Przez dziki Kurdystan/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Przez dziki Kurdystan
Podtytuł Opowiadanie podróżnicze
Rozdział Duch jaskini
Wydawca Wydawnictwo Przez Lądy i Morza
Data wyd. 1937
Druk Rolnicza Drukarnia i Księgarnia Nakładowa
Miejsce wyd. Poznań; Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Durchs wilde Kurdistan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ VII.
DUCH JASKINI

Zadanie moje nie wydawało mi się wcale tak trudnem. Kurdów bać się nie miałem powodu, a że musieli mieć wzgląd na zagrożone życie beja, należało się spodziewać, że umowa przyjdzie do skutku.
Jechałem, bacząc na każdy szelest, aż dostałem się na szczyt niskiej fali gruntu, rzadziej zarosły lasem i krzakami, ujrzałem gromadę wron, unoszącą się daleko w dole nad lasem, to opadającą, aby usiąść na gałęziach, to znowu podlatującą do góry. Było widocznem, że ktoś płoszył te ptaki; wiedziałem więc już dokąd się mam zwrócić. Zjeżdżałem właśnie z małego wzgórka, kiedy nagle padł strzał, którego kula przeznaczona była na pewno dla mnie; nie dosięgła mnie jednak. W momencie zeskoczyłem z konia i ustawiłem się za nim. Dostrzegłszy błysk strzału, wiedziałem, gdzie się znajdował niezręczny strzelec.
— Kur’o[1], odłóż twój kirbit[2] — zawołałem — trafisz prędzej siebie niż mnie!
— Uciekaj, bo zginiesz! — dała się słyszeć odpowiedź.
— Ehz be via keniam — śmieję się z tego! Któż strzela do swoich przyjaciół?
— Nie jesteś naszym przyjacielem, jesteś Nazarah!
— Jakoś to będzie. Czy należysz do forpoczt kurdyjskich?
— Kto ci to powiedział?
— Wiem o tem; zaprowadź mnie do twego dowódcy.
— Czego tam chcesz?
— Przysyła mnie mój przyjaciel bej z Gumri.
— Gdzie jest bej?
— W Lican pojmany.
Widziałem, jak podczas tych targów zeszło się więcej postaci, które jednak chciały zostać w ukryciu poza drzewami. Kurd pytał dalej:
— Zowiesz się gościem beja, a kto ty?
— Emir daje tylko emirowi wyjaśnienia. Prowadź mię do twego dowódcy lub przyprowadź jego tu do mnie. Mam z nim pomówić, jako wysłannik beja.
— Panie, czy należysz do tych obcych, których schwytano razem z bejem?
— Tak jest.
— I nie jesteś zdrajcą naprawdę?
— Katiszt, bakua — co, żabo! — zawołał głośno inny głos. — Czyż nie widzisz, że to ten emir, który może strzelać bez przestanku? Usuń się, gadzie, i puść mnie do niego!
Równocześnie wyszedł z za drzewa młody Kurd, przystąpił do mnie z najwyższem uszanowaniem i rzekł:
— Allahm d’allah — chwała Bogu, że cię znów widzę, panie! Obawialiśmy się o was bardzo.
Poznałem w nim odrazu jednego z owych trzech, którzy zdołali umknąć melekowi i odrzekłem:
— Schwytali nas potwornie, ale mamy się dobrze. Kto jest waszym dowódcą?
— Rais z Dalaszy, a przy nim znajduje się waleczny emir Haddedihnów ze szczepu Szammar.
Ucieszyłem się tem. Widocznie znalazł Mohammed Emin, jak przypuszczałem, drogę do Gumri i przybywał teraz, by nas uwolnić.
— Nie znam raisa z Dalaszy — rzekłem — zaprowadź mnie do niego.
— Panie, to wielki wojownik. Przybył wczoraj wieczorem odwiedzić beja, a usłyszawszy, że go wzięto do niewoli, przysiągł zrównać Lican z ziemią, a wszystkich mieszkańców wysłać do piekła. Teraz jest w drodze, a my idziemy przodem, aby go nie zaskoczono. Ale gdzie twój koń, panie? Czy ci go zabrano?
— Nie, zostawiłem go dobrowolnie, ale pójdź i prowadź mię!
Wziąłem konia za uzdę i poszedłem za nim. Nie uszliśmy jeszcze tysiąca kroków, kiedy natknęliśmy się na grupę jeźdźców, wśród których ku wielkiej mojej radości poznałem Mohammed Emina.
— Hamdullilah! — zawołał — dzięki Bogu, że dał mi łaskę ujrzenia cię znowu! On oświetlił twą ścieżkę, że zdołałeś ujść tym Nazarahom. Ale — dodał przestraszony — umknąłeś bez twego konia?
Ta myśl wydała mu się nieprawdopodobną, więc uspokoiłem go natychmiast.
— Nie umknąłem, a koń jeszcze do mnie należy i znajduje się pod bezpieczną opięką hadżego Halefa Omara.
— Nie umknąłeś? — spytał zdumiony.
— Nie. Przybywam jako poseł beja z Gumri i meleka z Lican. Gdzie mąż, który ma tu prawo rozkazu?
— Jam jest — ozwał się głęboki głos.
Przyjrzałem się bystro temu człowiekowi. Siedział na grubokościstym, kudłatym koniu, okiełznanym tylko włóknem palmowem. Był bardzo długi i chudy, na głowie miał turban olbrzymich rozmiarów, a twarz jego jeżyła się tak gęstym i szczecinowatym zarostem, że widać zeń było tylko nos i parę oczu, patrzących teraz na mnie badawczo.
— Czy ty jesteś rais z Dalaszy? — spytałem.
— Tak, a kto ty? Mohammed Emin odpowiedział za mnie.
— To emir Kara Ben Nemzi, o którym ci opowiadałem.
Kurd wiercił przez chwilę oczyma swojemi w moich i wydało się, że się rozeznał co do mojej osoby.
— Potem nam opowie — rzekł — a teraz niech się przyłączy i naprzód!
— Każ stanąć; mam z tobą pomówić — prosiłem go.
— Milcz! — huknął na mnie. — Jestem generałem tych wojsk i to, co powiem, ma się stać bez oporu. Kobieta gada, a mężczyzna działa. Teraz nie czas na gadanie!
Nie przywykłem do tego, żeby do mnie mówiono takim tonem, a Mohammed Emin dał mi niespostrzeżenie znak zachęcający. Rais odjechał już o kilka kroków, podszedłem naprzód i chwyciłem konia jego za cugle.
— Stój, zostań! Jestem posłem beja! — ostrzegłem go z miną poważną.
Widziałem zawsze, że nieustraszone zachowanie się, poparte odrobiną siły fizycznej, imponuje najbardziej tym półdzikim ludziom. Tu jednak przeliczyłem się widocznie, gdyż rais podniósł pięść i zagroził:
— Człowiecze, ręka z konia, bo uderzę!
Zrozumiałem, że misja moja zupełnieby się nie powiodła, gdybym się dał temu człowiekowi zastraszyć. Dlatego puściłem mojego konia, ale nie jego i odparłem:
— Jestem tu na miejscu beja z Gumri i mam prawo rozkazywać, a ty nie jesteś niczem więcej, jak tylko małym kiają[3], który powinien słuchać w tej chwili, Złaź!
Na to zerwał flintę z ramienia, chwycił za lufę i zawinął nią dokoła głowy.
— Ker, zeri te czar tan kim — ryknął — rozpłatam ci głowę na cztery części, ty głupcze!
— Spróbuj, lecz wpierw bądź posłusznym! — odrzekłem, śmiejąc się.
Szybkiem szarpnięciem zdarłem mu konia na tylne nogi, a następnie kopnąłem go w brzuch tak silnie, że przerażony, znów je w górę podrzucił. Oba te ruchy nastąpiły po sobie tak szybko, że kiaja zleciał z konia natychmiast. Zanim zdołał powstać, wyrwałem mu flintę i sztylet i czekałem na jego atak.
— Sa — psie! — zaryczał, zrywając się i rzucając na mnie — zmiażdżę cię!
Poskoczył ku mnie, ale w tej chwili podniosłem stopę w okolicę jego żołądka — jedno pchnięcie i runął na wznak na ziemię. Teraz podniosłem jego własną strzelbę, zmierzyłem doń i zawołałem:
— Człowieku, zdala odemnie, bo strzelam!
Zerwał się, trzymając za brzuch i patrzył na mnie zionącemi wściekłością oczyma, ale nie odważył się już zaczepić.
— Oddaj mi broń! — dyszał złowrogo.
— Później, gdy z tobą pomówię!
— Nie mam z tobą nic do gadania!
— Ale ja z tobą; nadto nawykłem do tego, żeby mię słuchali; zapamiętaj to sobie, kiajo!
— Nie jestem żadnym kiają. Jestem rais, nezanum!
Chociaż całe zajście zabrało dotąd mało czasu, zauważyli je przecież nadjeżdżający Kurdowie i coraz większa liczba ich gromadziła się dokoła. Jedno spojrzenie na nich przekonało mnie, że nikt nie miał ochoty stawać przedwcześnie po jednej lub drugiej stronie. Odrzekłem też bez wahania:
— Tyś ani rais, ani nezanum; nie jesteś nawet wolnym Kurdem, jak ci waleczni mężowie, którym chcesz rozkazywać.
— Udowodnij to! — wrzasnął w najwyższem uniesieniu.
— Jesteś starszym Dalaszy; ale siedem miejscowości: Dalasza, Chal, Serszkiuta, Beszuka, Behedri, Biha i Szuraizi należą do kraju Chal, który opłaca haracz komendantowi w Amadijah, podległemu baszy z Mossul, a więc i wielkorządcy w Stambule. Najstarszy wsi, płacącej haracz padyszachowi, nie jest wolnym nezanumem, lecz tureckim kiają. Jeżeli mię obrazi wolny, waleczny Kurd, zażądam odeń rachunku z bronią w ręku, bo jest synem człowieka, który przed nikim nie uginał kolana. Kiedy jednak turecki kiaja, sługa mutessaryfa, poważy się nazwać mnie psem, zrzucam go z konia i daję mu podeszwą w brzuch, aby się nauczył pokory, należnej każdemu walecznemu mężowi. Ludzie, powiedzcie mi, kto zrobił dowódcą sławnych Kurdów Berwari tego poborcę haraczu z wioski tureckiej?
Dał się słyszeć głośny pomruk dokoła, poczem jeden z nich odrzekł:
— To on sam.
Zwróciłem się do mówiącego:
— Czy znasz mnie?
— Tak, emirze, większość naszych zna ciebie.
— Czy wiesz, że jestem przyjacielem i gościem beja?
— Wiemy o tem!
— Więc odpowiedz mi! Czy nie znalazł się wśród Berwarich ani jeden godzien zastąpić beja?
— Jest takich wielu — odrzekł z dumą — ale ten człowiek, którego zowiesz kiają, bywa często w Gumri. To silny człowiek, a że poprzysiągł krwawą zemstę melekowi z Lican, a my nie chcieliśmy tracić czasu na długi wybór, oddaliśmy mu dowództwo.
— On, silny człowiek? Czyż nie zrzuciłem go z konia, a potem powaliłem na ziemię? Powiadam wam, że ciało jego nie powstanie już z ziemi, a dusza pójdzie do dżehenny, jeśli raz jeszcze poważy się obrazić mnie, lub któregoś z moich przyjaciół. Pięść emira z Zachodu jest kumąszem[4] dla towarzysza, lecz dla wroga czelikiem[5] i demirem[6].
— Panie, czego żądasz od niego?
— Bej jest jeńcem w Lican i wysyła mnie do was, bym się rozmówił z waszym wodzem. Ten człowiek nie słucha beja, nie chce ze mną mówić i nazwał mnie psem.
— Musi posłuchać! — zabrzmiało dokoła.
— Dobrze — odrzekłem. — Powierzyliście mu dowództwo, więc niech je zatrzyma, dopóki bej wolny nie będzie, ale niechaj mię tak samo uznaje, jak ja jego. Bej mię wysłał i stoję tu na jego miejscu. Jeżeli ten kiaja chce żyć ze mną w pokoju i traktować mnie tak, jak się musi traktować emira, to oddam mu jego broń, a bej będzie niebawem pomiędzy nami.
Rozglądnąłem się badawczo dokoła. Około stu ludzi stało w rzadkich zaroślach, a wszyscy przyznawali mi słuszność. Zwróciłem się do kiaji:
— Słyszałeś moje słowa. Uznaję cię dowódcą i będę cię nazywał agą. Tu jest twoja flinta i sztylet. A teraz oczekuję, że mnie wysłuchasz.
— Co mi masz powiedzieć? — mruczał z najwyższem niezadowoleniem.
— Zwołaj wszystkich twoich Berwarich. Niech nie odchodzą, dopóki nie skończy się nasza rozmowa.
Spojrzał na mnie wielce zdumiony.
— Czyż nie wiesz, że mamy uczynić napad na Lican?
— Wiem o tem, ale jeżeli stanie się to nawet później, to jeszcze będzie zawczasu.
— Jeśli będziemy się namyślać, to Nazarahowie napadną na nas. Wiedzą, że nadchodzimy, bo nas widzieli.
— Właśnie dlatego, że wiedzą, bej mię do was przysyła. Nie wpadną na was, gdyż cofnęli się na drugą stronę Cabu i będą bronili mostu.
— Czy wiesz to dokładnie?
— Sam to im poradziłem.
Spojrzał ponuro przed siebie, a z koła otaczających mię wojowników padło na mnie niejedno niechętne spojrzenie. Wreszcie zdecydował się:
— Panie, uczynię, czego żądasz, ale nie sądź, że od obcego przyjmiemy złą radę!
— Zrób, jak chcesz! Każ wyszukać wolne miejsce, gdziebyśmy mieli dość przestrzeni dla objęcia wzrokiem zgromadzenia. Assiretahowie[7] zejdą się na naradę, a reszta niechaj stoi na straży, abyście nie mieli żadnej obawy.
Wydał odpowiednie rozkazy, co wywołało wśród ludzi wielkie ożywienie. Miałem w ten sposób czas i sposobność pomówić z Mohammed Eminem. Opowiedziałem mu, co przeżyliśmy od naszego rozstania się i chciałem go zapytać o jego przejścia, kiedy nam doniesiono, że miejsce już się znalazło. Należało się więc tam udać.
— Zihdi — rzekł Haddedihn — dziękuję ci za to, że pokazałeś temu kiaji, iż jesteśmy mężami!
— Czyż nie poznał tego po tobie?
— Panie, nie mam takiego szczęścia, jak ty. Ci ludzie rozszarpaliby mnie, gdybym mu tylko połowę tego powiedział, co ty. Zważ przytem, że umiem zaledwie kilka kurdyjskich słów, oni zaś mają pośród siebie kilku tylko, umiejących po arabsku. Ten kiaja, to musi być osławiony złodziej i rozbójnik, skoro mają przed nim taki respekt.
— No, a widzisz, że mnie też cenią nie mniej, choć nie jestem złodziejem, ani rozbójnikiem. Gdy mię kto obrazi, walę go w twarz, oto cała tajemnica uszanowania, które dla mnie mają. Zapamiętaj też to sobie, Mohammed Eminie: Nie sama pięść to wywołuje, lecz kto chce uderzyć skutecznie, u tego musi także spojrzenie oka i ton głosu być ciosem, który wroga powali. Chodź, bo oczekują nas; nie będziemy się już rozłączać.
— Jakie masz zrobić propozycje?
— Usłyszysz je.
— Ależ nie rozumiem kurdyjskiego języka.
— Przetłumaczę ci od czasu do czasu, co będzie potrzebniejsze.
Dostaliśmy się pomiędzy drzewa i zarośle na polanę dość rozległą na to, by wygodnie odbyć narady. Dokoła poprzywiązywano konie. Może dwudziestu marsowych wojowników siedziało razem z agą na środku placu. Reszta cofnęła się z czcią i stanęła przy koniach albo głębiej w zaroślach, aby być na straży bezpieczeństwa naszego. Widok tych dziwacznie poubieranych Kurdów z ich rozmaicie osiodłanymi końmi był bardzo malowniczy, ale nie mogłem mu się dokładniej przypatrzeć.
— Panie — zaczął aga — jesteśmy gotowi wysłuchać tego, co nam masz powiedzieć. Ale czy ten należy także do assiretów?
Wskazał przy tem na Mohammed Emina, więc musiałem ten cios odparować.
— Mohammed Emin jest sławnym emirem Beni Haddedihnów plemienia Arab-esz-Szammar. Jest mądrym księciem i niezwyciężonym wojownikiem, którego siwą brodę czci nawet niewierny. Jeszcze nikt nie poważył się zrzucić go z konia, ani uderzyć w brzuch podeszwą. Powiedz jeszcze słowo, które mi się nie spodoba, a wrócę do beja, ale wezmę ciebie na koniu przed siebie, a w Licain każę ci obić podeszwy!
— Panie, chciałeś ze mną mówić spokojnie!
— Więc pilnuj tego spokoju, człowiecze! Dwaj emirowie, jak Mohammed Emin i ja, nie pozwolą się obrażać tysiącowi ludzi. Z naszą bronią w ręku nie boimy się całej twej doliny Chal. Stajemy pod odżagiem[8] tych Kurdów z Berwari, a oni nie dopuszczą, żeby obrażano gości ich beja.
Kto się powoła na odżag, ten ma zapewnioną najlepszą ochronę w każdym wypadku. To też powstał natychmiast najstarszy z wojowników, wziął mnie i Mohammed Emina za rękę i rzekł głosem groźnym:
— Kto skrzywdzi tych emirów, jest moim wrogiem. Ser habe men — na głowę ojca mojego!
Ta przysięga najpoważniejszego z Kurdów była dla nas dość silną ochroną przed obelgami kiaji. Zapytał więc:
— Co masz nam oznajmić?
— Mam wam powiedzieć, że bej z Gumri jest w niewoli u meleka z Lican.
— Wiedzieliśmy to już przedtem i nie potrzeba było z tem do nas przychodzić.
— Gdy wnijdziesz do dżehenny między twych ojców, to podziękuj im za to, że zrobili cię tak uprzejmym człowiekiem. Tylko wśród Negrów i Adżanich[9] panuje zwyczaj, że nie pozwalają się sobie wzajemnie wygadać. Twój kodżah[10] zasłużył na rózgi!
Chociaż więc sam na siebie wziąłem skarcenie, dobył stary Kurd pistoletu i rzekł:
— Ser habe men — na głowę ojca mojego! Niebawem może da się usłyszeć głos tej broni! Mów dalej, emirze!
Było to osobliwe położenie. Nas, dwu obcych brano w obronę przed własnym dowódcą. Co powiedziałby na to cywilizowany rotmistrz kawalerji? Coś takiego może się zdarzyć tylko w dzikiej krainie Kurdów! Posłuchałem wezwania i mówiłem dalej:
— Melek z Lican żąda krwi beja.
— Czemu? — pytano dokoła.
— Ponieważ z winy Kurdów padło tylu Chaldanich.
To twierdzenie wywołało wśród słuchaczy wielkie poruszenie. Pozwoliłem im na to czas jakiś, poczem poprosiłem, by mnie wysłuchali spokojnie.
— Jestem posłem beja, ale zarazem wysłannikiem meleka; miłuję beja, lecz melek także prosił mię o przyjaźń. Czy wolno mi któregoś z nich oszukać?
— Nie — odrzekł starzec.
— Słusznie powiedziałeś! Jestem obcym w tym kraju, nie ciąży na mnie obowiązek zemsty ani nad wami ani nad Nestorahami i dlatego muszę postąpić wedle słów proroka: „Słowo twoje będzie ochroną przyjaciela twego!“ Przemówię do was tak, jak gdyby bej i melek stali tutaj przed wami i z wami mówili. Allah oświeci serca wasze, aby żadna myśl niesprawiedliwa duszy waszej nie zaćmiła.
Tu znów stary głos zabrał:
— Mów śmiało, panie; mów także za meleka, gdyż i on ciebie wysłał. Powiesz tylko prawdę, a my ufamy, że nas nie obrazisz, ani nie rozgniewasz.
— A zatem słuchajcie, bracia moi! Niewiele jeszcze lat temu rozbrzmiewał wielki krzyk na górach, a przejmujący jęk na dolinach. Ludzie płakali po pagórkach, a ich dzieci zawodziły po nizinach. Miecz szalał jak w pierwszej godzinie sądu ostatecznego, a nóż siał zniszczenie w ręku śmierci, która się objawiała w tysiącznych rodzajach. Powiedzcie mi, kto dzierżył ten miecz i nóż?
— My! — zabrzmiało triumfalnie dokoła.
— A kto byli owi, co ginęli?
Tym razem wyprzedził wszystkich dowódca:
— Nazarahowie, których oby Bóg wygubił!
— Co oni wam wyrządzili złego?
— Nam? — spytał zdziwiony. — Czyż nie są giaurami? Czyż nie wierzą w trzech Bogów? Czy nie oddają ludziom czci boskiej? Czy ulemowie[11] nie głoszą przeciw nim wiecznego zniszczenia?
Byłoby największą nieostrożnością wszczynać tu spory religijne, to też odpowiedziałem po prostu:
— Zabijaliście ich więc spowodu ich wiary! Przyznajecie, żeście ich zabijali, setkami i tysiącami?
— Wielu tysiącami! — rzekł zdumą.
— Dobrze więc, znacie thar, krwawą zemstę. Czyż możecie się dziwić, że krewni pomordowanych podnoszą się teraz, aby krwi waszej zażądać?
— Panie, im nie wolno; to giaury!
— Mylisz się, krew ludzika krwią ludzką zostanie zawsze. Krew Abla nie była krwią muzułmanina, a jednak rzekł Bóg do Kaina: „Krew brata twego woła do mnie z ziemi“. Byłem w wielu krajach i u wielu narodów, których imion nawet nie znacie, a wszędzie znaną była krwawa zemsta i nigdzie wam się nie dziwią, że mścicie śmierć waszych bliskich. Stoję tu jako bezstronny poseł i nie wolno mi twierdzić, iż wy tylko macie prawo do krwawej zemsty, gdyż przeciwnicy wasi otrzymali także życie od Boga i jeżeliby go nie mieli bronić przeciwko wam, to bylibyście tylko podłymi mordercami. Przyznajecie, że zabiliście ich tysiące, nie wolno więc wam się dziwić, skoro żądają od was życia waszego beja, którego dostali w swe ręce. Właściwie mieliby prawo tylu dusz od was zażądać, ile wyście im zabrali.
— Niech przyjdą, giaury! — mruczał aga.
— Oni też przyjdą, jeśli nie podacie im ręki do pojednania.
— Pojednania? Czyś ty oszalał?
— Jestem przy zdrowych zmysłach. Cóż im zrobicie? Cab płynie między nimi a wami i kosztowałoby to was wiele życia ludzkiego, gdybyście chcieli zdobyć szturmem przeprawę. Zanim zdołalibyście tego dokonać, otrzymaliby tylu sojuszników z Aszihty, Zerpito, Cawity, Manijaniszu, Murgi i z innych miejscowości, że zgnietliby was.
Na to powstał dowódca z miną oskarżyciela.
— Czy wiesz, kto temu winien? — zapytał.
— Kto? — odparłem spokojnie.
— Ty sam, jedynie ty.
— Ja? Dlaczego?
— Czyż nie przyznałeś się sam, że dałeś im radę, by się cofnęli na drugą stronę rzeki? — Zwracając się zaś do drugich, dodał: — Widzicie zatem, że nie jest naszym przyjacielem lecz zdrajcą.
Odpowiedziałem mu:
— Właśnie dla tego, że jestem waszym przyjacielem, dałem im tę radę. Gdyby pierwszy z ich ludzi padł od waszej broni, zabiliby beja natychmiast. Czy mam może powrócić i powiedzieć bejowi, że nie zważacie na jego życie?
— Sądzisz więc, że nie należy nam ich wcale atakować?
— Oczywiście tak sądzę.
— Panie, masz nas za tchórzów, którzy nie chcą nawet pomścić ludzi wczoraj poległych?
— Nie, uważam was za wojowników walecznych, ale także za ludzi rozumnych, którzy nie popędzą na oślep w objęcia śmierci. Znacie Cab; któż z was chciałby się przeprawić, gdy po drugiej stronie leży nieprzyjaciel i każdego z was może kulą powitać?
— Temu tylko ty jesteś winien!
— Ba! Uratowałem tem życie bejowi. Czyżby to miało być daremne?
— Chciałeś ocalić swoje życie, nie jego!
— Mylisz się. Ja i moi towarzysze jesteśmy gośćmi meleka. Więźniami są tylko bej i schwytani z nim razem Kurdowie. Zginą, skoro tylko rozpoczniecie kroki nieprzyjacielskie.
— A jeśli nie uwierzymy, że jesteś gościem meleka, jak nam to udowodnisz?
— Czy stałbym tu, gdybym był więźniem?
— Mógł cię wypuścić na słowo. Z jakiego powodu wziął cię melek pod opiekę swojego domu? Kto polecił cię jemu, melekowi z Lican?
Odpowiedzieć musiałem, ale wyznaję otwarcie, że wstydziłem się wymówić imię kobiety.
— Wstawiła się u niego za mną wprawdzie tylko kobieta, jej słowo jednak wiele znaczy u niego.
— Jak ona się nazywa?
— Marah Durimeh.
Obawiałem się ośmieszenia, to też zaskoczyło mię niepospolicie wrażenie, wywołane przez to imię. Aga zdumiał się widocznie i rzekł:
— Marah Durimeh? Gdzie ją spotkałeś?
— W Amadijah.
— Kiedy?
— Przed kilku dniami.
— Jak ją spotkałeś?
— Jej prawnuczka zjadła truciznę, a że jestem hekimem, zawołano mnie do niej. Zastałem tam Marah Durimeh i ocaliłem chorą.
— Czy powiedziałeś staruszce, że się udajesz do Gumri i do Lican?
— Tak.
— Czy cię nie przestrzegała?
— Przestrzegała.
— A co uczyniła, gdy obstawałeś przy swojem postanowieniu? Namyśl się! Może powiedziała ci słowo, którego mi nie wolno wymienić.
— Powiedziała, żebym pytał o Ruh ’i kulyan, skoro znajdę się w niebezpieczeństwie. Mówiła, że on mię ochroni.
Zaledwie wymówiłem to słowo, wstał mój interlokutor, tak nieprzyjaźnie dla mnie usposobiony dotychczas, i wyciągnął do mnie rękę.
— Emirze, nie wiedziałem o tem. Przebacz mi! Komu Marah Durimeh to słowo powiedziała, temu nic stać się nie może. A teraz mowy twojej usłuchają i poważać będą uszy nasze. Jakie siły mają Nazarahowie?
— Tego nie zdradzę. Jestem tak samo ich przyjacielem, jak waszym; im także nie powiem, jakie wasze siły.
— Jesteś bardziej ostrożnym, niż należy. Czy sądzisz, że zabiją beja rzeczywiście, jeśli ich zaatakujemy?
— Jestem o tem przekonany.
— A czy wydadzą go, gdy się cofniemy?
— Nie wiem, ale spodziewam się tego. Melek mnie posłucha.
— Ale zabito kilku naszych; muszą być pomszczeni.
— Czyż nie zabijaliście ich tysiącami?
— Dziesięciu Kurdów więcej znaczy, niż tysiąc Nazarahów!
— A Chaldowie sądzą, że dziesięciu Nazarahów więcej znaczy, niż tysiąc Kurdów.
— Czy zapłaciliby nam cenę krwi?
— Nie wiem, lecz wyznaję wam otwarcie, że nie uczyniłbym tego na ich miejscu.
— Więc poradzisz im, aby tego nie czynili.
— Nie, gdyż zarówno u was, jak u nich mówię tylko o tem, co prowadzi do zgody. Oni zabili kilku z was, wy zaś tysiące ich, oniby więc jedynie mogli żądać okupu. Oprócz tego mają beja w swej mocy i je żeli rozważycie rzeczy poważnie, to uznacie, że położenie ich jest korzystniejsze.
— Czy usposobieni są bardzo wojowniczo?
Powinienem był właściwie powiedzieć w tej chwili „nie“, wolałem jednak dać odpowiedź wymijającą:
— Czy okazali może wczoraj tchórzostwo? Zmierzcie krew, która Cabem spłynęła, policzcie kości, rozsiane w dolinie rzeki, ale nie pytajcie przenigdy, czy gniew pozostałych wystarczy na zemstę!
— Czy dużo mają strzelb i czy dobre?
— Tego nie zdradzę. A może mam im także powiedzieć, jak wy jesteście uzbrojeni?
— Czy zabrali na drugi brzeg swoje mienie?
— Tylko nierozumny ucieka, nie zabierając, jeśli może, swojego mienia ze sobą. Zresztą mają go Chaldanie tak mało, że nie trudno im było zabrać.
— Cofnij się! Naradzimy się teraz, kiedy wiemy wszystko, co wiedzieć chcieliśmy.
Posłuchałem tego polecenia tem chętniej, że mi dało sposobność pomówienia z Mohammed Eminem i zaznajomienia go z treścią naszych układów. Zanim jeszcze starszyzna doszła do końca, zbliżyło się do nas kilku wojowników i przyprowadziło nieuzbrojonego człowieka.
— Kto to? — zapytał aga.
— Ten człowiek — rzekł jeden z eskorty — skradał się w naszem pobliżu, a gdyśmy go pochwycili, powiedział, że to melek wysłał go do tego emira.
Przy ostatnich słowach wskazał mówiący na mnie.
— Czego chcesz odemnie? — spytałem Chaldejczyka.
Misja ta wydała mi się trochę podejrzaną, albo pozbawioną przynajmniej przezorności. W każdym razie trzeba było wielkiej odwagi, aby się ośmielić wejść między wrogich Kurdów.
— Panie — odrzekł — nie było cię zbyt długo, więc melek przysłał mnie, by ci powiedzieć, że bej zginie, jeśli jak najprędzej nie wrócisz.
— Widzicie, że wam oznajmiłem prawdę — rzekłem, zwracając się do Kurdów. — Puście tego człowieka, żeby wrócił co prędzej. Niechaj powie melekowi, że mi się nic nie stało i że mnie ujrzy niebawem u siebie.
— Odprowadźcie go! — rozkazał aga.
Posłuchano natychmiast, poczem układy rozpoczęły się na nowo.
Musiałem sobie powiedzieć, że zjawienie się tego człowieka dobrze wpływa na postanowienie Kurdów a jednak wydało mi się dziwnem, że go wysłano. Wszak melek jeszcze niedawno bynajmniej nie był tak żądnym krwi, a ze względu na mnie groźba także nie była potrzebna, ponieważ jako gość beja nie miałem powodu do żadnych obaw.
Nareszcie zdecydowano się i zawołano mnie znowu. Dowódca zabrał głos i rzekł:
— Panie, czy przyrzekasz nam nie powiedzieć u Nazarahów ani słowa na naszą szkodę?
— Przyrzekam.
— Wrócisz więc do nich teraz?
— Ja i przyjaciel mój Mohammed Emin.
— Czemu niema u nas pozostać?
— Czy jest więźniem?
— Nie.
— Więc może iść, gdzie mu się podoba, a postanowił zostać przy mnie. Co mam rzec melekowi?
— Że żądamy wolności dla naszego beja.
— A następnie?
— Potem bej postanowi, co się stanie.
To postanowienie mogło kryć niebezpieczny uboczny zamiar, dlatego zapytałem się:
— Kiedy mają go wydać?
— Natychmiast razem z towarzyszami.
— Gdzie ma się stawić?
— Tutaj.
— Czy nie ruszycie naprzód?
— Na razie nie.
— Ale potem, sikoro bej zostanie wydany?
— Stanie się, co bej postanowi.
— A jeśli melek zechce go wydać dopiero wówczas, gdy się spokojnie cofniecie do Gumri?
— Panie, na to się nie zgadzamy. Nie ruszymy się stąd, dopóki nie zobaczymy władcy Gumri pośród siebie.
— Czego jeszcze żądacie?
— Niczego więcej.
— Posłuchajcie zatem, co wam jeszcze mam powiedzieć. Postępowałem uczciwie względem was i tak samo postąpię względem meleka. Nie namówię go do żadnego ustępstwa na jego szkodę. Przedewszystkiem zaś zapamiętajcie sobie, że beja zabiją natychmiast, skoro tylko opuścicie to miejsce, zanim pokój zostanie ostatecznie zawarty.
— Czy chcesz może doradzać melekowi to morderstwo?
— Niech mnie Allah broni! Nie pozwolę jednak na to, abyście dostali beja na to tylko, żeby was potem poprowadził na Lican.
— Panie, mówisz bardzo zuchwale i szczerze!
— Zwróćcie więc na to przynajmniej uwagę, że postępuję z przyjaciółmi uczciwie. Uzbrójcie się w cierpliwość, dopóki nie wrócę!
Razem z Mohammed Eminem dosiedliśmy koni i opuściliśmy polanę bez eskorty.
— Co masz donieść? — spytał Haddedihn.
Wyjaśniłem mu zlecenie razem z mojemi wątpliwościami. Podczas tego szły konie szybkim krokiem i dotarliśmy już prawie do rzeki, kiedy wydało mi się, że usłyszałem z boku podejrzany szelest. Zwróciłem twarz w tę stronę i ujrzałem błysk dwóch wystrzałów, wymierzonych do mnie i do Mohammeda. Zaraz po huku pognał koń Haddedihna razem z jeźdźcem w zarośla. Do mego lepiej mierzono. Padł w tej chwili na ziemię tak niespodzianie i nagle, że nie miałem nawet czasu nóg wyrwać ze strzemion i dostałem się pod konia. W chwilę potem ujrzałem ośmiu mężczyzn, którzy zaczęli odbierać mi broń i krępować mnie. Wśród nich znajdował się ten sam, który był u mnie poprzednio, jako posłaniec meleka. A więc nie zawiodła mnie moja nieufność!
Przypuszczając szubrawstwo raisa z Szordu, Nedżir broniłem się z całych sił. Leżałem na ziemi z prawą nogą pod koniem, ale miałem wolne ręce, a chociaż usiłowano mnie za nie pochwycić i związać, rozdzieliłem mimo to kilka tęgich ciosów, zanim mnie rozbroili. Ale uporać się z ośmiu ludźmi, o tem mowy nie było, zwłaszcza że wydarli mi broń już prawie podczas upadku.
Wyciągnęli mnie spod konia tak, że mogłem stanąć na nogach. Nie poraz pierwszy byłem skrępowany, ale jeszcze nigdy nie zrobiono mi tego w sposób taki haniebny. Opasali mi ręce rzemieniami w przegubach zaraz za dłonią, a potem pociągnęli lewą rękę przez piersi do prawego, a prawą do lewego ramienia i zawęźlili rzemienie na karku tak mocno, że ściśnięto mi piersi prawdę aż do niemożności oddychania. Oprócz tego związali mi nogi w kolanach tak, że nie mogłem stawiać większych kroków. Dla dopełnienia miary przyprzężono mnie do strzemienia jednego z człapaków, mieli bowiem konie ze sobą i ukryli je tylko podczas napadu w zaroślach.
Od błysku wystrzałów do sprzężenia mnie ze strzemieniem, upłynęły zaledwie trzy minuty. Spodziewałem się, że Mohammed Emin powróci, lecz nie chciałem wołać o pomoc, aby nie okazać się słabym wobec tych ludzi. Przemówić jednak musiałem.
— Czego odemnie chcecie? — spytałem.
— Chcemy mieć tylko ciebie — odrzekł domniemany dowódca. — Chcieliśmy mieć i konia twego, ale nie miałeś go z sobą.
— Kto wy jesteście?
— Czy jesteś kobietą, żeś taki ciekawy?
— Ha! Jesteście psami w służbie Nedżir Beja. Sam nie ważył się na mnie rzucić, przysyła więc swoją sforę, aby mu skóry nie draśnięto!
— Milcz! Dowiesz się wnet, dlaczego bierzemy cię do niewoli. Zachowuj się jednak cicho, bo dostaniesz knebel w usta!
Ruszyli powoli z miejsca. Dostaliśmy się nad rzekę i jechaliśmy — oczywiście z wyjątkiem mnie, który musiałem iść pieszo — kawałek w dół, dopóki nie znaleźliśmy brodu, a potem weszliśmy w wodę.
Na drugim brzegu stała gromada zbrojnych ludzi, która ujrzawszy nas, natychmiast się ulotniła. Był to zapewne Nedżir Bej, który oczekiwał tam wyniku podstępu, a następnie oddalił się zadowolony.
Łożysko rzeki zawalone tu było ostro kanciastemi, śliskiemi kamieniami, a woda sięgała mi miejscami aż do piersi. Związany ciasno z koniem, wycierpiałem niemało, zanim dostaliśmy się na brzeg przeciwny. Tam pozostało sześciu jeźdźców, podczas gdy dwaj powlekli mię dalej.
Jechaliśmy w dół rzeki aż do dzikiego, górskiego potoku, wpadającego z lewej strony do Cabu. Ruszyliśmy wzdłuż potoku do góry. Droga była bardzo ciężka, zwłaszcza,że eskorta nie miała dla mnie najmniejszych względów. Nie spotkawszy nikogo, podążyliśmy potem wbok przez usypisko złomów skalnych i gmatwaninę kolczastych zarośli. Zauważyłem, że w ten sposób chciano ominąć wioskę Szord, której ubogie chałupy i gruzy domów ujrzałem niebawem pod nami.
Następnie znowu zboczyliśmy wlewo i dostaliśmy się w głąb dzikiego wąwozu, prowadzącego, jak się zdawało ku dolinie Raoli. Tu pięliśmy się jeszcze jakiś czas, skręciliśmy kilkakrotnie poza skalne załomy i dostaliśmy się do budynku, podobnego do kamiennego sześcianu o pięciu łokciach wysokości; miał on tylko jeden niski otwór, który służył równocześnie jako drzwi i okno.
Zatrzymaliśmy się przed tym sześcianem i zsiedliśmy z koni.
— Madana! — zawołał jeden z moich oprawców. Natychmiast dało się słyszeć z wnętrza domu chrapliwe chrząkanie, a w kilka chwil wyszła z dziury stara kobieta. Madana znaczy tyle, co pietruszka. Jak starucha przyszła do tego korzennego imienia, tego nie wiem. Kiedy jednak stanęła tuż przy mnie, pachniała nietylko pietruszką; wionęła od niej atmosfera, która mogła być kombinacją zapachów czosnku, zgniłych ryb, zdechłych szczurów, mydlin i spalonego śledzia. Gdyby więzy nie trzymały mnie przy koniu, byłbym się cofnął o kilka kroków. Ubranie tej pięknej mieszkanki doliny Cabu ograniczało się do spódnicy, której u nas użytoby zaledwie jako ścierki do szorowania. Brzeg jej dolny sięgał cośkolwiek poza kolana i odsłaniał parę upiornych narzędzi do chodzenia, które same świadczyły o sobie, że już od wielu lat mycia nie zaznały.
— Czy wszystko gotowe? — spytał ten sam, który wołał poprzednio i zadał potem długi szereg krótkich pytań, na co odpowiadano mu pokolei „tak“.
Teraz odwiązano mnie od konia i wsunięto do chałupy, przyczem musiałem nisko schylić głowę. W murze było kilka szpar, a przez nie przedzierało się tyle przynajmniej światła, że mogłem wnętrze budynku dość dokładnie obejrzeć. Tworzyło ono nagi czworokąt, wzniesiony surowo z głazów. W tylnym jego kącie widać było pal, mocno w ziemię wkopany, obok którego leżała kupa słomy i listowia. Nieopodal ujrzałem obok czarki z wodą jakiś czerep, który niegdyś do dzbanka należał, a teraz służył jako misa i zawierał jakąś substancję, złożoną, jak się zdawało, na poły z karuku, a na poły z glist lub pijawek.
Mógłbym się był mimo więzów opierać do pewnego stopnia, ale mimo to dopuściłem spokojnie, że mię silnym postronkiem przywiązano do pala. Zrobiono to tak, że mogłem legnąć na słomie. Ręce moje pozostały nadal przywiązane do ramion.
Baba zatrzymała się na dworze przed wejściem. Jeden z eskortujących mnie opuścił chatę w milczeniu, drugi zaś uznał za stosowne dać mi kilka wskazówek co do mego przyszłego zachowania się.
— Jesteś w niewoli — zauważył zarówno trafnie jak bystro.
Nie odpowiedziałem na to nic.
— Nie możesz uciec — pouczył mnie zupełnie zbytecznie.
Znowu nic nie odpowiedziałem.
— Odchodzimy teraz — ciągnął dalej — lecz ta kobieta będzie cię ostro pilnować.
— Więc powiedz jej przynajmniej — odezwałem się przecież — żeby została na dworze!
— Musi pozostać w izbie — odparł — nie śmie cię spuszczać z oka i musi cię karmić, bo nie możesz użyć rąk.
— Gdzie jest jadło?
Wskazał na czerep, którego zawartość uśmiechała się do mnie tak ponętnie.
— Co to jest? — spytałem.
— Nie wiem, ale Madana umie gotować jak żadna we wsi.
— Dlaczego przywlekliście mnie tutaj?
— Tego nie wolno mi powiedzieć; usłyszysz to od kogo innego. Nie próbuj uciekać, bo Madana da znak, a wówczas nadejdzie kilku ludzi, którzy cię jeszcze gorzej skrępują.
Odszedł, a po chwili usłyszałem oddalający się odgłos kroków obydwu. Niebawem weszła hoża „pietruszka“ i przykucnęła w otwartem wejściu w ten sposób, że znajdowałem się nawprost jej wzroku.
Położenie moje nie było wprawdzie przyjemne, lecz nie martwiło mię tak dalece, jak myśl o towarzyszach w Lican. Melek czekał na mnie z niepokojem, a Kurdowie czekali pewnie już także mego powrotu. Tymczasem leżałem tu przywiązany jak brytan w psiej budzie. Co z tego wyniknie?
Miałem jednak jedną pociechę. Jeżeli Mohammed Emin dostał się do Lican, to odszukano spewnością miejsce, gdzie mię schwytali. Znaleziono zabitego konia i ślady walki, a co do reszty, należało liczyć na bystrość i odwagę mego wiernego Halefa.
Leżałem tak przez dłuższy czas pogrążony w myślach, męcząc głowę nad wynalezieniem sposobu ucieczki. Wyrwał mię z tego głos wzniosłej Madany. Była kobietą, jakżeż więc mogła milczeć zbyt długo!
— Czy chcesz jeść? — spytała.
— Nie.
— A pić?
— Także nie.
Na tem urwała się rozmowa, a wonna „pietruszka“ przylazła bliżej, usadowiła się po domowemu tuż obok mojego biednego nosa i wzięła na podołek wzgardzony przezemnie czerep. Widziałem, jak wszystkimi pięcioma palcami prawej ręki sięgnęła w tajemniczą mieszaninę, a potem otworzyła bezzębne usta, jak torbę podróżną z czarnej skóry. — Zamknąłem oczy. Przez jakiś czas słyszałem głośne mlaskanie, poczem doszedł mych uszu łagodny, serdeczny odgłos, który powstaje, gdy się użyje języka zamiast serwety, a w końcu zabrzmiało przeciągłe chrząkanie na znak zadowolenia; dobywało się ono z przepełnionej rozkoszą duszy ludzkiej. O „pietruszko“, przyprawo życia, czemu nie pachniesz tam, na dworze!
Po długim dopiero czasie otworzyłem znowu oczy. Moja ochrona i opieka siedziała ciągle jeszcze przedemną z oczyma, zwróconemi na mnie badawczo. W oczach tych przebijała odrobina litości, a dużo ciekawości.
— Ktoś ty? — spytała.
— Czy nie wiesz tego? — odrzekłem.
— Nie. Czy jesteś mahometanin?
— Jestem chrześcijanin.
— Chrześcijanin i w niewoli? Czy jesteś Kurdem Berwari?
— Jestem chrześcijaninem z dalekiego Zachodu.
— Z Zachodu! — zawołała zdumiona. — Gdzie mężczyźni tańczą z kobietami i gdzie ludzie jedzą łopatami?
A zatem sława naszej zachodniej kultury dotarła aż do uszu „pietruszki“; słyszała o naszej polce i o naszych łyżkach.
— Tak — potwierdziłem.
— Ale czego szukasz w tym kraju?
— Chcę zobaczyć, czy kobiety są tutaj tak piękne jak u nas.
— I jak ci się wydaje?
— Są bardzo piękne.
— Tak, są piękne — przyznała — piękniejsze niż w innych krajach. Czy masz żonę?
— Nie.
— To mi ciebie żal! Życie twoje podobne jest do misy, w której niema ani sarmyzaku ani saljangoszu!
Sarmyzak i saljangosz, ślimaki i czosnek? Czyżby to była owa straszna potrawa, która zniknęła w torbie podróżnej? A „pietruszka“ zmogła ją bez łopaty!
— Czy ożenisz się? — dopytywała się.
— Chciałbym, ale nie mogę.
— Czemu nie?
— Czy można to zrobić, gdy się jest tak skrępowanym?
— Zaczekaj, dopóki znów nie będziesz wolny.
— A czy wrócą mi wolność?
— Jesteśmy Chaldani; nie zabijamy nigdy jeńców. Co zrobiłeś, że cię związano?
— Opowiem ci. Przybyłem do tego kraju przez Mossul i Amadijah, aby...
Przerwała mi skwapliwie:
— Przez Amadijah?
— Tak.
— Kiedy tam byłeś?
— Niedawno.
— Jak długo tam przebywałeś?
— Przez kilka dni.
— Czy widziałeś tam może emira i hekima z Zachodu.
— Widziałem.
— Opisz mi go!
— Uzdrowił dziewczynę, która zjadła truciznę.
— Czy jest tam jeszcze?
— Nie.
— Gdzie znajduje się teraz?
— Czemu pytasz o niego?
— Bo słyszałam, że przybędzie w te okolice.
Mówiła to z pośpiechem, jaki mogło powodować tylko najwyższe zainteresowanie.
— Już jest w tych okolicach — rzekłem.
— Gdzie? Powiedz prędko!
— Tutaj.
— Tu w Szordzie? Mylisz się, nie słyszałam nie o tem.
— Nie tu w Szordzie, lecz w tej chacie.
— W tej chacie? Katera Aissa — na Jezusa, to chyba ty!
— Jam jest ten, o którego pytasz.
— Panie, czy możesz to udowodnić?
— Tak.
— Kogo zastałeś w domu chorej, która zjadła truciznę?
— Zastałem tam Marah Durimeh.
— Czy dała ci talizman?
— Nie, lecz powiedziała mi, żebym zapytał o Ruh ’i kulyan, jeżeli się znajdę w potrzebie.
— Tyś to ty, panie! — zawołała, uderzając w ręce. — Jesteś przyjacielem Marah Durimeh. Ja ci dopomogę, ja cię ochronię. Opowiedz mi, jak dostałeś się do tej niewoli.
Już poraz trzeci doświadczyłem dziś cudownego wrażenia imienia Marah Durimeh. Jakąż władzę posiadała ta tajemnicza kobieta?
— Kto to jest Marah Durimeh? — spytałem.
— To stara księżna, której potomkowie odpadli od Mesjasza, a przeszli do Mahometa. Teraz pokutuje za nich ona, a jakaś moc pędzi ją bez wytchnienia to tu, to tam.
— A kto jest Ruh ’i kulyan?
— To dobry duch. Jedni mówią, że to anioł Gabrjel, drudzy, że Michał archanioł, który strzeże wiernych. Tylko w niektórych miejscach i to w ściśle oznaczonej porze można przyjść do niego. Ale opowiedz mi wpierw, jak cię wzięto do niewoli!
Spełnienie tego życzenia mogło mi przynieść jedynie korzyść. Przezwyciężyłem przykrość, na jaką narażała mię niemiła pozycja, i ból, jaki mi sprawiały więzy na rękach; opowiedziałem jej, co przeżyłem od przyjazdu do Amadijah aż do chwili obecnej. Stara słuchała z wytężoną uwagą, a gdy skończyłem, ujęła mnie niemal serdecznie za skrępowane ręce.
— Panie! — zawołała — masz słuszność w tem, że to Nedżir Bej cię wziął do niewoli. Nie wiem, czemu to uczynił, ale nie lubię go, bo to gwałtownik i ocalę ciebie.
— Zdejmiesz mi więzy?
— Panie, na to się nie odważę. Nedżir Bej wróci niedługo, a wówczas bardzo surowoby mię ukarał.
— A cóż chcesz zrobić?
— Emirze, dziś jest dzień, w którym idzie się tam, gdzie jest Ruh ’i kulyan. Duch cię ocali.
— Będziesz go prosić za mną?
— Ja nie mogę pójść do niego; jestem bardzo stara, a droga stroma. Ale — zatrzymała się i spojrzała na mnie badawczo — panie, czy powiesz mi kłamstwo?
— Powiem prawdę!
— Czy uciekniesz, jeśli przyrzekniesz mi tego nie uczynić?
— Dotrzymuję zawsze przyrzeczenia!
— Bolą cię ręce. Czy zostaniesz tu, gdy ci je rozwiążę?
— Przyrzekam ci.
— A czy będę ci je mogła związać na nowo, skoro kto nadejdzie?
— Spewnością.
— Przysięgnij!
— Pismo święte powiada: „Niech mowa wasza będzie: tak, to tak, a nie, to nie. Co poza tem, to niesłuszne“. Nie przysięgam, lecz przyrzekam ci i słowa dotrzymam.
— Wierzę ci!
Powstała napół z ziemi i usiłowała rozwiązać rzemienie na moim karku. Wyznaję z pokorą, że w tej chwili nie drażnił mię wcale zapach poczciwej „pietruszki“. Przedsięwzięcie udało się jej, wyprostowałem z rozkoszą zbolałe ramiona i pozwoliłem płucom, tak długo gniecionym, na oddech głęboki. Madana usadowiła się teraz przed chałupą, skąd zdaleka już mogła zobaczyć lub usłyszeć, gdyby się kto zbliżał. Zaraz też dowiodła mi, że możemy przez otwarte drzwi dalej prowadzić rozmowę.
— Jeżeli kto przyjdzie, to zwiążę cię narazie znowu — rzekła — apotem... potem... o panie, czy powróciłbyś, gdybym ci pozwoliła odejść?
— Tak, ale dokąd mam iść?
— Tam na górę, gdzie Ruh ’i kulyan.
Jąłem nadsłuchiwać zdumiony. Oto nastręczała się przygoda, jakiej może nigdy nie doznałem. Miałem pokryjomu wyjść na pewien czas z więzienia, aby poznać tajemniczego „ducha jaskini“.
— Pójdę i możesz być tego pewną, że wrócę! — przyrzekłem Madanie z radością. — Lecz nie znam drogi!
— Zawołam Ingdżę, a ona cię zaprowadzi.
Ingdża, znaczy „perła“; imię bardzo obiecujące.
— Kto to jest Ingdża?
— Jedna z córek Nedżir Beja.
— Tego człowieka? — spytałem zdziwiony.
— Córka inna, niż ojciec, panie!
— Ale czy zechce mię prowadzić, wiedząc, że działa wbrew rozporządzeniom ojca?
— Zaprowadzi. To ulubienica Marah Durimeh, a ja mówiłam już z nią o emirze, który zwycięża truciznę, którego broni nie można się oprzeć.
Sława moja zatem, jako lekarza cudotwórcy, dostała się aż tutaj. Zdumiony tem zapytałem:
— Kto o tem mówił?
— Twój służący opowiadał ojcu chorej, a Marah Durimeh opowiedziała to znowu Ingdży. Ona bardzo pragnie poznać emira z Frankistanu. Czy zawołać ją, panie?
— Tak, jeżeli to nie będzie zbyt wielką śmiałością.
— Muszę cię jednak najpierw związać, ale tylko na czas, dopóki nie wrócę.
— Dobrze!
Pozwoliłem się wobec tego związać na nowo, poczem stara wyszła z chałupy. Wróciwszy niebawem, oznajmiła, że Ingdża nadejdzie. Rozkrępowała mi ręce, ja zaś spytałem, czy była na wsi i wyraziłem obawę:
— A jeśli cię zauważono we wsi? Masz mnie przecież pilnować!
— O, mężczyzn niema w domu, a kobiety, które mię może widziały, nie zdradzą mnie.
— Gdzie mężczyźni?
— Poszli do Lican.
— Co tam robią?
— Nie pytałam. Co mnie obchodzi, co robią mężczyźni? Gdy przyjdzie Ingdża, to ci może to powie.
Stara usiadła znowu przed drzwiami, ale niebawem wstała pośpiesznie i pobiegła naprzeciw zbliżającej się osoby. Słyszałem cichy szept przed chałupą, poczem zaciemnił się otwór w drzwiach, bo stanęła w nich „perła“.
Pierwszy rzut oka na wchodzącą przekonał mię, że imię Ingdża było tu całkiem na miejscu. Dziewczyna mogła mieć z dziewiętnaście lat, rosła i tak silnej budowy ciała, że śmiało mogła być żoną staropruskiego gwardzisty. Mimo to miała twarz dziewczęco miękką, pokrytą teraz wobec obcego tchnieniem nieśmiałości.
— Sallam, emir! — pozdrowiła prawie szeptem.
— Saliam! — odrzekłem. — Ty jesteś Ingdża, córka raisa z Szordu?
— Tak, panie.
— Wybacz, że nie wstaję, by cię powitać. Jestem przywiązany do tego słupa.
— Myślałam, że Madana uwolniła cię narazie!
— Tylko ręce.
— Czemu nie zupełnie?
Pochyliła się zaraz nademną, aby rozwiązać sznury, ale ja powstrzymałem ją:
— Dziękuję ci, moja dobra! Proszę cię, nie rób tego, gdyż trzeba za wiele czasu na ponowne związanie mnie, gdyby kto nadszedł.
— Madana opowiedziała mi wszystko — odrzekła. — Panie, nie ścierpię tego, żebyś ty, emir z Zachodu, który objeżdża wszystkie kraje dla przygód, leżał tutaj na ziemi!
Aha, więc to były skutki fanfaronady mego małego Halefa Omara. Dziewczyna uważała mnie za Haruna al Raszyda z Zachodu, polującego na przygody.
— A jednak będziesz to musiała ścierpieć dla ostrożności — odrzekłem. — Pójdź, usiądź tu koło mnie i pozwól, że zadam ci kilka pytań!
— Panie, dobroć twoja zbyt wielka. Jestem biedną, nic nie znaczącą dziewczyną, a ojciec mój obraził cię jeszcze w dodatku.
— Może przebaczę mu ze względu na ciebie.
— Nietylko na mnie, lecz i na moją matkę. On nie jest moim ojcem właściwym; pierwszy mąż mojej matki już umarł.
— Biedne dziecko! A drugi mąż twojej matki jest pewnie surowy i okrutny dla ciebie!
Zaświtało jej w oczach.
— Surowy i okrutny? Panie, na to się nie odważy! Nie, ale gardzi żoną i córkami, nie widzi, ani nie słyszy, że żyją w jego domu. Nie chce, żebyśmy jego kochały, i dlatego, dlatego nie będzie grzechem, jeżeli ci pokażę, gdzie przebywa Ruh ’i kulyan.
— Kiedy się to stanie?
— Równo o północy trzeba już być na górze.
— Czy on znajduje się w jaskini?
— Tak. O północy każdego pierwszego dnia drugiego tygodnia.
— A po czem poznaje się, że jest obecny?
— Po świecy, którą należy przynieść ze sobą. Stawia się ją u wejścia do groty i odchodzi się. Jeśli w dalszym ciągu się pali, ducha niema, jeśli zgaśnie, to znak, że jest obecny. W tym drugim wypadku zbliżyć się należy znowu, wejść trzy kroki w głąb jaskini i powiedzieć czego się żąda.
— W jakich sprawach można z duchem rozmawiać?
— We wszystkich. Można go o coś prosić, kogoś oskarżyć lub spytać się o coś.
— Sądzę jednak, że duch nie przemawia. Jak więc otrzymuje się odpowiedź?
— Skoro się wypowie życzenie, należy podejść przed obraz i zaczekać przez krótki czas. Jeśli świeca znów się zapali, prośba będzie spełniona i niedługo, często już pierwszej nocy, otrzymuje się wiadomość, na którą się czekało.
— O jakim mówisz obrazie?
— Jest to wysoki słup, a na nim przytwierdzony obraz Matki Najświętszej.
Zdziwiło mię to, gdyż wiedziałem, że wedle nauki Chaldanich Święta Marja nie jest matką Boga, lecz matką człowieka Jezusa. Tajemniczy Ruh ’i kulyan był więc widocznie prawowiernym katolikiem.
— Jak długo znajduje się tam ten obraz?
— Nie wiem tego; jest tam dłużej, niźli ja żyję.
— I żaden Kurd ani Chaldani nie powiedział dotychczas, że należy go stamtąd usunąć?
— Nie; wówczas Ruh ’i kulyan znikłby na zawsze.
— A czy nikt sobie tego nie życzy?
— Nikt, panie. Duch czyni w okolicy dobrodziejstwa jedno za drugiem. On uszczęśliwia biednych, radzi bogatym, broni słabych i grozi potężnym; dobry pokłada w nim nadzieję, a zły drży przed nim. Gdybym ja ojcu powiedziała, by cię uwolnił, wyśmiałby mnie, jeżeli jednak duch mu to nakaże, posłucha.
— Czy byłaś kiedy w nocy przy jaskini?
— Kilka razy. Prosiłam za matką i siostrą.
— Czy prośba twoja była wysłuchana?
— Tak.
— Kto pośredniczył w spełnieniu?
— W pierwszych wypadkach nastąpiło to w nocy i nic nie widziałam; ostatnim razem była to Marah Durimeh. Duch zjawił się i przysłał ją do mnie.
— Więc znasz Marah Durimeh?
— Znam ją, odkąd żyję.
— Czy często bywa u was?
— Tak, panie. Wychodzę z nią razem w góry zbierać zioła, albo odwiedzamy chorych, którzy potrzebują jej opieki.
— Gdzie ona mieszka?
— Tego nikt nie wie. Może nigdzie nie ma mieszkania, ale w każdym domu chętnie ją przyjmują.
— A skąd pochodzi?
— Różnie o tem mówią. Najczęściej słychać, że jest księżną z dawnego rodu królów z Lican. Był to ród możny, któremu podlegały całe Tijari i Tkhoma. Jedli i pili ze złotych naczyń, a wszystko inne było ze srebra i kruszcu. Naraz zwrócili się ku prorokowi z Mediny, a Pan rzucił na nich chmury swojego gniewu: rozproszyli się po wszystkich krajach. Tylko Marah Durimeh została wierną swojemu Bogu, a on jej pobłogosławił, dając jej wiek długi, mądrość serca i wielkie bogactwa.
— Gdzież ma te bogactwa, skoro nie ma domu własnego?
— Tego nikt nie wie. Jedni powiadają, że zakopała w ziemi swoje skarby, wielu zaś twierdzi, że ma władzę nad duchami otchłani, które muszą dostarczać jej tyle pieniędzy, ile jej potrzeba.
— Więc to ona opowiadała ci o mnie?
— Tak; wszystko, co opowiadał o tobie twój służący w Amadijah. Kazała mi, skoro tylko zjawisz się w tych stronach, przyjść do groty i prosić, by Ruh ’i kulyan uchronił cię od wszelkiego przypadku. Teraz sam to uczynisz.
— Ty nie pójdziesz razem do jaskini?
— Nie. Skoro sam pójdziesz, mogę pozostać w oddaleniu. Czyś nie głodny, panie? Madana powiedziała, że pozwoliłeś jej spożyć twoje jedzenie.
— Kto je przyrządził?
— Ona sama; ojciec je u niej zamówił.
— Czemu nie u was?
— Ponieważ nie mamy wiedzieć, że ukrywa więźnia.
— Gdzie są mężczyźni waszej wsi?
— Będą teraz w okolicach Lican.
— Co tam robią?
— Nie wiem.
— A możesz się dowiedzieć?
— Może. Lecz powiedz panie, czy chcesz jeść?
Odpowiedziałem wymijająco:
— Nie przyjąłem potrawy, ponieważ nie jestem przyzwyczajony do jedzenia ślimaków z czosnkiem.
— O emirze, przyniosę ci co innego. Za godzinę zapadnie noc; śpieszę, ale powrócę i przyniosę ci wszystko, co mamy.
Wstała pośpiesznie, a ja poprosiłem:
— Dowiedz się też, co robią wasi mężczyźni!
Wyszła w chwili bardzo stosownej, gdyż w dziesięć minut może potem, weszła pośpiesznie Madana, która odprowadzała dziewczynę.
— Muszę cię związać! — zawołała. — Mój mąż idzie, wysłany przez Nedżir Beja. Nie może wiedzieć, że rozmawialiśmy z sobą. Nie zdradź mnie!
Związała mi znowu ręce na górze i przykucnęła niedaleko wejścia. Jej twarz stara i pomarszczona nabrała wyrazu wrogiej nieprzystępności.
W kilka sekund zadudniły końskie kopyta. Przed wejściem zatrzymał się jeździec, zsiadł z konia i wszedł do środka. Był to człowiek stary, chudy, który swą osobistością zewnętrznie, ale nie wewnętrznie odpowiadał mojej poczciwej „pietruszce“. Przystąpił do mnie bez pozdrowienia, zbadał więzy, a znalazłszy wszystko w porządku, zwrócił się szorstko do żony:
— Wyjdź i nie podsłuchuj!
Wyszła po cichu, a on usiadł naprzeciwko mnie na ziemi. Byłem istotnie ciekawy, co mi powie ten mąż „pietruszki“, od którego odzieży zawiewało opisanym już powyżej zapachem Madany, tylko w stopniu znacznie wyższym.
— Jak się nazywasz? — zagadnął mnie tonem rozkazującym.
Nie odpowiedziałem mu oczywiście.
— Czyś głuchy? Chcę znać twe imię!
Nastąpiło znowu to, co muzyk nazywa tacet.
— Człowiecze, czy będziesz odpowiadał?
Przy tym rozkazie kopnął mnie w bok. Nie mogłem go pochwycić rękami, ale nogi były o tyle ruchome, że mogłem mu wypowiedzieć zapatrywanie moje na jego zachowanie się bez wszelkich teoretycznych wyjaśnień. Skurczyłem skrępowane kolana, podniosłem je, pchnąłem znowu naprzód i podrzuciłem tym ruchem hultaja od ziemi tak, że wyleciał jak z procy ku przeciwległej ścianie. Kościec jego musiał być nadzwyczajnej wytrzymałości. Obejrzał się ze wszystkich stron, puczem rzekł:
— Człowieku, nie waż się na to poraz drugi!
— Mów uprzejmie, to ci uprzejmie odpowiem!
— Ktoś ty?
— Oszczędź sobie tych pytań!
— Czego chciałeś w Lican?
— To ciebie nic nie obchodzi!
— Gdzie twój czarny koń?
— Przechowany bardzo dobrze.
— Gdzie twoje rzeczy?
— Tam, skąd ich nie wydostaniesz.
— Czyś bogaty? Możesz okup zapłacić?
— Przystąp bliżej, jeżeli go chcesz dostać. Zapamiętaj to sobie raz na zawsze: jestem emirem, a ty podwładnym twojego raisa. Ja tylko mogę pytać, a ty masz odpowiadać. Nie sądź, że się dam tobie wybadać!
Uznał widocznie za rzecz najrozumniejszą pogodzić się z mojem zapatrywaniem, gdyż po krótkim namyśle powiedział:
— Więc pytaj ty!
— Gdzie Nedżir Bej?
— Czemu pytasz o niego?
— Bo to on kazał mnie napaść.
— Mylisz się!
— Nie kłam!
— A jednak się mylisz. Wszak nie wiesz nawet, gdzie się znajdujesz!
— Czy sądzisz istotnie, że można oszukać emira z Frankistanu? Jeśli stąd zejdę w dolinę, będę w Szordzie. Na prawo leży Lican, na lewo Raola, a tam w górze jest jaskinia, gdzie mieszka Ruh ’i kulyan.
Nie zdołał ukryć wyrazu zdumienia na swej twarzy.
— Co wiesz o duchu jaskini, cudzoziemcze?
— Więcej od ciebie i od wszystkich zamieszkujących tę dolinę!
A więc Marah Durimeh zrobiła mię znowu panem sytuacji. Nazarah nie wiedział już widocznie, czy potrafi wypełnić swoje polecenie.
— Powiedz, co wiesz! — rzekł.
— Pah! Nie godniście słyszeć o duchu jaskini. Czego tu chcesz? Czemu wzięliście mnie do niewoli?
— Chcemy najpierw twojego konia.
— Co dalej?
— Twej broni.
— Dalej!
— Wszystkich twoich rzeczy.
— Dalej.
— I wszystkiego, co mają twoi przyjaciele przy sobie.
— Człowieku, jakiś ty skromny!
— Wówczas cię wypuścimy.
— Tak sądzisz? A ja myślę, że jeszcze czegoś więcej żądacie.
— Niczego więcej, tylko jeszcze, żebyś zakazał melekowi wydawać beja z Gumri.
— Zakazał? Czy zwarjowałeś, stary? Sądzisz, że mogę wydawać rozkazy królowi Lican i śmiesz mi jeszcze dawać przepisy, ty robaku, którego depcę nogami!
— Panie, nie lżyj!
— Nie łżę, lecz mówię prawdę, Wstydź się, człowiecze! Uważasz siebie za chrześcijanina, a tymczasem jesteś prostym złodziejem i rozbójnikiem. Ja także jestem chrześcijaninem i opowiem wszędzie, że Chaldanie są gorsi od kurdyjskich zbójców po drogach. Berwari przyjęli mię z radością, a Nazarahowie z Szordu napadli na mnie skrycie i obdarli mnie.
— Nic nie opowiesz, gdyż, jeżeli nie uczynisz tego, co ci mówię, nie będziesz już nigdy w życiu bez więzów.
— To się jeszcze pokaże. Melek z Lican zażąda od was wydania mnie.
— Jego się nie boimy i on nie ma prawa nam rozkazywać, a niedługo pozyskamy potężnych sprzymierzeńców. Czy spełnisz to, czego żądałem?
— Nigdy!
— Wiedz zatem, że przyjdę dopiero jutro. Nie będziesz widział nikogo prócz mnie i tej, która cię pilnuje. Nie wolno jej przynosić ci już jedzenia. Głód cię już zmiękczy! Za to zaś, że mnie kopnąłeś, musisz także znosić pragnienie.
To rzekłszy, wylał wodę z ryneczki i wyszedł ze zwróconym do mnie gestem pogardy. Jeszcze przez jakiś czas rozmawiał z żoną w tonie rozkazującym, poczem dosiadł konia i odjechał.
Teraz wiedziałem już, dlaczego mnie pojmano. Raisowi z Szordu zależało na walce z Kurdami i dlatego należało mnie, jako pośrednika, uczynić nieszkodliwym, a przytem można było zabrać mi moją własność. Rzekomego posłańca meleka wysłał rais, aby się przekonać gdzie się znajduję.
Po jakimś czasie weszła Madana.
— Czy obraził cię, panie? — zapytała.
— Daj pokój temu!
— Emirze, nie gniewaj się na niego! Rais mu to nakazał, by był bardzo zły na ciebie. Nie wolno mi z tobą mówić ani słowa, ani też dać ci nic do jedzenia i picia.
— Kiedy znowu powróci?
— Powiedział, że dopiero jutro. Musi jeszcze tej nocy jechać do Murghi.
— A czy przyjdą tu inni tymczasem?
— Zdaje mi się, że nie. Tylko kilku może wiedzieć, gdzie się znajdujesz. Wylał ci wodę, ale pójdę do źródła i przyniosę świeżej.
Poszła, przyniosła wody i trochę łuczywa, aby chatę oświetlić, gdyż ściemniło się już znacznie. Zatknęła właśnie płonący smolak do szpary w ścianie, kiedy ze dworu dały się słyszeć jakieś kroki. Na szczęście nie byłem jeszcze rozkrępowany. Ale co to takiego? Te tony przyśpieszonego oddechu pochodziły napewno od psa, wyrywającego się całą siłą z linewki — wtem krótkie szczeknięcie — o, znałem je dobrze, bo słyszałem je już tyle razy!
— Dojan! — zawołałem radośnie.
Odezwało się teraz szczekanie, a potem okrzyk człowieka. W tej chwili wpadł wejściem pies i przewróciwszy odrazu poczciwą „pietruszkę“, jął, wyjąc z radości, rzucać się dokoła mnie w podskokach. W następnej chwili ukazała się groźnie lufa strzelby, wetkniętej przez drzwi, a po chwili zabrzmiał głos męski:
— Zihdi, czy tam jesteś?
— Tak, Halefie!
— Czy grozi jakie niebezpieczeństwo?
— Nie. Możesz wejść bez obawy.
Mały hadżi wsunął najpierw strzelbę, potem swój was dwunastowłosy, a wkońcu siebie samego.
— Hamdullillah, zihdi, że cię już mam! Jak się tu znalazłeś w tem obcem... Maszallah, jesteś pojmany i skrępowany! Przez tę babę, tego smoka? Ha, dalej do dżehenny, ty wzorze brzydoty!
W największem rozdrażnieniu wyrwał sztylet z za pasa.
— Stój, Halefie! — krzyknąłem. — Jestem wprawdzie pojmany, ale ona jest moją przyjaciółką. Ocaliłaby mnie, chociażbyś był nie nadszedł.
— Ocaliłaby ciebie?
— Tak, omówiliśmy już plan.
— A ja chciałem ją zakłuć. — Zwrócił się do niej z promieniejącem obliczem: — Dzięki Allahowi, że cię stworzył, ty najpiękniejsza z niewiast Kurdystanu! Włosy twoje są jako jedwab, skóra jako wstydliwy rumieniec zorzy porannej, a oko twoje błyszczy jako gwiazda niebieska. Wiedz, o luba: jestem hadżi Halef Omar, ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah! Uradowałaś przyjaciela i władcę dobrocią twojego serca i dlatego...
— Wstrzymaj się! — przerwałem falę jego wymowy. — Ta niewiasta nie rozumie ani słowa po arabsku, tylko po kurdyjsku.
Przerzucił cały swój zapas kurdyjskich wyrazów, aby jej dać do zrozumienia, że uważa ją za najpiękniejszą i najmędrszą z niewiast i że na całe życie może zaufać jego przyjaźni. Pomogłem im do wydobycia się z kłopotu, mówiąc:
— Madano, wspomniałaś dzisiaj o służącym, który ojcu chorej o mnie opowiadał. Oto on! Znalazł mój ślad i szedł za nim aż tutaj, by mię ocalić.
— O panie, co uczynisz? Uciekniesz?
— Nie obawiaj się! Nie uczynię niczego bez pomówienia wpierw z tobą. Usiądź spokojnie napowrót!
Tymczasem Halef rozciął me więzy i usiadł przy mnie. Byłem bezpieczny, bo z nim i z psem nie bałem się już żadnego Nazaraha.
— Zihdi, opowiedz — prosił.
Przedstawiłem mu jak najobszerniej, co mi się zdarzyło, przyczem on przerywał mi często okrzykami zaciekawienia. Wkońcu rzekł:
— Zihdi, gdybym był baszą, wynagrodziłbym Madanę, a ożeniłbym się z Ingdżą. Ponieważ jednak nie jestem baszą i mam już moją Hanneh więc radzę ci: weź ty tę, „perłę“ za żonę! Jest taka wielka i silna, jak ty.
— Pomyślę o tem — rzekłem, śmiejąc się. — Teraz jednak opowiedz mi przedewszystkiem, jak stoją rzeczy w Lican i jak trafiłeś na mój ślad?
— O zihdi, było tam wielkie zamieszanie. Stało się, jak powiedziałeś. Nazarahowie cofnęli się poza rzekę i czekali tam twego powrotu. Ale nie nadchodziłeś...
— A Haddedihn nie przybył?
— Przybył; a kiedy chciał przez most przejechać, omal go nie zastrzelili; poznałem go jeszcze na czas. Opowiedział, że w drodze z powrotem strzelono do was. Jego konia drasnęło tylko i on z nim uciekł. Trwało dłuższy czas, zanim go opanował, poczem wrócił się i znalazł mego konia, na którym jechałeś, zabitego na ziemi. Ty sam zniknąłeś.
— Czy nie postarał się prędko o pomoc u Kurdów?
— O nie, zihdi. Sądził, że skrycie udali się za wami, aby was zabić, gdyż dowódca ich, ten kiaja, był złym człowiekiem. Dlatego pośpieszył Haddedihn po nas do Lican.
— Teraz dopiero byliście w kłopocie?
— Ja nie, zihdi, lecz tamci. Wiedziałem, co czynić i postąpiłem potem dobrze. Oni odbyli wielką naradę i postanowili wysłać poselstwo do Kurdów, żeby wydali ciebie lub zwłoki.
— Dzięki Bogu, że do tego nie doszło!
— Panie, gdyby cię byli zabili, nie ruszyłbym się był z tego kraju, dopóki nie wystrzelałbym wszystkich Berwarich jednego po drugim. Wiesz, że cię miłuję!
— Wiem, mój dzielny Halefie, ale co dalej?
— Poselstwo zostało bardzo źle przez Kurdów przyjęte.
— Kto był przy tem?
— Mohammed Emin, dwaj Kurdowie, schwytani z nami razem przez Nazarahów i pisarz meleka, który miał być tłumaczem Haddedihna, bo umie po arabsku. Najpierw nie chcieli Kurdowie wierzyć, że napadnięto na ciebie, uważali to za podstęp meleka. Uwierzyli dopiero, widząc zabitego konia, ale twierdzili, że to Nazarahowie cię usunęli, bo nie chcieli mieć pośrednika. Słano posłów tu i tam, wreszcie zjawił się Nedżir Bej, i powiedział, że zastrzelili cię Kurdowie Berwari: twierdził, że widział to z drugiego brzegu.
— A łajdak!
— Tak jest, zihdi. Ale otrzyma swoją nagrodę! Już, już przyjść miało do walki, kiedy udałem się do meleka, znajdującego się właśnie u beja z Gumri i poprosiłem go, żeby zawarł zawieszenie broni, a ja tymczasem spróbuję poszukać ciebie. Sądzili, że to niemożliwe, ale gdy wspomniałem o naszym psie, nabrali nadziei. Wysłano ostatnie poselstwo, z którem i ja udać się miałem. Berwari zgodzili się, że obie strony pozostaną na swoich miejscach do następnego południa; jeżeli do tej chwili cię nie będzie, walka się ma rozpocząć.
— No, a ty?
— Poszliśmy z psem na miejsce, gdzie leżał koń. Dojan znalazł natychmiast twoje ślady i pociągnął mię ku rzece. Jasnem było, że przeprowadzono cię przez wodę.Inni sądzili, że powinienem był wrócić do Lican i przejść przez most na drugą stronę. Nie miałem jednak czasu na to, bo wieczór był już blisko. Rozebrałem się, związałem rzeczy na głowie i przebrnąłem z psem na drugą stronę.
— Czy znaleźliście zaraz ślady na nowo?
— Tak, zihdi. Ubrałem się, poszliśmy śladem i oto jesteśmy tutaj.
— Halefie, ja ci tego nigdy nie zapomnę!
— Milcz, panie! Zrobiłbyś dla mnie to samo, a nawet więcej!
— Co powiedział Anglik?
— Nie rozumiano jego słów, ale biegał jak wściekły, a na twarzy wyglądał, jak pantera w sieci.
— Czy Nedżir Bej wie, że mię szukasz i że psa masz z sobą?
— Nie. Odjechał już przedtem.
— Czy spotkali cię tu jacy ludzie?
— Nikt. Pies prowadził mnie przez okolice, któremi nikt, jak się zdaje nie chodzi.
— Gdzie mój kary?
— Na dziedzińcu meleka. Oddałem go Haddedihnowi.
— To jest w dobrych rękach.
Wtem zabrzmiał odgłos cichych kroków ze dworu Halef chwycił za broń, a Dojan przygotował się do skoku, ale uspokoiłem obudwu, gdyż była to Ingdża.
Dziewczyna stanęła zdumiona u wejścia, ujrzawszy służącego i psa.
— Nie bój się — rzekłem — ten człowiek i ten pies są dla ciebie usposobieni przyjaźnie.
— Jak się tu dostali?
— Wyszukali mnie, by mię uwolnić.
— Chcesz nas opuścić?
— Jeszcze nie zaraz.
— Czy potrzebny ci jeszcze Ruh ’i kulyan?
— Tak. Czy zaprowadzisz mnie do niego?
— Chętnie, emirze. Oto przyniosłam ci jadło i napój, ale teraz nie wystarczy dla was dwu i dla psa.
Przyniosła duży kosz z sitowia, napełniony po brzegi. Pięciu mężczyzn najadłoby się tem do syta.
— Nie troszcz się, dobra Ingdżo — odparłem — wystarczyłoby, gdyby nas jeszcze więcej było. Ty i Madana musicie także jeść z nami.
— Panie, my niewiasty!
— W moim kraju nie pogardza się kobietami; są ozdobą i chlubą domu i zajmują przy uczcie miejsce honorowe.
— O jak szczęśliwe są wasze niewiasty!
— Ale muszą jeść łopatami! — wtrąciła „pietruszka“ z wyrazem politowania.
— To nie łopaty, lecz małe zgrabne narzędzia z pięknego kruszcu, któremi się o wiele przyjemniej je, niż gołymi palcami. Kto u nas powala sobie ręce przy jedzeniu, uchodzi za człowieka nieczystego i niezręcznego. Pokażę wam, jak wygląda taka kaszyk[12].
Podczas gdy Ingdża rozkładała na ziemi przyniesioną chustę, aby na niej podać potrawy, wziąłem sztylet od Halefa i wyciąłem nim dużą szczapę ze słupa, aby z niej wyciosać łyżkę. Gdy już była gotowa, pokazałem obu kobietom sposób jej użycia; podziw ich nie miał granic.
— Powiedz sama teraz, Madano, czy można ten mały przedmiot nazwać: kirek[13].
— Nie, panie — odrzekła. — Nie macie zresztą tak wielkich pysków, jak sądziłam poprzednio.
— Panie, co uczynisz z tą kaszyk? — spytała Ingdża.
— Wyrzucę.
— O nie, emirze! Czy nie mógłbyś jej mnie podarować?
— Nie jest dość piękna dla ciebie. Dla „perły“ Szordu powinna być ze srebra.
— Panie — rzekła, rumieniąc się — jest dosyć piękna! Piękniejsza, niż gdyby była z altynu lub gimiszu[14], bo ty ją zrobiłeś. Proszę cię, daruj mi to, abym miała pamiątkę po tobie, skoro nas opuścisz.
— Zatrzymaj ją sobie! Ale jutro musicie mnie z Madaną odwiedzić w Lican, a wówczas dam wam coś lepszego.
— Kiedy chcesz się stąd oddalić?
— To postanowi Ruh ’i kulyan, a teraz siadajcie przy nas i jedzmy.
Musiałem prośbę tę jeszcze kilkakrotnie powtórzyć, zanim ją spełniły. Halef nic dotychczas nie mówił, przypatrując się ciągle tylko ładnej dziewczynie.
Teraz dopiero westchnął mój mały służący i rzekł w języku arabskim:
— Zhidi, masz słuszność!
— W czem?
— Gdybym nawet był baszą, nie byłbym dla niej odpowiednim. Weź ją, zhidi! Ona piękniejsza od wszystkich, które kiedykolwiek widziałem.
— Pewnie jest tu już młodzieniec, którego kocha.
— Zapytaj ją!
— To nie uchodzi, mój mały Halefie; byłoby to nieuprzejmością i natręctwem.
Ingdża spostrzegła, że się o niej mówiło, rzekłem więc do niej:
— Ten człowiek jest już twoim dobrym znajomym.
— Jak to rozumiesz, emirze?
— To ten służący, o którym opowiadała ci Marah Durimeh. Reszta towarzyszy sądziła, że zostałem zamordowany, tylko on jeden odważył się mnie szukać...
— To mały, ale wierny i odważny człowiek — rzekła, obrzucając go spojrzeniem uznania.
— Co powiedziała o mnie? — zapytał, spostrzegłszy jej wzrok na sobie.
— Powiedziała, że jesteś człowiekiem wiernym i odważnym.
— Powiedz jej, że jest dziewczyną bardzo piękną i dobrą, i szkoda, że jestem taki mały, a nie jestem baszą.
Podczas gdy tłumaczyłem jej słowa jego, on podał jej dłoń, którą ona śmiejąc się uścisnęła. Oblicze jej promieniało przy tem takim urokiem i dobrocią, iż poczułem szczery i gorący żal na myśl, że czekało ją w tym kraju życie tak jednostajne i pozbawione przyjemności.
— Czy nie masz jakiego życzenia, którebym mógł spełnić? — spytałem pod wpływem tych przychylnych uczuć.
Patrzyła mi przez kilka sekund w twarz zamyślona i rzekła:
— Tak, panie, mam jedno życzenie.
— Powiedz je!
— Emirze, będę dużo myśleć o tobie; czy i ty czasem nas sobie przypomnisz?
— Często, bardzo często!
— Czy księżyc u was tak samo świeca, jak u nas?
— Całkiem tak.
— Panie, spójrz nań wieczorem każdej pełni, a wówczas spotkają się tam oczy nasze!
Teraz ja podałem jej rękę.
— Uczynię to i myśleć będę o tobie także innymi wieczorami, gdy księżyc będzie na niebie. Ilekroć go zobaczysz, pomyśl, że przynosi ci me pozdrowienia.
— A tobie nasze!
Rozmowa utknęła, gdyż wpadliśmy w ton elegijny. Dopiero w ciągu wieczerzy wrócił nastrój poprzedni. Ingdża nawet pierwsza zabrała głos:
— Czy sługa twój pójdzie też do jaskini?
— Nie. Powróci teraz do Lican, aby uspokoić moich towarzyszy.
— Niech tak zrobi, ponieważ grozi im niebezpieczeństwo.
— Jakie? — zapytałem z pozornym spokojem.
— Było tu przedtem dwóch ludzi, jeden pojechał do ciebie, a drugi został tam we wsi. Rozmawiałam z nim. Nie wolno mu było mówić nikomu o niczem, zdradził się jednak przedemną i muszę ci to powiedzieć. Czy sądzisz, że walkę wstrzymają do jutra?
— Spodziewam się.
— Jest wielu, którzy sobie tego nie życzą i ci obrali sobie mego ojca dowódcą. Wysłał on gońców do Murghi, Manijaniszu, Aszithy, i w dolinę do Biridżaju i Ghissy, aby zwołać wszystkich mężów, zdolnych do boju. Zgromadzą się oni jeszcze w nocy i wpadną na Berwarich już z rana.
— Co za nierozwaga! Twój ojciec unieszczęśliwi całą dolinę!
— Czy sądzisz, że Berwari mają przewagę?
— Tak, pod względem wojowniczości, chociaż może na razie jeszcze nie liczebnie. Skoro jednak walka raz zawrze, rozpali się we wszystkich miejscowościach, a wówczas Kurdowie zyskają nad wami przewagę, gdyż otaczają Chaldanich ze wszystkich stron.
— Na Boga, czy twój sąd może być słuszny?
— Mam słuszność, możesz mi wierzyć! Jeśli dziś lub jutro nie uda się zawrzeć pokoju, przyjdą na was czasy gorsze niż za Beder-Chan-Beja i Nur-Ullah-Beja. Wówczas stanie się bardzo prawdopodobnem, że Kurdowie wytępią Chaldanich z ich żonami i dziećmi.
— Czy tak sądzisz istotnie, emirze?
— Istotnie i naprawdę!
— O Jezu, co mamy czynić?
— Czy wiesz, gdzie twój ojciec ma zgromadzić chętnych do walki?
— Nie, tego się dowiedzieć nie mogłam.
— A czy nie wiesz, gdzie się teraz znajduje?
— Jeździ z miejsca na miejsce i zachęca ludzi do boju.
— A zatem pomóc może nam tylko Ruh ’i kulyan, aż do tej chwili zaś muszę czynić przygotowania.
— Zrób to, panie, a wszyscy ludzie spokojni błogosławić będą twej pamięci, chociaż nie będzież już dawno między nami!
Skończywszy wieczerzę, zapytałem Halefa: Czy znajdziesz drogę do Lican, ale tak. żeby nikt cię nie dostrzegł?
Skinął głową, a ja ciągnąłem dalej:
— Pójdziesz do meleka i beja z Gumri i powiesz im, gdzie i jak mnie znalazłeś.
— Czy powiedzieć, kto napadł na ciebie?
— Tak. Nedżir-Bej wziął mnie do niewoli, abym nie mógł pośredniczyć w zawarciu pokoju. Żąda wzamian za moją wolność mego konia, mojego mienia i wszystkiego, co mają ze sobą moi towarzysze.
— Szejtan niech mu to wyda!
— Widzisz, że zabrano mi wszystko. Zostaw mi twe pistolety i twój nóż, a psa także zatrzymam.
— Weź także flintę, zihdi! Dojdę do Lican i bez broni.
— Flinta zawadzałaby mi. Powiedz melekowi, że rais z Szordu wysłał gońców do wszystkich miejscowości i na dół od Lican, aby mieszkańców podniecić do boju. Mają się nocą zebrać w jakiemś nieznanym mi miejscu i chcą potem uderzyć na Berwarich. Sam rais objeżdża także miejscowości; powiedz więc melekowi, żeby go kazał pojmać, skoro go tylko dopadnie.
— Zihdi, chciałbym teraz po drodze spotkać tego człowieka; zapamiętałem go sobie dobrze i uczyniłbym go nieszkodliwym.
— Ty sam jeden? Zostaw to! Nie dasz mu rady; jest za silny dla ciebie.
Mały człeczek podniósł się z miną obrażonego, wyprostował swe elastyczne członki i zawołał:
— Za silny dla mnie? Jak sądzisz, zihdi, gdzie się naraz podział twoj mądry wzrok! Czyż nie zwyciężyłem Abu-Zeifa? Czyż nie dokonałem innych wielkich czynów? Czem jest ten Nedżir-Bej wobec sławnego Hadżego Halefa Omara? Ślepą żabą, kulawą ropuchą, którą rozdepcę, gdy tylko ją zobaczę. Jesteś emirem Kara Ben Nemzi, bohaterem Frankistanu, a ja twój przyjaciel i obrońca miałbym się bać obszarpanego Chaldani? O zihdi, jakżeż ja ci się dziwię!
— Dziw się, lecz bądź przezorny. Wszystko teraz zależy od tego, czy dojdziesz szczęśliwie do Lican.
— A jeśli mię zapytają, kiedy przybędziesz, co im odpowiedzieć?
— Powiedz im, że do rana u nieb będę.
— Weź zatem te pistolety, ten nóż i ten worek z kulami i niech cię Allah ma w swojej opiece!
Potem przystąpił Halef do Ingdży i podał jej rękę:
— Bądź zdrowa najpiękniejsza pomiędzy pięknemi! Zobaczymy się jeszcze.
Poczciwej „pietruszce“ też podał rękę:
— Bądź zdrowa i ty, o luba matko Chaldanich! Słodkie były chwile moje u ciebie, a jeśli życzysz sobie mieć łyżkę, to wystrugam ci ją chętnie, iżbyś pamiętała o przyjacielu, który ciebie opuszcza. Sallam, o rozumna i dobra, sallam!
Nie rozumiały wprawdzie obie, co mówił, ale przyjęły przychylnie jego słowa, a Madana wyszła nawet z izby, aby go kawałek drogi odprowadzić.
Spojrzałem przez wyjście, aby zmierzyć czas po stanie gwiazd, gdyż zabrano mi i zegarek. Mogło być około dziesiątej.
— Brakuje do północy dwu godzin. Kiedy pójdziemy? — spytałem dziewczynę.
— Za godzinę.
— Czas mój bardzo drogi, czy nie możnaby wcześniej z duchem pomówić?
— Właściwy czas jest o północy. Duch gniewa się, gdy się wcześniej przychodzi.
— Na mnie się nie rozgniewa.
— Jesteś tego pewny?
— Całkiem pewny.
— Więc chodźmy, skoro tylko wróci Madana.
— Czy mamy świecę?
Pokazała mi w milczeniu kilka splotów sitowia, namoczonych w kozim łoju, oraz podpałkę i rzekła:
— Panie, mam do ciebie prośbę.
— Powiedz ją!
— Czy przebaczysz mojemu ojcu?
— Tak, ale tylko ze względu na ciebie.
— Ale melek będzie zły na niego!
— Ułagodzę go.
— Dziękuję ci!
— Czy nie dowiedziałaś się, kto otrzymał broń moją i inne odebrane mi rzeczy?
— Nie, ma je zapewne ojciec.
— Gdzie przechowuje zwykle takie rzeczy?
— Do domu ich nie przyniósł; byłabym zauważyła.
W tej chwili powróciła Madana.
— Panie — rzekła z dumną miną — twój służący jest mężczyzną wielce rozumnym i uprzejmym.
— Z czego to wnosisz?
— Dał mi coś, czego już nie dostałam od dawna: dał mi ypisz[15], wielki ypisz.
Musiałem przy tem naiwnie dumnem wyznaniu zrobić minę wielce osłupiałą. Halef całusa? Tej starej, poczciwej i wonnej „pietruszce“? Całusa w torbę podróżną, w której otworze zniknęły ślimaki z czosnkiem? To wydawało mi się prawie niewiarygodnem, dlatego spytałem:
— Ypisz? Gdzie?
Wyprostowała ku mnie brunatno polerowane, wychudłe palce prawicy.
— Tu w tę rękę. To był elypisz[16], jaki przypada w udziale tylko młodym, dostojnym dziewczętom. Twój służący jest mężczyzną, którego uprzejmość należy wysławiać.
A zatem tylko w rękę, choć mimo to był to czyn bohaterski i tylko nadzwyczajna miłość Halefa dla mnie mogła przezwyciężyć w nim odrazę do takiego czynu.
— Możesz być z tego dumna — odrzekłem. — Serce hadżego Halefa Omara bije wdzięcznością dla ciebie za to, że tak przyjaźnie mną się zajęłaś. I ja będę ci wdzięczny, Madano — tu zrobiła ruch, jak gdyby chciała mi podać palce do pocałunku, to też dodałem śpiesznie — musisz jednak zaczekać, aż będę w Lican.
— Zaczekam, panie!
— Teraz pójdę z Ingdżą do jaskini. Co uczynisz, jeśli kto przyjdzie i o mnie zapyta?
— Emirze, poradź mi!
— Jeśli tu pozostaniesz, spotka cię gniew tego, co przyjdzie, więc lepiej będzie, gdy się ukryjesz aż do naszego powrotu.
— Posłucham twojej rady i udam się na miejsce, z którego widzieć będę dom i dostrzegę was, gdy będziecie wracali.
— Ruszajmy więc, Ingdżo!
Wziąłem broń za pas i psa na smyczę.
Dziewczyna szła przodem, a ja za nią.
Szliśmy jakiś czas drogą, którą przywieziono mnie do tego domu, poczem jęliśmy się wspinać wgórę naprawo, dopóki nie wydostaliśmy się na wyżynę. Ta pokryta była lasem liściastym tak, że musieliśmy iść blisko siebie, aby się nawzajem z oczu nie stracić.
Po jakimś czasie las zrzedniał i musieliśmy przejść znowu przez skalistą przełęcz, prowadzącą do stromej czeluści.
— Miej się na baczności, panie — rzekła dziewczyna. — Od teraz droga staje się bardzo uciążliwa.
— To przykre dla starych ludzi, którzy chcą się dostać do ducha jaskini. Tu mogą stąpać tylko młode nogi.
— O, i starzy mogą się wydostać, lecz chodzą tu inną drogą. Z tamtej strony prowadzi tu ścieżka całkiem dobra aż do samej jaskini.
Wspierając się wzajemnie, wchodziliśmy coraz to wyżej, aż dostaliśmy się w chaos złomów skalnych, wśród których spodziewałem się kresu naszej wędrówki, trwającej dotąd z pół godziny.
Głazy tworzyły rodzaj otwartego kurytarza, w którego głębi wznosiła się prostopadle ciemna ściana. Ingdża stanęła.
— Tam jest — rzekła wskazując w ciemność. — Pójdziesz prosto, zobaczysz u stóp tam tej ściany otwór i wstawisz weń zapaloną świecę. Potem powrócisz do mnie; będę tu czekała.
— Czy można stąd widzieć świecę?
— Tak, ale teraz będzie się palić napróżno, bo jeszcze do północy daleko.
— Jednak spróbuję. Masz tu smyczę, przytrzymaj tymczasem psa, położywszy mu rękę na głowie.
Wziąłem świecę i poszedłem naprzód. Opanowało mię uczucie nadzwyczajnego napięcia, co wcale dziwnem nie było. Wszakżeż miałem wykryć tajemnicę, otaczającą ducha jaskini. Oczywiście przeczuwałem istotę tego misterjum.
Doszedłszy do ściany skalnej, spostrzegłem jaskinię o wejściu tak właśnie szerokiem, jakiego potrzeba na przepuszczenie człowieka w wyprostowanej postawie. Nadsłuchiwałem przez kilka chwil, poczem zapaliłem jedną świecę i postawiłem na dnie jaskini. Poszło to łatwo, gdyż świeca była dołem dostatecznie szeroka.
Wróciłem i musiałem w duchu przyznać, że dla przesądnego trzeba było dość wielkiej dozy odwagi, aby wejść o północnej godzinie na górę celem porozumienia się z duchem.
— Świeca się pali — rzekła Ingdża. — Zaczekaj teraz, czy zgaśnie.
— Niema najlżejszego wietrzyka; jeżeli świeca zgaśnie, to będzie znak niezawodny, że duch jest w jaskini.
— Patrz! — rzekła dziewczyna, chwytając mię pośpiesznie za ramię. — Zgasło!
— A zatem idę.
— Czekam tu na ciebie.
Przyszedłszy do jaskini, pochyliłem się, aby świecy poszukać; zabrano ją. Byłem przekonany, że duch musi być gdzieś blisko, może w bocznej niszy, aby mógł słyszeć każde słowo. Ktoś inny wyrecytowałby może swą sprawę w sposób automatyczny i cofnąłby się potem, ale to nie było moim zamiarem; postąpiłem dwa kroki w głąb jaskini.
— Ruh ’i kulyan! — zawołałem półgłosem.
Odpowiedzi nie było.
— Marah Durimeh!
Znowu żadnej odpowiedzi.
— Marah Durimeh, zgłoś się śmiało, nie zdradzę twej tajemnicy. Jestem hekimem z Frankistanu, który uleczył twoją prawnuczkę, gdy zażyła truciznę. Muszę w tej chwili z tobą pomówić.
Nie łudziłem się; z boku dał się słyszeć szmer, jak gdyby się ktoś nagle zaskoczony z ziemi podnosił, a wreszcie po kilku sekundach dała się słyszeć odpowiedź:
— Czy jesteś rzeczywiście hekim-emir z Frankistanu?
— Tak jest! Możesz mi zaufać! Ja przeczuwałem, że ty sama jesteś Ruh ’i kulyan; nie bój się! Zachowam ściśle twą tajemnicę.
— To twój głos, lecz cię ujrzeć nie mogę.
— Żądaj znaku odemnie!
— Dobrze! Co miał turecki hekim w amulecie, którym chciał wypędzić djabła choroby?
— Nieżywą muchę.
— Emirze, to jesteś ty rzeczywiście! Kto ci pokazał drogę do jaskini?
— Ingdża, córka Nedżir Beja. Stoi tam opodal i czeka na mnie.
— Podejdź jeszcze o cztery kroki!
Uczyniłem to i uczułem, że mię ujęła jakaś ręka, pociągnęła w bok ku szparze w skale i poprowadziła nią czas jakiś.
— Teraz zaczekaj; zapalę światło.
W chwilę potem świeca się paliła i ujrzałem Marah Durimeh, otuloną szerokim płaszczem, a z niego przyjazną twarz jej, wyglądającą ku mnie z powagą. Dziś także zwisały jej białe warkocze prawie do ziemi. Oświetliła mnie.
— Tak, to ty jesteś rzeczywiście, emirze! Dziękuję ci, że przyszedłeś, ale nie wolno ci powiedzieć nikomu, kto jest duchem jaskini!
— Zamilczę.
— Czy przywiodło cię do mnie jakie życzenie?
— Tak, ale nie mnie ono dotyczy, lecz Chaldanich, idących na oślep w wielkie nieszczęście, które ty tylko zdołasz może od nich odwrócić. Czy masz czas mnie wysłuchać?
— Tak. Chodź i usiądź.
W pobliżu leżał głaz wąski, który jednak dawał dość miejsca dla dwu osób. Musiał on być zwyczajnem miejscem spoczynku ducha jaskini. Usiedliśmy na nim, postawiwszy świecę na ściennym wyskoku. Staruszka rzekła z miną, pełną troskliwej obawy:
— Słowa twe wróżą nieszczęście. Mów, panie!
— Czy wiesz już, że melek z Lican napadł na beja z Gumri i wziął go do niewoli?
— Matko Boska, to prawda? — zawołała przerażona w najwyższym stopniu.
— Tak. Ja sam byłem gościem beja i dostałem się także do niewoli.
— Nic o tem nie wiem, ani słowa. Byłam w ostatnich dniach tam w Hajszad i Biridżaj i dziś dopiero przybyłam w góry.
— Teraz Kurdowie Berwari stoją pod Lican, aby jutro ruszyć do boju.
— O głupcy, którzy miłujecie nienawiść, a nienawidzicie miłości! Czy wody mają się znów zaczerwienić krwią, a kraje blaskiem płomieni? Opowiadaj panie, opowiadaj! Władza moja większa, niż sądzisz; może jeszcze nie będzie zapóźno.
Poszedłem za jej rozkazem, a ona słuchała mego opowiadania z zapartym oddechem. Nie poruszył się ani jeden członek jej ciała, nie zadrgał fałd jej odzieży, ale skoro tylko skończyłem, zerwała się z kamienia:
— Emirze, jeszcze czas. Czy chcesz mi dopomóc?
— Chętnie.
— Wiem, że masz mi jeszcze powiedzieć o sobie, ale nie teraz, tylko jutro; teraz jest coś potrzebniejszego do zrobienia. Duch jaskini milczał zawsze, ale dzisiaj przemówi, dzisiaj musi przemówić. Niech cię Ingdża poprowadzi, a ty śpiesz do Lican. Niechaj melek, bej z Gumri i rais z Szordu przyjdą natychmiast do Ruh ’i kulyan.
— Czy posłuchają?
— Posłuchają, muszą posłuchać, wierz mi!
— Ale raisa trudno znaleźć!
— Emirze, jeśli nikt go nie znajdzie, to ty go znajdziesz; znam ciebie. On musi przyjść, równocześnie, czy też później niż tamci, byleby tylko do jutra się zjawił. Zaczekam.
— Zapytają mnie, od kogo mam polecenie. Odpowiem, że dał mi je Ruh ’i kulyan. Czy tak będzie dobrze?
— Tak, nie potrzeba im nic więcej, a już najmniej tego, kto to jest właściwie duch jaskini.
— Czy mam z nimi powrócić?
— Możesz im towarzyszyć, ale nie wchodź do jaskini. To, co im mam powiedzieć, to nie jest dla ucha innych. Powiedz im, żeby weszli odrazu do jaskini i szli przed siebie, dopóki nie wejdą do miejsca oświetlonego.
— Czy zdołasz to wyjednać, że otrzymam spowrotem to, co mi zabrano?
— Tak, nie troszcz się o to, a teraz idź. Jutro się zobaczymy i będziesz mógł mówić z Marah Durimeh, jak długo ci się spodoba!
Odszedłem i spotkałem Ingdżę na tem samem miejscu, na którem ją zostawiłem.
— Byłeś tam długo, panie — rzekła.
— Tem szybciej musimy iść teraz.
— Musisz zaczekać, czy się twoja świeca zapali, bo nie dowiesz się, czy spełni się twoja prośba.
— Spełni się.
— Skąd wiesz?
— Duch to powiedział.
— O panie, czyż słyszałeś głos jego?
— Tak. Mówił ze mną bardzo długo.
— Tego jeszcze nie było; musisz być bardzo wielkim emirem.
— Duch nie sądzi ludzi wedle ich stanu.
— Czy widziałeś go może?
— Twarzą w twarz.
— Panie, ty mię przerażasz! Jak wyglądał?
— Takich rzeczy nie można wyjawiać. Pójdź i prowadź mnie; muszę jaknajszybciej dostać się do Lican.
— Co się stanie z Madaną, która czeka na ciebie?
— Sprowadzisz mię najpierw na właściwą drogę, a potem wrócisz i powiesz jej, by na mnie już nie czekała. Przyjdę jutro do Szordu.
— Co powie ojcu, gdy ciebie od niej zażąda?
— Niechaj mu powie, żeby natychmiast poszedł do ducha jaskini. Także ty, jeśli spotkasz twojego ojca, wyślij go zaraz do jaskini. Musi tam przyjść, choćby nie wiem co miał do zrobienia. Jeśli nie posłucha odrazu, to po nim.
— Panie, mnie lęk ogarnia. Chodźmy!
Wziąłem znowu psa za smyczę, a dziewczynę za rękę. Jak schodziliśmy w dół, oczywiście znacznie szybciej niż przedtem pod górę. Dotarłszy do przełęczy, zwróciliśmy się w dół naprawo zamiast nalewo. Dziewczyna znała teren tak dokładnie i prowadziła mnie tak pewnie, że w kwadrans już dostaliśmy się na drogę, łączącą Lican z Szordem. Tu zatrzymałem się i rzekłem:
— Znam już tę ścieżkę; musimy się rozstać. Gdy dziś rano wleczono mnie tędy, zapamiętałem sobie drogę. Dziękuję ci, Ingdżo; jutro się znów zobaczymy. Dobranoc!
— Dobranoc! Pochwyciła moją rękę i tchnęła na nią ledwie odczuwalny pocałunek, puczem, jak spłoszona sarna, pomknęła w mrok nocny. Stałem minutę bez ruchu, potem ruszyłem drogą do Lican, ale myśli moje biegły wstecz, ku Szordowi.
Uszedłem może z połowę drogi, kiedy usłyszałem tętent koński przed sobą. Usunąłem się nabok poza krzak, aby nie być widzianym. Jeździec zbliżył się do mnie szybko i przejechał. Był to rais. Oddalił się już nieco, kiedy zawołałem:
— Nedżir Beju!
Zatrzymał konia.
Spuściłem Dojana ze smyczy, aby go nie krępować w ruchach na wypadek, gdyby pomoc jego była mi potrzebna, i przystąpiłem do raisa.
— Kto jesteś — spytał.
— Twój jeniec — odrzekłem, chwytając konia jego za uzdę.
Pochylił się naprzód i spojrzał mi w twarz. W tej chwili sięgnął ku mnie, ale ja okazałem się zręczniejszym i uchwyciłem go za rękę.
— Nedżir-Beju, wysłuchaj w spokoju tego, co ci mam powiedzieć. Ruh ‘i kulyan posyła mnie do ciebie: masz natychmiast pójść do jaskini.
— Kłamco! Kto cię uwolnił?
— Czy będziesz posłuszny wołaniu ducha, czy nie?
— Psie, ja cię zabiję!
Sięgnął ręką za pas, ale w tej chwili szarpnąłem go z całych sił. Nogi wypadły mu ze strzemion, a on zataczając wielki łuk, runął z konia na ziemię.
— Dojan, bierz!
Pies rzucił się na niego, podczas gdy ja męczyłem się, aby konia uspokoić. Gdy mi się to udało, zobaczyłem raisa leżącego na ziemi bez ruchu. Pies stał nad nim i trzymał szyję jego między swymi straszliwymi kłami.
— Nedżir-Beju, najmniejszy ruch, najcichsze odezwanie się, życiem przypłacisz; ten pies gorszy od pantery. Zwiążę cię i zabiorę do Lican. Jeżeli nieodpowiednio ruszysz ręką, lub powiesz słowo, każę cię rozedrzeć.
Widząc groźną śmierć przed oczyma, nie śmiał się opierać. Zabrałem mu najpierw broń: strzelbę i nóż, a potem związałem go smyczą zupełnie w ten sposób, jak mnie skrępowano. Wkoócu podrzuciłem go na nogi i przyprzągłem do strzemienia także tak, jak to ze mną byli postąpili.
— Pozwolisz, Nedżir-Beju, że wsiądę na konia; dość już długo dziś na nim siedziałeś. Naprzód!
Posłuchał bez oporu, bo widział, że opór na nicby się nie przydał. Nie myślałem mego obecnego korzystnego położenia wyzyskiwać na to, aby mu urągać i zachowałem się całkiem milcząco. On sam przerwał ciszę, ale głosem tak ostrożnym, że dosłyszałem w nim obawę przed psem, gotowym go chwycić za najlżejszem ozwaniem się.
— Panie, kto cię wypuścił?
— Później usłyszysz!
— Gdzie mnie prowadzisz?
— Zobaczysz później.
— Każę Madanę oćwiczyć! — groził.
— Dasz temu pokój! Gdzie masz moją broń i resztę rzeczy?
— Nie mam ich.
— Znajdą się. Słuchaj, Nedżir-Beju, czy nie masz lepszego konia od tego?
— Mam koni dosyć.
— Bardzo mi przyjemnie. Przypatrzę im się jutro i wybiorę sobie jednego za tego, którego dzisiaj mi kazałeś zastrzelić.
— Da ci go szejtan. Jutro w tym czasie będziesz znowu w niewoli!
— Zobaczymy!
Nastała ponownie cisza. Chcąc nie chcąc kłusował obok mnie, a pies tuż przy jego nogach. Niebawem ujrzeliśmy Lican przed sobą.
Pod moją nieobecność zamieniła się miejscowość w obozowisko. Po prawej stronie Cabu panowała zupełna ciemność, ale po drugiej płonęły ognie przy ogniach, a obok nich leżały lub stały gromady ludzi. Największe ognisko buchało w górę przed domem meleka. Dostrzegłem je już zdaleka i aby uniknąć wszelkich dłuższych przystanków, puściłem konia kłusem, a pojmany musiał lecieć pędem. Mimo to poznano mnie ze wszystkich stron.
— Obcy, obcy! — brzmiało zewsząd, gdzie tylko przejeżdżałem, albo odzywał się okrzyk: Nedżir-Bej! I do tego pojmany!
Niebawem mieliśmy też za sobą liczny orszak, który usiłował dotrzymać nam kroku. Tak przybyliśmy przed dom meleka. Stało przed nim około sześćdziesięciu zbrojnych wojowników. Jako jednego z pierwszych ujrzałem sir Dawida Lindsaya, opartego wygodnie o ścianę. Skoro tylko mię spostrzegł, nastąpiła natychmiast w jego znudzonej twarzy zmiana. Czoło się podniosło, szczęka dolna opadła, jakby omdlała, usta otwarły się, jakby miały połknąć całego fowling-bulla, a nos wzniósł się, jak szyja kozła, który wietrzy coś podejrzanego. Następnie wykonał Dawid długi herkulesowy skok w kierunku do mnie i chwycił mnie w otwarte ramiona właśnie wtedy, gdy zeskakiwałem z konia.
— Master, sir! — ryknął. — Znowu tutaj? Heigh-day! Hurra! Welcome! Hail, hail, hail!
— No, nie uduścież mnie, sir Dawidzie! Tamci chcą także mieć cośkolwiek ze mnie!
— Eh, oh, ah! Gdzieście siedzieli? Gdzie byli? Jak poszło? Sam się uwolnił? Laek-a-day, przyprowadził jeńca! Cudowne! Niepojęte! Yes!
W tej chwili porwano mię z innej strony.
— Allah, illa Allah! Wszakże to ty, effendi! Dzięki Allahowi i prorokowi! No, opowiadaj!
Był to Mohammed Eimin, a stojący obok niego Amad el Ghandur zawołał:
— Walahi, to Bóg tak zrządził! No, koniec biedzie. Zihdi, podaj nam rękę!
A tam z boku stał mały hadżi Halef Omar. Nie powiedział ani słowa, ale dwie łzy radości błyszczały w jego wiernych oczach. Podałem i jemu rękę.
— Halefie, to w wielkiej części tobie zawdzięczam!
— Nie mów tak, zihdi! — odparł. — Czem ja jestem wobec ciebie? Brudny szczur, szkaradny jeż, pies, który się cieszy, gdy uszczęśliwi go twoje spojrzenie!
— Gdzie jest melek?
— W domu.
— A bej?
— W najskrytszej izbie, gdzie siedzi jako zakładnik.
— Chodźmy tam!
Dokoła nas zebrał się wielki tłum ludzi. Odwiązałem raisa od strzemienia i poleciłem mu, żeby wszedł ze mną do domu.
— Nie wprowadzisz mnie do środka! — zgrzytnął.
— Dojan, baczność!
Okrzyk ten wystarczył zupełnie. Poszedłem przodem, trzymając w ręku koniec sznura, a jeniec ruszył za mną bez wahania. Gdy się drzwi za nami zamknęły, zerwał się na dworze burzliwy pomruk; to tłum usiłował sobie wytłumaczyć niezrozumiałe dlań zdarzenie. Wewnątrz wyszedł naprzeciw nas melek, a ujrzawszy mię, wydał głośny okrzyk radości i wyciągnął do mnie oba ramiona.
— Emirze, co widzę! Jesteś już znów z powrotem, zdrów i nietknięty! A tu Nedżir-Bej, pojmany!
— Tak. Chodźcie, a wytłumaczę wam wszystko!
Weszliśmy do największej komnaty, położonej w parterze. Tu położyli się wszyscy na rogożach, pełni oczekiwania, tylko rais musiał stać dalej. Smyczę jego trzymał pies w zębach i warczał groźnie przy każdym ruchu jeńca.
— Jak dostałem się w ręce raisa z Szordu, i jak tam ze mną postępowano, to powiedział wam zapewne Halef — zacząłem.
— Tak — zabrzmiało dokoła.
— Nie potrzeba więc wam tego powtarzać i...
— O, właśnie, emirze! Opowiedz to sam jeszcze raz! — przerwał mi melek.
— Później. Teraz niema na to czasu, czeka nas bardzo ważne zadanie.
— Jak się wydostałeś na wolność i jak pojmałeś raisa?
— I o tem później usłyszycie dokładnie. Rais podburzył całą okolicę do rzucenia się jutro rano na Berwarich, a to byłoby zgubą Chaldanich...
— Nie! — ozwał się jeden głos.
— Nie sprzeczajmy się! Była tu tylko jedna istota, która mogła pomóc: Ruh ’i kulyan...
— Ruh ’i kulyan! — zabrzmiało dokoła wśród zdziwienia i przestrachu.
— Tak jest, i ja byłem u niego.
— Znałeś jego jaskinię? — zapytał melek.
— Odszukałem ją i opowiedziałem mu wszystko, co się stało. Wysłuchał mię spokojnie i powiedział mi, żebym...
— Rozmawiał z tobą? Słyszałeś jego głos? Emirze, to nie zdarzyło się jeszcze nikomu ze śmiertelnych — zawołał jeden z Chaldejczyków, którzy weszli razem z nami. — Jesteś ulubieńcem Boga i głosu twego słuchać nam należy!
— Uczyńcie to, mężowie, a wyjdzie to wam na dobre!
— Co rzekł duch jaskini?
— Powiedział, żebym zaraz ruszył do Lican i sprowadził doń meleka, beja z Gumri i raisa z Szordu.
Głośne „ach“ podziwu przebiegło po zgromadzeniu, a ja mówiłem w dalszym ciągu:
— Pośpieszyłem na dół i spotkałem raisa. Powiedziałem mu, że wzywa go Ruh ’i kulyan, a ponieważ nie chciał słuchać wezwania ducha, wziąłem go do niewoli i przywiodłem tutaj. Sprowadźcie beja, żeby to usłyszał!
Melek powstał z miejsca.
— Emirze, nie żartujesz? — zapytał.
— Rzecz jest za poważna na żarty!
— A zatem musimy być posłuszni. Ale czy to nie jest niebezpieczne brać beja ze sobą? Jeśli nam umknie, będziemy bez zakładnika.
— Musi nam przyrzec, że nie ucieknie, a słowa swego dotrzyma.
— Sprowadzę go.
Wyszedł, a niebawem powrócił z bejem.
Ujrzawszy mnie, pośpieszył ku mnie władca Gumri.
— Jesteś spowrotem, panie! — zawołał — Alochhem d’ Allah — dzięki Bogu, który cię nam powrócił! Dowiedziałem się o twem zniknięciu z największym smutkiem, gdyż byłem przekonany, że cała nadzieja moja polega w tobie.
— I ja z wielką obawą myślałem o tobie, beju — odpowiedziałem mu. — Wiedziałem, iż życzysz sobie widzieć mnie wolnym, a Allah, zawsze dobrotliwy, ocalił mnie z mocy nieprzyjaciela i przywiódł znowu do ciebie.
— Kto był twoim nieprzyjacielem? Ten tu?
Wskazał przytem na Nedżir-Beja.
— Tak — odrzekłem.
— Oby Allah zgubił jego i jego dzieci, i dzieci jego dzieci! Czyż nie byłeś przyjacielem tych ludzi tak samo, jak byłeś moim? Czyż nie przemawiałeś i nie działałeś dla ich dobra? I za to napadli na ciebie i wzięli cię do niewoli! Widzisz więc, czego masz się spodziewać po przyjaźni Nazarahów.
— Wszędzie są ludzie źli i dobrzy, zarówno wśród muzułmanów, jak i chrześcijan, to też przyjaciel nie powinien cierpieć na równi z wrogiem.
— Emirze — odrzekł — miłuję cię. Zmiękczyłeś mi serce, że nosiłem się z myślą zawarcia pokoju z tymi ludźmi, teraz jednak porwali się na ciebie i dlatego niechaj nóż między nami rozstrzyga.
— Zważ, że jesteś ich jeńcem! — wtrąciłem.
— Moi Berwari przyjdą i mnie uwolnią.
— Są już, ale zbyt słabi liczebnie.
— Za nimi stoją tysiące.
— Gdy ci nadejdą, będzie już po tobie. Znaleźliby cię już tylko trupem. Jesteś tu zakładnikiem i atak twoich ludzi przypłaciłbyś życiem.
— Więc umrę. Allah zapisał to w księdze, co ma spotkać wiernego. Nikt nie zmieni swojego kismet[17].
— Zważ, że melek ofiarował mi gościnę! On nie chciał, żeby mi się stało cokolwiek złego. Rais tylko działał przeciwko nam nieprzyjaźnie i bez wiedzy innych.
— Jak wydostałeś się, panie?
— Powie ci to Ruh ’i kulyan.
— Rah ’i Kulyan? — zawołał ździwiony. — Czy był u ciebie?
— Nie, ja byłem u niego, a on życzy sobie, żebyś przyszedł do niego.
— Ja? Kiedy? — pytał niemal zatrwożony.
— Natychmiast.
— Panie, żartujesz! Ruh ’i kulyan jest duchem potężnym, a ja nie jestem niczem innem, jak biednym ylidżi[18], który musi drżeć przed niewidzialnym.
— On nie jest niewidzialnym.
— Czy widziałeś go?
— Widziałem i mówiłem z nim.
— I nie umarłeś natychmiast?
— Żyję, jak widzisz.
— Tak, wy emirowie z Frankistanu wiecie, jak obcować z duchami.
— Czyż niema tu wielu ludzi, którzy byli u ducha jaskini i nie pomarli?
— Mówili do niego, lecz go nie widzieli.
— Nie powiedziałem ci, że go zobaczysz. Kazał tobie, melekowi i Nedżir-Bejowi przyjść do jaskini. Czy nie chcesz posłuchać tego rozkazu? I melek tam pójdzie!
— W takim razie pójdę i ja.
— Spodziewałem się tego. Czy nie zapominasz przy tem, że jesteś jeńcem meleka?
— Czy sądzi, że mu ucieknę?
— Musi być ostrożnym. Czy przyrzekasz mu nie próbować ucieczki i czy dasz słowo, że dobrowolnie tu znowu powrócisz?
— Daję mu słowo.
— Podaj mu rękę!
Uczynił to, poczem melek go zapewnił:
— Beju, ufam ci, i nie każę cię pilnować, chociaż posiadanie twojej osoby więcej dla mnie znaczy, niż posiadanie wielkich skarbów. Nie pójdziemy, lecz pojedziemy! Ty wolno na swoim koniu.
— Jechać? — spytałem — czy można po tej drodze?
— Jest droga dokoła — odrzekł — dłuższa wprawdzie, ale konno prędzej nią dostaniemy się do groty, niż wspinając się mozolnie po wzgórzach. Pojedziesz z nami, panie?
— Tak, chociaż do ducha nie pójdę.
— Ale co się stanie z Nedżir-Bejem?
Wymieniony rzekł chytrze, nie czekając mej odpowiedzi:
— Nie idę z wami; zostanę tutaj!
— Słyszałeś, że Ruh ’i kulyan cię woła — ostrzegł go melek poważnie.
— Nie zważam na to, co mówi ten cudzoziemiec!
— Więc nie chcesz usłuchać ducha?
— Słucham go, ale nie wtedy, gdy mi posyła tego Franka!
— Lecz ja ci rozkazuję!
— Meleku, jestem Nedżir-Bej, rais Szordu, i ty nie masz prawa mi rozkazywać!
Melek spojrzał na mnie pytająco, zwróciłem się więc do małego Halefa:
— Halefie, czy nie widziałeś tu sznurów?
— O tam w kącie ich dosyć, panie.
— Weź trochę i chodź tutaj!
Mały hadżi zmiarkował, o co idzie. Dał stojącemu w drodze raisowi porządnego szturchańca i podniósł potem z ziemi sznury z włókien daktylowych, ja zaś oświadczyłem melekowi:
— Jeśli nie chce dobrowolnie, to go zmusimy. Przywiążemy go do konia tak, że się nie będzie mógł ruszyć.
— Spróbujcie! — groził rais. — Kto się do mnie zbliży, temu zrobię to, co ty mężowi Madany!
— Co ma na myśli? — spytał Halef.
— Ma być przywiązany do konia, ale chce zdeptać każdego, co się doń zbliży.
— Maszallah, ten człowiek oszalał!
Z tymi słowy na ustach skoczył mały człowieczek, i w mgnieniu oka leżał olbrzymi Chaldani na ziemi. W pół minuty potem miał nogi tak ciasno skrępowane, że cała jego postać była nieruchoma, jak w futerale.
— Ależ, Halefie — przypomniałem mu — on ma siedzieć na koniu.
— Nie trzeba, zihdi — odparł. — Położymy tego dżadda[19] brzuchem na koniu; tak może się nauczyć pływać.
— Dobrze; wynieś go!
Mały wziął wielkiego za kołnierz, podniósł go, obrócił się doń tyłem tak, że grzbietem dotknął grzbietu i wywlókł go. Reszta wyszła za nimi, a Lindsay przystąpił do mnie.
— Master — rzekł — nic nie zrozumiałem, nothing not, mniej, niż nic. Dokąd idziecie?
— Do ducha jaskini.
— Ducha jaskini? Thunder-storm! Czy mogę iść z wami?
— Hm! Właściwie nie.
— Pshaw! Nie zjem tego ducha!
— Wierzę!
— Gdzie on mieszka?
— Tam na górze, w skale.
— W skale? Czy są tam ruiny?
— Nie wiem; było ciemno, kiedy tam byłem.
— Skały, jaskinie, ruiny, duchy! Może i fowling-bulle?
— Wątpię.
— A mimo to pójdę z wami! Byłem tu sam tak długo. Nikt mnie nie rozumie. Cieszę się, że odzyskałem was napowrót. Weźcie mnie z sobą!
— Dobrze, ale nie zobaczycie nic.
— Disagreeable, uncivil! Chciałem także raz ducha zobaczyć; ducha lub widmo! Idę jednak razem! Yes!
Kiedy wychodziliśmy z domu, zastaliśmy przed nim całą ludność z Lican, a mimo to panowała wśród zebranych zupełna cisza. Przy świetle pochodni widziano, jak z pomocą Halefa przywiązałem raisa do siodła, ale nie poruszyły się żadne wargi, aby zapytać o przyczynę tego, w każdym razie niezwykłego postępowania. Sprowadzono konie i potrzebną ilość pochodni i dopiero, kiedyśmy wsiedli, objaśnił melek zgromadzonych, że udajemy się do ducha jaskini. Nakazał, aby aż do naszego powrotu nic nie przedsiębrano, a potem odjechaliśmy poprzez gromady zdumionych słuchaczy.
Naprzód jechał melek z bejem, potem Halef, prowadzący konia z raisem, a ja z Anglikiem zamykaliśmy orszak. Melek i Lindsay nieśli pochodnie, oświetlając nam drogę.
Z początku była to ścieżka dobrze utorowana, ale wnet zjechaliśmy z niej, przyczem dość było miejsca dla dwóch obok siebie idących koni. Była to jazda nader fantastyczna. Pod nami leżała w ciemnościach dolina Cabu, przez którą szło może dotąd czterech Europejczyków. Po tej stronie, na prawo od nas, błyszczała ku nam krwawa łuna pochodni z Lican, a nalewo, po tamtej stronie, wskazywała matowo jasna plama owo miejsce, gdzie obozowali Kurdowie. Ponad nami czerniały masy górskie, a na ich szczycie mieszkał duch, który był dla mnie samego zagadką, pomimo że pozwolił mi się „zrekognoskować“. Co się zaś tyczy nas sześciu, to jechaliśmy wśród upiornych refleksów łuczywa, a gromadkę naszą tworzyli: jeden Arab z Sahary, jeden Kurd, dwaj Nestorjanie, dwaj Europejczycy i jeniec wpośrodku.
Skręciliśmy dokoła załomu skalnego. Dolina zniknęła za nami, a przed nami wychyliły się pnie lasu wysokopiennego, po którego gruncie jechaliśmy w górę. Migotliwe światło obu pochodni włóczyło się od gałęzi do gałęzi, od listka do listka, a obok nas, przed i za nami pomykało, trzepotało i ulatywało coś jak pomiędzy szpaltami powieści o upiorach. Śpiący las oddychał, szemrząc poważnie, a tętent naszych koni brzmiał po miękim gruncie, jak dalekie dudnienie bębna w żałobnym marszu.
— Straszne! Yes! — rzekł Anglik półgłosem, wstrząsając się. — Nie pojechałbym tu sam do ducha. Well! Byliście sami?
— Nie.
— Nie? Kto był przy tem?
— Dziewczyna.
— A maid! Good lack! Młoda?
— Tak.
— Piękna?
— Bardzo.
— Zajmująca?
— Rozumie się! Bardziej niż fowling-bull.
— Heavens, macie szczęście! Opowiedzcie!
— Później, sir. Wy także zobaczycie ją jutro.
— Well! Osądzę, czy rzeczywiście bardziej zajmująca, niż fowling-bull. Yes!
Cicho prowadzona rozmowa zamilkła znowu. Było coś świętego, nieskalanego w tej głębokiej nocy leśnej i od tej chwili nie było słychać żadnych głosów prócz parskania któregoś z naszych koni.
— Jesteśmy u celu — rzekł melek. — Tu o dwieście kroków w dół znajduje się skała, a w niej jaskinia. Tu zsiądziemy z koni i zostawimy je. Czy idziesz razem?
— Tak, z powodu raisa, ale tylko pod jaskinię. Zgaście pochodnie!
Przywiązaliśmy do drzew konie, przy których mieli pozostać Halef i Lindsay i odczepiliśmy raisa. Aby mógł iść, zdjęto mu pęta z nóg, ale pies stał tuż obok i obserwował go oczyma, które nawet w ciemności można było rozpoznać; był to ów fosforyczny blask, jaki widzi się w oczach tintorery[20], kiedy nocą woda morska się świeci, a pod przezroczystą falą można dostrzec tego straszliwego potwora.
— Raisie, pójdziesz za melekiem i bejem. Ja idę za tobą, a jeśli się będziesz ociągał, to poczujesz jeszcze na sobie siłę zębów mojego psa!
Temi słowy dałem znak do drogi. Zachowano ten sam porządek, a Nedżir-Bej nie zawahał się ani na chwilę, czy posłuchać mego zarządzenia. Zeszliśmy wpoprzek grzbietu górskiego, a następnie pochyłością w dół, skąd ujrzałem już skałę pod nami. W pięć minut zaledwie staliśmy na tem samem miejscu, gdzie czekała na mnie Ingdża podczas mojej rozmowy z duchem jaskini.
— Wejdziecie do jaskini i pójdziecie prosto, dopóki nie ujrzycie światła — powiedziałem.
Cała przygoda nie pozwoliła widocznie uczestnikom na obojętne zachowanie się, jak to można było wywnioskować z ich długiego, głębokiego oddechu, gdyż twarzy ich dostrzec nie mogłem.
— Emirze, rozwiąż mi ręce! — prosił rais.
— Na to się odważyć nie można — odparłem.
— Nie ucieknę; wejdę do środka!
— Bolą cię?
— O bardzo!
— Tak samo kazałeś ty mnie moje ręce związać i taki sam ból musiałem znosić cztery razy dłużej. Mimo to rozwiązałbym cię, ale nie wierzę twemu zapewnieniu.
Milczał; zatem moja nieufność była uzasadniona. Melek i bej wzięli go w środek.
— Panie, zostaniesz tutaj, czy też wrócisz do koni? — zapytał bej.
— Jak chcecie.
— Zostań więc tu. Ten człowiek mógłby spowodować konieczną potrzebę pomocy z twej strony.
— Więc idźcie; będę tu na was czekał.
Oni poszli, a ja usiadłem na głazie. Pies tak dobrze pojął swoją powinność, że szedł za raisem, dopóki go nie odwołałem. Teraz przysiadł obok mnie, położył mi głowę na kolanach, jakgdyby prosił, aby go głaskać. Nie żałowałem mu tej pieszczoty.
Siedziałem tak w ciemności długo, długo. Myśli moje pobiegły nad góry i doliny, za lądy i morza do ojczyzny. Ileż dałby za to niejeden badacz, żeby mógł być tu na mojem miejscu! Jakżeż cudownie prowadził mnie Bóg aż tutaj i chronił, podczas gdy wielkie, dobrze uzbrojone ekspedycje wyginęły i zniszczone zostały tu, gdzie ja znalazłem tak przyjazne przyjęcie! Na czemże to polegało? Ileż przeczytałem książek o obcych krajach i ludach, ile przytem nabrałem mylnych przesądów! Niejeden kraj, niejeden naród, niejeden szczep, wydał mi się teraz zupełnie innym — lepszym, niż mi go przedstawiono. Niepodobna iskry Bożej stłumić w żadnym człowieku doszczętnie, a najdzikszy człowiek uszanuje obcego, skoro się spotka z poszanowaniem z jego strony. Wyjątki są wszędzie. Kto miłość sieje, zbierze miłość zarówno u Eskimosów jak u Papuasów, u Ajnosów i Botokudów. Nie wyszedłem wprawdzie z całą skórą; ma ona trochę blizn, szram i dziur, ale dlatego tylko, że wędrowałem, żeby tak rzec, jako „ubogi podróżny“, a każdy, choćby najbardziej uprzejmy terminator, musi przyjąć czasem jakieś ostre słowo lub nawet klapsa jeszcze mniej sympatycznego. O gdybym mógł być pionierem cywilizacji i chrześcijaństwa! Nie szedłbym pomiędzy dalekich braci, aby ich od siebie odpychać lub nawet niszczyć, bo uważałbym, że tak samo są dziećmi Boga, jak my dumni egoiści. Ceniłbym każdą formę ich kultury, nawet najdrobniejszy jej zaczątek. To niemożebne, żeby jeden syn Ojca wszechrzeczy był taki sam jak drugi, to też nie samolubstwo, lecz bezinteresowność potrafi z istotnem powodzeniem opowiadać to wzniosłe słowo, co „głosi pokój i zwiastuje zbawienie“. To słowo; wszakże ono nie pochodzi ani od Kserksesa, ani od Aleksandra, ani od Cezara, ani od Napoleona, lecz od tego, który się urodził w stajence, kłosy jadł z ubóstwa, nie miał gdzie głowy skłonić, a zawsze głosił: „Szczęśliwi miłujący pokój, albowiem oni zwać się będą synami Bożymi“.
Upłynęła przeszło godzina, a jeszcze siedziałem sam. Zacząłem się już obawiać, że towarzyszom stało się co złego w jaskini i namyślałem się już, czy nie lepiejby było pójść za nimi, kiedy usłyszałem odgłos kroków.
Powstałem i ujrzałem ich trzech, a równocześnie zauważyłem, że raisowi zdjęto już więzy.
— Czekałeś bardzo długo! — ubolewał melek.
— Bałem się już o was — odrzekłem — i niebawem byłbym był do was poszedł.
— Nie było potrzeba. Panie, widzieliśmy ducha jaskini i mówiliśmy z nim!
— Czy poznaliście go?
— Tak. To... powiedz ty pierwej to imię!
— Marah Durimeh?
— Tak, emirze! Ktoby to był pomyślał!
— Ja! Przeczuwałem to już od dłuższego czasu. O czem mówiliście z nią?
— To jest i zostanie tajemnicą. Panie, ta niewiasta, to sławna meleka[21], a to, co do nas mówiła, nastroiło nam serca na rzecz pokoju. Berwari będą naszymi gośćmi i opuszczą Lican jako nasi przyjaciele.
— Czy rzeczywiście? — spytałem uradowany.
— Tak jest — odrzekł bej z Gumri. — A czy wiesz, komu to zawdzięczamy?
— Duchowi jaskini.
— Tak, ale najpierw tobie. Emirze, stara królowa kazała nam być twymi przyjaciółmi, ale my byliśmy już nimi poprzednio. Zostań w tym kraju jako brat mój i nas wszystkich!
— Dziękuję wam! I ja miłuję krainę ojców moich i chciałbym głowę swoją w niej złożyć, ale pozostanę u was wraz z towarzyszami, dopóki czas na to pozwoli. Czy Marah Durimeh zostanie nadał duchem jaskini?
— Tak, lecz nikomu wiedzieć tego nie wolno. Przysięgliśmy milczeć o tem, póki nie umrze. I ty o tem nie powiesz, emirze!
— Nikomu!
— Ona cię jutro w domu moim odwiedzi, bo cię miłuje, jak gdybyś był jej synem lub wnukiem — rzekł melek. — Teraz już chodźmy.
— A Chaldanie zwołani przez Nedżir-Beja? — spytałem, chcąc być pewnym.
Na to przystąpił do mnie wymieniony i podał mi rękę:
— Panie, bądź także moim przyjacielem i bratem i przebacz mi. Kroczyłem drogą fałszywą i chętnie teraz zawrócę. Otrzymasz spowrotem wszystko, co ci zabrałem, a ja pójdę zaraz na miejsce zebrania moich ludzi, aby im donieść, że będzie pokój.
— Nedżir-Beju, masz moją rękę, przebaczam ci chętnie! Ale czy wiesz, kto mnie uwolnił?
— Wiem. Marah Durimeh mi powiedziała. To Madana i Ingdża; a córka moja sama zaprowadziła cię do ducha jaskini.
— Czy gniewasz się na nie?
— Gniewałbym się bardzo i ukarałbym je surowo, ale słowa meleki dały mi poznać, że niewiasty postąpiły bardzo dobrze. Pozwól, że ja cię odwiedzę!
— Proszę cię o to! A teraz chodźcie; towarzysze moi będą się o nas obawiać.
Opuściliśmy tajemnicze miejsce, wydostaliśmy się na wzgórze i zastaliśmy rzeczywiście Halefa i Anglika w wielkiej o nas obawie.
— Gdzie tak siedzicie, m aster? — zawołał Lindsay. Omal nie poszedłem zabić tego holeghost z troski o was!
— Widzicie, że ten czyn zuchwały nie był potrzebny.
— A cóż tam było na dole?
— Później, później; teraz ruszajmy.
Wtem Halef ujął mię za ramię:
— Zihdi — szepnął mi — ten człowiek już nie związany!
— Uwolnił go duch jaskini, Halefie!
— W takim razie ten Ruh ’i kulyan jest duchem bardzo nieostrożnym. Chodź, zihdi, zwiążemy go znów natychmiast!
— Nie. Prosił mnie o przebaczenie, a ja mu przebaczyłem!
— Zihdi, jesteś tak samo nieostrożny, jak duch, ale ja będę mądrzejszy! Jestem hadżi Halef Omar i nie przebaczam mu!
— Nie masz nic do przebaczania!
— Ja? Nie? — spytał zdziwiony. — O, wiele, bardzo wiele, zihdi!
— Cóż takiego?
— On targnął się na ciebie, na ciebie, którego jestem przyjacielem i obrońcą, a to o wiele gorsze, niż gdyby pojmał mnie samego. Jeżeli mam mu przebaczyć, to musi mię o to poprosić. Nie jestem ani Turek, ani Kurd, ani tchórzliwy Nazarah, lecz radżul el Arab[22], który nie pozwala swojego zihdi obrażać, ani martwić. Powiedz mu to!
— Może znajdzie się sposobność do tego. Teraz siadaj na konia; widzisz, że tamci już wsiedli.
Melek zapalił nowe pochodnie i ruszyliśmy spowrotem. Nie milczeliśmy już tak, jak wtedy, gdyśmy jechali w górę. Tylko ja jeden nie brałem udziału w rozmowie, prowadzonej przez tubylców płynną kurdyjszczyzną, a przez Lindsaya i Halefa ułamkami angielskiego i arabskiego języka; z tej rozmowy rozumieli oni obaj zaledwie tysiączną część.
Wizyta nasza na górze dała mi sporo do myślenia. Na czem polegała władza, którą miała Marah Durimeh nad szejkiem zarówno, jak nad bejem z Gumri? To, że była królową, nie mogło jeszcze samo dla siebie wywierać takiego wrażenia. Trzeba było czegoś więcej, aby w tak krótkim czasie pogodzić z sobą dwu przeciwników, usposobionych względem siebie tak wrogo zarówno przez swe pochodzenie, jak i wiarę. A równie cudowną była tak szybka przemiana dzikiego, nieokrzesanego Nedżir-Beja w człowieka przyjacielskiego i potulnego jak baranek. Dllaczegożby miało to wszystko tajemnicą dla mnie pozostać? Inny osobnik ludzki chełpiłby się takim wpływem i władzą. Ta Marah Durimeh była nietylko tajemniczą istotą, lecz także niezwykłym charakterem. Co za ponętny temat dla ciekawego człowieka, włóczącego się po szerokim świecie, aby zbierać dla swego pióra zajmujące tematy! Przyznaję, że więcej mi teraz zależało na tajemnicy starej królowej, niż poprzednio na sporze pomiędzy Kurdami a Chaldejczykami.
Gdyśmy ujrzeli światła Lican, rzekł rais z Szordu:
— Teraz muszę się z wami rozstać.
— Czemu? — zapytał melek.
— Muszę się udać na miejsce zebrania moich ludzi, by im powiedzieć, że będzie pokój, bo gotowi się zniecierpliwić i jeszcze przed świtem uderzyć na Kurdów.
— To idź.
Odjechał wprawo, a my dostaliśmy się w pięć minut potem do Lican. Ludność przyjęła nas z wielkiem zaciekawieniem. Donośnym głosem zwołał ich melek, a następnie wyprostował się w siodle, by im oznajmić, że wszelka walka skończona, bo tak Ruh ’i kulyan kazał.
— Czy każemy Berwarim czekać do jutra? — zapytałem następnie.
— Nie. Niechaj się zaraz dowiedzą.
— Kto będzie posłem?
— Ja — odrzekł bej. — Nikomu tak prędko nie uwierzą, jak mnie. Czy pojedziesz razem, panie?
— Tak — rzekłem — lecz zaczekaj trochę.
Zwróciłem się do najbliższego Chaldejczyka z zapytaniem:
— Znasz drogę do Szordu?
— Znam, emirze! Czy tak dokładnie, że trafisz nawet po nocy?
— Tak, emirze!
— Czy znasz tam Ingdżę, córkę raisa?
— Bardzo dobrze.
— A może i kobietę, która zwie się Madana?
— Ją także.
— To siadaj na koń i jedź tam. Powiesz obydwom, że mogą pójść spać bez obawy, gdyż nastał pokój. Rais został moim przyjacielem i nie rozgniewa się na nie za to, że mię puściły z chałupy.
Poczuwałem się do obowiązku zawiadomienia tych dwu poczciwych niewiast o szczęśliwem wyjściu z dzisiejszych zawikłań, gdyż wyobrażałem sobie, że będą się obawiały nagany, lub kary ze strony raisa. Wydawszy to polecenie, przyłączyłem się do beja z Gumri. Ruszyliśmy już, kiedy melek zawołał za nami:
— A sprowadźcie Berwarich! Niech będą gośćmi naszymi!
Znałem drogę, pomimo że zrobiła się uciążliwą spowodu drzew i zarośli. Nie ujechaliśmy jej jeszcze do połowy, kiedy zabrzmiał przed nami głośny okrzyk:
— Kto idzie?
— Swoi! — odpowiedział bej.
— Powiedzcie imiona!
Bej poznał wartownika po głosie.
— Cicho, Talafie, to ja sam!
— Panie, to ty? Szykr’ Allah — dzięki Bogu, że słyszę twój głos! Czy udało ci się uciec?
— Nie uciekłem. Gdzie wasz obóz?
— Jedź prosto; zobaczysz ognie!
— Prowadź nas!
— Nie wolno mi, panie!
— Czemu nie?
— Należę do warty i nie wolno mi opuszczać tego miejsca, dopóki mnie nie zluzują.
— Kto u was dowodzi?
— Wciąż jeszcze rais z Dalaszy.
— W takim razie wybraliście sobie bardzo rozumnego dowódcę, teraz jednak ja już tu jestem i tylko mnie macie słuchać. Warty już nie potrzebne. Chodź i prowadź nas!
Kurd wziął swoją długą flintę na ramię i ruszył przodem. Wnet ujrzeliśmy ogniska obozowe, przeglądające pomiędzy drzewami, i dostaliśmy się na ten sam plac, na którym odbyliśmy naradę dnia poprzedniego.
— Bej! — zabrzmiało dokoła.
Pełni radości zerwali się wszyscy, by go powitać. Mnie także otoczono i pozdrawiano serdecznymi uściskami ręki. Tylko dotychczasowy dowódca stał zdala i przypatrywał się całej scenie posępnym wzrokiem. Widział, że jego władza się skończyła. W końcu jednak przystąpił do beja i podał mu rękę.
— Bądź pozdrowiony! — rzekł. — Umknąłeś?
— Nie. Wypuszczono mnie dobrowolnie.
— Beju, to największy cud, jakiego dożyłem.
— To nie cud. Zawarłem pokój.
— Postąpiłeś zbyt pośpiesznie! Posłałem do Gumri, a rano przyłączą się do nas setki Berwarich.
— W takim razie ty działałeś zbyt pośpiesznie. Czyż nie wiedziałeś, że ten emir poszedł do Lican, aby pośredniczyć w zawarciu pokoju?
— Napadli na niego.
— Ale ty dowiedziałeś się potem, że to nie melek kazał na niego urządzić napad.
— Co otrzymasz od Chaldanich za pokój?
— Nic.
— Nic? O beju, postąpiłeś nierozsądnie! Napadli na ciebie i zabili kilku naszych. Czy niema już w tym kraju zemsty, ani ceny krwi?
Bej spojrzał mu w twarz ze spokojnym uśmiechem, ale ten uśmiech był złowrogi.
— Jesteś rais z Dalaszy? — spytał głosem ogromnie przyjaznym.
— Tak — odrzekł rais zdziwiony.
— A mnie znasz chyba także?
— Czemuż miałbym cię nie znać?
— Więc powiedz mi, kto jestem?
— Bej z Gumri.
— Słusznie! Chciałem tylko zobaczyć, czy się nie omyliłem; sądziłem bowiem, że opuściła cię pamięć. Jak myślisz: co uczyni bej z Gumri człowiekowi, ośmielającemu się wobec tylu dzielnych mężów nazwać go nierozsądnym?
— Panie, czy chcesz za usługi moje odpłacić mi niewdzięcznością?
W tej chwili nabrał głos beja zupełnie innego brzmienia.
— Płazie! — zahuczał. — Czy chcesz tak ze mną postąpić, jak przedtem z tym oto emirem? Usta jego zgromiły cię, a ręka jego skarciła. Czy mam się bać ciebie, którego ten cudzoziemiec nie bał się z konia zrzucić? Zresztą, za jakie usługi mam ci być wdzięcznym? Kto cię ustanowił dowódcą? Czy ja? Powiadam ci, że Ruh ’i kulyan kazał nam zawrzeć pokój, a że głos ducha doradzał łagodność, więc i ja ci przebaczę. Ale nie waż się powtórnie postąpić wbrew temu, co czynię! Dosiądziesz natychmiast konia i pojedziesz do Gumri oznajmić Berwarim, że mogą spokojnie w wioskach swoich pozostać. Jeżeli nie usłuchasz mnie we wszystkiem natychmiast, to jutro będę wraz z tymi wojownikami w Dalaszy, a wtedy dowiedzą się w całej krainie Chal od Behedri do Szuraizi, od Biha do Beszukha, jak syn sławnego Abd-el-Summit-Beja karze kiaję, który ośmiela mu się sprzeciwiać. Ruszaj, niewolniku turecki!
Oczy beja błyskały tak złowrogo, a ręka jego wyciągnęła się z gestem tak nieodpartego rozkazu, że rais, nie mówiąc ani słowa więcej, dosiadł konia i odjechał w milczeniu. Następnie zwrócił się bej do innych:
— Ściągnijcie straże i chodźcie z nami do Lican, w gościnę do naszych przyjaciół!
Kilku odbiegło, a reszta jęła gasić ogniska. Bez słówka opozycji opuściliśmy w dziesięć minut polanę i pojechaliśmy do Lican.
Gdyśmy tam przybyli, przedstawiła się oczom naszym scena bardzo ożywiona. Ustawiono olbrzymie stosy drzewa, aby ogniska pomnożyć i powiększyć. Wielu Chaldanich zajętych było biciem baranów, a dwa wspaniałe woły leżały już na ziemi; miano jeszcze zdjąć z nich skóry, wypatroszyć, pokrajać na kawałki i na ogniu upiec. Oprócz tego zwleczono yjitasze[23] z całej wsi i ustawiono w długim szeregu, a przy nich siedziały kobiety, dziewczęta i mełły ziarno na mąkę, aby z niej potem sporządzić placki.
Powitano się spoczątku cicho i obie gromady jęły się ostrożnie i z pewną nieufnością jeszcze mieszać ze sobą; ale w kwadrans potem połączyli się jedni i drudzy w przyjaznym nastroju; zewsząd zabrzmiały wesołe okrzyki uwielbienia dla ducha jaskini za to, że cierpienie w radość zamienił.
My honoratiores (używam tego słowa naturalnie z ogromną dumą) siedzieliśmy na parterze domu melekowego i rozmawialiśmy przy uczcie o zdarzeniach ostatnich dni. Oczywiście był przy tem i mój dzielny Halef, a moje publiczne uznanie dla jego wierności i odwagi sprawiło mu widocznie wielką satysfakcję. Dzień już nastał, kiedy udałem się z towarzyszami do górnej komnaty, aby choć kilka godzin się przespać.
Zbudziwszy się, usłyszałem na dworze znajomy mi głos raisa z Szordu. Pośpieszyłem na dół, gdzie powitał mię bardzo przyjaźnie. Przyniósł wszystko, co mi zabrano; nie brakowało najmniejszego drobiazgu. Zarazem zapewnił mnie o gotowości swej do wszelkiego zadośćuczynienia, jakiegobym tylko odeń zażądał. Oczywiście, że stanowczo się na to nie zgodziłem.
Przed domem leżeli Kurdowie i Chaldowie pomieszani z sobą i spali spokojnie.
Wtem ujrzałem zbliżające się z dołu dwie niewiasty. Przysłoniwszy dłonią oczy, poznałem Ingdżę i hożą „pietruszkę“. Stara, słodka Madana, wystroiła się rzeczywiście wspaniale. Głowę jej ocieniał kapelusz, który składał się tylko z szerokiej kresy, podczas gdy otwór główki przykryty był wielkim kogucim pióropuszem. Zamiast obuwia miała stopy owinięte dwiema czerwonemi niegdyś ścierkami, których barwę jednak teraz z trudem tylko można było rozpoznać. Z bioder jej zwisał pstry dywan zamiast spódnicy, przewiązany w pasie szarfą, którą w innych warunkach wdziałbym za kuchenną ścierkę. Górną część jej ciała okrywało coś, czego nazwaćby nie potrafił nawet najgruntowniejszy znawca garderoby. Była to niby kasawiaka, niby wór na kartofle, trochę beduina, trochę żagiel rzymski, częścią szal koncertowy, a częścią kapa na ławę, coś z salopy, a coś ze śliniaczka. Z pomiędzy tej tajemniczej części garderoby a dywanu wyzierała koszula — ale, o słodka „pietruszko“, czy to płótno czy skóra z podeszwy? Czyż w Cabie niema dość wody, serdeczna wybawicielko emira z Frankistanu?
Całkiem inaczej wyglądała Ingdża. Gęste, pełne jej włosy zwisały w dwu warkoczach na plecy, a szczyt głowy zdobiła zalotnie turecka czerwona chusta, złożona z fałdy. Śnieżno białe szarawary kobiece dochodziły do zgrabniutkich smyrneńskich trzewiczków. Biust jej okrywała sięgająca do pasa niebieska i żółto szamerowana bluzka baszybożucka, a na tem wszystkiem miała zaub[24] z cienkiej, błękitnej, bawełnianej materji.
Gdy podeszła bliżej i mnie ujrzała, pociemniały jej brunatnawe policzki. „Pietruszka“ przystąpiła siedmiomilowymi krokami do mnie, skrzyżowała ręce na piersiach i wykonała ukłon tak głęboki, że końce jej bioder sterczały niemal ponad poziomo zgiętymi krzyżami.
— Sabah ’I ker — dzień dobry, panie! — pozdrowiła. — Chciałeś nas widzieć dzisiaj, oto jesteśmy!
Odpowiedziałem na to krótkie, wojskowe zgłoszenie:
— Bądźcie pozdrowione i wnijdźcie ze mną do domu. Niechaj moi towarzysze poznają niewiasty, którym zawdzięczam ocalenie.
— Panie! — rzekła Ingdża — przysłałeś nam posłańca; dziękujemy ci, gdyż rzeczywiście byłyśmy w strachu.
— Czy widziałaś już swego ojca?
— Nie. Nie było go w Szordzie od wczoraj.
— Jest tutaj. Wejdź!
Już we drzwiach natknęliśmy się na raisa, który właśnie chciał opuścić dom. Zdziwił się trochę, ujrzawszy córkę, ale zapytał ją głosem przyjaznym:
— Czy mnie szukasz?
— Teraz wojna, a nie widziałam cię od wczoraj — odrzekła.
— Nie obawiaj się, nieprzyjaźń już się skończyła. Idźcie do żony meleka; ja nie mam czasu.
Wyszedł, dosiadł konia i odjechał, ja zaś poszedłem z obydwiema na górę, gdzie towarzysze ukończyli właśnie poranną toaletę.
— Heigh-day, kogo tu sprowadzacie, master? — zapytał Lindsay.
Wziąłem obie białogłowy za ręce i poprowadziłem je ku niemu.
— Oto są obie lady, które wybawiły mię z jaskini lwa — odpowiedziałem. — Ta, to Ingdża, perła, a ta druga nazywa się Madana, pietruszka.
— Pietruszka, hm! Ale ta perła jest przepyszna! Macie słuszność, master! Obie dzielne, obie! Ofiaruję obydwom podarunki, zapłacę, dobrze zapłacę, bardzo dobrze. Yes!
Reszta towarzyszy ucieszyła się też poznaniem obu Chaldejek i przyznać należy, że okazano im wiele poważania i uprzejmości. Zostały aż do popołudnia i spożyły z nami obiad, poczem odprowadziłem je przez kawał drogi do Szordu. Kiedy się żegnałem, spytała Ingdża:
— Panie, czy rzeczywiście pogodziłeś się z mym ojcem?
— Tak jest.
— I przebaczyłeś mu zupełnie?
— Zupełnie.
— I on się już nie gniewa na mnie? Czy nie będzie mnie łajać?
— Nie powie ci ani słowa nieprzyjaznego.
— Czy odwiedzisz go kiedy?
— A czy przyjmiecie mnie chętnie, on i ty?
— Tak, panie!
— Więc przyjdę niebawem, może dziś jeszcze, a może jutro.
— Dziękuję ci. Bądź zdrów!
Podała mi rękę i odeszła, ale Madana zaczekała dopóki dziewczyna nie oddaliła się na tyle, żeby nie mogła słyszeć, poczem rzekła:
— Panie, czy pamiętasz o czem mówiliśmy wczoraj?
Domyślałem się, co nastąpi i odpowiedziałem z uśmiechem:
— Przypominam sobie każde słowo.
— A jednak zapomniałeś jedno słowo.
— Ach! Które?
— Namyśl się!
— Zdaje mi się, że wiem wszystko.
— O, zapomniałeś właśnie najlepsze słowo, najlepsze ze wszystkich.
— Więc powiedz je!
— Słowo o podarunku!
— Moja zacna Madano, nie zapomniałem o nim bynajmniej. Przebacz mi, przybywam z kraju, gdzie niewiasty wyżej się ceni, niż wszystko inne. One, takie piękne, takie delikatne i miłe, nie mogą trudzić się ciężarami. Dlatego nie wręczyliśmy wam podarunków. Nie powinnyście nieść ich tą długą drogą do Szordu; przyślę je wam jeszcze dziś. A skoro jutro tam przyjdę, to widok twój ucieszy serce moje, gdyż ujrzę cię ozdobioną tem, co ci z wdzięcznością ofiaruję.
Chmura zniknęła, a jasny blask słońca rozpromienił pomarszczoną twarz zacnej „pietruszki“. Złożyła ręce i zawołała:
— O, jak szczęśliwe muszą być kobiety waszego kraju! Czy to daleko stąd?
— Bardzo daleko.
— Ile dni drogi?
— Znacznie więcej niż sto.
— Jaka szkoda! Ale przyjdziesz jutro spewnością?
— Całkiem pewnie!
— A więc bywaj zdrów, panie! Ruh ’i kulyan okazał, że jesteś jego ulubieńcem, a ja cię zapewniam, że także jestem twą przyjaciółką!
Podała mi rękę i pośpieszyła za Ingdżą. Gdyby Frankistan nie był tak daleko, „pietruszka“ moja spróbowałaby może poznać na własne oczy „szczęśliwość naszych białogłów“!
Wracając, nie doszedłem jeszcze daleko, kiedy ujrzałem jakąś postać, schodzącą ze wzgórza. Była to staruszka Marah Durimeh. Ona poznała mnie także, zatrzymała się i skinęła na mnie. Ujrzawszy, że idę za jej skinieniem, odwróciła się i wolnym krokiem jęła znów wchodzić na górę, gdzie zniknęła za krzakiem. Tam na mnie czekała.
— Pokój Boży niech będzie z tobą, mój synu! — pozdrowiła mnie. — Przebacz mi, że kazałam ci iść pod górę. Dusza moja cię miłuje, a w domu meleka nie mogę być z tobą sama i dlatego cię zawołałam do siebie. Czy masz dla mnie trochę czasu?
— Ile tylko chcesz, dobra matko moja.
— Więc pójdź!
Wzięła mię za rękę, jak to matki czynią z dziećmi, i poprowadziła dalej jeszcze o kilkaset kroków, aż do miejsca, porosłego mchem, skąd niespostrzeżenie objąć można było wzrokiem całą dolinę. Tam usiadła.
— Usiądź koło mnie — prosiła.
Usłuchałem wezwania. Zrzuciła z ramion płaszcz i siedziała obok mnie taka dostojna, czcigodna i cześć nakazująca, jak postać jakaś z czasów proroków Izraela.
— Panie — rzekła — spójrz tam między wschód a południe! To słońce niesie wiosnę i jesień, niesie lato i zimę; wiele lat jego przeszło nad moją głową. Przypatrz się jej! To nie siwizna starości, ale biel śmierci. Powiedziałam ci raz w Amadijah, że już nie żyję i powiedziałam ci prawdę; jam jest duch Ruh ’i kulyan.
Zatrzymała się. Głos jej brzmiał tajemniczo, jakby płynął gdzieś z odległych przeszłości, a mimo to drgał wzruszeniem żyjącego serca, a oczy, zwrócone na gwiazdę dnia, lśniły wilgotnym blaskiem.
— Słyszałam wiele i widziałam wiele — mówiła dalej. — Widziałam, jak upada wysoki i jak wznosi się niski; widziałam, jak zły triumfuje i jak dobry niszczeje; widziałem, jak szczęśliwy łzy leje, a nieszczęśliwy się raduje. Kości odważnego drżały ze strachu, a bojaźliwy czuł w sercu odwagę lwa. Płakałam razem z nimi i śmiałam się, wznosiłam się i spadałam, aż przyszedł czas, w którym nauczyłam się myśleć. Wówczas poznałam, że wielki Bóg rządzi wszechświatem, że dobry Ojciec wszystkich trzyma za rękę, bogatego i biednego, który się raduje i tego, który płacze. Ale wielu odeń odpadło i teraz śmieje się z niego, a jeszcze inni zowią się jego dziećmi, ale są dziećmi tego, który mieszka w dżehennie. Dlatego wielki ból wlecze się po ziemi i po ludziach, którzy nie chcą się dać Bogu ukarać. A jednak nie nadejdzie już drugi potop, gdyż Bóg nie znalazłby drugiego Noah, któryby mógł zostać ojcem lepszego rodu ludzkiego.
Zrobiła ponownie pauzę. Słowa jej, brzmienie jej głosu, ciche, a jednak wymowne oczy, jej powolne, jakgdyby zmęczone, a mimo to znaczące gesty, wywierały na mnie głębokie wrażenie. Jąłem pojmować tę władzę duchową, jaką ta kobieta miała nad biednymi intelektualnie mieszkańcami tego kraju. Zaczęła mówić dalej:
— Dusza ma drżała, a serce groziło pęknięciem; biedny lud budził we mnie litość ku sobie. Byłam bogata, bardzo bogata w dobra doczesne, a w sercu mojem mieszkał Bóg, którego oni porzucili. Życie moje umarło, ale ten Bóg nie umarł. Powołał mnie na swoją służebnicę. Teraz błądzę z miejsca na miejsce z pastorałem wiary, aby mówić i kazać o Wszechmocnym i Wszechdobrotliwym, lecz nie słowami, z którychby się wyśmiewano, tylko czynami, które spływają błogosławieństwem na potrzebujących miłosierdzia Bożego. Stara Marah Durimeh i Ruh ’i kulyan byli dla ciebie dotąd zagadką; azali są tem nadal dla ciebie, mój synu?
Nie mogłem postąpić inaczej; pochwyciłem jej rękę i przycisnąłem do ust.
— Rozumiem cię! — rzekłem.
— Wiedziałam, że ty powiesz tylko te słowa. I ty zmagasz się z życiem, pasujesz się z człowiekiem, który jest poza tobą i w tobie samym.
Spojrzałem na nią szybko. Czyżby była obdarzona darem jasnowidzenia? Skąd to, że oko jej wnikało aż tak głęboko i tak dobrze widziało? Nie odpowiedziałem jej, więc ciągnęła dalej, pytając:
— Czy jesteś w swoim kraju emirem?
— Nie tem, co u was zwie się emirem. U nas są emirowie rodu, emirowie majątku, emirowie wiedzy, oraz emirowie cierpienia i walki z życiem.
— Do których należysz?
— Do ostatnich.
Przypatrzyła mi się badawczo i spytała:
— Czyś bogaty?
— Jestem ubogi.
— Ubogi w złoto i srebro, ale nie pozbawiony innych dóbr, gdyż serce twoje rozdaje dary, które drugich radują. Słyszałam, ilu sobie przyjaciół zdobyłeś. Mnie także uszczęśliwiłeś. Czemu nie zostajesz w ojczyźnie, czemu idziesz w obce kraje? Mówią, że wędrujesz, aby bronią czynów dokonywać, ale to nieprawda, gdyż broń zabija, a ty nie pożądasz śmierci bliźniego.
— Marah Durimeh, nie powiedziałem jeszcze nikomu, dlaczego kraj mój opuściłem, ale ty to usłyszysz.
— Czy i w twojej ojczyźnie nikt o tem nie wie?
— Nie. Jestem tam nieznanym i samotnym człowiekiem, ale ta samotność dobrze wpływa na moje serce.
— Mój synu, tyś młody jeszcze. Czyż Allah nawiedził cię już takiem cierpieniem, że dusza twoja cofa się do siebie, szuka samotności?
— Nie to jest przyczyną, o czem myślisz, lecz to co tobie jeszcze żyć każe — odparłem.
— Wytłumacz mi to! — rzekła.
— Kto usycha z pragnienia na pustyni, ten pozna się na wartości kropelki, ocalającej życie spragnionemu; na kim zaś spoczywał ciężar trosk i cierpienia, a żadna ręka nie wyciągnęła się doń z pomocą, ten wie, jak cenną jest miłość, do której tęsknił daremnie. A jednak całe me serce pełne jest tego, czegom nie znalazł, pełne owej miłości, co Syna Ojca w niebiesiech pchnęła na ziemię, aby niósł wieść radosną, że wszyscy ludzie braćmi są i synami jednego Ojca. I jak Zbawiciel zstąpił na ziemię z wyżyn, do których nikt śmiertelny nie dotrze, tak idą wysłańcy Jego na cały świat głosić ewangelję miłości tym wszystkim, którzy błądzą jeszcze w ciemnościach. Oto są emirowie chrześcijaństwa, bohaterowie wiary, melekowie miłosierdzia.
— Ale nie wszyscy nauczają tak, jak ty teraz mówisz — wtrąciła. — Są wysłannicy, którzy prześladują głosicieli prawdziwej wiary. Patrz na ten kraj, nad którym świeci teraz to słońce! To samo słońce widziało tu śmierć tysięcy, ta sama rzeka, którą tu spostrzegasz, porwała setki trupów ze sobą. A czemu? Zapytaj emirów wiary, co mieszkali za górami Karita i Tura Szina, pytaj szejków książąt chrześcijańskich, co byli u namiestników sułtana i godzili się na to wszystko spokojnie! Czyliż każdy sułtan i szach chrześcijański nie ma prawa i obowiązku bronić chrześcijan, gdziekolwiekby się znajdowali? Dziś w nocy ocaliłam chrześcijan tej doliny od śmierci, ja, kobieta; czemu ci emirowie mniej mają władzy odemnie? Niegdyś byłam meleką, dziś jestem tylko starą kobietą, a jednak słuchają głosu mego Turcy, Kurdowie i Chaldanie. Ja także głosiłam chrześcijaństwo dziś o północy, ale nie chrześcijaństwo słowa, o którego znaczenie spierają się ci, co od mego odpadli, lecz chrześcijaństwo czynu, w który nikt wątpić nie może. Karćcie złych, a dziękować będą wam potem, podczas gdy dobrzy, co tęsknią do wybawienia, z radością powitają wasze zbliżenie. Nie wysyłajcie posłów, co gasną jak iskry w morzu, lecz mężów, których baliby się ciemięzcy, a wówczas zakrzykną góry radośnie i zatriumfują doliny; kraj spłynie błogosławieństwem i wypełni się słowo o jednym pasterzu i jednej owczarni. Azali ten jeden pasterz nie ma już swego namiestnika na ziemi? Dlaczegóż sami odwracacie się od niego? Wróćcie doń, a wówczas zjednoczycie się i potęga tego, który was wyśle, zamieni ziemię na belad el kuds[25], płynący mlekiem i miodem.
Powstała wśród tej przemowy. Postać jej wznosiła się wyprostowana przedemną, z rysów jej tryskało życie, oczy gorzały zapałem, a głos brzmiał donośnie i pełno, jak gdyby do tysięcy mówiła. Była to chwila, której nigdy nie zapomnę. Skończywszy, wyczerpana usiadła znowu. Ta niewiasta musiała wiele słyszeć i widzieć, wiele przeczuć i przemyśleć, a może wiele nawet przeczytać. Co miałem jej odpowiedzieć?
— Marah Durimeh, czy i mnie zganisz? — spytałem.
— Ciebie? Czemu tak przypuszczasz?
— Ponieważ jestem także wysłańcem.
— Ty? Kto cię posłał?
— Nikt. Sam przybywam.
— Aby nauczać?
— Nie, a jednak i tak.
— Nie rozumiem cię, mój synu. Wyjaśnij mi to!
— Powiedziałaś sama, że życzysz sobie wysłańców czynu, ale czynu, który w morzu nie gaśnie. Bóg rozdziela dary wedle mądrości swojej. Jednemu daje podbijającą wymowę, drugiemu każe działać, dopóki nie przyjdzie czas, w którym działać nie może. Nie posiadam daru wymowy, więc niech wybuja ten talent, jakiego mi Bóg udzielił. Dlatego trudno mi wytrzymać w ojczyźnie; muszę ustawicznie wychodzić, aby nauczać i kazać nie słowem, lecz tem, że każdemu bratu, u którego zagoszczę, przydam się na coś. Byłem w krajach i pośród ludów, których nie znasz z imienia, gościłem u ludzi o białej, żółtej, brunatnej i czarnej skórze, byłem u chrześcijan, Żydów, muzułmanów i pogan i siałem wszędzie miłość i miłosierdzie. I było mi to na odchodnem hojną zapłatą, gdy usłyszałem: „Ten cudzoziemiec nie znał trwogi; mógł i wiedział więcej od nas, a szanował naszego Boga i miłował nas; nie zapomnimy go nigdy, gdyż był to dobry człowiek i dzielny towarzysz; on był „chrześcijaninem“! W ten sposób zwiastuję moją religję prawdziwego człowieczeństwa. A jeślibym znalazł choćby tylko jednego człowieka, któryby nabrał dla tej religji szacunek i umiłował ją, wówczas dzieło dnia mego nie będzie daremne i ułożę się gdzieś na tej ziemi chętnie do spoczynku po mej wędrówce.
Nastąpiła pauza długa, bardzo długa. Bez słowa na ustach patrzyliśmy jakiś czas w ziemię, poczem Marah Durimeh ujęła mię zwolna obiema dłońmi za rękę.
— Panie — rzekła — miłuję ciebie!
Stare, zmęczone oczy spojrzały przytem na mnie tak po macierzyńsku serdecznie, że nigdy tego nie zapomnę!
— Synu mój — rzekła. — Kiedy opuścisz tę dolinę, nie ujrzy cię już oko moje, ale Marah Durimeh będzie się modlić za ciebie i błogosławić ci, dopóki się nie zawrą te oczy. Będziesz też jedynym człowiekiem, znającym mą tajemnicę, prócz owych trzech, którzy byli o północy u ducha jaskini.
— Jeżeli lepiej jest milczeć, to zrzekam się tego; skoro jednak chcesz mi tajemnicę rzeczywiście i chętnie powierzyć, to przyjmij odemnie podziękowanie.
— Tamci trzej przysięgli nie powiedzieć o tem nigdy ani słowa...
— I ja nigdy o tem nie powiem.
— Do nikogo?
— Do nikogo!
— Więc dowiesz się o wszystkiem.
I zaczęła opowiadać. Była to historja zdolna wsławić niejednego autora, historja długa z owych czasów, kiedy to trzy potwory Abd-el-Summit-Bej, Beder-ChanBej i Nur-Ullah-Bej tępili chrześcijaństwo w dolinie Cahu; historja, przy której opowiadaniu włosy stają m głowie. Trwało długi czas, zanim się skończyła, poczem staruszka dość długo jeszcze siedziała obok mnie w milczeniu. Ciszę przerywrało tylko chwilami tłumione szlochanie, przyczem ręka jej podnosiła się często ku oczom, aby je osuszyć z łez, obficie płynących. Potem sama złożyła znużoną głowę na mem ramieniu i prosiła mię scicha:
— Opuść mię teraz! Chciałam zejść do Lican, ale wrócę jeszcze i zaczekam, póki się serce me nie uspokoi. Wieczorem do was tam przyjdę.
Uszanowałem to życzenie i odszedłem.
Przybywszy do Lican, nie zastałem już Kurdów, tylko bej czekał na mnie.
— Emirze — powiedział — ludzie moi odeszli i ja odchodzę, ale spodziewam się, że powrócisz jeszcze do Gumri.
— Przybędę tam.
— Na długo?
— Na krótko, gdyż Haddedihnowie tęsknią za swoimi.
— Obiecali mi przybyć także i naradzimy się, jak najbezpiecznej dostać się do Tygrysu. Bądź zdrów, emirze!
— Bądź zdrów!
Obok stał melek z moimi towarzyszami. Bej pożegnał się z nim raz jeszcze i pośpieszył, aby swoich Kurdów dopędzić.
Marah Durimeh dotrzymała słowa: przyszła wieczorem i kiedy mogła mówić ze mną bez obecności drugich, spytała:
— Panie, czy spełnisz mą jedną prośbę?
— Z całego serca.
— Czy wierzysz w moc amuletów?
— Nie.
— A jednak zrobiłam dziś jeden dla ciebie. Czy będziesz go nosił?
— Tak, jako pamiątkę od ciebie.
— Weź go zatem. Nie pomoże, dopóki zamknięty; ale jeśli kiedy będzie ci potrzeba wybawcy, otwórz go! Ruh ’i kulyan wesprze cię wówczas, choć nie będzie u twego boku.
— Dziękuję ci!
Amulet był czworokątny i zamknięty w zeszytym kawałku perkalu. Ponieważ opatrzony był we wstążkę, zawiesiłem go sobie zaraz na szyi. Miał mi się później przydać istotnie i to bardzo wbrew mej otwarcie wyznanej niewierze; nie mogłem jednak spodziewać się, że zawartość jego będzie tak nadzwyczajna.





  1. Chłopcze.
  2. Zapałka.
  3. Turecki sołtys wiejski.
  4. Aksamit.
  5. Stal.
  6. Żelazo.
  7. Wybrani, wybitni wojownicy
  8. Ochrona prawa domowego.
  9. U Kurdów przezwisko na perskich Sziitów.
  10. Nauczyciel, wychowawca.
  11. Kapłan mahometański.
  12. Łyżka.
  13. Łopata.
  14. Złoto i srebro.
  15. Całus.
  16. Pocałunek w rękę.
  17. Przeznaczenie.
  18. Śmiertelnym.
  19. Dziad.
  20. Rekin środkowo-amerykański.
  21. Królowa.
  22. Mąż arabski.
  23. Kamienie do mielenia zboża.
  24. Szeroka opończa od ramion do kostek.
  25. Święty kraj.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.