENIAWSKI.

Gęby mi daj!

MARYNA.

Cos tak zaroz? Jesce my sie
nie powitali —

SIENIAWSKI.

Nie bądź sparta!
Gęba mi twoja teraz więcej warta,
niż słońce, co w niebie lśni się!
Oczy sobie tobą zasłonię!

MARYNA.

Jo mom za hustecke być?

SIENIAWSKI.

Koralowe serce w łonie
koralami musi bić —
koralowa czerwień warg,
ócz turkusy — hatłas lic —
co warte?

MARYNA.

A cos to? Targ?

SIENIAWSKI.

Maryś! O nic nie dbaj nic!
Mam ja zamek na Sieniawie,
jak krakowski Wawel prawie,
pod niebiosa strzelny gród!
Dyamentów, złota wbród!

MARYNA.

No to co?

SIENIAWSKI.

Ale mi trzeba
serca, coby biło z mojem.

MARYNA.

No, to co?

SIENIAWSKI.

Nad tym pokojem,
gdzie ja śpię, przez szyby szklane
otoczon, na obraz nieba
rozpięte modre jedwabie
w złote gwiazdy przetykane.

MARYNA.

No to co? To se kiejsi przi babie
bedzie pon rahował te gwiozdy.
Ale ik mo więcyl kozdy,
ino w nocy łeb w góre zadre.

SIENIAWSKI.

Bellissima! Santo Padre!
Marysiu, czyś ty chłopka, czy cud?

MARYNA.

Dy pon wié! Jo z Toporów mom ród,
a nie z nijakik ciertów! Cos?

SIENIAWSKI.

Maryś! Ja ci każdy włos
ubiorę w perłę —

MARYNA.

Ejha!
To pon moc tyk perłów ma!
A coz to se myślis pon,
ze jo pana rada mom,
to mie zbijes, jako zbon,
to ci zaroz gęby dom,
abo więcyl z pod podołka
za krowicke, abo wołka?!

Ejha! Wiera! Pote w kąt —
kie cie nie trza — rusiaj stąd!
Mój haw zomek więksy z gór!
Z jezior syby, z turni brony,
dafy z hmur, a ze skal mur,
a pierun grzmi w świata strony
głośni, jak twoje harmaty!
Za dyjamenty jest kwiaty,
a za trębace jest wiater!
Ty ze Sieniawy, jo z Tater!

SIENIAWSKI.

Maryś! Cóżeś się tak wściekła?

MARYNA.

Nic. Ja ino panu rzekła,
cobyś znał: wto serce traci,
to sie mu nie złotem płaci;
bo hoćbyk marła z miłości,
to nie bedem przez hardości!

(Odchodzi).
SIENIAWSKI.

Tej orlicy smolnem ciałem
z sercem wrącem, a zuchwałem,
muszę zasłonić Beatę,
choćbym miał jej kurną chatę
w pałac, lub w popiół zamienić

SULNICKI (wchodzi).

Cóż?

SIENIAWSKI.

Dziwo!

SULNICKI.

Możesz się żenić,
ale precz, bo chłopi!

SIENIAWSKI.

Wiec,
czy co? Idzie ich sporo.

SULNICKI.

Już dwory szlacheckie gorą —
ukryjmy się — trzeba strzec,
co gadać będą...

(Odchodzą).
(Wchodzą chłopi).
ŁĘTOWSKI.

Tak ano
do wos my przyjńść umyślili,
Sobku. Pon mo rezolucyjąm pisaną
od króla... Panowie se uradzili
hłopów spustosyć do znaku,
a króla wziąść całke w niewolom.

On ta kejsi przy kozaku
na wojnie — jak panowie zdolom
Chmielnickiego zwojować — po hłopak!

SOBEK.

Świat i tak stoi na opak,
bo nie ci rządzom, co ik kupa,
ino ci, co ik jest mało.

ŁĘTOWSKI.

Tu teroz kromie biskupa
wojska nic! Państwo posłało
zołmirze, sługi na wojne.
Teroz jest cas zrobić koniec sytkiemu!
Cepiec, Sawka majom bandy zbrojne,
odkoze się Nowobilskiemu
do Białki, a wy zaś, Sobek, hawstela
z pod hól musicie zwieść lud. Król kazuje.

SOBEK.

Jakoz to? Ze dy król na nieprzyjociela
ze ślaktom poseł wroz, a tu kazuje
ślakte bić?

RADOCKI.

Musi tak! Zanim się rozkuje
z pęt szlacheckich! Potem nie będzie tu nic,
jeno król i chłop. Jak niegdyś dawno bywało.

GALICA.

Baron je jest gotowy, ino trza wełne strzyc.
Hej, Sobuś, ino śmiało!
Jak w Luptów! Ino roz bez płot!

PITOŃ.

Za hłopskie krziwdy,
za hłopskie modzele, pot,
za hłopskom krew — wto haw zyw! Dy
kie my sie rusymy z pod hól,
to ani nie bedzie znać pól!
Jaze ziem pod nami zastęka!

SOBEK.

Jo nie od tego!

ŁĘTOWSKI.

Sobek! Ręka?

SOBEK.

Ręka!
Jo se to nieroz gwarzył
som do sobie: kieby tak Pon Bóg podarzył,
wiera joby hań w doliny seł!
Joby im hań potrząsł kątuse!
Dość sie juz nazarli hłopów psie duse!
Joby im hań ogródki pleł,
coby ino mizeryjo ostała!

Wiera! Na mój sto prawdu! Jo od mała
o tem myślem!

ŁĘTOWSKI.

No, to cas!
Sobek! Ręka?

SOBEK.

Ręka!

MARDUŁA.

W pas
piscolce, nozy, do garzci
ciupaga! (podskakuje) Hop! dobry hłop!

KRZYŚ.

Poza bucki, poza chraść,
pódźmy, hłopcy, zbijać, kraść!

MARDUŁA (kończy).

Hej za hory, za hory —
na ślacheckie komory! Hop! Hip! Hop!

(tańczy ponadziem, czyli przysiady).
ŁĘTOWSKI (do Sobka).

No, to jo dzieńkujem barz ci,
Sobek, dziecko —

MARDUŁA (skacze).

Hop! Hip! Hop!
Mnie juz tak matura biere,
cobyk lecioł zaroz bić!

KRZYŚ.

Hej, nimas to, jako zbój!
Pióro z orla, na sie zbrój!

MARDUŁA (j. w.)

A łańcuski zbyrcące,
co zeźwiéńcom po łące! Hip! Hop! Hip!

(ponadziem).
ŁĘTOWSKI.

Zaśpiéwomy im hnet miserere!
Taze zacnom we zwony bić!

KRZYŚ.

Powiadali, powiadali,
ze zbójnika porubali!

MARDUŁA (j. w.)

Ani bitki, ani sprawy,
jo se taki Jano krwawy! Hip! Hop! Hip!

CHÓR.

Hej! Idem w las! — Piórko sie mi migoce!
Hej! Idem w las — dudni ziemia, kie krocę!
Ka wywinem ciupazeckom — krew cyrwonom wytocę!
Ka obyrtnem siekiéreckom — krew mi z pod nóg bulkoce!
Hej! Idem w las — hucom hale i hory!
Hej! Idem w las — na kómory i dwory!
Jak mi padnie — talorami, dukotami budem siał,
a jak padnie — siubienicom budzie se mnom wiater chwiał!

ŁĘTOWSKI.

Sobek! Ręka!

SOBEK.

A kaz ten pon?

ŁĘTOWSKI.

Zaroz haw miołby być. Jo seł prędzy
prosto, a on, ze tyk stron
ciekawy, to sie u Wawrzka Nędzy
pod polanom fciał zatrzimać na kwile.

SOBEK (woła do szałasu).

Maryna!

MARYNA.

Co?

SOBEK.

Powitoj gości mile,
doj haw zyntyce, placka, wódki...

KRZYŚ.

Od Zyda?

SOBEK (śmiejąc się).

E! O to u nas nie biéda.
Zyda sie przybije za pejsy do dzwiérzy!

GALICA.

Nieg bestyjo w Pana Jezusa wierzy,
kie je som ukrzizowanyl
Jo ta wiem! Rezał ta i jo barany
grofa z Hradku za zbójnickiego rzemiesła,
a co jek wódki ukrod i wypił Zydom,
toby mie haw z wiérhów w Nowytarg zniesła!

TERESIA (wchodzi).

Dwa ludzie idom.

ŁĘTOWSKI.

Idom?

TERESIA.

Idom.

PITOŃ.

A coz to za pon?

RADOCKI.

To jest pułkownik królewski,
pan Kostka z rodziny świętéj,
a sam jest, jako poseł niebieski
na Chrystusa Pana dokumenty!
Jest to kanclerz Pana Chrystusowy,
a będzie ludu hetmanem!
Posłan fundament kłaść pod kościół nowy
z prawem od Boga pisanem!
Podrze rzymskie pergaminy,
biskupie pokruszy pieczęcie — —

CHŁOPI.

Hej, hej, ze świentej rodziny,
króla pułkownik — —

RADOCKI.

Zdaleka
czuł ja takiego człowieka,
czekał, czuł jego poczęcie —

i w szkole mojej, we Pcimie,
widział drgające kolumny
przed Piotra kościołem w Rzymie!
I widział tu szlachty dumnej
tłum w prochu, w popiele, w dymie!
I widział ja pokój Chrystusa,
jak lilję wykwitającą
nad krwawą misą dymiącą —
i widział z szlachty lamusa,
z żelaz drzwi i z cegieł muru
wychodzącą postać białą,
a to była wolność ludu!

CHŁOPI.

A słowo ciałem sie stało!

RADOCKI.

Słyszę ja waszego chóru
szum, jak Dunajca powodzi.
Ja stary doczekał cudu,
poseł niebieski nadchodzi,
miecz w dłoni, serce lelii —

CHŁOPI.

Ze świentéj je famieliji,
króla pułkownik — —

ŁĘTOWSKI.

To oni! Pockoj!

KOSTKA (prowadzony przez chłopa wchodzi).

Niech będzie pochwalony!

SOBEK I INNI.

Na wieki wieków. Jamen.

SOBEK.

Witojcie, panie!

KOSTKA.

Zamieszkujecie górne strony,
jak orty!

SOBEK.

Je ta tak, jak wilcy w lesie.
Zwycajnie, jako to Podhalanie.
Nieg siednom — prosem. Musom być umęcony.
Haw do nas nie powiezie sie w kolesie,
ba trza iść na moc. Góry i góry.

KOSTKA (do Łętowskiego).

Wasz kraj, to cuda natury,
a ludzie tu, jak ze stali wykuci!

ŁĘTOWSKI.

Som jest przi siéle ludzie i przi chuci!

KOSTKA.

Z tymi można zdobyć świat — nie tylko Siwy Róg!
(do Sobka) Gospodarz? Gazda?

ŁĘTOWSKI.

Baca.

KOSTKA.

Panie bracie!
Oczy macie jak sokół, a dłoń, jak talerz, macie!

SOBEK.

Je ta jakie ta dał za łaskom Bóg.

KOSTKA.

Z wami to jabym szedł od Francyi w Rusy!

SOBEK.

A rusy sie ta ramieniem węgieł, rusy.

MARYNA (wchodzi — na widok Kostki).

A!

SOBEK.

Coz ci?

MARYNA.

Nic!

GALICA.

Musiała jom miska spiéc.

KOSTKA.

Piękna gaździno! Któż to?

SOBEK.

Siestra. Moze im skodzi?
Radaby ugościć.

KOSTKA.

Niech zostanie,
prosimy. (do Sobka) Tacyście młodzi,
a już baca?

ŁĘTOWSKI.

Ludzie majom zaufanie,
młody sąm, ale do rzecy — i przy siéle.

KOSTKA.

Czyście mówili, z czem przychodzę?

ŁĘTOWSKI.

Niemało.
Oni sąm jest ochotni.

KOSTKA.

Baco! Co się gotowało,
to dziś gotowe. Chłopskie męczeństwo
skończone! Panom mord!

SOBEK.

Wiemy. Trza zrobić poruseństwo!

KOSTKA.

Co od tatarskich hord,
od kozackich spis, od chłopskich kłonic
nie zginie na Ukrainie:
zginąć od ciupag ma i kos!

MARDUŁA.

Zginie!

KOSTKA.

A wy się nie lękajcie o nic!
Króla uniwersały mam!
Rozkazuje wam król sam!

STARY GÓRAL (zachrypnięty).

Panie! Wy z rodziny świentyj!
Tyrknijcie mie, cybyk pote
nie straciéł ka ten krzypote?
Mom haw śrybelny talor do prezenty.

INNY.

Panie! Kiebyście potarli
ten blache, co jom przyłoze —
dziecko mi pozdrowie moze?

KOSTKA.

Większe cuda! Tu wstaną umarli!
Martwą wy jesteście rudą,
jako w kopalniach w Krzywaniu!
Leżycie w śmierci skostnieniu,
kark i piersi, dłoń i udo
mając w pętów okowaniu!
Jesteście stalą w płomieniu,
którą młot szlachecki kuje
czyniąc ją, jakim chce, kształtem!
Jesteście pod panów gwałtem!
Ja was dziś zwę po imieniu:
chłopi! król wam rozkazuje
ocknąć się i być jak drudzy!

GALICA.

Dyj my byli ino słudzy — —

PITOŃ.

Panowie nam na grzibiecie
skrudlili, siali, orali —

STARY GÓRAL.

Młócili!

INNY.

Ludzie na świecie!
Co jus to, to prowda, panie!
Pod cepami my konali!

GALICA.

Wyznali my gazdowanie,
co drzyzgi leciały z ciała!

PITOŃ.

Slakta brała, co nie siała!

GALICA.

Palić gorzołki nie wolno,
hoć na to jest przywilije
od królów — na wolność spólną.

PITOŃ.

Browary hłopskie ozbito!

KRZYŚ.

Nieg hłop od gudłaja pije!

STARY CHŁOP.

Zydom wypuscajom myto!

GALICA.

A ka my od wieków pasom
od dziada, panie, pradziada
mieli — panowie dziś pasom!
Zagarnéni własność nasom!

PITOŃ.

Głód pański hléb hłopu zjada!

GALICA.

Tak ig panowie ksiązęta
z Jarosławia naucyli!
Ślakta za magnate leci!
To nam, panie, gorzyj pęta
na garle — telo zdawili!

STARY CHŁOP.

Poniewiérajom nam dzieci!
Psami scujom! Dziéwki zwodzom!
Nie skryjes ig ani w ziemi!

KRZYŚ.

A księdzowie przed innemi!
Teli brzuk — co ledwie hodzom!

PITOŃ.

Trup gnije, jak nie zapłaci
od pogrzebu — a zkąd brać?!

GALICA.

Tela krziwda, co psia mać!

KRZYŚ.

Cobyś sie zezuł do gaci,
jesce chybi w pysk im phać!

PITOŃ.

Nędza, grabiez, krziwda, kij —
jegeś hlop, to juz nie zyj —
gorzyj psa!

MARDUŁA.

Ba! Lepi psom!
Pański pies za trzok hłopów zre!

PITOŃ.

Tak, panie, dzieje sie źle!

STARY CHŁOP.

Jakeś władny — pod obronę twom!

KOSTKA.

Czy znacie zamek w Sieniawie?

MARDUŁA.

Kaz to?

STARY CHŁOP.

Wiém! Za Władysława
króla, jo hań z wojska prawie
pod sam mur seł!

KOSTKA.

Tam to krwawa
ręka chłopów uciemięża
gorzej jarosławskich panów!

SIENIAWSKI (wyskakując nagle).

Łżesz!

KOSTKA.

Ha!

SIENIAWSKI.

Ale się zastanów,
bo cię zetrę, jako węża!

GALICA.

Wtoz to?

PITOŃ.

Zkąd?

KRZYŚ.

Cy jaki duk?

SIENIAWSKI.

Chamy! Tu mi łby do nóg!
A tego oszusta w plen!

KOSTKA.

Tyś Sieniawski?

SIENIAWSKI.

A tyś ten?
Bęk...

(Kostka chce się rzucić na Sieniawskiego ze sztyletem, Maryna go zastawia sobą).
STARY CHŁOP.

Raty! Jezu Maryjo!

(Sulnicki ukazuje się z pistoletami w obu rękach — niewidziany przez chłopów).
MARYNA (do Sieniawskiego).

Uciekoj! Bo cie zabiją!
Tego cłowieka
nieg nie rusy nik! Nie fcem haw krwie
przed progem!

RADOCKI.

Niechaj ucieka!

MARYNA.

Nieg za nim nie idzie nik!

SIENIAWSKI.

Ha! lwie!
Obaczym się!

MARYNA.

Idź!

SOBEK.

Idź! Pokiel my dobrzy!

SIENIAWSKI.

Rycerze jesteście chrobrzy!
Czestne zbóje, zacne rezuny!

SOBEK.

Idź!

SIENIAWSKI.

Niech was trzasną pioruny!
Sam jestem —

GALICA.

My cie ta wte nojdziemy,
kie was bedzie więcyl — a bedom łuny
na niebie, a ty, panie, bedzies wte niemy,
jak dziecko, co w kołysce śpi!

SIENIAWSKI.

Przyjdźcie! Rozniosą was psy!

(Wychodzi — odchodzą ze Sulnickim).
KOSTKA.

Macie tu magnackie plemię
i macie duszę magnata!
W jasyr chłopów, w lenno ziemię!
Lepiej, że uszedł! Niech zlata
w doliny niosący trwogę,
gdy cała Rzeczpospolita
Tatarom stawia załogę!
Niech drżą szlacheckie jelita!
Jak niedźwiedź w stado jałowic,
wpadniem!

PITOŃ.

Pon tak, jak ostrowidz,
krew wietrzom...

KOSTKA.

Krew krwią się płuka!

STARY CHŁOP.

To to, panie, była śtuka
we dwudziestém ósmém lecie!
Był haw w nowotarskim powiecie
straśnie zły Komorowski starosta;
to kie nas marsiałek skrzykli, pedzieć sprosta,
zleciało się nas nań, jako na ścierwo wron!

KOSTKA.

I teraz we wojenny dzwon
uderzcie, panie marszałku!
Musimy dobyć Czorsztyna,
a potem też o tym śmiałku,
co uszedł, pomyślim jeszcze. Hej! wina!

(do chłopów, co z nim przyszli)

Bo go tu nie macie, wiem.
Na hańbę szlachcicom wszem!
Na hańbę niewoli, poddaństwu,
na hańbę szlacheckiemu tyraństwu!
Niech żyją chłopi! Niech żyje król!

RADOCKI.

Niech żyje podział pańskich ról!
Niech żyje równość, bratniość!

CHŁOPI.

Nieg zyjom!
Vivat!

GALICA.

Nieg ten ślacheckom zmijom
roz kyrpiec hłopski przistompi!

KOSTKA.

A nie bądźcie sobie skąpi!
Proszę!

STARY CHŁOP.

Pańscy janieli!
Cystotny ogień w tém winie!

KRZYŚ.

Terozeście wej dobrze pedzieli,
Janie! Takie jo wej pijał w Budzynie!
Dziéwki to go konewkom za mnom nosiły,
cobyk im ino groł.

KOSTKA.

A ładne były?

KRZYŚ.

E, panie! Kie staneny do prostej leniji,
to jaze pochło! To zyngry! Iskierki!

ŁĘTOWSKI.

Ej-ha! Cemuzeście bestyji
wtorej nie wzion? Takiej Węgierki?

KRZYŚ.

Grofka sie jedno fciała za mnie wydać —

GALICA.

Nie trzaby jus było z pod statku kidać!

KRZYŚ.

Edź! Kieli hań miała dwór,
kiele krowy, kiele owce!
Ale té muzyki to wse psiogłowce,
jo był muzyka, światowy cłek —

GALICA.

E, to mór
to wino! Kiedyś go wypił trzi puharki,
to nie tak, ale byś bycka nosiéł!

MARDUŁA.

Bajto!
Joby na niedźwiedzia seł ze sajtą,
telo je jest cłowiek po nim jarki!

KRZYŚ (do Radeckiego).

Kiebyście, panie, teroz moje babe widzieli,
kie kroco po izbie, to ino spodnica podskakuje —

KOSTKA.

A teraz do swoich przyjacieli
lećcie! Mówcie, że król werbuje
na swoją obronę i chłopów!
Z czorsztyńskich ja okopów
wolność góralom ogłoszę,
a z Krakowa wolność polskiego ludu!
Z chłopskiego potu i trudu
wybijemy takie grosze,
co z lichwą krzywdę zapłacą!
Jeden grosz — to krwawa łuna!
Drugi grosz — to krwawa topiel!
Trzeci — zemsta! Czwarty racą
wyleci z trzaskiem pioruna
świat przerazić! Ogród opiel
z chwastu, kąkoli i szczawiów —
mówi Pismo — potem siej!

Dniu wolności chłopskiej — dniej!
Koniec krzywd, klęski, bezprawiów!

CHŁOPI.

Vivat!

PITOŃ.

A ty panie — co?

KOSTKA.

A ja jestem z tych, co są
błyskawic ognistych bratem,
wichur, co las walą, druhem —
jam jest, abym zatrząsł światem,
żeleźcem był i obuchem,
abym był tym co się mści!

PITOŃ.

Swojej krzywdy pon niémajom?

KOSTKA.

Tę, co wy! Zaklętym gajom
kto wydarł bóstwo ich święte,
tego ręce są przeklęte!

PITOŃ.

Zje jakoz to? Cy pon rajom
pogaństwo?

KOSTKA.

Dusza chłopa to święty gaj!
Bogiem w niej miłość swobody!
Wam już tę miłość wypruto!
Powstańcie chłopskie narody!
Hej, bracie, ciupagę daj!
I na tę ciupagę kutą
przysięgnijcie: panom śmierć!

MARDUŁA.

Przysięgamy!

KOSTKA.

Teraz płachtę na żerdź
czerwoną! Ot, chustę tej dziewki!
Pójdziesz z nami?

(Zrywa chustkę z ramion Maryny).
MARYNA.

Jo?

KOSTKA.

Ty!

MARYNA.

Jo mom iść?
Ka?

KOSTKA.

Być wolną!

MARYNA.

Cy jo niewolnica?

RADOCKI.

Tyś zasłoniła szlachcica!

MARYNA.

Bo mom wolnom w sobie duse —
co nie fcem, tego nie muse!

(do Kostki)

A s was, panie, gromy bijom!
Na hłopskom wzięta gloryjom
husta moja — to i jo musem iść!
Idem s wami!... Wyście sie mi śnili!
Ale wtosi bedzie ziemie gryźć — —
wtosi sie haw minie po kwili — —
wto?

ŁĘTOWSKI.

Podźmy do pola, nieg pon spocnom.
Miéjcie dobrom noc, panie! Jutro rano
sytka bacowie tu postaną
ze sytkik dookoła polskik hól. Wto mo mocnom
renke — gotowy bedzie. Do Pańscyce, ku Hornej Kasi

w Pięcistawy, na Białom Wode, pod Wołosyn
do sołtysów, sędyl zlecom juhasi
ponieść moje marsiałkowskie zawołanie,
baca ig poślom. Na ten haw ślachecki macosyn
kij — nojdzie sie ciupag dość! Miéjcie dobrom noc, panie!

SOBEK.

Jo im haw kazoł posłać w sałasie.
Naniesły dziéwki cetyny, mehu,
nieg darujom, jakby było źle, ale to napośpiehu.
A cihućko bedzie — wilki w tém casie
nie wyjom, jakby ta zezbyrcały na zwonkak krowy,
abo w kosarze owce, abo zescekał
ka pies. Nieg pon śpiom zdrowy!
Na jutro jo bedem gotowy cekał.

KOSTKA.

Dziękuję wam! Dobranoc! Bądźcie zdrowy!

SOBEK.

Wiater dmie z poza grani
cieplućki od połednia — śpijcie!

(Chłopi wychodzą)
RADOCKI.

Oto wybrani
jesteśmy przez Chrystusa, jako prorocy,

albo apostołowie prawdy. W tej cichej nocy
tysiące gwiazd i płanet są, jak piastuny
rodzącej się na wyżynie myśli. Srebrne struny
miesiąca drżą muzyką głosu, którym anioł
Gabryel zwiastuje ziemi świętą nowinę.
Pokój ziemi na tysiącu pięknych gwiazd stanął
ponad nią — ave pax mundi in nomine
Patris, Filii et Spiritus Sancti, amen! Złote
rozściela skrzydła, jak baldakim, i pod się bierze
ubogie i strudzone; pasterz świata,
aeterna pax, przez nędznych chłopów chołotę
zwołany! Oto rycerze
Chrystusa, w płótnie, we wełnie i w kożuchu,
w chodakach, okręconych pasem z rzemienia —
oto bacowie skalni we Świętym Duchu
pomazani, chrzestem Twego Imienia
dotknieni, w Twoje Święte Imię uderzą
w surmy, kotły i trąby. Z Twojej przyczyny
Chryste! oto nieprzyjacioły Twoje skruszone leżą —
przyjdź Królestwo Twoje, jako na ziemi,
tak i w niebie, chleba naszego powszedniego
daj nam dzisiaj i odpuść nam nasze winy,
jako i my odpuszczamy naszym
winowajcom. Amen.

KOSTKA.

Oto ze skrzydłami złotemi
wstaje Chwała! We świata strony biegą

cztery orły! Cesarza przestraszym
jednym, gdy ku Rzeszy obróci szyję,
drugi strwoży sułtana na Carogrodzie,
trzeci we dzwony trwogi Moskwie zabije,
czwarty dumną tarcz szwedzkich królów przebodzie!
Wstaje chwała! Herburt — Sieniawski —
proch, pył! Na stu husarzy chłopów dziesiątki
tysięcy! Ja, syn króla, doznał niełaski?!
Ja — wykurzon z bram?! We szczątki
pójdą wasze zamki, o, dumne pany!
W proch, w pył... Runie Jana Kaźmierza
tron — — gunie, czuchy, sukmany
wkoło — z tatrzańskich wieża
podniesie się granitów — — lecz powódź krwi
obmyje jej fundament... Świat cały śpi
nie wiedząc — —

(wchodzą do szałasu).
TERESIA.

Cosi o powodzi gado —
słysałaś?

MARYNA.

A to ta blado
twarz!... Ten cłowiek sie mi śniwo!

TERESIA (przerażona).

Ten?!

MARYNA.

Dolo jego niescyńśliwo!
On sie mi śnił i krwawy słup!
Kie jo noń patrzała — trup!
On zginie!

TERESIA.

Jezus Maryjo! Młody — — zywobyć mu świecy...

MARYNA.

Mnie sie te cłowiece rzecy
roz widzom janielskim hymne,
a roz — jak dyablo muzyka

TERESIA.

Każ pudzies dzisiok spać?

MARYNA.

Nika.
Bedem haw siedzieć do zarze.
Skały hań, jako smentarze — —
nie wiem, cy Bóg stworzéł świat,
cy ino od złości prasnon?

TERESIA.

Pon juz pewnie haniok zasnon,

a i ś nim ten stary dziad...
Hej! Kieby ci béł panica skrwawiéł?

MARYNA.

Światowid go mnom zastawiéł.
Drugiegoby jo była ozdarła,
jak niedźwiedzica przy młodem!

TERESIA.

A jemuś ani nic nie pedziała,
hoćjeś sie tak ozezarła,
jaz mi serce stęgło lodem.
Jo ci sie jesce cudujem!

MARYNA.

A bo to jest ta twarz biała,
co jo jom w nocy widujem...
Haj — — i jo sie ucuła pod narodem...

TERESIA.

Niesłyhowana rzec!
Co sie haw nie udziało dziś!
Bojem sie, ze sie mi Mnik bedzie śni!!

MARYNA.

Idź ku Jarząbculom lec,
za sie trzy skałecki ciś,

a mów tak: kabyś był,
nie idź ku mnie — bez słów troje:
zycie — śmierzć — nic!

TERESIA.

Jo sie tak boje,
jaz mi ząb zwoni!

MARYNA.

Idź lec,
a jo zaś haw bedem strzec
tego pana... Cud! Zabić mi Jasia fciał,
a jo go strzegła bedem, coby spał...

TERESIA.

Widzis gwiozde spadującom?
Śmignena nad scyty gór —

MARYNA.

Duhy hań ludziami mącom,
gwiozdy spadujom, jak łzy,
jak krople z jaskółcyk piór,
kie sie urosi nad wodom — —

TERESIA.

Maryna —

MARYNA.

Co?

TERESIA.

Słysys ty?
Taka cihość, jak przed świata stworzeniem — —

MARYNA.

Idź spać. Okręć włosów piestrzeniem
mały palec u lawej renki —
uwidzis sie paniom młodom...

(Teresia wychodzi).

Gwiozdy spadujące — we śmierzci cierpiące
męki — —
Gwiozdy spadowające!...






Z ILIADY.


Z pieśni I.

Gniew wyśpiewaj bogini, którym zażegnięty
Achill Pelejda wiele w Hadesu odmęty
świetnych dusz bohaterów strącił, ku niezmiernym
klęskom Achajów, ciała psom i ptakom żernym
miecąc za wolą Zeusa, odkąd zagniewani
porwali się na siebie Atryd, co hetmani
mnogim ludom i boski Achill. Któryż z bogów
sprawą swą zmienił obu w rozsierdzonych wrogów?
Latony syn i Zeusa. On zarazę zjadłą
słał na wojska, że wiele luda trupem padło,
zgniewan, że kapłanowi Chryzowi czci świętej
Atryda król nie oddał. Ów zaś na okręty
szybkolotne achajskie przybył za swą córę
pochwyconą w niewolę dając skarbów górę
i wian w dal godzącego Apolla na złotem

wznosząc berle, Achajom wszystkim mówił o tem,
głównie zaś mnogorządne błagał on. Atrydy:
»Atrydowie i wszyscy Achaje, co łydy
macie kute, niech bogi mieszkające w niebie
dadzą wam gród Pryama zburzyć i do siebie
wrócić zdrowo, mnie miłe zaś wyzwólcie dziecię
za okup, czcząc Apolla, co w dal strzały miecie
a jest Zeusa potomkiem«. I wszyscy Achaje
radzili uszanować księdza i co daje
wziąć, ale Agamemnon nie przystał Atryda,
ze złością go odprawi i słów twardych przyda:
»Bóg daj, bym ciebie starcze przy łodzi głębokiej
nie zszedł tam i sam błędne wlekącego kroki,
wian ni berło twojego boga nic nie wskóra.
Córki-ć nie puszczę. U mnie zostanie twa córa
aż do starości w Argos, w dal rodnej ziemicy,
tam prząść będzie i w mojej dzielić sen łożnicy.
Ty nie draźnij mnie dłużej i wracaj od razu!«
Skończył. Uląkł się starzec, posłuchał rozkazu
i milcząc szedł ku brzegu mórz rozdętej fali,
tam Apollina pana swego błagał, w dali
zrodzonego z Latony o przepysznych włosach:
»Słuchaj mnie srebrnołuki, co stojąc w niebiosach,
Chryzy, Killi wspaniałej masz rząd i Tenedy:
jeżelim miłych świątyń dach pokrył ci kiedy,
lub dla cię tłuste udźce wołów i baranów
spalił: to dziś mej prośby ziszczenia postanów

i łzy me na Danaach pomścij groty twemi«!
Słuchał Foibos, gdy słowy modlił się takiemi,
gniewny z wierchu Olimpu schodzi, na ramieniu
łuk zwiesiwszy i kołczan o szczelnem zamknieniu.
Brzęczały mu na barkach strzały, gdy pożarny
gniewem, na dół podobny schodził nocy czarnej.
Siadł opodal okrętów i wypuścił groty:
przeraźliwie łuk srebrny zagrał. Szybkoloty
psy obok mułów naprzód padały, przez celne
grady bite, lecz gdy je na ludzi, śmiertelne,
popchnął: na gęstych stosach ciała płomieniały.
Przez dni dziewięć w szeregi biły boga strzały,
w dniu dziesiątym Achilles walną radę zbiera,
tak o białych ramionach natchnęła go Hera
litując się smutnego Dunajów konania.
Gdy się zeszli w gromadzie, ten, co wiatr przegania,
powstał Achill i z ust mu mowa popłynęła:
»Atrydo, sądzę teraz, nie zwładawszy dzieła
wracać będziem zmuszeni, ile umkniem śmierci,
wraz bowiem mór i wojna rdzeń Achajów wierci.
Niechaj nam jednak teraz kapłani wywodzą,
wróże, lub snów tłumacze, co z Zeusa się płodzą,
o co Foibos Apollo tak srodze zgniewany?
O ślub, czy hekatombę jaką, czy wybranej
ofiary żąda z owiec i kozłów? Bo może,
gdyby przyjął, odejdą nas te klątwy boże«.

Tak ozwawszy się usiadł, a powstał wróżbita,
który z lotu ptasiego los najlepiej czyta,
Kalchas, zrodzon z Testora; dobrze on znał zawdy,
które były, są teraz i co będą prawdy.
On to nawy achajskie do Ilion wprowadził
niegdyś, radząc jak jemu Apollo poradził.
Dobrze rzecz pomyślawszy, tak on do nich prawił:
»O Achillu, kochanku Zeusa, bym objawił
przyczynę gniewu Fojba, co w dal sięga grotem:
każesz, tedy ci powiem, lecz przysiąż, że potem,
jeżeli trzeba będzie, i słowem i czynem
wesprzesz mnie. Sądzę bowiem, że ów, co nad gminem
argejskim jest i ludem Achajczyków włada,
zgniewa się, a gdy gniewa się król — słabym biada!
Choć na czasie krwie swojej więzów nie rozluźni,
w sercu chowa urazę i zemści się później.
Powiedz mi więc na pewno, czy będziesz mnie bronić«?
Rzekł mu na to Achilles, co wichry mógł gonić:
»Mów śmiało, coć wiadomo, bo na Zeusowego
ulubieńca Apolla, przez imię którego
wieścisz wróżby Danajom, Kalchasie: przysięgam,
iż pókim żyw i ziemi kręgu okiem sięgam,
niczyja na cię ręka nie będzie wzniesiona
przy szerokich okrętach, ni Agamemnona,
choć się dmie, że Achajów wszech przenosi głową«.

Ośmielony wróż taką odezwał się mową:
»Nie ślub, ni hekatomba tutaj jest przyczyną,
ale że Atryd księdzu cześć zaniechał winną,
bo mu córki nie oddał, a okup odrzucił,
w dal godzący dlatego złość swą na nas zwrócił
i karać nie przestanie Danajów, dopóki
nie odda się tej panny ojcu wielkookiej,
nic nie biorąc, ofiary przynależne zasię
w Chryzie ofiarowawszy; tem przebłagać da się«.
Takie zdanie wyrzekłszy siadł, a wstał do mowy
dzielny syn Atreusa, pan wieloludowy,
Agamemnon, rozżarty, bo serce mu wściekłe
czarną krwią opłynęło, a z ócz iskry spiekłe
leciały, jak ze stosu. Spojrzał Kalchasowi
w oczy zezem zajadłym i te słowa powié:
»Nieszczęsny ty wróżbito! Nigdy mi dobrego
nie wróżysz nic, a tylko wróżem jesteś złego!
Dobrych słów ty nie powiesz, ni czynów nie sprawisz!
I teraz, gdy Danajom wolę bogów jawisz,
twierdzisz, że przeto klęski spadły nam Apolla,
że za córkę Chryzesa nie była mi wola
przyjąć okup, choć wielki! Pewnie, bo jej mienie
milsze mi! Klytemnestry wyżej ja ją cenię
dawnej drużki, przed którą nie ustąpi oto
niczem: kształtem ni sercem, ni piękną robotą.
Alem gotów ją oddać, jeżeli to będzie

zbawczem i naród z klęski otchłani dobędzie.
Zaraz mi więc gotujcie dar jaki wspaniały,
boć jeden z śród Argejów nie będę bez chwały!
Widzicie, że odpadło mnie, co mi należy«.
Rzekł mu na to Achilles, co w gon z wichrem bieży:
»Cny Atrydo, co skarbów najsroższe masz głody,
zkąd wielkich dusz Achaje wezmą ci nagrody?
Nigdzie bowiem niewidzim, by łupy leżały,
a co w miastach zdobyto, już poszło na działy.
Żądać od wojsk nie możesz, by nowy na wrogu
łup zdobywało — dziewczę oddaj teraz bogu,
a Achaje czterykroć nagrodząć, gdy wyda
zburzony grodziec Trojan do rąk nam Kronida«,
Potężny Agamemnon na to mu odpowie:
»Nie przejdziesz mi przez rozum, chocieś jak bogowie
dzielny Achillu, ani dam ci się przegadać!
Ty masz dar swój zachować, a ja mam postradać?
Wyzuć się z tego danku, który mi należy?
Lub mi hojny achajski lud inną odmierzy
nagrodę, jaka mojej dzielności przystoi,
albo ja sam ją wezmę ze zdobyczy twojej,
Ajaxa, czy Odyssa; porwę, a z pyszna się
mieć będzie, kogo sięgnę. Ale to przy czasie,
teraz nam ciemny statek trza na boskie morze
spuścić, wioślarzy wsadzić, hekatombę toże
zładować, zaczem piękna Chryzejda nań wsiędzie.

Jeden zaś mąż wyprawą tą kierować będzie,
Ajax, Idomen, Odyss boski, albo zgoła
ty sam, najstraszliwszego ze wszech mężów czoła,
byś w dal strzelnego boga ubłagał nad nami«.
Odrzeknie mu Achilles ze zbiegłemi brwiami:
»Bezwstydny, zysku tylko patrzący! I któżby
z Achajów chętnie słuchał twych rozkazów służby?
Nie Trojan jam tu przybył wojujących dzidą
bić, wbrew mi oni nigdy i w niczem nie idą.
Nigdy mi oni źrebców, ni osłów nie kradli,
ani też w żyznej Ftyi, gdzie w boju zajadli
siedzą męże, sianego nie zniszczyli zboża,
dzielą nas bowiem góry leśne i szum morza,
lecz za ciebie zuchwalcze za zyskiem zziajany
i za srom Menelaja przyszliśmy, Trojany
karać zemstą, a tobie ani to nie w głowie!
Jeszcze grozisz, że dank mój, co mi Achajowie
w nagrodę męztwa dali, a ciężko zdobyty,
zabierzesz. Nigdy równo nie mielim, ja i ty,
gdy wojsko który z ludnych grodów zniosło Troi...
Choć bowiem i najwięcej padło z dłoni mojej
w strasznej walce, to poźniej, gdyśmy brali działem,
tyś brał część główną, a ja, przestając na małem,
zgodniem wracał do statków, bojem utrudzony.
Teraz jadę do Ftyi, bo w domowe strony

za najlepsze mam zwrócić obłąki okrętów,
niechcąc tobie łup zbierać i być tu śród mętów«.
Rzekł mu władca narodów Agamemnon na to:
»Ruszaj, jeśli ci serce tak radzi, nie ja to
będęć błagał, byś został, mam i innych w koło
chętnych, a ponad sobą mam Zeusowe czoło.
Z boskich królów najbardziej nienawidzę ciebie,
wiecznie w tobie spór z wojną społem się kolebie,
jeśliś zaś jest potężny, toć bogi tak dały.
Wracaj z ludźmi i z łódźmi w dom przez morskie wały,
rządź Myrmidony, ni ty sam, ani mnie bolą
twe gniewyjco chcę, wezmęć, tak, jak mnie Apollo
Fojbos piękną Chryzejdę bierze. Zwrotną drogą
na własnym ją okręcie odeślę z załogą.
Ale śliczną Bryzejdę daną ci zaszczytnie
porwę z twego namiotu, byś raz się dobitnie
nauczył, ilem większy i aby nikt zgoła
bezczelnie czołem mego nieśmiał sięgać czoła!«
Tak rzekł, w Pelejdzie gniewem krew skipiała; w dwie mu
serce waży się strony, w piersi obrosłemu:
czy dobywszy z pod boku ostry miecz, uderzyć
w tłum i zabić Atrydę, czyli gniew uśmierzyć
i zadławić złość w sercu? Gdy myśli i tęgą
sztabę stali chce wyrwać z pochw, Hery potęgą,
co równo obu chętna, śnieżysto ramienna,

posłała ją, z nieb zeszła Pallada Atena
i z tyłu stając chwyci włos płowy Achilla,
jemu li tylko widna, innym nie. Przechyla
Achilles twarz poza się, zląkł się, za plecyma
poznał bóstwo, strasznemi weń wbite oczyma.
Wtedy mu z ust wybiegły jak na skrzydłach słowa:
»Po co egidowładcy córo Diosowa
przychodzisz? Widzieć pychę Atrydy przed światem?
Lecz przysięgam i mówię, że skończy się na tem,
że żywot za zuchwalstwo swe położy w cenę«.
Rzeknie mu na to oczu promiennych Atene:
»Przyszłam z nieba, by gniewnym twym owładnąć szałem,
słuchaj, gdyż śle mię Hera o ramieniu białem,
której równa dla obu jest łaska i piecza.
Udobruchaj się teraz i nieimaj miecza,
ale go lżyj i gadaj, coć przemknie przez głowę!
A skarby ci w trójnasób zniosą drogie nowe
za dzisiejszą zniewagę, tylko stój, gdy każę«.
Rzekł jej Achill, co z wichrem ziem przebiegał w parze:
»Widzę, że boskiej waszej woli słuchać trzeba,
choć w sercu wre, jak w hucie; niech tak będzie! Z nieba
płynie łaska na człeka, co czci bogów«. Zatem
ścisnął srebrną rękojeść nad wielkim bułatem

i wsunął go do pochwy, posłuszny Atenie.
Zaś ona do gromady bogów w górę żenie,
w olimpijski dom Zeusa, co dzierży egidę.
Wówczas Pelejda wściekły runął na Atrydę:
»Opoju z psa oczyma, a ze sercem łani!
Nigdyś ty się nie ważył z ludem w bój iść, ani
z Achajami zasadzkę jaką czynić śmiałą,
wszystkoć to bowiem strachem przed śmiercią śmierdziało!
Dużoć lepiej w szerokiej oboźnej kolebie
łup takiemu wydzierać, co wierzgnie na ciebie!
Królu nikczemnych, co ssiesz własnego nędzarza,
ostatni raz bezkarnie broić ci się dziś zdarza!
Lecz mówię ci i stwierdzam to przysięgą świętą,
na to berło, z którego korę oberżnięto
twardą stalą śród lasu i więcej już świeżą
zielenią nie porośnie, a które dziś dzierżą
prawo pełniący, dani od Zeusa za sędzię
Achaje — a ta klątwa niech ci świętą będzie;
gdy Achilles nie stanie, próżno ty się potem
gryźć oń będziesz, chociażby Hektor tu pokotem
walił trupy, i serce ci w pół żal przekraje,
żeś nie uczcił pierwszego pomiędzy Achaje!«
Rzekł i złotemi gwoźdźmi laskę o ziem kutą
grzmotnąwszy siadł. Stawiał się jeszcze z wielką butą
Atryda, lecz się do nich naówczas ozowie

Pylonów rajca Nestor o łagodnej mowie.
Jako miód słodkie słowo z ust się jego przędło,
dwójne już pokolenie za lat jego zwiędło
narodu mówiącego, co się wraz z nim chował
w świętem Pylos, a dziś już trzeciemu królował.
Mądrze i dobrze myśląc, tak do nich zagada:
»O cóżto na achajski kraj za klęska spada!
Wielce się uradują Pryam i synowie
Pryama i trojański lud, skoro się dowie,
Że wy pośród Danajów i w boju i w radzie
najpierwsi: w takiej trwacie między sobą zwadzie.
Lecz słuchajcie, bo obaj młodsiście jako ja,
znałem ci niejednego większego heroja
niż wy oba, a każdy mnie szanował wtedy.
Nigdy już ja nie ujrzę, anim widział kiedy
mężów, jak Peritoos, Dryas, pasterz ludu,
Kenej, Exadios, boski Polyfem, do cudu
bogom podobny Tezej, syn Egeja. Byli
to najmocniejsi z ziemian i zawsze walczyli
najlepsi z najlepszymi i od ich to ciosu
padły górskie centaury. Z tymi to z Pylosu,
z dalekich granic Apii przybywszy do broni
stawałem, bowiem sami wołali mnie oni.
Z nimim walczył, a nikt im dziś nie zrówna w świecie,
a i ci słów mych chętnie słuchiwali przecie.
Więc i wy posłuchajcie dobrej rady. Ani

ty mu niebierz dziewczyny przez Achajów w dani
ofiarowanej, lecz mu zostaw ją, ani ty
niebij w króla zuchwale Pelejdo, bo kryty
chwałą jest ponad wszystkie berłowe mocarze
i żadnemu jej tyle Zeus nie zesłał w darze.
Prawda, żeś jest dzielniejszy i z matki bogini,
ów większy, bo nad większym ludem rządy czyni.
Ustąp Atrydo, ja zaś postaram się o to,
by przebłagać Achilla, boć Achajom oto
w nim w tej okrutnej wojnie najlepsza obrona.
Tę dała mu odpowiedź moc Agamemnona:
»Wszystko, coś rzekł Nestorze, sprawiedliwe, ale
cóż, gdy ten chce nad innych zawsze błyszczeć w chwale
i pod dumne swe nogi łamać wolę czyją,
choć wątpię, by kto przystał na to! Że kopiją
pozwolili mu dzielnie władać bogi, czyli
i obelgi mu miotać także pozwolili?«...






Z pieśni XIV.

Hera zaś z pod Olimpu lecąc podobłoczy
Pierji, Emathei kraj przejdzie uroczy,
pędzi ku śnieżnym szczytom Thraków, co bystremi
toczą końmi, a nie tknie stopą skał, ni ziemi,
z gór Athosu na falę mórz skiełznie grzywiastą
i w boskiego Thoanta wejdzie Lemnos miasto.
Tam spotkała Sen, śmierci brata rodzonego,
chwyta go za dłoń dłonią i mówi do niego:
»Śnie potężny, co rządzisz i bogiem i człekiem,
wysłuchaj mnie, jak nieraz, a będę ci wiekiem
wdzięczna, ale mi zagaś skry w Zeusowem oku,
skoro tylko w miłości legnę mu u boku.
Krzesłem cię wiecznotrwałem obdaruję złotem,
syn mój kulas, Hefajstos, urobi je młotem,
a jeszcze ci podnóżek sprawi, jak należy,
byś jasne na nim stopy oparł przy wieczerzy«.
Sen słodki w odpowiedzi tę rzecz do niej czyni:
»Ogromnego Kronosa córo i bogini

najstarsza, gdybyż z bogów wiekuistych roków
innego, choćby ojca źródeł i potoków
Okeana, co wszystkim jest za łono iste:
łacno uśpię, lecz Zeusa Kronidę zaiste
podchodzić, ni go uśpić ja się nie poważę,
chyba, że mi to on sam powie i rozkaże.
Bowiem innym już czasem dostałem z twej rady
naukę, gdy ów Zeusa syn szerokowłady
zniszczywszy Troję, odbiegł ilijskich wybrzeży.
Wtedym to uśpił Zeusa, co egidę dzierży,
spłynąwszy nań łagodnie, a ty znów tamtemu
klnąc, rozpętałaś skrzydła wichrowi morskiemu
i gnałaś go pod Koos, ludne miasto, druha
wszelkiego podał; Zeus zaś wściekłym gniewem bucha
zbudziwszy się, bogami po domu rozmiata,
mnie przed innymi szuka i z jasnego świata
byłby mnie, krusząc, w morskiej pogrążył otchłani,
lecz mnie Noc ocaliła, bóstw i ludzi pani.
Do niej zbiegłem, zaś on się wstrzymał, choć pożarny
był gniewem, bo się lękał iść wbrew Nocy czarnej.
Ty zaś na to nieszczęście namawiasz mnie z nowa«.
Wielkooka, dostojna Hera w te mu słowa
odpowie: »Przecz tak sądzisz Śnie? Czy ci się roi,
że z takiem dziś zawzięciem Zeus pomaga Troi,
jak o Herakla gniewem szalał, pęd krwi swojej?

Pójdź oto, ja zaś tobie dam jednę z Charytek,
najmłodszą, abyś przy niej pędził czas twój wszytek«.
Tak prawi. Uradował się Sen i odrzecze:
»Poprzysięgnij więc na Styks, co przeczysty ciecze:
jedną ręką się uchwyć wszechżywiącej ziemi,
drugą połóż na morzu z falmi błyszczącemi,
aby nam wszystkie bogi podziemne, co kręgi,
tworzą koło Kronosa, były do przysięgi,
że twą sprawą najmłodsza z Charyt przyjdzie do mnie,
Pazyteja, za którą tęskniłem ogromnie«.
Rzekł. Śnieżnych ramion Hera mu się nie przeciwi,
wszelkim bogiem się zaklnie, jacy tylko żywi
w otchłani są Tartaru, a zwą się Tytany.
Potem zaś, gdy przysięgi węzeł był związany,
od Lemnos i od Imbros odlecą w obłoki
skryci, aż dotrą Idy obfitej w potoki
i zwierzę, oraz Lektos, gdzie morze opuszczą,
potem suną pod stopą chwiejącą się puszczą.
Tam Sen przed oczy Zeusa już dalej nie idzie,
lecz na jodłę najwyższą, co wtedy na Idzie
wyrosła i eteru sięgała z chmur więzi,
wyszedł i siadł w gęstwinie splecionych gałęzi
i w kształt się piskliwego ptaka przyobleka;
Chalkis zwie się u boga, jastrząb u człowieka.
.................

Rzekł jej chmury wiążący Zeus potężny: »Boga
ani człeka się lękaj, Hero, taka mnoga
złota mgła nas otoczy, że nie dojrzy ciebie
sam Helios wszystkowidny, najświetniejszy w niebie«.
Rzekł i ścisnął w objęciach swą żonę Kronida:
boska ziemia pod nimi młode trawki wyda,
zakwitnie wnet lotusem rośnym i szafranem
i wonnym hyacyntem za łoże pod panem.
Legli chmurą się gęstą, piękną i złocistą
kryjąc; rosa z jej łona perli się przejrzysto...






Z pieśni XXIV.

Oni zaś gdy Ilosa grób po boku minęli,
konie swoje i muły uździennicą zdzierżeli,
by je w rzece napoić; mrok się ziemią roztoczył
dawno. Wówczas Hermesa keryks zblizka już zoczył
i rzecze do Priama: Dardanido, człowieka
widzę, lękam się wielce, czy nas zguba nie czeka?
Niewiem: żali nam lepiej wozem uciec mu z drogi,
czy o litość go błagać, obejmując mu nogi«?
Tak powiedział, zaś starca lęk pozbawił wnet siły,
stanął w trwodze, a włosy wszystkie się mu zjeżyły,
ale Hermes się zbliży i za rękę go chwyta
i życzliwie się ozwie do staruszka i pyta:
»Dokądże to mój ojcze wiedziesz muły i konie
ambrozyjską śródnocą, gdy człek każdy w śnie tonie?
Czyż nie lękasz się gniewu i zajadłej ochoty
Greków, coć są tak blizko? Gdyby śród tej ciemnoty

wiozącego te skarby zoczył ciebie kto z męży,
cóżbyś począł? Podeszły wiek na barkach ci cięży,
a za stary i druh twój, by ci służyć za tarczę.
Ale ja nic ci złego nieuczynię, o starcze,
owszem, innych odeprę, boś jak ojciec mi drogi«.
Rzekł mu na to Priamos, co mógł równać się z bogi:
»Wszystko to jest, jak mówisz, moje dziecko, atoli
widzę, że się bóg któryś ulitował mej doli
i pozwolił mi spotkać towarzysza podróży
pięknych kształtów, jak twoje, zaś i rozum mu służy.
Szczęśni twoi rodzice. Zatem w drogę mię powiedź!
Argobójca usłużny taką dał mu odpowiedź:
»Staruszku, coś powiedział, wszystkoś rzekł sprawiedliwie,
lecz mi teraz opowiedz i wytłomacz prawdziwie,
czy wywozisz te skarby mnogie w obce gdzieś strony,
by ocalić choć tyle, czy też świętej Iliony
wszyscy strachem przejęci gród warowny rzucacie
po pierwszego śród mężów, syna twego, utracie?«
Bogom równy Priamos tak mu na to poczyna:
»Któż ty jesteś, najlepszy, kto cię rodził, że syna
nieszczęsnego mojego zgon wspominasz tak ładnie?«
Argobójca zaś znowu w te go słowa zagadnie:

»Przez boskiego Hektora chcesz mnie starcze doświadczyć.
Często własnym mym wzrokiem mogłem mu się napatrzyć
podczas walki zaszczytnej, lub i wtedy, gdy w nawy
szybkie pędził Argejów, przeraźliwy i krwawy.
Stojąc zdala mężowi każdy z śród nas się dziwił.
Na Atrydę bo zgniewan walczyć nam się przeciwił
Achill. Jegom pacholę i na jednej tryerze
z nim przybyłem. Do szczepu Myrmidonów należę,
ojcem zaś mym Polyktor, człek zasobny, a biały
starzec, jak ty staruszku; siedmiu synów mu dały
nieba, a jam ostatni; los mnie iść tu przeznaczył.
Teraz w rówień od statków zbiegłem, abym zobaczył,
jak ze świtem do szturmu na gród pójdą Achaje
śmiałoźreniczni, już im cierpliwości niestaje
dłużej zwlekać, ni mogą ich achajscy książęta
wstrzymać więcej, tak wre w nich żądza walki zawzięta«.
Bogom na to podobny tak mu Priam odrzecze:
»Jeśliś ty jest Pelejdy Achillesa, człowiecze,
giermkiem, tedy cię wzywam, byś mi mówił, a śmiało:
jestli dotąd przy statkach syna mojego ciało,
czy też w części pocięte Achill cisnął robakom?«
Argobójca usłużny dał odpowiedź mu taką:

»Jeszczeć go psy i ptaki, mój staruszku, nie zżarły;
przy okręcie on leży Achillowym umarły,
a nietknięty, jakoby spał w namiocie; już dnieje
dzień dwunasty; nie gnije on, ni szpetny go nie je
robak, który pobite wojowniki roztoczył.
Wprawdzie tamten okrutnie koło grobu go włóczył,
druha drogiego, zanim boska jutrznia wybieży,
ale go nie zbeszcześcił i jak ze krwi tam leży
obmyty i świeżutki, na własne mógłbyś oczy
ujrzeć, gdybyś tam przybył; żadna rana nie broczy,
wszystkie zwarły się, które oręż zadał mu mnogi.
Tak to synem twym dzielnym opiekują się bogi
nawet gdy trupem poległ; wielceć był on im drogi«.
Tak rzekł; na to z uciechą odparł Priam mu stary:
»Zaprawdę, dziecko, dobrze bogom dawać ofiary,
toż przenigdy mój chłopak, jeźlić miałem go, bogów
nie przepomniał Olimpu, zanim wyszedł z mych progów.
Umarłego też nawet raczą w pieczy swej chować.
Ty zaś piękny ten kielich przyjmij w darze i prowadź,
nim namiotu Pelejdy nie dosięgnę już zdrowy«.
Usłużny Argobójca rzekł takiemi mu słowy:
»Jak młodzika mnie starcze kusisz, jednak nie skłoni
nic mnie, bym za Achillem dar przyjmował z twej dłoni.

Ja zaś jego się boję i w mem sercu się trwożę
skrzywdzić go, bo nieszczęście później spotkać mię może.
Aż pod Argos przesławne z tobą czy to piechotą,
czyli w łodzi bym ruszył, strzegąc ciebie z ochotą;
a nikt mojej opieki lekce ważyć nie będzie«.
Tak powiedział Erunios i na wozie usiędzie,
szybko batóg pochwyci, dobrze lejce w dłoń zbierze,
w członki mułom i koniom dzielne siły tchnie świeże.
Gdy zaś doszli pod basztę i strzegące naw wały,
warty koło wieczerzy właśnie tam się krzątały;
ciężkim ich Argobójca snem usłużny wnet zmorzył,
potem rygle odmknął i wrzeciądze otworzył,
wwiózł Priama i pyszne dary na wóz złożone.
Kiedy zaś przyjechali pod namiotu osłonę
Pelejdową wysoką — Myrmidoni dla pana
z okrzesanych ją smreczków zbudowali; związana
była strzechą z włosistej trzciny, której dowoli
na moczarach nasiekli; panu swemu zaś gwoli
urobili komnatę z pniów spojonych dokładnie
okolistą, obszerną; we drzwi zapór się kładnie
ze smreka, który we trzech zasuwali Achaje,
również zapór trzem tylko wypchnąć z bramy się daje,
sam atoli Achilles samoręcz go odkłada —

otóż Hermes opiekun go odsunął dla dziada,
wewiózł dary wspaniałe dla Pelejdy biegacza,
z wozu skoczył nareszcie i tę mowę roztacza:
»Starcze, oto ja Hermes, bóg wieczysty, z wyroku
ojca strzegąc cię, aż tu dotrzymałem ci kroku,
zaś się wrócę niechcący jawić się Achillowi,
nie przystoi to bowiem wcale, aby człekowi
dopomagał tak jawnie który pomiędzy bogi.
Ty zaś wnijdź do namiotu i podjąwszy pod nogi
Pelejdę proś przez ojca, matkę pięknokędziorną,
i przez dziecko, byś duszę w nim ubłagał oporną«.
Tak rzekłszy szedł na Olimp, Priam zasię z powózki
zstąpił, dając od koni i od mułów powrózki
Idajowi, i sam się ku domostwu skierował,
gdzie się Achill, Diosa ulubieniec, wczasował.
Zastał go z dwójmi z druhów, co opodal siedzieli:
Automedon bohater i Alkim, co się dzieli
z Aresem chwałą wojny; właśnie skończył był picie
i jedzenie. Na stole stało jeszcze nakrycie.
Niedostrzeżon wszedł stary Priam i w dłonie zblizka
ujął nogi Achilla, do rąk usta przyciska
groźnych, mnogiem splamionych synów jego straceniem.
Równie jako zabójca, co pod zbrodni brzemieniem
popełnionej w ojczyźnie, u obcych szuka ludzi

schrony w domu zamożnym, a dziw jawą swą budzi:
boskiem widmem Priama zatrwożył się tej chwili
Achill, drudzy też w trwodze współ się wzrokiem zmierzyli.
Wtedy Priam błagając tak odezwie się: »Bogu
Achillesie podobny, pomnij ojca, u progu
nieszczęśliwej starości tak jak ja stojącego!
Może wkoło sąsiedzi gnębią także i jego,
a niema, by kto chronił od grozy go płaczliwej.
On zaś kiedy usłyszy, żeś ty jeszcze jest żywy,
cieszy się i z dnia na dzień żywi w duszy nadzieję,
że do syn a zpod Ilium wrotnego się zaśmieje...








  1. Wiersz ten, zacząwszy od tytułu, jest wiernem spisaniem snu.
  2. Z pieśni Józefa Przerwy-Tetmajera, śpiewanej w kawaleryi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.