Przez kraj Skipetarów/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przez kraj Skipetarów |
Podtytuł | Powieść podróżnicza |
Rozdział | W leśnej chacie |
Wydawca | Wydawnictwo „Przez Lądy i Morza“ |
Data wyd. | 1909 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Durch das Land der Skipetaren |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wieś Zbigancy nie jest miejscowością niepokaźną; ponieważ znajduje się tam bazar, nazwałbym ją raczej miasteczkiem targowem. Kraj między Bregalnicą a Sletowską jest dobrze nawodniony i bardzo urodzajny. W przeciwieństwie do miejscowości, któreśmy już przebyli, dowodziła tu taj budowa domów, że mieszkańcy cieszyli się pewną zamożnością.
Oczywiście, kazaliśmy zaprowadzić siebie zaraz do chanu. Składał się on z rozmaitych budynków, otaczających wielki dziedziniec i czynił wrażenie małego dworka szlacheckiego. Po gospodarstwie poznać było odrazu, że właściciel jest niezawodnie Bułgarem, co też się sprawdziło.
Przyjął nas bardzo uprzejmie i obdarzył mnie najdostojniejszymi tytułami, prawdopodobnie dlatego, że jako znawca podziwiał mojego Riha i zaprosił nas do izby.
Miał on nawet dwie izby, jedną dla ruchu zwyczajnego, a drugą dla tych gości, których chciał odszczególnić.
Dwaj parobcy musieli zsadzić mnie z konia i zanieść do izby dostojniejszej, gdzie z niemałem zdziwieniem spostrzegłem przedmiot drewniany z oparciem, na którem leżała poduszka. Mebel ten można było niemal nazwać kanapą.
Zauważywszy, że zdumiałem się na widok tego mebla, na którym mnie też posadzono, rzekł gospodarz z uśmiechem zadowolenia:
— Dziwi cię, panie, ta sofa? Zrobiono ją w Sofii i przysłano tutaj na wozie. Zapewne jesteś przyzwyczajony do rahat otturmak[1], bo widzę, że jesteś muzułmanin i hadżi; ja jednak jestem chrześcijanin, stąd wolno mi siedzieć z wyprostowanemi nogami. Ponieważ masz nogi spuchnięte, będzie to wygodne dla ciebie.
— Od dziecka przywykłem do tego rodzaju siedzenia — brzmiała moja odpowiedź. — Nie jestem muzułmanin.
— I nosisz hamail pielgrzyma z Mekki!
— Czy to zabronione?
— Nawet bardzo surowo.
— Przez kogo?
— Przez prawa kalifów.
— Nie obchodzą mnie one wcale, jako chrześcijanina. Ja także nie sprzeciwiam się temu, żeby Mahometanin nosił naszą biblię ze sobą.
— Jeśli jesteś chrześcijanin i przywykłeś od młodości do sofy, to z pewnością zdaleka pochodzisz.
— Jestem z Alemanii.
— O, znam ją dobrze!
— Rzeczywiście? To mnie cieszy.
— Tak, leży koło Bawerii[2], kędy Wołga przepływa i koło Iswiczery[3], gdzie Tuna[4] uchodzi do Ak denic adalary[5].
— Z radością się dowiaduję, że znasz granice mojego kraju. Tu mało ludzi, tak zasobnych w wiedzę.
— Bo nie chcą się uczyć i niczego zapamiętać nie mogą — odpowiedział, odczuwając pochlebstwo. — Ja natomiast mam otwarte oczy i uszy i nie dopuszczam, żeby mi coś z pamięci zniknęło. O, ja wiem jeszcze więcej, o wiele więcej o twojej ojczyźnie.
— Już to zauważyłem.
— Stolicą waszego kraju jest Minik, gdzie warzą najlepsze arpa suju[6], którego możesz tu wypić, ile tylko zechcesz, a w...
— Masz arpa suju? — przerwałem mu. — Ty sam je wyrabiasz?
Myślałem nad tem, czy też i tu nie zajechał poczciwy Bawar, aby za przepis na piwo, dostać jeść i pić.
— Tak — odrzekł — sam je robię i używają go tu chętnie, a osobliwie w lecie.
— A jakie składniki dajesz do tego?
— Panie, tego zdradzić nie mogę.
— Czemu nie?
— To wielka tajemnica.
— O, w Bawerii zna ją każde dziecko. Ja posiadam nawet kilka tajemnic wyrobu piwa i wiem, jak się sporządza ciemne, jasne, ciężkie, lekkie i całkiem jasne zwane ak arpa suju.
— W takim razie jesteś jeszcze zręczniejszym piwowarem od tego, który był u mnie i od którego ja się nauczyłem.
— Skąd przybywał ten człowiek?
— Ze Stambułu.
Aha! Więc to on był napewno.
— A dokąd jechał?
— Do ojczyzny.
— Ale stąd którą drogą?
— Ku Tunie.
Ku Dunajowi, a zatem na północ, a ja na zachód. Wobec tego nie mogłem doścignąć gorliwego wysłańca Gambrinusa.
— Słyszałem już o nim — zauważyłem — i piłem nawet piwo jego wyrobu.
— Jakie było?
— Bardzo... ciepłe!
— W tym wypadku należy do tego nalać bardzo zimnej wody studziennej. Czy każesz sobie podać dzbanek?
— I owszem.
— Czy wielki?
— Daj najpierw mały na próbę.
Oddalił się na chwilę, a tymczasem nadeszli moi towarzysze. Wyprowadzili konie poza łąkę i powierzyli je opiece dozorcy. Gdy im oświadczyłem, że napiją się piwa, okazali wielką uciechę z tego powodu. Wydało mi się jednak, że czynią to więcej dla mnie niż z wewnętrznego popędu. Musieli oczywiście udawać, że cieszą się możnością skosztowania tego napoju.
Gospodarz przyniósł dzbanek pojemności może półtora litra. Otworzyłem odważnie usta i przyłożyłem do dzbanka. Zaiste uderzyło mnie w nos coś w rodzaju kwasu węglowego.
— Gdzie przechowujesz to arpa suju? — spytałem.
— W wielkich dzbanach z zamkniętym otworem.
— Dlaczego je zamykasz?
— Bo w arpa suju powstaje w ten sposób burzenie, dzięki czemu ono lepiej smakuje. Tworzą się bańki i unoszą się w górę.
— Kto ci to pokazał?
— Bawerialy, który nauczył mnie gotować arpa suju. Skosztuj go tylko!
Nie kosztowałem, lecz napiłem się, bo piwo było wcale niezłe. Towarzysze poszli za moim przykładem. To też kazałem przynieść dzban znacznie większy, czem widocznie w lot zdobyłem sobie serce Bułgara.
Przyniósł dzban, który mógł nam do wieczora wystarczyć i zapytał, czy życzymy sobie także przekąski.
— Później — odrzekłem. — Mamy się przedtem jeszcze rozmówić z jednym z tutejszych mieszkańców. Czy znasz tu wszystkich?
— Wszystkich, jak są.
— I rzeźnika Czuraka?
— I jego. Był dawniej rzeźnikiem, a teraz handluje bydłem i podróżuje po okolicy.
Byłbym najchętniej odwiedził Czuraka w jego domu. W ten sposób najlepiej poznaje się i ocenia ludzi, ale chodzić niestety nie mogłem. Jechać zaś tam konno i dawać się wnosić do izby, byłoby zarówno niewygodnem, jak śmiesznem.
— W jakich ten człowiek znajduje się stosunkach? — zapytałem.
— W bardzo dobrych. Był dawniej biedny, ale handel przynosi mu widocznie wiele pieniędzy, bo on należy te raz do najbogatszych ludzi w tych stronach.
— Zażywa więc teraz dobrej sławy?
— Niewątpliwie! To bardzo zacny, pobożny, dobroczynny i poważany człowiek. Jeśli masz z nim jaki interes załatwić, to poznasz w nim rzetelnego człowieka.
— To mnie napełnia otuchą, bo mam do niego istotnie coś w rodzaju interesu.
— Czy znaczny?
— Tak.
— To pewnie tylko na razie do mnie zajechałeś, a zamieszkasz u niego.
— Nie, zostanę u ciebie. Cieszyłem się na Zbigancy, gdyż okolicę tutejszą przedstawiono mi jako bardzo uroczą...
— To prawda, panie. Już samo położenie między dwiema rzekami jest nadzwyczaj korzystne. Następnie te wspaniałe góry, ciągnące się ku Sletowu i dalej. Wszystko zaprasza do przechadzek.
— Mówiono mi to. Szczególnie piękną ma być droga do derekuliby.
Umyślnie zwróciłem rozmowę na leśną chatę. Chciałem z ust człowieka bezstronnego dowiedzieć się, co to za miejscowość.
— Do derekuliby? — zapytał. — Nie znam jej.
— Więc miejsce to nie jest znane ogólnie?
— Nie słyszałem jeszcze o niem.
— Ale w tych okolicach podobno gdzieś znajduje się budynek tej nazwy.
— Wątpię. Tutaj się urodziłem i mieszkałem zawsze w Zbigancy. Musiałbym wiedzieć o tej chacie.
— Hm! Wobec tego nazwał ją tak tylko ten, który ze mną mówił.
— Prawdopodobnie.
— Ale nawet w takim razie istnieć gdzieś musi. Nazwa wskazuje, że stoi ta chata w jakimś parowie. Czy znasz coś takiego?
— Czy ma być zamieszkałą?
— Tego nie wiem.
— Jeśli niema mieszkańców, to znam ją. W lesie jest istotnie chata, położona w najciemniejszym kącie parowu. Zbudował ją z drzewa mój ojciec, bo las do niego należał. Przed kilku laty kupił ją rzeźnik od niego.
Ten fakt dowodził, że idzie o tę właśnie chatę. To też pytałem dalej:
— Na co ją twój ojciec zbudował?
— Aby tam przechowywać narzędzia, jak siekiery, szufle, łopaty i inne.
— A na co jej rzeźnikowi?
— Tego ja nie wiem. Nie przypuszczam, żeby miał jej używać, chociaż wmurował siedzenia, których tam przedtem nie było.
— Czy jest zamknięta?
— Tak. Składa się z dwu części. Całkiem z tyłu biegnie wązka rozpadlina przez skały i w nią wmurowano tę chatę. Dlaczego tak zależy ci na niej?
— Bo powiedziano mi, że obok niej prowadzi droga bardzo romantyczna.
— W takim razie wprowadzono cię w błąd. Idzie się najpierw przez otwarte pola, a następnie przez ciemny las. Ściany doliny zbliżają się do siebie coraz to bardziej, a tam gdzie się łączą, las jest najdzikszy. Tam też stoi ta chata obok źródła, wytryskającego ze skały. Pięknych widoków się nie spodziewaj.
Na to rzekł Halef:
— Zihdi, szukamy miejscowości, której nie możemy znaleźć, a dziś rano wymówiłeś podobną nazwę. Czy nie mówiłeś o miejscowości, która się nazywa tak jak ta z kartki Hamda el Amazat? Powiedziałeś, że droga może nam dzisiaj wypaść przez tę miejscowość.
— Czy masz Karaorman na myśli?
— Tak.
— Brakuje jednej litery. My szukamy Karanorman.
— Może to tylko omyłka piszącego.
— Stanowczo rozstrzygnąć to się nie da. Czy znasz Karanorman? — zapytałem teraz gospodarza.
— Tak — odpowiedział. — Bywałem często w tej wsi, gdyż prowadzi przez nią droga do Istib.
— Czy jest tam duży chan?
— Nie; miejscowość ta nie posiada wcale chanu. Leży tak blizko Istib, że ludzie zajeżdżają chętniej do miasta niż do wsi.
— Idzie o miejscowość lub o dom, zwany Karanorman chan.
— Pierwszy raz o tem słyszę. Tu w okolicy nie może być nic takiego.
— Tego spodziewałem się także.
— Kto w takim razie jest naczelnikiem Zbigancy?
— Ja, a był nim także mój ojciec.
— Więc ty wykonywasz władzę sądową?
— Tak, effendi, ale ten urząd nie wiele sprawia mi kłopotu. Tu mieszkają sami poczciwi ludzie. Ilekroć zdarzy się coś przeciwnego prawom, to zawsze z powodu obcych. Władza kiaji nie jest niestety wielką. Trafia się, że opryszki się śmieją z człowieka, bo wiedzą, że prędzej znajdą poparcie niż ja.
— To źle. W takich wypadkach musisz być surowym, aby zachować powagę.
— I to też czynię, ale przytem mniej się zdaję na swoich przełożonych, niż na siebie samego. Ci zbóje, nie uznający zresztą niczego, czują więcej uszanowania dla silnych pięści, a takie ja posiadam. Zdarza się, że oćwiczę obie strony, ale to nie zawsze bezpieczne. Przed kilku tygodniami byłbym to życiem przypłacił.
— Jakto?
— Czy słyszałeś już może o Aladżych?
— Słyszałem.
— To najzuchwalsi i najniebezpieczniejsi zbóje ze wszystkich, prawdziwi Skipetarzy, odważni aż do szaleństwa, chytrzy jak dzikie koty, okrutni i brutalni. Pomyśl sobie! Jeden z nich, imieniem Bybar, którego brat zwie się Sandar, wstępuje tu jednego wieczora, przechadza się po izbie pomimo obecności innych ludzi i żąda odemnie prochu i ołowiu.
— Od kiaji? To niezłe!
— Rzeczywiście. Gdybym był mu dał choć trochę materyału strzelniczego, przepadłaby moja reputacya. Odmówiłem więc. Na to rzucił się on na mnie i przyszło do ciężkiej walki.
— Zwyciężyłeś zapewne, bo pomogli ci drudzy ludzie.
— O, nikt palcem nie ruszył, bo obawiali się zemsty Aladżych. Ja także słaby nie jestem, ale nie mogłem dorównać temu chłopu jak dąb. Zmógł mnie i tak we mnie walił, że dobrzeby mnie był urządził, gdyby mi dwaj moi parobcy nie skoczyli na pomoc. Chwyciliśmy go za kołnierz wspólnemi siłami i wyrzuciliśmy go za drzwi.
— To także dobre! Zarządca policyi wyrzuca rozbójnika za drzwi zamiast go uwięzić.
— Śmiej się! Szczęśliwym się czułem, że się go pozbyłem. Co miałem z nim począć?
— Zamknąć i zaprowadzić do Uskub, stolicy wilajetu.
— Tak, to byłoby mym obowiązkiem, ale jak to zrobić? Gdzie go zamknąć?
— W miejscowem więzieniu.
— Niema żadnego.
— Masz chyba w domu jakieś pewne miejsce.
— Mam i rozmaici już tam siedzieli, ale z Aladżym była inna sprawa. Trzebaby z dziesięciu ludzi, aby go zawlec do piwnicy. Użyłby broni z pewnością, mogłoby kilku z nas życie przy tem utracić. A gdyby mi się nawet było udało rozbroić go i zamknąć, jak byłbym go sprowadził do Uskub?
— Związać i na wóz wsadzić.
— I dać się w drodze zamordować przez jego towarzyszy!
— W takim razie posłałbym był do Uskub po wojsko.
— To uszłoby jeszcze, ale w takim razie nie żyłbym już dzisiaj. Odjeżdżając, miotał Aladży najstraszniejsze groźby. Nazajutrz wyszedłem na pole. Z poblizkich zarośli padł strzał, ale niedobrze wymierzony, bo kula przeszła pomiędzy ciałem a ręką. O dwa cale dalej na prawo, a utkwiłaby mi w sercu.
— Jak potem się zachowałeś?
— Skoczyłem poza drzewo w pobliżu stojące i dobyłem pistoletu. Wtedy wyjechał Bybar z zarośli, na srokaczu, zaśmiał się do mnie szyderczo i zawołał, że dziś pokazał mi tylko, co mnie czeka. Obiecywał, że drugim razem lepiej wymierzy. Po tych groźbach znikł.
— Czy spotkałeś go jeszcze kiedy?
— Nie. Ale nie wychodzę z domu bez strzelby, bo za najbliższem spotkaniem zginie jeden z nas: ja albo on.
— Więc strzeż się. To spotkanie może dzisiaj jeszcze nastąpić.
— Jak? Dziś jeszcze?
— Wiem, że Aladży przybędą do Zbigancy dziś, albo jutro najpóźniej.
— Święta Matko Boża! Trzeba się więc przygotować! Skąd wiesz o tem?
Opowiedziałem mu o mojem spotkaniu i o walce z Aladżymi.
— I żyjesz jeszcze — zapytał skamieniały ze zdumienia. — To cud, to wielki cud!
— No, mnie się nie poszczęściło wyjść bez szkody, jak tobie. Zwichnąłem sobie nogę podczas walki i dlatego widzisz mnie w tych butach przed sobą.
— Zwichnąłeś nogę? I umknąłeś im mimoto?
— W istocie. Dowiedzieli się potem, że udaję się do Zbigancy i jadą, żeby się zemścić.
— O biada! Pakujesz nam więc na kark tych zbójów.
— Czy chcesz mnie za to pociągnąć do odpowiedzialności?
— O nie! Co więcej, muszę cię bronić, ale jak się mam zabrać do tego? Pomyśl, że sam narażam się na śmierć.
— Nie potrzebuję twojej obrony, jednak wyrządzę ci przykrość, bo będziesz musiał uwięzić jednego z tutejszych mieszkańców.
— Kogo?
— Rzeźnika Czuraka.
— Panie, to niemożliwe!
— A jednak kto wie. Najpierw przypatrz się tym paszportom. Poznasz z nich, że mam prawo żądać twojej pomocy, skoro mi się wyda potrzebną.
Przeglądnąwszy legitymacye, oddał je z głębokim ukłonem i rzekł:
— Effendim, słusznie przypuszczałem. Jesteś niewątpliwie mężem dostojnym, skoro stoisz pod opieką padyszacha, ale dla mnie to niedobre, bo muszę ci być we wszystkiem posłuszny, a z góry nie spodziewam się pomocy. Gdy jej tobie odmówię, zaskarżysz mnie i źle będzie ze mną, a jeśli ci jej użyczę i spowoduję tem kłopoty mym przełożonym, to także czekają mnie nieprzyjemności. Mogę więc zrobić lub nie zrobić czegoś z całą swobodą, ale szkodę zawsze poniosę.
— Nie troskaj się! Będę się starał tak działać, żebyś na żadną szkodę się nie naraził. Czy słyszałeś co o Szucie?
— Rozumie się. To dowódca rozgałęzionej w całej okolicy bandy zbrodniarzy. Nikt go nie zna, nikt nie wie, gdzie on przebywa, ale on i jego ludzie są wszędzie.
— Ja go szukam.
— Ty? To jesteś chyba wyższym członkiem policyi i jeździsz tu jako tajny urzędnik.
— Nie, nie jestem urzędnikiem. Mam z Szutem pomówić we własnej sprawie.
— Nie odnajdziesz go nigdy.
— Ja już jestem na tropie. Tu w Zbigancy mieszka jeden z jego zaufanych.
— To nie może być, panie!
— Jest całkiem pewne.
— Mamy tu samych uczciwych ludzi.
— Mylisz się prawdopodobnie.
— Kogo podejrzewasz?
— Znowu tego Czuraka.
— Panie, uwierzę we wszystko, tylko nie w to!
— Rzeźnik jest widocznie zręcznym obłudnikiem.
— Nie, to człowiek poczciwy, a nawet mój przyjaciel.
— W takim razie nie byłeś dość ostrożny w wyborze przyjaciół.
— Daj dowody, effendi!
— Dobrze. Przedtem jednak muszę od ciebie zażądać zupełnego milczenia. Czurak nie śmie naw et przeczuwać, że o nim z tobą mówiłem.
— Zachowam milczenie.
— Więc powiem ci coś na razie. Czy słyszałeś kiedy o Mibareku z Ostromdży?
— Tak. Uchodzi za wielkiego świętego i ma nawet działać cuda.
— A ty w to wierzysz?
— Nie, bo nie jestem muzułmanin.
— To bardzo niebezpieczny złoczyńca. Zdaje się, że jest poddowódcą Szuta.
— Panie, przerażasz mnie temi wiadomościami.
— Ja zdemaskowałem tego Mibareka i kaza w Ostromdży uwięziła go na podstawie moich dowodów. Uciekł jednak z trzema innymi zbrodniarzami i obydwoma Aladżymi, którzy są jego wspólnikami. Znajdują się właśnie w drodze.
— Niechaj nas zatem Bóg broni!
— Szukają rzeźnika Czuraka.
— Więc trwasz przy tem, że to zbrodniarz?
— Tak. Ale nie żądam teraz od ciebie niczego, spodziewam się tylko, że mi nie będziesz stawiał żadnych przeszkód.
— Ani mi się śni. Rozkazuj!
— Nie może być, żeby wymienione osoby były już tutaj. Chciałbym to wiedzieć napewno.
— Niema ich jeszcze. W przeciwnym razie musiałbym je był zobaczyć. Rzeźnik mieszka naprzeciwko, w tym domu, który widzisz przez okno. Nie było go także w domu, bo zaledwie przed godziną powrócił.
— Czy mógłbyś go poprosić, żeby się do mnie potrudził, bo chcę z nim pogadać?
— Jak każesz. Czy mam być obecnym przy rozmowie?
— Nie.Żądam, tylko żebyś się ani słówkiem nie zdradził; bądź z nim taki grzeczny jak zawsze.
Wyszedł, aby wyprawić posłańca, którego zobaczyłem potem, znikającego w domu rzeźnika. Byłem bardzo ciekaw pojawienia się jego. Przygotowałem się na to, że stanie przedemną człowiek służalczy, uprzejmy aż do przesady, opływający w pochlebstwa. Przypuszczałem, że to ukrywacz, a nie czynny członek bandytów.
Dobyłem kopczy, którą odebrałem był gospodarzowi z Ismilan, Dezelimowi, i przypiąłem ją z przodu do fezu, odwinąwszy przedtem zieloną chustę turbanową. To samo zrobił Halef ze swoją kopczą.
Ta kopcza, jako dowód należenia do bandy, miała nas uwierzytelnić wobec rzeźnika. Jeżeli Mibarek ze swymi wspólnikami jeszcze nie przybył, to uśmiechała mi się nadzieja wdarcia się w tak długo ukrywaną tajemnicę. Oczywiście nakazałem surowo towarzyszom moim, żeby uprzejmie postępowali z Czurakiem i zaniechali wszystkiego, co mogłoby wzbudzić jego nieufność. Potem ujrzałem go wychodzącego z domu. Pomyliłem się. Był całkiem inny, niż go sobie wyobrażałem.
Postać jego była wysmukła i żylasta, jak u prawdziwego górala. Miał na sobie fez, czerwone szarawary do butów, niebieską kamizelkę, ozdobioną srebrnymi sznurami i tkaną złotem bluzę z szerokimi rękawami. Żółty jedwabny pas biegł naokoło bioder, a za nim tkwił handżar i dwa pistolety. Na nogach miał błyszczące, dochodzące do kolan buty, w których znikały szarawary.
Na dziedzińcu zamienił kilka słów z gospodarzem, następnie wszedł do środka. Z ciemnych jego oczu przesunęło się po nas ostre spojrzenie, które zatrzymało się na nas przez pewien czas. Oczy te zrobiły na mnie szczególne wrażenie. Spojrzenie ich było zimne, bezlitośne, okrutne. Ściągnęły się na chwilę tak dalece, że w kącikach nie postał nawet drobny fałd. Potem wyjrzały obojętnie z pod powiek.
Powitał mnie i pokłonił się, jak człowiek chcący być uprzejmym, nie poświęcając przy tem nic z szacunku dla samego siebie.
— Czy ty jesteś effendim, który chce ze mną mówić? — zapytał.
— Tak. Wybacz, że cię trudzę i usiądź!
— Pozwól, że będę stał. Szkoda mi czasu.
— Przypuszczam, że dłużej będę ciebie potrzebował, niż sądzisz. Może dlatego jest twój czas tak krótko odmierzony, że bawią u ciebie goście?
— Nie mam gości.
— I nie oczekujesz nikogo?
— Nie — odrzekł krótko.
— W takim razie proszę cię, żebyś usiadł. Noga mnie boli i stać nie mogę, a krępowałoby mnie to, gdybym ja siedział, podczas gdy ty jesteś uprzejmy.
Teraz zajął miejsce. Mimo że mu się bystro przypatrywałem, nie zdołałem odkryć niczego, co mogłoby wywołać u mnie podejrzenie. Był to pewien siebie Skipetar, zaproszony przez obcego i czekający na powód tego kroku. Nie wyglądał bynajmniej na obłudnika, człowieka podstępnego i skrytego.
— Czy znasz to? — spytałem, wskazując na kopczę.
— Nie. — odpowiedział.
Tego się spodziewałem. Bał się przedemną, jako obcym, wydać z tem zaraz po pierwszem pytaniu.
— Przypatrz się dobrze tej spince!
Spojrzał na nią wzrokiem obojętnym i odpowiedział po namyśle:
— Ba! Spinka! Czy dla niej kazałeś mnie wezwać?
— Tak — odrzekłem bez ogródek.
— Kupczę końmi i bydłem, a nie spinkami — brzmiała jego odpowiedź.
— Wiedziałem dobrze o tem. Temi spinkami nie handluje się zresztą. Przybyłem, by ci przynieść pozdrowienie.
— Od kogo? — zapytał chłodno.
— Od Dezelima gospodarza z Ismilan i od jego brata.
Na to oczy jego nabrały wyrazu przyjaznego, z oblicza zaś znikła dawna surowa powaga.
— Czy znasz ich? — spytał.
— Bardzo dobrze. Oczywiście muszę ich znać.
— Oczywiście? Jakto?
— Bo jesteśmy braćmi.
— Skąd przybywasz?
— Ze Stambułu. Jestem wysłannikiem Usty, o którym chyba słyszałeś.
— Tak. Do kogo cię posłał?
— Do Szuta.
— Czy go wynajdziesz?
— Spróbuję.
— Hm! To trudno.
— Ale dla mnie będzie łatwo, bo ty udzielisz mi odpowiednich wskazówek.
— Ja? Co ja wiem o Szucie! Czy uważasz mnie za rozbójnika?
— Nie, lecz za dzielnego Skipetara, który rozumie znaczenie tej kopczy i postąpi według tego.
— Panie, wiem dobrze, co mi czynić należy. Kopcza, którą nosisz, jest kopczą dowódcy, ale myśmy już znieśli tę odznakę. Obecnie nic już nie znaczy, bo nadużywano jej zanadto. Teraz są całkiem inne odznaki.
— Jakie? — zapytałem spokojnie.
— Pojmujesz, chyba że ich nie wyjawię, bo ty sam masz się ich znajomością wykazać.
— To są słowa?
— Tak. Pierwsze oznacza miejscowość. Gdzie szukasz Szuta?
— W derekulibe.
— Panie, to się zgadza. Widzę, że jesteś rzeczywiście naszym członkiem. Ale znak rozpoznawczy? Czy wiadomy ci? Nie miałem o tem niestety pojęcia, jakieby to mogło być słowo. W tem przypomniałem sobie przewoźnika z Ostromdży i sposób w jaki legitymował się u Mibareka. Wołał pod drzwiami „bir syrdasz — zaufany“. Czy i tu jest to znakiem? Postanowiłem je wygłosić i odpowiedziałem:
— Naturalnie, znam je, gdyż jestem bir syrdasz — zaufanym.
Na to skinął Czurak głową przyjaźnie, podał mi rękę i rzekł tonem serdecznym:
— I to także się zgadza. Jesteś jednym z naszych. Nabrałem zaufania do ciebie i witam cię. Czy nie opuściłbyś tego domu, aby zostać moim gościem?
— Dziękuję ci. Przyznasz, że lepiej będzie, gdy się stąd nie ruszę.
— Jesteś człowiekiem rozumnym i ostrożnym; to zwiększa moją ufność. O czem masz nam donieść?
— To wolno mi powiedzieć tylko przed Szutem.
— Umiesz więc także milczeć. Hm! Co ja zrobię?
Wstał i przeszedł się w zamyśleniu tam i nazad po izbie, a potem spytał:
— Czy to rzecz osobista, czy interes?
— Interes, który może przynieść bardzo dużo.
Oczy jego zabłysły pożądliwie.
— A czego odemnie oczekujesz?
— Że zaprowadzisz mnie do derekulibe.
— Czy spodziewasz się zastać tam Szuta?
— Mam nadzieję.
— Mogę ci powiedzieć w zaufaniu, że będzie tam czekał, skoro cię oznajmię. Potrwa to tylko małą godzinkę. Czy masz na tyle cierpliwości?
— Jeśli tak być musi, to zaczekam.
Zależało mi oczywiście na tem, żeby wyprzedzić Mibareka. Gdyby zjawił się przedtem, byłoby po mnie.
— Ja się pośpieszę — zapewniał, a rzuciwszy badawcze spojrzenie na mych towarzyszy, dodał:
— Kto są ci ludzie?
— To moi przyjaciele i towarzysze.
— Czy w tej samej sprawie tu przybyli?
Potwierdziłem to, on zaś pytał w dalszym ciągu:
— Czy i oni chcą Szuta zobaczyć?
— To nie jest konieczne. Wystarczy, gdy ja sam z nim pomówię.
Lekki, nieokreślony uśmiech przemknął mu się po twarzy. Podkręcił długiego wąsa, przebiegł po nich jeszcze raz badawczym wzrokiem i odrzekł:
— Muszą pójść razem. Szut zechce ich pewnie także przyjąć, skoro z tobą przyjechali.
— To mi także na rękę.
— Ale, panie, widzę, że masz na nogach buty chorego. Co ci w nogi?
— Zraniłem sobie nogę podczas jazdy i nie mogę chodzić.
— A jakże udasz się ze mną do derekulibe?
— Konno.
— O, widać, że nie znasz drogi. Konno nie przedarłbyś się przez gęstwinę.
— Czy Szut nie potrudziłby się do mnie?
— Co mówisz? Nie uczyniłby tego nawet na prośbę padyszacha.
— Wierzę bardzo.
— Zresztą on nie pokazuje nigdy swego oblicza. Czerni je zawsze, a czy mógłby tak przyjść tutaj?
— Nie. Sam to uznaję. Ale jak ja zajdę do chaty?
— Jest tylko jeden środek. Muszą cię zanieść.
— To niewygodne. Tragarze się pomęczą.
— O nie. Nie poniosą cię na rękach. Weźmie się poprostu lektykę, której ja ci pożyczę. Matka moja jest tak podeszła wiekiem i słaba, że już ją męczy chodzenie. Kazałem więc zrobić dla niej lektykę, by mogła odwiedzać znajomych, nie natężając nóg.
— Będę ci za to wdzięczny. Czy zamówisz także tragarzy?
— Cóż znowu? Tragarze! Czy to bezpiecznie posługiwać się obcymi? Nasza tajemnica wyszłaby na jaw. Twoi ludzie będą cię musieli zanieść.
— Dobrze. Niechaj więc przyniosą lektykę!
— Ale nie zaraz. Trzeba wpierw Szuta zawiadomić. Następnie musisz powiedzieć gospodarzowi, że jesteś moim przyjacielem i że on ma wszystko zrobić, co ja mu każę.
— Czemu?
— Bo nie wiem, jaką niesiesz wieść Szutowi i jaki będzie skutek rozmowy. Może zajść ten wypadek, że będę musiał wrócić do wsi jako posłaniec. Nie jest też wykluczone, że Szut zaprosi cię jako gościa. Kto wie zresztą, co się postanowi. Będę się musiał wykazać przed gospodarzem jako twój zaufany.
— I do tego jestem gotów.
— Więc zgoda. Od teraz za godzinę poniesiecie lektykę przed wieś, tam na prawo od bramy. Ja tam zaczekam, gdyż nie powinni nas razem widzieć.
Przystąpił do okna, wiodącego na dziedziniec, zawołał gospodarza i powiedział mu:
— Mam sprawę z tym effendim. On oddali się za godzinę, a potem może ci coś doniesie przezemnie. Dlatego polecił mi teraz oświadczyć ci, że masz uczynić wszystko, czego ja zażądam na jego rozkaz.
Gospodarz spojrzał na mnie pytająco, ja zaś potwierdziłem to, poczem rzeźnik opuścił izbę. Widziałem, jak wstąpił do swego domu i wyszedł z niego zaraz potem.
— Panie, ja ciebie nie pojmuję — zaczął gospodarz. — Sądziłem, że uważasz rzeźnika za zbrodniarza, a mimo to dajesz mu takie pełnomocnictwo. Skoro przyjdzie, będę musiał mu być posłusznym.
— Bynajmniej. Postąpiłem tak tylko na pozór i cofam teraz to pełnomocnictwo. Być może, że go do ciebie przyślę, ale w takim razie dam mu kartkę z napisem Allah. Jeżeli pokaże ci taką kartkę, to nie odmówisz mu tego, czego zechce; w przeciwnym razie nie uczynisz zadość jego życzeniu.
— Rozgniewa się na mnie.
— To ci nie zaszkodzi tyle, ileby zaszkodziło, gdybym ja się rozgniewał. Szło mu może o naszą broń i konie. Czy stajnia tu się zamyka?
— Tak, panie.
— To każ umieścić tam nasze konie i niech ich dwaj parobcy pilnują. Zapłacę za to. Tylko nam wydasz konie. Zrozumiałeś?
— Bardzo dobrze. Ale ty wstawiasz mnie w położenie bardzo niemiłe.
— Nie widzę w tem nic niemiłego. Masz nam konie przechować i starać się, żeby ich nie ukradziono. Oto i wszystko. Musiałbyś nam stratę wynagrodzić.
— O nieba! Gdybym ci za karego musiał zapłacić, sprzedałbym chyba cały dom zaraz! Ja sam stanę na straży.
— Zrób to, a teraz przynieś nam coś do jedzenia.
Zjedliśmy, a po upływie godziny przynieśli Osko i Omar lektykę z domu rzeźnika. Wsiadłem do niej, przypomniałem gospodarzowi raz jeszcze, jak się ma zachować i ruszyliśmy w drogę.
Osko i Omar nieśli lektykę, zawiesiwszy sobie strzelby na ramionach. Halef kroczył przodem z trzema strzelbami: swoją i dwiema mojemi, dla których nie było miejsca w lektyce. Minąwszy wieś, ujrzeliśmy rzeźnika. On zauważył również, że się zbliżamy i wyprzedził nas jeszcze o dobry kawałek. Dopiero w lesie, gdzieśmy już zdala byli niewidoczni, stanął i zaczekał.
Przypatrzył nam się zdziwionym, gniewnym niemal, wzrokiem i rzekł:
— Jesteście uzbrojeni, jak gdybyśmy szli do bitwy.
— Broń jest oznaką człowieka wolnego — odpowiedziałem.
— Ale tu wam jej nie potrzeba!
— Przywykliśmy nie rozłączać się z nią nigdy.
— Teraz jednak będziecie musieli odstąpić od tej zasady, bo nie moglibyście z Szutem rozmawiać. On nie znosi, żeby się doń zbliżać w uzbrojeniu. Jeśli złożycie broń przed chatą, to będzie dobrze przechowana, gdyż ja przy niej zostanę.
— Ja swojej broni nie oddam — odpowiedziałem — i jeżeli Szut przyjąć nas nie zechce, to nie będę ci się dłużej naprzykrzał.
Dałem rozkaz do odwrotu, a pochód zwrócił się ku wsi. Na to wybuchnął rzeźnik przekleństwem i powiedział:
— Stać! Tak być nie może! Zamówiłem Szuta i wziąłby mi to za złe, gdybym was do niego nie przywiódł.
— Więc postaraj się o to, żeby nie stawiał takich bezmyślnych żądań!
— Szut nigdy nic bezmyślnego nie czyni. Spróbuję jednak uzyskać dla was pozwolenie zatrzymania broni przy sobie. Dziwiłoby mnie, gdyby zrobił tym razem wyjątek.
Szedł dalej rozgniewany, a my za nim.
Nie podobało mi się to, że tak bardzo nastawał na rozbrojenie nas. Czyżby Mibarek już nadszedł? Czy prowadzono nas w pułapkę bez wyjścia? O ile byliśmy uzbrojeni, nie było powodu do obawy. Ale jeśliby napadnięto na nas po drodze? Ja byłem bezbronny. Lektykę tworzyły nosze z domkiem z kraty drewnianej. Musiałem siedzieć z podgiętemi nogami, co mi dolegało z powodu bolącej nogi. Z a nim zdołałbym drzwi otworzyć i wyskoczyć, mogłem już mieć kulę w ciele. A wyskoczyć wogóle z powodu nogi nie potrafiłbym. Strzał z tyłu z zarośli ubezwładniłby Halefa mimo jego trzech strzelb. Osko i Omar dźwigali lektykę. Obrona w samej chwili napadu nie była dla nich z tego powodu możliwa. Znajdowaliśmy się zatem w okropnem położeniu.
Las nie był wcale taki gęsty, jak to rzeźnik przedstawił. Można było doskonale przejechać konno pomiędzy drzewami. To kłamstwo nie podziałało także bynajmniej łagodząco na naszą nieufność. Odsunąłem nieco drzwi lektyki i trzymałem rewolwer, gotowy do strzału.
Znaleźliśmy się teraz w dolince, której brzegi, jak zauważyłem, zbliżały się do siebie coraz to więcej. Zatrzymaliśmy się tam, gdzie się schodziły. Na drodze do tego celu upłynęło nam z pół godziny.
— Oto i chata — rzekł Czurak, gdy niosący postawili lektykę na ziemi. — Wysiadaj, panie!
Odsunąłem drzwi całkiem i wyjrzałem. Ściany skalne wznosiły się prostopadle i miały tam, gdzie się stykały, niezbyt głębokie wcięcie, rozpadlinę zupełnie nagą, bo nie było na niej ani jednego wyskoku lub szpary w syenicie, gdzieby roślina, jaka mogła zapuścić korzenie. Tuż do tej rozpadliny przytykała chata, zbudowana z drzewa. Dach był z tego samego materyału, tylko obłożony korą. Drzwi, zdaje się, były tylko przymknięte.
— Oznajmij mnie, zanim wysiądę! — odrzekłem.
Wszedł do chaty, zostawiając drzwi otworem. Ujrzałem przyparte do ściany ławy, najpierwotniejszego pokroju.
Na przeciwko wejścia znajdowały się drugie drzwi, także teraz otwarte. Były bardzo wązkie i nizkie i zaopatrzone żelaznem okuciem z żelaznym ryglem, opartym teraz o ścianę w chacie.
To był zapewne drugi ciemny przedział, o którym wspominał gospodarz. Wydało mi się, że tam teraz paliło się światło.
Wpadło mi w oko, że na dachu chaty znajdowało się coś w rodzaju sztachet, przez które nie podobna był zobaczyć dolnej części rozpadliny. Mogło się tam pomieścić kilka osób.
Rzeźnik powrócił.
— Panie! — rzekł — Szut żąda, żebyście broń odłożyli.
— Tego nie uczynimy.
— Ależ, czemu nie? Szut jest sam!
— My się też nie boimy bynajmniej, zatrzymujemy broń tylko z przyzwyczajenia.
— Ale Szut nie ścierpi, żeby przed nim stał ktoś z bronią w ręku.
— Ach! Rzeczywiście?
— Nie. Nigdy!
— A przecież ty tam byłeś przed chwilą, pomimo że masz nóż i dwa pistolety przy sobie.
Zmieszał się, ale mimo to odpowiedział:
— To co innego. Ja jestem najbliższym z jego zaufanych.
— W takim razie skończyliśmy ze sobą — odrzekłem stanowczo. — Halefie, wracamy!
Osko i Omar ujęli już za nosze, gdy rzeźnik znowu rozpoczął układy:
— Panie, jesteś strasznie uparty! Spytam jeszcze raz.
Wstąpił do środka i powrócił z wiadomością, że wolno nam wejść. Nie wysiadłem z lektyki, lecz kazałem się wnieść do chaty. Halef musiał zaglądnąć przez drugie drzwi i doniósł mi szeptem:
— Tam jest tylko jeden nieuzbrojony człowiek, z całkiem czarną twarzą.
— Czy są tam drzwi?
— Nie.
Pomimo że drugie drzwi były wązkie i nizkie, wniesiono lektykę do środka. Przy świetle latarni zobaczyłem, że ten jaskiniowaty otwór ma kształt trójkąta, w którego podstawie naprzeciwko ostrego kąta znajdowały się drzwi. W kącie tym stała lampa, a obok niej siedział Szut. Miał na sobie czarne, powłóczyste ubranie, a twarz oczernioną sadzą. Wskutek tego i skąpego światła trudno było rozpoznać rysy jego twarzy. Nie mogłem także zobaczyć, z czego była powała tej skalistej komnaty. Byliśmy w szczelinie, a nad nami musiała być powała, bo w przeciwnym razie wpadałoby światło dzienne.
Osko i Omar tak ustawili lektykę, że drzwi jej zwrócili do Szuta, on zaś tak umieścił latarnię, że blask jej padał wprost na mnie. Wszystko to miało awanturniczy i niezbyt bezpieczny wygląd.
Wtem zaczął Szut:
— Kazałeś mnie zawołać. Czego chcesz odemnie?
Głos jego brzmiał głucho, nienaturalnie. Byłożby to skutkiem złej akustyki, czy udawania, aby potem nie dać się poznać po głosie?
Wypowiedział tylko tych kilka słów, a jednak wydało mi się, że je już gdzieś słyszałem. Wywołały we mnie tę myśl nie ton, ani barwa głosu, lecz sposób wymawiania słów poszczególnych.
— Czy jesteś Szut? — zapytałem?
— Tak — odpowiedział powoli.
— Mam pozdrowienie dla ciebie.
— Od kogo?
— Najpierw od Usty w Stambule.
— On przecież nie żyje!
— Co mówisz?
— Nie żyje. Strącono go z wieży w Galacie.
— Szejtan! — wyrwało się Omarowi, który właśnie go strącił.
Jak Szut dowiedział się już o tem? Żaden posłaniec nie mógł tu przybyć tak prędko, jak my.
— Czy nie wiesz jeszcze o tem? — zapytał.
— Wiem — odpowiedziałem.
Mimo to przynosisz mi pozdrowienie od nieżyjącego.
— Czy sądzisz, że nie mógł mi go zlecić przed śmiercią?
— Nie przeczę. Ale kara dosięgnie jego mordercę, zginie on pomału i nędznie z głodu. Czy masz jeszcze inne pozdrowienia?
— Tak od Dezelima z Ismilan.
— I on umarł. Skręcił kark i zabrano mu kopczę. Z jego mordercą będzie to samo, co z mordercą Usty! Dalej!
— Następnie przynoszę ci pozdrowienie od Mibareka i od Aladżych.
— Ci trzej mnie już przywitali. Twoje więc pozdrowienie zbyteczne.
— Ach! Więc są już tutaj?
— Tak są. A czy wiesz, kto ja jestem?
— Szut.
— Nie. Szutem nie jestem; jego nigdy nie zobaczysz. Ty wogóle nic już nie zobaczysz. Ja jestem...
Za mną uderzyło coś z ogromną siłą. Rzeźnik zniknął i drzwi za sobą zatrzasnął. Słychać było, jak zewnątrz zasunął ogromny rygiel.
Latarnia zgasła.
— Ja jestem... stary Mibarek we własnej osobie — zabrzmiało nad nami. — Zostaniecie tu i zginiecie z głodu, albo pożrecie się żywcem nawzajem.
Szyderczy śmiech towarzyszył tym słowom, poczem ukazał się nad nami jasny otwór. Ujrzeliśmy dwa sznury, na których wisiała postać starego, wyciąganego z czeluści. Potem zapadła klapa na górze i znaleźliśmy się wśród nieprzebitych ciemności.
Wszystko to stało się tak szybko, że niepodobna było temu przeszkodzić. Gdyby nie to, że siedziałem z chorą nogą w lektyce, nie byłoby się może temu łotrowi udało zamknąć nas w tej pułapce.
— Allah! — zawołał Halef. — Czarny wyjechał przez otwór, a myśmy pozwolili na to spokojnie, nie dawszy mu nawet kuli na drogę. Ale czasu na to nie było.
— To prawda. Panie, byliśmy głupi! — rzekł Osko.
— Tak — zaśmiał się Halef. — Aż dotychczas byliśmy głupi pojedynczo, ale teraz wszyscy razem, a zihdi z nami.
— Zaiste masz słuszność, Halefie — potwierdziłem. — Ale słuchajno!
Za drzwiami podniosło się dzikie wycie. Walono pięściami w drzwi, a potem wygłosił każdy swoje imię, dołączając do tego najokropniejsze przekleństwa! Odmalowywano nam los nasz wszelkiemi barwami. Nie ulegało wątpliwości, że mieliśmy tu pozostać w zamknięciu i zginąć z głodu.
— Zihdi, nikogo nie brak, są wszyscy — rzekł Halef. — Allah! Gdybym mógł wyjść, pokazałbym im harap...
— Nie mów o tem! Nic nam to nie pomoże.
— Więc mamy zginąć z głodu! Czy sądzisz, że do tego przyjdzie?
— Spodziewam się, że nie. Musimy przedewszystkiem zbadać to miejsce. Z obu stron niema wyjścia, tylko przez drzwi z przodu i górą przez otwór.
— Panie, czy nie wziąłeś latarenki ze sobą, tej flaszeczki z oliwą i z fosforem? — spytał mnie Halef.
— Tak. Mam ją zawsze przy sobie.
Gdy się włoży kawałek fosforu do flaszeczki z oliwą, to świeci on po wyjęciu korka i dopuszczeniu tlenu z powietrza. Stosownie do wielkości flaszeczki i czystości szkła powstaje większe lub mniejsze światło.
Noszę przy sobie zawsze taką flaszeczkę, nawet wówczas, gdy nie jestem w podróży. Służy ona doskonale przy wchodzeniu na obce schody, przechodzeniu przez nieznane miejsca. Szkło szlifowane więcej się oczywiście do tego nadaje.
Halef wziął tę latarkę, wpuścił do niej powietrza i zaczął oglądać przy jej świetle drzwi wchodowe. Obite były silną żelazną blachą i spoczywały na żelaznych zawiasach, których haki wpuszczono w kamień, zalewając dziury ołowiem. Mogliśmy rozluźnić te haki i zdjąć drzwi z zawiasów. Pierwej jednak należało przekonać się, czy niema innego środka.
Przeszukaliśmy izdebkę dokładnie. Podłoga była z kamienia tak samo jak ściany trójkąta i mur tak dobrze zaprawą spojony, że niepodobna było wbić gwoździa. Blacha żelazna wzmocniona była prócz tego gwoździami o wielkich główkach. Nożem nie można tu było niczego dokazać. A w górę przez powałę? Omar wylazł na barki Oski i dosięgnął jej ręką. Trzeba było na razie wyrzec się i tej drogi.
Myśleliśmy, że najprędzej dadzą się wyważyć zawiasy i wszyscy trzej towarzysze zabrali się raźno do roboty. Zgrzytnęły noże w kamieniu, a z zewnątrz doleciał nas śmiech głośny.
Myśl ratunku nie była oczywiście zbyt ponętną.Gdyby się nam nawet udało wywalić drzwi, przyjętoby nas kulami, nim zdołalibyśmy sami wystrzelić.
Tak minęło prawie kilka godzin. Praca nie postępowała naprzód. Ponieważ nóż Oski połamał się, dałem mu mój doskonały sztylet amerykański.
Ja miałem siedzieć spokojnie bez zajęcia. Czas zaczął mi się dłużyć, polazłem ku drzwiom na kolanach i zbadałem, co wywiercono. Niestety ani pół cala! Chwyciłem i zacząłem sam wiercić, ale z tak lichym skutkiem, że już po kwadransie ustałem. Szkoda było sił marnować tak na nic. Na dobitek złamał się nóż Omara.
— Zostawmy to — rzekłem. — Musimy sił oszczędzać, bo ich nam jeszcze będzie potrzeba. Może nadejść gospodarz, jeżeli go to zastanowi, że nie wracamy zbyt długo. Powiedziałem mu, że rzeźnik jest członkiem bandy. Zaniepokoi się o nas i każe nas szukać. Wie, że wyszliśmy z rzeźnikiem.
— Ale nie wie, dokąd! — wtrącił Halef.
— Zapomniałem niestety objaśnić mu to dokładnie, ale mówiliśmy o tej chacie i będzie nas szukał z pewnością tu.
— Nie przypuszczam, bo zanadto się boi Aladżych. Skoro ich tu zobaczy, ucieknie.
— Kto wie, czy oni są tutaj!
— Napewno, bo nie zostawią chaty bez straży.
— Spocznijmy teraz i zaczekajmy. Rozumie się, że na dworze są strażnicy. Gdy przez jakiś czas nie będziemy nic robić, pomyślą, że poddaliśmy się losowi. Potem złagodnieje ich czujność.
Zachowywaliśmy się spokojnie i byliśmy dobrej myśli. Ale czekanie zaczęło ciężyć zacnym towarzyszom i nie mogłem się dłużej opierać ich woli..
— Zbadajmy powałę — rzekłem. — Jest tam nakrywa i pytanie tylko, jak ją otworzyć.
— Omar jej nie mógł dosięgnąć, stojąc na moich barkach — zauważył Osko.
— W takim razie podwyższymy piramidę. Niech Halef usiądzie na barkach Omara. Może to już wystarczy — Ty jesteś dość silnym, aby unieść obudwu.
Halef wziął latarenkę do kieszeni i usiadł na barkach Omara, Omar zaś stanął na plecach Oski, który rozstawił się jak czworonóg na rękach i nogach. Osko podniósł się powoli, a Omar wstąpił mu na barki. Aby me upaść, trzymali się wszyscy trzej ścian rozpadliny Halef wyciągnął ręce i powiedział:
— Zihdi, czuję powałę.
— Mów ciszej. Może być ktoś na dworze. Weź teraz latarenkę!
Spojrzałem w górę, gdzie zauważyliśmy otwór poprzednio. Migotało tam światełko. Halef trzymał je w lewej ręce, dotykając prawą powały.
— Zbudowana z pni silnych — szepnął — ale zapad jest z desek.
— To dobrze, bo w takim razie jest cienki. Zapukajno jeszcze raz, aby po odgłosie poznać ich grubość.
— Usłyszą mnie!
— Oczywiście byłoby lepiej, gdyby nic nie zauwaono, ale i to dobrze będzie, że się dowiemy, czy są jacy stróże nad nami.
Zapukał zcicha, poczem zaraz usłyszeliśmy śmiech i wołanie:
— Słuchajcie! Są pod nami u drzwi zapadowych.
Nastąpiło pytanie:
— Czy rygiel zasunięty?
— Naturalnie!
— Zatem nie przejdą. Wyleźli pewnie jeden na drugiego.
— Tak, robią sztuki. Jak przyjdzie głód, to się dopiero zaczną gimnastykować. Otworzyłbym drzwi chętnie.
— Stanowczo nie zgadzamy się na to!
— Przecież uderzyłbym ich kolbą po głowie!
— Na to zawsze jeszcze czas. Niech pukają.
— Czy słyszałeś, effendi? — zapytał Halef. — Czy mamy się dać pozabijać kolbami?
— Nie. Poprosimy tych panów, żeby tam od zapadu odeszli.
— Nie uczynią chyba tego.
— Prośba moja będzie nieodpartą. Zejdź, Halefie! Ja zajmę twoje miejsce.
Osko schylił się znowu powoli. Omar zlazł mu z pleców, a potem Halef zeskoczył z ramion Omara.
— No spocznijcie teraz cokolwiek — powiedziałem — Jestem cięższy od Halefa i dłużej tam będę od niego.
Posiedzieliśmy kilka minut, poczem Omar wziął mnie na barki.
— Ale teraz podwójnie baczność, żeby nie upaść — ostrzegłem. — Wobec stanu mej nogi upadek byłby podwójnie niebezpieczny.
— Bez obawy, panie! — odparł Osko. — Będę stał jak pień. Szczelina jest na tyle wązka, że można się oprzeć łokciami po obu stronach. To pozwoli mi zachować należytą postawę.
Omar wylazł teraz we wskazany sposób na barki Oski. Ja byłem dłuższy od małego hadżego i nie potrzebowałem zbyt wyciągać rąk, aby wieka dosięgnąć. Dotknąłem go niemal głową, Mając przy sobie flaszeczkę, oświetliłem sobie deski. Na jednej z krawędzi tego wieka, wbity był skobel, przez który przechodził z pewnością po zewnętrznej stronie rygiel. Oba końce skobla przeszły przez deskę i były zagięte tak, że zaczepiały o drzewo.
Opukałem to palcem. Odgłos uderzeń świadczył o tem, że deski miały najwyżej dwa cale grubości. Na pukanie odezwała się teraz także odpowiedź:
— Słyszysz? Są tutaj znowu. Gdyby nawet wieko podważyli, musieliby mnie podnieść.
Znajdując się teraz bliżej mówiącego, rozpoznałem dokładnie głos rzeźnika. Ze słów jego i z brzmienia głosu wywnioskowałem, że siedział na wieku. Była to nieostrożność, której nie powinien był dopuścić się zbój.
Zaśmiał się szyderczo. Zawtórował mu śmiech drugi, poczem padły słowa następujące:
— Tym myszom nie uda się chyba tak umknąć, bo koty siedzą przed dziurą.
Nie poznałem tego głosu, ale słyszałem, że ten, który go wydał, siedział obok wieka, mniej więcej tam, gdzie znajdowała się moja głowa.
— Czy słyszysz? — zapytał Halef — są jeszcze. Poproś ich teraz, żeby odeszli. Ciekaw jestem, jak się do tego zabierzesz.
— Zaraz usłyszysz. Podaj mi strzelbę; niech mi ją oni obaj podadzą.
— Ach, teraz rozumiem. A którą?
— Starą rusznicę.
Powiedziałem to oczywiście pocichu, aby nie zwrócić uwagi dozorców, czuwających nademną. Halef dał strzelbę Osce, który znowu podał ją Omarowi.
— A teraz uważaj, Omarze! — szepnąłem. — Brak mi tu na górze miejsca do złożenia się strzelbą; mogę tylko trzymać lufy w kierunku, w którym kule pójść mają. Powiem „raz, dwa“. Ty weźmiesz kolbę w obie ręce. Na komendę „raz“, wypalisz z prawej lufy, a potem skoro wymierzę, na komendę „dwa“ z lewej. Rozumiesz?
— Tak, panie!
Trzymając w ręku dwururkę, wycelowałem na środek wieka tam, gdzie siedział rzeźnik.
— Teraz: „raz!“
Huknął strzał. Nad nami krzyknął ktoś z przerażenia i bólu.
— Allah! Oni strzelają!
To nie był głos rzeźnika, lecz tego drugiego, który siedział na części powały, złożonej z okrąglaków. Zwróciłem wylot lufy tam, gdzie się okrąglaki stykały. Tu kula nie musiała przebijać się przez grube drzewo, lecz przez stykające się brzegi.
— „Dwa!“
Zabrzmiał drugi wystrzał z rusznicy, tak silny w tem zamkniętem miejscu jak strzał armatni.
— O Allah, Allah! — krzyknął trafiony. — Jestem raniony! Zginąłem!
Rzeźnik nic nie powiedział. Usłyszałem tylko jego okrzyk boleści, a zresztą ani słowa. Dał się słyszeć cichy jęk.
— Osko, czy ci za ciężko? — spytałem.
— Tak, coraz ciężej.
— To wypocznijmy! Mamy czas.
Gdy usiadłem znowu na ziemi, a obok mnie towarzysze, rzekł Halef:
— Tak, zihdi, to istotnie prośba, której się oprzeć nie można. Czy trafiłeś?
— Dwukrotnie. Rzeźnik, jak się zdaje, nie żyje. Kula przeszyła mu prawdopodobnie mięśnie „sławetnego siedzenia“. Drugi tylko zraniony.
— Kto to mógł być?
— Prawdopodobnie dozorca więzień. Gdyby to był kto inny, poznałbym go po głosie. On jednak mówił wogóle tak mało, że nie mogę sobie głosu jego przypomnieć.
— Sądzisz więc, że tam się już nikt nie ustawi.
— Trzeci nie popełni już tego głupstwa, bo przypłaciłby to życiem.
— Ale jak wieko otworzymy? To główna sprawa.
— Odstrzelę żelazne okucie. Wystarczy kilka dobrych strzałów w końce, którymi trzyma się drzewa. Nabiję dwoma kulami, to nie wytrzyma z pewnością.
— Ach, gdyby się to udało!
— Uda się pewnie.
— A potem szybko do góry i na dół! — rzekł Halef.
— Oho, tak prędko to nie pójdzie. Jak się chcesz wydostać? — zapytałem.
— Z ramion Omara, a ty także.
— A jak wyjdą Osko i Omar?
— Hm! Wyciągniemy ich w górę.
— Jednego może, Omara, ale do Oski nie dostaniemy.
— Nie szkodzi. Zejdziemy zewnątrz i drzwi mu otworzymy.
— Jeśli nam pozwolą zejść tak wygodnie. O tem jednak wątpię, byłoby to też trudne ze względu na moją nogę.
— No, musi to stać się w jakiś sposób możliwem.
— To się rozumie! Spodziewać się należy, że jest tam gdzieś sznur, którym wyciągnięto Mibareka. Na nim moglibyśmy się spuścić. Trzeba się jednak nad niejednem jeszcze zastanowić. Skoro tylko wychylimy głowy z otworu, przyjmą nas oczywiście kulami.
— Myślę, że na górze nie będzie nikogo.
— Nie bezpośrednio nad nami, ale na dachu chaty będzie ich pewnie kilku. Mogą do nas strzelić przez odstępy w parkanie.
— Biada! W takim razie ocalić się nie zdołamy?
— Spróbujmy mimoto. Ja wychodzę pierwszy.
— Nie ty, zihdi, lecz ja! Mamy dopuścić, żeby nam ciebie zastrzelili?
— Albo nam ciebie?
— Mniejsza o mnie! — odrzekł hadżi prostodusznie.
— O bardzo! Pomnij na swoją Hanneh, najmilszą z kobiet i dziewcząt. Na mnie zaś żadna Hanneh nie czeka.
— Ale ty jesteś więcej wart i bez Hanneh, niż ja razem z dziesięciu kwiatami cór piękności.
— Nie sprzeczajmy się! Główna rzecz, mówiąc prawdę, polega na tem, że więcej ufam sobie, niż tobie. Ja będę pierwszy, a ty drugi. Ale nie śmiesz wyjść pierwej, zanim ja ci nie pozwolę.
Dobyłem mej zielonej, jedwabnej chustki turbanowej i owinąłem nią fez. Halef widział to przy świetle flaszeczki i zapytał:
— Na co to robisz? Czy może zdobisz się na śmierć?
— Nie, powieszę ten turban na lufie strzelby i wystawię go przez otwór. Wyda im się pewnie, że ktoś wyłazi i strzelą do turbanu. Potem zabraknie im kul w lufach, bo nie mają dwururek, wtedy ja na nich wyjdę ze sztućcem.
— To dobre, to dobre! Mierz tylko celnie i nie daj uciec nikomu!
— Czy można pewnie mierzyć pociemku?
— Pociemku?
— Tak jest. Pomyśl, jak długo już tu jesteśmy. Noc już na dworze. Teraz już wypoczęliście zapewne i możemy zacząć. Zapamiętajcie to sobie: Skoro ja wyjdę, wyjdzie Halef przez otwór, ale dopiero wtedy, kiedy ja dam znak.
Zawiesiłem sztuciec na ramieniu i wziąłem strzelbę, nabitą w obu lufach dwiema kulami. Potem wziął mnie znowu Omar na ramię. Musiałem się spieszyć, aby nie męczyć obu towarzyszy.
— Strzelimy znowu tak, jak poprzednio Omarze — szepnąłem do niego. — Najpierw wypalisz z prawej, a potem z lewej lufy. Ja mierzę na końce okucia. A więc „raz — dwa!“
Huknęły strzały, a kule przebiły deskę, gdyż utworzyły się dwie dziury, przez które padło słabe światło. Był to dowód, że na dworze widno.
— Mają ogień przed chatą. To dobrze i źle dla nas, gdyż tak jak my ich, mogą oni nas zauważyć.
— Jak tam z okuciem? — zapytał Halef.
— Spróbuję.
Trąciłem wieko i poddało się. Ciężka rusznica spełniła swoją powinność.
— Odbierz strzelbę, Omarze! Wieko się odmyka.
Teraz trzymajcie się silnie na nogach. Muszę klęknąć na barkach Omara.
Zająłem tę postawę z pewnym trudem, ale musiałem się przytem pochylić, bo uderzyłem głową o wieko. Otworzyłem je — przewróciło się na zewnątrz. Ze sztućcem w ręku czekałem przez kilka chwil, ale nic nie usłyszałem. Z zewnątrz biło światło, a cienie migotliwego ognia przebiegały po skałach. Teraz włożyłem turban na lufę, stękając, jak gdybym się z trudem wydobywał. To poskutkowało. Padły dwa strzały. Jedna kula trąciła o lufę tak, że omal sztućca nie wyrwała mi z ręki. W jednej chwili znalazłem się górną połową ciała ponad otworem. Ujrzałem ogień. Na powale jaskini leżał jakiś człowiek, jak poznałem na pierwszy rzut oka, trup rzeźnika. Na dachu chaty stali dwaj ludzie, którzy strzelali do turbanu. Oddzieleni byli odemnie powałą jaskini i wspomnianym już parkanem, przez którego odstępy strzelili.
Ci nieostrożni ludzie zapomnieli o rzeczy najważniejszej, mianowicie o tem, że mogłem ich przy ogniu daleko lepiej zauważyć niż oni mnie. Jeden z nich zajęty był nabijaniem, drugi zaś podniósł strzelbę, celując do mnie.
Złożyłem się na niego czemprędzej. Nie chciałem go zabijać i zmierzyłem do jego lewego łokcia, który mi bardzo wygodnie nadstawił. Wypaliłem. Opuścił strzelbę, krzyknął głośno i spadł z chałupy. Drugi odwrócił się coprędzej, skoczył na dół i popędził do ogniska. Był to Skipetar Bybar. Przy ogniu siedział brat jego, Manach el Barsza i Barud el Amazat.
— Nadchodzą, nadchodzą! Precz od ogniska! — ryczał. — Widzą was i mogą do was wystrzelić.
Wezwani zerwali się z miejsc i wszyscy czterej puścili się biegiem do lasu. Tym więc, do którego strzeliłem, był prawdopodobnie Mibarek. Przypomniałem sobie teraz, że miał rękę niezwykle grubą. Przewiązał ją sobie pod rękawem z powodu strzału, który go dosięgnął w Ostromdży.
Polazłem aż do krawędzi dachu. Rzeczywiście! Na ziemi, o sześć lub więcej łokci podemną, leżała długa, chuda, postać bez ruchu. Na górze nie poznałem obydwu, bo przez sztachety widać było tylko ich kontury.
Blask ognia nie mógł się dostać aż tutaj nadół, gdzie patrzyłem w tej chwili. Było tu dość ciemno. Gdyby mi się tu zejść udało, nie dostrzegliby mnie poukrywani za drzewami zbóje.
W tem usłyszałem za sobą:
— Zihdi, ja tutaj. Czy mogę wyjść?
— Tak, Halefie, ale nie stawaj prosto, bo cię mogą zobaczyć i wystrzelą do ciebie.
— O, nas się kule nie imają!
— Nie żartuj! Chodź!
Wylazł.
— Ach! Kto tu leży?
— Rzeźnik. Zginął od kuli, jak się domyśliłem.
— To kara dosięgła go rychło. Niech nań Allah będzie łaskawy!
Rozejrzawszy się dokładniej, znalazłem żelazne kółko przymocowane do skały. Z tego kółka zwisały dwa sznury, które widzieliśmy już przedtem, gdy wyciągano Mibareka na górę.
— Potem spuścił się na dół dozorca więzienny — rzekł Halef.
— Prawdopodobnie. Ten przyrząd umieszczono tutaj z rozmysłem. Czyżby dzisiejszej zabawy spróbowali już na kim innym?
— Ach, effendi, może tu ludzie już z głodu poginęli!
— U tych łotrów można to przypuszczać; z nami przynajmniej chcieli zrobić to naprawdę. Spuśćmy ten sznur do środka, to będą mogli wyjść Osko i Omar.
Stało się tak, a niebawem siedzieli obaj koło nas. Wytężaliśmy wzrok, ale daremnie staraliśmy się ujrzeć któregoś ze zbiegłych do lasu.
Wyciągnąłem sznur znowu i zamknąłem wieko.
— Czy sądzisz, że spuścimy tu znowu ten sznur i zdołamy zleźć po nim niepostrzeżenie? — zapytał Halef.
— Tak — odparłem — bo tu jest ciemno. Zresztą spróbujmy. Spuśćmy najpierw tego trupa. Niech do niego strzelają. Ja mam sztuciec w pogotowiu. Gdy zabłysną ich strzały, będę miał cel.
Przeciągnęliśmy trupowi sznury pod pachą i spuściliśmy zwłoki na dół, aby przeciwników znęcić do strzału, ale nic się nie poruszyło.
— W takim razie ja pierwszy się spuszczę — rzekłem. — Wlezę natychmiast w zarośla, a potem dalej przez las. Chcę ich zobaczyć, jeśli są tutaj. Tu jest źródełko, muszą się więc także znajdować żaby. Takie nawoływanie nie zwróci uwagi. Zostaniecie tu na górze, dopóki nie dostaniecie znaku odemnie. Usłyszawszy kum kum ropuchy, zostaniecie, aż zgaśnie ognisko. Gdy zaś zwykła żaba zaskrzeczy raz bardzo grubo, zejdziecie. Na dole zostaniecie do mego powrotu.
— To zbyt niebezpieczne dla ciebie, zihdi!
— O nie! Jeżeli tylko Mibarek, który tam leży na dole, nie zamierza czegoś złego i nie udaje. Dozorca siedzi tu także gdzieś niezawodnie. Miejcie się w każdym razie na baczności. Ja idę.
Rusznica leżała w chacie na ziemi. Przewiesiłem sobie sztuciec przez ramię, uchwyciłem się sznura i spuściłem szybko na dół. Spoczywał tu trup, a obok niego Mibarek, nieruchomy, jak martwy.
Sznur był aż nadto długi. Odciąłem kawałek i związałem nim starego łotra. Krew płynęła mu z ręki, poczem poznałem, że łokieć ma zgruchotany. Być może, że padł na głowę i omdlał.
Poczołgałem się dalej pod skałę, ukryty dobrze wśród paproci i innych zarośli. Wzrok miałem przytem zwrócony ciągle w kierunku ognia. Musiałem więc widzieć wszystko, co się między mną a nim znajdowało.
Czułem się całkiem pewnym. Co oni wiedzieli o indyańskich sposobach skradania się do nieprzyjaciół! Przypuszczali, że jesteśmy jeszcze ciągle na dachu chaty i patrzyli tam, a nie poza siebie. Gdyby mnie nawet byli spostrzegli, nie czułem powodu do obawy. Z moim wielostrzałowym sztućcem w ręku miałem nad nimi przewagę. Mogłem, wygodnie siedząc na ziemi, wystrzelać ich do jednego.
Tak uszedłem z pięćdziesiąt kroków, kiedy zaleciał do mnie zapach koni. Posunąłem się dalej i usłyszałem głosy ludzkie. Niebawem też ujrzałem ludzi i konie. Zwierzęta poprzywiązywane do pni, a ludzi stojących obok siebie i rozmawiających ze sobą półgłosem.
Konie nie zachowywały się spokojnie. Musiały się opędzać od nocnych owadów, tupały kopytami i biły się ogonami po bokach. Tem powodowały szmer taki, że najbardziej niewyćwiczony człowiek mógł się zbliżyć niepostrzeżenie.
W końcu dostałem się do nich. Wlazłem między dwa konie i ułożyłem się w wysokiej trawie, podobnej do sitowia. Ludzie znajdowali się nie dalej jak o trzy kroki odemnie.
— Mibarek już zdmuchnięty — powiedział właśnie Manach el Barsza. — Stary był osioł, że się tam ustawił.
— Więc i ja byłem osioł — rzekł Aladży.
— Ty byłeś ostrożniejszy i nie dałeś się zastrzelić.
— Byłby mnie także zabił, gdybym był nie uciekł.
— Który to był z nich?
— Który? Ty jeszcze pytasz? Naturalnie ten, którego nazywają effendim.
— I ten wylazłby z nogą bolącą?
— Napewno. O, żeby był kark skręcił zamiast nogi! Podziękowałbym za to Allahowi. Ale widać, że przecież można go zranić.
— Ba! Nie wierzyłem w to nigdy, żeby się go kule nie chwytały. To oszustwo!
— Oszustwo? Teraz wierzę w to mocniej niż poprzednio. Mibarek wziął go na cel, a ja także, gdy głowa jego wysunęła się z dziury. Przysięgnę uroczyście tysiąckrotnie, że nie chybiłem. Wylot lufy, którą przesunąłem przez parkan, był nie dalej jak o trzy łokcie od jego głowy. Widzieliśmy ją całkiem dokładnie. Trafiliśmy obydwaj. Głowa mu się zachwiała, bo tak a kula ma straszną siłę w uderzeniu, ale w tej samej chwili usłyszałem trzask kul o skałę. Odbiły się od głowy i byłyby w nas ugodziły z pewnością, gdyby nas był nie zasłonił parkan. W tej samej chwili złożył się już ten drab i zastrzelił Mibareka. Trafił go pewnie w głowę, bo stary wydał ostatni okrzyk i runął na dół. Ze mną byłoby to samo, gdybym był, co prędzej nie umknął.
— Dziwne, dziwne w najwyższym stopniu!
— Tak. Wiecie przecież, że nie boję się nawet szatana, ale strach mię zbiera wobec tego człowieka. Jego dosięgniesz tylko nożem, albo hajduczym toporem i to mu się dzisiaj dostanie.
— Czy jesteś pewny, że nabiłeś? — spytał Manach el Barsza.
— Tak. Przystemplowałem kulę dwa razy. Pomyślcie sobie, że wypaliłem na cztery stopy od głowy!
— Hm! Gdybym mu mógł choć jedną kulę wsadzić! Spróbowałbym bardzo chętnie.
— Nie waż się! Kula odskoczy na ciebie. Gdybyście posłuchali byli mej rady i napadli na tych drabów, kiedy ich niesiono do chaty! Wówczas mieliśmy ich na pewno.
— Mibarek nam zakazał.
— To było głupie z jego strony!
— Tak, ale kto wtedy przypuszczał, że to nastąpi! To byłaby pyszna rzecz słyszeć, jakby te psy wyły z głodu. Ale dyabeł wziął ich w swoją szczególną opieką. Jest nadzieja, że nam ich już teraz zostawi.
— To wściekła rzecz, zabić rzeźnika przez powałą, a tamtemu nogę zgruchotać! Biedak miał śmierć bardzo nędzną.
— Nie szkoda go — rzekł Barud el Amazat. — Stał mi już w drodze oddawna i był nam tylko przeszkodą. Trudno było słowo powiedzieć w zaufaniu. Dla tego, skoro tylko przynieśliście go do chaty, dałem mu porządnie kolbą w głową.
To straszne! Dozorcę więziennego zamordował ten, któremu on życie ocalił! Tak zemścił się na nim własny jego uczynek. Ci czterej łotrzy byli jednak prawdziwymi piekielnikami.
— Postanówmy więc, póki czas — zauważył Sandar. — Czy uderzymy na nich koło chaty?
— Nie — odrzekł Manach el Barsza. — Tam zbyt jasno. Zobaczą nas i będziemy zgubieni, bo będą strzelali, podczas gdy nasze kule im nie zaszkodzą. Musimy napaść na nich w ciemności, kiedy się nie będą spodziewali. Cztery cięcia lub pchnięcia i będą gotowi.
— Zgadzam się, ale gdzie to się ma odbyć?
— Naturalnie, że w lesie.
— Nie, tam napad niepewny. Lepiej na skraju lasu w zaroślach. Chociaż jasno dziś nie jest, dają gwiazdy światła na tyle, że możemy widzieć, gdzie uderzamy. Oni wybiorą tą samą drogą, którą przyszli, bo innej nie znają. Nie ominiemy ich więc z pewnością. Najlepiej będzie oczekiwać ich na skraju zarośli, gdzie zaczyna się pole otwarte.
— Dobrze! — potwierdził Bybar, po którego głosie poznać było, że miał nos i usta zranione. — Jest nas czterech, a ich także czterech. Każdy bierze na siebie jednego. Wy się zaopiekujecie tragarzami i tym małym, ale effendi do mnie należy. On mi twarz rozbił, więc też ja go mieć muszę.
— Będzie siedział w lektyce, ponieważ chodzić nie może. Jak się więc zbliżysz do niego? Zanim drzwiczki otworzysz, utkwi już w brzuchu twoim kula pistoletowa.
— Czy sądzisz, że się przy lektyce tak długo zatrzymam? Domek ten zbudowany z cienkich patyczków. Zwinę się prędko. Rozwalę lektykę czakanem, a cios trafi draba z pewnością tak, że nie będzie mu już więcej potrzeba.
— A jeśli się nie uda?
— Musi się udać, musi!
— Pamiętaj o tem, co dziś zaszło! Wszędzie i zawsze myśleliśmy, że się powiedzie, a mimoto ci pupile szejtana wybrnęli ze wszystkiego szczęśliwie. Należy myśleć zawsze o wszystkiem. Może nam co przeszkodzić i co potem?
— Hm! Gdyby się wiedziało, kiedy ruszą ze Zbigancy!
— Zapewne jutro. Będą sądzili, że nam pilno i puszczą się w pogoń za nami.
— W takim razie wykonamy plan, o którym już popołudniu mówiłem. Poślemy mu naszego Suefa, a on wyda ich już naszym nożom. To chłop najchytrzejszy ze wszystkich, o jakich wiem, i zna te strony aż do Prisrendi, jak ja swoją kieszeń. Możemy mu tę sprawę powierzyć.
— Więc wnoszę, żebyśmy wyruszyli. Nie wiemy, kiedy te draby wyjdą z chaty. Byłoby smutno, gdyby oddalili się przed nami.
Dłużej już czekać nie mogłem i poczołgałem się nazad ku skale, a stamtąd ku chacie. Zatrzymałem się jednak w odpowiedniem oddaleniu, aby się przekonać, czy rzeczywiście odjadą.
Lazłem jeszcze parę kroków, poczem wstałem i poszedłem, kulejąc, wsparty o skałę. Zginanie lewej nogi było męczące, w ten zaś sposób mogłem iść na prawej nodze. Nie naśladowałem już głosu żaby, gdyż znalazłem się niebawem znowu w świetle ogniska, a ponieważ się wyprostowałem, ujrzeli mnie towarzysze.
— Zejdźcie! — powiedziałem.
— Spuścili się, ja zaś byłem tak znużony, że musiałem usiąść.
— Trzeba zrewidować tych obu — rzekł hadżi. — Może znajdziemy co pożytecznego w kieszeniach.
— Rzeźnikowi wszystko zostawcie! — rozkazałem. — On nie do nas należy. Niech kiaja zrobi z nim, co mu się spodoba. Co jednak Mibarek ma przy sobie, to zabierzemy.
Miał nóż i dwa pistolety, a strzelba leżała na dachu. Tegośmy nie potrzebowali, ale dwie sakiewki, dwie pełne, wielkie, sakiewki wyciągnął mu Halef z kaftana.
— Hamdullillah! — zawołał. — Tu siedzą kalifowie i uczeni w Koranie. Zihdi tu jest także złoto, złoto, złoto!
— Tak. Kto kodży baszy dał tak wielką sumę za uwolnienie, ten musiał mieć pieniądze. Możemy mu je zabrać bez obawy popełnienia czegoś złego.
— Oczywiście, że zabierzemy.
— Ale dla kogo? Podzielmy się, Halefie!
— Effendi, czy chcesz mnie ubliżyć? Czy uważasz Halefa za złodzieja? Biorę je dla biednych. Przypomnij sobie, jak szczęśliwą była Nebatja i gospodarz z przysiółka i koszykarz! Tymi pieniędzmi możemy wiele trosk usunąć i otworzyć sobie niebo Allaha.
— Tego się spodziewałem po tobie.
— To schowaj złoto!
— Nie, ty je zatrzymasz. Ty będziesz naszym skarbnikiem do rozdzielania jałmużny, kochany Halefie.
— Dziękuję ci. Będę spełniał ten urząd wiernie i uczciwie. Przeliczmy!
— Niema na to czasu; musimy odejść. Zanieście teraz obu do chaty. Zabity dozorca więzień leży tam także.
— Więc zastrzeliłeś i jego?
— Nie. Ja go tylko zraniłem, a Barud el Amazat zabił go kolbą, bo stał im się niewygodny.
— Coza łajdak! Ach, gdy go w ręce dostanę! Zabierzcie się wy dwaj do niego, ale wpierw zanieśmy effendiego.
Gdy posadzili mnie w chacie i oddalili się, aby przynieść zwłoki rzeźnika i Mibareka, usłyszałem okropne rzężenie. Dozorca nie był więc martwy. Wróciwszy, musiał Halef przynieść płonącą głownię, a przy jej świetle spostrzegliśmy latarnię Mibareka, którą też zapaliliśmy.
Teraz mogliśmy się rzężącemu przypatrzyć dokładniej. Wyglądał strasznie. Moja kula strzaskała mu udo, a czaszka rozbita była uderzeniem kolby. Ginął bez ratunku i spoglądał na nas dziko.
— Masz mój fez, Halefie, i przynieś wody!
Te okrycia głowy są tak gęsto tkane, że mogą wodę utrzymać. Daliśmy umierającemu do ust trochę wody i zlaliśmy mu głowę kilkakrotnie. Oczy rozjaśniły mu się cokolwiek. Spojrzał na nas wzrokiem, który świadczył o tem, że zaczynał już myśleć.
— Czy znasz nas? — zapytałem.
Skinął powiekami.
— Za kilka chwil staniesz przed sędzią odwiecznym. Czy wiesz, kto ci czaszkę rozwalił?
— Barud el Amazat — wyszeptał.
— Któremu, jak ci się zdawało, wyświadczyłeś dobrodziejstwo. Jesteś uwiedziony i Allah ci to przebaczy, jeśli ze skruchą zejdziesz ze świata. Powiedz, czy stary Mirabek jest Szutem?
— Nie.
— A kto jest Szut?
— Ja tego nie wiem.
— A nie wiesz także, gdzie on się znajduje?
— Mają go spotkać w Karanorman-chan.
— Gdzie to leży?
— W Szar Dag, nieopodal wsi Wejczy.
— Za Kakandelen?
Skinął znowu, bo nie zdołał już dłużej mówić. Odpowiadał tak urywkowo i cicho, że musiałem ucho do ust jego przyłożyć, by go rozumieć.
— Zihdi, on umiera! — rzekł Halef z współczuciem.
— Przynieś wody!
Wyszedł, ale pomoc jego była już zbyteczna. Biedak skonał nam pod rękami i nie powiedział już ani słowa więcej.
— Wniesiemy trupy i Mibareka do jaskini — powiedziałem. — Kiaja je stąd zabierze.
— Panie, stary ma oczy otwarte. Przyszedł do siebie — oświadczył Osko, świecąc Mibarekowi latarnią w oczy.
W tej chwili schylił się Halef, by się przekonać, czy to prawda. Stary grzesznik odzyskał rzeczywiście przytomność. Nie chciał wprawdzie nic mówić, ale spojrzenia jego dowodziły przytomności umysłu. Połyskiwała w nich wściekłość, jakiej nigdy jeszcze w oczach nie widziałem.
— Żyjesz jeszcze, ty stary kościotrupie? — zapytał Halef. — Byłaby też szkoda niepowetowana, gdyby cię kula na śmierć trafiła, bo nie zasłużyłeś na taki koniec. Umrzesz w mękach, abyś miał przedsmak rozkoszy, jakie cię w piekle czekają.
— Psie! — syknął stary złoczyńca.
— Poczwaro! Mieliśmy zginąć z głodu? Czy sądzisz, głupcze, że zdołałbyś uwięzić takich znanych i sławnych bohaterów? Przenikamy głazy i przeskakujemy przez żelazo. Ale ty będziesz daremnie błagał w swej własnej pułapce o pomoc i orzeźwienie.
Oczywiście, była to tylko groźba. Zaniesiono go do jaskini i położono między trupami. Trochę śmiertelnego strachu nie zaszkodziło temu potworowi.
Przyjrzawszy się lektyce, spostrzegłem, że domek da się z niej zdjąć. Kazałem go usunąć i uzyskałem w ten sposób wolność ruchów dla rąk. Wziąłem więc rusznicę i sztuciec i ruszyliśmy z powrotem, zgasiwszy ogień poprzednio. Wierni towarzysze nieśli mnie ostrożnie.
Przed odejściem rozpuściliśmy więzy Mibarekowi tak, że mógł się przechadzać. Drzwi obite żelazem zaryglowaliśmy jednak. Zostawiliśmy go w strachu, że będzie musiał tam siedzieć bez pomocy.
Nocą przykro chodzić po lesie, o ile niema w nim dróg utorowanych, zwłaszcza z lektyką. Mimoto zachowaliśmy porządek w drodze. Towarzysze stąpali, jak mogli, najciszej. Halef trzymał w pogotowiu pistolety, ja zaś rewolwer — na wszelki wypadek.
Kiedyśmy wyszli z lasu, skręciliśmy w prawo, ku łąkom Sletowskiej, gdzie pole było otwarte. Robiliśmy w ten sposób koło, aby przez to uniknąć walki, która mogła nas przyprawić, jeżeli nie o śmierć, to o rany.
Przybyliśmy szczęśliwie do oberży, gdzie przez izbę, w której siedziało kilku gości, wniesiono mnie do „lepszej izby“.
Tam zastaliśmy gospodarza. Ujrzawszy nas, zerwał się z miejsca.
— Ty, panie! — zawołał. — Wszak odjechałeś!
— Dokąd?
— Do Karatowy.
— Kto to powiedział?
— Rzeźnik.
— A więc był tutaj?
— Tak i domagał się wydania koni. Był bardzo zły, gdy mu oświadczyłem, że mu ich wydać nie mogę, bo cofnąłeś pełnomocnictwo. Groził mi twoim gniewem. Miano cię zanieść do Karatowy, gdzie chciałeś zastać już konie.
— A więc przeczuwałem to dobrze! Postanowił pozbawić mnie karego, a nie tylko karego, lecz także życia.
— Życia?
— Tak; mamy ci dużo do powiedzenia. Rzeźnik już nie żyje.
— Czy spotkało go nieszczęście?
— Tak, jeśli to nazywasz nieszczęściem, że ja go zastrzeliłem.
— Zastrzeliłeś? — zawołał przerażony. — Ty? Pewnie, że to nieszczęście dla niego, dla jego rodziny, ale i dla ciebie.
— O ile dla mnie?
— Czy uczyniłeś to z rozmysłem?
— Zastrzelić go nie chciałem, ale kula miała go trafić.
— Strzeliłeś zatem rozmyślnie, moim obowiązkiem jest uwięzić cię jako mordercę.
— Przeciwko temu protestuję z naciskiem.
— Nie wiele ci to pomoże!
— O przeciwnie. Muszę ci opowiedzieć, jak się to wszystko odbyło. A gdybym go był nawet z własnej woli i bez słusznego powodu zabił, to mimoto nie dałbym się tak łatwo uwięzić. Czy nie przyznałeś sam popołudniu, że Aladży to powszechnie znani zbrodniarze i rozbójnicy?
— Tak, bo każdy wie przecież o tem.
— A jednak nie ująłeś Bybara, gdy znalazł się w twoich rękach. Tymczasem mnie chcesz zatrzymać, chociaż nie wiadomo ci o żadnym karygodnym uczynku z mojej przeszłości. Jak to pogodzisz?
— Panie, to moja powinność — rzekł z zakłopotaniem.
— Nie wątpię o tem. Aladżego puściłeś, bo obawiałeś się zemsty brata i bandy, oraz jego własnej gwałtowności. O mnie zaś myślisz, że pozwolę się wziąć bez oporu i że jako obcy nie mam nikogo, ktoby stanął w mojej obronie ze strzelbą w ręku.
— Oho! — zawołał Halef. — Kto naruszy mego zihdi, temu w tej chwili w łeb kulę wpakuję! Jestem hadżi Halef Omar, Ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah i dotrzymuję słowa. Niechaj kto teraz spróbuje go dotknąć!
Mimo nizkiego wzrostu przybrał postawę stanowczą i groźną. Robił wrażenie, że gotów jest słowa swe w czyn zamienić.
— Dziękuję ci, Halefie — powiedziałem. — Spodziewam się, że nie będzie potrzeba twego pośrednictwa. Ten zacny kiaja uzna, że musiałem sprzątnąć rzeźnika.
Zwrócony do gospodarza dodałem:
— Czy nie powiedziałeś mi, że rzeźnik jest Skipetarem.
— Tak, to nawet Miridit.
— A zatem stąd nie pochodzi?
— Nie. Ojciec jego przybył do Zbigancy z Oroszi, stolicy Miriditów.
— Dlaczego w takim razie kłopoczesz się jego śmiercią? Czy Miridici pozostają pod władzą padyszacha?
— Nie, to są wolni Arnauci.
— Czy wiadomo ci także o tem, że sądzą się sami między sobą i to wedle starych praw Lek Dukadżinits?
— Naturalnie.
— Odpędź więc od siebie troskę o śmierć rzeźnika! Czy mu zadałem śmierć prawnie, czy nieprawnie, to oczywiście obojętne tym ludziom; podpadam prawu o zemście krwi i krewni jego będą się starali wykonać ją na mnie. Ty z tem nic nie masz do czynienia.
— Ach! — odetchnął głęboko. — Jestem z tego bardzo zadowolony.
— W takim razie zgoda między nami. Ale jest tam jeszcze jeden martwy.
— Kto taki?
— Dozorca więzień z Edreneh, który wypuścił więźnia i umknął razem z nim. I ten go teraz zabił. Przy tych trupach znajdziesz także starego Mibareka, któremu kulą łokieć strzaskałem.
— Jego także? Panie, tyś człowiek straszny!
— Przeciwnie, jestem bardzo dobry, ale w obecnem położeniu nie mogłem postąpić inaczej.
— Jakże przyszło do tego?
— Przysiądź się do nas; opowiem ci o tem.
Usiadł, a ja zacząłem sprawozdanie, które składałem ile możności wyczerpująco, gdyż było na to dość czasu. Wyjaśniłem mu także, dlaczego ścigamy Baruda el Amazat. Zrozumiał więc nasze zamiary i to ułatwiło mu poznanie, z jakimi to łotrami mamy sprawę. Gdy zamilkłem, strapił się bardzo.
— Czy można coś takiego uważać za prawdopodobne? Jesteście jako pancerni kalifa Haruna al Raszyda, którzy objeżdżali cały kraj, aby karać złych, a dobrych nagradzać.
— O, nie jesteśmy bynajmniej tak wysoko położeni i wspaniałomyślni. Ci, których ci opisałem, wyrządzili krzywdę nam i naszym przyjaciołom. Oni teraz także chcą pewnych zbrodni się dopuścić, więc spieszymy za nimi, aby temu zapobiec. Cóż więc teraz zarządzisz?
Poskrobał się obydwoma rękami po głowie i odpowiedział po chwili:
— Daj mi dobrą radę!
— Jesteś sam urzędnikiem i musisz wiedzieć, co ci przepisuje powinność. Naco ci rady?
— Wiedziałbym, co czynić, gdybyś me popełnił był jednego głupstwa. Czemu postrzeliłeś tylko w ramię Mibareka? Czyż nie mogłeś mierzyć w głowę lub w piersi? Jużby go nie było na świecie.
— I to mówisz ty, kiaja!
— Nie teraz nie mówi do ciebie kiaja. Gdyby stary nie żył, kazałbym wszystkich trzech naraz pochować i nie podniósłby nikt najmniejszego zarzutu. Tak zaś muszę go pojmać i pod sąd oddać. To niedobra sprawa.
— Nie widzę w tem nic niedobrego. Zdobędziesz sobie nawet zasługę. On umknął z więzienia w Ostromdży. Pochwycisz go, odstawisz do Uskub i obowiązek zostanie spełniony.
— Ale sam się muszą tam udać, aby zdać sprawę, a wy ze mną jako świadkowie, albo oskarżyciele.
— Uczynimy to chętnie.
— Tak, potem opuścicie te strony, a mnie uśmiercą przyjaciele statarego.
— Będzie ci przytem cipło, a to także coś warte.
— Drwij sobie! Ty nie masz pojęcia, co mnie czeka. Gdybyś był, jak rzekłem, tego łotra zastrzelił, bylibyśmy wolni od wszelkich kłopotów i odpowiedzialności. Bo, jeśli będziesz musiał jako świadek pozostać w Uskubie, to cię krwawa zemsta dosięgnie.
— Czy rzeźnik ma tutaj krewnych.
— Tak, ma brata.
— Czy on dziś w domu?
— Jest, bo mój parobek chodził dziś z poleceniem do niego, nie do Czuraka.
— Hm! To istotnie groźne. Jeśli jest taki jak brat, to słusznie powinienem się jego obawiać.
— Jest co najmniej taki sam. Nie uważałem go za tak zacnego jak samego Czuraka. Ponieważ zaś tamten był łotr, to brat będzie jeszcze większy. Dopóki tutaj przebywasz, nie jesteś pewny żywota. To też posłuchaj mej rady: siadajcie bezwłocznie na konie i jedźcie do Karatowy. Dam wam dobrego przewodnika.
— My wcale tam jechać nie zamierzamy.
— Przecież tak doniósł mi rzeźnik.
— To było kłamstwo. Udamy się stąd do Uskub, co bardzo dobrze się składa, bo będziemy dla ciebie zbrojną eskortą przy prowadzeniu Mibareka.
— Niech mnie Bóg broni! Zastrzelą nas w drodze!
— Chyba gdybyśmy zabrali się do rzeczy bardzo głupio.
— Widzę, że nie znasz wcale tutejszych stosunków. Znajdujesz się tu razem z towarzyszami ustawicznie w niebezpieczeństwie i ani jeden włos twój nie jest pewny. Odjedźcie! To dla was rzeczywiście najlepsze.
— Najlepsze także dla ciebie! Nieprawdaż?
Pytanie to wprawiło go w ogromny kłopot. Nalegał na mnie tak natarczywie, jak tylko troska o własne dobro do tego skłonić może. Był to człowiek całkiem porządny, ale jako dziecko tego kraju liczył się z niepewnością miejscowych stosunków.
— O ile dla mnie? — zapytał.
— Gdybyśmy odjechali, wypuściłbyś poprostu Mibareka. Wobec tego odpadłaby obawa przed zemstą, a wstąpiłaby w ciebie nawet nadzieja wdzięczności z jego strony.
Poczerwieniał. Trafiłem więc w sedno. Mimoto rzekł:
— Nie myśl tak o mnie! Postąpię surowo według przepisu, ale zależy mi na tem, żebym widział was w bezpieczeństwie.
— O to się nie troszcz. Dowiedliśmy ci już, że umiemy sobie sami dawać radę. Powinienbym się właściwie zwrócić dzisiaj do ciebie o pomoc przeciwko naszym nieprzyjaciołom. Nie uczyniłem tego, by ci się nie naprzykrzać, oraz dlatego że wiedziałem, iż sami oddalimy od siebie grożące niebezpieczeństwo. Tak samo i w dalszym ciągu obędziemy się bez cudzej rady i poparcia. Wszak to przez ciebie znaleźliśmy się w tak krytycznem położeniu.
— Jakto? — zapytał.
— Bo zapewniłeś nas, że nikt obcy nie przyjechał do rzeźnika, a tymczasem oni byli tu już przed nami.
— Nie wiedziałem o tem, bo do wsi nie przybyli. Czurak spotkał się z nimi zapewne na polu. Powiedziałem ci przecież, że wrócił do domu na koniu. Widział się tam z nimi i umówił.
— To prawdopodobne. Nie opuszczam więc dzisiaj Zbigancy i przenocuję u ciebie. Co poczniesz z owymi trzema, których zamknęliśmy w leśnej chacie?
Poskrobał się znów za uchem.
— Panie daj mi z tem wszystkiem pokój!
— Niestety, trudno. Nie mogą przecież tam zostać. Żądam, żebyś wieczorem jeszcze pojmał Mibareka. Trupa można ostatecznie stamtąd nie ruszać.
— Ale co ja z nim zrobię?
— Zamkniesz go tu, dopóki nie odstawimy go jutro do Uskub.
— Wszystkie dobre duchy, polecam się wam! Aladży przypuszczą szturm do mego domu!
— My pomożemy ci w obronie.
— A potem wywrą na mnie zemstę!
— Coza tchórzostwo!
— Tak, zapewne! Wam nic nie grozi. Pojedziecie i nie wrócicie już więcej. A na mnie spadnie potem cała burza.
— Aladży nic ci nie zaszkodzą, gdyż zaprowadzimy ich jutro także do Uskub, razem z Manachem el Barsza i z Hamdem el Amazat w dodatku.
— Czy masz ich już w ręku?
— Nie, ale zaraz ich schwytamy.
— Jak?
— Przy pomocy mieszkańców Zbigancy, których zwołamy, aby przeciwko nim wyruszyć.
— Oni się od tego wyproszą!
— Bynajmniej. Czy nie widziałeś, że jestem pod opieką wielkorządcy?
— Jesteś niestety.
— Masz więc słuchać mojego nakazu. Jeśli się będziesz wzbraniał, oskarżę cię w Uskub.
— Panie, czy chcesz mnie unieszczęśliwić?
— Nie, pragnę tylko nakłonić cię do spełnienia powinności. Ci czterej rozbójnicy czekają tam na skraju zarośli. Nic łatwiejszego jak pojmać ich i uwięzić.
— O, mylisz się. Będą się bronić.
— Cóż to szkodzi?
Tak szeroko otworzył osłupiałe oczy, że Halef zaśmiał się głośno.
— Pytasz, co szkodzi? Może nie? — zawołał kiaja. — Nic nie szkodzi, że nas zabiją? Przeciwnie, ja nie znam większej szkody nad utratę życia.
— Ja także prawie tak sądzę. Należy jednak tak się wziąć do rzeczy, żeby wcale do tego nie doszło.
— Co począć?
— Pouczę o tem ludzi, skoro się zejdą.
— Nikt nie przyjdzie, gdy podam przyczynę wezwania.
— Tego ci właśnie nie wolno. Przyznasz, że według ustawy masz prawo i obowiązek powołać w takim wypadku do pomocy całą zdolną do walki ludność.
— Tak, przysługuje mi to prawo.
— A oni muszą ci być posłuszni.
— Bezwarunkowo.
— A zatem zapowiesz im, żeby się tu w twej pierwszej izbie stawili — z bronią w ręku. Gdy się wszyscy zgromadzą, przedstawię im sam cel wyprawy. Przemówię do nich w ten sposób, że będą dumni z wyruszenia przeciwko tym złoczyńcom.
— W to nie wierzę.
— Napewno.
Objawił jeszcze mnóstwo wątpliwości, ale ja zostałem przy swem żądaniu. W końcu powiedział:
— No, ponieważ rozkazujesz tak surowo, zawołam mego policjanta i dam mu wyjaśnienia w twej obecności.
Gdy się oddalił, rzekł Halef:
— Nie pojmuję ciebie, zihdi. Czy sądzisz istotnie, że ci mili poddani sułtana złowią chociażby muchę?
— Nie chcą tylko zażartować. Podróżuję, aby poznać kraje i ludzi. Mam ochotą zobaczyć razem tutejszych mieszkańców, aby się przekonać, jak się bawią. Byliśmy dzisiaj w niebezpieczeństwie i należy nam się godzinka zabawy.
Towarzysze zgodzili się na to. Zdjęła ich ciekawość na to, jak będzie wyglądało zbrojne pospolite ruszenie, które się miało zebrać.
Po jakimś czasie wrócił gospodarz i sprowadził policyanta Nie robił on zbyt imponującego wrażenia. Miał wprawdzie okrutną brodę, ale reszta nie pozostawała z tem bynajmniej w harmonii. Wyglądał dość głodno, a ubranie jego składało się tylko ze spodni, sięgających do kolan i starej, podartej, bluzy. Obuwia nie miał żadnego, a na głowie chustkę bawełnianą taką, jakie u nas na jarmarku kupuje się, po dwie korony za tuzin. W ręku trzymał kij oliwny, grubości nogi dziecięcej opatrzony zamiast rękojeści sierpem. Naco? Jako broń? W takim razie był rzeczą bardzo niebezpieczną.
— Panie, oto mój policyant — rzekł kiaja. — Czy mu udzielisz instrukcyi?
— Nie, ty to uczyń! Jesteś przełożonym i masz wydawać rozkazy.
Dał mu rozkazy takie, jakie miałem na myśli. Następnie zapytałem gospodarza o zapas piwa.
— Wczoraj dopiero świeżego nagotowałem — odpowiedział. — Mógłbyś z towarzyszami pić przez cały tydzień.
— Czy mi je sprzedasz?
— Tak, ale naco ci tyle?
— Niechaj policyant powie ludziom, że dostaną arpa suju i raki do tego, jeśli uczynią rzeczywiście to, czego się od nich żąda.
— Na to podniósł policyant kij jak do przysięgi i zawołał:
— Panie, dobroć twoja jest wielka, a my będziemy bić się i walczyć jak na wyprawie przeciwko niewiernym.
— Więc wiesz już, o co chodzi?
— Tak, kiaja, mój pan i władca uznał mnie godnym zaufania i wyjawił mi.
— Ale ty nic o tem nie wspomnisz?
— Ani słowa! Usta moje będą jako księga o siedmiu pieczęciach, w której kartek przewracać nie można i jako żelazna skrzynia, od której klucz się zagubił.
— Radzę ci, żeby tak było. A teraz śpiesz się!
— Polecę, jako myśl, która ziemię obiega w sekundzie!
Obrócił się i wyszedł za drzwi krokiem miarowym i pełnym godności.
— Tu jeszcze się to nie zdarzyło — rzekł gospodarz. — Nikt nie ugaszcza wszystkich ze wsi, a już najmniej ktoś obcy. Panie, długo was będą sławić, a imię wasze zapamiętają na całe życie.
— Ile piwo będzie kosztować?
— Pięćdziesiąt piastrów.
— A ilu ludzi się zbierze?
— Około dwudziestu.
— A ile się tu płaci za tłuste koźlę?
— U nas są tańsze o wiele niż w Stambule, albo Edreneh, skąd właśnie przybywasz. Zapłacisz piętnaście piastrów.
— Możesz zatem ludziom oświadczyć, że, jeśli będą waleczni, upieką sobie na mój koszt na twym dziedzińcu dwa koźlęta na rożnie.
— Panie, ściągasz błogosławieństwo wsi na swą głowę! Ludzie będą...
— No, dobrze! — przerwałem mu. — Ty sam masz tłuste koźlęta. Wyszukaj dwa i postaraj się, żebyśmy także dostali porządną wieczerzę.
— Będziesz ze mnie zadowolony. Zajmę się wami, jak gdybym kalifa przyjmował.
Wybiegł.
— Teraz ma dobry humor! — zaśmiał się Osko.
— Tak, ale mnie nie podoba się ta wesołość. Nie obawia się już widocznie o życie i dobro swych mężnych ludzi. To mi jest podejrzane. Zarządził coś — co bezpieczeństwo zapewni jemu i tamtym się nic nie stenie.
— Ale nam przecież szkody nie wyrządzi!
— To niemożliwe. Odpędzi tylko naszych nieprzyjaciół. To jedynie mógł zrobić.
Minęło dużo czasu, zanim nadciągnął pierwszy bohater zbrojny. Gospodarz zamknął drzwi do przedniej izby i oznajmił:
— Effendi, zaczynają się już schodzić. Czy każesz im już podać arpa suju?
— Nie. Najpierw muszą złożyć dowody męstwa.
Powoli nadeszli i inni. Każdy wchodzący stawał w drzwiach, kłaniał się i spozierał na nas z zaciekawieniem.
Ale w tych spojrzeniach odbijało się coś więcej prócz prostej ciekawości i zadowolenia z uczty, która ich czekała. Były to oczy tak chytre! Ci ludzie posiadali jakąś tajemnicę, która im radość sprawiała. Wszyscy byli uzbrojeni w strzelby, pistolety, szable, noże, sierpy i inne narzędzia.
Niebawem usłyszeliśmy głośny gromadny okrzyk wojowników. Ujrzeliśmy policyanta na czele kilku ludzi także uzbrojonych. Każdy z nich miał przy sobie oprócz tego jakiś muzyczny instrument.
Wszedł ostro, po wojskowemu i z postawą, pełną godności, a reszta za nim.
— Panie — oznajmił — wojownicy już zebrani i czekają na rozkazy.
— Dobrze! Jakichże ludzi ty przyprowadzasz?
— To są czalgydżylar[7], którzy najpierw zrobią czenk makami[8], a potem makam er raks en nagmeh[9]. To zapali wojsko do nieustraszonego męstwa.
— Więc chcecie przeciw nieprzyjaciołom wyruszyć z muzyką?
— Naturalnie! To zwyczaj w każdem wojsku. Do szturmu się zawsze trąbi.
To było niesłychanie zabawne. Czterech rozbójników należało w ciszy otoczyć i pochwytać, a ten policyant przygotował wyprawę przeciwko nim z muzyką. Ponieważ zaś wspomniał o szturmach i o muzyce, to niewątpliwie już im powiedział, o co chodzi. Przekroczył zatem moje polecenie, ale nie robiłem mu za to wyrzutów. Nie dał mi też wcale przyjść do słowa. Pochwycił za pierś jednego z muzykantów, dźwigającego przed sobą coś w rodzaju bębna i dwa patyki w ręku, pchnął go przedemnie i oświadczył:
Ten bije w dawul[10]. To mistrz tego instrumentu.
Odsunąwszy go, przyciągnął drugiego, trzymającego obręcz z rozpiętą na niej skórą.
— Ten kłapie po dawuldżuku[11], a ten dmie w duduk[12].
Przy tych słowach pchnął innego, mającego w ręku drewnianą piszczałkę, ale niebawem odtrącił i jego, a ściągnął dwu innych, którzy znowu zajmowali się instrumentami smyczkowymi.
— Ten brzdąka na kytarze[13], a ten rznie na kemanie[14] — objaśniał. — Ale teraz rzecz główna, effendi! Oto bohater tonów, bo daje takt i dmuchając, przewraca nieprzyjaciół, jeżeli chce. On gra na curnie[15], której nikt się nie oprze. Będziesz z naszej muzyki nadzwyczaj zadowolony.
Wątpiłem o tem bardzo. Tak zwana gitara, na której jeden z nich grał, składała się z kawałka deski, do której przymocowano szyjkę. Dwie struny na niej poruszałby z łatwością wiatr, gdyby wiał w izbie.
Skrzypce stanowiła szyjka z przymocowanem do niej nabrzmieniem podobnem do wola. Przez mostek biegły trzy struny, któremi ucieszyłby się wiolonczelista. Smyczek był z pręta krzywego, którego końce łączył gruby sznurek. Dużego kawałka smoły używał skrzypek zamiast kalafonii do nadania sznurkowi szorstkości.
Wreszcie puzon! Był to rzeczywisty puzon! Skąd go mógł wziąć ten człowiek? A jak wyglądał! Miał tyle obrzmień, wklęsłości i zagięć, jak gdyby Samson użył go był do rozpędzenia kilku tysięcy Filistynów. Kształt jego zmienił się z biegiem czasu. Uważał za stosowne upodabniać się coraz więcej do nieregularnej linii spiralnej. Gdy wziąłem go z rąk puzonisty, aby spróbować, czy się nie da wyprostować, przekonałem się, że byłby to daremny trud. Instrument był zupełnie zardzewiały.
Szczęśliwy jego właściciel wyczytał widocznie z wyrazu mojej twarzy, że nie całkiem mu ufam, gdyż pośpieszył z zapewnieniem:
— Panie, nie bój się! Puzon spełni swoją powinność.
— Mam nadzieję.
— Ponieważ do arpa suju dodajesz raki, więc zabiję obu Aladżych tym puzonem.
— Ośle! — szepnął doń policyant. — Tego wam jeszcze wiedzieć nie wolno!
— Ach, tak! — rzekł bohater z puzonem. — W takim razie cofam me słowa!
— Ale już padły! — zaśmiałem się. — Więc wy już znacie swoje zadanie?
— Panie, nie dali mi spokoju, dopóki im nie powiedziałem — usprawiedliwiał się stróż bezpieczeństwa — Męstwo ich zapłonęło tak prędko, że życie moje byłoby w niebezpieczeństwie, gdybym był dłużej milczał.
— To słuszne, że życie swoje chroniłeś. Nie potrzebuję teraz objaśniać tym ludziom, jakie ich obowiązki.
— O powinienbyś wygłosić mowę, aby ich jeszcze bardziej zapalić, bo wówczas będę niezwyciężeni.
— Ja przemówię, zihdi! — rzekł Halef.
Znając jego zdolność krasomówczą, skinąłem mu głową na znak zgody i zapytałem:
— Kto poprowadzi wojowników?
Policyant wystąpił z oświadczeniem:
— Naturalnie, że jako policyant jestem muszirem[16] tej armii. Zachowam się bardzo strategicznie. Podzielę wojsko na dwie części, któremi dowodzić będą generałowie dywizyi. Z nimi osaczymy potajemnie nieprzyjaciela i weźmiemy go do niewoli. Nie zdoła się nam wymknąć, bo z dwu stron nadciągniemy.
— Bardzo dobrze! I to z muzyką?
— Tak, gdyż w ten sposób napędzimy wrogom strachu już podczas zbliżania się. Położymy ci u stóp skrępowanych złoczyńców. Ponieważ jednak będziesz musiał uznać nasze męstwo, więc nie czekaj z koźlętami aż do naszego zwycięskiego powrotu, lecz każ je piec natychmiast. Sprowadziłem kilka kobiet, które doskonale rozumieją się na tem; znajdują się już na dziedzińcu i przygotowują się do tego. Dla was odłoży się kawałki z nad ogona, które są najlepsze i najdelikatniejsze, bo wiemy dobrze, co nakazuje uprzejmość.
— A więc będą tutaj także kobiety?
— O i jeszcze inni! Wyjrzyj na dziedziniec, a zobaczysz także synów i córki kobiet.
— W takim razie niech kiaja poleci parobkowi zabić nie dwa, lecz cztery koźlęta i oddać je kobietom.
— Panie, ty przekraczasz miarę w dobrodziejstwach! Ale, żeby o najważniejszem nie zapomnieć: kto dostanie futerka?
— Podzieli się je między czterech najwaleczniejszych.
— W takim razie jestem pewien przynajmniej jednego. Ale niech twój towarzysz rozpocznie już przemowę, gdyż żądza walki u mych wojowników nie da się już dłużej powstrzymać.
Cofnął się z muzykantami do przedniej izby. Halef stanął w drzwiach, łączących obie izby i przemówił. Było to krasomówcze arcydzieło. Okazał się niezmiernie hojnym w nazywaniu obecnych bohaterami niezwyciężonymi i wielkodusznymi i wtrącił w to mnóstwo sarkastycznych docinków, zrozumiałych dla nas jedynie.
Gdy skończył, zabrzmiał ton, który mię tak przeraził, że zerwałem się z krzesła. Zdało się, że wsadzono na rożen pół tuzina amerykańskich bawołów i że one wydały razem jeden ryk boleści. Na moje zapytanie odpowiedział gospodarz:
— To był puzon. Zatrąbił do wymarszu.
Izba się wypróżniła. Za bramą dał się słyszeć głos marszałka. Ten podzielił wojsko na dwie gromady i bohaterowie ruszyli.
Kilka grzmotów puzonu rozpoczęło marsza do szturmu. Flet udawał, że chce trylować, ale utknął i skończył wściekłem gwizdnięciem. Bęben zaczął warczeć, potem wpadł w to tamburyn, tylko skrzypiec i gitary słychać nie było. Ich łagodne, delikatne dźwięki zamarły w potędze tonu innych, bardziej wojennych instrumentów.
Zwolna słabły harmonie w miarę, jak wojsko się oddalało. Kwiliło już tylko jak jęk wichru za węgłem i skończyło się zamierającym piskiem jak gdyby z katarynki, której zabrakło powietrza.
Zostawiliśmy walecznych ich bohaterstwu i wydobyliśmy cybuchy. Na dziedzińcu płonęło kilka ognisk, przy których pieczono koźlęta: każde po niespełna cztery korony. Można sobie było pozwolić raz na taką hojność.
Gospodarz nie miał co robić. Przysiadł się do nas, zapalił fajkę i zaczął się gubić w domysłach, czy złapią jednego z tych, na których była urządzona obława, czy wszystkich czterech, czy też żadnego.
W wyrazie jego twarzy był rys, który zniewalał mnie do wniosku, że jest w grze małe oszustwo. Był to prawdopodobnie człowiek uczciwy, ale teraz ukrywał przed nami coś, co było w ścisłym związku z rozpoczętą tak pięknie wyprawą.
— A jeśli nie będą mieli szczęścia — rzekł — to co potem?
— To nie schwytamy łajdaków.
— Ja mam piwo na myśli.
— To się i tak wypije.
— A koźlęta?
— Zje się je także.
— Mówisz jak mędrzec, panie, bo jeśli Aladżych niema, to nie pomoże i największa odwaga.
— Już marszałek się o to postara, żeby odeszli.
Jego muzyka wezwie ich do tego. A może ostrzegł ich już przedtem?
— Ostrzegł? Jak to rozumiesz?
— No, mógł pobiec do nich, aby im z całą prostotą donieść, że daremnie czekają na nas, bo znajdujemy się już u ciebie.
Spojrzał na mnie badawczo, czy nie żartuję.
— Effendi, co też ty przypuszczasz!
— Coś możliwego i nawet bardzo prawdopodobnego. Przy tej sposobności mógł im także powiedzieć, żeby zeszli z drogi cokolwiek, bo musi teraz zwołać walecznych na wyprawę przeciwko nim.
— Tego chyba nie uczynił. To byłoby wbrew jego powinności.
— Gdybyś mu to jednak nakazał?
Poczerwieniał, popatrzył na bok i poskarżył się głosem niepewnym:
— Posądzasz mnie o coś takiego?
— Wyglądasz mi tak niezmiernie chytrze. Zniknęła obawa o twych bohaterów, a pierwszy z nich nadszedł tak późno, że istotnie podejrzewam, iż twój cabtie zrobił sobie małą przechadzkę do zarośli. Nie chcę jednak robić ci zarzutu z powodu troskliwości o mieszkańców, twej opiece powierzonych. Spodziewam się, że niewielu z nich zginie.
Powiedziałem to w tonie żartobliwym. Odpowiadając, wpadł weń gospodarz odrazu:
— Będą walczyć jak lwy. Nie mają wprawdzie takiej broni, jak my, ale swojej umieją dobrze używać. Tutejszą strzelbą nie możnaby odbić żelaznego okucia. Nie widziałem jeszcze nigdy tak ciężkiej strzelby.
Zdjął ze ściany rusznicę i ważył ją w ręce.
— Czy cię jej noszenie nie męczy?
— Nie; przywykłem do tego.
— Dlaczego jednak robią u was tak ciężkie strzelby? ręka boli pewnie podczas mierzenia.
— Teraz już takich nie wyrabiają. To bardzo stara strzelba. Należy do gatunku, który nazywano zabijaczami niedźwiedzi, ponieważ używano ich do polowań na te zwierzęta. W Ameryce jest gatunek szarych niedźwiedzi, które są tak silne, że wołu uniosą. Żadna kula nie sprowadzała u nich pewnej śmierci, tylko z takiej ciężkiej strzelby.
— Czy kładłeś trupem także takie niedźwiedzie?
— Tak. Na cóż miałbym taką strzelbę?
— Ale w jakim celu wleczesz ją ze sobą tam, gdzie niema niedźwiedzi?
— Bo podczas swojej podróży przejeżdżałem przez okolice, w których brak wprawdzie niedźwiedzi, ale za to żyje inna mocna zwierzyna. Mierzyłem z niej do lwa i do czarnej pantery. Zresztą mimo ciężaru dobrze z niej celować wolną ręką. Widziałeś zaś dzisiaj, że mi wyświadcza inne jeszcze dobre przysługi.
— Czy jest nabita?
— Tak. Ilekroć tylko wystrzelę, wkładam nabój natychmiast. To już zwyczaj myśliwski.
— W takim razie wolę ją położyć. A co to za szczególna broń, ta druga strzelba?
Muszę zauważyć, że siedzieliśmy przy stole, umieszczonym pod otwartem oknem; ja zwrócony twarzą do okna, a Halef plecyma. Po prawej ręce był gospodarz, po lewej Omar, a poza mną stał Osko, który właśnie fajkę sobie nakładał i podniósł się był ze swego miejsca, aby ją zapalić od lampy. Został w tej postawie, by się przypatrywać gospodarzowi, który położywszy rusznicę na stole w ten sposób, że przypadkowo i szczęśliwie zarazem znalazła się u mnie pod ręką, wziął sztuciec.
Gospodarz wypytywał mnie o jego budowę, urządzenie, ja zaś objaśniałem, że mogę wystrzelić bez nabijania dwadzieścia pięć razy. Z tej swobodnej rozmowy wyrwał mnie okrzyk Oski.
— Effendi! Na miłość Allaha! Pomocy! — wrzasnął głośno.
Oglądnąłem się na niego. Wskazał na okno. Oczy miał szeroko otwarte, a twarz okryła mu bladość śmiertelna. Przedstawiał obraz zastygłego przerażenia.
Podążywszy wzrokiem w kierunku jego ręki, ujrzałem naprzeciw siebie wylot strzelby. Lufa spoczywała na dolnej ramie okna. Strzelec stał na ulicy i oparł strzelbę, ażeby strzał nie zawiódł. Poznałem od razu, że to do mnie było wymierzone.
Zdarzają się wypadki, podczas których duch ludzki w mgnieniu oka wytwarza takie myśli i wnioski, do jakich w innych warunkach potrzebuje całych minut. Czyn wydaje się wówczas czemś bezwiednem. Ale w rzeczywistości duch przeprowadza całkiem regularnie swoje wnioski, tylko kojarzenie wyobrażeń odbywa się błyskawicznie.
Strzelbą wycelowano w moje czoło tak dokładnie, że nie widziałem lufy, tylko jej wylot w kształcie pierścienia. Chwila strachu i byłoby po mnie. Należało działać piorunem. Ale jak? Jeślibym schylił szybko głowę, uniknąłbym niebezpieczeństwa, ale wtedy zginąłby stojący za mną Osko. Aby jego ocalić, postanowiłem nie usuwać mordercy celu t. j. mojej głowy. Zacząłem nią więc prędko ruszać w prawo i w lewo, że cel stał się całkiem niepewny, a równocześnie chwyciłem rusznicę.
Oczywiście nie da się to tak prędko opowiedzieć, ani przeczytać, jak się stało. Przygotowując się do strzału, morderca nie mógł zauważyć, że porwałem rusznicę ze stołu. Nie przyłożyłem jej wcale do twarzy, gdyż to byłby zobaczył, lecz wyciągnąłem przed siebie, przytknąłem wyloty obu jej luf do zagrażającego mnie wylotu i wypaliłem dwa razy prawie równocześnie.
Od okrzyku Oski aż do tych strzałów upłynął czas tak krótki, że się nie da odmierzyć. Zaledwie krzyk przebrzmiał, huknęły dwa, a raczej trzy strzały, bo ów ze dworu wypalił także, ale szczęściem nie pierwej, lecz może o jedną dziesiątą sekundy później.
Po strzałach nastąpił na dworze przeraźliwy wrzask.
Halef usłyszał ostrzegawczy krzyk Oski, odwrócił się ku oknu, ale rusznica moja okazała się równie szybką jak jego wzrok. Nie widział wcale wylotu cudzej strzelby. Dlatego zerwał się teraz i zawołał:
— Co się dzieje, zihdi? To ty strzeliłeś?
— Morderca, morderca! — zawołał Osko, stojąc wciąż jeszcze osłupiały z wyciągniętemi przed siebie rękoma. Ja tymczasem prędko się podniosłem, rzuciłem rusznicę na stół i wyrwałem sztuciec z rąk gospodarza.
Nie mogłem dostrzec, kto był za oknem. Jeśli ten łotr się tam jeszcze znajdował, to chyba martwy, bo stanąwszy teraz z boku tak, że celu nie przedstawiałem, wypaliłem sześć do ośmiu razy, tak szybko po sobie, że wydało się, jak gdyby to był strzał jeden.
Halef pojął odrazu, o co chodziło.
— Nie strzelaj dalej! — zawołał na mnie.
W następnej chwili był już w otworze okiennym i chciał wyskoczyć.
— Czy się wściekłeś, Halefie! — zawołałem, chwytając go za nogi, aby go ściągnąć.
— Ja muszę! — krzyknął, wyrwał się i wyskoczył na ulicę.
Zdrową nogą zrobiłem wielki krok naprzód i dostałem się do okna. Szybko wysunąłem przez okno sztuciec, a potem głowę z lewą ręką. Więcej ciała przecisnąć nie mogłem, bo okno było dla mnie za wązkie. Ujrzałem Halefa biegnącego w prawo ku szeroko otwartej bramie dziedzińca, gdzie blask płonącego ogniska padał na drogę.
Równocześnie oderwała się od ciemnych drzwi przeciwległego domu rzeźnika jakaś postać i popędziła za Halefem.
Czyby to był nieprzyjaciel? Złożyłem się sztućcem, gdy w tem zobaczyłem człowieka, przelatującego przez bramę. Przy świetle ognia poznać go było można dokładnie.
— Manach el Barsza! — ryknął za nim Halef.
Ja się także nie pomyliłem co do niego i w tej samej chwili ujrzałem hadżego znikającego za bramą. Wymierzyłem w wązki pas oświetlony, przez który przebiec musiał trzeci z nich, ścigający Halefa.
Za chwilę ukazała się postać jego w świetle. Był tak samo odziany jak rzeźnik. Gdy nadbiegł mi przed muszkę, wypaliłem, jednak chybiłem. Mając zewnątrz tylko lewą rękę, musiałem mierzyć i strzelać lewą. Niech mi kto w nocy, a do tego w tak niewygodnej postawie, bałamucony migotliwym blaskiem ognia, ze strzelbą przy lewym policzku i zamkniętem prawem okiem, celnie wystrzeli! Było to prawie niemożliwe.
Oczywiście natychmiast się cofnąłem do izby i rozkazałem Osce i Omarowi:
— Prędko za nimi! Przez izbę i dziedziniec w prawo ulicą! Halef pomiędzy dwoma! W tej chwili padło kilka strzałów pistoletowych. Obaj porwali za flinty.
— Nie strzelby! Tam tylko nożami i pistoletami trzeba walczyć! Precz, precz, co prędzej! Na to wybiegli obaj z izby. Nie mogłem niestety podążyć za nimi. W stanie mej bezsilności zmuszony byłem pozostać.
Gospodarz siedział jeszcze na krześle, jak skamieniały. Jak mu z rąk sztuciec wyrwałem, tak je wciąż jeszcze trzymał. Od okrzyku Oski nie poruszył się dotąd i nie wyrzekł ani słowa.
— Ef-ef-effen-ndi! — wyjąkał teraz. — Cóż to znów było?
— Wszak to widziałeś i słyszałeś!
— Strze—strzelono!
Pochwyciłem go za ramię i potrząsłem nim.
— Człowiecze, przyjdźże do siebie! Zesztywniałeś całkiem ze strachu!
— To na mnie było?
— Nie, na mnie.
— Myślałem, bo — bo wam dopomagałem, że mnie chcieli zamordować.
— Nie, twoje drogie życie nie było w niebezpieczeństwie, lecz moje. Ale zamknij okiennicę; nie dawajmy nikomu sposobności do ponownego mierzenia do nas.
Chwiał się, wykonując to polecenie. Tchórzem nie był z pewnością, ale szybkość, z jaką się działo to wszystko, pozbawiła go przytomności umysłu. Zamknąwszy okiennice, opadł z powrotem na krzesło, ja zaś zapaliłem znów fajkę.
— Ty palisz, effendi? — spytał zdumiony — A ci tam walczą na dworze!
— Czyż zdolny jestem pomóc im? Gdybyś był zuch, pośpieszyłbyś za nimi.
— Dziękuję. To mnie nic nie obchodzi.
— A więc pal także!
— Cały się jeszcze trzęsę. Ta stara rusznica grzmiała jak armata.
— Tak, ma rzeczywiście bas trochę mocny, ta poczciwa matrona. Nabijmy zaraz. Widziałeś, jak to jest dobrze. Gdyby nie była nabita, nie wyglądałbym obecnie zbyt ponętnie.
— Miałbyś był przecież ten sztuciec!
— Ty trzymałeś go w ręku, podczas gdy ona leżała mi wygodnie do strzału. Nie wiem zresztą, czy kula ze sztućca wywołałaby tak samo silny skutek.
— Strzelałeś przecież do mordercy!
— Nie. Nie widziałem go ani odrobiny, tylko wylot jego strzelby. Mierzył do mnie wprost w czoło. Nie było nic innego do zrobienia, jak podrzucić strzałem jego lufę i to mi się udało.
Na dziedzińcu powstało między kobietami i dziećmi wielkie zaniepokojenie. Słyszano strzały i widziano ludzi, goniących za sobą. Wszystkich opanowało rozdrażnienie, gdyż wiedzieli, że Aladży byli w pobliżu.
W tem nastała cisza i otworzyły się drzwi do przedniej izby. Weszli Osko, Omar i Halef. Ubranie ostatniego było powalane i podarte częściowo, a z czoła spływała mu krew po twarzy.
— Jesteś ranny? — spytałem przestraszony. — Czy coś niebezpiecznego?
— Nie wiem. Zbadaj, zihdi!
— Wody!
Ponieważ wody pod ręką nie było, zmaczałem chustkę do nosa w piwie i otarłem poczciwcowi twarz.
— Chwała Bogu! Zupełnie lekki postrzał — pocieszyłem go. — Za dwa tygodnie blizny nie będzie.
— To wcale przyjemne! — zaśmiał się Halef. — Ale tak tylko zranić mnie nie myślano: chodziło o moje życie.
— Kto strzelił do ciebie? Manach el Barsza?
— Nie, ten drugi.
— Czy go znałeś?
— Nie. Z powodu ciemności nie zdołałem rozpoznać oblicza, pomimo że brody nasze były tak blizko siebie, iż mogliśmy się całować.
— Przypuszczam, że to był brat rzeźnika.
— Bardzo być może, gdyż brał się do rzeczy jak rzeźnik.
— Opowiedz to! Omar przyniesie tymczasem z torby przy siodle przybory do opatrunku.
— Cała spraw a odbyła się bardzo prędko. Gdy wychyliłem głowę przez okno, ujrzałem człowieka, leżącego pod niem na ziemi. Chciałem skoczyć na niego, ale ty mnie powstrzymałeś. Wyszamotałem się, ale gdy przełożyłem nogi, on zerwał się i uciekł.
— To był Manach el Barsza. Powiedział do towarzyszy dzisiaj, gdy ich podsłuchiwałem, że chętnie wystrzeliłby raz do mnie. I groźbę wykonał. Niebezpiecznie to widać udawać takiego, którego się kula nie ima.
— To było rzeczywiście przeciwko nam planowane. Siedziałeś doskonale pod strzał. Te łotry to spostrzegły i postanowiły cię zdmuchnąć. Ponieważ zaś Manach pragnął przekonać się, co twardsze: twoja głowa, czy kula, otrzymał polecenie ciebie zastrzelić. Przedsięwzięli z pewnością próbę zamordowania ciebie; nie wątp o tem.
— Prawdopodobne to w każdym razie.
— A więc dalej! Zeskoczyłem czemprędzej i spadłem na coś wązkiego, a długiego tak, że upadłem. Była to niewątpliwie strzelba, która jeszcze tam leży.
— Wytrącił mu ją pewnie z ręki mój wystrzał. Uderzenie strzelby powaliło go.
— W każdym razie stracił zmysły na chwilę, bo nie byłby został na ziemi do mego przyjścia. Zerwałem się natychmiast i popędziłem za nim. Gdy przebiegał koło bramy, poznałem go i zawołałem na was.
— Ja go także poznałem.
— Gnał jak piorun, lecz ja następowałem mu na pięty. Wtem potknął się i upadł. Byłem tak blizko niego, że nie mogłem się dość rychło zatrzymać i runąłem przez niego. Skorzystał z tego, wstał i dalej uciekał.
— To było głupie. Mógł się rzucić na ciebie.
— Pewnie. Łotry niezręczne!
— A kto wystrzelił?
— Ja. Podnosząc się z ziemi, dobyłem pistoletu i strzeliłem do niego. Ale byłem także głupi, bo strzelałem potem w biegu. Gdybym był stanął i zmierzył spokojnie, byłbym go trafił z pewnością, bo moje pistolety niosą daleko. Już mi się to nigdy nie zdarzy.
Nadszedł Omar z przyborami do opatrunku.
— Tam pod oknem leży strzelba Manacha — rzekł doń Halef. — Przynieś ją tutaj!
— Ale ja także chcę słyszeć twoje opowiadanie.
— Zaczekam.
Gdy Omar wrócił ze strzelbą, pokazało się, że Manach dostał potężny policzek, bo kolba była pęknięta. Na wylocie zostały wyraźne znaki, gdzie uderzyły moje kule.
— Ależ, ona nienabita — zauważył Halef, obcierając sobie krew z twarzy. — Z pewnością więc wystrzelił.
— Oczywiście! Prawie równocześnie ze mną, — Więc kule twoje podrzuciły lufę jego strzelby do góry i jego kula gdzieś wbiła się zapewne w ścianę blizko powały.
Osko wziął lampę i znalazł wnet dziurę, w której tkwiła kula.
— O tutaj jest — rzekł. — Byłbyś ją miał teraz w swojej głowie, gdybym nie był na czas zauważył tej strzelby.
— Tak, tobie życie zawdzięczam.
— Dumny jestem z tego. My doznaliśmy od ciebie tyle dobrego, a zwłaszcza ja, bo wyrwałeś moją córkę z rąk tego Abrahima Mamura. Nareszcie nadarzyła mi się sposobność wyświadczenia ci drobnej przysługi.
— Nie jest ona wcale drobną. Przyjmij serdeczne podziękowanie.
— Nie powinieneś mi dziękować. Innego zabiłoby mimo mojego ostrzeżenia. Jak przyszło ci na myśl podstrzelić mu lufę? Mogłeś się tylko schylić.
— Wtedy byłby wystrzelił i ugodził ciebie. Już się był złożył.
— A zatem, by także mnie ocalić?
— Taki miałem zamiar. A teraz, gdy znaleźliśmy już jego kule, możemy także moich poszukać. Zboczyły zapewne przez jego lufę i poszły dołem. Zobaczcieno krawędź okna.
Istotnie. Tkwiły w miękkiej cegle całkiem blizko obok siebie. Osko je wygrzebał.
— Wygrzeb mi i te z góry — rzekł. — Muszę je sobie zachować na pamiątkę tej godziny. A teraz dalej, Halefie!
— Resztę znasz tak dobrze, jak ja — rzekł wezwany. — Dopędziłem Manacha i złapałem go z tyłu. On skoczył daleko w bok, wyrwał się, a ja przytem upadłem. Tym razem był już on mądrzejszy. Rzucił się na mnie i chwycił mnie za gardło. Dobywałem właśnie noża, by mu go pchnąć między żebra, kiedy przypadł do nas trzeci. Nie wiem, kto to był, ale jutro poznałbym go, bo przejechałem mu tak przez twarz nożem, że musiał mnie puścić. Za to przyłożył mi do głowy lufę pistoletu. Niewątpliwie oślepiła go krew, bo powiedział: „Przytrzymaj go, Manachu!“ Manach wykonał to sumiennie. Leżałem twarzą zwrócony na bok, a wylot lufy dotykał mojej skroni. Szarpnąłem głową, a on wypalił. Wydało mi się, jak gdyby ktoś przeciągnął mi drutem rozpalonym przez czoło, ale następnie zebrałem wszystkie siły, żeby się uwolnić z ich uścisków. Nóż wypadł mi z ręki. Obaj trzymali mnie jednak mocno za gardło i za ramię. Wtem zrobiło mi się wolno. Jeden z nich zaklął, gdyż ktoś pochwycił go z tyłu.
— To ja — rzekł Osko. — Chwyciłem go za gardło, ale się zanadto pośpieszyłem. To nie był chwyt właściwy. Przeciwnik wyrwał się i uciekł.
— Tak, a tymczasem umknął i Manach — dodał Halef. — Straciłem już prawie oddech, a za nim go odzyskałem, rozstał się z nami Manach bez pożegnania.
Dziwne to uczucie i nieopisane znaleźć się w obliczu śmierci i równie szybko ujrzeć się ocalonym. Na szczęście miliony ludzi nie mają o tem pojęcia.
Ranę Halefa z łatwością opatrzyłem. Mogła po niej zostać tylko blizna niewielka.
— Znowu jeden dowód twego męstwa, mój zacny Halefie — rzekłem doń. — Co powie Hanneh, perła swej płci, ujrzawszy te pomniki twojej odwagi?
— Pomyśli, że uczyniłem to dla mego zihdi, którego ona również miłuje. O, co ja będę mógł o nas opowiedzieć! Niewielu będzie chyba wśród Beni Arabów, którzy odbyliby takie podróże, jak my. A potem, gdy... słuchaj!
Usłyszeliśmy jakiś daleki dźwięk, jak gdyby śpiew komara. Stawał się on coraz to mocniejszy, a niebawem przemienił się w głośnego marsza wojennego wracającej armii.
— Nadchodzą! — rzekł gospodarz, wstając teraz dopiero z krzesła. — Przyprowadzą jeńców.
— Którzy byli już we wsi, aby mnie sprzątnąć, gdy tymczasem dzielni mieszkańcy wyszli na przechadzkę — odparłem.
— Panie, tu był tylko jeden. Tamtych pochwycono z pewnością.
— Zapłacę za każdego po tysiąc piastrów.
— Nie wiemy jeszcze, czy im się wcale nie powiodło. Ta muszę ich przyjąć jako naczelnik policyi.
Wyszedł, aby policyanta ostrzec przed przyznaniem się wobec mnie. Zostawił drzwi za sobą otwarte, przez które widzieliśmy dokładnie wejście armii zwycięskiej.
Pierwszy wszedł muszir, potrząsając sierpem jak tamburmajor buławą. Za nim postępowali muzykanci; każdy grał z całej siły, jednakże ani z nut, ani wedle zasad harmonii lub taktu, lecz stosownie do upodobania.
Za nimi kroczyli bohaterowie, każdy w takiej postawie, jakgdyby miał na sumieniu czyny Bolanda albo Bayarda. Czterech dźwigało nosze, sporządzone naprędce z młodych drzewek, na których spoczywały zwłoki rzeźnika i byłego dozorcy więzień.
Z zewnątrz dolatywał zapach pieczonych koźląt. Marszałek polny rozwarł szeroko nozdrza, wciągnął z rozkoszą woń i zbliżył się do nas pełen godności.
— Effendi — rzekł. — Wyprawa skończona. Ja sam położyłem trupem obudwu Aladżych. Mnie należą się zatem dwie skórki.
— Gdzie masz ich zwłoki?
— Wrzuciłem je do wody.
— A gdzie reszta złoczyńców?
— Także w Sletowskiej. Utonęli nędznie.
— A kto ich zabił?
— Tego nikt nie wie dokładnie. Będziemy musieli losować o dwie pozostałe skórki.
— To szczególne, że utopiliście ich tak, że niepodobna się dostać do ich zwłok.
— To najkrótsze postępowanie z takimi.
— Tak i nie można dowieść, że marszałek polny kłamie.
— Panie, nie obrażaj mnie!
— Od kiedyż to przychodzą do wsi umarli, aby tu przez okno strzelać mi w głowę?
Tem się zmieszał.
— Panie, co chcesz przez to powiedzieć?
— Że ci trzej ludzie, przeciwko którym wyruszyliście, postanowili tymczasem tutaj nas wymordować.
— W takim razie były to ich duchy!
— Ty sam jesteś duchem. Czy wierzysz w duchy?
— Tak, są duchy.
— W takim razie możesz wraz ze swojem walecznem wojskiem pożreć duchy czterech koźląt, bo ciał ich nie dostaniecie.
— Effendi, ty je nam obiecałeś! Polegamy na twojem słowie!
— Przyrzekłem je wam pod pewnymi warunkami, których wy nie dotrzymaliście. Jeśli uważasz mnie za człowieka, którego można tak okłamywać, jak ty to czynisz, to każę ci dać baty. Mam władzę po temu; spytaj kiaję, a on to potwierdzi.
Mówiłem głosem podniesionym tak, że słyszeli to wszyscy, stojący na dworze. Spoważnieli bardzo i zbliżyli ku sobie głowy. Policyant stał jak winowajca; kiaja, który znajdował się w mem bezpośredniem pobliżu, uważał za stosowne ująć się za swym podwładnym. Powiedział zatem:
— Effendi, sądzisz z gruntu fałszywie. Nie powiedziano ci nieprawdy. Jak moglibyśmy odważyć się na coś podobnego?
— Tak, jak śmiecie w ten sposób mnie okłamywać, oszukiwać i robić ze mnie błazna? Wiesz, że chlubię się opieką wielkorządcy i poleceniami władz jego najwyższych. Czem jest wobec mnie kiaja, czem policyant! Ja pochodzę z kraju, gdzie mały chłopiec jest mędrszy i wykształceńszy od ludzi, których wy uważacie za roztropnych i mądrych. Mimoto spodziewaliście się, że mnie oszukacie. Tylko z głupoty mogło wam to przyjść na myśl. Nawet dzieci tam na dziedzińcu wiedzą, że zostaliśmy oszukani i my, świeczniki wiedzy, mielibyśmy nie być od nich mądrzejsi? Tego nie mogę i nie powinienem ścierpieć. Chcę ludzi ugościć arpa suju, raki i czterema pieczonemi koźlętami, a wy z wdzięczności za to pakujecie mi na kark takie kłamstwa! Zachowaj zatem swój napój, koźlęta zaś ja zabiorę jutro ze sobą, aby je darować godniejszym!
O ile żadne z moich słów nie wywarło zamierzonego wrażenia, o tyle uzyskała je ta groźba ostatnia. Wódz wciągał chciwie zapach pieczeni, zacisnął wargi i poskrobał się z zakłopotaniem po spodniach. Ale wirtuoz na puzonie zrozumiał położenie, zbliżył się do nas w długich krokach, stanął przedemną i rzekł:
— Effendi, nie chcemy stracić przeznaczonych dla nas koźląt. Zaciężyłoby to twemu sumieniu, gdybyś nam ich odmówił. Dlatego chcę uwolnić cię od cichych wyrzutów przeciwko samemu sobie przez to, że powiem ci prawdę.
— Widzę, że jest tu przynajmniej ten jeden uczciwy człowiek — odrzekłem.
— O wszyscy jesteśmy uczciwi, ale mówić może tylko jeden. Ja trąbię do taktu, a w mojej curnie jest ton najsilniejszy. To też zabieram głos. Nie walczyliśmy, lecz udaliśmy się do chaty, aby zabrać nieżywych. Wody Sletowskiej nie pokryły zwłok żadnych. Jeśli rozkażesz, powiem ci otwarcie, jak się to stało.
— Mów!
— Siedziałem w domu i prostowałem właśnie głęboką wklęsłość, jaka utworzyła się w mojej curnie, gdy powaliłem nią wczoraj na ziemię człowieka, który mnie obraził. W tem przyszedł do mnie policyant, który jest moim szwagrem, ponieważ ożenił się z siostrą mojej żony. Opowiedział mi o tobie, o Aladżych i o tem, czego domagałeś się od kiaji. Wydał on mu tajne zlecenie, żeby poszedł do zarośli i doniósł Aladżym, iż zdołaliście im umknąć i żeby się zabrali, bo wkrótce wyruszy przeciwko nim armia naszych wojowników w celu pojmania ich.
— Myślałem to sobie!
— Policyjny dozorca chciał dla przyjaźni i powinowactwa, żebym wziął udział w rozmowie z Aladżymi i dlatego zażądał, żebym mu towarzyszył.
— Albo raczej bał się i dlatego wziął cię ze sobą.
— Mylisz się. Ani w jego, ani w mem sercu nie postała obawa. Nie lękam się najsilniejszego nieprzyjaciela, bo mam w mej curnie broń potężną, którą już niejednej głowie nabiłem guzów. Wybraliśmy się zatem i poszliśmy do lasu.
— Ale bardzo powoli?
— Tak, bo mieliśmy się naradzić, jakby najlepiej spełnić nasze drażliwe polecenie. Szliśmy więc powoli i wołaliśmy na Aladżych od czasu do czasu, że nie przychodzimy, aby ich zabić.
— Była to istotnie rozumna ostrożność z waszej strony, bo mogli na was uderzyć.
— O nie! Uczyniliśmy to, by ich nie przerazić zanadto, ale odpłacili nam niewdzięcznością za naszą delikatność.
— To znaczy — wtrąciłem — że was porządnie wyśmiali!
— Nie, tego nie zrobili, ale to, że się okazali tak niewdzięcznymi, jest także powodem do tego, żeby ci prawdę wyjawić.
— Na czem polegała ta niewdzięczność?
— Na cięgach, które dali memu kochanemu szwagrowi, na co naturalnie nie odważyli się u mnie.
— Oho! — wpadł mu w słowo policyant. — Czy jeden z Aladżych nie wyrżnął cię w twarz, że aż usiadłeś na ziemi?
— Przywidziało ci się. Było ciemno, a razy spadały na ciebie gradem tak gęstym, że wogóle nie mogłeś się oglądać i na mnie zważać. Słowa twoje nie posiadają zatem mocy poważnego świadectwa.
— Nie sprzeczajcie się! — rozkazałem. — Co zrobili Aladży?
— Zapytali, jakie zadanie ma spełnić nasza gromada, a my oświadczyliśmy, że mamy ich najpierw pojmać, a następnie zabrać z chaty zwłoki i starego Mibareka. Myśleli, że Mibarek nie żyje. Gdy się dowiedzieli, że nie zginął, ucieszyli się i postanowili czemprędzej go uwolnić, aby nie wpadł znowu w wasze ręce. Mój szwagier dostał jeszcze kopnięcie od...
— Nie, to ty je otrzymałeś! — zawołał policyant.
— Milcz! To wszystko jedno, czy ja, czy ty, bo jesteśmy blizcy krewni. Nie poskąpili więc nam kilku kopnięć i skryli się trwożliwie w fałdach szat nocnych ziemi.
— Potem wy wróciliście, by zwołać bohaterów.
— Tak. Potrzeba było czasu na to; abyś zaś nie zaczął czego podejrzewać, spieszyliśmy się bardzo.
— Powiedzieliście przytem każdemu, że nie ma się czego obawiać, bo wrogowie cofnęli się dumnie?
— Tak, panie.
— Że jedynem niebezpieczeństwem, jakie ich czeka, jest wypicie arpa suju i zjedzenie koźlęcej pieczeni?
— Powiedzieliśmy im to w zaufaniu na cześć i chwałę twojej dobroci.
— Czy znaleźliście potem podczas wyprawy jakie ślady z Aladżych?
— Nie ślady, lecz ich samych.
— Ach! A gdzież to?
— Na końcu wsi, na koniach, dwu z prawej, a dwu z lewej strony drogi, a Mibarek był z nimi. Przeszliśmy obok nich z muzyką janczarską. To nie żart zabrać dwa trupy nocą z ciemnego lasu. Leżą w pierwszym pokoju.
Wskazał ręką przez drzwi, ja zaś odrzekłem:
— Wszystko, co mi barwnie przedstawiłeś, wiedziałem już przedtem. Ponieważ jednak wyznałeś prawdę nareszcie, nie pozbawię was uczty.
— A kto skórki otrzyma?
— Kto we wsi najuboższy?
— Rębacz Chasna, który stoi tam w tyle z siekierą.
— On je dostanie. Zabierzcie tylko trupy i każcie przynieść arpa suju!
Rozkaz ten powitano z radością. Przyniesiono wielkie, grubobrzuszne dzbany, napełnione piwem. Ponieważ Turek nie znał przedtem piwa, nie umie przeto odpowiednio go określić. Używa albo czeskiego słowa „piwo“, albo wspomnianego już kilkakrotnie opisania. Arpa znaczy jęczmień, su woda, a dodatek ju oznacza drugi przypadek. Arpa suju znaczy zatem dosłownie woda jęczmienia — określenie nie bardzo zapraszające.
Gdy każdy z wojowników starał się o jakieś naczynie do picia, ja wziąłem na bok policyanta i spytałem:
— Gdzie zaniesiecie zwłoki rzeźnika?
— Do jego mieszkania.
— A ty będziesz towarzyszył?
— Nietylko będę towarzyszył, lecz poprowadzę pochód, bo jestem prawą ręką ustawy.
— Dam ci więc polecenie. Przekonałem się, że jesteś mądrym i sumiennym dyplomatą i że potrafisz dobrze się zabrać do rzeczy. Słuchaj więc! Chciałbym, żebyś zobaczył brata rzeźnika.
— Wszak to bardzo łatwo.
— Kto wie. Może mieć powody do tego, żeby się nie pokazywać.
— O, ja jestem policyą! Do mnie przyjść musi.
— Tak nie! Życzę sobie, żebyś nie występował szorstko, lecz żebyś działał podstępnie.
— W sam raz jestem do tego.
— Staraj się go więc zobaczyć. Dostaniesz pięć piastrów, jeśli ci się to uda.
— Uda mi się to tak pewnie, że proszę o nagrodę zaraz.
— Nie, mój kochany. Tak mnie już okłamałeś, że muszę być te raz ostrożnym. Nie sądź więc, że będziesz mógł niezgodnie z prawdą powiedzieć mi, że go widziałeś. Ja przeczuję całkiem dobrze, czy mnie oszukujesz.
— Ani jedno nieczyste słowo nie przejdzie przez moje usta. Co chcesz wiedzieć właściwie?
— O tem potem! Masz go zobaczyć, a gdy tego dokonasz, to wystarczy.
— Zważ jednak, że żądasz odemnie wielkiej ofiary. W czasie mej nieobecności wypiją mi drudzy cenne arpa suju.
— Twoja część nie przepadnie ci.
Wyszedł. Widziałem, jak polecił dwu ludziom nieść zwłoki rzeźnika. Trupa klucznika schowano tymczasem w jakimś kącie ukrytym.
Teraz już wszystko było w porządku. Częścią z podgiętemi nogami na ziemi, częścią na nasz sposób przy stołach siedzieli bohaterowie i trzymali w rękach wszelkiego rodzaju naczynia, aby się niemi posługiwać przy piciu. Na dziedzińcu włóczyły się dokoła ognisk kobiety i dzieci. Im także dostarczono kilka dzbanów piwa. Chłopcy i dziewczęta chwytali skrzętnie tłuszcz, spadający kroplami z piekących się koźląt. Jedno miało do tego kamień, drugie kawałek drzewa, na który zbierali krople, aby je potem zlizać czemprędzej.
Szczególnie jeden mały, ośmioletni może, chłopak poczynał sobie wcale ładnie przy używaniu tej rozkoszy. Podstawiał mianowicie maleńki fez, a gdy wpadło weń kilka kropli, przewracał go tak, że wnętrze wychodziło na zewnątrz i dopóty suwał odpowiedniem miejscem po języku, dopóki mu się nie wydało, że użył już dostatecznie. Gdy tłuszcz wsiąknął za głęboko, lub trzymał się sukna zbyt mocno, posługiwał się dzielnie zębami. Kazałem go sobie potem przyprowadzić i przypatrzyłem się fezowi. Malec wygryzł w nim dziurki i cieszył się nadzwyczajnie, gdy go wynagrodziłem jednym piastrem za wytrwałą pilność.
Jedno ognisko oblegała poprostu sprzysiężona gromadka. Siedziały przy niem dwie kobiety i obracały rożen na przemian. Ilekroć która z nich odwróciła na chwilę uwagę, przyskakiwał któryś z członków gromadki, aby oblizać jedną z apetytniejszych części koźlęcia i uciec potem czemprędzej.
Przedsięwzięcie to nie było łatwe, bo od ognia mogło się zająć ubranie. Ilekroć się któremu udało bez niebezpieczeństwa dla siebie zakosztować koźlęcego tłuszczu, odznaczali go towarzysze honorowem wyciem, gdy zaś od której z kobiet dostał porządnego klapsa, lub nawet policzek, śmiano się z niego do rozpuku. Za każdym razem jednak, czy się sztuka powiodła, czy nie, następowała po niej zawsze energiczna gra mimiczna, albo z powodu policzka, albo dlatego, że szczęśliwy oblizywacz koźląt upiekł się w język.
Było tam mnóstwo rodzajowych obrazków, łączących się w zajmującą całość. Ani starzy, ani młodzi nie krępowali się już niczem. Zewnętrzną ceremonialną powłokę, w której człowiek ze Wschodu ukazuje się stale, zwłaszcza wobec obcych, spłukało arpa suju. Zbliżano się do nas coraz odważniej, a wkońcu otoczyło nas grono ożywionych gości, na których mogłem robić najrozkoszniejsze studya.
Gdy policyant powrócił ze swej wyprawy, oznajmił mi, co następuje:
— Panie, udało się! Widziałem go, ale kosztowało to trudu dużo. Będziesz musiał dać dziesięć piastrów zamiast pięciu.
— Czemu?
— Bo to wymagało dziesięćkroć większego wysiłku mojej bystrości. Zapytawszy o niego, otrzymałem odpowiedź, że nieobecny. Byłem jednak rozsądny i powiedziałem, że muszą się z nim zobaczyć, bo chcę mu donieść ważne rzeczy o ostatnich chwilach zmarłego. Na to kazał mnie wpuścić, bo siedział w komnacie sam jeden. Przeraziłem się jego widokiem, gdyż miał długą, głęboką ranę od czoła przez nasadę nosa i przez policzek. Obok niego stało naczynie z wodą do ochładzania rany.
— Czy pytałeś go, jak odniósł tę ranę?
— Oczywiście. Siekiera spadła mu ze ściany na twarz.
— A czy chciał usłyszeć to, o czem go przyszedłeś zawiadomić?
— Oświadczyłem mu ze współczuciem, że brat jego nie zupełnie był martwy i westchnął jeszcze raz, gdy go podnosiłem.
— To wszystko?
— Czyż to nie dosyć? Czy miałem swoje delikatne sumienie obarczyć jeszcze większem kłamstwem? Za małe westchnienie mogłem przed aniołem sądu przyjąć odpowiedzialność. Gdybym był jednak powiedział, że zmarły wygłosił długą mowę przed śmiercią, obciążyłbym tem swoją duszę nadmiernie.
— No, co do tego, to nie kazałem ci mówić nieprawdy, a za jedno westchnienie zadużo mi dziesięć piastrów.
— Tobie? Mężowi o tak świetnych wpływach i naturalnych zdolnościach? Gdybym posiadał zalety twego charakteru, serdeczność twoich uczuć, bogactwo twojego serca i piękność twego sposobu myślenia, poświęciłbym sobie pięćdziesiąt piastrów!
— Ja też poświęcę je sobie.
— Ja myślę o sobie, nie o tobie, zwłaszcza że rzecz nie poszła tak gładko, jak tego sobie życzyłem.
— A jakże?
— Brat rzeźnika rozgniewał się, zerwał się z miejsca i cisnął straszne przekleństwo. Zagroził mi, iż postara się o to, żebym ja także westchnął i to porządnie. Reszty się możesz domyśleć.
— Nie potrafię sobie tak dokładnie odmalować tej sytuacyi.
— No, dostałem to, co się zwykle batami nazywa, co jednak ja określam jako skutki mego serdecznego oddania się tobie.
— Czy cięgi były bolesne?
— Niezwykle!
— To mnie cieszy!
— A mnie nie, bo będę musiał teraz krzepić się obficie lekarstwami, by się wyleczyć. Nie obejdzie się także bez użycia raki zewnętrznie do nacierania, wewnętrznie zaś arpa suju do ochłody i pieczeni koźlej do wzmocnienia nadwątlonej zręczności cielesnej.
— Sądzę, że zastosujesz także raki wewnętrznie; co się tyczy zręczności, to dowiedź jej teraz, zabierając się czemprędzej. Masz tu dziesięć piastrów!
— Panie, słowa twoje są obelgami, ale czyny twoje je łagodzą. Zdobyłeś sobie całą mą duszę i serce, a nerki moje dyszą wonią przywiązania i oddania się dla twej drogiej, bezprzykładnej istoty.
— Ruszaj precz, bo cię skakać nauczę!
Sięgnąłem do rękojeści harapa i w tej chwili policyant zrobił się niewidzialnym.
Wkrótce wykazały kilkakrotne próby, że koźla pieczeń gotowa i rozpoczęło się dzielenie. Aby zapobiec sprzeczkom, objął Halef tranżerowanie, co umiał doskonale. O poszczególne części rzucano losy. Nam dostały się czombry od ogona, ale ja wyrzekłem się tego przysmaku, gdyż te właśnie miejsca dzięki swemu położeniu na rożnie najczęściej stykały się z językami małych smakoszów.
Zresztą zastawił gospodarz przed nami obfitą i jak na tamtejsze stosunki wcale dobrą wieczerzę. Pod tym względem byliśmy zeń zadowoleni.
Po doszczętnem spożyciu czterech tłustych koźląt, ustawiła się kapela w kącie dziedzińca. Zamieniła się teraz w orkiestrę „do tańca i do śpiewu“.
To, co usłyszeliśmy teraz, urąga wszelkim opisom. Wystarczy powiedzieć, że odbyły się ochocze tańce. Z początku tańczyli tylko mężczyźni, później pokazało się także kilka kobiet. Taniec polegał bądź to na dzikich nieregularnych podskokach, bądź też na mniej lub więcej pięknem wykręcaniu członków ciała. Jedna tylko para popisała się znośną grą mimiczną z towarzyszeniem gitary i skrzypiec.
Między poszczególnymi tańcami dali się słyszeć śpiewacy, częścią pojedyńczo, częścią zaś w chórze. Pieśni solowe miały piętno rzewności, była w tem przynajmniej melodya i ślady harmonii w akompaniamencie. Chórowe pieśni natomiast, wyłącznie prawie pieśni wojenne, śpiewano, albo raczej ryczano unisono i przerywano takimi wrzaskami, iż zachodziła obawa, że nam bębenki popękają. Odpowiadał temu godnie akompaniament. Puzon, bęben i piszczałka grały w nim rolę główną.
Późno już, na krótko przed północą, zajechał na podwórze jeździec, który chciał tu przenocować. Był to człowiek mały i zsiadł ze starego kościstego człapaka, bardzo wycieńczonego i źle utrzymanego.
Pomówił kilka słów z gospodarzem, a ten oznajmił mi, że jutro mogę dostać bardzo przydatnego towarzysza podróży.
Przyszedł mi zaraz na myśl człowiek, wspomniany przez Aladżych w rozmowie, który miał mnie oddać w ich ręce. Nazywali go Suef. Imię czysto arabskie.
On to miał podjąć się pośrednictwa w razie nieudania się dzisiejszego napadu. Do zamierzonego napadu wcale nie przyszło; należało się więc spodziewać napewno, że Suef rozpocznie swoją działalność.
Mogło być, że ten Suef już tego wieczora starał się do nas zbliżyć, a w takim razie mógł nim być właśnie przybyły. Trzeba było postępować ostrożnie i dowiedzieć się o wszystkiem.
— Dlaczego mówisz o towarzyszu? — spytałem gospodarza. — Jest zbyteczny.
— A może przecież! Czy znacie drogi?
— Nieznane nam były wszystkie drogi, które przebyliśmy w tym kraju, a jednak zawsze jechaliśmy dobrze.
— Więc nie życzysz sobie przewodnika?
— Nie.
— No to przepraszam. Sądziłem, że ci wyświadczę przysługę.
Chciał się odwrócić. To nie wyglądało tak, jak gdyby obcy dał mu jakieś pilne zlecenie. Dlatego badałem dalej:
— Kto jest ten, o którym mówisz?
— To oczywiście towarzystwo nie dla was. To ubogi krawiec, nawet bez stałego miejsca zamieszkania.
— Jak się nazywa?
— Afrit.
— To nie zgadza się z jego postacią. Na imię mu: „Olbrzym“, a powinienby się Karłem nazywać.
— On nie odpowiada za swoje imię, bo zawdzięcza je swojemu ojcu. Może to był także taki mały i pragnął, żeby syn był większy.
— Czy stąd pochodzi?
— Nikt nie wie, gdzie się urodził. Znają go wszędzie tylko jako krawca wędrownego. Gdzie dostanie zajęcie, tam zajeżdża i pozostaje, dopóki nie skończy roboty. Zadowala się wiktem i drobną zapłatą.
— Czy jest uczciwy?
— W wysokim stopniu. Stał się nawet przysłowiem dla swej bezinteresowności. „Uczciwy jak wędrowny krawiec“, mówi się zwykle.
— Skąd dziś przybywa?
— Ze Sletowa, położonego na północ od nas.
— A dokąd zdąża?
— Do Uskub i dalej. Ponieważ ty także tam się udajesz, myślałem, że dobrze zrobię, jeśli ci go polecę. Gościńcem musisz daleko kołować, a drogę prostą dość trudno znaleźć.
— Czy mówiłeś z nim już o nas?
— Nie, panie. On nie wie wcale, że tu są obcy. Pytał tylko, czy może zatrzymać się tutaj do jutra. Chciałem mu dać robotę, ale nie przyjął, gdyż odbywa obecnie podróż z powodu choroby.
— Gdzie on teraz?
— Za domem. Prowadzi sam konia na pastwisko. Po tym człapaku możesz poznać, jak ubogi jest krawiec.
— Więc pozwól mu potem przyjść do nas. Niechaj będzie naszym gościem.
Niebawem też nadszedł podróżny, bardzo małego wzrostu, słabo zbudowany, a zarazem nędznie odziany. Był jakby czemś przygnębiony i usiadł skromnie przy rogu stołu. Prócz noża nie zauważyłem u niego żadnej innej broni. Dobył z kieszeni kawałek twardego placka kukurudzianego, aby go spożyć. Ten biedak nie był z pewnością sprzymierzeńcem rozbójników. Zaprosiłem go, żeby usiadł obok nas i zjadł pozostałe na stole resztki naszej uczty.
— Panie, jesteś uprzejmy — rzekł grzecznie — ja istotnie czuję głód, pragnienie. Ale ja jestem biedny krawiec i nie powinienem przysiadać się do takich panów. Jeśli chcesz mi co dać, to przyjmę chętnie, lecz proszę cię o pozwolenie zjedzenia tego tutaj.
— Nie sprzeciwiam się. Halefie, podaj mu.
Halef przysunął mu tyle, że mogłoby wystarczyć dla kilku osób i postawił przed nim także piwo i raki.
Posiliwszy się, zbliżył się obcy do nas i podziękował w słowach najuniżeńszych. Miał twarz tak zapadłą i rzetelną zarazem, a spojrzenie tak otwarte, że mnie ujęło.
— Czy masz krewnych? — zapytałem.
— Nikogo. Żona i dzieci pomarły mi przed dwoma laty na ospę. Teraz sam jestem.
— Jak ci na imię?
— Przezywają mnie powszechnie krawcem wędrownym, ale nazywam się właściwie Afrit.
— Czy możesz mi powiedzieć, gdzie twoja ojczyzna?
— Czemu nie? Muszę przecież wiedzieć, gdzie się urodziłem! Pochodzę z małej wsi w Szar Dagh, która zowie się Wejcza.
Ach! To była przecież miejscowość, o której wspomniał mi umierający dozorca więzień, że tam znajduje się szukany przezemnie Karanorman-chan. Spotkanie z tym biedakiem mogło mi przynieść wielką korzyść.
— Czy cię tam znają? — spytałem.
— Bardzo dobrze; bywam tam często.
— A kiedy znów tam wracasz?
— Teraz właśnie. Jadę do domu przez Uskub i Kakandelen.
— Aby tam kogoś odwiedzić?
— Nie, tam mieszka cudowny lekarz, którego pomocy potrzebuję, bo jestem chory.
— Czy nie wolałbyś poradzić się prawdziwego lekarza?
— Zrobiłem to, ale daremnie. Cudotwórca sprawił mi już wielką ulgę.
— Na co cierpisz?
— Mówią, że mam kamienie w wątrobie.
Wyglądał całkiem tak, jak gdyby mu dolegały wielkie cierpienia wewnętrzne. Żałowałem go bardzo rzeczywiście.
— Kiedy stąd wyruszasz?
— Jutro rano.
— Do Uskub?
— Nie całkiem. Za daleko, by tam w jednym dniu dojechać.
— Czy jest po drodze jaka dobra oberża?
— O, nawet kilka.
— Czy weźmiesz nas ze sobą?
— Jakże mógłbym jechać razem z wami! Ja nie umiem wcale mówić z takimi panami.
— No, mówisz teraz tak ze mną, że mi się bardzo podobasz. Jeśli ci to na rękę, to pojedziemy razem, a ja wynagrodzę ci twe przewodnictwo.
— Nie mów tak! To zaszczyt dla mnie być z wami, a w kilku lepiej się jedzie, niż samemu. Jeśli więc każesz, przyłączę się do was.
Na tem załatwiliśmy sprawę i obcy usiadł znowu na swojem miejscu. Następnie życzył nam dobrej nocy i oddalił się na spoczynek. Towarzysze oświadczyli się także za tem, że to człowiek uczciwy, a gospodarz potwierdził ponownie.
Zwolna opróżniał się dziedziniec i izba frontowa i nadszedł czas do spania. Gospodarz urządził mi miękkie łoże na „sofie“, reszta zaś musiała nocować przy koniach, których tu nie chciałem zostawić bez nadzoru.
Zostawszy sam, zamknąłem drzwi od środka. Ponieważ okiennice były także mocno zamknięte, zasnąłem bez żadnych obaw.