Ziemia obiecana (Pontoppidan, 1924)/Księga trzecia/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henrik Pontoppidan
Tytuł Ziemia obiecana
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Det forjættede land
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




KSIĘGA TRZECIA.


DZIEŃ SĄDU.


CZĘŚĆ PIERWSZA.

Wśród nawalnego deszczu toczyła się nowo wybudowaną drogą od stacji kolejowej w Sandinge wielka, stara dorożka. Był początek lipca, ale na niebie zwisły czarne, niskie chmury, jak w listopadzie. Woda lała się potokami, jak podczas oberwania chmury. Na wierzchu skórzanej budy zebrało się całe jezioro, rozchwiane nieregularnemi ruchami pojazdu. Po wszystkiem, począwszy od dwu, z tyłu przymocowanych kufrów, aż do wielkiego parasola, pod którym kuliła się siedząca na koźle obok woźnicy osoba płci żeńskiej, spływała woda. Był to rozpaczliwy widok.
Gdybyż przynajmniej pojazd raźniej się toczył! Sunął atoli powoli jak ślimak, ciągniony przez dwa chude, niby szkielety, konie, rozgniatając sumiennie kołami ciastowate błoto bagnistego gruntu, tak że zdało się, iż ma za zadanie, przedstawić obrazowo szkaradę pluty, pustynność okolicy, monotonję pól i nagość, sięgających aż do skraju widnokręgu wzgórz. Można było przypuszczać, że pod owym czarnym dachem pojazdu tkwi jakiś skórzasto-żółty hipochondryk o zapadłych oczach i wpatruje się tępo w ulewę, nie mając tyle energji, by ponaglić woźnicę, a także nie spiesząc się do miejsca przeznaczenia, gdzie go nie czeka żadna radość, ni niespodzianka.
Nagle ukazała się ponad rąbkiem fartucha, nakrywającego kolana podróżnych, różowa twarzyczka dziecięca... po chwili druga podobna, a w ślad za nią mała, krągła rączyna z rozczapierzonemi palcami, usiłująca schwytać spadające krople wody. Wydało się, że nagle wyjrzały z trumny dwie anielskie główki, których oczka lśniły, a z ust wybiegały okrzyki zachwytu, ile razy powóz mijał dom, przy którym pasło się nad rowem kilka owiec.
Starsza dziewczynka obróciła się w głąb i zawołała porywczo:
— Ojcze! Ciociu! Popatrzcież!...
Droga skręcała i opadała w dół, przez co w otworze budy zamajaczył widok rozległego pastwiska, płaskiego, jak woda, leżącego pośród jałowych zboczy. Stąd dostrzec było można poprzez zasłonę deszczu, na zielonej równi wieś Sandingę, o dużych, żółto malowanych zagrodach chłopskich i starym kościele z okrąglaków kamiennych. W pobliżu wznosiły się czerwone mury słynnego uniwersytetu miejscowego. Ogromny kompleks budynków czynił naprawdę imponujące wrażenie i wzbudzał w widzu myśl, że patrzy na jakiś wielki zakład państwowy, czy rządowy, czem szkoła ta do pewnego stopnia teraz już była.
Zbliżało się południe. Z wszystkich kominów wsi buchał kłębami brunatny dym, nisko pełzając po strzechach, a od domów dochodziło masowe gdakanie kur i kaczek, czekających jadła u drzwi kuchennych. Pojazd wtoczył się wreszcie w wieś, ale nie było widać ni jednego człowieka, jakby wszyscy wymarli, tylko od strony szkoły dolatywał chóralny, wrzaskliwy śpiew dzieci pod wodzą tremolującego upojnie basu nauczyciela.
Gdy powóz mijał budynek główny, zjawił się w drzwiach nauczyciel Povelsen we własnej osobie, wypełniając je całe swą personą. Trzymał w ręku śpiewnik i, nie przestając przewodzić chórowi, zagapił się na pojazd, wlepiając weń oczy, aż znikł w oparze deszczowej szarugi.
— Kto to jechał, Jergönie Hansen? — spytał grubego chłopa, który się ukazał w drzwiach szopy, po drugiej stronie drogi położonej.
Jörgen Hansen czyścił długo i starannie fajkę, zanim się zebrał na odpowiedź. Zrobił poważną minę, a potem rzekł tak czule, jakby szło o zwierzenie tajemnicy serdecznej:
— Ano... jak mi Bóg miły, nie wiem, Povelsenie. Coprawda, szkapy są Ole Olsena, wiesz, tego z górnej wsi...
— Tak i ja pomyślałem, szkapy są jego, a zaś nowy powóz to własność szynkarza. Ale idzie o to, kto siedział w środku?
— Ano, jak mi Bóg miły, nie wiem... nie wiem, Povelsenie... nie mogę tego wiedzieć. Może to byli letnicy, których się tam spodziewają we wsi... któż wie?
— Acha! Teraz już dobrze... to byli pewnie letnicy... Niedawno także przybyło kilku... Któryś cierpiał za nas rany...
Podjął na nowo melodje hymnu, śpiewanego przez dzieci, i wrócił do izby szkolnej.
Tymczasem stara landara człapała dalej płaską zupełnie drogą, wijącą się w kierunku północnym brzegiem małego potoczku, który przecinał rozległą równię. Wszędzie stały krase, czerwone krowy w długich, prostych szeregach. Nie ruszały się wcale, ale opuściwszy głowy, wygiąwszy grzbiet w łuk i przymknąwszy oczy, pozwalały cierpliwie spływać po sobie strugom wody. Niebawem powóz wjechał w jałowiznę, gdzie pasły się kudłate jałówki i byczki, na chudych łączkach, okrytych jeno mnóstwem jaskrawego kwiecia. W powietrzu krążyły, wrzeszcząc, mewy, świadczące o pobliżu morza, którego wybrzeże ukazało się też zaraz. Podróżni zobaczyli szereg małych chat rybackich, pokaźniejszych zagród chłopskich i wreszcie czerwoną dachówką kryty, tak zwany hotel sandingski.
Miejscowość ta zyskała w ostatnich latach pewnego rodzaju rozgłos, przynajmniej w dziennikach. Zbudowano kolej w tej części kraju, przez co zapadły dawniej kąt został jako tako połączony z resztą świata i stolicą. Okoliczność ta napełniła miejscowego szynkarza wielką pychą i postanowił pozyskać dla wioski sławę miejsca kąpielowego. Każdej wiosny jawiły się w dziennikach krzykliwe ogłoszenia, zwracające uwagę szanownej publiczności na ten „pierwszorzędny“ zakład kuracyjny, oraz ma romantycznie fantastyczną przyrodę tej miejscowości. Rezultat był taki, że sprytny szynkarz zdołał w istocie zwabić w latach ostatnich z tuzin postrzelonych Kopenhagczyków, którzy wałęsali się po wybrzeżu, a co wieczora stawali rzędem nad wodą, podziwiając nabożnie zachód słońca. Atoli landara nie zatrzymała się przed „Hotelem Kattegatt“, jak szumnie brzmiał tytuł szynkowni, ale skręciła na lewo, ku wielkiej i porządnie utrzymanej zagrodzie chłopskiej, już poza wsią niemal widniejącej. Wywieszona w tej chwili flaga oznajmiła, że oczekiwano tam gości.

O tem samem deszczowem południu odbywało się w „Sandingehus,“ malowniczej, w północnym stylu zbudowanej willi, opodal szkoły na stoku wzgórza stojącej, wielkie zebranie. Rezydowała tu znana, bogata wdowa, Lena Gilling, która letnią porą przenosiła tu ze stolicy swój specjalny dwór demokratyczny, w tym celu, by być bliżej miejsca działalności oświatowej, którą otaczała swą opieką.
Około pięćdziesięciu osób zebrało się w obszernej komnacie, przytykającej wprost do ogrodu. Byli to przeważnie obcy, przybyli w charakterze gości uniwersytetu, których nie brakło nigdy, a więc duchowni wraz z ubranemi z chłopska żonami, poważni, długo brodzi nauczyciele wiejscy i studenci-chłopi o skrofulicznie bladych twarzach i zaczerwienionych oczach. Napotkać można też było nauczycieli miejscowych, oraz bogatych chłopów z żonami. Odbył się jak zwykle wykład przedpołudniowy w uniwersytecie, teraz zaś, wprowadzonym przez Lene Gilling obyczajem, zebrano się w „Sandinghusie,“ by spędzić godziny południowe na pogadance przyjacielskiej przy fajeczce.
Owe pogadanki przeistaczały się jednak zawsze niemal w gwałtowne debaty na temat bieżących kwestyj społecznych, politycznych i religijnych. Stało się wprost koniecznością dla tych ludzi, rozwijać tu zapatrywania swe i budować cudowne horoskopy na przyszłość. Właśnie weszły na porządek dzienny tematy religijne, które przez lat kilka ustąpić musiały miejsca polityce. Chrześcijańscy bojownicy sprawy ludu, zawiedzeni w całym kraju w swych nadziejach ziemskich ziszczenia królestwa pokoju i sprawiedliwości, z tym większym zapałem rzucili się ku marzeniom o życiu pozagrobowem.
Zebranych zajmował dziś wyłącznie religijny problem, ściślej mówiąc, plan zorganizowania wielkiego zebrania, jakie chciano urządzić w auli uniwersytetu zaraz po żniwach. Mieli się stawić ludowi zwolennicy Kościoła z całego państwa w celu wzajemnego zbudowania i utwierdzenia w wierze.
Dążenie do podjęcia na nowo tego rodzaju ogólnych zebrań przyjacielskich dawno tkwiło we wszystkich, teraz zaś ożyło tem bardziej, albowiem nie ulegało dziś kwestji, że wolnomyślno-religijny kierunek utracił w czasach ostatnich w znacznej mierze swój dawny wpływ na ludność. Wymarli wszyscy wielcy wodzowie stronnictwa, a nawet kierowników wytrawniejszych brakło po różnych częściach kraju, natomiast pojawiło się na nowo i to w bardzo wielkich rozmiarach straszydło średniowieczne, ciemny pietyzm. Okręg po okręgu wpadał niemal bez oporu w szpony onych głosicieli kar piekielnych, tak jakby upokorzenie polityczne, jakiego doznał lud, obezwładniło mu zmysły, czyniąc zeń łup bezwolny absolutystów ducha, rządzących ogniem i mieczem.
W łonie stronnictwa przyjaciół wolności zapanowała gorączkowa niecierpliwość. Domagano się coraz natarczywiej, by „coś robić,“ a nawet podniosły się głosy heretyckie, wołające, że wyznawana przez partję idea chrześcijaństwa ma wielkie braki i, prawdę mówiąc, nie odpowiada już potrzebom człowieka współczesnego. Wszyscy reprezentanci partji, mówcy i pisarze jęli z wielką gorliwością i pracowitością poddawać rewizji obowiązujący dotąd światopogląd, a mieszkańcy kraju czekali z utęsknieniem zbawczego słowa, któreby rzuciło w proch reakcję kościelną i przywróciło świetlanej, wolnej koncepcji chrześcijaństwa dawną władzę nad duszami.
Pod tem to właśnie hasłem rozesłano do wybitnych przedstawicieli stronnictwa zaproszenie, by zjawili się w domu pani Gilling celem przeglądu rozmaitych zapatrywań i decyzji, w jaki sposób stworzyć jeden silny front przeciw wspólnemu wrogowi. Wielu też obcych przybyło z wyraźnym zamiarem zyskania wpływu na wybór tematów dyskusji przyszłego, ogólnego wiecu, oraz osób mówców.
Pośród tych obcych znalazł się wysoki bezbrody, czterdziestoletni mężczyzna i wokół niego skupili się wszyscy. Był to wsławiony w czasach ostatnich, liberalny kaznodzieja Wilhelm Pram, którego, młodzi zwłaszcza, zaczynali już uznawać za naczelnego wodza i odnowiciela religji. Sławnym stał się przez to, że pewnego razu podczas wielkiego soboru kościelnego, wobec dygnitarzy i biskupów wystąpił śmiało z wyznaniem, że wobec dokonanej przez naukę krytyki Biblji, mowy być już nie może o jakiemś objawieniu boskiem, a idea Chrystusowa i chrystjanizm mieszczą się jedynie w świadectwie żywej gminy chrześcijan. Nikt tedy nie ma obowiązku poddawać niewolniczo swych myśli i swego rozumu pod autorytet Biblji, ale wszyscy winni ją uważać poprostu za dzieło religijne, którego twierdzenia i wyobrażenia wolno przyjmować, lub odrzucać wedle osobistych potrzeb i upodobań każdego czytelnika. To oświadczenie wstrząsnęło zrazu i zastraszyło tych nawet z pośród zespołu liberalnego, którzy najdonośniej wołali o nowoczesne sformułowanie poglądów kościelnych. Ale sprawa przybrała inny obrót, kiedy władze kościelne uznały mowę Prama za dostateczny powód do usunięcia go z zajmowanego w państwowym Kościele stanowiska. Został męczennikiem i to spopularyzowało naukę jego i jej głosiciela jednocześnie. Grupa oświeconych chłopów pewnej arcyżyznej okolicy Laalandu obrała go swym prywatnym duszpasterzem, Pram zaś teraz dopiero jął szerzyć w pełni swe poglądy, przedstawiając je jako miecz płomienisty, który strzaska żelazne okowy martwej wiary w literę i sprawi, że odpadające coraz to bardziej od wiary prawdziwej klasy oświecone powrócą do tego chrześcijaństwa odnowionego i świetlanego.
Wydarzenie owo, a zwłaszcza obrót, jaki wzięło, dodało postępowym i śmielszym jednostkom stronnictwa otuchy do otrząśnięcia się z dogmatyzmu i przez czas dłuższy formalnie prześcigano się w wynajdywaniu nowych, ożywczych prawd. I tak wydał niedawno pewien, obecny i dziś, mały, modrooki człeczek, z włosami w anielskie loki skręconemi, sensacyjną broszurę pod tytułem: „Precz z piekielnemi karami. Udowodnił w niej z wielką naukowością, popartą gorącem uczuciem, że wiara w osobę djabła i wieczne potępienie stoi w rażącej sprzeczności zarówno z naszem wyobrażeniem o wszechdobroci bożej, jak też i wynikami najnowszych badań lingwistycznych nad przekładami Biblji.
Wszystkie te palące kwestje roztrząsano w komnacie pani Gilling, a na dworze lał bez ustanku deszcz, podobny do nieutulnego płaczu niebiosów. Dysputa zaogniała się coraz to bardziej, a największe wrażenie wywierał sam Wilhelm Pram na zebranych, którzy więcej niż w połowie i tak zaliczali się do jego zwolenników. Gospodyni, pani Gilling, przyłączyła się też niedawno do żądnej reform lewicy stronnictwa, a chociaż uczyniła to po długich wahaniach, to jednak stanowisko jej w partji doznało przez to znacznego wzmocnienia. Piękna jeszcze kobieta o małych, spadających na czoło loczkach, siedziała głęboko zasunięta w wyplatany fotel i spoglądała milcząc po zgromadzonych, swym słynnym, marzycielskim, łagodnym wzrokiem, który sprawił, że ją uznano jednogłośnie za najwyżej duchowo stojącą niewiastę Danji.
Panował nastrój bardzo podniosły i zgodny. Mówiono otwarcie, że to, co teraz ma zostać uczynione dla północnej Europy, jest końcowym aktem oczyszczenia Kościoła, jakie zapoczątkował Luter. Po wiekach dziewiętnastu miało zostać chrześcijaństwo uwolnionem ostatecznie od resztek naleciałości średniowiecznych i przybrać swą postać rzeczywistą, niepokalaną, dopiero teraz zdolną ogarnąć świat cały i wszystkie ludy, jak to zostało przyobiecane.

Jeden, co najmniej, atoli uczestnik zebrania żywił inne zapatrywanie. Pod oknem siedział ciemnowłosy mężczyzna w średnim wieku z przystrzyżoną brodą i patrzył w ogród. Przez całą debatę siedział niepostrzeżony i targał nerwowo brodę. Raz po raz przenosił spojrzenie na Prama, który wysoki i smukły stał pośród koła nabożnych słuchaczy z odwiniętemi połami surduta, palcami lewej ręki w kamizelce i wyciągniętą dramatycznym ruchem prawicą. Stał jak przystało triumfatorowi i wymownie perorował o kwestji objawienia i wiary w cuda, która, jego zdaniem winna była zostać głównym tematem rozpraw przyszłego ogólnego zebrania, a wreszcie sformułował ten punkt programu w zdaniu: Czego może się od religji domagać człowiek współczesny?
Siedzący na uboczu był to Sejling, nowy dyrektor uniwersytetu ludowego w Sandinge, który objął kierownictwo po zmarłym niedawno założycielu tej instytucji. Była to osobistość wybitna i ciesząca się wielkiem w stronnictwie uznaniem, czemu dano wyraz, powierzając mu pieczę nad największą i najulubieńszą uczelnią ludową kraju. Podziwiano jego wielkie zdolności jako prelegenta, ceniono piękne, przeduchowione wysłowienie, nadewszystko zaś wielką powagę moralną, którą tchnęła jego cała osobowość. Obok tego był jednak dziwnie nieobliczalny, niemal kapryśny. Wszyscy żyli w ciągłym strachu, nie wiedząc, co zrobić może lada moment, a także dlatego, że nigdy, pod żadnym warunkiem nie chciał wyrazić jasno swego zapatrywania na daną kwestję. Była to słabostka tego zresztą bardzo męskiego charakteru, a przypisywano ją ogólnie okoliczności, że miał to być człowiek uczucia wielkiego, zatopiony w sobie, wieczyście nieukojny duch, miotany niby samotny okręt falami myśli, po wzburzonem morzu czasów naszych.
Gdy Wilhelm Pram skończył, Sejling wstał, jakby powziął stanowczą decyzję, zapiął szczelnie surdut na szerokiej piersi, założył ręce na plecy i ze spokojnym wyrazem twarzy przystąpił do koła otaczającego mówcę.
— Chciałbym uczynić uwagę!-rzekł donośnie, przecinając bez ceremonji dyskusję, wywołaną mową Prama.
Na dźwięk głosu Sejlinga powstało w zgromadzeniu lekkie zaniepokojenie, on zaś zaczął od pochwały tego, co powiedział Pram, przyjaciel jego, którego płomiennych i żywotnych idei słucha zawsze z wielką przyjemnością. Po dojrzałej atoli rozwadze uważa, mówił dalej, za swój obowiązek podkreślić pewne niebezpieczeństwo, ukrywające się pośród licznych usiłowań, o jakich tu była mowa, na które nie dość zwraca się uwagi.
— Należy — ciągnął dalej — stwierdzić fakt, że chrystjanizm posiada jednych jeno wrogów, to jest nie-chrześcijan. Otóż w pewnych kołach chrześcijańskich zakorzenił się obyczaj wyciągania, otwartych, czy też zaciśniętych w pięści, mniejsza z tem rąk na wszystkie strony i to jest właśnie objaw źle pojętej gorliwości, która wprowadza jeno zamieszanie i bezład. Wilhelm Pram, omawiając stosunek człowieka współczesnego do wiary, zażądał, by wiara nie krępowała rozumu i nie stała w sprzeczności z wiedzą ścisłą, mnie zaś wydaje się to, jakby wyciągał pięść do inaczej usposobionych chrześcijan, a otwartą dłoń braterską do bezwyznaniowców i wolnomyślicieli wszelkiego rodzaju. Jest to, jak rzekłem, gorliwość, która zboczyła na manowce. Wielkiem i najważniejszem zadaniem religijnem czasów naszych jest, zdaniem mojem, nie wykopywanie rowów pomiędzy wierzącymi chrześcijanami, ale przeciwnie budowanie mostów, któreby umożliwiły kiedyś zjednoczenie całej owczarni Chrystusowej, co byłaby świadectwem wiary prawdziwej, czyniącej, że ślepi widzą, a głusi słyszą.
Słowa te wypowiedziane tonem poważnym i smutnym uczyniły pewne wrażenie, zwłaszcza na świeckiej części słuchaczy. Ale Wilhelm Pram, który tak dalece przejął się już rolą reformatora, że każdy sprzeciw uważał za osobistą obrazę, odparł namiętnie zarzut.
— Wszystko co mówisz, Sejling, to czysta sofisterja. Ten, kto jak my wierzy, że odnalazł prawdziwą wiarę Chrystusa, musi z konieczności uważać za przeciwników wszystkich nie dających temu wiary, bez względu, czy są chrześcijanami, czy nie. Pozatem jest obowiązkiem naszym pozyskać dla przekonań naszych wszystkich ludzi. To też nie podajemy, jak mówisz bezwyznaniowcom przyjaznej dłoni, ale otwieramy im ramiona, tak jak to przykazał sam Jezus Chrystus. Zresztą cóż znaczy nazwa? Gmina chrześcijańska winna przestać być jak dotąd lożą wolnomularską, do której wstęp obwarowany jest różnemi znakami i cudotwórczemi obrzędami. Nie! Wolny wstęp mieć muszą wszyscy. Czyż Chrystus był podejrzliwym kontrolerem, badającym czujnie wnętrze dusz ludzi, przychodzących słuchać nauki jego? Nie! Wpuszczał wszystkich, wszystkich... my zaś z radością winniśmy naśladować go w tem. Hasłem naszem jest: Na oścież otwórzmy drzwi Kościoła! Dzwony głosić winny znowu słowa Zbawiciela: Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy spracowani i obarczeni jesteście! Mamy dla wszystkich ochłodę i pokój... dla wszystkich!
Podczas tej lirycznej tyrady odetchnęli z ulgą wierni Wilhelma Prama, a gdy skończył, rozległ się pochwalny szmer, od którego zbladł dyrektor.
Zabrał teraz głos mały pastor Mogensen, stwierdzając, że podziela w zupełności pogląd Prama, z tem atoli zastrzeżeniem, że żaden prawdziwy chrześcijanin nie może żyć we wspólnocie duchowej z kimś, kto wierzy w osobowego djabła i wieczyste, piekielne kary.
— Należy prowadzić walkę, walkę eksterminacyjną z tą nieludzką i niechrześcijańską nauką — wrzeszczał w histerycznym ataku, jakiego dostawał zawsze, ile razy głosił swą naukę. Pewien, niepozbawiony dowcipu dostojnik pietystów powiedział o nim podobno, że go djabeł opętał od stóp do czubka głowy..
Przerwał mu dyrektor uniwersytetu niezbyt grzecznem spojrzeniem na pucołowatą figurkę, oraz uwagą, że ma już aż nadto tych wieczystych kar piekielnych.
— Przytem — dodał — żadna z wygłoszonych tu opinij nie zdołała zachwiać moich przekonań. Przeciwnie utwierdziłem się w nich silniej jeszcze i stanowczo odradzam, by kwestję postawioną przez Wilhelma Prama stawiać na porządku dziennym obrad zebrania ogólnego. Przyczyniłoby się to tylko do odepchnięcia od nas wielu, z którymi, mimo pewnych różnic poglądów, jesteśmy związani świętemi węzły braterstwa.
— To jeno straszaki! — zawołał Pram, wyciągając ramię. — Jeśli węzły, o których mówisz, nie wytrzymają zresztą próby siły, jaką jest prawda, niechże wówczas w imię boże pękną! Ale to nie zagraża wcale i ty, Sejling, sam wiesz o tem dobrze! Wszakże wczoraj wieczór, rozmawiając w tym samym pokoju, godziliśmy się z sobą. Powiedziałeś przecież sam, że przyszedł czas podniesienia sztandaru wolności ducha w łonie samego Kościoła.
— Musiałeś mnie zupełnie nie zrozumieć! — przerwał mu dyrektor, czerwieniejąc jednak mocno. — Nic takiego nie powiedziałem nigdy... nigdy!
Niepokój wśród zebranych wzrastał coraz to bardziej. Wszyscy przerazili się wielce samą tą złowrogą wróżbą starć, jakie nastąpić mogą na ogólnem zebraniu, a to tem więcej, że w czasach ostatnich namnożyło się mnóstwo odmiennych zapatrywań w łonie związku przyjaciół oświaty ludowej, a rozbieżność tę kryto starannie przed okiem przeciwników. Jednak w chwili, gdy spór dyrektora z Pramem zaczął wyradzać się w brzydką kłótnię osobistą, nastało w sali poruszenie, spowodowane przez bladego, wysokiego mężczyznę, który dotąd stał w ostatnich szeregach słuchaczy, teraz zaś wystąpił i poprosił słabym głosem, by mu pozwolono wypowiedzieć swe zdanie.
Człowiek ten, był to lubiany powszechnie, ale zarazem otaczany ogólnem pożałowaniem, kandydat seminarjalny Boserup, były nauczyciel uniwersytetu, teolog, który przez zbyt gorliwe studja krytyczne i zgłębiania filozoficzne doszedł do utraty wiary w prawdy chrześcijańskie. Postać jego świadczyła wymownie, jak bolesną mu była ta strata, jak go dręczyły wątpliwości, a ponadto sam mawiał, że dusza jego spoczywa w trumnie. Żałowały go zwłaszcza kobiety, on zaś mimo odstępstwa swego ustawicznie jawił się tam, gdzie rozbrzmiewały słowa wiary. Dlatego też nie tracono nadziei, że kiedyś wróci oczyszczony próbą do gminy i wielkie przykładano znaczenie do faktu, że pociągał go właśnie pogląd tego koła liberalistów religijnych. Upatrywano w tem oczywisty dowód, że również i inni zbłąkani i zwątpiali dostrzegą to światło prawdziwej, czystej wiary i pójdą ku niebu drogą wytyczoną przez tę właśnie duchową gromadę.
Gdy miał zacząć, nastała zupełna cisza. Spojrzenia zawisły na ustach jego, on zaś stał z uśmiechem boleściwym na bladej, chrystusowatej twarzy swej i dusił w chudych dłoniach chustkę.
— Nie bez wahania — powiedział — pozwoliłem sobie zabrać głos w tak zacnem kole, do którego się już właściwie nie zaliczam. Odczuwam atoli niezbędną potrzebę wyrażenia radości z powodu tego, co usłyszałem. Przytem z przedziwnem uczuciem ulgi patrzę na usuwanie w czasach naszych z drogiej mi niegdyś ścieżki Kościoła niejednego z wielu kamieni, o które potykali się tyle razy ludzie wierzący. Mnie samemu dogmat objawienia był fatalną zaporą, to też z niewysłowioną wdzięcznością dziękuję Wilhelmowi Pramowi za jego słowa. Nakoniec muszę wyrazić, że osobiście żywię wielką nadzieję w powodzenie owej pracy oczyszczenia, rozpoczętej właśnie, i ufam, że wyniki jej dadzą pokój i szczęście wielu ludziom.
Po tej mowie zatriumfowali znowu stronnicy Prama. Otoczono mówcę, ściskano mu dłoń. Ale dyrektor nie dał za wygranę i zażądał ponownie głosu. Podczas ponownej, zaciekłej dysputy okazało się, że ma więcej, niż się zrazu wydawało zwolenników w tej sali. Przyznali się doń przede wszystkiem długobrodzi nauczyciele wiejscy, dotąd milczący biernie. Pod wrażeniem zuchwałych wystąpień przeciwników, zwłaszcza studentów-chłopów, rozindyczyli się i zaczęli przemawiać. Przez chwilę zdawało się, że krótkie, skromne słowa Boserupa będą hasłem do wielkiej bitwy, nagle atoli myśli wszystkich poszły w odmiennym zgoła kierunku.
Pani Gilling doznawała zawsze trochę strachu, gdy dysputujący podnosili głosy, tem więcej też była dziś zaniepokojona i szukała sposobu uśmierzenia burzy. Spojrzawszy przypadkiem w okno, zobaczyła starą, rozklekotaną kolasę, przedzierającą się właśnie z trudem przez rozmokłą równię.
— A to co takiego? — zawołała nagle, a na dźwięk jej głosu wszyscy natychmiast ścichli. — Któż z was zgadnie, drodzy przyjaciele, kto to jedzie?
Wszyscy zagapili się w okno, śledząc spojrzeniem kierunek jej palca. Ale nikt odgadnąć nie był w stanie.
— To Emanuel Hansted! — zawołała.
— Emanuel Hansted? — krzyknięto chórem.
— Dowiedziałam się dziś rano, że wynajął mieszkanie letnie u Ole Olsena. Przepędzi tu pewnie lato z rodziną swą, to jest z dziećmi i siostrą, żoną generalnego konsula Torma.
Wieść ta musiała wzbudzić zdumienie nielada, to też przeciwnicy zapomnieli na chwilę o różnicach poglądów. Emanuel Hansted było to wyrodne dziecko gminy liberalnych chrześcijan. Swego czasu wydawało się, że ziści ideał Kościoła po myśli ewangelji urządzonego, ale nagle wywołał w kołach ludowych ogromne przygnębienie, albowiem ni stąd, ni zowąd, przerwał swą działalność i wyjechał, zaś pozostawiona w stanie wielkiego zamieszania gmina wpadła w szpony pietystów. Rozgoryczenie nań było tem jeszcze większe, że łączono ów nagły wyjazd z wznowieniem znajomości z pewną damą, córką poprzedniego proboszcza, u którego był kapelanem, człowieka najokropniej reakcyjnie usposobionego, znanego z zacofania kierownika seminarjum duchownego, Tönnesena. Wiedziano też, że żona Hansteda nie pojechała z nim i dziećmi do Kopenhagi, ale przez czas jakiś przebywała u przyjaciółki, potem zaś wróciła do rodzicielskiego domu, celem pielęgnowania chorej matki. Pani Gilling nie mogła wywiedzieć się nigdy na pewno, jaki był stosunek męża do żony, a taż sama ciemń osłaniała także inne plany i sprawy Emanuela. Wiedziano tylko, że spędził półtora roku w domu ojca w zupełnej samotności. Bezpośrednio po jego przybyciu do stolicy zarzuciły nań sieci reakcyjne sfery kościelne, ofiarując tłustą prebendę. Tak pono schwytać chciano syna znanego dyrektora kancelarji ministerjalnej. Ale te pogłoski ścichły niebawem. Ostatnia wieść głosiła, że odmówił wstąpienia w służbę Kościoła państwowego wbrew usilnym prośbom krewnych i przyjaciół. Podawano za powód, napół żartem zresztą, mistyczne objawienie, jakie miał pewnej nocy, i głoszono, że nosi się z planami przewrotu zupełnego w chrześcijaństwie.
Nic też dziwnego, że zjawienie się jego, w tej zwłaszcza okolicy, wywołało mnóstwo pytań i frasunku, z uwagi na mające się odbyć wielkie zebranie, a sprawa osięgła punkt kulminacyjny, gdy pani Gilling oświadczyła, że również i panna Tönnesen przybyła do Sandingi i od kilku dni mieszka w hotelu. Zachodzono w głowę, co to wszystko może znaczyć, aż rzecz zakończył Wilhelm Pram, nie lubiący, by się kimś innym poza nim zbyt długo zajmowano. Oświadczył, że tajemnica Hansteda nie istnieje wogóle, a ten napoły zwarjowany człowiek sam poprostu nie wie, czego chce.
Po takiej konkluzji wrócono z nowym zapałem do roztrząsania kwestji objawienia i stosunku chrześcijanina do niezaprzeczalnych wyników krytycznych studiów Biblji.

Nazajutrz świeciło słońce. Kapryśne niebo lipcowe od wczesnego zaraz ranka rozbłysło przepysznym lazurem, jakby chciało wynagrodzić krzywdę, jaką ludziom przez kilka dni poprzednich swemi jesiennemi kaprysami czyniło. Lato było teraz w pełni rozkwitu.
Na ławce małego, zacisznego ogródka chłopskiej zagrody, przed którą się wczoraj zatrzymała stara kolasa, siedziała w cieniu rozłożystej jabłoni młoda konsulowa Torm. Blada, szczupła kobieta nosiła ciężką żałobę. W ciągu dwu lat ostatnich śmierć dwa razy zapukała do jej drzwi. Zanim jeszcze zdążyła przeboleć stratę dziecka, dostał nagle mąż, w jej ramionach, późną nocą, po obfitej wieczerzy a taku apoplektycznego i zmarł w kilka dni potem.
Dziś jednak nie trapiły ją własne smutki. Siedziała z robotą szydełkową na kolanach zadumana i patrzyła na krągłe plamy słońca, wędrujące po trawniku, pełna niepokoju o brata Emanuela, który jej nieraz przysparzał ciężkich trosk.
Stosunek rodzeństwa, które nie widziało się tak długo, był teraz bardzo bliski. Znękana przejściami moralnemi znalazła pani Betty w Emanuelu podporę religijną i pociechę, jakiej dać jej nie mógł ojciec, ani też młodszy, rozmiłowany w życiu brat, porucznik gwardji. Stał się jej spowiednikiem, któremu zwierzała się z wszystkiego i trzymała kurczowo. A jednak rozumieli się przez pół jeno. Odpychało ją to i gniewało nawet, że upornie wzbraniał się pogodzić z życiem i towarzyskiem środowiskiem, do którego należał z urodzenia i wychowania. Nie mogła kroczyć wraz z nim dziwnemi ścieżkami jego, mimo siostrzanej gotowości.
Na wale, brzeżącym ogród, siedziała starsza córeczka Emanuela, sześcioletnia Sigrid. Na głowie miała helgolandzki, wielki kapelusz, kryjący jej loki, a w fartuszku piastowała mnóstwo kwiatów polnych bez szypułek. Dziewczynka, zazwyczaj ruchliwa i hałaśliwa była dziś niezwykle cicha i skupiona, nie ruszała się z miejsca, od czasu do czasu tylko zerkając chytrze w stronę ciotki.
Ten uroczysty nastrój ogarnął Sigrid od chwili, kiedy kolasa wjechała w ulicę wioski. Przez cały zmierzch dnia zeszłego siedziała cicho przy oknie. dziecinnego pokoju, patrząc na deszcz, nie chcąc jeść, ani bawić się z małą Dagny. Gdy zaś służąca spytała, czy nie słaba, udała, że jej nic nie jest, i w przystępie swawolnej wesołości zaczęła tańczyć z siostrą po pokoju.
Siedziała teraz i udawała, że się bawi kwiatkami, a rzucała ciągle skryte spojrzenia na ciotkę. Nagle wstała, zesunęła kwiatki na ziemię i, założywszy ręce na plecy, zaczęła kroczyć zwolna przez trawnik... aż do ławki ciotki. Tutaj uklękła i objęła ramionami jej kolana.
— Ciociu! — powiedziała zcicha, skubiąc kłębuszek nici szydełkowej roboty.
— Co, drogie dziecko? — spytała pani Betty, zatopiona jeszcze w myślach.
— Ciociu! Gdzie mama?—
Pani Betty drgnęła. Dawno już nie słyszała tego pytania, które ją w początkach dręczyło i kłopotało ciągle.
— Skądze ci to pytanie nagle przyszło? — spytała.
— Oo... — odrzekła Sigrid, spoglądając teraz, ufnie i otwarcie. — Śniło mi się tej nocy tak dużo o mamie... i o dawnym domu naszym... Widziałam mamę najwyraźniej, ciociu! Widziałam nawet jej czarny pieprzyk na policzku... wiesz? Śniła mi się też babcia. Darowała mi obwarzanek lukrowany. Jak myślisz, ciociu, czy mama wnet wróci z podróży?
Pani Betty zaniepokoiła się. Patrzyła w dobroduszne oczy dziecka, nie wiedząc co mówić.
— Powiedz mi, Sigrid, — rzekła — czy śnisz często o mamie?
Sigrid obracała chwilę w zakłopotaniu kłębek na kolanach ciotki.
— Doprawdy, nie wiem! — odparła tonem nibyto obojętnym, w którym jednak wyczuć było można, że nie mówi prawdy.
Pani Betty wahała się przez chwilę, potem pogładziła liczko dziecka i powiedziała:
— Bądź jeno cierpliwa, Sigrid, a mama wróci niedługo.
— Niedługo? — spytała szeroko otwierając oczy.
— Tak mi się wydaje... Ale teraz idź i przyprowadź Dagny. Słyszę jej głos w podwórzu.
— Dagny wyszła na podwórze? — wrzasła Sigrid jak zawsze porywczo, jakby w jednej chwili zagasło w niej wspomnienie matki. — Zaraz zobaczymy!
Wichrem wybiegła z ogrodu.
Pani Betty patrzyła za nią zdumiona, potem zaś wstrząsnęła głową. Nie mogła zrozumieć tego dziecka i niemal żałowała teraz, że powiedziała coś, na co nie miała upoważnienia. Należało jednak jakoś przysposobić dzieci na powrót matki, w co sama nie wątpiła teraz. Emanuel nie mówił o tem, coprawda wprost, ale po różnych szczegółach zmiarkowała, że zamyśla wznowić pożycie małżeńskie i na serjo zbliżyć się do swych dawnych przyjaciół. Opowiadał jej o wielkiem zebraniu, jakie ma się w ciągu lata odbyć w pobliżu, i przypuszczała, że ma zamiar tutaj po raz pierwszy złożyć publiczne wyznanie swej koncepcji chrześcijaństwa, którą, jak sądził, odnalazł.
Od strony podwórza zabrzmiał rozkazujący głos Sigrid, a w chwilę później dziewczynka wróciła z małą Dagny, która dziś właśnie skończyła trzy lata. Mała, pyzata tłuściocha miała pod pachą i na ramieniu mnóstwo nowych zabawek, a ponadto ciągła za sobą niewielkiego konika na kółkach. Ale mimo tych bogatych darów nie była w humorze i, gdy zadąsana stanęła przy ciotce, oświadczyła energicznie, pociągnąwszy ją za rękaw, że chce iść do ojca.
Panią Betty dziwić zaczęła długa nieobecność Emanuela. Wiedziała, że wstał dawno, wczesnym bowiem rankiem słyszała, jak chodził po pokoju, obyczajem swym. W tejże chwili rozległy się kroki męskie i w drzwiach domu, wychodzących na ogród, ukazał się Emanuel w szerokoskrzydlnym kapeluszu filcowym, z laską dębową w ręku.
Wyglądał jak dawniej, był ubrany skromnie, biednie niemal, tylko wychudł bardzo, tak że policzki utworzyły pod oczyma wielkie doły. Jasne oczy błyszczały jak zawsze, a wydały się jaśniejsze jeszcze skutkiem ciemnych kół, któremi były otoczone. Włosy miał długie i gęste, niemal sięgające kołnierza, a bujna, rudawa broda spływała falą na ciemną odzież jego.
— Jakto? zawołał zdziwiony i rozejrzał się wkoło. — To dziś, widzę, świeci słońce!
— Drogi braciszku! — powiedziała pani Betty, patrząc nań frasobliwie z ponad roboty. — Dopiero teraz to zauważyłeś? Musiałeś być zajęty książką, lub czemś innem. Pamiętaj, że lekarz zabronił ci wysiadywać długo w pokoju.
Uśmiechnięty zbliżył się do ławki przez trawnik.
— Dzień dobry malcy! — rzekł do dzieci, które doń przybiegły zaraz, i położył z błogosławieństwem dłonie na ich główkach. — Czy się wam dobrze spało w tym obcym domu? Tak... tak... Wiesz co, droga Betty, nie krzątaj się koło śniadania dla mnie. Angelika dała mi już szklankę mleka i kawałek chleba. Muszę się trochę rozejrzyć po okolicy. Rzeczywiście zajęty byłem książką. Przedziwna to, mała książeczka... i przedziwny zbieg okoliczności...
— Emanuelu... zapominasz, widzę... — rzekła siostra, wskazując oczyma na małą solenizantkę dzisiejszą, Dagny, która stała na trawniku z palcem w ustach, bardzo przygnębiona, z jasnemi oczyma pełnemi łez.
— Ach Dagny! Dziecinko moje! — zawołał, biorąc ją na ręce, tuląc do siebie i całując w policzki. — Niechże cię Bóg błogosławi! Nie myśl, że zapomniałem o twych urodzinkach. Naprawdę nie... Znalazłaś pewnie przy łóżeczku podarek... ach tak, widzę go! A ciocia obdarzyła cię też sowicie... Tak, tak, dziecinko, podziękuj za wszystko Bozi... Ale widzę, że idzie właśnie po was Angelika!
Postawił dziecko na ziemi, a obie dziewczynki podbiegły do służącej, która je przyszła zawołać do jedzenia.
Emanuel siadł obok siostry na ławce i, podumawszy chwilę, podjął na nowo:
— Mówiłem ci o tej książce, Betty. Wyobraź sobie, to jedna ze starych książek matki. Nie pojmuję, skąd się tu z nami wzięła, gdyż nie widziałem jej dotąd i nie znam. Czyż to nie dziwne? Wydaje się, że umyślnie mi została zesłana... nieprawdaż?
— Musiała się zaplątać między inne, które zabrałeś z domu. Było przecież dużo książek matki.
— Tak... oczywiście. Ale możesz sobie wyobrazić, jak byłem wzruszony, gdy niespodzianie zobaczyłem pismo i podpis matki. W książce znalazłem zakładkę, pewnie tam gdzie przestała po raz ostatni. Zacząłem czytać. Dziwna to rzecz z tą naszą drogą matką. Zdarzyło mi się już nieraz w życiu, że kiedy mnie otoczyły ciemności i nie miałem drogi wyjścia, lub potrzebowałem utwierdzenia w wierze... zawsze w takich razach matka podawała mi z poza grobu dłoń pomocną, kierowała mną, lub dawała w jakiś sposób znak. Tej nocy, gdym leżał, spać nie mogąc..
— Nie spałeś? — spytała patrząc nań badawczo, a z frasunkiem.
— Ej, nic wielkiego! To pewnie skutek podróży, czy nowego otoczenia... Ale chciałem ci powiedzieć... kiedy tak leżałem, nadsłuchując deszczu, wiatru i piania kogutów o północy, tych wszystkich odgłosów znanych tak dobrze, a nie słyszanych od kiedy porzuciłem Vejlby, plebanje i Hansine... zbudziły się we mnie dawne uczucia, przyszły wierne wspomnienia, poruszając serce i umysł. Zdawało mi się, że przeżywam wszystko na nowo, nie fragmentarycznie... urywkami, niedokładnie, ale jako ciągłą, jednolitą całość. Jakby ze szczytu wysokiej wieży ujrzałem całą, przebytą drogę i zrozumiałem jasno, jak nigdy jeszcze, dlaczego dotknęła mnie ręka boża, kazała się zatrzymać i spojrzeć wstecz, w siebie samego. Tak, Bóg był dobry dla mnie! Kroczyłem śmiało, pełen wiary w siebie i wydawało mi się, że wstępuję w ślady Chrystusa. Nie wiedziałem wcale, że posuwam się właśnie w kierunku odwrotnym, że tkwię jeno w zewnętrznych rzeczach, doczesnych sprawach ludzkich, namiętnościach, pokusach nienasyconych pożądaniach, miast zapukać do onej małej furtki serca, którą wskazał nam Zbawiciel, mówiąc: Królestwo moje nie z tego świata.
Wstał i wyjrzał poza płot ogrodu ku równi pastwisk rozległych, u skraju których różowiły się widne ledwo mury sandingskiej uczelni. Stał długo z podniesioną głową, a pani Betty skuliła się nad robotą znowu, wbrew woli swej porwana słowami brata. Słuchała go, rozumiejąc dobrze dopiero po długiej chwili, gdy odszedł, i jak zawsze przeraziła ją wprost niedostępna ludziom skrajność jego myśli.
— Zapomniałeś mi opowiedzieć o książce matki! — ozwała się, gdy milczał.
— Oczem? Ach, o książce matki! — rzekł z roztargnieniem i zaczął chodzić tam i z powrotem, założywszy ręce i laskę na plecy. — Prawda. Jest to zresztą jeno mały zbiorek opowieści religijnych. Historyjka, którą matka założyła, opowiada o pewnym pobożnym człowieku w Judei, który był pono przez całe życie przedmiotem drwin dla sąsiadów i znajomych, z powodu swej miłości głębokiej dla Boga. Mimo tego dziecięcego wprost stosunku do Stwórcy nie wiodło mu się wcale w doczesnem życiu. Stracił żonę i dzieci, a sam dotknięty został trądem. Wkońcu, tak mówi opowieść, burza zniszczyła mu winnicę, a dom spalił piorun. Człowieków, czytamy w zakończeniu, poszedł do świątyni, ugiął kolana i złożył dzięki Bogu, ku zgorszeniu dzieciom świata. Tak! Ku zgorszeniu dzieciom świata! Słowa te matka podkreśliła... Prawda, że warte są zapamiętania? Gdy oszołomi nas gadanina ludzi i zaczynamy bać się własnej wiary naszej i pytamy sami siebie, czy świat nie ma może słuszności, czy to, co czynimy, nie jest może szaleństwem, wówczas bardzo dobrze nam zrobi, gdy przypomnimy sobie owego nabożnego człowieka z Judei, który tak głęboko rozumiał istotę miłości bożej... Któż to jednak nadchodzi? — przerwał sobie sam na widok dwu osób, damy w białej sukni z białą parasolką i czarno ubranego mężczyzny w szerokim, słomkowym kapeluszu.
— Co? — spytała pani Betty, podnosząc głowę. — Ach, to Ranghilda Tönnesen!
— Tak! Poznaje ją! —odparł i w tej chwili przez twarz jego przemknął cień niepokoju. — Któż to jej towarzyszy?
— Nie wiem... Ach tak... wydaje mi się, że to pewnie pastor Petersen.
— Czy Petersen tu mieszka?
— Zapewne. Nawet bardzo możliwe. W ostatnich czasach, jak spostrzegłam, są ciągle razem.
— A, tak? — powiedział, niepewnym jakby głosem. — Pastor Petersen jest podobno wielkim lubownikiem kobiet. Czy sądzisz, że tu wstąpią?
— Prawdopodobnie.
Emanuel zawahał się na chwilę. Radby był pozostawić gości samej Betty. Ale poznali go już z oddali, dama zaczęła powiewać parasolką, zaś mężczyzna machał kapeluszem.

Pani Betty wstała, by przyjąć gości u furtki ogrodowej. Spodziewała się odwiedzin Ranghildy, natomiast zdziwił ją, a nawet przeraził widok jej towarzysza w tych stronach.
Pastor Petersen był to pięćdziesięcioletni mężczyzna o byczym karku, o pełnej, wygolonej i ruchliwej, tak zwanej aktorskiej twarzy. Gdyby nie miał czarnego surduta i białej krawatki, można by go wziąć za odtwórcę jakiejś małej rólki w trupie teatralnej, tem więcej, że cała postać, zwłaszcza czerwona twarz świadczyła, że jest wielkim zwolennikiem dobrego jadła i napitku. Zwano go p„ater Rüdersheimer“ i pod tem imieniem słynął szeroko. Rozpowiadał poufnie, z pewną nawet dumą, że pierwszorzędni kopenhascy restauratorzy zwali go najlepszym swym klijentem. Nie był zresztą pastorem stołecznym, ale miał tłustą plebanję tuż pod miastem. Był bezdzietnym wdowcem, to też niemal codziennie widywano go w Kopenhadze, gdzie się cieszył sławą nieprześcignionego światowca. W ostatnich latach bywał stale na przyjęciach zmarłego obecnie generalnego konsula Torma i z tej racji zapraszano go też czasem do Hanstedów. Ale tu nie darzono go wielką sympatją, mimo że wiedziano, iż zalicza się do najsurowszych wyznawców dawnych poglądów religijnych, do ortodoksów i w parafji swej zwalcza bezlitośnie wszelkie sekciarstwo.
Damy siadły na ławce pod jabłonią, a pastor Petersen zajął miejsce naprzeciwko nich w wyplatanym fotelu. Emanuel natomiast stał dalej, zabarykadowany formalnie zupełnem milczeniem, co czynił zawsze wobec niepożądanych gości.
Pater Rüdersheimer udał, że nie spostrzega wcale chłodnego przyjęcia. Zdjął spokojnie kapel
usz i otarł chustką czoło. Wymieniono pozdrowienie, padły pytania i odpowiedzi, dotyczące podróży, zdrowia i t. p., potem zwróciła się doń pani Betty.
— To prawdziwa niespodzianka, że widzimy pana, pastorze, w tym zapadłym kącie! — powiedziała. — Kiedyż pan przybył?
— Dawno już, a raczej niedawno, — odparł bo wszystko zależy od zapatrywania. Gdy wybije pierwsza, minie dokładnie trzy dni.
— Trzy dni? — spytała, zwracając się do Ranghildy. — Tedy przybyliście państwo razem?
— Tegoż samego dnia! — przyznał. — Czyż mogłem inaczej postąpić? Po głębokim namyśle uznałem nawet przyjazd za swój nieodzowny obowiązek.
— Jakto, obowiązek pański? — zdziwiła się pani Betty, a także panna Tönnesen poprosiła o objaśnienie.
— Pewny jestem, że mi panie przyznacie słuszność!
Oparł się zlekka o tył fotelu, założył na piersiach okryte pierścieniami palce i rzekł po chwili:
— Nie mogłem, zaprawdę, brać odpowiedzialność za puszczanie samej, bez opieki, osoby tych zalet i powierzchowności co panna Ranghilda do tak „pierwszorzędnego“ miejsca klimatycznego, któremu nadają niektórzy miano Ostendy północy. Jeśli uwzględnimy owo „dziko romantyczne otoczenie,“ na które spoglądamy właśnie, to pojąć nie trudno, że za obowiązek swój uznałem wziąć w opiekę niewinność, do czego uprawnia mnie zarówno stanowisko duchownego, wskazał białą swą krawatkę jak również siwiejące włosy. Musiałem tedy podążyć do owej współczesnej Sodomy.
— To wyjaśnienie nie wystarcza mi, panie pastorze! — powiedziała śmiało pani Betty. — Proszę o inne.
— Jakże możesz słuchać tych dzieciństw, moja droga! — zawołała panna Ranghilda, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciółki. — Pastor Petersen dostał rano zimną herbatę i popadł w nieznośny, przekorny nastrój.
Pastor udał, że nie słyszy. Miał zresztą dużo racji. Panna Ranghilda wyglądała nader ponętnie w jasnej sukni, z olbrzymiemi, balonowatemi rękawami i wielkim kapeluszu pasterskim z białego filcu, doskonale odbijającego od jej rudawych włosów. Trzymała się znakomicie, postać jej wyniosła była jak dawniej, szare oczy połyskiwały tak samo, a nawet zaokrągliła się nieco w latach ostatnich i nabrała nieco kokieterji. Przeżywała drugi rozkwit kobiety w zaczątkach lat trzydziestu i zdawała się czekać na coś stanowczego w życiu.
— Jeśli to paniom nie wystarcza, — powiedział pastor Petersen, — muszę dać oczywiście inne objaśnienie. Przyznam się tedy, że podobnie jak przyjaciółka nasza, panna Tönnesen, skłoniłem jednego z uczonych mężów medycyny, by mi wystawił świadectwo, iż nerwy moje potrzebują odpocząć przez czas dłuższy. A gdzież się to stać mogło lepiej jak nie w hotelu „Kattegatt,“ tak uroczo-pierwotnym i wygodnym, prawdziwie wzorowym zakładzie poprawczym... hm... dla nerwów. Dowiedziałem się też, że pani to właśnie, łaskawa konsulowo, zawdzięczamy odkrycie tego, naprawdę zacisznego kątka.
— Nie, — odparła pani Betty — pomysł jest brata mego.
— Dziękujemy tedy! — zawołała Ranghilda, kłaniając się uroczyście Emanuelowi. — Proszę wierzyć, panie Hansted, żem pana już kilka razy błogosławiła, zwłaszcza pierwszej nocy znalazłszy mysz w łóżku. Musiało panu huczeć w uszach strasznie.
Emanuel drgnął lekko na te słowa. Przez ciąg żartobliwej rozmowy oczy jego wędrowały ciągle pomiędzy Petersenem, a Ranghildą. Teraz atoli opanował się i spojrzał surowo na rozbawioną pannę.
— Zapomina pani — rzekł poważnie, — że, obierając tę miejscowość na letni pobyt, nie miałem powodu liczyć się z jej upodobaniami. Nie wiedziałem i przypuścić nawet nie mogłem, by pani na serjo miała aż tu przybyć w odwiedziny do siostry mojej. Co więcej, gdy raz była mowa o tym moim pomyśle, stanowczo odradzałem pani tę wycieczkę...
— Wszystkiego mi pan zawsze odradza! — przerwała z widocznem zniecierpliwieniem i obróciła się do reszty towarzystwa. — Wszak prawda, pastorze Petersen, że gdyby pan Hansted władał światem, nosilibyśmy do śmierci w ustach mleczne zęby...
Petersen pogroził jej palcem.
— Jest pani złośliwą osóbką! — powiedział, chwiejąc głową, potem zaś przybrał poprzednią postawę, przypominającą średniowiecznych świętych. Ale po czarnym jego surducie tańczyły wesoło kółka słonecznych promieni, a wokół głowy, barwy oślej sierści, ułożyły się gałązki jabłoni, tworząc coś w rodzaju wianka, tak że przypominał psotnego, w bachusowej służbie posiwiałego satyra.
Ostrzegam pana, panie kolego, przed panną Tönnesen! — powiedział Emanuelowi. — Miota na pana oszczerstwa straszne. Od czasu przyjazdu radowałem się myślą zagrania z panem w kręgle. Jest to bowiem jedyna rozrywka, jaką mi się udało odkryć w naszej Ostendzie. Dziś atoli spodobało się pannie Ranghildzie wmówić we mnie, że nie grasz pan w kręgle, a nawet uczuwasz wstręt do tego szlachetnego sportu.
— Panna Tönnesen miała w tym wypadku słuszność! — rzekł oschle Emanuel. — Proszę nie liczyć na mnie.
— Boże wielki! — zawołał. — A więc to prawda? Nie grasz pan w karty, nie pijesz, nie palisz, a w dodatku nie chcesz grać w kręgle... Jesteś pan tedy kompletny święty...?
— Drogi pastorze, czyżeś pan o tem nie wiedział zdawna? drwiła Ranghilda.
Emanuel pobladł i zagryzł wargi, ale nie rzekł nic.
— Muszę się tedy zdać na litość mego współpensjonarza, fabrykanta szczotek, Mickelsena! — westchnął pastor. — Ano, przyznać trzeba, że nieźle gra. Nawet lewe wandle wzbudzają we mnie podziw niemały...!
— Nie brak tu innych przyjemności, panie pastorze! — wtrąciła pani Betty, zdenerwowana zachowaniem brata, chcąc nadać inny tok rozmowie. — Okolica naprawdę bardzo piękna, pan zaś lubujesz się widokiem przyrody. Posiadasz pan równie, jak słyszałam, zamiłowanie do myśliwstwa.
— Dzięki serdeczne, łaskawa pani, za korzystne mniemanie o mnie. Jestem atoli zgoła prozaicznym człowiekiem! Nie zaprzeczam, że lubię czasem wygrzać się w trawie, czy uciąć sobie drzemkę pod cienistem wzgórzem, nad szeleszczącym strumykiem, zwłaszcza gdy można w pobliżu dostać potem kawy... Niestety nie odczuwam natury w sposób, tak zwany, wzniosły...! Wstyd mi, ale wyznaję, że niezdolny byłem wczoraj n. p. odczuć uroku ulewy. Spostrzegłem jeno rano, że lało podczas śniadania, a w porze obiadu nastąpiło oberwanie chmury, tak że woda przez komin lała się do zupy, co poznałem wyraźnie po jej smaku....
— Zupełnie to samo jest ze mną! — zawołała żywo Ranghilda. — Godzimy się wogóle w wielu punktach z pastorem Petersenem. Podałabym panu rękę, pastorze, gdybym jeno bliżej siedziała!
Pastor wstał uśmiechnięty wesoło i, zbliżywszy się, ucałował końce jej palców, tkwiących w cienkiej rękawiczce.
— Co za uprzejmość? — powiedziała zarumieniwszy się zlekka.
Oczy Emanuela zaczęły ponownie wędrować pomiędzy nimi, natomiast zakłopotana Betty pochyliła się nad robotą.
— Jak rzekłem, — powiedział Petersen, siadając znowu — jestem biedny prozaik i muszę prosić o przebaczenie lirycznie nastrojonego ducha czasów naszych. Niesposób mi sięgnąć wyży, kędy odprawują nadchmurne ćwiczenia gimnastyczne współcześni mi ludzie. Poprzestaję na roli widza... Ale przychodzi mi na myśl, że dzienniki zapowiadają na dni najbliższe wielkie zebranie, w słynnym uniwersytecie tutejszym. Jakże się pan zapatrujesz obecnie, pastorze, na swych dawnych współwyznawców? Prawda, że kapitalna to myśl odprawić co parę lat mały, prywatny sąd ostateczny nad ziemią, niebem i samym Panem Bogiem?
Emanuel postanowił nie mówić serjo z tym człowiekiem, zamruczał tedy coś jeno.
— Boję się tylko, czy będzie im sprzyjało szczęście i czy sąd wypadnie jak należy! — ciągnął dalej pastor. — Okazało się bowiem właśnie w czasach naszych, że ogromne skutki wyniknąć mogą z najdrobniejszej omyłki na tem polu. Czytałeś pan zapewne epokowe dzieło pastora Magensena o piekle i karach piekielnych? Pomyśl pan... przez dziewiętnaście wieków żyliśmy, my chrześcijanie, w ciągłym strachu wiekuistego potępienia. Przez tyle czasu dręczyła nas ta zmora, aż tu nagle zjawia się mąż światły i dowodzi jasno, jak dwa razy dwa cztery, że wszystko to jest wynikiem prostej pomyłki i złego zrozumienia jednego słowa, czy sylaby pierwotnego tekstu. Czyż nie jest to myśl przeraźna? Jakiś pobożny pustelnik pocił się lata całe nad wiernem oddaniem wszystkiego i nagle utknął na tem właśnie, ważkiem słowie. Cóż się stało? Czyż wszedł może znajomy, pytając o zdrowie, czy może mucha siadła mu na nosie?... Bęc! Fatalne słowo spadło na papier. A potężny Bóg, który niedawno przedtem zesłał na ziemię własnego syna celem odkupienia ludzi i dania im światła prawdy, patrzył spokojnie na ową fatalną pomyłkę, która ludzkość strąciła w ciemń nieświadomości na nowe dwa tysiące lat. Zaprawdę, ma rację przysłowie: mała przyczyna, wielki skutek... Ale widzę, drogi pastorze, że trzymasz laskę w dłoni... przerwał sam sobie wobec milczenia Emanuela czyż może tedy przeszkodziliśmy w przechadzce?
— Przyznaję, — odparł — że miałem zamiar wyjść.
— Doskonale! Pozwolę sobie tedy towarzyszyć panu kawałek drogi. Dobrze mi to zrobi przed kąpielą. O ile wiem, nie mogę dziś liczyć na łaskawą obecność pani... panno Tönnesen...?
— Zostanę z panią Torm! — powiedziała, dodając zaraz. — Słówko jeszcze, panie Hansted! Radabym byś mi pan uczynił przyjacielską przysługę. Rozkochałam się teraz formalnie we wrzosie, tej małej, bezwonnej roślince, będącej symbolem skromności, czy czegoś podobnego... Ach... czemuż pan znowu przybiera wyraz Jeremjasza... Chciałabym tylko dostać od pana pęczek wrzosów, oczywiście, o ile panu zerwanie ich nie przeszkodzi w deliberacjach nad lepszym porządkiem świata. Nie mam zaiste zamiaru naśladować owej muchy, o której mówił pan Petersen i stać się przyczyną nieszczęścia ludzkości w ciągu następnych dwudziestu wieków. Jeśliby to zagrażać miało, racz pan uważać prośbę mą za niebyłą.
Emanuel pobladł strasznie, a cienie pod oczyma jego uczyniły się wprost czarne. Ale znowu wspomniał słowa Zbawiciela: Gdy cię kto uderzy w prawy policzek... Zamilkł. Stał bez ruchu, spoglądając z wyrazem litości i smutku, a biła odeń siła ducha wielka.
Ale milczenie to i wzrok podnieciły tem więcej rozbrykaną pannę. Uczuła chęć zranić go głębiej jeszcze. Sytuacja stała się wprost groźną, gdy nagle wmieszał się pastor Petersen, mówiąc z niezwykłą powagą i nawet rozkazująco:
— Wpada pani w podniecenie, panno Tönnesen, i to zgoła niesłusznie. Wiadomo przecież, że pastor Hansted przybył tu wczoraj dopiero i dużo ma przed sobą zajęć. Czemużbym tedy ja nie miał zerwać pani kwiatów, wszakże uczynię to najchętniej.
— Prawda, tak najlepiej! — odparła. — Z panem zawsze bardzo łatwo dojść do końca można. Jesteś pan tak przemile ziemski. Dziękuję bardzo! Do miłego widzenia!

Po odejściu mężczyzn spędziły przyjaciółki jeszcze czas jakiś pod jabłonią, nie mówiąc nic do siebie. Podniecona Ranghilda chłodziła się zamkniętą parasolką, a pani Betty siedziała nad robotą pochylona i na serjo dotknięta.
— Czemuż się musicie ciągle kłócić? — spytała, nie podnosząc głowy.
— Kto? Ja i brat twój? Ach, to nasz zwyczaj z dawnych lat. Nic sobie z tego nie rób, droga Betty. Konwersujemy w ten sposób. Różnimy się zaś jak chyba nikt na świecie.
— To prawda.
— Dziwi cię to, widzę?
— Tak... trochę.
— Nie pojmuję... Wszakże sama mówiłaś mi, że rodzina twoja zgodzić się nie może z jego zapatrywaniami i sposobem życia...?
— To sprawa inna, Ranghildo. Ojciec nigdy nie mógł zrozumieć Emanuela, a i mnie trudno było nieraz nagiąć się ku jego poglądom. O Karolu, bracie mym, nie wspomnę nawet. Ale to nie dowód jeszcze, by nie szanować czyichś obcych nam zapatrywań.
— Zdaje mi się, że zaczynasz ulegać potrochu bratu, droga Betty.
— Jakże możesz tak nawet mówić!
— Tedy nie wspominajmy o tem. Zresztą brat twój, jak sama oświadczyłaś, zawsze miał skłonność do oryginalności...
— Emanuel jako syn matki mej różni się od reszty ludzi.
Pani Betty zarumieniła się mocno, pierwszy to bowiem raz wymienionem zostało między przyjaciółkami imię matki. Chciała atoli w ten sposób ochronić Emanuela od ustawicznych dokuczań Ranghildy.
— Ojciec— ciągnęła dalej — nie mógł się nigdy pogodzić z tem, by Emanuel został teologiem. Nie jest, niestety, zbyt religijny i chciał mieć syna prawnikiem. Ale Emanuel przyrzekł to matce i to od początku, jak twierdził mąż mój, spaczyło ich stosunek. Ojciec jest przesadnie zasadniczy, a Emanuel do uległych też się nie zalicza, o ile idzie o jego wierzenia.
— Masz rację... Wiesz, idąc tu rozmawialiśmy o twym bracie z pastorem Petersenem, który przypuszcza, że Emanuel miał pewien cel, lokując się tu na lato.
— Cel? Jakiżto cel? — spytała pani Betty, podnosząc głowę.
— Chce, zda się, nawiązać ponownie stosunki ze swymi dawnymi towarzyszami tu i z tamtej strony fiordu. Nie znalazł widać tego, czego się spodziewał w Kopenhadze.
— O czemże to mówisz?
— Droga Betty, nie bądźże tak zaraz uroczysta. Wiem z własnego doświadczenia jak to niemiło, gdy po powrocie ze wsi, gdzie się było osobą pierwszą, człowiek czuje się w mieście zapoznanym i niedocenionym.
Pani Betty odrzekła drżącym nieco głosem:
— Brat mój spędził półtora roku w stolicy dla celów własnego rozwoju duchowego. Nie należy podsuwać mu żadnych ambitnych zamiarów.
— Nie czynię tego wcale, droga Betty! Musisz atoli przyznać, że stosunki w waszej rodzinie panujące wywołują zdziwienie...
— Co przez to rozumiesz? — Wybacz... nie chcę być niedyskretną, ale pytanie samo się nasuwa. Jakże zapatruje się żona twego brata na tak długą rozłąkę z mężem?
— Oczywiście zgodziła się na nią i nawet sama zażądała tego dla dobra Emanuela.
Pani Betty zarumieniła się znowu, po raz to pierwszy bowiem dopiero wspomniały pomiędzy sobą o żonie brata. Podobnie jak inni żywiła nadzieję małżeństwa Ranghildy z Emanuelem i niepowodzenie przypisywała w znacznej mierze przyjaciółce.
— O tem więc rozmawialiście z pastorem Petersenem? s— pytała po krótkiem milczeniu. — Zdziwiłam się bardzo ujrzawszy go tutaj. Musiał się nagle zdecydować na podróż.
— Zapewne.
— Cóż go tu przywiodło? A może kocha się w tobie, Ranghildo?
— Nie wiem, nie pytałam bowiem o to.
— Lubisz jego towarzystwo? Jest zajmujący, prawda?
— O tak, bawi mnie. Jest to śmieszny błazenek... miły Boże, nie możemy przecież wszyscy chodzić ze zwieszonemi głowami, dumając nad naprawą świata!
— Powinnaś trochę uważać na siebie, Ranghildo! Pastor Petersen jest, mimo swego wieku, człowiekiem dość jeszcze niebezpiecznym, a posiada też sławę wielkiego kobieciarza.
Ranghilda roześmiała się.
— Droga Betty, to samo powiedzieć można o wszystkich mężczyznach. Czyż nie doświadczyłaś tego sama?
Pani Betty zmilczała, dotknięta potrochu tonem przyjaciółki. W czasie ostatnim uczuwała w stosunku z nią to samo zakłopotanie, jak w początkach, kiedy ją raziły zbyt prowincjonalne, jaskrawe toalety przyjaciółki. W cichości serca pomyślała, że jednak dobrze się stało, iż związek pomiędzy nią i Emanuelem nie doszedł do skutku.

Emanuel i pastor Petersen szli tymczasem, krocząc zwolna przegrzaną słońcem drogą, wijącą się pośród licznych nagich wzgórz, tworzących od zachodu zakończenie lądu. Krajobraz był pusty, w milczeniu słało się wrzosowisko, nigdzie nie zaszumiało drzewo, a na skraju nieboskłonu, na najwyższem wzgórzu, widniał sygnał morski w kształcie krzyża, zarysowany ciemno na jasnem niebie.
Petersen mówił ciągle, bo Emanuel nie odzyskał jeszcze równowagi po starciu z panną Ranghildą. Szedł z obróconą ku morzu głową, blady, zapatrzony w zwierciadlaną toń zatoki.
Żartobliwy pater nicował dalej sławetny związek przyjaciół ludu.
— Powiem panu, że pilnie czytuję wszystkie broszurki, ulotne świstki i zapoznaję się z wszystkiemi pociskami, jakie współcześnicy nasi miotają w niebo. Trzeba iść z czasem... nieprawdaż... chociaż to sprawia nieco trudu podstarzałemu adonisowi. Wszystko kroczy tak prędko... Kładziemy się w pełni wiary ugruntowanej na ostatnich badaniach wiedzy... a nazajutrz czytamy świstek, wzywający jednocześnie do wpłacenia prenumeraty, i dowiadujemy się, że zostaliśmy znacznie w tyle, bo wiedza wyśledziła tymczasem nowe tajemnice Boga, a rozwiązanie ostateczne wszystkich zagadek nastąpi w nowym kwartale. Czy nie sądzisz pan, że Wilhelm Pram, pastor Magensen i świta ich poczynają sobie zbyt gwałtownie? Wydają mi się uciekinierami z więzienia, którzy z radości, iż są wolni, zachowują się niby ludożercy. Odarli postać Chrystusa z całej boskości, a ponadto uczynili ze Zbawiciela zbuntowanego syna cieśli, socjalistę, obarczonego halucynacjami i wszelakiemi słabostkami ludzkiemi. Dokonuje się masowego mordu wszystkiego co piękne w chrześcijaństwie, rzucając nawet niewinne, małe aniołki w grób „urojeń fantazji.“ Wszystko jest wiedzą, powiedział djabeł i zgasił świece ołtarza wiatrem własnym. Pojmuję, że taka masakra miłą być może bezbożnikom i jawnym ateuszom, natomiast nie rozumiem, czemu to czynią chrześcijanie i gorliwi wyznawcy, redukujący wszystko do szkieletu historycznego, stwarzający z wiary rodzaj straszydła...
Emanuela zainteresowało po chwili, to co mówił pastor Petersen, bowiem kwestje owe nurtowały i jego samego. To też wbrew postanowieniu nierozmawiania z nim serjo, ozwał się mimowoli:
— I mnie, Bogu dzięki, otwarły się oczy na zamęt jaki powstaje, gdy się mierzy ziemskim łokciem rzeczy, istniejące jeno dla oczu duszy. Dlatego nie rozumiem sporu o wiarogodność opowieści biblijnych. Nawet to, co wiemy o męce Chrystusa Pana, nie jest dla nas ważne, przez to, że jest stwierdzonym faktem. Podobnie też nie obawa kar wieczystych normuje nasz stosunek do Boga, ale świadomość pełnienia świętej jego woli. Dziwi mnie twierdzenie powszechne, że życie inne zaczyna się dopiero po śmierci, bo przecież poczucie patrzenia w oblicze Pana i pewność jego obecności daje już w tem życiu ziemskiem prawdziwym dzieciom Boga szczęśliwość niebiańską. Tego nie zmieni żadne krytyczne badanie Biblji, ani cała wiedza, tego nic nam odebrać nie potrafi..
— Hm... oczywiście... — mruknął pastor.
— Ale bezcelowem byłoby pono ciągnąć dalej tę rozmowę, — dodał Emanuel, żałując swej otwartości — gdyż poglądy nasze różnią się tak dalece, że wszelkie porozumienie....
— To nic! — zawołał żywo Petersen. — Pomówmy szczerze! Wszakże chodzimy jeszcze po ziemi i podlegamy jej warunkom. Przypomina mi to nawet, że mam dla pana zlecenie, panie Hansted... czyli raczej zapytanie. Przed kilku dniami widziałem się z krewnym moim, pewnym dostojnikiem kapituły, którego pan znasz z domu ojca swego. W toku rozmowy wspomniał też o panu i wyraził żal z powodu odmowy pańskiej objęcia stanowiska w obrębie Kościoła oficjalnego. Czy pan trwasz dalej przy swojem?...
— Tak jest.
— Czyż nie dałbyś się pan namówić na objęcie nowej... dobrej plebanji?
— Nie.
— A czemużto?
— Gdyż nie mógłbym tego uczynić bez naruszenia stosunku prawdy do Boga, albo też do ludzi.
— Czyli uważasz pan naukę naszego Kościoła za fałszywą?
— Znalazłem w niej więcej zewnętrznych błahostek pogańskich, niż istotnej treści chrześcijaństwa.
— Posłuchaj mnie pan, panie pastorze Hansted! — zaczął Petersen stając i ujmując się pod boki. — Jestem dwadzieścia lat starszy od pana, przeto mam chyba prawo powiedzieć szczerze, co myślę. Chociaż nie uwierzysz pan może, dowiedz się jednak, że i ja w młodych latach przesiadywałem nad dziełami ludzi jak mistrz Eckehart, Jan Tauler, Sören Kirkegaard i wielu innych kanonizowanych salto mortalistów ducha, którzy przewracali ludziom w głowach i denerwowali ich. Pociłem się nad nimi, mam tedy za sobą doświadczenie, a mimo to, czy właśnie dlatego powiadam: Bacz, byś nie skręcił karku. Posłuchaj pan mej rady, weź bez skrupułów nową posadę z dobremi dochodami i zaprowadzonem gospodarstwem rolnem. To doskonale normuje rozsądny stosunek do życia! Ojciec pański, z którym mówiłem zanim pojechał do Karlsbadu, jest tego samego zdania. Zdaje mi się, że pan sam również odczuwasz potrzebę jakiejś realnej ostoi w życiu, osiągnięcia niezawisłości, a także że nie możesz być obojętny na zmartwienie ojca. Gdy posłuchasz mej rady, staruszek ucieszy się bardzo. Niewiele mu już życia zostało, schorzały jest i przygnębiony, a od pana jeno zależy uczynić mu miłemi ostatnie lata.
Emanuel milczał, zapatrzony w ziemię. Z samego początku zrozumiał, że to rodzina usiłuje w ten sposób ponownie myśli jego odwrócić od Boga i serce ogarnął mu smutek.
Pastor źle atoli zrozumiał jego milczenie i nastawał coraz to silniej. Szerokim gestem wskazał bujne łąki, widne ze wzgórza, na którem stali, aż po przeciwległy skraj wsi i powiedział:
— Spójrz pan i nie trwaj w zaślepieniu, jakoby ziemia nic nie była warta. Widzisz pan te tuczne krowy, stojące pośród traw i machające z zadowoleniem ogonami? Słyszysz ćwierkające w krzewach, siedzące na jajach ptaki? Spójrz na tłustą, polatującą obok nas pszczołę, która za moment wetknie kosmatą głowę w kielich kwiatu z łapczywością Niemca, co pije kufel piwa. Czemużbyśmy również i my ludzie nie mieli się wygodnie urządzić na ziemi? Wybij sobie skrupuły z głowy, drogi przyjacielu! Pożałujesz napewno, jeśli i tym jeszcze razem nie przyjmiesz życzliwego zaproszenia życia. Przyznam się, że krewny mój wspomniał o wakującej właśnie prebendzie, w sam raz jakby dla pana stworzonej. Prześliczna to okolica z lasem i jeziorem, doskonały budynek plebański, w staromodnym, romantycznym stylu, podobny do sandingskiego, z przepysznym ogrodem, gdzie dzieci używać mogą dowoli, oraz pierwszorzędne zabudowania gospodarcze i rodzajna gleba. Przytem sąsiednia plebanja, odległa zaledwo o dwadzieścia minut drogi, a ludność bardzo spokojna i potulna. Tem wzgardzić niesposób... wszak prawda? Cóż pan na to... Czyżbyś nie zechciał spróbować?
Emanuel milczał dalej, zapatrzony w ziemię. Słowa pastora, jego gest i pustynne wzgórze na którem stali, milczenie otaczające ich, oraz widok zielonej, rodzajnej równi... wszystko to przypominało mu ów moment, kiedy do Chrystusa przystąpił szatan, mówiąc: — Wszystko to dam tobie, jeśli uklękniesz i uczcisz mnie! — W tej chwili uświadomił sobie, że Bóg chce przez owego obcego człowieka wypróbować ponownie jego wierność i odwagę na dalszą drogę wiary, „ku zgorszeniu dzieci tego świata.“
Podniósł głowę, a wyraz twarzy jego był promienny i uduchowiony:
— Masz pan dobre chęci, panie pastorze, — powiedział ale jak już rzekłem, nie rozumiemy — się. Drogi nasze są inne i z każdym dniem rozchodzić się będą bardziej. Proszę to oświadczyć tym, którzy pana do mnie posłali. Powiedz im pan, że boleję nad tem, iż ich zasmucać muszę, a jednak raduję się w sercu swojem. Powiedz im pan jeszcze, że modlę się co dnia, byśmy się kiedyś spotkali przed obliczem Boga... A teraz pokój pański z tobą, panie pastorze!

Zbudowany i wzmocniony tem spotkaniem ruszył Emanuel dalej pustkowiem. Ale myśli jego zwróciły się niebawem znowu ku ziemi. Zaczął rozmyślać, czemu przypisać ową niezwykłą życzliwość pastora Petersena, okazywaną wyraźnie w czasach ostatnich. Wyglądało to tak, jakby go chciał oddalić i zabezpieczyć się przed nim. Czyżby istniał jakiś stosunek pomiędzy nim, a Ranghildą? Zadawszy sobie to pytanie, stoczył się znowu w labirynt myśli, po którym błądził teraz dniem i nocą, przejęty niepokojem i troską.
I tej nocy myślał o Ranghildzie, leżąc: bezsennie i śledząc krętą ścieżkę, po której go Bóg wiódł do siebie. Wspomniał także ową chwilę upokorzenia kiedy raz, w Kopenhadze, oszołomiony, opuszczony i uwiedziony przez otoczenie, omal że nie zaprzepaścił duszy bożkom tej ziemi. Pewnego zimowego wieczoru po urodzinach szwagra, olśniony blaskiem kinkietów, wzburzony winem i zbyt obfitem jadłem, odprowadzał Ranghildę do domu. Zapatrzony w jej białe ramiona, chwycił jej dłoń i miał złożyć wyznanie miłosne. Odtrąciła go, a on poszedł, czując gorycz ogromną i kipiączkę krwi w żyłach. Zaświeciwszy zapałkę w swym pokoju, ujrzał głowę Chrystusa w cierniowej koronie i zadrżał. Wydało mu się, że powieki się uniosły, oczy Zbawiciela spojrzały nań z śmiertelnym smutkiem, a usta szepnęły: Czemuś mnie opuścił?
Od nocy tej zaczęła się nieubłagana walka duchowa, nie dająca mu spokoju. Walczył jak Jakób z Bogiem, wedle opowieści biblijnej, wołając rozpacznie: — Nie puszczę cię, aż mnie pobłogosławisz!
Czasem wydawało mu się, że bój skończony, że zwyciężył, zrzucił jarzmo grzechu. Nieraz pewny był, że może donieść Hansinie, iż nadszedł czas radości i że mogą się połączyć już na wieki w oczyszczonej miłości. Tak było owej nocy deszczowej. Leżał bezsenny, ale spokojny, wolny od bólu życia ziemskiego, zjednoczony z Bogiem. Dusza jego, niby zwierciadlana tafla wody, odbijała niebiańską światłość.
Nagłe spotkanie z Ranghildą rozpętało w nim demony żądzy cielesnej. Czuł, że serce jego tętni żywo na widok, iż idzie w towarzystwie innego mężczyzny. Nie chciał jednak żalić się i pociągać Boga do odpowiedzialności. Zrozumiał, że upadł tak nisko, iż podnieść się może po licznych dopiero doświadczeniach. Dumał jednak, dlaczego Bóg zapomocą tej lekkomyślnej kobiety karze właśnie jego, który nigdy nie miał przedtem sprośnej myśli i nie zgrzeszył przeciw szóstemu przykazaniu...
Idąc tak zadumany, zobaczył nagle na wrzosowisku małą lepiankę, stojącą o kilka kroków od niego, przy ścieżce. Obtargana kobieta rąbała trzaski, a obok niej siedział kaleka o przyprószonych siwizną włosach i gaworzył jak niemowlę.
Emanuel stanął mimowoli. Dawno już nie zetknął się z niezamaskowaną ludzką niedolą, to też osłupiał. Wspomniał chaty na bagniskach w dawnem miejscu pobytu i biedaków, których nędzę łagodził sam i przy pomocy innych. Zamyślił się. Jakże niedokładnie wiedział wówczas, co stanowi dobro człowieka!
Gdy go kobieta spostrzegła, zbliżył się i pozdrowił ją imieniem Pańskiem.
Ale miast odpowiedzieć, kobieta zaklęła i dała niedwuznacznie do poznania, że się z nim zadawać nie chce.
— Czemu klątwą odpowiadasz na moje pozdrowienie? — spytał łagodnie. — Nie przychodzę, niosąc zło, a chcąc zabrać dobro, jak powiada przysłowie. Jestem ci przyjacielem i dlatego ponownie pozdrawiam cię imieniem Pańskiem.
Kobieta spojrzała nań wkońcu, ale przeraził się wprost tego spojrzenia, bo złe było i zawistne. Teraz ją dopiero zobaczył lepiej. Wysoka, jak mężczyzna, tłusta, nalana, okryta w brudne łachy, okropnie się przedstawiała.
Zaszeleściły kroki i z domu wyjrzała stara, pochylona kobieta o olbrzymiej, nieforemnej głowie. W pokrytej zmarszczkami dłoni trzymała kij, drugą trzymając się drzwi. Poruszała łakomie ustami, jakby ssała własny język.
Emanuel zorjentował się nagle. Przypomniał sobie, że dawnemi czasy opowiadano w sandingskiej uczelni o pewnej kobiecie, zwanej „czarną Triną, która była postrachem okolicy, a tak zaciętą i złośliwą, że ani słowa, ani dary nie mogły wywołać w niej uczuć ludzkich. Wiedział też, że męża Triny zasypała ziemia, tak iż okaleczał ciężko. Otóż ją to właśnie miał przed sobą.
Po chwili milczenia ozwał się łagodnie jak przedtem:
— Czemużto nie weselisz się. Stoję oto i dumam, czemu nie czujesz szczęścia i wdzięczności dla Boga, mimo że zaliczasz się do onej rzeszy wybranych, którym Chrystus dał chrzestny znak swej miłości. Widzę iż jesteś biedna... prawda? Posiadasz zaledwo słomę pod głowę. Świat cię odtrącił, wyparł się ciebie, zostałaś samotną i obcą na ziemi... Czemuż się tedy nie weselisz?
Kobieta opuściła siekierę i patrzyła ze zdumieniem. Takim tonem nie przemawia się nigdy do nędzarzy.
— Czyż mnie nie rozumiesz? Czyż nieprawdą jest, że wy, nędzarze, otrzymaliście naprzód, jako dar to, ku czemu my bogatsi tak tęsknie wzdychamy, wlokąc w utrapieniach ciężkie brzemię życia, my, którzy jeszcze w godzinie śmierci czepiamy się prochu ziemi, jak skąpiec skarbu swego? Szczęśni jesteście, zaprawdę, nie czując innej żądzy prócz popędu utrzymania życia, związani z niem cienką jeno nicią, którą śmierć przetnie bez wielkiego bólu. Czemuż tedy nie radujesz się, Trino?
Kobieta zagapiła się nań, otwarłszy usta. Nie wiele zrozumiała ze słów jego, zdumiała się tylko, że ten zgoła obcy człowiek, który na niej takie uczynił wrażenie, nazwał ją po imieniu, jak znajomą.
Otarła spocone czoło ramieniem i mruknęła:
— Któż to jesteście, jeśli wiedzieć wolno?
— Jestem człowiek, który ci zazdrości, jeden z niewolników świata, który daremnie walczy, by zerwać łańcuchy. Jestem biedny, zbłąkany, który kaja się oto przed tobą z wielkiego grzechu. Oto zwiedziony przez ludzi chciałem, sądząc że dobrze czynię podobnych tobie szczęśliwców pozbawić daru Pana, ubóstwa, wyzwolenia duszy i odblasku niebiosów na ziemi, jak powiada Pismo. Zrozum mnie, a uczujesz litość. Po raz trzeci pozdrawiam cię imieniem Pańskiem. Wracaj, Trino, do domu i pochwal Pana! Ale nie zapomnij pomodlić się także za tych, którzy nie są tak szczęśliwi, by mieć zapewnione miejsce u progu nieba. Pomódl się za mnie!
Podał jej rękę.
Złośliwy uśmiech zjawił się na jej twarzy.
— To warjat! — pomyślała.
Ale nie mogła oprzeć się długo słodyczy jego spojrzenia, gestowi prośby, jakim wyciągnął dłoń, oraz urokowi całej jego postaci.
— Podajże mi rękę! powiedział.
Z wahaniem i niepewnością podała mu wkońcu swą ordynarną łapę.

Droga, którą szedł Emanuel, zwężała się ciągle, aż ujrzał przed sobą jeno podwójną kolej wozu, ciągnącą się żółtawem pasmem przez ciemne wrzosowisko. Wkońcu i ten ślad znikł i tylko ścieżka biegła w bezkreśną dal, ponad którą wyśpiewywał desperacko skowronek, jakby chciał usunąć tę smutną głuchość pustaci.
Dotarł wreszcie do celu, to jest do sygnału morskiego w kształcie krzyża na krańcu przylądka, opadającego stromo w fiord. Skały były tu poszarpane i niemal pionowe.
Widok ściele się zazwyczaj po morzu szeroko, więc i tu spojrzenie szło daleko poprzez rozstęp ujścia fiordu, aż do przeciwległego brzegu. Był to rozłóg pól uprawnych, poprzecinany długiemi, kamiennemi tamami, co wyglądały na zboczach wzgórz niby żebra. Na najwyższym wzniesieniu brzegu drugiego widać było Vejlby, a pośrodku wsi sterczały wyniosłe czuby drzew plebańskiego ogrodu, dalej na południe leżał skibberupski przylądek, z samotnym kościołem, niby wyspą wśród morza.
Emanuel zatrzymał się u podnoża sygnału i patrzył ku dawnemu osiedlu, a wargi mu drżały i łzy napełniały oczy. Tam był zakątek, koło którego myśli jego krążyły dniem i nocą, niby ptaki wokół gniazda. Rozeznał po chwili położenie poszczególnych przedmiotów wśród tam. Widział teraz każdy dom, drzewo, wzgórze i doznał wielkiego wzruszenia. Tam, w głębi biegła wzdłuż żywopłotu ścieżka, którą nieraz chadzał z Hansiną w pierwszym roku małżeństwa. Tam zaś... o Boże... był kościół, pod którym spoczywał syn jego snem wiecznym. Śliczny, kipiący życiem syn! Największa radość życia!... Tam znowu, kryło się poza wzgórzami Skibberup, gdzie mieszkała Hansina. Może przechadzała się właśnie, myśląc o nim... lub może siedziała u łoża starej, chorej Elzy dumając, co czyni. Z jakąż wyrazistością widział przed sobą stary, niski, zapadły dom, żółto malowany, o równie niskiej bramie, smarowanych mazią krokwiach, staromodną izbą o ciemnej, glinianej podłodze i małych szybkach, przez które padały, świętalne jakby, uroczyste smugi słońca. Ileż razy, śniąc napoły, stawał tam, pukając zlekka, jak znużony drogą wędrowiec, pielgrzym z sił opadający, który odbył długą, pokutną podróż i pragnie wygoić okrwawione nogi. Hansina wstaje cicho od łóżka matki, uchyla okienka i pyta, kto przybył. Gdy go zaś poznała, wychodzi, podaje mu obie dłonie i wita, mówiąc: Czekałam na cię! — Z radosnym uśmiechem tuli ją do piersi i by nie budzić chorej udają się do ogrodu. Tam siadają na skraju tamy, skąd widać roztocz łąk i gdzie spędzali wieczory narzeczeńskich czasów, rozmawiając o przyszłości. Siedzą tu znowu dłoń w dłoń pod gwiaździstą kopułą nieba, snując marzenia o tem, co będzie, wspominając też rzeczy minione i długą rozłąkę, która im dopiero pozwoliła się poznać i zbliżyć. Hansina prosi:
— Nie gniewaj się, że milczałam i pisałam pokrótce jeno. Nigdy, wierzaj, nie wątpiłam, że wrócisz do mnie. Czekałam tu na cię co dnia, a nocą nadsłuchiwałam twych stąpań. Pewna byłam, że zjawisz się tego samego dnia, w którym bój zostanie rozegrany!
Emanuel wrócił po kilku godzinach i zaraz poszedł do swego pokoju, niskiej, bielonej, chłopskiej izdebki, by napisać do Hansiny. Codzień niemal w tych latach posyłał jej długie, poufne listy, pełne szczegółów o sobie i dzieciach oraz szczerych zwierzeń z rozmaitych pokus. Zaledwo atoli wziął do rąk pióro doleciał go od strony ogrodu wesoły śmiech kobiecy.
Drgnął, bo wydało mu się, że to Ranghilda.
Spojrzał przez okno i zobaczył, że stoi przy furtce ogrodowej wraz z Betty i pastorem Petersenem, który, ku wielkiemu rozradowaniu dam rozpędzał muchy kąpielowym ręcznikiem. Cofnął się od okna, by go nie dostrzegli, i zobaczył jak po chwili pastor Petersen podał szarmancko ramię Ranghildzie, wiodąc ją dokądś z sobą.
Patrzył za nimi przygasłem spojrzeniem, złamany i nieruchomy, aż mu znikli z oczu. Potem pełen strachu padł na kolana, załamał ręce nad głową i jęknął w głos:

— Panie! Panie! Nie puszczę cię, póki mi nie pobłogosławisz!

CZĘŚĆ DRUGA.

Dni następnych było pogodnie, śpiewały ptaki i pachniały skoszone łąki.
Co wieczora jednak kładł się na zachodniej stronie nieboskłonu szaro-fioletowy wał, słoniący słońce, tak że jeszcze przed zachodem widniało na niebie, niby ciemno-czerwony księżyc. O wczesnym ranku ogromny opar mgły leżał na łąkach, tak że nie widać było nic z jednego osiedla do drugiego. Słychać było natomiast zbiorowy ryk krów, pasących się na przenikniętych wilgocią równiach, a donośnie roznosił się po całej wsi najmniejszy łoskot, kłapanie drewniaków po bruku podwórza, czy płacz dziecka.
W godzinach tych zdawało się, że wszystko zapadło kędyś, pod ziemię, że ludzie stąpają omackiem po dnie szarego, łyskliwego morza, znagła wstawały olbrzymie cienie i równie szybko nikły. Bliskie nawet przedmioty dostrzegało się w niepewnych jeno, falistych konturach dziwacznej wielkości i kształtu. Tylko śpiewające w górze skowronki zwiastowały, że kędyś, wysoko jest świat inny z błękitnem niebem i jasnem słońcem.
Od strony uniwersytetu dolatywał chóralny śpiew półtorasta głosów dziewczęcych, którym towarzyszyło kilka basów męskich. Wychowanki zajęte były właśnie porządkowaniem swych małych, bielonych izdebek mieszkalnych, rozmieszczonych dwoma szeregami ponad salą wykładową, niby celki klasztoru. Ale i tej prostej czynności towarzyszyło śpiewanie, chichot i przeróżne oznaki wesela i uniesienia. Po robocie siadły dziewczęta na skraju łóżek, obejmując się wzajem, paplając i zwierzając się sobie. Niektóre stały samotne u okien z policzkiem opartym na dłoni, słuchając poryku bydła, brzękania wiader blaszanych i innych odgłosów, płynących z niedostrzegalnych nizin, co zdawały się dziwnie dalekie i nierzeczywiste.
Tymczasem rozeszła się wieść, że w dużej, narożnej sali odbywa się zebranie plotkarskie. Natalja Slagelser wprawiła jak zwykle wszystkie w podniecenie. Duża, kędzierzawa dziewczyna spacerowała po pokoju rozpłomieniona, czytając ostatnią wielką mowę Wilhelma Prama, wydrukowaną w dzisiejszym numerze pisma uniwersyteckiego, a słuchaczki siedzące wokół na łóżkach przerywały jej okrzykami sprzeciwu. Wrzała właśnie wojna prasowa pomiędzy Wilhelmem Pramem, a dyrektorem uczelni Sejlingiem na temat organizacji związku przyjaciół oświaty, a wszystkie uczennice trzymały się wiernie swego przełożonego. Natalja zdołała przeciągnąć na swą stronę tylko małą Zosię Landerslew i tak ją nastroiła, że dziewczyna złożyła podobno uroczyste ślubowanie, iż zerwie ze swym narzeczonym, jeśli w ciągu tygodnia nie wyprze się swej wiary w nadprzyrodzone objawienie Biblji.
Nagle rozległ się dzwonek, zwiastujący początek przedpołudniowego wykładu. Zerwały się wszystkie i za chwilę siedziało półtorasta dziewcząt rzędami w ławkach wielkiej sali dolnej, czekając w uroczystem skupieniu. Po odśpiewaniu pieśni wstąpił na katedrę młody nauczyciel, kandydat Schönberg i ciągnął dalej poprzedni wykład o duńskich baśniach ludowych, objaśniając je szczegółowo.

Nastał dzień parny, gorący, bezwietrzny, a niebo było tak połyskliwe, jakby spotniało. Słońce prażyło kamienie brukowe zagród włościańskich, wpędzając cienie pod same okapy dachów, gdzie siedziały rzędami wróble i strzepywały się od czasu do czasu, niby stare damy dręczone gorącem. Pies łańcuchowy leżał przed budą z wyciągniętemi łapami jakby martwy, kaczki pokusztykały na staw, a kury spały stojąco pod krzakami jałowca.. Nie słychać było ćwierkania ptaków.
Śpiewały one tylko w ogrodzie plebańskim, znajdując tam odrobinę cienia. Był to ogród, co się zowie o czterech morgach powierzchni, pełen nieprzeniknionych krzaków i stuletnich drzew, pod których potężnemi koronami chłód panował. To też huczało tu jak w kościele. Plebanja sama, był to czcigodny zabytek przeszłości, idylliczna, wiejska budowla, złożona z czterech długich, niskich, słomą krytych domów, bardzo niepozornie wyglądających, przy nowożytnych chłopskich dworkach. Ściany okrywał powój, mech dachy, a całość czarowała, jak zjawa z krainy baśni.
Mieszkał tu ośmdziesięcioletni pastor Momme, będący również czcigodnym zabytkiem dawnych, do legendarnych dziś zaliczanych czasów. Mały jak karzełek, w czarnej czapeczce na białych, długich włosach, iście duszpasterskim wyglądzie, był istną postacią z baśni, gdy siedział samotny, rozmarzony, pod potężnym pniem cienistego drzewa. Przybył do sandingskiej plebanji około pięćdziesięciu lat temu, a pamiętali to ludzie starzy i opowiadali o tem. Przedtem jeszcze zdarzyło się, że pewnego dnia znaleziono martwym starego pastora Jerrilda w okopconym pokoiku na poddaszu, gdzie siedział przez ciąg jednego całego pokolenia ludzkiego, zagrzebany pośród flaszek portweinu. Chłopi zanieśli spokojnie swego duszpasterza na miejsce wiekuistego spoczynku i, wyraziwszy pogląd, że mu tam najlepiej, wrócili do roboty codziennej. W kilka miesięcy potem zjawił się pośród wzgórz i tam, dziwny korowód. Na przedzie chwiały się dwa dostatnio wypakowane wozy, za niemi zaś oszklony, duży powóz, z którego okien wyglądało mnóstwo dużych i małych głów. Na koźle, obok woźnicy siedziało jeszcze dwu chłopców z powiewającą chorągwią. Wszyscy zaś krzyczeli: — Hurra — przed każdym mijanym domem. Chłopi sandingscy, na łąkach pracujący, pootwierali szeroko oczy i usta i pokiwali ku sobie z zakłopotaniem, poprzez rowy głowami, gdy cała ta kawalkada wtoczyła się w bramę plebanji z głośnym, potrójnym okrzykiem, oraz pieśnią „O Danjo, najpiękniejszy kraju świata.“
Długi czas nie mogli się oswoić ze swym nowym pastorem i zrazu przezwali go nawet „małpą.“ Nikt się też nie zjawił, gdy po raz pierwszy rozesłał zaproszenia na zebranie śpiewackie w ogrodzie. Nawykli wszyscy do zebrań po świetlicach przy kołowrotku, lub uczt i popijań, to też niechętnie patrzyli na nowatora. Ale po pewnym czasie poznano się na nim. Ten i ów porzucał karty i wódkę i cichaczem szedł na plebanje, gdzie czytano Biblję i śpiewano. Nastał czas przełomu, rodzaj duchowego wstrząsu, rodzice zaczęli kląć własne dzieci, a taki n. p. bogacz Ole Vemmelöw strzaskał kij na grzbiecie żony, znalazłszy raz w szufladzie komody nowy śpiewnik. Opór starszych wzmocnił jeno poczucie solidarności młodych i rozpłomienił ich zapał. Dobra nowina przeniknęła daleko poza granice gminy na drugą stronę fiordu i zdala przybywali ludzie by zobaczyć i usłyszeć, co się dzieje. W powietrzu drżał zew wołający o swobodę ducha, a w całym kraju rosło wszystko, pięło się ku górze, lśniło i tętniło nadzieją.
Teraz żył pastor Momme samotnie wraz z kuzynką swą Katinką Gude, a dawno minął czas, kiedy ogród plebanji sandingskiej odgrywał rolę w życiu wsi i okolicy, kiedy po starannie utrzymanych ścieżkach i trawnikach stąpały ciężko masy ludu, a pod czubami drzew rozbrzmiewały donośne śpiewy i natchnione mowy. Upłynęło tak dużo czasu, że zapomniano niemal, iż owo, cierniami opasane miejsce, to ziemia święta sprawy oświaty ludu, że pod grabem tym stał sam Grundtwig, głosząc ewangelję światła, a przemawiali po wiele razy Boten-Bojesen, Lindberg, Birkedol-Svejstrup, Frederik Borfod, Dines Pontoppidan i inni różnie zwani, wstępujący w ślady onego wielkiego jasnowidza, którzy bacznym rzeszom objaśniali jego obrazową mowę.
Ludność zapomniała prawie o istnieniu pastora Momma. Szczycono się nim, coprawda, pokazywano w chwilach uroczystych, jako żywego patrjarchę złotego wieku sprawy ludu, ale ogólnie twierdzono, że już za stary. Tu i owdzie rozbrzmiewały głosy, że nie zaliczał się nigdy do prawdziwych proroków, zaś na kazania jego uczęszczano z pewnem poświęceniem, gdyż nie było w nich śladu krytyki Biblji, ni wzmianki o tych ważkich problemach, które poruszały obecnie umysły.
Brak uznania nie osmucał jednak teraz żywego ongiś i uśmiechnionego oblicza starca. Rad był nawet, że może w spokoju zapomnienia dokończyć życia, bowiem nigdy nie miał ambicyj osobistych, żywiąc nader skromne o sobie i swej działalności mniemanie. Uznał za rzecz naturalną, że wybitniejsi, a więc dyrektor uniwersytetu, objęli dowództwo, a rozrost uniwersytetu i sława jego w całej okolicy napełniały go wielką dumą.
Pastor Momme miał w pełni dość życia, czuł, że się przeżył i przypadł mu w udziale smutny los dożycia wyroku nad sobą i swą epoką. Główną jego troską było, że oto w ośmdziesiątym roku stracił wiarę w sprawę, której się poświęcił. Długo walczył, zwąc się głupim starcem, i dodawał sobie otuchy twierdzeniem, że młode oczy lepiej widzą. Nic to nie pomagało jednak i patrząc na wzrastające pokolenie czuł, iż nie jest to plon bujnego posiewu ducha, jakiego się spodziewał. Najboleśniej dotykał go nagły rozrost pietyzmu w całym kraju, bowiem sądził, że ten skryty wróg wolnego kościoła zwyciężony został raz na zawsze. Dowiadywał się z dzienników o świeżym entuzjazmie, z jakim kupiono się wszędzie niemal wokoło głosicieli zabobonu, a w samej nawet okolicy byli tacy, którzy zrywali się przed świtem i, walcząc nieraz z wichurą, przepływali fiord, celem posłuchania vejlbijskich kaznodziei piekła. Zupełnie podobnie garnięto się w tejże Sandinge do propagatorów ewangelji światłości i swobody. Wobec owego zjawiska porywała starego pastora istna rozpacz i przygnębienie, nabierał przekonania, że walka ludzkiego ducha o poznanie prawdy to jeno bezowocne falowanie w górę i w dół, że Bóg niedostrzegalny drwi sobie z wysiłków, obalając wieże Babilonu, i że tak będzie po wiek wieków.
Pozostała mu jeszcze tylko nadzieja wszelkich rozczarowanych, to znaczy wiara w życie pozagrobowe. Dlatego to nawet czuł wdzięczność za to, iż go pozostawiono w ukryciu. Siedząc w oplecionym cierniami ogrodzie swoim, o kilka ledwo kroków od grobu, czuł się napoły w świecie duchów. Również i w dzisiejsze słoneczne popołudnie trwał w rozmarzeniu pod pamiętnym, czerwonym grabem, z rękami złożonemi na kolanach, zamkniętemi oczyma i duszą ogarnioną marzeniem o zaświatach.
Opodal spacerowała po ścieżce, wzdłuż żywopłotu kuzynka jego, panna Katinka Gude, będąca równie jak i zmarła żona pastora, przyrodnią siostrą Leny Gilling, niepodobna do niej zresztą. Trudno było nawet o większy kontrast pomiędzy tą piękną, uśmiechnioną, podziwianą ogólnie wdową, a niepozorną, pochyloną nieco starą panną o małej, szpakowatej, małpiej główce ze złośliwym wyrazem i ciągle migających drutach w ręku.
Katinka była od młodych lat kopciuszkiem rodziny, a przypominano sobie o niej tylko w wypadkach choroby i podobnych razach, kiedy musiano korzystać z jej pomocy i poświęcenia. Dom pastora ludny był zawsze i niespokojny, to też zwracano się do niej ciągle, tak że była niemal stale na plebanji. Nie zajmował jej ludowy ruch oświatowy, a stykała się z nim tyle tylko, że napełniał dom gośćmi. Cicha i oddana szarej pracy codziennej, pełniła obowiązki swej starszej, zajętej wyższemi sprawami siostry, a po jej śmierci pielęgnowała, chowała, żeniła, oraz zamąż wydawała dzieci i teraz oto została jedyną podporą starego szwagra.
Spacerując pod płotem i robiąc pilnie pończochę, spozierała raz po raz na siedzącego pod drzewem, który kulił się coraz to bardziej i pochylał. Wreszcie przystąpiła doń i rzekła po swojemu, stanowczym, urywanym tonem:
— Momme... nie siedź tu i nie śpij... Powinieneś iść do pokoju i położyć się.
Staruszka w samej rzeczy ogarnął lekki sen. Rozejrzał się pobladłemi oczyma, jakby musiał dopiero badać, w którym się zbudził świecie.
— Tak... prawda, pójdę zaraz! — zgodził się i opierając ręce o ławkę wstał.
— Pomogę ci! — rzekła Katinka, ujmując go pod ramię.
— Dziękuję, Cecylko! — powiedział. — Cóżeś mi to mówiła o naszym Fryderyku?
Staruszek, rozmarzony snem, myślał dotąd, że mówi do zmarłej żony i przyszedł do pełnej przytomności dopiero, znalazłszy się w pokoju.
Katinka, położywszy staruszka, wróciła do ogrodu, by skończyć zwykły spacer poobiedni, dwadzieścia razy wzdłuż żywopłotu. Stara panna nie wychylała się nigdy prawie poza ogród, a w rzadkich wypadkach, gdy to czyniła, nikła jej postać nie wywierała zbyt dodatniego wrażenia na ludność wsi. Nawet kobiety wiejskie krzywiły mimowoli usta do uśmiechu, patrząc, jak kroczy odziana w pozieleniałą ze starości mantylę z kapuzą i płaskie, zupełnie pozbawione obcasów, z boku sznurowane trzewiki.
Panna Katinka wiedziała, jak ją oceniają, przyjmowała to jednak ze zwykłą sobie obojętnością, nie wiele sobie robiąc z bliźnich i ich sądu. Nie nabrała szacunku dla ludzi, patrząc na tych, pośród których żyła, i na całe widowisko oświatowo-religijne. Zajmując w domu siostry stanowisko podrzędne, niemal pełniąc rolę służącej, przemykała niepostrzeżenie za kulisy i widziała tam, z jaką rutyną produkowali się bohaterowie wiary i mówcy, a po skończonem przedstawieniu zdejmowali wspaniały rynsztunek, z poza którego wyglądała zręcznie zamaskowana pycha osobista i chciwość, podawana wiernym jako nieustraszoność i poświęcenie.
Nie była tak ślepą i oderwaną od życia jak udawała i za jaką ją też miano. Z natury niezdolna do bezczynności, pełniła wokół siebie obowiązki samarytańskie, nie powodowana sercem, ale pędzona jakimś instynktem, a było na jej drodze dość bezbronnych i biednych rozbitków w tych właśnie niespokojnych czasach.
Naraz przestała ruszać drutami i podniosła głowę nadsłuchując. Zdawało jej się, że skrzypnęła furtka ogrodu.
I tak też było. Spostrzegła na końcu ścieżki wysokiego chłopa, kroczącego ze spuszczoną głową. Szedł, skradając się, a zmarszczki jego szarej twarzy tworzyły tak szczególny wyraz uśmiechu, że zaraz poznała tkacza Hansena. Zjawienie się jego było jej bardzo na rękę.
— Jak się macie... jak się macie! — zawołała, kiwając szybko głową, ale nie podając ręki, gdy się zbliżył i pozdrowił ją. — Przybyliście tedy tutaj... Hansie Jensenie... Cóż tu macie do roboty?
— Zawsze jest coś do roboty! — powiedział z wahaniem. — A żem już był we wsi, pomyślałem, — iż dobrze będzie zjawić się u pani, panno Katinko.
— Słusznie, Jensie Hansenie... Długi czas nie widziałam was. Usiądźmy tutaj.
Zajęła ławkę w altance, a Hansen siadł na krześle ogrodowem przy samem wyjściu.
Tkacz był w tym czasie opuszczony, utraciwszy znowu stanowisko przywódcy w Vejlby i Skibberupie. Stało się z nim to, co wówczas, gdy użył Emanuela Hansteda do wydalenia pastora Tönnesena. Złe moce, jakie wywołał, przerosły go i opanować się nie dały. Ruch wszczęty przezeń chytrze nabrał większej niźli to obliczył chyżości i cisnął go o ziemię.
Katinkę interesował zawsze ten przez ogół tak surowo sądzony człowiek. Nie znała, jak wszyscy zresztą, planów jego i nic ją nie obchodziły. Ale bawiła ją rozmowa z chłopem tak trzeźwo, jak ona sama myślącym. Niedowierzanie jego, tajemniczość, praktyczne, podstępne, chłodne obliczenia, zamilowanie do forteli, szybkich zwrotów, udawania i podglądania, miast otwartej walki, wszystko to nietylko jej nie odpychało, ale stanowiło niemal dowód niezwykle rozsądnego pojmowania życia i ludzi.
— No,... cóż tam nowego... u was... ha? — spytała, gdy siedział przed nią chwilę, nic nie mówiąc.
— Nic tak dalece, — odparł wszystko idzie po dawnemu. Mamy jak zawsze tyle djabelstwa i smrodu siarki, iż sądzić można, że piekielny ogień przepali chodaki. Powstała też u nas nowa religja.
— Tak? — mruknęła. — Jakże się zowie?
— To ci Domgaardjanie!
— Cóż to nowego? Domgaardjanie? Nie słyszałam nic o nich.
— O, naturalnie, bo to rzecz całkiem nowa. Wynalazł ją ten Niels Nilsen, czyli Domgaard, jak się mieni, który przez czas pewien był parobkiem u Emanuela Hansteda w Vejlby i ciągle pisał artykuły do gazet. Został potem mówcą misyjnym, a ciągle siedział nad książkami. Wkońcu wynalazł tę religję, która ma być pono doskonałą... tak powiadają ludzie.
— Cóż w niej jest nowego?
— No, proszę pani, to nie każdy zgadnie. Podobno jest tam jakaś inna formuła chrztu.
— Bóg, to cierpliwa osoba! — rzekła panna Katinka.
— Słuszne słowo, panno Gude! — przyznał tkacz i zamyślił się na chwilę. Potem na twarz mu wybiegł uśmiech i powiedział:
— A cóż słychać z tutejszym nowym prorokiem? Doszły nas dziwne wieści. Podobno zaczyna czynić cuda?
— Nic o tem nie słyszałam.
— Tak, tak... okiełznał pono tę waszą czarną Trinę... a to chybą cud prawdziwy. Także nawrócił od pijaństwa pewnego starca we wsi, a to w ten sposób, że przeszedł tylko obok niego, nie rzekłszy słowa.
— Opowiadają o tem! — przyznała.
— Zaprawdę, dziwne to czasy, w których żyjemy, panno Gude. Człowiek drapie się po głowie, nie wiedząc zgoła co ma myśleć.
Zaczęli rozmawiać o Emanuelu. Przebywał w tej okolicy parę zaledwo tygodni, a mówiono jeno o nim. Mimo odosobnienia w jakiem żył, podniecił pewną część ludności do formalnego powstania. Zrazu śmiano się z klasztornego życia jego i poszczenia nawet w pewne dni, by ujść pokus. Na uniwersytecie przebąkiwano wprost, że zwarjował. Nagle atoli zjawiła się w kościele czarna Trina i pewnej niedzieli przystąpiła do stołu Pańskiego. Rozniosło się, że Emanuel dokonał tego dziwnego nawrócenia i od tej chwili opinja zmieniła się całkiem. Dowiedziano się, że przybysz wywiera znaczny wpływ na biednych, mieszkających u skraju wsi rybaków, trzymających się dotąd zdala od ruchu oświatowego, i wielbiono jego pokorę, dobrowolne umartwienia i ubóstwo. Rozmawiał często z biedakami tymi, stojącymi nad brzegiem morza i suszącymi sieci, a chociaż słów jego nie rozumieli zawsze, to jednak dziwna postać jego, słodycz spojrzenia i ton głosu budziły w nich wrażenie, że zetknęli się z czemś nadprzyrodzonem. Odwiedzał też często biednych chorych, a siedząc u ich łoża, mówił o trapiącej ich chorobie, jak o łasce Boga, zwąc ją „pieszczotą bożą,“ która ich cieszyć i wdzięcznością napełniać winna. Szeroko opowiadano o wpływie jego na pewną kobietę w średnich latach, dotkniętą rakiem żołądka, której jęki i krzyki słychać było nocą w całej wsi. Po kilkakrotnych odwiedzinach Emanuela nietylko zmilkł straszny krzyk, ale przechodzący pod oknami chorej słyszeli, że śpiewa hymny dziękczynne, potęgujące się wraz z cierpieniem.
— Czy się udacie może do pastora Hansteda, Jensie Hansenie? — spytała panna Katinka. — Żyliście obaj swego czasu blisko.
Czerwono obwiedzione oczy tkacza zerknęły ku niej badawczo.
— Na nicby się to nie zdało! Ale co on ma na myśli, jak pani sądzi, panno Gude?
— Nie wiem.
— Czy może spekuluje na to wielkie zebranie oświatowców, jakie się tu ma odbyć?
— Doprawdy, nie wiem.
— Może zechce przy okazji przemówić?
— Możliwe.
— Więc pani nic o tem nie słyszała?
Zaczęli rozmawiać o bliskiem zebraniu, a tkacz wybadywał ją nieustannie co do tematów, jakie miano poruszyć, i osób mówców, czy są już wyznaczeni i czy będzie wolność dyskusji. Wkońcu dobył z kieszeni na piersiach złożoną gazetę, rozprostował ją, wygładził i po dobrej chwili rzekł:
— Jest tu coś, o co mam panią prosić, panno Gude.
— Cóż takiego?
— Jest tu małe słówko, którego nie rozumiem. Musi być łacińskie... może pani będzie łaskawa spojrzeć? Zaznaczyłem je paznogciem.
Podał jej dziennik.
Utopia — przeczytała Katinka — to słowo? — Czy to to słowo?
— Tak... utopja... tak. Cóż to może znaczyć, jeśli łaska?
— To oznacza rodzaj majaków sennych, coś nieosięgalnego... nieziszczalnego...
— Majaka... acha! I ja sobie tak myślałem! Utopja... Dziękuję stokrotnie, panno Gude! — powiedział, chowając z powrotem gazetę na piersiach.
— Czemuż wam tak na tem słówku zależy, Jensie Hansenie? — spytała Gude.
— Trzeba przecież rozumieć, co się czyta, panno
— Ale czy macie w tem specjalny cel?
Ach... jakże... poprostu chciałem wiedzieć... to nigdy nie może zaszkodzić...
— Czyście może chciał użyć tego słowa, na którem wam tak zależy?
— Ano, widzę, że pora wracać do domu! — zauważył tkacz i wstał, jakby nie dosłyszał pytania. — Dziękuję za wszystko serdecznie, panno Gude.
Panna Katinka roześmiała się w duchu. Znała tkacza na tyle, by wiedzieć, jak bezowocną byłoby rzeczą śledzić dalej myśli jego.
— Do widzenia, Jensie Hansenie! tylko, — rzekła podając mu tym razem rękę.

Emanuel wyszedł pewnego popołudnia z ogródka i stał przez chwilę zapatrzony w morze. Potem ruszył zwolna dalej w kierunku wzgórz wrzosowych na zachodzie.
Obserwowała to w milczeniu mała Sigrid, skryta za kępą sitowia morskiego. Gdy jej znikł z oczu, wstała, ustawiła się twarzą wprost ku słońcu, a zarazem dotknęła kieszeni bocznej.
— Tak, to prawda! — rzekła półgłosem.
Wiedziała teraz co chciała. Codziennie popołudniu ojciec szedł w odwiedziny do matki i babki.
Usiadła rozpłomieniona na kupce suchego sitowia i zamyśliła się.
Od dnia przybycia tutaj umysł ruchliwy dziecka nie przestawał zajmować się matką. W Kopenhadze mnóstwo rzeczy odwracało jej uwagę, tu jednak otoczyły ją wspomnienia dawne i nabrała przekonania, że matka być tu gdzieś musi w pobliżu. Ile razy zobaczyła wiejską kobietę, doznawała bicia serca i przerywała zabawę, pewna, że to ona nadchodzi. Czekała jej od rana do wieczora, wspominając obietnicę ciotki, że się tak stanie. W nader zręczny sposób wybadała służącą i wszystkich wokół, dlaczego nie wraca, ale nie dowiedziała się niczego.
Wczoraj dopiero ujęta pochlebstwem stara kucharka Ellen zdradziła jej, że matka mieszka niedaleko stąd, doglądając chorą babkę. Po dłuższem wypytywaniu dowiedziała się, że dom babki znajduje się w kierunku zachodzącego słońca i to nieco na bok, ale nie w stronie, gdzie mieści się kieszeń, jeno po przeciwnej. Właśnie tam udał się ojciec.
Tedy stara kucharka powiedziała prawdę.
Siedziała na sitowiu z głową na dłoni, rozważając sprawę, i czuła, że dojrzewa w niej postanowienie, które powzięła dnia poprzedniego i snuła przez część nocy. Uznała, że musi się wybrać w odwiedziny do matki bez wiedzy otoczenia, a teraz, znając drogę, nie bała się, że zabłądzi. Dagny chciała wziąć z sobą, choćby nawet płakała, a także lalkę Lizę. Postanowiła tedy wyprać i wyprasować bieliznę i suknię lalki, by się pięknie przedstawiła. Matka ucieszy się niemi napewno. Przede wszystkiem jednak tęskniła za chorą babką, za psem Wiernisiem, rudym kotem i dziadkiem. Nie dawała wiary słowom kucharki, jakoby zmarł.
Emanuel kroczył tymczasem wybrzeżem. Niebo zachmurzyło się nieco popołudniu, a morze stało nerwowo niespokojne, mimo bezwietrza.
Nad brzegiem leżało wciągnięte na piasek czółno, a wokół niego stali rybacy, którzy odkryli w niemej czci głowy, gdy ich mijał w znacznej odległości. Jeden z nich mocno czerwony i fioletowy na twarzy, co świadczyło, że nie zalicza się do abstynentów, zapomniał nawet wdziać czapki i stał zagapiony, wszyscy zaś odprowadzili go spojrzeniem, aż znikł wśród wzgórz wrzosowych.
Emanuel żył teraz samotniej jeszcze i bardziej pustelniczo niż przedtem. Niekiedy bał się wprost ludzi z powodu samej czci, jaką mu okazywali. Wiedział, że na to nie zasługuje i daleki jest od doskonałości, jaką mu przypisują. Świat go jeszcze trzymał w pazurach, musiał zwalczać ciągłe pokusy rozumu, po nocach zaś toczył boje z chuciami cielesnemi. Doznawał przygnębienia i troski go trapiły ziemskie, zwłaszcza szło mu o brak zabezpieczenia dla dzieci na przyszłość, bo ojciec wykonał swą pogróżkę i przestał go wspierać finansowo.
Postanowił tedy wyjechać stąd i mimo obietnicy danej Hansinie, że nie wróci do niej, aż serce jego zostanie oczyszczone, połączyć się z nią i odbudować wspólny dom z wiarą i nadzieją. Napisał jej to i chociaż nie dostał jeszcze odpowiedzi, czuł, że zrozumie, jak bardzo mu potrzeba jej pomocy, jak pragnie ręka w rękę z nią stoczyć ostateczną walkę o wyzwolenie.
Nie chciał nawet czekać na zebranie w uczelni, co było jego pierwotnym planem. Mimo wszystko, co zdziałał tutaj z łaski Boga, nie czuł się godnym przemawiać w jego imieniu, wyznając w pokorze ducha, że jest zbyt kruchem naczyniem i za słabym duchem, by móc zostać jego tłumaczem, mieczem ognistym jego gniewu i głosem miłosierdzia pośród pustyni. Nie uskarżał się jednak. Wesoło i z wdzięcznością rad był spędzić życie w cichem odosobnieniu, nieznany ludziom jeno Bogu, zapomniany przez świat, znikomy suchy liść, bezdźwięczny ton.
Dotarł do szczytu wzgórza, skąd słał się rozległy widok na fiord i przeciwległe wybrzeże. Stanął pod wielkim, podobnym do krzyża sygnałem morskim, jak to czynił codziennie, spoglądając w ojczyste strony i wznawiając tęsknotę za Hansiną. Z bijącem sercem patrzył w dal, gdzie pośród przesłonecznionego oparu popołudnia majaczył za fiordem daleki ląd.
Czuł, że musi wyrwać się z samotności, z sieci zniechęcenia, uciec od kobiety, będącej złym duchem jego życia, jawiącym się ciągle jak zamaskowane poselstwo grzechu, od tej bezwstydnej kobiety i jej pastora-gacha, których obecność zdawała się napełniać powietrze demoniczną żądzą cielesną. Zatęsknił do domu, do pokoju, ciszy, wypoczynku przy tej, która była dobrym duchem jego, kierowniczką po właściwej drodze, tej która go wspierała, ile razy się potknął. Nie wątpił, że znajdą gdzieś na wybrzeżu lepiankę, gdzie będą w stanie jako tako żyć. Odpędzał od siebie troskę, wszakże był młody jeszcze i silny, a ręce jego nie odwykły od motyki i łopaty. Skórę na dłoniach miał stwardniałą dotąd od siedmioletniej pracy w polu i stajni. Tak się stać musi! Odbuduje swój dom ku chwale Boga. Będą żyli, wolni jak ptacy tam, za wrzosowemi wzgórzami, śpiewając pochwalne hymny, niby skowronki podobłoczne o świcie. Zdało mu się, że w duszy jego brzmią harfy. Rozkoszna pieśń wolności tętniła w jego piersi. Już nie czuł strachu, cóż bowiem znaczyły ubóstwo, głód i cierpienie...

Modłów przywołane siłą,

Słowo boże już nakryło
Chrześcijanowi ucztę jego,
A anioły domu strzegą.

Brzmi w lepiance pieśń podzięki,
A aż w niebo lecą dźwięki.
Imię wielkie Zbawiciela

Dźwiga nas i uwesela.

Tymczasem wędrowali przez wrzosowisko pater Rüdersheimer i panna Ranghilda, żywo rozmawiając. On miał wielki kapelusz i różę w butonierce, ona zaś unosiła ponad lakierowane pantofelki jasną suknię w kwiaty, by nie zaczepiała się o ostre krzaki wrzosów.

Po raz pierwszy dopiero ruszyła w tę pustać i czuła się trochę nieswojo pośród głuszy ogromnego, samotnego rozłogu, gdzie hulał jeno wiatr, szemrząc tajemniczo.
— Strasznie tu! — powtarzała. — Nic dziwnego, że ludzie zabobonni twierdzą, iż mieszkają tu wszystkie złe duchy. Pełno być musi oczywiście we wrzosach jaszczurek, węży i żmij, oraz obrzydłego robactwa. Ciągle mi się wydaje, że mnie coś kąsa po nogach.
Mimo to jednak sama zaprojektowała ten spacer. Pater znający jej odrazę do tego, co zwała naturą w adamowym stroju, zdziwił się niemało, gdy podczas narad nad kierunkiem przechadzki wykrzyknęła: — Dziś pójdziemy aż na koniec pustyni! Całą tajemnicą było, że ujrzała ze swego okna Emanuela kroczącego ku wzgórzom i, dowiedziawszy się, że co dnia tam bywa, nie mogła powściągnąć chęci zobaczenia, co robi pośród duchów ciemności i zabobonu.
Przez cały niemial czas o nim wyłącznie rozmawiali. Wprawdzie pater usiłował, jak zawsze, zmienić temat, zatapiając się w ogólniki, lub cytując wesołe anegdoty z życia towarzyskiego, ale panna Ranghilda potrafiła zawsze zręcznie i w sposób naturalny zawrócić do punktu wyjścia.
Pater opowiadał właśnie długo o przyjęciu pożegnalnem u starego radcy Hansteda, gdzie spotkał nowego ministra oświaty, który mu podał na przywitanie półtora jeno palca, gdy panna Ranghilda wykrzyknęła nagle:
— Co słyszę? Pan byłeś więc naprawdę pośrednikiem w układach rodziny z Emanuelem Hanstedem.
— Jakich że to układach?
— Tak. Pani Torm opowiadała mi, że pan działałeś w tym kierunku.
— Hm! Tak mówiła pani Torm? Ano przyznam się tedy, że przed odjazdem swym do Karlsbadu prosił mnie radca Hansted, bym pomówił z synem i spróbował odwieść go od nieszczęsnej jego decyzji.
— Nie miałeś pan, widzę, szczęścia.
— Niestety, nie... Ale chciałem pani opowiedzieć coś o młodym człowieku, zajmującym właśnie stanowisko ministra oświaty...
— Ach! — zawołała. — Więc nawet wymowa pańska pozostała bez wpływu! To przedziwne. A w dodatku radca cofnął mu zasiłki. Cóż zrobi teraz? Trzeba przyznać, że w szaleństwie pastora Hansteda jest przynajmniej metoda. Pewna jestem, że wielkim jego męczeńskim celem jest skończyć żywot wraz z rodziną w przytułku biednych.
Pastor Petersen spojrzał na nią karcąco, potem rzekł z głęboką powagą, na jaką czasem zdobyć się umiał:
— Panno Tönnesen, sprawa wydaje mi się zbyt poważną, by z niej stroić żarty.
— To samo sądzę! — powiedziała dotknięta wyzywającym jego tonem. — Otacza nas codziennie tak nieznośne filisterstwo, że radziśmy czasem napotkać kogoś, kto śmie iść za swoją fantazją, nie poprosiwszy przedtem pokornie opinji, by mu na to pozwoliła.
— Hm... tak pani sądzi, panno Tönnesen? Inne jest moje zdanie. Nie mam ochoty pochwalać lekkomyślności dlatego jeno, że jest większa i niebezpieczniejsza od tego, co dostrzegamy zwykle u bliźnich naszych. Wiem, że dziś, w czasie wybujałości uczuć rozum nie cieszy się uznaniem. Bohater współczesny, to postrzeleniec, co tłucze głową w ścianę, kręci kark i potyka się o własne nogi, a my zowiemy to poetycznie tragicznym jego losem. Uważamy za niegodne mężczyzny, by był ostrożny, używał we właściwy sposób oczu i uszu i namyślał się nim zacznie działać. To wszystko pozostawiamy z pogardą duszom kramarskim i kołtuńskim... Czyż nie tak?
— Drogą środka stąpaj śmiele, bo od innych lepsza wiele! — zadeklamowała panna Tönnesen. — Wszak jest to pańska, prześliczna, ulubiona piosenka.
— Rzeczywiście, lubię ją! — zawołał pater gorąco. — Uważam, że nader to pożyteczna zasada w czasach, gdy chorobliwie interesują nas jeno wyjątkowe osobniki. Mamy skłonność pielęgnować, ze szkodą spraw ogólno-ludzkich, najdrobniejsze owe szczególnostki, każdą manje hodować i wyolbrzymiać i to czysto z obawy, by nie być jako inni. Przejaw to bardzo zły. Każdy chce być czemś odrębnem, samoistnem, mieć, jak się mówi, własną cechę. Wszakże minęły czasy dogmatów! Kto nie chce uchodzić za zwierzę, musi mieć własny pogląd na wszystko pomiędzy ziemią a niebem, na własną rękę rozwikłać zagadkę bytu i głosić własnej fabrykacji naukę o Bogu, niebie i życiu zagrobowem.
— Jakiż zapał, pastorze. Zresztą nie sądź pan, że chcę bronić Hansteda. Pozwoliłam sobie jeno na skromne stwierdzenie, iż ma odwagę żyć wedle swych teoryj. A pociągać musi każdego owa zgodność słów i czynów, której człowiek ten poświęca całe powodzenie swoje i byt materjalny... Nie idzie o to, czy przekonania jego mają wartość, czy jej nie posiadają.
— W moich oczach niema w tem nic pociągającego. Widzę tu jeno przykład, do jakich granic dojść może obłędna cześć dla swego własnego ja i straszna manja wielkości. To, co się wydaje odwagą i siłą ducha, jest w rzeczywistości jeno nieszczęsną słabością obumarłej woli. Wiem o tem dobrze z własnego doświadczenia, wiem, jak trudno jest pogodzić się z myślą zostania poprostu pastorem Petersenem, gdy się marzyło o roli proroka i świętego. Wiem dobrze, ile kosztuje przezwyciężenie siebie samego i ugięcie się pod prawo istotnego chrześcijaństwa, prawo równości i braterstwa, oraz upodobnienie się do swego otoczenia, zostania nie większym nie mniejszym, nie lepszym i nie gorszym niźli ono.
Panna Ranghilda wzruszyła ramionami i zmilczała, myśląc w duchu o lisie i winogronach. Męczyło ją już potrochu ciągłe towarzystwo pastora i cieszyła ją myśl, że niebawem wyjedzie. Przychylała się coraz to bardziej do opinji pani Betty, przyrównując go do czworonogów. Miał wzruszającą wierność pudla, ale nie posiadał sprytu tego zwierzęcia, które po jednym geście poznaje, że się go ma dość.
— Nie żywię zgoła szacunku — ciągnął dalej — dla dzieła przypadku, które zwiemy osobistem przekonaniem, to też nie urządziłbym wedle niego życia swego... Sądzę, przeciwnie...
Przerwał mu lekki okrzyk Ranghildy, która nagle przystanęła twierdząc, że ją coś ukąsiło w nogę.
Okazało się jednak, że była to jeno gałązka wrzosu, która, musnąwszy jej kostkę, rozwiązała sznurowadło pantofelka.
— Proszę się uspokoić! — zawołał pastor, rad z przerwy i możności zmiany tematu. — Życiu pani nic nie zagraża. Muszę tylko zostać lekarzem pani i podjąć niezbędną operację, mianowicie związać sznurowadło.
— Bardzo będę wdzięczną...
Dostojny galant kląkł przed nią po rycersku wśród drogi i zaczął manipulować, ale nie mógł dojść do końca, czy to z powodu grubych swych palców, czy też chęci jak najdłuższego delektowania się widokiem wąskiej stopki kobiecej w przejrzystej ponczoszce.
Nagle spostrzegła Ranghilda postać rysującą się w pewnej odległości ciemno na zachmurzonem już teraz niebie. Był to podobny do cienia mężczyzna, kroczący zwolna ze zwieszoną głową zboczem wzgórza, poza sygnałem morskim.
— Czy może za silnie ściągnąłem? — spytał pater, czując, że drgnęła.
— Nie, nie... — odparła, opanowując się szybko i nie spuszczając oczu z postaci majaczającej w dali, gdzie niebo spływało we mgle z ziemią.
Nie zdziwiła się widokiem Emanuela, ale działaniem jego niespodziewanem. Odpowiadał on doskonale onym pustym, milczącym rozłogom i samotnym wzgórzom zdala od świata położonym. Wydał jej się dziwnym, nieziemskim i niesłychanie stylowym. Czyliż jednak był to on sam? Czynił wrażenie bezcielesnego ducha i giganta jednocześnie. Rysował się majestatycznie na sino-szarem tle nieba, a postawa jego i krok nabrały w tem otoczeniu cech dostojeństwa wielkiego.
Pojęła teraz, dlaczego rybacy porównują go do Chrystusa sandingskiego kościoła. Nie brakło mu nawet nimbu. Dziwnym zbiegiem okoliczności słońce mieściło się za nim na wysokości jego głowy, przeświecając przez chmury bladą, matową tarczą.
— Teraz, zda się, dobrze związane! — zawołał pater, wstając po dokonaniu czynu.
Ranghilda stała jak skamieniała, chociaż postać Emanuela znikła pod horyzontem. Wpatrywała się w miejsce, kędy odszedł spojrzeniem, zrazu zdumionem, potem zaś przerażonem.
— Powiedz mi pan, pastorze... — zaczęła, kładąc drżącą dłoń na jego ramieniu, — ...powiedz mi pan, czy nagle zwarjowałam, czy tak jest w istocie. Spójrz pan i powiedz, żali widzisz także trzy słońca na niebie...?
— Co pani powiada? Trzy słońca?
— Tak!... Tu... tu... i tu!
— Prawda! Ma pani rację... ma pani zupełną rację... — wykrzyknął.
Tak było rzeczywiście. Po obu stronach słońca, w znacznej odeń odległości widniały na chmurach dwie świetlne plamy wielkości księżyca, nieco tylko bledsze od słońca i na brzegach tęczowo zabarwione.
— Jakieś czary są w tem wszystkiem! — krzyknęła, nie panując nad sobą. — Dokądże mnie to pan zawiodłeś? A cóż znaczy ten ogromny czarny krzyż? — wołała z coraz większem przestrachem, ujrzawszy sygnał morski na szczycie wzgórza, z którego zszedł Emanuel. — Wygląda to na Golgotę! Chodźmy stąd, słyszysz pan! Nie chcę tu być!
Panująca nad sobą we wszystkich okolicznościach życia, Ranghilda straciła teraz głowę. Pater starał się ją uspokoić, tłumacząc naturalny powód zjawiska, to też po chwili przyszła do siebie. Ale równowagę odzyskała dopiero wydostawszy się, oparta o jego ramię, ze „straszliwej pustyni.“ Gdy doszła do domu i opowiadała przygodę pani Betty, wówczas nawet jeszcze śmiech jej brzmiał nerwowo.

Nie rzadkie w tych stronach i przelotne zjawisko przyrody, które napędziło takiego strachu Ranghildzie, było w samej rzeczy groźną zapowiedzią burzy, a żeglarze uważali je za jedną z najniebezpieczniejszych oznak, pojawiającą się bezpośrednio po świcie, lub tuż przed zachodem. Zazwyczaj powietrze bywa wówczas ciepłe, a morze przez czas dłuższy przedtem spokojne. Czekając na pierwsze uderzenie, morze śni leniwo. Cios pada nagle, błyskawicznie, liny statków wydają jęk krótki i znów zapada cisza, martwe, niesamowite milczenie, a woda drży niespokojnie. Za chwilę toń zaczyna wrzeć, a kto żyw na statku musi zwijać żagle i zabijać gwoździami wszystkie luki, zanim nadejdzie nowy wysłannik burzy w otoczeniu wielkich, grzywiastych fal na całym widnokręgu.
Na wybrzeżu tłumnie w chwilach takich. Mieszkańcy lepianek, zbudowanych z wodorostów, mający drogich swych na morzu, wyglądają znaków burzy na ziemi i niebie i, gdy kot zacznie miauczeć, a wichr w kominie zawyje jak pies, węszący trupa, kobiety wychodzą na próg, a przysłoniwszy oczy, wpatrują się we fale. Ukazują się sparci na lasce starcy i patrzą też, coś mrucząc do siebie. Pierwsze, ciemne chmury płyną niby stado orłów spokojnie po niebie, ale niebawem wznoszą się na skraju horyzontu cięższe, czarne masy. Tymczasem morze pokryła już piana ruchliwa i otulił ciemny płaszcz oparu. W tej chwili dopiero rzuca się na świat burza z siłą, od której drżą wieże kościelne.
Hansina siedziała tego wieczora jak zawsze przy matce, zajęta przędziwem przy świetle cienkiej łojówki, zastępującej podczas krótkich, letnich wieczorów zimową lampę. Niska chata chłopska pozostała taką, jaką była dawniej. Dochowano z całą troskliwością cynowe talerze pod pułapem, obramione makaty z datą roku 1798, fotel pod piecem i stuletnie złoża zapasów gospodarczych. Teraz, po powrocie Hansiny wyglądało to wprost na demonstrację.
Jednego tylko zbrakło. Oto puste było miejsce na ławie, w końcu stołu dębowego, zajmowane zawsze przez Andersa Jörgena, który siadywał tu w zaśniedziałych okularach na kartoflastym nosie, sylabizując dziennik. Staruszka napadła tak zwana „febra Matki Boskiej Gromnicznej“ i uprzątnęła w ciągu dni paru.
Mimo jego śmierci i długiej choroby starej Elzy, nie zmieniły się jednak zwyczaje i obyczaje domu. Hansina objęła teraz rządy, wiernie strzegąc tradycji. Odzyskała pewność siebie, stanąwszy na rodzimym gruncie, i porwana instynktem czyn
u gospodarzyła jak matka w najlepszych czasach swych. Było roboty co niemiara. Zaniedbano wiele skutkiem ślepoty ojca i choroby matki, a nawet zadłużyli się znacznie, gdyż dzierżawa skończyła się wraz ze śmiercią Jörgena i musieli ją odnawiać, co spowodowało znaczne koszta. Ziemię uprawiał teraz Ole Krystjan, mający już dwadzieścia cztery lat, za niski nieco, podobnie jak Hansina, ale zdrów i silny. Silnie nim wstrząsnęło, gdy był wyrostkiem, dziwne zamężcie siostry i niedola jej bardzo go ujęła za serce. Był cichy, skupiony w sobie, a uważano go niemal za dziwaka, gdyż siedział ciągle w domu, unikając ludzi.
Hansina również nie zadawała się z nikim we wsi, że zaś Elza, mimo swej choroby, nie chciała pogodzić się z nowymi panami sytuacji w gminie, tedy cisza nastała w ruchliwym dotąd domostwie. Tak zwani „święci“ uważali je niemal za miejsce nieczyste i, gdy mijali dom, udając się parami na nabożeństwo w domu zbornym, rozprawiali zawsze głośno o grzechu pychy, cytując słowa Siracha, twierdzącego, że jest ona źródłem wszelkiego zła.
Hansina była sama, bo Ole poszedł spać do stajni. Na stole leżała książka, którą czytała przed zmrokiem, a z poza czerwonej firanki alkowy dochodziło pojękiwanie starej, śpiącej Elzy, której brakło tchu. Huczała burza, tłukąc w bramę i wstrząsając wiązaniem dachu.
Myśli jej po pracowitym dniu błąkały po manowcach, cofały się wstecz, krążąc dokoła dzieci i Emanuela, którego imienia nie wymawiano nigdy w tej izbie, tak by je mogła słyszeć matka. Marzenia te o dawnych czasach, wabne i pociągające mąciły jej duszę, budząc niepokój i wątpliwości. W czasach ostatnich sypiać nie mogła, myśląc jak blisko są jej dzieci. Musiała też zebrać wszystkie siły, wyczytawszy w liście Emanuela, że zamierza rychło wracać, nie chciała bowiem, by matka i Ole zauważyli jej zmieszanie.
I dziś myśli jej były trwożne i niespokojne. Łomot bramy i świst wichru po dachu zbudziły w niej wspomnienie innej, równie burzliwej nocy... z przed dwu lat, kiedy to syn jej położył się do łóżka, by zeń już nie wstać. Była wówczas również sama z troskami swemi. Pamiętała to dobrze. Siedziała w wielkiej sali, otwarłszy drzwi do sypialni, by lepiej słyszeć okrzyki dziecka, jakie wydawało przez sen. Emanuel wrócił około jedenastej. Wszedł wesoły, wyprostowany, piękny, w długim, przemokłym płaszczu ze zgaszoną przez wiatr latarnią i laską w ręku. Zapamiętała to dobrze, bowiem była to ostatnia noc ich współżycia, w ciągu której zaznali trochę pokoju i szczęścia. Od tej chwili zaczął się rozpad. Ze śmiercią chłopca stracił Emanuel radosną nadzieję, a raczej pewność bezwzględną, że mu towarzyszy błogosławieństwo boże, co go ratowało dotąd we wszelkich przeciwnościach.
Trzymając motek przędzy w rękach, podniosła głowę, nadsłuchując.
Cóż to? Ktoś otwierał bramę podwórza... A może jeno wiatr oderwał klapę bramy?... Nie... Posłyszała ostrożne stąpanie idącego nie w chodakach, ale butach.
Zbladła.
— To Emanuel! — błysło jej w myśli.
Wstała i czując, że się chwieje, ujęła poręcz krzesła. On szedł rzeczywiście... Słyszała go na schodach... wreszcie zapukał.
Nie, widzieć go nie chciała, nie miał do tego prawa!...
Ktoś podniósł w tej chwili po cichu w górę klamkę i w otworze półotwartych drzwi ukazały się głowa i piersi tkacza Hansena.
— Dobry wieczór, Hansino! — powiedział, nie wchodząc do izby. — Przechodziłem pod domem i, zobaczywszy światło, chciałem spytać co u was słychać. Jakże się ma matka?
Hansina odparła spokojnie napozór:
— Ciągle tak samo. Leży cicho, jęczy trochę i drzemie. To dla niej najlepsze. Ale proszę wejdźże, Hansenie, jeśli wola!
— Hm... trochę późno! — zauważył, rozglądając się wokół.
— A późno! — odparła, czyszcząc drżącą jeszcze dłonią knot świecy. Potem siadła i wzięła do rąk motek.
Tkacz zamknął wreszcie za sobą drzwi, wytarł pod piecem nos palcami i zajął miejsce na ławie u górnego końca stołu.
W alkowie ucichło w tej chwili, a ręka staruszki starała się omackiem rozsunąć firanki. Ale próba nie powiodła się i zaraz wróciło urywane pojękiwanie.
— Przynoszę ci pozdrowienie z Sandingi! — rzekł tkacz, ocierając palce w czerwono-kratkowaną chustkę i opierając łokcie na kolanach. — Zrobiłem tam małą wycieczkę, by się dowiedzieć co słychać, bowiem mnóstwo doszło stamtąd w czasach ostatnich dziwnych wieści.
Nastała cisza.
— Coś niesłychanego, co on... to znaczy Emanuel... tam wyprawia... Uczynił nowy cud, uleczył pijanicę na skraju wsi, nad morzem.
— Tak? — rzekła krótko.
— Musiał ci o tem, myślę pisać, bo wszakże dostajesz od niego ciągle listy...
— Nie wspomniał o tem.
— Oczywiście... wie, że ludzie niepotrzebnie robią tyle hałasu. Nie masz pojęcia, jakie panuje podniecenie! Cóż w tem zresztą dziwnego?
Znowu nastała cisza.
— Czyś był w Sandindze, by widzieć się z Emanuelem? — spytała wkońcu.
Tkacz patrzył na nią przez chwilę, przymknąwszy jedno oko. Zdawał się rozważać, co jej ma powiedzieć.
— Nie widziałem go wcale... — rzekł nie mówiłem z nim, ale widziałem twe dzieci, Hansino.
Hansina drgnęła.
— Jedna... Sigrid jej na imię, prawda... siedziała na kamieniu nad wodą, a pod płotem ogrodu stała Dagny i płakało biedactwo. Radbym był zresztą pomówić z Emanuelem. Wkońcu musimy bowiem przyznać my, Skibberupacy, żeśmy z nim nie postąpili jak należy. Przyszedłem do przekonania, że jak pokazały czasy ostatnie, miał w niejednym rację. Zwłaszcza spostrzegłem, jak mi to nieraz przychodziło już do głowy, że Emanuel posiada wielki dar proroczego odgadywania przyszłości... Cóż ty na to, Hansino?
Milczała dalej.
Zaczął tedy opowiadać! Powziął zamiar pozyskać ją w sposób ostrożny dla ułożonego już planu, opartego o zasadę: zło złem zwalczać trzeba. Chciał poprostu wywołać ponownie we wsi nastrój przychylny dla Emanuela i użyć go jako lekarstwo niebiańskie. Chciał zniweczyć rozwielmożnione szaleństwo pietystycznę przez doprowadzenie go do samobójstwa. Ale Hansina nie odpowiadała, przeto uznał, że nie należy nalegać, wstał i pożegnał ją.
Siedziała długo jeszcze po jego odejściu z motkiem na kolanach, z głową opartą na dłoni, zapatrzona w pustą izbę. Czerwonawa poświata zetlonego knota padała na jej ostro zarysowaną twarz, czyniąc wyrazistszemi i surowszemi jeszcze cienie wokół ust i zapadłych oczu.
Słowa tkacza, dotyczące dzieci, zbudziły w jej sercu ponownie troskę macierzyńską i wyrzuty sumienia. Mimo to była zupełnie pewną siebie. Przechodziła myślą wszystkie te kwestje, które ją absorbowały w ciągu całego lata, a ze zdwojoną siłą trapiły dniem i nocą po ostatnim liście Emanuela. Pytała się w duchu, czy dzieci, a zwłaszcza Sigrid, gdy wróci, nie znudzi się rychło życiem wiejskiem i nie zatęskni do ruchliwości szerokiego świata? Tak, niezawodnie. Zło stało się już i byłoby podwójnym grzechem wobec dzieci wyrywanie ich z gleby, w którą już zapuściły korzenie. Nie dało się już naprawić to, czem zgrzeszyła w momencie oszołomienia, dając córki ze swych rąk. Jedyną rzeczą, jaką dla nich uczynić mogła, było chronienie samej siebie, by im zostać mogła ostatnią ucieczką, na wypadek rozbicia się łodzi, w której płynęły. Któż wie, co się stanie? Może chwila ta bliską była nawet!
A Emanuel? Nigdy nie stali dalej od siebie niż właśnie teraz. Z listów widziała, że spodziewa się ją znaleźć taką, jaką była przy rozstaniu. Nie wiedział nic o tem, co przeżyła tam, daleko, nad pełnem morzem, w krainie Skallingów, pośród ludzi silnych i prostych. Nie wiedział też nic, co w niej zaszło w ciągu długiego roku opuszczenia, kiedy to odnalazła samą siebie. Nie znał owego uczucia wstydu, wywołanego rozpamiętywaniem minionego życia, a zwłaszcza chwil, po których Emanuel zachował właśnie najlepsze wspomnienia.
Postanowiła niewzruszalnie, że muszą się rozstać. Nie chciała go widzieć, nie chciała dać się wciągać w nowe przejścia. Nie myślała wcale ryzykować owego pokoju, który okupiła drogo. Pogrzebała już czcze marzenia młodości. Życie nauczyło ją, że szczęście polega na tem, iż się tkwi we własnym gruncie, choćby był nie wiedzieć jak mały, jałowy i pozbawiony słońca. Nie odczuwała nigdzie, nawet tam, pośród obcych, nad morzem, bez męża i dzieci, takiego wydziedziczenia z wszystkiego, jak właśnie w plebanji vejlbijskiej, gdzie cierpiała i czuła zamęt ducha.

I dla Emanuela najlepszą była rozłąka zupełna. Sądziła, że przyjdzie do rozumu i pozna sam siebie, gdy mu to wszystko napisze wyraźnie, jasno i bez możności nieporozumień. Chciała, by się ożenił z panną Tönnesen, pragnęła tego szczerem sercem. Wówczas dzieci miałyby własny dom, a nawet i ona sama znalazłaby odrobinę szczęścia... to jest spokoju ostatecznego. Myślałaby w ciszy i samotności o wszystkich trojgu, co dnia polecając ich opiece Boga.

CZĘŚĆ TRZECIA.

Pani Betty przechadzała się niespokojnie po ścieżce ogrodu, ubrana mimo zbliżającego się już południa w szlafroczek, mając pęk kluczy u paska i koronkowe nakrycie na głowie. Co chwila wychylała się poza furtkę, spozierając na wszystkie strony, kilka razy wychodziła nawet z ogrodu i patrzyła z troską w oczach ku dalekim wzgórzom poza wsią, z niewielkiej wyniosłości, leżącej opodal domu.
Wracając zobaczyła dziewczynki, ukryte w kącie poza stodołą. Sigrid pracowała tam całe przedobiedzie, piorąc i rozwieszając na sznurkach bieliznę lalki. Także i mała Dagny miała co niemiara roboty, jednak nie pracowała z ochotą. Co chwila mała tłuściocha wkładała palce w usta i pomrukiwała, gdy siostra nagliła ją do pracy, tajemniczym szeptem wykładała jej swe plany, albo też, potrząsając nią i dając jej kuksy, wpajała dosadnie, że nie śmie ciotce, ani nikomu innemu zdradzić, co się tutaj dzieje.
Zobaczywszy ciotkę, Dagny niejasne miała jeno poczucie winy, natomiast Sigrid zaczerwieniła się jak burak aż po czoło.
— Bawimy się tak ładnie! zawołała radosnym tonem, jakim dzieci zawsze pokrywają wyrzut sumienia.
Ale pani Betty, zajęta własnemi myślami, nie zauważyła niczego. Przechodząc upomniała je tylko jak zwykle, by nie powalały sukienek, i wróciła do ogrodu.
W drodze spotkała Angelikę, która jej powiedziała:
— Proszę pani, przyszedł pewien człowiek i chce się widzieć z panem.
— Powiedz mu, że pana pastora niema. Cóż to za człowiek?
— Nie znam go. Był tu już raz dawniej, ale równie nie zastał pana.
— Przeproś go tedy i powiedz, by się zgłosił, jeśli chce, za godzinę. Sądzę, że do tej pory pan pastor wróci do domu.
Siadła na ławce w cieniu jabłoni, swem ulubionem w ciągu całego lata miejscu, i podjąwszy robotę, zaczęła poruszać mechanicznie drutami dla uspokojenia nerwów. Blada i wyczerpana, miała oczy czerwone z niewyspania i wzburzona była trwającem całą już dobę napięciem, tak że ciało jej było jakby naelektryzowane.
Nie widziała Emanuela od popołudnia ubiegłego dnia, to jest od czasu, kiedy mu doręczyła list pocztą nadesłany, zaadresowany niewprawnem pismem żony jego. Spostrzegła, że brat czeka zdawna na tę odpowiedź, mającą zadecydować o przyszłości. List wydał jej się dziwnie niesamowity, jakby mieścił wieść smutną. Dotąd nie przyszła jej na myśl możliwość zerwania stosunku Emanuela z żoną, teraz zaczęła się o to bać, a późniejsze wydarzenia potwierdziły jej domysły.
Emanuel nie pokazał się przez cały wieczór. Zamknięty w swym pokoju, nikogo wpuścić nie chciał, ani służącej z kolacją, ani dzieci, chcących mu powiedzieć dobranoc. Pani Betty zrezygnowała też z rozmowy z nim, a nie mogąc zasnąć, słyszała przez całą noc jak chodził tam i z powrotem po pokoju. Owo nieustanne chodzenie wzbudziło w niej smutne wspomnienia przeszłości. Przypomniała sobie, że matka ich tak wędrowała bez końca po całych dniach i nocach, nie zatrzymując się ni na chwilę. Chodziła tak jeszcze w nocy, poprzedzającej dzień śmierci. To też tak straszliwym wydał jej się odgłos kroków brata, że leżała w łóżku drżąca i spotniała ze strachu. Dopiero o świcie, gdy wszystko ucichło, zdołała zasnąć.
Zaraz z rana dowiedziała się od służącej, że Emanuel wyszedł o wschodzie słońca i, jak to widziała z poza firanki, udał się przez wieś, w stronę zachodnich wzgórz. Teraz była jedenasta, to znaczy blisko przez dobę nic nie miał w ustach.
Nie śmiała pomyśleć o tem, co nastąpi, jeśli mu zamkniętym zostanie powrót do domu. Stał się wprost niedołężny, tak że w czasach ostatnich traktowała go jak małoletnie dziecko, dbając o jedzenie, ubranie i wszystko, pewna, że zapomniałby nawet zmienić bieliznę, gdyby mu nie przypomniała.
Nagle drgnęła, posłyszawszy kroki na drodze. Zwolna uchyliła się furtka ogrodu i wszedł Emanuel, zupełnie zatopiony w siebie. Gdy ją spostrzegł, przystanął.
— A to ty? — spytał głucho. — A gdzież dzieci? — dodał po chwili.
— Bawią się poza stodołą. Czy je zawołać?
— Ej nie... niech się bawią. Jestem trochę znużony.
Usiadł obok niej ciężko.
Przygnębiona milczała długo, wkońcu jednak rzekła:
— Był tu jakiś człowiek do ciebie, zdaje się ten sam, który cię już raz nie zastał.
— Któż to, Betty?
— Nie wiem. Jakiś obcy, a Angelika nie zna go również.
Jakby zbudzony teraz dopiero zwrócił się ku niej.
— Nie zna go, powiadasz? Jakież to dziwne...?
— Czemu dziwne, Emanuelu? Wszakże nieraz przybywali tu do ciebie ludzie nieznani.
— Ach tak... prawda!
Pani Betty chciała wyczytać coś pewnego z jego twarzy i zyskać potwierdzenie przeczuć co do niepomyślnej treści listu. Ale Emanuel był wprawdzie bardzo blady i głęboko wzruszony, nie widać było po nim jednak przygnębienia, jeno uroczysty, podniosły nastrój.
Z błyskiem nadziei pomyślała, że może uczyniła pomyłkę.
— Wyszedłeś dziś bardzo wcześnie, — mówiła dziewczyna. Czy dobrze spałeś w nocy?
Skinął mechanicznie głową, nie słysząc jej wcale, i siedział dalej, oparłszy policzek na jednej dłoni, drugą zaś ująwszy laskę.
— Powiedz mi, Betty, — ozwał się nakoniec tonem, jakby mówił napoły do siebie — powiedz mi, czy pamiętasz godziny zmierzchu, z dawnych czasów, gdyśmy jeszcze byli dziećmi?
— Godziny zmierzchu?
— Tak... musisz pamiętać. Matka siadywała w fotelu, w zielonym gabinecie, gdzie padało z ulicy światło latarni, my zaś wokół na stołkach, lub na kolanach jej. Opowiadała nam wówczas bajki o rycerzach i królewiczach, którzy udawali się w świat daleki dla szerzenia nauki chrystusowej pośród pogańskich ludów.
— Byłam wówczas taka mała, Emanuelu. Ledwo pamiętam te czasy, kiedy matka była jeszcze zdrowa.
— A, prawda... prawda! Ja miałem kilka lat więcej. Przypominam sobie, że w czasach tych zaczynałem rozczytywać się w baśniach i kronikach. Chciałem zostać żołnierzem i wojownikiem i pojąć nie mogłem, czemu matka chce, bym został plebanem. Gdym ją spytał o to pewnego wieczoru, pogładziła mnie po głowie i powiedziała: — Zdaje mi się, że to Bóg dla ciebie przeznaczył, chłopcze! — Słowa te wywarły na mnie takie wrażenie, że dnia tego po raz pierwszy zacząłem z własnego popędu czytać Biblję.
— O tak... wiem... matka miała wielki na ciebie wpływ.
— Innym znów razem przyszedł do matki przyjaciel jej, pastor Hagensen, i rozmawiali o tem, jak należy kierować wyborem zawodu dzieci, czy o czemś podobnem... nie pamiętam już. Wkońcu wskazała matka na mnie i spytała: — Jaki zawód, zdaniem pańskiem, obierze syn mój? — Musiałem się zbliżyć, pastor wziął mnie pod brodę, przyglądał mi się przez chwilę, potem zaś (pamiętam jak dziś) położył mi dłoń na głowie i rzekł: — Zostaniesz mężem Kościoła! Jestem przekonany, że tak będzie! — A miałem wówczas trzynaście lat.
— Skąd ci właśnie dziś to przychodzi na myśl, Emanuelu? — spytała.
— Co powiadasz? — rzekł zdziwiony, podnosząc głowę i patrząc na nią. Zapomniał zupełnie z kim rozmawia. — Tak,... tak...dodał, — opierając znów policzek na dłoni Powiem ci coś, Betty. Dużo minęło lat od czasu mego wyświęcenia, a w dziecięcym już wieku przeznaczeniem to mojem było. Mimo wszystko jednak, aż do dziś wątpiłem, czy jestem powołany.
Pani Betty złożyła robotę na kolanach.
— Powołany? — spytała. — Nie rozumiem cię, Emanuelu.
— Czy jestem naprawdę powołany... przez Boga... wiesz?
Pani Betty zaprzeczyła głową.
— Nie rozumiem.
— Ach tak, więc i ty zaliczasz się do tych, którzy sądzą, że ornat i peleryna stanowią duchownego, a złożenie egzaminu uznają za zgodę Boga na głoszenie słowa jego. Ja jednak przekonałem się, że Bóg sam sobie wybiera sługi swe, doświadczając wybrańców długo i szkoląc w sposób surowy. Wszak pamiętasz, Betty, legendę, którą ci niedawno opowiadałem, o owym człowieku w Judei, który przez cały ciąg życia szukał Boga i kroczył ścieżkami jego „ku zgorszeniu dzieciom świata.“ Pan zaś zadawał mu ranę po ranie, aż został na ziemi bezdomnym i opuszczonym, jak ptak nad falami morza. Wówczas dopiero pojął wolę Boga i poszedł do świątyni, gdzie mu się ukazał Pan, przykazując mu wydać wyrok na lud nieposłuszny. O opowieści tej myślałem często w ostatnich czasach. Jest to niejako zwierciadło mego życia. Wiem i czuję, że i mnie Bóg wołał długo i nadaremnie i że i mnie musiał karzącą dłonią swą odebrać wszystko, wszystko... aż do ostatniej nadziei i schrony, zanim znalazłem odwagę zrozumienia go w pełni.
— Cóż to znaczy?... Czy twoja...?
— Tak, Betty, jestem teraz na ziemi bezdomny, jak mewa na falach, nie mam żony, nie mam domu. Jestem sam z małemi dziećmi memi.
Robota zesunęła się z kolan pani Betty. Załamała dłonie i spojrzała na brata przerażona.
— I to... to... nazywasz powołaniem? — jękła.
Emanuel potwierdził skinieniem.
— Tak... czuję... że Bóg mnie teraz zawołał do siebie, kazał oddać mu się niepodzielnie. Ja zaś złożyłem życie w ręce jego.
Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Pani Betty pochyliła głowę i złożyła na kolanach ręce. Uzyskawszy pewność, straciła resztki sił, a również i Emanuel nie mógł dłużej panować nad sobą. Zapatrzone w dal, wielkie oczy jego napełniły się łzami, a gdy mówił, głos jego brzmiał, jak tłumiony płacz.
— Dziwi mnie to i nie dziwi wcale, gdyż wiem, od początku Bóg miał plan swój co do mnie. Nie jest to pycha. Nie miałem się nigdy za większego i lepszego od innych, chyba przeciwnie... Ale sam Chrystus powiedział: — Siła moja wielką jest w słabym! — Teraz atoli, gdy się już stało, pojąć nie mogę, że Bóg uznał mnie za godnego wyboru. Dziś rano... dziś rano... posłyszałem głos jego... wstałem z łóżka i pośród rozłogu pól stanąłem twarzą w twarz z Panem moim! Zdawało mi się, że padnę martwy od mocy ducha jego i nie śmiałem podnieść oczu na jego oblicze. Dostrzegł mój strach i przytulił mnie do łona...
Urwał nagle pod wpływem wzruszenia. Głos mu drżał od wspomnienia przeżytej grozy, drżał z zimna, a łzy płynęły mu po policzkach.
Siedzieli znowu przez chwilę, milcząc.
— Cóż zamierzasz teraz uczynić, Emanuelu? — spytała pani Betty.
— Wykonam pracę, jaką mi zadał Pan. Nic więcej nie wiem. Wola moja jest w jego ręku.
— Ale co postanowiłeś czynić? Czy wrócisz do funkcyj pastorskich... co myślisz robić teraz?
— Nie wiem.
— Czy zamierzasz podróżować, jako kaznodzieja prywatny? A cóż się stanie z dziećmi?
— Nie wiem nic. Prosiłem tylko Boga o znak, bym mógł się przygotować.
Pani Betty straciła resztki panowania nad sobą. W przystępie dzikiego strachu padła bratu na szyję, wołając:
— Emanuelu! Emanuelu! Przyjdźże raz do siebie... posłuchaj mnie! Nie wiesz sam, co mówisz... nie mów nic! Słuchaj mnie, wszakże jestem siostra twoja! To straszne, Emanuelu... Przyjdźże raz do przytomności... Słuchaj, pomyśl o przyszłości, o dzieciach, o nas wszystkich. Zastanów się. Lada dzień możesz znaleźć się na ulicy, bez dachu nad głową, ani kawałka chleba dla dzieci swych. Ojciec nie chce ci już pomagać, a nawet nie może. Ja ledwo sama żyję. Wiesz, jak mało zostało mi po mężu. Cóż poczniesz? Nie sprowadzaj nieszczęścia na wszystkich nas, Emanuelu! Nie, nie mów nic! Musisz raz wysłuchać całej prawdy. Tyle narobiłeś już złego! Wszakże z twego powodu ojciec jest chory i zrozpaczony. Wszyscy martwimy się tobą bardzo, Emanuelu. Widziałam sama, jak ojciec płakał przez ciebie. Zastanówże się raz! Od dziesięciu lat trwoży nas postępowanie twoje! Czyż to nie dosyć, czyż nigdy nie będziemy mogli wspomnieć cię bez wstydu... Ach, Emanuelu, gdybyś wiedział...
Nie była w stanie mówić dłużej. Porwał ją spazmatyczny płacz. W przystępie rozpaczy ukryła twarz na piersiach brata.
Emanuel pogładził łagodnie jest włosy.
— Uspokój się, droga siostro! — powiedział. — Sama dla siebie, jak należy dobrą nie jesteś, dlaczegóż byś się tedy mną gorszyć miała? Pomyśl, wszakże Chrystus ukazał nam prawdziwą drogę do radości wiekuistej, on, który nie miał na czem skłonić głowy swojej.
— Jak możesz tak mówić! — przerwała mu porwana gniewem, odskakując odeń. — To zuchwalstwo! Czy Bóg poto dał ci dom, schronę i rodzinę, byś wszystko to zniweczył? Czy ci dał żonę i dzieci poto byś...
Nie mogła skończyć. Emanuel położył jej dłoń na ramieniu i spojrzał smutno w oczy.
— Betty, — rzekł — czyżby nie było lepiej, byś uczyniła sąd nad sobą miast obwiniać drugich? I ciebie też doświadczył Bóg! Wszakże miał i co do ciebie plany swe, skoro dwukrotnie zapukał ręką śmierci do drzwi twoich. Przybył spytać, czy jesteś gotowa przyjąć go... jego samego. Otwórz serce twoje. Pomyśl, Bóg zabrał ci dziecko i męża, a ponadto bogactwo, zaszczyty, stanowisko i podziw świata... Czyś mu za to podziękowała? Czyś zrozumiała, że w ten sposób zdjął z ciebie jedno brzemię po drugiem, ukazując drogę do ojcowskiego serca swego? Jeśli tak nie jest, to biada ci, Betty! Czas najwyższy... Czy nie czujesz, że zbliża się dzień Sądu? Czy nie dostrzegasz, że świat się chwieje w posadach i że błogosławieństwo boże zdjęte zostało z ludzkości, a demony roją się, jak robaki w padlinie? Czyż zbrodnie nie chodzą dziś nago po ulicach? Czyż pycha i żądza pomsty nie zatruła dusz wszystkich? Wszakże stan jeden powstaje przeciw drugiemu i naród przeciw narodowi! Nienawiść rozgorzała płomieniem w całym kraju, a krwiożerczość ryczy paszczami dział. Duch boży uciekł nawet z samego domu Boga, z jego, krwią ochrzczonej gminy. Samowola i pycha biją się o pierwsze miejsce w Kościele. Zaprawdę, powiadam ci, bliski jest już dzień Sądu! Biada temu kogo potępi.
Wyprostował się i podniósł dłoń groźnie w niebo. Ale nagle złamał mu się głos, opuścił ramię i rzekł łagodnie i pojednawczo:
Daj mi rękę, droga siostro! Narazie nie rozumiesz mnie, ale wierzę niezłomnie, że i dla ciebie wybije godzina. Wówczas pojmiesz pełna przerażenia, że ten kto kocha życie, utracić je musi. Znam duszę twą, Betty. Pójdziesz w moje ślady... Przyrzeknij mi to!
Uczyniła, co chciał, gdy jednak odszedł, poszła w gęstwę leszczyny, gdzie jej nikt nie mógł widzieć, i załamała rozpacznie ręce.

Sigrid i mała Dagny siedziały na wybrzeżu i bawiły się. Przed samym obiadem zawołano je do ojca, który, ku zdumieniu obu, podnosił je w górę raz po razu, całując czule w oczy i policzki. Zdumienie ich wzrosło jeszcze, gdy się dowiedziały po jedzeniu, że mają się ubrać, bo pójdą z ojcem na przechadzkę. Czegoś takiego nie zapamiętały dotąd i choć miały już na głowach wielkie, helgolandzkie kapelusze, nie chciały wierzyć, by to była prawda. Emanuel wziął dziewczynki za ręce i powiódł przez pola i zielone łąki nad brzeg strumienia, gdzie zbierały kwiatki i podziwiały odbicia chmur i ptaków w wodzie.
Uczuł potrzebę zaczerpnąć raz jeszcze pełną piersią radość życia, zanim godzina jego uderzy. Powiedział sobie, że wykorzysta czas, poprzedzający chwilę wezwania, na spokojnem, pogodnem życiu z dziećmi. Wiedział, że rychło nadejdą dni mozołu i przygotował się na to, że od dnia, w którym Bóg ustami jego przemówi do świata, rozpocznie się nieubłagalna i nieustanna walka, w której trzeba będzie dać życie.
Ubrany w długi surdut i płaski kapelusz, kroczył wesoły, nucąc piosenkę, zrywał kwiatki i przysłuchiwał się bujającym wysoko na niebie skowronkom. Wkońcu siadł z dziećmi nad strumykiem, wił im wianki i opowiadał o maleńkich elfach, gotujących w kielichach kwiatów rosę i robiących miód. Owa dziecięca zabawa tak go samego wkrótce zajęła, że nie spostrzegł, iż Dagny podczas opowiadania zdrzemnęła się, a Sigrid wcale nie ma zainteresowanego wyrazu twarzy.
Wrócił po kilku godzinach do domu, niosąc cierpliwie w ramionach śpiące dziecko, z uwieszoną u poły surduta zmordowaną Sigrid.
Niedługo potem znalazł się samotny na wybrzeżu, tuż nad wodą i stał zapatrzony w niebo i wodę. Czując, że krótki mu jeno czas zostaje, patrzył smętnie wzruszony na starych przyjaciół swych, na srebrzyste mewy i wodził spojrzeniem po załomach brzegu, o złoconego słońcem.
Doznał tak silnego wrażenia, tak go ujęło piękno krajobrazu, że łzy poczuł w oczach. Nigdy jeszcze może nie zachwycała go do tego stopnia natura, będąca odblaskiem niebiańskich rozkoszy. Wiedział, czemu to się dzieje. Oto wzniósł się wkońcu ponad wszystko, co przemija, patrzył po raz pierwszy w życiu na świat oczyma człowieka, który świat ten przezwyciężył, po raz pierwszy, poprzez to co ziemskie dojrzał wiekuistość.
— O — westchnął — czemuż ludzie nie patrzą zmysłami duszy, czemuż nie dostrzegają wszędzie, gdzie są, niebieskich widnokręgów? Gdyby tak uczynili, posłyszeliby śpiew aniołów w powietrzu, a dźwięk każdy byłby im echem cudnych harmonij przedwiecza.
— Dzieńdobry! — posłyszał za sobą.
Obrócił się. Na wybrzeżu stała panna Ranghilda w swym wielkim kapeluszu, z wachlarzem u paska.
— Dzieńdobry! — powtórzyła nieco potulniej wobec tego, że Emanuel nie odpowiadał, ani nie witał jej. — Przykro mi, że panu przerywam kontemplację, ale pragnę dowiedzieć się, jak się ma siostra pańska. Byłam właśnie u was, ale służąca oświadczyła, że Betty leży i nie przyjmuje nikogo. Czyżby była chora? Źle wyglądała w dniach ostatnich. Boję się na serjo o nią.
Emanuel stał i milczał. Na jej widok ogarnęło go zdumienie wielkie. Wydało mu się, że już niemiernie długo nie myślał o niej wcale. Pokusę, jaką go przez tyle czasu napawało jej każde zjawienie się, uważał teraz za jakiś dawny, męczący sen. Tak, teraz nakoniec czuł się wolnym. Zgasł płomień cielesnej chuci palący go ongiś, a raczej nie zgasł, ale przeistoczył się, wyszlachetniał i stopił w jedno z wielkiem, gorącem zarzewiem miłości bliźniego, tlejącem teraz w jego duszy i wypełniającem ją całą.
— Proszę się nie. obawiać! — rzekł, podchodząc do niej zwolna. — Sądzę, przeciwnie, że Betty jest na najlepszej drodze do zupełnego ozdrowienia.
Miał poważny wyraz twarzy, w oczach zaś jego połyskał niejako odblask zaziemskiego światła, w które patrzył przed chwilą.
— A cóż z panią słychać, panno Tönnesen? — spytał po chwili.
— Ze mną? Dziękuję! Ot, tak sobie — odparła z nienaturalnem ożywieniem i zaczęła się wachlować, bo przystąpił tak blisko, że czuła oddech jego na twarzy. — Mam apetyt, śpię dobrze, czuję się zdrową. Czegóż chcieć można jeszcze?
— Zaprawdę, małe ma pani wymagania, panno Tönnesen — zauważył. — Nie pytam atoli o ciało pani.
— Acha? Racz pan tedy pozdrowić ode mnie Betty. Muszę wracać do domu, panie pastorze.
— Panno Tönnesen! — zawołał, gdy odeszła już parę kroków. — Czy mógłbym przez chwilę pomówić z panią? Proszę pozwolić towarzyszyć sobie.
Stanęła, a pierś jej zafalowała.
— I owszem, ale tylko do furtki ogrodowej. Wie pan dobrze, że dbam o formy!
— W kilku słowach da się wyrazić, to co mam powiedzieć.
Uszli kilkanaście kroków wzdłuż wybrzeża, gdy Emanuel zaczął:
— Jak pani sądzi, panno Tönnesen, mnie się zdaje, że mamy jeszcze z sobą porachunki?
— Porachunki? Nie wiem o tem nic a nic!
— Wszakże musi pani pamiętać ową wygwieżdżoną noc zimową, gdybyśmy razem wracali z pewnego przyjęcia, po wystawnej uczcie, której luksus wyciskał, wierzę w to, łzy z oczu aniołów.
— Co pan powiada? Cóż to mogła być za uczta niesłychana?
— Więc pani naprawdę nie pamięta?
— Chyba ma pan na myśli ostatni obchód urodzin swego szwagra? Przypominam sobie, żeś pan się uparł odprowadzić mnie do domu, chociaż się wymawiałam.
— Właśnie o tym wieczorze myślę.
Zaniepokojona, roześmiała się nerwowo.
— Zawsześ pan ten sam, panie Hansted! — rzekła. — Jakże można w tak czarnych barwach przedstawiać małe, niewinne zebranie. Wszak było ledwo kilka osób z rodziny. Wszyscy nosili jeszcze żałobę po małym Kaju. Pamiętam przynajmniej, że damy były ubrane czarno, ja także.
— Tak. Pani także, a przez jedwab widne były białe ramiona pani.
— Zapominasz się pan, panie pastorze! — powiedziała karcąco. — Zresztą pocóż mówić o takich dawnych, obojętnych historjach?
— Tak, panno Tönnesen, jak rzekłem, zamykam dziś rachunki.
— Mnie pan nic nie winien! — zawołała żywo. — Nawet wyjaśnienia.
— Przeciwnie, winienem je pani. Winienem pani dużo więcej, niż sądzisz sama. Teraz mogę to powiedzieć, mam nawet obowiązek, bowiem onego wieczoru Bóg rozstrzygnął los mój, a pani, panno Tönnesen byłaś narzędziem w jego ręku.
Stanął i wpatrzył się w nią płomiennem spojrzeniem, przelśnionem świętym zapałem.
— Proszę powiedzieć, czy miała pani wówczas to samo wrażenie?
— Nie rozumiem pana wcale! — powiedziała, ogarnięta coraz to większym niepokojem, i przyspieszyła kroku.
— O, rozumie mnie pani dobrze! Teraz powiem wszystko otwarcie, panno Ranghildo! Teraz, jak sądzę, nadeszła chwila zapłaty. Zostałaś pani sama, bo towarzysz odjechał i teraz pragnę, byś mnie pani przez chwilę posłuchała. Czemuż się pani tak niecierpliwi? Wiem dobrze, że się pani nie podobam. Ale to nic, radbym uzyskać jeno dostęp do duszy pani. I to się stanie. Może nie dziś, nie jutro, ale napewno wówczas, kiedy wybije moja godzina!
— Niema celu mówić o tych sprawach, panie Hansted. Mamy tak rozbieżne zapatrywania, jak pan wie...
— Jest cel! Jest napewno, a ja umiem być cierpliwym!
— Proszę pana, przybyliśmy do furtki ogrodu, przeto, przepraszam bardzo... Musimy się rozstać... Do widzenia!
— Panno Tönnesen! Słowo jeszcze tylko!
— Cóż takiego? — spytała, obrzucając go napoły gniewnem, napoły trwożnem spojrzeniem.
— Czy pani gniewa się na mnie?
— Ale, skądżeby też?
— Czemuż tedy nie poda mi pani ręki na pożegnanie? Proszę, uczyń to pani! Bardzo proszę!
Ranghilda zbladła. Toczyła z sobą straszną walkę. Od wyciągniętej pokornie dłoni Emanuela biła moc, której się oprzeć nie była w stanie.
— Jesteś pan dzieciak! — powiedziała, spuszczając oczy i podając mu rękę. — No... już dobrze... prawda?
Emanuel nie puszczał drżącej jej rączki i rzekł głosem głuchym, wezbranym namiętnością:
— Panno Ranghildo! Teraz panią mam, mam i nie puszczę, dopóki nie staniesz się prawdziwem bożem dziecięciem! Nie patrz pani gniewnie. Proszę, błagam, daruj mi pani duszę swoją, byśmy oboje połączyć się mogli w niebiańskiej rozkoszy u tronu ojca mego przedwiecznego. Uczyń to, Ranghildo, siostro moja!
— Odejdź pan! — krzyknęła ochrypłym, rozkazującym tonemi, wyrwawszy mu dłoń, wpadła do ogrodu.

Gdy niedługo potem Emanuel wrócił do domu, powiedziała mu służąca, że człowiek, który doń przychodził już dwa razy, zjawił się znowu i czeka w jego pokoju. Na widok jego wstał z twardej sofy, stojącej pod dłuższą ścianą jakiś człowiek. Emanuel był w takim nastroju, że długo trwało, zanim poznał tkacza Hansena. Nie przypominał zresztą dawnego, nieprzejednanego wroga, gdyż stał zmieszany, z przekrzywioną głową niepewny, czy ma podać rękę, czy nie.
Jeśli kiedykolwiek żywił Emanuel przeciw komuś gniew, to w pierwszej linji przeciw temu właśnie człowiekowi. Krew mu się burzyła na wspomnienie podstępu, z jakim zażegnął płomyk niezgody w gminie, oraz bezwzględności, z jaką go prześladował potem, gdy już pożar ogarnął wszystko. Na widok tkacza uczuł potrzebę skruchy z powodu, iż tak długo żywił nieprzyjazne dlań uczucia, mimo że był to przecież bliźni jego, brat i dziecię boże, jak i on sam.
— Witam cię! — zawołał życzliwie, podając mu rękę. — Przybywasz jak zawołany!
— Zawołany? — spytał tkacz, nastawiając uszy.
— No tak, przyjacielu drogi, nie rozumiesz mnie jeszcze! Nie wiesz bowiem, że pomiędzy mną a przeszłością zapadła zasłona. Teraz spozieram w przyszłość tylko! Chodźże, siadaj, pogadamy!
Tkacz siedział, trąc kapelusz rękawem, zdawało się, że mu cięży to, z czem przybył, i nie może znaleźć stosownego wstępu. Mówili przez chwilę o stosunkach panujących we Vejlby i Skibberupie, a wkońcu poruszyli sprawę bliskiego zebrania w sandingskim uniwersytecie. Nakoniec ozwał się Hansen:
— Muszę ci powiedzieć wprost, że oddawna już nie jestem zadowolony z... toku spraw duchowych w czasach obecnych. Sądzę, że każdy chrześcijanin, podobnie jak ja, boleć musi nad babilońskiem poprostu zamieszaniem, jakie panuje w Kościele. Ta niezgoda trapi mnie bardzo i często wpadam w rozpacz, myśląc, co będzie dalej.
Emanuel skinął potakująco.
— Prawdę mówisz, Jensie Hansenie.
— W czasach ostatnich, myśląc o bliskiem zebraniu naszem, dumałem, czyby nie zjawił się człowiek, obdarzony taką siłą ducha, by zdołał połączyć w jedno rozpadłe członki gminy bożej w naszym kraju. To też, powiem otwarcie, zachodziłem tu, do ciebie, bowiem pewny jestem, że człowiekiem takim jesteś ty, Emanuelu!
Bolesny, tajemniczy uśmiech przemknął po ustach Emanuela.
— Dlaczegoż tak pewny tego jesteś, Jensie Hansenie? — spytał.
Słyszałem przecież, co się tu działo... A zresztą przyszedłem do przekonania, żem cię źle swego czasu ocenił i należycie nie zrozumiał... To powiadam szczerze. Przytem w tych dniach uczułem coś jakby nakaz coś, coby nazwać można głosem wnętrznym, bym siadł do łodzi, przejechał na tę stronę i pomówił z tobą...
— Głos, powiadasz?
— Tak, wnętrzny głos, który się ciągle odtąd we mnie odzywał, tak że nie zaznałem spokoju, pókim go nie posłuchał. Zdawało mi się, że jest to rzecz wielkiej wagi. Ilem razy wspomniał z troską o tem zebraniu, coś mi mówiło: Emanuel jest powołany, on posiada moc!
Emanuel przestał go słuchać. Wzburzony bardzo pochylił się, myśląc:
— Oto jest znak!

Dreszcz świętego uniesienia przeszedł jego ciało.

CZĘŚĆ CZWARTA.

Nadszedł wreszcie dzień wyczekiwany z takiem napięciem i niepokojem. We wszystkich pismach ludowych widniał w ciągu ostatniego miesiąca napis wielkiemi literami: Zebranie na uniwersytecie w Sandinge. Także poza kręgiem członków związku oświatowego wyczekiwano rezultatu obrad z zaciekawieniem, gdyż był on widomym znakiem prądu czasu i świadczyć musiał dowodnie o kierunku ludowego ruchu bieżącej chwili.
Już w przeddzień otwarcia zjeżdżać się zaczęli goście. Po każdym pociągu gościniec od stacji idący zalegały tumany kurzu, wznoszonego kołami nieskończonego korowodu przystrojonych flagami pojazdów. Zgłosiło się przeszło 500 pozamiejscowych uczestników, to też nie było mowy, by się wszyscy mogli pomieścić w uczelni, zwłaszcza na noc, gdyż obrady trwać miały dwa dni. Większa część rozlokowała się po domach sympatyzujących z ruchem wieśniaków, a i tak musiano użyć za sypialnie stodoły, szopy, a nawet strychy, gdzie umieszczono młodzież.
Wieczorem, gdy purpurowe słońce zapadało pod szafirowy nieboskłon, wyglądał plac przed szkołą na wielki, naprędce rozłożony obóz, pełen rozgwaru, zamieszania, pustych, lub ładownych wozów, wiązek słomy, siana i ludzi błądzących tu i owdzie, w celu zasięgnięcia informacji, znalezienia schrony, wystarania się o jadło i napitek i ulokowania swych tłumoków z pościelą.
Były tu najróżniejsze postaci i rozbrzmiewały wszystkie dialekty. Wielcy, ociężali Jutlandczycy z zachodu o wodo-jasnych oczach i mowie, której nikt nie rozumiał, mieszali się z żywymi, ruchliwymi mieszkańcami Fun, mówiąc, śmiejąc się i hałasując. Widać było stare kobiety z okolic Ribe, z węzełkami na plecach i połyskliwych czepcach na głowie, i małe kobietki z Farö, podobne beczkom, skutkiem grubych, sztywnych, odstających spódnic. Przeważali Zelandczycy różnych odcieni i wieku, dalej tłoczyli się Jutlandczycy z okolic Kallundborgi, Kölerczycy i dziarscy Stewenczycy, śmiejący się rozgłośnie. Byli tu starzy i młodzieńcy, chorzy, których znosić musiano z wozów, i kaleki kusztykające na kulach.
Mimo jednak rozmaitości łatwo było spostrzec wspólny rys ogólny. Poprzez ruch i gadaninę wyczuwało się wspólną wszystkim powagę i wysokie napięcie oczekiwania. Przypominało to sceny pielgrzymek świętojańskich do świętych źródeł, w zamierzchłych czasach, celem zdobycia cudotwórczej wody. Na wielu rozgorączkowanych twarzach widniał odblask chorej duszy, wijącej się w mękach wątpliwości chwili bieżącej i szukającej pożądliwie lekarstwa prawdy.
Na kamiennej tamie siedział mężczyzna i kobieta, oboje średnich lat i trzymali się za ręce. Poważny wyraz ich twarzy i cicha, skupiona postawa opowiadały całą historję.
Przybyli zdaleka, podróżowali dwa dni i jedną noc i siedzieli teraz oszołomieni zmęczeniem, obcy jacyś i dziwni w tem niezwykłem środowisku. Pochodzili z kresów Jutlandji, z zapadłej miejscowości nad samemi wrzosowiskami, gdzie życie płynie na twardej walce z jałowizną ziemi i surowością klimatu. Długiemi wieczorami w zimie, gdy burze szalały, kupili się wokół małej lampki, czytając sobie wzajem książki i pisma, dotyczące ruchu ludowego, a latem jeździli daleko, piaszczystemi drogami na zebrania związkowe i kościelne. Zawsze czuli się szczęśliwi, gdy mogli nasycić pożądanie oświecenia, obudzone w młodości przez sandingską uczelnię. W czasach atoli ostatnich niepokój ogarnął ich serca. Przede wszystkiem przeraził ich Wilhelm Pram swem namiętnem, a przekonywującem dowodzeniem. Przeczytawszy pierwszą jego mowę, zwalczającą objawienie słowa bożego w Biblji, nie mogli zasnąć, trapieni niespokojnemi myślami. Gorzej jeszcze podkopał ich poczciwą wiarę, niedługo potem, pastor Mogensen broszurą o piekle i karach wiekuistych. Przez trzy wieczory czytali jego słowa, nie będąc pewni, czy dobrze zrozumieli. Zadawali sobie wzajem pytanie, co zostaje z chrześcijaństwa, jeśli niema djabła, ani kary wiecznej, a przeto też nagrody wiekuistej, gdy nawet duchowni nie wiedzą nic, zdaje się, o życiu poza grobem, a wiara nie daje żadnej pewności odnośnie do rzeczy, których dostrzec nie można. Czemże jest tedy wiara? Zachwiało im się wszystko, a nie pomogło i to, że czytać przestali niebezpieczne słowa i przez czas pewien trzymali się zdala od zebrań. W osamotnieniu, w jakiem żyli, myśli nie dawały im spokoju i trapili się wątpliwościami, które wymagały koniecznie rozstrzygnięcia. Nie mogli znieść dłużej brzemienia niepewności. Mimo że byli biedni, ruszyli z domu, oddawszy mienie i dzieci w opiekę sąsiadom, i oto po długiej, uciążliwej podróży siedzieli tu, przepojeni pragnieniem zdobycia wyjaśnień, dojścia do poznania prawdy i odzyskania utraconego pokoju serc.

Również w „Sandinghus’ie“ ruch panował wielki. Lud oblegał tłumnie właściwą widownię wielkich wydarzeń, zaś działacze i aktorzy zebrali się tu, za kulisami, u pani Gilling. Przybyły wszystkie niemal wybitniejsze osobistości zrzeszenia. Byli tu pastorzy, nauczyciele i posłowie parlamentarni, a znalazł się nawet jeden znany profesor akademji. Nie zaliczał on się, coprawda, do zwolenników ruchu, ale obecność jego wysoko podnoszono, gdyż świadczyła, że nawet wiedza ścisła daje wyraz uznania dla pracy społecznej związku oświaty ludowej. Wielkie wrażenie zrobił też, jak zawsze, Wilhelm Pram, młody jeszcze, a już słynny szeroko człowiek, posiadający wielki talent skupiania na sobie uwagi publicznej przy pomocy wymownej gestykulacji i innych sztuczek dramatycznych.
W pierwszej jednak linji wszyscy zajmowali się wieścią, że zebranie zaszczyci swą obecnością ekscelencja, nowy minister oświaty we własnej osobie, a może nawet przybędzie na pierwszy zaraz dzień obrad. Z zupełną słusznością uznano to wielkie, niebywałe odznaczenie za oznakę, że dokonał się w poglądach sfer rządowych zwrot na korzyść związków oświatowych chłopskich i wszyscy odrazu uczuli ogromną skłonność do zgodliwości i ustępstw. Sam nawet Pram okazał się wrażliwym na uprzejmość, okazaną przez niedawnych twórców zamachu stanu. Rzucił pośród zwolenników swych uwagę, że minister wie przynajmniej, jakie ma obowiązki jako urzędowy nadzorca Kościoła. Wszyscy zgodzili się na to, że należy koniecznie przeprowadzić porządną, fachową dyskusję przedłożonych kwestyj, unikając osobistych sporów i podniecenia.
Łącznie z tem wspomniano o Emanuelu Hanstedzie. Dowiedziano się, że zamierza zabrać głos w dyskusji i wszyscy radziby byli przeszkodzić temu, by nie ryzykować skandalu. Za fakt uznano, że ten biedaczysko jest nieuleczalnie umysłowo chory, a ojciec wniósł podanie o kuratelę i zamierza go umieścić w szpitalu warjatów. Zdawano sobie jednak sprawę, że wyraźny zakaz rozgoryczyłby jeszcze bardziej jego tutejszych biednych, naiwnych zwolenników i wzmógłby aureolę świętości, jaką otoczyli jego chorą głowę. Nie ulegało kwestji, iż wpływ jego wzrósł w czasach ostatnich bardzo. Nietylko biedni rybacy wiejscy, ale nawet wielu chłopów sandingskich uległo mu, widząc w nim nowego Mesjasza. Postanowiono tedy udawać objektywność i dać mu prawo głosu, z tem jednak, że nastąpi bezwzględne wykluczenie, gdyby w wyrazach, lub gestach przekroczył granicę.
Podczas, gdy się to wszystko działo, stary pastor Momme siedział w pustej plebanji. Proszono, by wziął jako gość honorowy udział w zebraniu, celem dekoracji podczas uroczystości otwarcia, ale odmówił. Niepodobna go było nawet skłonić, by przyjął licznych, zamiejscowych członków związku, jawiących się w ciągu popołudnia z powitaniem. Powiedział sobie, że nie rozumie nowego pokolenia, mimo, że mieni się jego spadkobiercą, był przytem znużony, potrzebował spokoju i pragnął tylko w ciszy modlić się do Boga o przebaczenie za to, że zmarnował życie.
Siedział w fotelu, przy oknie, a zachodzące słońce rzucało przez firankę czerwoną poświatę na wyschłą jego twarz. Otwarte okno wpuszczało do pokoju rozgwar uliczny, szmer głosów i rżenie koni, które to odgłosy miłe mu ongiś były jak świegot ptactwa o świcie. Teraz atoli słyszał w tem dźwięk dzwonu, zwiastującego koniec życia i zagasanie nadziei. Wydawało mu się, że przysposabia się pogrzeb, a niedługo spoczną w grobie zbutwiałe szczątki minionego czasu i jego własnego dzieła. Po drugiej stronie okna siedziała panna Katinka Gude, a druty jej błyskały bez ustanku.
I ona odciąć się nie mogła od życia wrącego w całej wsi, ale rozgwar ten był dla jej pozbawionych rezonansu uszu, zwykłym, jarmarcznym hałasem. Stara panna nader trzeźwo zapatrywała się na zebranie. Nie żywiła dlań żadnego szacunku, bowiem nie imponowali jej ludzie, ni w pojedynkę, ni w gromadzie, a zgoła już obojętną była na wszelkich pastorów, czy mówców ruchu ludowego. Z wyjątkiem brata i zmarłego dyrektora uczelni uważała wszystkich innych przywódców, od wielkiego Grundtviga, aż do proroków ostatnich czasów za coś w rodzaju przemysłowców „handlujących Bogiem,“ za protestanckich kramarzy odpustów, wystawiających na sprzedaż w sklepikach swych niebiańskie towary, starających się usilnie, by je dać po niższej od konkurenta cenie, z tem jednak, by zarobić nieźle.
W ciągu siedemdziesięciu lat życia poniosła stara dziwaczka niejedną stratę w wierze i doszła do przekonania, że nic bardziej w świecie zmienne, jak właśnie „to, czego jedynie człowiekowi potrzeba“ i nic nie jest bardziej znikome od „prawdy wiekuistej.“ Przekonała się, że ci, którzy liczą się z takiemi prawdami jak: dwa razy dwa cztery, albo: żelazo jest cięższe od drzewa, zawsze żyją wygodnie, zaś inni, zapatrzeni w niebo umierają w nędzy. Uznała, że przyczyną tego jest fatalne nieporozumienie, czy jakiś błąd przekładu Pisma, słowem kłamstwo odnośnie do życia zagrobowego.
— Katinko! zawołał starzec.
— Jestem przy tobie! — odparła.
— Opowiedz mi coś o Emanuelu Hanstedzie. Czy miałaś w dniach ostatnich jakieś wieści?
— Nie, nic ważnego... Ach, prawda. Podobno jest tu w okolicy dziewczyna siedemnastoletnia, która wygłasza o nim kazania, zwąc go Mesjaszem. O ile wiem, jest to siostrzenica żony lekarza z Kyndby, po drugiej stronie zatoki.
— Ach, trudno w to uwierzyć. Chociaż pomyśl, Katinko, coby to była za radość, gdyby mi Bóg pozwolił dożyć powrotu swego na ziemię.
Szwagierka nic nie odparła i siedzieli przez chwilę w milczeniu.
— Katinko! — zawołał ponownie.
— Co?
— Możebyś mi trochę poczytała. Taki jestem niespokojny czegoś.
— Dziś tak parny wieczór. Otworzę chyba kilka okien.
— O nie, nie czyń tego!
— Cóż ci przeczytać? Może ustęp z Biblji?
— E, nie. Wszakże to, jak dziś powiadają tylko zbiór starych podań.
— W takim razie coś z pieśni Grundtviga?
— Zdaje mi się, Katinko, że nie miałbym na to dość śmiałości. W ostatnich latach odpowiada mi lepiej Brorson. Często siedzę i nucę sobie którąś z jego pieśni kościelnych. Naprzykład choćby tę...
Zaczął śpiewać starczym, ale dość silnym głosem:

W pokorze udaj się do Pana,

Ugnij przed Chrystusem kolana,
Zbawiciel łaskawie ci skinie,

Róża się rozkwieci w dolinie.

Gdy skończył, powiedziała Katinka, zmieniając drut:
— Możeby było najlepiej, gdybyś się położył, Momme?
Wysilony śpiewem, siedział przez chwilę, dysząc ciężko.
— Masz rację, masz rację. Sen, to przecież najlepszy nasz pocieszyciel.
— Chodź, zaprowadzę cię.

Nazajutrz wisiały nad ziemią ciężkie chmury. Deszcz dawno nie padał, a co ranka rozdzierało słońce mgłę nocną promieniami, niby złotemi mieczami. Niebo było długo błękitne, a na gościńcu leżała gruba warstwa kurzu. Dziś słońce nie wyjrzało, ni na chwilę, a mimo to od rana upał panował wielki, podobny do suchego żaru piekarskiego pieca, wydzielanego, zdało się, wprost z wnętrza ziemi. Po polach leżało bydło, pokładłszy głowy ciężko w trawie, jaskółki trzepotały się niespokojnie, a powietrze miało dziwny zapach siarki.
Około południa szła powolnym krokiem panna Ranghilda Tönnesen, w stronę domu, zajmowanego przez Betty i Emanuela. Była zamyślona, nie wiedziała, gdzie się znajduje, i drgnęła na głos przyjaciółki, pozdrawiającej ją z poza żywopłotu ogrodowego.
Pani Betty miała gładką, czarną suknię i czarną, poranną koronkę na włosach. Drobna jej, szczupła figurka wyprostowana była dziś niezwyczajnie. Ramiona skrzyżowała pod piersiami.
— Czy masz na serjo zamiar odwiedzić nas dzisiaj? — spytała.
— Tak. Czy może przychodzę nie w porę?
— Tego nie powiedziałam przecież.
— Dlaczegóż pytałaś, droga moja? Czemu tak na mnie spoglądasz?
— Nie pokazałaś się od dwu dni. Cóż to za powód? Przyznaj się. Unikałaś nas w czasach ostatnich, Ranghildo. Zauważyłam to. Powiedz, czy i ty może zaliczasz się do spiskujących?
— Droga Betty, nie zaczynaj swarów! — rzekła Ranghilda znużonym głosem i weszła furtką. — Gorąco całkiem do tego nie usposabia. Ginę poprostu. Ty również wydajesz się zdenerwowaną... Przebacz, ale usiądę.
Zajęła miejsce na ławce pod jabłonią, pani Betty zaś stała dalej. Cerę miała ziemistą i wyraz wyczerpania w twarzy, a oczy jej tylko świeciły.
— Powiedz jedno tylko, — zaczęła — czy prawdą jest, że pastor Petersen przyjechał znowu?
— Tak, przybył wczoraj. Nabrał ochoty wziąć udział w zebraniu sandingskiem i zostanie tu przez dwa dni tylko. Sądziłam zresztą, że go tu zastanę. Przed południem poszedł do uniwersytetu posłuchać odczytu i umówiliśmy się tu zejść, bowiem oświadczył, że was odwiedzi.
— Tak? Ma tu przyjść? Więc jest aż tak zuchwały. Wszakże nie zaprzeczysz, Ranghildo, że zalicza się do spiskowców. Pewna jestem nawet, że to główny aktor. On to właśnie podburzył ojca!
— Jesteś, zda mi się, na całkiem fałszywej drodze, Betty. Wczoraj rozmawialiśmy właśnie o twym bracie i doznałam wrażenia, że nietylko nie wiedział dotąd nic o kroku twej rodziny, ale go wcale nie pochwala...
— Brońże go, broń! Wszakże to twój przyjaciel i kawaler! — zawołała Betty i zaczęła chodzić po ścieżce, ciągle nienaturalnie wyprostowana z rękami pod piersią. — Zawsze byłaś wrogo dla Emanuela usposobioną, ignorowałaś go, rada, by go miano za nic. Teraz złość cię bierze, bo widzisz swą omyłkę.
— Wiesz co, Betty, to śmieszne wprost, co mówisz. Zapominasz, że przed dwoma jeszcze tygodniami sama potępiałaś postępowanie brata twego. Jeśli mamy rzecz brać zasadniczo, to właśnie ty dałaś powód, że ojciec i brat Karol, czy ktoś inny zresztą może, jęli się tak ostrych środków.
— Co? Ja?... Co pleciesz?
— Sądzę, że własny twój sposób przedstawienia sprawy musiał zadecydować o postępowaniu rodziny.
— Chyba sama w to nie wierzysz, Ranghildo! Jak śmiesz twierdzić coś podobnego? Przyznaję otwarcie, że długi czas nie rozumiałam Emanuela, że nawet teraz trudno mi go często pojąć. Ale nigdy, przenigdy nie przepuszczałam, by mogło dojść do czegoś takiego. Jakże można człowieka jak Emanuel pozbawiać wolności, zamykać, robić zeń obłąkańca? Nie dopuszczę za nic! Dopóki znajduje się pod moim dachem, mam prawo zabrać głos. Od dziś nie rozstaniemy się już nigdy!
Zaczęła znowu spacerować i przez czas pewien panowało milczenie pośród przyjaciółek.
— Brat twój jest teraz pewnie na zebraniu? — spytała Ranghilda po chwili, jakby z wysiłkiem.
— Więc cię to jeszcze interesuje? Nie, niema go tam.
Ranghilda rzuciła jej spiesznie spojrzenie.
— Czyż nie będzie dzisiaj przemawiał?
— Będzie, ale dopiero wieczór, podczas walnej dyskusji.
— Ach tak! Czy sądzisz, że jest w tem coś prawdy, że jak mnie doszło, mogą go nie dopuścić do głosu?
— Nie ośmielą się na to! Cóżby to zresztą pomogło? Niesposób przecież przeszkodzić, by sobie gdzieindziej znalazł słuchaczy. W dniu, kiedy wystąpi publicznie, skupią się wokoło niego tysiące. Pewna tego jestem!
W tej chwili krzyknął ktoś na ulicy i ponad furtką ukazała się czerwona twarz pastora Petersena.
— Dzieńdobry paniom! — zawołał. — Przepraszam panią, pani konsulowo, — dodał, zwracając się do Betty — że ośmielam się po raz drugi tego lata napadać panią i to w taki skwar w dodatku!
Betty przyjęła go z taką jeno dozą uprzejmości, by nie być niegrzeczną. Siadła na ławce przy Ranghildzie, wskazując mu fotel, w którym siedział za pierwszą bytnością.
— Słyszałam, — powiedziała — że pan pastor był na zebraniu?
— Tak. Stamtąd właśnie wracam.
— Było pewnie dużo osób?
— Mnóstwo! Jedni wchodzili drugim na ramiona, by lepiej słyszeć. Tego rodzaju turnieje przekonań stały się ulubioną zabawką ludu w czasach naszych. Było tam gorąco w obu tego wyrazu znaczeniach! Panu Bogu musiało dziś mocno dzwonić w uszach, bo nie szczędzono wcale staruszka. Zwłaszcza Wilhelm Pram i inni biegli w Piśmie zalewali mu sadła za skórę! Dawali nawet do poznania, że może całkiem zostać usunięty z placu boju, o ile dobrowolnie nie zrzeknie się handlu tajemnicami, które nie imponują dziś nikomu. Oświeceni, współcześni ludzie domagali się od religji jasnej, wyraźnej na wszystko odpowiedzi, bez wybiegów i dwuznaczności....
Mówił zwykłym, żartobliwym tonem, ale czuło się, że kipiał gniewem.
— Coprawda, dodać trzeba, że niektórzy brali w obronę starowinę i tłumaczyli. Odznaczył się tu zwłaszcza zaszczytnie dyrektor Sejling, występując śmiało w roli adwokata. Wygłosił świetną mowę, twierdząc, że słowa oskarżonego w wielokrotnie wzmiankowanej książce, zwanej Biblją, są przynajmniej w zasadniczych punktach zupełnie wiarogodne. Komuś sprytnemu przyszło w najgorętszej fazie walki na myśl postawić wniosek głosowania nad tą kwestią... Ha... prawda... genjalny pomysł! Pan Bóg, przedmiotem balotażu! O, zaprawdę, żyjemy w czasach postępu. Pewny jestem, że niezadługo decydować będziemy o sprawach zaziemskich zapomocą liczenia głów, albo kładzenia pasjansu.
— Jakże był wynik głosowania? — spytała Ranghilda.
— Nie mogę udzielić wyjaśnienia w tej sprawie, gdyż nie czekałem na koniec. Wyznaję szczerze, że wolałem odejść. Może jest to tchórzliwość, ale się do niej poczuwam.
— Nie rozumiem, — powiedziała pani Betty wojowniczo — dlaczego właśnie pan, panie pastorze, czujesz niechęć do tego rodzaju postępowania. Wszakże zawsze podkreślasz pan swe umiłowanie zdrowego rozsądku.
— Tak, łaskawa pani. Właśnie dlatego, że jestem wielbicielem zdrowego rozsądku, hołduję w małem, czy wielkiem starej, mądrej maksymie, że należy zostawić w spokoju kamień, którego podnieść nie można. Sam razu jednego omal się nie rozchorowałem z wysiłku, przeto wdzięczność odczuwam dla tych, którzy mi zdjęli z pleców brzemię. Miły Boże! Czemuż to ludzie niweczą ustawicznie własne szczęście, czyniąc awanturnicze wycieczki po chmurach. Skąd że bierze się ta chętka wśliźnięcia się chytrze w wieczność, skoro na jej drzwiach widnieje napis: — Niepowołanym wstęp wzbroniony! — Chociaż jestem duchownym, na widok takiego, zarażonego teologją zebrania z żalem wielkim wspominam te dawne czasy, kiedy po wsiach uprawiano ziemię, tuczono krowy, a religijne potrzeby zaspakajano nabożeństwem w niedzielę i trzykrotną komunją w ciągu roku. Umiano wówczas żyć, to znaczy rozumiano życie. Dźwigali wszyscy bez szemrania brzemię bytu, to też brali również żywy udział w jego radościach. Starzy grywali w kręgle i spijali piwko, młodzież zaś tańczyła na klepisku, mając srebrne sprzączki u trzewików i wstążki u czapek. Ach, jakież to były szczęsne czasy!...
— Nie każdemu odpowiada taki ideał życia! — powiedziała ostro pani Betty.
— To prawda. Przekonałem się i przekonywam co dnia lepiej, że niesposób głosić ponęt niewinnych radości życia w epoce egzaltacji, uznającej jeno krańcowość, szalone wybryki, lub samobójczą askezę. To się dziś podziwia i oscyluje pomiędzy jednem, a drugiem. Wszystko, by było jeszcze dobrze, gdyby ludzie zgodzili się na jakiś jeden ideał. Ale dziś tyle jest światopoglądów ile osób, chcących się czemś odznaczyć. Powietrze naszego stulecia przepełnione jest zdumiewającemi prawdami, obietnicami i proroctwami. Gdy jeno biedny jakiś krawiec powie kilka nowych głupstw na jakiemś zebraniu, zaraz myślą sobie słuchacze: A, któż wie, może to jest właśnie zbawcze słowo, na które czekamy?
Ranghilda zaniepokoiła się, widząc, że Betty siedzi jak na żarzących węglach i zaciska ręce na kolanach. Wstała szybko, pożegnała przyjaciółkę i poszła, a pastor Petersen z nią.

Po opołudniu siedzieli Emanuel i Betty na sofie w jego pokoju. W ostatnich tygodniach postarzał się nie do poznania. Wyszczuplał bardziej jeszcze, policzki i oczy mu zapadły w głąb, a długie, nieczesane włosy i broda wisiały na ramionach i piersi.
Od dwudziestu czterech godzin nie jadł nic, to też przed chwilą doznał lekkiego omdlenia, gdy wracał z siostrą z ogrodu.
— Jakże się czujesz? Czy ci trochę lepiej? — spytała troskliwie, gładząc go po ramieniu.
— Dziękuję, już minęło. Czuję się dobrze.
— Nie chcę cię nudzić, Emanuelu, ale możebyś zjadł coś posilnego?
Uśmiechnął się zlekka.
— To zbyteczne, Betty. Duch boży podtrzyma mnie i sił doda.
W tej chwili stanęła w drzwiach służąca.
— Proszę pani! — rzekła.
Betty wstała żywo.
— Co się stało? Mów ciszej! Nie przeszkadzaj!
— Czy pani nie widziała dzieci?
— Nie. Są pewnie w ogrodzie.
— Niema ich. Nie możemy ich znaleźć.
— Poszukajcie dobrze obie i zatrzymajcie w pokoju. Niech siedzą cicho. Nie przeszkadzaj nam.
— Która godzina, Betty? — spytał, gdy doń wróciła.
— Dochodzi czwarta. Jeszcze masz trzy godziny do rozpoczęcia posiedzenia dyskusyjnego. Powiem ci otwarcie, mój drogi... nie bierz mi za złe... ale nie pójdę na zebranie. Nie mam odwagi... taka masa ludzi... za wiele by mnie to kosztowało...
Emanuel pogładził w milczeniu jej rękę.
— Powiedz mi co... pragnę, byś mi powiedział, o czem będziesz mówił dzisiaj, Emanuelu?
— Powiem to, czem mnie Bóg natchnie, nic więcej.
Odpowiedź ta zaniepokoiła panią Betty.
— Wszakżeby dobrze było namyśleć się trochę, może nawet porobić notatki. Nie nawykłeś przemawiać na tak wielkich zebraniach, wobec tylu osób.
Spojrzał na nią z łagodnym wyrzutem i potrząsnął głową.
— Troszczysz się o wiele, Betty — rzekł — a jednego ci tylko potrzeba!
— Nie rozumiem cię, Emanuelu.
— Jeszcze mnie nie rozumiesz! — odparł, przesuwając dłoń litośnie po jej włosach i policzku. — Ale ponieważ kochasz mnie, opowiem ci o cudownem zjawisku, jakie miałem przed chwilą.
— Zjawisku?
— Tak! Widziałem matkę. Niedawno to się stało, gdym siedział w ogrodzie. Dusza moja niespokojna była i pełna strachu. Nagle zobaczyłem świetlaną postać. Zbliżyła się, objęła za głowę i pocałowała w czoło Błogosławię cię!— powiedziała.
Betty złożyła ręce na piersiach i patrzyła nań przerażona.
— Emanuelu! krzyknęła.
— Uspokój się, siostro! Musimy być pokorni. Czemże się niepokoisz? Czyż nie czułaś nieraz w samotności, że cię otaczają duchy? Czyż nie dodaje otuchy myśl, że niebo jest tak blisko nas? Czyż to nie rozkosz wiedzieć, że co dnia nurzamy się w niewidzialnej jego wspaniałości, a uczynić nam trzeba jeden jeno, mały krok, gdy zjawi się śmierć wybawcza, otworzy więzienie ziemskie i rzuci zgrzebną odzież niewolnika w grób, na łup robakom?
Betty siedziała nieruchoma, milcząca.
— O tak, Emanuelu! — zawołała nagle w ekstazie i chwyciła jego rękę.

Upał wzrastał ciągle w ciągu dnia, a zaraz popołudniu zamroczyło się tak, że w izbach można było ledwo zobaczyć, która godzina na zegarze. Raptowne uderzenia wiatru szły po wyschłych polach, otulając całą okolicę w chmurę kurzu, podobną popiołowi. Piały po osiedlach koguty, jaskółki tłukły się ponad drogami, zdjęte śmiertelną trwogą, a od czasu do czasu rozbrzmiewało dudnienie dalekiego grzmotu.
Około zachodu słońca ukazała się na zachodnim nieboskłonie czarno-sina masa chmur, podobna olbrzymiemu, nieforemnemu słoniowi nieba, sunąc coraz to wyżej po płomienisto-czerwonym widnokręgu. W tym czasie wypełniła się ponownie wielka sala wykładowa aż do ostatniego miejsca i mimo gorąca i obecności ekscelencji, pana ministra oświaty, wznowiono z nieosłabłą gwałtownością przedpołudniowy opór. „Biegli w Piśmie“, rozgorzeli zapałem bojowym, ponieśli przy głosowaniu w kwestji nadprzyrodzonego pochodzenia Biblji poważną klęskę. Wilhelm Pram oświadczył wprost, że zatknie pośród gminy chorągiew buntu i wezwie wszystkich wolnych duchem mężczyzn i kobiety do otwartej walki z tymi, którzy przez nikczemność poddali rozum pod autorytet niewolnictwa ducha. To wyzwanie rozpłomieniło przeciwników i teraz słychać było już nietylko mówcę, ale chór wielogłosy jego zwolenników. Na trybunie jawiły się jedna po drugiej dziwne zaiste postaci, wszystkie zaś pałały żądzą wyznawania, objawiania, obiecywania i reformowania.
Wokół trybuny siedzieli honorowi goście zebrania i specjalnie zaproszeni mówcy, pośród nich zaś słynny pastor Mogensen, niezmordowany pogromca kar piekielnych, zwany popularnie w obozie przeciwników „narwanym djabłem,“ obok zaś niego smutny niedowiarek, kandydat Boserup. Uwagę powszechną zwracał oczywiście młody minister, siedzący przy pani Gilling, silący się na dostojną minę, ile razy go co do osób mówców informowali ustawieni w tyle wyfraczeni nauczyciele uniwersytetu ludowego.
Na trybunie, obok mówców zajął miejsce dyrektor Sejling, przewodniczący zebrania. Siedział poważny, nieruchomy, z rękami założonemi na piersi i miną surową i świadomą siebie, co go czyniło postrachem obu zarówno partyj. Zrazu był chwiejny podczas zebrań publicznych i to przynosiło ujmę jego popularności, ale w czasach ostatnich, mianowicie, gdy pośród młodzieży coraz większego nabierał znaczenia Pram, stał się nad wyraz pewny siebie i nieugięty. Był, jak ogólnie wiedziano, przywódcą konserwatywnej frakcji związku i powiadano, że jego to dziełem był przyjazd ministra. Krok to był sprytnie obmyślony, gdyż spowodował odrazu zniżkę akcji opozycji na przedpołudniowem posiedzeniu, umożliwiając uchwalenie boskiego pochodzenia Biblji, przygniatającą większością głosów.
Gorąco w sali stało się wprost niemożliwem do zniesienia. Mimo pootwieranych drzwi i okien kilka kobiet zemdlało. Wiszące wysoko u pułapu lampy dawały teraz tak nikłe światło, że część sali zaległ ponury mrok. Od czasu do czasu rozlegały się coraz to bliższe grzmoty.
Nagle powstało zamieszanie u bocznych drzwi. Ludzie zaczęli usuwać się i po chwili wszedł Emanuel.
Z trybuny przemawiał właśnie jakiś nauczyciel wiejski, nikt go atoli nie słuchał. Wszyscy zapatrzyli się w wątłą postać, stojącą u drzwi z opuszczoną głową i skrzyżowanemi na piersiach rękami. Nawet ci, którzy go nigdy nie widzieli, domyślili się kto to. W głębi sali zaczęto wychodzić na ławki, by go zobaczyć, a z ust do ust krążyły ciche pytania i odpowiedzi.
Jeden tylko człowiek stał niemy. W rogu sali tkwił tkacz Hansen, kryjąc w czerwonych rękach dolną część judaszowskiej twarzy swojej.
Gdy nauczyciel wreszcie skończył i wygadało się jeszcze kilku, ogłoszono z trybuny, że głos ma Emanuel Hansted. W tej chwili weszła na ławkę pod oknem młoda dziewczyna w czerni, a jednocześnie wstało z miejsc kilkanaście obtarganych figur, pośród nich zaś „czarna Trina,“ której obecność odrazu wzbudziła zaniepokojenie kierowników posiedzenia, zwłaszcza frakowców, zebranych przy ministrze. Była to Gerda i delegacja zwolenników Emanuela.
Gdy się zbliżył do trybuny, Gerda wyciągnęła ekstatycznym gestem ramiona i zawołała głośno, przenikliwie:
— Hosanna! Błogosławiony ten, który przychodzi w imię Pańskie!—
Hosanna! Hosanna! — powtórzyli chórem obszarpańcy, a głosy ich zabrzmiały szorstko i ponuro.
Zakotłowało na sali. Spozierano po sobie, ku przewodniczącemu i także trwożliwie zwracano oczy na ministra. Sejling chwycił momentalnie dzwonek, ale w tejże chwili na trybunie stanął Emanuel i zapadła grobowa cisza.
Trwała przeszło minutę i zdało się, że słychać szum skrzydeł anielskich. Emanuel podobniejszy był do ducha, niźli człowieka. Chudy, szaro blady, jaskrawo oświetlony od góry dwoma lampionami, wyglądał jak trup. Cienie oczu i policzków uczyniły się czarne, długie, szkieletowate ręce leżały płasko na piersiach, a spojrzenie skierowane było w górę.
Wszyscy wstrzymali oddech. Sam nawet minister, zapomniawszy o dostojeństwie, otworzywszy usta i wybałuszywszy oczy, patrzył poprzez szkła binokli, które nasadził, by lepiej widzieć. Doszło do tego, że również Wilhelm Pram przybrał wyraz zdradzający, iż stracił równowagę umysłu. Emanuel podniósł ramiona i zawołał słabym, drżącym głosem:
— Mów panie... czeka sługa twój!
W tej chwili śmignęła błyskawica i zahuczał potężny grzmot, a wszystkich przebiegł dreszcz grozy.
Emanuel stał z wzniesionemi rękami i zamkniętemi oczyma, ale ni jedno słowo nie padło z białych warg jego. Widziano, że drży całem ciałem, a pot mu spływa z czoła. Nagle zachwiał się, padł, nakrył twarz dłońmi i, jęcząc i płacząc, zawołał:
— Boże mój, Boże... czemuś mnie opuścił?
W tej chwili westchnienie ulgi przebiegło zebranych. Zdawało się, że uwolnieni zostali od ściskającej gardło trwogi, że radowali się świadomością, iż mają przed sobą nie proroka i posłańca bożego, ale biednego jeno szaleńca. Przewodniczący Sejling wstał i za jego inicjatywą sprowadzono Emanuela ostrożnie z trybuny, potem zaś, przy pełnym współczucia udziale zebranych, wywiedziono z sali.
Z sieni jeszcze dolatywało przez chwilę desperackie zawodzenie jego.
Ulżyło się wszystkim i na wniosek, któregoś z mówców zaintonowano pieśń celem uspokojenia umysłów. Mimo to minęło dość czasu nim zatarto jako tako wrażenie tą sceną wywołane. W dodatku rozpętała się na dobre burza, grzmoty warczały, a zmieszany z gradem deszcz jął dzwonić po szybach.

W mieszkaniu pani Betty panowało również zaniepokojenie wielkie. Spowodowały je dzieci. Sigrid wykorzystała zamieszanie dnia tego i wykonała na własną rękę długo żywiony plan odnalezienia matki. Wraz z Dagny, lalką Lizą i małym wózkiem, mieszczącym pakunki, mianowicie dwa jabłka, skarbonkę i tabliczkę łupkową, wybrała się popołudniu na gościniec, przez nikogo nie spostrzeżona. Ale niedaleko dotarła mała karawana. Jedyny przewodnik, to jest słońce nie pokazało się dnia tego, przytem uparta Dagny zaczęła niebawem ryczeć, by wracały do domu, a gdy wkońcu koło wózka rozbiło się o kamień, mężna Sigrid straciła otuchę i siadła nad rowem bezradna. Tutaj znalazły dzieci służące.
Pani Betty rozgniewała się na dobre. Będąc podniecona, palnęła takie kazanie, że nawet Sigrid przeraziła się i zaczęła płakać.
Pani Betty spacerowała teraz gorączkowo po nędznej, licho oświetlonej izdebce chłopskiej, czekając powrotu Emanuela. Nie pojmowała, czemu go dotąd niema. Dochodziła dziesiąta, a wiedziała że deszcz go powstrzymać nie zdoła. Zniecierpliwiona jęła sobie samej czynić wyrzuty, iż z nim nie poszła. Przytem samotność trwożyła ją w tej chwili wielce. Burza wzmagała się z każdą minutą, a deszcz lał potopem.
Ktoś idzie!... Nareszcie... Nie, to nie jego krok...
— Ranghildo! zawołała, gdy się drzwi otwarły. — To ty... na taką pogodę? Boże wielki... jakże wyglądasz!
— Dobry wieczór! — powiedziała zadyszana, zdejmując wielki szal, którym się okryła od stóp do głowy. — Nie bój się! Chciałam tylko, mimochodem spytać co u was słychać.
— Skądże wracasz? Przemokłaś do nitki! Ranghildo! Przecież nie byłaś na zebraniu?
— Dlaczegożby nie... byłam! — powiedziała, siląc się na obojętność, ale głos jej drżał, a wyraz twarzy przejawiał lęk i niepokój. — Napadła mnie chętka zobaczyć, jak to wygląda.
— Któż cię zaprowadził? Chyba nie poszłaś sama?
— Właśnie, poszłam sama, cóż w tem dziwnego. Czy brat twój nie wrócił jeszcze do domu?
Betty osłupiała na dobrą chwilę.
— Ranghildo! — krzyknęła nagle, obejmując przyjaciółkę. — Ty kochasz Emanuela! Widzę to po tobie! Kochasz go... kochasz!
Ranghilda spróbowała wyrwać się, ale siły jej nie dopisały i wyczerpana padła na krzesło.
— Uspokój się, Betty! — rzekła, dysząc ciężko. — Odpowiedz! Czy i przyciskając rękę do serca brat twój wrócił?
— Nie. Czy zebranie skończone? Mów...
— Więc rzeczywiście nie wrócił dotąd?
— Nie! Czemuż pytasz o jedno w kółko? Czemu tak na mnie patrzysz? Czy się co złego stało? Widzę to po tobie! Ranghildo, mów co się stało?
Więc nic nie wiesz?
— Co?
— Że brat twój na zebraniu... zachorował...
— Zachorował? Emanuel chory? A gdzież jest?
— Jakiś człowiek ze szkoły odprowadzał go do domu, ale podczas, gdy wstąpił do jednego z domów, by mu przynieść szklankę wody, Emanuel ruszył dalej i odtąd nie wiedziano, gdzie się obraca.
W tej chwili właśnie wędrował przez puste wzgórze, krocząc wolno z wzrokiem w ziemię wbitym. Nie uświadamiał sobie deszczu, myśli jego stanęły, duch został porażony. Nie wiedział nawet, że idzie.
Z przeżyć całego wieczoru pozostało mu jeno wspomnienie ogromnego huku, niby przeraźnego krzyku tysiąca ust, a pozatem zwidywało mu się morze płomieni, z pośród którego fal wyłaniało się oblicze Boga, otoczone białemi cherubinami, trzymającemi długie, złote trąby sądu ostatecznego, których mocarne tony wstrząsały ziemię.
Nagle stanął. Nie zachodzie mignęła błyskawica i na moment zaczernił się wyraźnie sygnał morski, odbity od jaskrawego tła chmur.
Emanuel zadrżał. Ujrzał wiszące na krzyżu tym ciało i zbolałą twarz w koronie cierniowej. Twarz ta miała jego własne rysy. Tak... tak..., pomyślał, ukrzyżowali go, przeszyli mu pierś włócznią, osmagali, a potem ukrzyżowali. Tak jest, szedł teraz oto przez krainę śmierci.
Oprzytomniała go powoli obawa ciemności. Rozejrzał się trwożnie i w świadomości jego świtać zaczęło.
— Deszcz pada! — rzekł głośno.
W tej chwili przypomniał sobie wszystko, co zaszło, usiadł na mokrych wrzosach i zapłakał jak dziecko.
Nie chciał wracać. Nie mógł już teraz żyć pośród ludzi. Jął modlić się gorąco, prosząc Boga, by go wyrwał z niedoli życia i dał pokój znękanej duszy jego na swem łonie.

— O kochany ojcze! — błagał. — Nie każ mi już cierpieć dłużej! Weź mnie do nieba! Nie mam na ziemi przytułku. Ulituj się! Weź mnie na łono swoje!...

CZĘŚĆ PIĄTA.

Nastrój, panujący dnia następnego na przedobiedniem posiedzeniu, nosił zrazu cechę sceny wczorajszej z Emanuelem, bo wszyscy zostawali pod jej wrażeniem. Dopiero nad ranem znalazła go półżywego ekspedycja, wysłana pod przewodnictwem pastora Petersena na poszukiwanie około północy. Wiedziano, że posłano po urzędnika policyjnego i lekarza i że go mają zaraz przewieźć do szpitala.
Zwrot w usposobieniu ogółu wywołał tkacz Hansen. Siedział wczoraj w kątku i milcząco uniżył się przed klęską, jaką poniósł sam przy tej okazji. Starał się nakłonić Emanuela do wystąpienia w nadziei, że odniesie niejaki sukces, a wiedział, że Skibberupacy nie zapomnieli dotąd przeszłości i bacznie śledzą wszystko, co się dzieje w Sandinge.
Nie miał wielkiego, co prawda, zaufania do tego fortelu wojennego. Ten wytrawny, a tyle razy pobity bojownik zwolna zatracał wiarę w powodzenie sprawy, stanowiącej dlań istotną treść życia. Leżąc na słomie samotny w domu, przywodził sobie na pamięć ową rzecz, która zatruła mu życie, owo źródło, z którego czerpał gorzką wodę pomsty w ciągu lat czterdziestu. Żywo stanął mu przed oczyma ów dzień, kiedy będąc pastuchem patrzył na katowanie ojca swego przez właściciela wsi. Widział wszystko, brunatne pola, schylonego u pługa ojca, konie z których unosiła się para, młodego panicza, żółty kij jego, przerażoną minę ojca, podniesione ramię, którem się zasłaniał, wiernopoddańcze, psie spojrzenie... Wszystko to wżarło mu się w duszę jak piętno niewolnika. Wzniósł dnia tego w górę chłopięcą pięść swoją i poprzysiągł zemstę. Ale miast dożyć zadosyćuczynienia dla siebie i swego stanu, widział, że karność wzrasta z dnia na dzień, a nikczemność płaszczy się coraz bardziej.
Postanowił tedy zaprzestać walki. Nic zrobić nie można było z ludem, który przyjął maksymę: Im bardziej po warjacku, tem lepiej. Poprosił o głos po to jeno, by dać folgę sercu po raz ostatni i wyrazić rodzaj pożegnania swym byłym przyjaciołom i zwolennikom.
Zrazu niebardzo zważano nań, gdy stanął na trybunie. Większość nie wiedziała, kim jest, a trzeźwy, nawet rozwlekły sposób mówienia wywołał z początku pewne zniecierpliwienie. Ale niebawem nastawiono uszu. Cóż to? Wszakże człowiek ten mówił o polityce, o zamachu stanu, o ograniczeniu ruchu wolnościowego...
Powstało na sali zaniepokojenie. Spozierano ukradkiem na ministra i na potężnego dyrygenta koncertu, który też wstał i ujął dzwonek, gotów interwenjować.
W tejże chwili prześliznął się mówca, jak kot ku właściwemu tematowi, wrócił do kar piekielnych i życia pozagrobowego.
Ale zaledwo ustało przerażenie, a przewodniczący usiadł z powrotem, mówca zaraz ruszył na zabronione ścieżki. Zaczął mówić o ubezpieczeniu na starość ludzi biednych, o nauczaniu ludu i nieodpowiedniej już dziś ustawie o przytułkach.
Sejling zadzwonił silnie.
— Muszę wezwać mówcę — zawołał — by nie odstępował od tematu. Wzbronione jest wszelkie mieszanie się do polityki! — potem dodał przy potakującym szmerze zebranych: — Nie jest to dysputa karczemna, ale poważne rozstrząsanie kwestyj duchowych.
— Proszę o przebaczenie! — rzekł słodziutko Hansen. — Sądziłem, że dobrze łącznie z tem poruszyć pewne sprawy, leżące nam na sercu, albowiem właśnie dziś mamy zaszczyt gościć tutaj osobę tak dostojną, jak ekscelencja pan minister. Otóż odnośnie do kar wiekuistych... — przeskoczył głośno zaraz, widząc że przewodniczący chwyta za dzwonek — odnośnie do tych kar, sądzę, że to wyłączna sprawa Pana Boga, my zaś mamy jeno obowiązek troszczyć się o swe życie doczesne.
— Kończyć! Kończyć! — wołano z różnych stron.
Mówił dalej, nie zważając na coraz częstsze okrzyki i zręcznie wymijając interwencję przewodniczącego, zwymyślał związek za to, że zaprzepaszcza sprawę ludu, miast dążyć do zwycięstwa, a przywódcy jego przywdziewają suknie miejskie i nabierają pańskich poglądów. Mówił o „uniwersyteckiej manji wielkości,“ nie wartającej więcej niż pyszałkostwo studentów, i szyderczo nazwał religijne przekonania związkowców „religją obszarników,“ dostępną jeno tym, którzy mogą odparzać sobie pośladki na szkolnej ławie.
Niepokój sali zmienił się w tumult zupełny i przewodniczący Sejling miał właśnie interwenjować, gdy z przedniej ławy przed trybuną wstał Wilhelm Pram i zwrócony do zebranych zawołał:
— Czuję się powołanym zaprotestować przeciw słowom tego mówcy. Mimo, że jestem w opozycji do wielu spraw dotyczących naszego życia związkowego, to jednak, a raczej dlatego właśnie, oświadczam, że wyrazy, jakie tu padły, są niewłaściwe, a nawet nieprzyzwoite.
— Słusznie! Słusznie! — zawołała jednogłośnie cała sala, zaś przewodniczący Sejling zbladł i zaczął nerwowo szukać dzwonka.
— Sprawy poruszone przez mówcę nie stanowią tematu obrad, — ciągnął dalej Pram coraz ogniściej — i nie nasza to rzecz je roztrząsać. Przeciwnie! Za dużo zmarnowaliśmy w czasach niedawnych jeszcze sił i zdolności, pominęli zbyt wiele spraw ważnych dla rzeczy, które... koniec końcem może nawet rozstrzygnąć się nie dadzą. Uczuwamy szczere współczucie dla wydziedziczonych społeczeństwa, winniśmy czynić każdy z osobna ile może dla złagodzenia niedoli, zapobieżenia niedostatkom i załatania jakoś braków urządzeń społecznych. Atoli każde dzieło ludzkie jest niedoskonałe i nietylko bezcelową rzeczą jest, ale wprost zuchwalstwem chcieć je uczynić absolutnie dobrem. Myśl, jakoby na ziemi dało się stworzyć raj idealny, jest. to chimera, owoc uroczych marzeń, złuda...
— Marzeń... — powtórzył tkacz z chytrym uśmiechem.
— Tak, marzeń, czyli wyobrażeń bez treści, bez możności...
— Uto... utopja! — spróbował wmieszać się tkacz.
— Problem nierozwiązalny, fantazja, którą się niema co zajmować!
— To dziwne! rzekł tkacz. — Ale te same słowa wyczytałem niedawno w jednym, arcykonserwatywnym, wprost ultra-reakcyjnym dzienniku. Nigdybym nie przypuszczał, że je pan pastor potwierdzi?
— Nie wolno tu mówić o polityce! — odrzucił Pram.
— Nie mówię też o niej. Nie może mi tylko pomieścić się w głowie, by można zwać to fantazją i wprost głupstwem, jeśli ktoś chce biedakom dopomóc do równouprawnienia z resztą ludzi, dać im prawa i wymierzyć sprawiedliwość. Natomiast za nader proste uważa się rozprawianie o wielkich problematach świata, dotyczących ziemi i nieba. Nie jestem, dzięki Bogu, wolnomyślicielem, czy innym niedowiarkiem i wystarcza mi dziecięca wiara moja. Ale mimo to muszę powiedzieć, że powinnibyśmy chyba trochę mniej mieszać się do spraw Boga, a wówczas oszczędzimy dużo sił i czasu dla załatwienia rzeczy ziemskich, a bardzo pilnych, które teraz usuwamy jako nierozwiązalne na bok. Taki jest mój skromny pogląd na rzecz.
— Jakże jeszcze długo wolno będzie człowiekowi temu rozprawiać o rzeczach nie będących w programie obrad? — zawołał Pram wzburzonym głosem do przewodniczącego.
— Kończyć! Kończyć! — zahuczało wokół.
Z pozoru całkiem spokojny wystąpił Sejling i rzekł:
— Muszę zwrócić uwagę Wilhelmowi Pram, że ja zebraniem kieruję i dokonam swego zadania bez jego pomocy.
— Ależ mówcy muszą się trzymać tematu!
— Tak! Precz ze stronniczością! — ryknął z głębi jakiś młody głos. Na sali zawrzało, powstał zgiełk nieopisany. Nikt nie chciał słuchać, mówili zaś wszyscy jeden przez drugiego, zaś Hansen uśmiechniony szelmowsko ześliznął się z trybuny bezgłośnie i odszedł do domu.

Wieczorem, o zachodzie słońca siedzieli na ławce w hotelowym ogródku Ranghilda i pastor Petersen. Wyczerpani byli oboje przygodami dnia i nocy. Zwłaszcza Ranghilda doznała wprost wstrząsu. Siedziała skulona, zawinięta w wielki szal i wyglądała niemal staro.
Pater mówił sam. Opowiadał o demonstracjach, urządzonych przez zwolenników Emanuela, gdy odjeżdżał z gospody karetą pod opieką lekarza i drugiego jeszcze człowieka. Nie milczeli już teraz jak na zebraniu, a to dlatego, że rozpuszczono pogłoskę iż woda, której się miał napić, stojąc na trybunie, była zatruta. Pewni byli, że przeciwnicy chcieli go się w ten sposób pozbyć, teraz zaś gdy plan upadł, chcą go zamknąć, by nie mógł mówić. Przez cały dzień było przed domem zbiegowisko. Mężczyźni i kobiety stali, domagając się błogosławieństwa. Odznaczyła się tu zwłaszcza „czarna Trina.“ Dobijała się wraz z kilku rybakami do domu, a ile razy ujrzała urzędnika policji w oknie, podnosiła groźnie pięść, zowiąc go Piłatem. Około południa zebrało się z pięćdziesiąt osób, czyli cała niemal ludność wioski rybackiej. Nawet tych, którzy nie uznawali, lub wyszydzali Emanuela, porwał ogólny ruch, tak że z trudem jeno zdołał policjant i wójt miejscowy odeprzeć tłum zapomocą kijów. Gdy kareta stanęła pod drzwiami, zjawiła się matka z chorem dzieckiem w ramionach, chcąc by je Emanuel dotknął ręką. Wójt nie mógł jej dać rady. Wrzeszczała, że go musi zobaczyć, a gdy pojazd ruszył, chwytała się kół, wołając że musi uratować od śmierci jej dziecko.
— O, tak — powiedziała w zadumie panna Ranghilda, gdy skończył — wywierał on wpływ wielki i przedziwny na umysły niektórych ludzi.
— Jest to wpływ, który naiwność upiększa łatwo wiernością, a ogarnia niestety dusze chwiejne, czyniąc z ludzi jak Emanuel Hansted, najniebezpieczniejsze dla społeczeństwa osoby.
— Tak go pan na serjo sądzisz? Przecież szkodził zawsze głównie samemu sobie.
— To przyznać trzeba. Całe zło leży w tem, że bierzemy zbyt poważnie zjawiska tego rodzaju, miast patrzyć na nie ze strony humorystycznej. W gruncie rzeczy jest to może największy brak człowieka współczesnego, że nie odczuwa śmieszności. Całe życie Emanuela Hansteda to właściwie farsa z mnóstwem płytkich scen. Z zupełnem prawem można by na grobie jego kiedyś napisać: — Tu spoczywa następca Don Quichota, nazwiskiem Emanuel Hanstedt, który urodzony, by być uczciwym kapłanem, miał się za proroka i świętego. Dlatego ubierał się w odzież pastuszą, a każdy pomysł swój brał za specjalne wołanie niebiosów. Zniszczył, co mu tylko wpadło w rękę, opuścił żonę, zaniedbał dzieci, a mimo to do ostatniej chwili uważał się za wybrańca Opatrzności, który ma przygotować tysiąc letnie królestwo boże na ziemi i ogłosić sąd boży nad rodzajem ludzkim.
— Surowy to sąd. Zapominasz pan, że był synem swej matki.
— Racja! A w dodatku matkę i syna usprawiedliwia fakt, że byli dziećmi wynaturzonej epoki, tak dziwacznej, że za głupotę i naiwność winnaby otrzymać premję. W epoce tej podziwiają wszyscy, niby zaziemski genjusz, każdą szaloną ideję, każde lamentowanie histeryczne i wszelkie ekscentryczne wybryki. Jeśli Pan Bóg w dniu Sądu uwzględniać zechce usprawiedliwienia winowajców, to Emanuelowi przysługiwać mogą okoliczności łagodzące, albowiem był on płodem wyolbrzymiałej pokracznie uczuciowości czasów naszych i owego lirycznego procesu rozkładowego, który spowoduje niebawem zatratę naszego społeczeństwa.
— Dziwią mnie słowa pańskie. Czyżto ma być obraz czasów naszych, epoki kolei, telegrafów, rewolucji i tingel-tanglu?
— Tak pani, to odwrotna strona obrazu. Tak wygląda reakcja wywabiona z zakamarków przez tegoż właśnie czynnego, praktycznego ducha tętniącego silnie życia. Odrodzenie romantyki i wynalazek maszyny parowej pochodzą z jednego roku. Zresztą nie łudźmy się. Czujemy dobrze, że krążą we krwi naszej rozliczne, średniowieczne uczucia. Czy pani sama, panno Tönnesen, może z ręką na sercu powiedzieć, iż jesteś od tego wolną? Weźmy naprzykład ruchliwego kupczyka, lub pozornie najmniej uczuciowego światowca i poskrobmy go trochę, a zaraz ukaże nam się marzyciel i nastrojowiec. Któż z nas, oprze się o zmroku, w samotni, przy kominku, lub na oświeconem księżycem morzu owej wabliwej grze niebezpiecznych marzeń, fantazji, czy przeraźnych uderzeń trwogi, które są wspomnieniami dawnych cel klasztornych, lub lasów prawiecznych?
— Tak, masz pan zupełną słuszność. Ale cóż w tem złego?
— Niema nic, oczywiście. Ojciec niebieski dał swym dzieciom różne zabawki dla pociechy, a więc rozkosze zmysłowe, zachwyt sztuki, ponęty fantazji itp. Kto jednak chce tem żywić ducha swego, czyni jak dziecko, co zjadło balon i dostało kurczów żołądka. A któż śmie powiedzieć, że nie ulegał owej dziecięcej skłonności? Wszak powiadają co dnia, że marzenie to najwyższa radość, szczęście, że to prawdziwa ojczyzna człowieka! Nie oszukujmy samych siebie! Śnimy dotąd jeszcze sen średniowiecza,... a raczej znajdujemy się w stanie półjawy, przeżywając ową niebezpieczną chwilę, w której sen i rzeczywistość łączą się z sobą dziwnie, zamieniając często role. Ludzie współcześni to istoty podwójne, o duszy dziennej i nocnej, które toczą z sobą walkę. Stąd pochodzi nasza sympatja i jednoczesna niechęć do pewnych rzeczy, czy osób, słowem sprzeczność ustawiczna uczuć, charakterystyczna dla naszego czasu. Co pani mówi doświadczenie, panno Tönnesen?
Mówiąc to, patrzył na nią badawczo, a ona bez słowa spuściła oczy. W duszy uznawała, co mówił. Dziś właśnie zrozumiała w głębi serca swój stosunek do Emanuela, ową dziwną mieszaninę pogardy, współczucia, nienawiści i prawdziwej skłonności, jakie w niej budził. Wspominając, jak żyli dawniej w vejlbijskiej plebanji, przeraziła się, bowiem spostrzegła, że i ona sama, ona sama uległa potędze szaleństwa i urokowi naiwności, o których wspomniał pater.
Pastor ciągnął dalej:
— Wiem oczywiście, że podobno w czasach naszych nastąpił przełom. Słyszałem o nowatorach wiedzy, literatury i sztuki. Ale nie udało mi się dotąd odkryć, co ma zostać właśnie przełamane i przekształcone, a także co spowodowało ów przełom. Widzę ciągle dalej, że wielbi się zabobonnie naszą anormalnie rozwiniętą uczuciowość, że histerycznie hołduje się namiętności i przesadza w fantazji. Co więcej, zauważyłem że w latach ostatnich wzmogło się to wszystko w sposób niesamowity, a grzyb liryzmu przeniknął do szpiku kości ludowi. Udowodniło to teraz religijne opętanie, jak przedtem polityczne w sposób nader smutny. Nawiasem mówiąc, dzisiejsze posiedzenie w uniwersytecie skończyło się zupełnym chaosem. Wilhelm Pram i zwolennicy jego zagrażali wprost wystąpieniem ze związku, bowiem nie odpowiada już duchowi czasu. W ten sposób szczury uciekają z chwiejącej się wieży Babelu. Ale pani wygląda na znużoną, panno Ranghildo. Może lepiej przestać mówić. Powinna by się pani położyć i wypocząć.
— To nic. Siedzę tu, słucham i dziwię się, że to wszystko mówi kapłan chrześcijański i kaznodzieja. Pojąć mi trudno jak pan, mąż zaufania Kościoła, możesz pogodzić z tem swojem stanowiskiem takie i podobne nieraz wygłaszane poglądy!
— Proszę byś szczerą, panno Tönnesen. Pani sądzi napewno, że jestem obłudnikiem, drwiącym w gruncie z wszystkiego co boskie, podstępną kanalją, która bierze udział w komedji Kościoła, resztę zostawiając Bogu. Wiem dobrze, że tak się zapatruje ogół na patra Rüdersheimera!
— Być może. Ale ja nigdy tego nie powiedziałam, ani nie pomyślałam. Nie rozumiem tylko, jak pan przy poglądach swoich możesz być przedstawicielem nauki, opartej przede wszystkiem o uczuciowość człowieka i posługującej się zarówno liryką, jak i mistyką. Pozatem jesteś pan bardziej od innych ortodoksyjny i zwalczasz przemocą niemal w parafji swej każdy odruch swobodniejszy!
— Podobnie jak ojciec pani! Czyliż zachodzi tu sprzeczność? Może pani ma zresztą słuszność, ale tem się nie troszczę. W każdym razie osobiście nie pozwalam sobie krytykować tego, co uważam za swą religję, gdyż w takim razie przestałoby to już być dla mnie religją. Czyż zresztą w istocie nie da się wcale pogodzić ze zdrowym, prostym rozumem to, co stanowi bezwzględny, pełen zaufania stosunek do odziedziczonej wiary, stosunek wykluczający wszelki zakus czynienia poprawek? Widziałem jak ojciec mój na zasadzie tej właśnie wiary patrzył spokojnie w oczy śmierci po życiu burzliwem i wcale nie nienagannem. To samo uczyniła matka, zaznawszy w życiu wielu cierpień i niedostatków. To też nie sądzę, by ludzie tak na poczekaniu mogli zmienić to, co przez tysiące lat było ostoją ich szczęścia i pokoju. Nie mówię tu o duchach silnych, samotnych tytanach, wspominanych w historji, którzy pod okiem Boga dochodzą zagadnień świata. Nie znam ich i nie sądzę. Wiem jeno z własnego doświadczenia, że my, ludzie przeciętni, mamy jedno tylko przykazanie i jeden jest tylko dla nas ratunek, mianowicie wierzyć bezwzględnie, bez wahania, nie zmieniając nawet części słowa Pisma. Nie rozumiem zresztą, jak można wierzyć, a jednocześnie odczuwać chęć korygowania nieustannego i poprawiania swej wiary. Już lepiej rozumiem epokę, która paliła swych kacerzy i niedowiarków, bez żadnego sentymentu. Prawdziwy wybraniec nie lękał się stosu i nie musiano patrzyć jak dziś na nikczemne grzebanie w religji, co czyni pierwszy lepszy błazen, postępując z wiarą, jak z jajecznicą. Wówczas nie mogło się zdarzyć, by lada renomista teologiczny zawracał głowy wiernym swej parafji, traktując słowo boże wedle własnej fantazji. Wspominałem pani już, żem w młodości zbłądził na te ścieżki, po których tylu dziś zdąża do zupełnej rozpaczy. Wkroczyłem nawet na ową ciernistą drogę, gdzie zginął Emanuel Hansted, uniesiony zuchwałą myślą, że bolesna ta wędrówka zastrzeżona jest istotnym wybrańcom, których naśladować byle krawiec nie może. Ale dzięki Bogu, ocalił mnie zdrowy, chłopski rozsądek, opanował wybryki serca, zaś zdrowa, prostacza krew ścierpieć nie mogła samodręczenia się bezcelowego i bezbożnego. Przy boku mej młodej, pełnej życia żony, której dusza przebywa w niebie, nauczyłem się, zanim było za późno, dziękować Bogu za każdy dzień życia. Ach, były to dobre, szczęsne czasy. Czerpię dotąd nieraz otuchę w owych wspomnieniach i krzepię z nich nadzieję. Stają mi przed oczyma te urocze święta młodości, niezapomniane, wiejskie poranki niedzielne, kiedy dzwony niosły po polach i duszach uroczyście nastrojonych dźwięki pokoju, a z otwierających się bram zagród wyjeżdżały strojne rodziny, w błyszczących pojazdach, starannie wyczyszczonemi końmi, i zmierzały do kościoła nie po to, by usłyszeć wymownego kaznodzieję, ale by wznowić szczerem sercem stare przymierze i zebrać się jako dzieci społem na łonie ojca. Pragnę, by wróciło to skupienie duszy i ta równowaga umysłu, bowiem bardzo nam ich potrzeba. Uważam za pierwszy dziś obowiązek kaznodziei, by uczył, jak należy w sposób najlepszy używać życie i kochać je, bez zuchwastwa i strachu, we wdzięczności i zadowoleniu, co jest obowiązkiem naszym wobec tego, który je dał. Dlatego nic mnie bardziej nie mierzi, od grasujących teraz tak gęsto indywiduów, produkujących się ze smętkiem i ponurą bezdomnością. Nienawidzę zuchwalców, podających życie za długą mękę na krzyżu. Są to bezkrwiste draby współczesne, ciągle chorujące na nudności, co chodzą, czując chęć zwymiotować dusze swoje, wywnętrzać się do dna i składać wyznania. Nie wiedzą tylko, czy mają to uczynić na łonie Boga, czy ulicznicy. Ile razy spotkam takiego szubrawca, żółć mnie zalewa i nabieram chęci skoczyć mimo siwych włosów moich na stół i z całej piersi krzyknąć, niech żyje życie!
— Czemuż pan tedy nie uczynisz tak? — wołała Ranghilda, zarumieniona i porwana jego zapałem. — Czemu nie krzykniesz pan tego głośno, by kraj cały posłyszał? Dlaczego siedzisz tu i szepczesz mi te rzeczy do ucha? Milczałeś pan wczoraj na zebraniu, a była to właśnie doskonała sposobność.
— Pani marzy, panno Ranghildo! Liryka panią owładła! Widzisz mnie w duchu rycerzem przełamującym szranki i pokonywującym lud. Czyż jednak sądzi pani naprawdę, że mógłbym konkurować z Wilhelmem Pramem i innymi ludowymi aktorami? Musiałbym chyba przebyć kurs dramatyczny, oraz obmyśleć sobie efektowny kostjum proroczy. W sukniach codziennych nie czyni się zaprawdę wrażenia na publiczności.
— Masz pan w samej rzeczy rację.
— Tak mi się wydaje. Sam jestem wprawdzie kaznodzieją, ale boję się niezmiernie słowa i jego oszołamiającej, obezwładniającej potęgi. Za nic na świecie nie mówiłbym, nawiązując do małej osoby swojej, górnolotnie o powołaniu, misji i t. p. rzeczach. A jednak muszę powiedzieć, że uważam za skromne zadanie swoje zarówno jako kapłan, jak i człowiek, przyczyniać się po cichu do tego, by ludzi uświadamiać, by ich przywodzić do pełnej, jasnej świadomości. Coprawda, niebardzo mi się szczęści, ale trudno. Nie mogę się powstrzymać na widok człowieka, pędzącego ku zgubie. Jestem podobny trochę do niańki. Niech mi to służy za usprawiedliwienie, jeśli czasem znudzę kogoś niepowołaną i nie będącą na czasie gorliwością, której przezwyciężyć nie mogę. Ale znowu zapomniałem, że pani znużona! Słońce przytem zaszło, muszę już odejść!
Wstał z ławki.
— Musisz pan naprawdę jechać? — spytała.
— Pora na to w istocie. Powóz czeka, a zresztą nie mam nic tu do roboty. Zegnam panią, panno Tönnesen! Proszę, niech pani, zwłaszcza pani, przebaczy mi tak długi pobyt mój tutaj. Wyznaj pani, że pragnęłaś, bym jechał, gdzie pieprz rośnie. Widziałem to dobrze, mimo, że z pani chytra dyplomatka... Sądzę jednak, że się pani nie gniewa?
Uścisnęła mu w milczeniu dłoń.
— Zegnam panią! — dodał. — Zobaczymy się pewnie niedługo w Kopenhadze. Czy długo tu pani jeszcze zostanie?
— Dopóki Betty nie wyjedzie. Nie mogę jej teraz opuszczać. Zresztą mnóstwo trzeba będzie załatwić spraw przed odjazdem.
— Proszę ją pozdrowić ode mnie. Szkoda, że się nie mogę pożegnać osobiście, ale i panią Betty zobaczę niedługo w stolicy. Do widzenia, do widzenia panno Tönnesen.
— Adieu! — powiedziała Ranghilda. — Dziękuję panu za wszystko! — dodała, gdy odszedł parę kroków.
Obrócił się uśmiechnięty i przycisnął do piersi kapelusz.
— Służka najuniżeńszy łaskawej pani! Zawsze gotów... zawsze...

Pewnego dżdżystego dnia jesiennego, w kilka miesięcy potem, wił się korowód pogrzebny krętą drogą, wiodącą od granicy Skibberupu do starego, samotnego kościoła, sterczącego na przylądku wysoko nad fiordem. Odprowadzano Emanuela na wieczny spoczynek.
Mimo, że rodzina chciała, by się to odbyło zupełnie cicho i bez rozgłosu, nadciągnął z Vejlby i Skibberupu wcale okazały orszak, a droga czerniła się od pojazdów i idących pieszo. Nie wzięli udziału jeno najzatrwardzialsi z pomiędzy „oświeconych,“ bowiem wiedziano, że na życzenie Hansiny nie będzie mowy nad grobem.
Ukazały się te same oblicza, które otaczały Emanuela dawniej, bo nieszczęścia jego wymazały z serc wspomnienie minionych starć i sporów. Przybył nawet ów „wiking“, cieśla z olbrzymią brodą, ale kroczył na samym końcu pochodu, jakby chciał zaznaczyć, że nie z własnej jeno znajduje się tu woli. Wyraz jego świadczył, że po długiej dopiero walce wnętrznej wziął udział w pogrzebie. Zaliczał się teraz do przysięgłych zwolenników głosicieli piekła i miał wielkie znaczenie w gminie, z powodu wysokiego stanu swego „oświecenia.“ Tkacz Hansen przyłączył się doń żartem, co go niewymownie żenowało. Kilka razy próbował odczepić się i zmieniał miejsce w pochodzie. Ale tkacz trzymał go się stale i radował z serca wrażeniem, jakie na wszystkich czyniło to koleżeństwo.
Zjawił się też były weterynarz Aggerbölle, będący dziś jeno cieniem samego siebie. Blady, z zapadniętemi policzkami, w nędznym surducie i zmiętym cylindrze, ale zawsze wyprostowany i dziarski, kroczył, nasadziwszy binokle, przez które spoglądały martwo, wielkie jego, ogłupiałe oczy. Srogo przez los prześladowany człowiek był teraz mieszkańcem przytułku biednych, ale za nic nie przyznałby się był do tego. Z litości, a może bardziej jeszcze z nieprzezwyciężonego szacunku dla tego, co zwał swą rangą, pozwolono mu zostać w dawnem domostwie, a zapomogę gminną doręczano mu w sposób jak najoględniejszy. Twierdził też uparcie i sam w to wreszcie uwierzył, że kierownik przytułku zawiaduje tylko jego funduszami, i przyznawał co najwyżej, że czasem otrzymuje podarki, przeciw czemu buntuje się co prawda jego honor, ale nie może odmówić przyjęcia ich ze względu na ukochane dzieci swoje.
Do osób nie biorących udziału w ceremonji których brak dostrzeżono zaraz, zaliczali się w pierwszej linji kupiec Villing i jego żona. Nie mieli odwagi narazić się swym „oświeconym“ klijentom, przeto zostali w domu, mimo że Villing żałował niezmiernie okazji, gdzie mógł reprezentować, być wzniosłym, oraz wzruszać słuchaczy rozprawianiem na temat śmierci i dziwnych kolei życia. Zapobiegliwym małżonkom wiodło się już od dłuższego czasu znakomicie, a wytrwała wiara Villinga w wyższość fachowości została nagrodzona i odniosła triumf.
Gmina, zajęta wyższemi kwestjami ducha, nie mogła jak należy pilnować stworzonego dawniej przez Hansena konsumu, który miał uniezależnić chłopów. To też sklep Villinga stał się napowrót punktem zbornym, gdzie pełno było od rana do wieczora i gdzie musiał zajść co najmniej raz na dzień każdy Vejlbijczyk celem spędzenia bodaj godzinki na plotkach i paleniu tytoniu.
Z rodziny Emanuela przybyła tylko pani Betty i brat Karol, oficer gwardji, ubrany po cywilnemu. Ojciec nie odważył się na uciążliwą podróż. Zesłabł już bardzo i obawiano się, że nie przeżyje zimy.
Na własne życzenie Emanuela pochowano go na skibberupskim cmentarzu, nad samotnym fiordem. Zawsze z miłością wyrażał się o tem miejscu i pragnął lec obok swego syna, na łonie ciszy uroczystej, przerywanej jeno szumem fal i krzykiem mew. O starym kościele, z którym związane były najszczęśliwsze chwile jego życia, snuł ciągłe fantazje podczas ostatniej choroby. W chwilach świadomości opowiadał pielęgniarce o swym ślubie, o licznym strojnym orszaku, biskupie, który doń wyszedł w pełnym ornacie, oraz powrocie nocą do domu, kiedy się wzgórza podnosiły na kolumnach z płomieni. Chciał również szczegółowo rozpowiadać o plebanji Vejlbijskiej, ale pielęgniarka powstrzymywała go, bowiem wspomnienia te wstrząsały nim zbyt silnie. Płakiwał często desperacko, albo trwał w niemej rozpaczy, dumając o zmarnowanem szczęściu. Wkońcu pragnął już tylko zobaczyć żonę i dzieci swe, ale gdy prośb jego, za zbliżeniem się śmierci wysłuchano i posłano po rodzinę, było już za późno. Zmarł tejże nocy. Ostatnim wysiłkiem zlecił, by powiedziano odeń Hansinie, że jej dziękuje i błogosławi ją. Ująwszy dłoń pielęgniarki, wydał w ostatniem długiem, bolesnem tchnieniu duszę, o świcie, kiedy poza zapuszczonemi storami szpitala wstawał złoty i zwycięski dzień nowy.
Orszakowi pogrzebnemu, wijącemu się długim wężem, tętnił monotonnie basowy dzwon, o jednym jeno tonie, a jednak zdolny wyrazić wszystkie drgnienia serca ludzkiego, od najsłoneczniejszej radości godziny zaślubin, aż do bólu rozstania. Otwarto bramę cmentarną, zawrzeszczały nad wybrzeżem spłoszone mewy, jakby darzyły przyjaciela ostatniem pożegnaniem, i korowód skręcił pomiędzy stare, zniszczałe groby.
Zatrzymano się tam, gdzie leżał Anders Jörgen, zdobną w kwiaty trumnę postawiono na ziemi, a oczy wszystkich zaczęły szukać mimowoli Hansiny. Stała w szatach wdowich, trzymając za rękę Sigrid, która łkając kryła twarz w sukni matki. Hansina była zupełnie spokojna, tylko skutkiem przejść lat ostatnich postarzała się nieco i wyglądała dziwnie małą w czarnem odzieniu.
Po skończeniu hymnu przystąpił do grobu jeden z miejscowych głosicieli kar piekielnych.
Był to niski, przysadkowaty człek z czarną, gęstą brodą, krwistemi wargami i fanatycznie podejrzliwemi oczyma. Pracował gorliwie przy zasypywaniu grobu, a że nie mógł wypowiedzieć mowy, przeciągał tak zwaną „cichą modlitwę“ do nieskończoności, aż ten i ów niecierpliwszy, wdziawszy kapelusz, umykał co prędzej.
Na tem zakończono obrzęd, a orszak rozpłynął się zwolna.

Mineło lat kilka od tego dnia. Dotąd jeszcze władał pastor Mogensen. Był panem życia i śmierci w Vejlby i Skibberupie, a nawet poza granice parafji do Sandingi sięgała jego władza.
Dyrektor szkoły Sejling również nie próżnował. W miarę zanikania wpływu związku oświaty ludowej na szerokie masy, starał się pozyskać dlań uznanie sfer wyższych i pod tym względem szczęściło mu się bardzo. Tak dawniej wyśmiewane zrzeszenie w tej chwili było niemal modne w wykwintnym świecie, a formuła chrześcijaństwa, jaką wyznawało, stała się niemal religją państwową. Nic też dziwnego, że niedawno otrzymał dyrektor Sejling wysoki order.
Niespodziane to powodzenie zagroziło ruiną frakcji Wilhelma Prama. Pierwszą renegatką stała się pani Gilling. Zaraz po zaszczytnej bytności ministra oświaty w Sandindze doszła do przekonania, że działała za szybko, dając poparcie stronnictwu reformistów. Sympatyczny niedowiarek, kandydat Boserup, znalazł nakoniec schronę przed trapiącemi go wątpliwościami. Odrodzony i oczyszczony wrócił syn marnotrawny na łono macierzy i przyjął w pokorze ducha, stojące długo w stajni tuczne cielę w postaci tłustej parafji.
Wkońcu uznał również poczciwy pastor Mogensen i to bez żadnych osobistych kalkulacyj nawet z boleścią, że winien porzucić krańcowe swe stanowisko. Wyznał w najświeższej, sensacyjnej broszurze swej o karach piekielnych, że to, co dotąd twierdził, polegało na błędzie tłumaczenia. Najnowsze badania językowe stwierdziły nieodwołalnie, że ów sporny punkt Biblji należy przyjąć w znaczeniu zgodnem z ujęciem, jakie mu daje Kościół urzędowy.
Sam Wilhelm Pram zwalcza, coprawda, dalej z niesłabnącą siłą autorytet Kościoła i wiarę w boskie pochodzenie Biblji, oraz jej nieomylność, ale nawet zwolennicy jego zaczynają twierdzić, że jest potrochu nudny i nie ziszcza nadziei, jakie w nim położono. Niedawno został też napadnięty w jednem z pism przez własnego stronnika i obwiniony o to, że „powtarza jedno w kółko.“
Tymczasem płynie dzień za dniem cicho i monotonnie w małej zagrodzie skibberupskiej, gdzie niepodzielnie władają po śmierci starej Elzy Hansina i brat jej. W bramie wisi ciągle jeszcze ta sama, zardzewiała latarnia, kręcąca się na sznurze, jak to bywało za lat dziecięcych Hansiny i Ole Krystjana. Ale po ogrodzie, polach i stajni buja teraz nowe pokolenie, dorastająca Sigrid i mała Dagny, obie rumiane i wesołe.
Zdarza się czasem, co prawda, że Sigrid, gdy nadejdzie zmierzch, albo coś jej nie w smak, siada w kątku i duma o Kopenhadze, ale matka nie pozwala jej nigdy zatapiać się w takie nastroje, zjawia się zaraz i zmusza córkę do roboty. Już jest tak duża, że musi być użyteczna. Ma w swej opiece kury, małe prosiątka, owce i cielęta, a Hansina nie puszcza płazem żadnego zaniedbania.
Z mieszkańcami wsi nie łączą ich ściślejsze stosunki. Czasem zajrzy któryś ze starych przyjaciół i pogwarzy chwilę o nowościach, jawi się nawet tkacz Hansen. Pokonany ostatecznie, człeczysko żyje teraz cicho, spokojnie, tkactwem zarabiając na życie i unikając wszelkiej agitacji. Powiadają, coprawda, że utrzymuje stosunki ze Svendem-piwkiem i Piotrem-sznapsem, oraz resztą niesamowitego rodu z lepianek nad bagnem, ale gdy go o to spytać, udaje, że nie słyszy i zaczyna mówić o czem innem.
Każdej soboty, gdy tylko pozwala na to pogoda, udają się Hansina i dzieci z grabiami i polewaczką na cmentarz, celem utrzymania w porządku grobów rodzinnych. Dzieciom wycieczki owe stały się czemś w rodzaju rozrywki, poprzedzającej obchód niedzieli. Dla Hansiny zaś, chwile spędzane u grobu rodziców, męża i syna, są chwilami modlitwy i skupienia cotygodniowego. Wtedy to odnajduje w wspomnieniach wszystko, czego jej odmówiło życie. Teraz dopiero, gdy niema Emanuela i może o nim myśleć bez niepokoju, troski i goryczy, teraz dopiero, zda się, posiada go w pełni, może darzyć zaufaniem i miłością. Nawet „chłopak“ ożył dla niej niejako teraz, kiedy znikły cienie przeszłości.
Inni jeszcze ludzie przychodzą na grób Emanuela. Często jawi się kilka czółen, pełnych czarno ubranych mężczyzn i kobiet. Płyną fiordem, przybijają do wielkich głazów, a mężczyźni wynoszą kobiety na ląd. Kroczą w milczeniu ku cmentarzowi i stoją długo i nieruchomo nad grobem, zatopieni w modlitwie.
Są to przyjaciele Emanuela z rybackiej wioski pod Sandingą, oddający mu formalnie cześć pośmiertną. Utworzyli osobny związek, sektę, żyjącą wspomnieniem o nim i rozważaniem jego działalności. Zwą go jagnięciem bożem i jak słychać coraz większą jest ich liczba. Żyją cicho, zgodnie i starają się w pokorze serca naśladować go we wszystkiem. Zbierają się każdej niedzieli, by wspólnie o nim rozmawiać, budować się słowami jego i słuchać opowiadań o jego przedziwnem życiu. Wkońcu, przynajmniej raz w roku odbywają wspólnie, albo każdy z osobna pielgrzymkę na jego grób.
Krąży już dosyć legend o jego urodzeniu i kolejach życia. Podobno pobożna matka Emanuela miała, w czasie, gdy go nosiła pod sercem, pewnej nocy widzenie. Uczuła na głowie swej dotknięcie rąk bożych i usłyszała głos mówiący w ciemności: — Urodzisz ludziom wybawcę! — Dalej opowiadają, że chłopcem będąc, często pościł i codziennie rozdawał własne jadło biednym na ulicy. Odnośnie do tych i innych podań panuje już dziś pewna niezgodność, natomiast wszyscy twierdzą, że bezwątpienia umarł jako ofiara prześladowań świata, zaś jeden z członków sekty, były nauczyciel, zajęty jest właśnie spisywaniem z ustych podań obszernej relacji o męczeństwie Emanuela, w tym celu, by życie jego i czyny zachowane zostały potomności na wieczną pamiątkę.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henrik Pontoppidan i tłumacza: Franciszek Mirandola.