Ziemia obiecana (Pontoppidan, 1924)/Księga druga/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henrik Pontoppidan
Tytuł Ziemia obiecana
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Det forjættede land
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




KSIĘGA DRUGA.


ZIEMIA OBIECANA.


CZĘŚĆ PIERWSZA.

Po polu, położonem na wzgórzu, w stronie północnej Vejlby, kroczył mężczyzna i orał. Smukłą postać jego okrywała opończa ze zgrzebnego płótna, a fałdziste, workowate spodnie tkwiły w ordynarnych butach z cholewami, tworząc wielkie fałdy na kolanach. Na głowie miał zniszczony kapelusz pilśniowy, z pod którego szerokich skrzydeł spadały wypełzłe na słońcu i deszczu, dlugie włosy. Pierś okrywała mu broda jasna, którą wiatr zarzucał od czasu do czasu na ramię.
Twarz miał wychudłą, czoło wąskie, zapadłe skronie, a oczy wielkie, jasne i łagodne.
Dziesięć łokci nad jego głową wirowało stadko wron, przysiadały co chwila jedna po drugiej w bruździe tuż za pługiem, następując oraczowi na pięty i odskakując ostrożnie w bok, ile razy szarpnął cuglami, by przynaglić wolny krok pary chudych, z wysiłkiem naprzód padanych koni.
Oraczem był proboszcz Vejlby i Skibberupu, Emanuel, którego słusznie, czy niesłusznie parafjanie zwali „apostołem czasów nowych,“ a z którego nazwy pokpiwali sobie różni, mniej przychylnie dla ruchu ludowego usposobieni koledzy z sąsiednich parafji. Mimo tego stroju i zapuszczonych włosów, oraz brody, widać zaraz było, że nie jest zwykłym chłopem. Miał zbyt wątłą budowę ciała, za wąskie i za mało barczyste ramiona, a ręce jego, mimo, że sino-czerwone i nabrzmiałe, nie posiadały tej nadmiernej wielkości, jaką daje fizyczna praca od młodości dokonywana i noszenie ciężarów. Podobnie też i twarz jego nie miała właściwej chłopom, jednostajnie ciemnej i skórzastej cery, ale wiḍniały na niej plamy czerwone i drobne, białe punkty.
Nastał zimny, wilgotny poranek marcowy, a wiatr zrywający się co chwila, pędził po całej okolicy gęste tumany mgły. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, przewalało się coś w rodzaju szarawego dymu tak gęstego, że dostrzec nie było można końca łanu. Od czasu do czasu uderzenie wichru oczyszczało widok, zostawiając jeno w bruzdach niską kurzawę pary, a poprzez gęstwę ciężkich, czarniawych chmur majaczyła blada tarcz słońca. W chwilach takich można było objąć spojrzeniem z wyżu plebańskiego pola całą parafję, aż do samotnego kościoła nad fjordem, sterczącego daleko na południu, na stromym przylądku pośród mgły, niby nieziemska zjawa. Nieco bliżej na zachód widniały trzy wzgórza Skibberupu, a ponad nimi błyskał mały, czerwonawy punkt, oznaczający szczyt dachu nowego, wielkiego domu zbornego gminy, oświecony słońcem, rzucającem raz poraz w tamtym kierunku snop promieni.
Zatopiony w myślach Emanuel, nie zwracał uwagi na niespokojny i zmienny ciągle wygląd krajobrazu. Przystając nawet czasem, dla dania oddechu koniom, patrzył przed się, nie dostrzegając niczego. Dopiero około południa zbudził go z zadumy odgłos pochodu małej karawany, zbliżającej się doń drogą polną od strony wsi.
Przodem kroczyła mała, silnie zbudowana, czteroletnia dziewczynka, ciągnąc na przerzuconym przez ramię sznurze, stary wyplatany wózek, w którym spoczywało małe dziecko. Kroczyła z wysiłkiem wyboistą drogą, czapeczka pokrywająca jej brunatne, rozwichrzone włosy, zesunęła jej się na bok, a co chwila puszczać musiała sznur, by podciągnąć do góry czerwone pończochy, opadające ciągle na drewniane chodaki. Wózek popychał od tyłu chłopak w włóczkowej czapce, głęboko nasuniętej na czoło, którego jedną połowę twarzy i ucho osłaniał płat waty, wciśnięty pod czapkę. Na końcu szła młoda, wyprostowana wieśniaczka. Przyzostała kilka kroków za dziećmi, stąpała samym skrajem drogi, a wiatr szeleścił chustką w kwiaty, okrywającą szczelnie jej głowę. Nie podnosząc oczu od roboty na drutach, jaką była zajęta, nuciła półgłosem, czasem jakby przez zapomnienie, rzucając ton z pełnej piersi.
Była to Hansina wraz z trojgiem dzieci, stanowiących rodzinę Emanuela.
Pochód dotarł do skraju oraniny, a dzieci przystanęły i usiadłszy na wielkim głazie, patrzyły na ojca, zbliżającego się do nich właśnie z drugiego krańca łanu. Posiniały z zimna na twarzyczkach, a z nosków ich spływał obficie śluz. Widząc, jak siedziały obute w stare chodaki i ubrane w łataną odzież, podobne do reszty wiejskiej biedoty, niktby nie przypuścił, że są mieszkańcami wspaniałej, na pałac wyglądającej plebanji, której czerwony dach dachówkowy i park topolowy wznosił się tam, w dole, ponad łupkiem kryte domostwa wieśniacze.
Emanuel pozdrowił przybyłych już zdala, powiewając nad głową kapeluszem, a dotarłszy z pługiem na odległość jakichś dwudziestu łokci od drogi, zatrzymał konie, z których buchała para i spytał:
— Cóż tam nowego, Hansino?
Hansina stała na drodze, poruszając zlekka nogą tam i z powrotem wózek, celem uspokojenia dziecka, które zaczęło kwilić, zdziwione tem, że nie jedzie dalej. Policzyła oczka na drucie i odparła miejscowym djalektem:
— Nic tak dalece... Acha, prawda... — był tkacz Hansen. Chciał pomówić z tobą.
— Tak? — odrzekł Emanuel z roztargnieniem i obejrzał się, mierząc spojrzeniem zorany kawał. — Cóż miał takiego na sercu?
— Nie powiedział mi. Kazał cię tylko spytać, czy nie chcesz przyjść dziś popołudniu o trzeciej na zebranie u wójta.
— Ach, o to idzie? — roześmiał się. — Hansen to wielki dziwak! Hansino, — przerwał sobie sam — czy pamiętasz com ci mówił o nowej metodzie nawożenia, wyczytanej w „Gazecie Rolniczej?“ Im więcej o tem myślę, tem mi się wydaje lepszą. Zresztą rzecz to oczywista... prawda? Należy wywozić na pole nawóz świeży i zaraz go przypłużać, miast trzymać na gnojowisku, gdzie traci mnóstwo najcenniejszych własności, a ponadto zapowietrza nasze obejścia. Jak ci mówiłem, kraj traci skutkiem starej metody conajmniej sześć miljonów rocznie! Pomyśl Hansino... całe sześć miljonów. Byłaby śliczna rzecz zaoszczędzić tak wielką sumę, której by użyć można w przyszłości na naprawienie mnóstwa krzywd z czasów dawnych i na poprawę bytu. Nie pojmuję tylko, czemu ludzie nie wpadli już na rzecz tak prostą... która wprost leży na dłoni... nieprawdaż? Myślałem nad tem dziś i pewny jestem niemal, żem odkrył przyczynę. Ta smutna konieczność była wynikiem pańszczyzny w posiadłościach pańskich... rozumiesz? Oto chłop musiał odrobić naprzód na pańskiem polu, zanim otrzymał pozwolenie pracy dla siebie. Zmuszeni spychać z dnia na dzień obróbkę własnego zagonu, chłopi musieli rzucać gnój na kupę, zanim im się udało chwycić dzień wolny i obrócić go na własną korzyść. Pochodzenie gnojowisk poszło z czasem w zapomnienie i utarło się mniemanie, że ich zakładanie oparte jest na jakiejś arcymądrej zasadzie. Stąd też poszło, że nie miano odwagi zerwać z niemi. Krótko mówiąc, owe cuchnące gnojowiska są to pamiątki z czasów ucisku, podobnie jak i inne niechlujstwo, którego stara się pozbyć teraz społeczeństwo ludzkie. Czy to nie ciekawe... Hansino? Ach, jakiż błogosławiony jest czas, w którym żyć nam padło. Jakże rozkosznie być świadkiem szerzenia się prawdy i sprawiedliwości w małym i wielkim zakresie, jakże miło patrzeć, jak spada jarzmo niewoli i świta szczęśliwsza przyszłość.
Hansina zmieniła drut i uśmiechnęła się z niedowierzaniem. Znała dobrze męża i wiedziała jak łatwo zapala go każda nowa idea. Przywykła też słuchać w milczeniu jego wywodów i rojeń o niesłychanych wynikach, jakie nastąpić muszą.
— Czas już chyba wyprzęgać! — powiedział Emanuel, spoglądając na wielki, srebrny zegarek i przykładając go, chłopskim obyczajem do ucha. Rzucił lejce na grzbiety skulonych koni i dodał: — Możebyś podał rękę ojcu, chłopcze!
Słowa te skierowane były do malca, siedzącego dotąd wraz z siostrą na kamieniu przydrożnym. Zamyślił się tak dalece i zapatrzył na stado wron, zerujących po oraninie, że nie usłyszał ojca. Siedział, podłożywszy dłoń pod okryty watą policzek i spoglądał z miną poważną, jaką przybierają zazwyczaj dzieci po przeminięciu dotkliwego cierpienia.
Był dość mały na swój wiek, blady i szczuplejszy od młodszej o rok siostry, posiadającej silną budowę ciała, oraz czerstwy wygląd oczu i policzków, właściwy wieśniaczemu potomstwu. Podobny był zresztą zupełnie do Emanuela, miał tę samą wyrazistą budowę czaszki i tę samą, nieziemską łagodność spojrzenia. Odziedziczył też rudawe, jedwabiste włosy ojca, zapadłe skronie i wielkie, jasne, w słońcu niemal bezbarwne oczy.
— Jakto, nie słyszysz, chłopcze? Ojciec do ciebie mówi! — powiedziała Hansina.
Na dźwięk słów matki, odjął, jakby z zakłopotaniem dłoń od ucha i zwrócił na nią oczy, uśmiechając się niewinnie, a zarazem z przymusem.
— Czy cię boli jeszcze trochę ucho, chłopcze? spytała.
— Nic a nic! — zapewnił żywo. — Nie czuję żadnego bólu.
— Chodźże raz do mnie, chłopcze! — zawołał Emanuel od pługa.
Malec zerwał się natychmiast i pobiegł przez oraninę do koni, gdzie jął odczepiać wagę i rozwiązywać postronki. Czynił to zręcznie i sumiennie, niby wprawny parobczak.
Chłopak był ulubieńcem Emanuela. Dano mu, ze względu na ojca Hansiny, imię Jörgena, ale zarówno w domu jak i całej gminie zwano go poprostu „chłopcem.“ Tak go nazwał zaraz po urodzeniu Emanuel, a miano to zakorzeniło się do tego stopnia, że chrzesne imię malca poszło niemal w zapomnienie.
Na widok płata waty na uchu zawołał Emanuel.
— Cóż to znowu, chłopcze? Czy ci gorzej może na ucho?
— Tak... troszkę! — odparł malec cicho, jakby ze wstydem.
— Głupia sprawa z tem uchem! Ale pewnie wszystko razem, to bagatela... prawda?
— Już nie boli, nie czuję wcale bólu! — zapewniał malec solennie.
— No to dobrze chłopcze! Pokaż że jesteś dzielny junak, który sobie nie robi nic z drobnostek. Mazgaje do niczego nie doprowadzą w życiu... nieprawdaż?
— Tak.
— Pamiętasz pewnie, żeśmy mieli po obiedzie jechać do młyna. Nie mamy, zaiste, obaj czasu na chorowanie... prawda
Druty stojącej na drodze Hansiny zamigotały żywiej. Gdy wszyscy zamilkli, ozwała się:
— Myślę, doprawdy, że lepiejby dziś chłopca zostawić w domu, Emanuelu! Przez cały ranek miał się dość źle.
— Tak, droga moja, ale jak sama słyszysz, Wszystko minęło. Sam powiada, że go nic a nic nie boli. Świeże powietrze pomóc mu tylko może. Świeże powietrze, to lekarstwo Pana, powiada stare przysłowie. Chłopak siedział ciągle w domu w czasach ostatnich i dumał bez końca, dlatego też trochę przybladł.
— Zdaje mi się, Emanuelu, żeśmy winni więcej dbać o chłopca, a najlepiej byłoby raz pomyśleć na serjo o sprowadzeniu lekarza. Od dwu już blisko lat uskarża się na to swoje ucho, przeto musi być w tem coś złego.
Emanuel zawahał się z odpowiedzią. Nie pierwszy już raz rozmawiali na ten temat, nie mogąc się pogodzić.
— Oczywiście Hansino... jeśli to uważasz za słuszne, sprowadzimy lekarza. Wiesz atoli, że ja osobiście niewielkie mam zaufanie do doktorów. Zwłaszcza wiesz, co sądzę o doktorze Hassingu. Tego rodzaju przypadłości uszne, to rzecz zwyczajna u dzieci i mijają same, byle zostawić czas naturze na naprawę niedomagania. To samo powiada matka twoja, a ma ona chyba dosyć doświadczenia... nieprawdaż? Weźno ten powróz, chłopcze! Nie mogę uwierzyć, że Stwórca tak licho uorganizował człowieka, by konieczną była interwencja rąk lekarza, kiedy coś chwilowo zakłóci normalny porządek. Przypominam sobie z dawnych lat dwu kolegów, którzy zaniemogli na oczy, po ospie zdaje mi się. Jednego leczył doktor, a nawet profesor wszechnicy i póty mu wstrzykiwał różności i pędzlował powieki, w imię świętej wiedzy, aż biedaczysko oślepł. U drugiego pozwolono naturze namyśleć się nad sposobami leczenia i w krótkim czasie wszyscy zazdrościli mu bystrości wzroku. Zdaje mi się, że wydarzenie to powinno być nam nauką. Zresztą zużyliśmy już wszystek olejek, przyniesiony przez Maren Nilsen od starej Grety ze Strynö, a to doskonale zrobiło chłopcu. Ale nie sprzeciwiam się, czyń, co chcesz, droga Hansino... Chodźno, chłopcze, chodź...
Przy ostatnich słowach podniósł syna oburącz i posadził go na grzbiecie konia.
Hansina milczała. Emanuel zawsze odnosił zwycięstwo w tych drobnych sporach, dotyczących dzieci. Był tak wymowny, umiał tak dobrze wyrażać swe myśli i uzasadniać słuszność swych zapatrywań, że chociaż nawet nie była przekonana, zmuszoną była w końcu zamilknąć.
Mała karawana skierowała się ku wsi, a pola zaległa znowu gęsta mgła. Przodem jechał na koniu chłopiec, prowadząc drugiego, za nim zaś kroczył Emanuel, jedną ręką popychając wózek, a drugą opierając na ramieniu córki Sigridy, zwanej „tłuściochą.“ Emanuel rzucał od czasu do czasu w powietrze kapelusz, pokrzykiwał i wyprawiał różne rzeczy, by rozweselić leżące we wózku maleństwo, które też krzyczało uniesione szaloną radością.
W tyle poza nimi kroczyła Hansina z robotą w ręku. Mała jej postać prosta była jak za czasów dziewczęcych, a krok równie pewny, śmiały i równy. Natomiast zmienił się nieco wyraz jej śniadej twarzy. Wydawała się jeszcze bardziej skupioną w sobie i przygnębioną potrochu. Po siedmiu latach małżeństwa i trzech porodach świeżość jej młodzieńcza ucierpiała także, oczy się zapadły, a policzki schudły. Mimo to była dotąd niezwykle piękną kobietą i wedle pojęć wiejskich nie wyglądała na dwadzieścia sześć lat, jakie liczyła. Toteż gmina rodzima była z niej dotąd wielce dumna. Coprawda ten i ów nie mógł się pogodzić z jej zamkniętem w sobie usposobieniem, a liczba ludzi tłumaczących ten objaw pychą, wzrastała nawet z biegiem lat. Nieraz dawały się słyszeć ubolewania, że Emanuel wybrał ją właśnie w chwili, kiedy postanowił dobrać sobie żonę z pośród ludu.
Emanuel wkroczył wraz dziećmi na podwórze plebanji przez sklepistą bramę i zastał siedzącego na cembrowinie cysterny studziennej parobka Nielsa, gorliwie zajętego czytaniem „Gazety ludowej,“ chłopskiego organu okręgowego. Był to ciemnowłosy dwudziestokilkoletni chłopak średniego wzrostu, barczysty i posiadał mocny grzbiet. Nos zadarty miał w górę i tłuste, rumiane policzki, okryte mchem zarostu. Wielkie podwórze plebanji, tak czyste i spokojne za rządów proboszcza Tönnesena, że symbolizowało stosunek kościoła vjelbijskiego do tejże gminy, wyglądało teraz niechlujnie jak u pierwszego lepszego komornika. Wszędzie walały się narzędzia gospodarcze, leżały liczne, rozwalone kupy słomy, a z otwartych drzwi stajni dolatał ryk bydła, domagającego się karmy południowej. Tu i owdzie stały, pokrywając nierówny bruk, kałuże solanki śledziowej, rozlanej umyślnie w celu wytępienia zielska, a pod drzwiami kuchni kury grzebały w odpadkach.
— Cóż cię tak bardzo zajęło, Niels? — spytał Emanuel, puszczając Sigrid i zsadzając syna z konia. — Cóż tam nowego w gazecie?
Parobek zerknął w stronę pastora i miast odpowiedzieć, uśmiechnął się, rozdziawiając gębę od ucha do ucha.
— Acha, jesteś, widzę, filozof! — zawołał Emanuel. — Czyż może znowu wstąpiłeś na ścieżkę wojenną? Mów, przeciw komu zwróciłeś oszczep tym razem. Daj przeczytać! — dodał, zdjąwszy uprzęż z koni. Parobek podał mu gazetę, a Emanuel zaczął czytać, podczas gdy syn jego napoiwszy konie, wiódł je do stajni.
— Gdzież to? Acha, tutaj! O wyższych uczelniach i rozwoju moralności. Ho, ho! Początek naprawdę dobry... Nie krępujesz się, widzę, w słowach...
Parobczak, wpatrywał się z napięciem w twarz czytającego pana swego i ile razy Emanuel dał wyraz aprobaty skinieniem głowy, lub lekkim okrzykiem, małe, ciemne, zagrzebane niemal w policzkach oczy autora nabierały coraz to większego blasku.
— Ten artykuł przynosi ci naprawdę zaszczyt, Niels! — powiedział Emanuel, oddając mu gazetę.— Wyrabiasz się na dziennikarza, ani słowa... Bacz tylko chłopcze, byś się nie utopił w atramencie. Manja bazgrania, to trucizna, przeto nie należy z nią igrać.
Przerwała mu Hansina, która wróciła ścieżką przez ogród, a teraz stojąc na wysokich kamiennych schodach domu, wezwała na obiad.
— Musimy się pospieszyć, chłopcze! — zawołał — Niels, na syna, wnoszącego uprzęż do wozowni. — Nils, skoczno, proszę cię po starego Soerena. Jest za wygonem na buraczysku. Około trzeciej popołudniu siedział przy oknie znanej ogólnie, paradnej izby wójta gminnego Jensena, człowiek chudy, wysoki, ubrany w ciemne odzienie z samodziału, o wysoko sterczącym kołnierzu i wąskich rękawkach. Pochylił się, ramiona oparł o kolana i złożył ręce. Bladą, piegowatą twarz, niemal poziomo zakończoną w górnej części, pasem nisko przyciętych rudawych włosów, obejmowała u dołu rzadka broda, opadająca na czarną krawatkę i pikowany, zgoła już niemodny teraz napierśnik. Łokcie tkwiły w ciasnych, czarnych mankietach ż nieprzemakalnego płótna, ściskając je tak, że cała krew zdawała się napływać do wielkich, sino-czerwonych dłoni. Był to tkacz Hansen.
Ludzie, których tu sprosił, stanowili grupę tak zwanych „mężów zaufania,“ w liczbie sześciu wybranych w gminie osób, których zadaniem było czuwanie nad politycznemi sprawami, urządzanie zebrań wyborczych, wyszukiwanie mówców i utrzymywanie stosunków z innymi wyborczymi komitetami we wszystkich okręgach kraju. Hansen wyglądał bardzo jakoś niesamowicie w tem półświetle, mżącem przez zapocone szyby i głębokiej ciszy południowej pory dnia, w której tonął dom cały. Siedział w zupełnym bezruchu, z przygasłem spojrzeniem i pół przymkniętemi powiekami. Płaska jego, rudawo-siwa głowa, skrzywione usta i czerwono obramione oczy przypominały rysia przyczajonego na skraju gęstwy dziewiczego lasu, co bada spojrzeniem rozłóg stepu.
Niebiesko malowana świetlica wójta, będąca ongiś widownią tylu popijań i partyjek lombra, zmieniła teraz zupełnie swój charakter. Stały tu jeszcze, co prawda, mahoniowe meble, błyskając czerwienią wzdłuż ścian, a także tykotał na szyfonierce złocony zegar pośrodku dwu, nader lekko ubranych pasterek z gipsu umieszczony, ale tam, gdzie widniał dawniej stół gry, przy którym weterynarz Aggerbölle, kupiec Villing, zmarły już nauczyciel Mortensen i sam gospodarz, tyle strawili wesołych nocy przy kartach i szklankach mocnego grogu, królowało obecnie wielkie biuro, obciążone papierami, zaś przy ścianie przeciwległej duża półka, pełna ksiąg, protokołów i stosów gazet. Wszystko to nadawało izbie wygląd poważnego, czcigodnego biura.
Podobna zmiana zaszła też w samym wójcie.
Uświadomienie polityczne, jakie praca oświatowa dała chłopom okręgu i całego kraju, zbudziło również jego, napoły zagasłe sumienie, tak że stanął szeregach bojowników o swobody stanu włościańskiego. Był najbogatszym kmieciem parafji, a posiadał też pośród chłopów sławę wielce hojnego i zawsze do przysług pieniężnych gotowego człowieka, ponieważ zaś z natury czuł skłonność do publicznych wystąpień, przeto niedługo przyswoił sobie potrzebne, krasomówcze zwroty i w krótkim czasie został politycznym przywódcą okolicy, tak że gazety zwały go stale: „znanym wodzem chłopskim, Janem Jensenem z Vejlby.“ To naczelne stanowisko mógł objąć atoli jeno z jednoczesnem pominięciem człowieka, który był istotnym twórcą ruchu ludowego w gminie, to jest tkacza Hansena. Z początku wielu mieszkańców, widząc nagły wzrost autorytetu wójta, przypuszczało, że Hansen nie zgodzi się bez walki na takie usuwanie w kąt swej osoby i zasług, atoli tkacz okazał się, ku wielkiemu zdumieniu wszystkich, w tym wypadku niezwykle ustępliwym. Dowiedziano się nawet, że on to sam właśnie skłonił wójta do udziału w życiu politycznem, w sposób nader poważny przedstawiając mu, iż obowiązkiem jego jest oddać sprawie ludu na usługi swe niezależne stanowisko i talent krasomówczy.
Wydawało się wprost, że teraz, gdy minął pierwszy akt walki, tkacz Hansen umyślnie pozwala innym przywłaszczać sobie nagrodę i zaszczyty należne własnej, długoletniej pracy i wysiłkom. Z każdym rokiem zasuwał się bardziej w ślimaczą skorupę własnej istoty, nie obojętniejąc atoli wcale dla sprawy, której poświęcił życie. Przeciwnie, odmawiając przyjęcia honorów, które mu ofiarowywano ciągle w uznaniu zasług, obrał z własnego popędu skromną rolę funkcjonarjusza idei postępu. Był czynny jako pośrednik, pomagał różnym kierownikom komitetów lokalnych w prowadzeniu agend, rachunków i korespondencji, a także pełnił dalej, i to ze zdwojoną nawet gorliwością, swe dawne funkcje szpiega i wywiadowcy w gminie. Zjawiał się i teraz wszędzie, gdzie go się zgoła nie spodziewano, kwaśno, jak zawsze uśmiechnięty, siadał na krześle, pochylał się, zasłaniał czerwonemi rękami usta i słuchał rozmowy, usiłując podejrzeć tytuł dziennika, trzymanego przez kogoś, lub firmę kupca na papierowym woreczku, który gospodyni domu wkładała do szafarni.
Zwołał dziś zebranie na trzecią i przybył, jak zawsze, punktualnie. Atoli, mimo że napięta w danym momencie bardzo silnie sytuacja polityczna czyniła obrady nader ważnemi, wybiła na zegarze czwarta, zanim wszyscy mężowie zaufania znaleźli się w komplecie.
Gospodarz zajął jako przewodniczący pierwsze miejsce u owalnego stołu, przy którym obradowano. Koścista jego postać, konopiaste włosy i wygolony podbródek wyglądały imponująco, jak również jasno-zielona, pluszowa kamizelka i świeżo wyprasowana koszula o śnieżnej białości rękawach. W krwisto-czerwonej twarzy tkwił, co prawda jak dawniej fioletowo-siny, krogulczy nos, będący świadectwem mniej zaszczytnej przeszłości, w zamian za to jednak zachowanie jego swobodne, a dostojne, dowodziło obeznania się z życiem publicznem, jakie zdobyć można jeno długą wprawą. Po prawicy wójta zasiadł Emanuel, ubrany teraz w długi surdut z jasnopopielatego sukna, dalej zaś niski, zażywny chłop vejlbijski o krzaczastych brwiach i dziecięco-rumianych policzkach. Po lewej siedzieli dwaj młodzi, skibberupscy kmiecie, oraz cieśla Nielsen o ciemnej, wikingowskiej brodzie, która w ciągu ostatnich lat przydłużyła się jeszcze o kilka cali i sięgała mu teraz do pasa. Ostatnie miejsce u stołu zajął tkacz Hansen, który, nie dawszy się wybrać do samej rady, objął dobrowolnie funkcję pomocniczą sekretarza.
— Ponieważ jesteśmy w komplecie — zaczął wójt hałaśliwie jak zawsze, tocząc spojrzeniem wokół, — przeto oświadczam przyjaciele, że mamy dziś ważne nowości do omówienia. Proszę tedy... zaczynajcie Jensie Hansen!...
— Ostatnie słowa powiedział do tkacza, który dobył z wnętrznej kieszeni kamizelki wielki arkusz papieru i rozłożył go przed sobą na stole. Potem zaczął czytać zwolna, monotonnym głosem, co następuje:

„Rzecz poufna!

Kierownicy naszej polityki w parlamencie donieśli Radzie Naczelnej Stronnictwa Ludowego, będącej jak wiadomo organizacją kierowniczą wszystkich demokratycznych okręgów wyborczych, o licznych, niepokojących wieściach, jakie się w czasach ostatnich przedostały do dzienników krajowych, a jednocześnie udzielili tejże radzie informacji i wskazówek, co czynić należy. Wobec grozy położenia i wagi sprawy, rada uznała za konieczne przesłać Szanownym komitetom gminnym te wskazówki bezzwłocznie. Sytuacja streszcza się w tem, że zdaje się, jakoby pomiędzy rządem a reakcyjną partją obu izb nastąpiło porozumienie, i jakoby ta godna spółka knuła plany, zdolne zasmucić wielce każdego wolnego obywatela, zwolennika swobód ludu. Oczywiście nie da się na razie nic konkretnego stwierdzić, bowiem układy te prowadzone są w największej tajemnicy. Atoli zauważono w parlamencie, że ministrowie, gdy idzie o sprawę ludu, nawet w drobnych rzeczach, okazują niechęć i dziwny upór w prowadzonych debatach, a także zaszło sporo innych faktów charakterystycznych. Uwzględniając te rzeczy w ich całokształcie, dojść musimy do poglądu, że rząd nosi się w istocie z planem stawienia ponownego oporu woli ludu i większego niż kiedykolwiek indziej ograniczenia wpływu prostaczka na kierownictwo nawy państwowej, a to za pomocą samozwańczego zamachu stanu i zawieszenia powszechnego prawa głosowania. Każdy zwolennik swobód ludu osądzi jak należy postępek taki. Wzywamy tedy szanowny komitet gminny, by zgromadził stronników ludowej partji coprędzej i by zebranie to dało silny wyraz niezłomnej woli ludu poparcia w pełnej mierze działalności posłów naszych w obu Izbach i zdecydowanej walki z wielmożami i ich zdradliwemi zamiarami. Pozostawiamy decyzji szanownego komitetu miejscowego, jakich się ma jąć środków, by zebranie to odbyło się jaknajświetniej, zalecamy jeno, po porozumieniu z przedstawicielami naszymi w parlamencie, by szanowny komitet miejscowy przeprowadził silną, najlepiej jednolitą w całym kraju rezolucję tej treści: Wyrażamy przedstawicielom naszym w obu Izbach parlamentu nieograniczone zaufanie i przyrzekamy im jaknajwiększe poparcie w walce o nieukrócone prawo swobody i sprawiedliwości dla ludu.
Takie same wezwanie przesyłamy jednocześnie wszystkim komitetom okręgowym i żywimy nadzieję, że taki tymczasowy protest zbiorowy, takie gromkie ostrzeżenie licznych rzesz ludu, które rozlegnie się w każdej gminie, przemówi do rozsądku przeciwników i odwiedzie ich od wykonania zbrodniczego zamiaru.
Niech żyje wolność i sprawiedliwość! Niech żyje wspomnienie naszego drogiego króla ludowego Fryderyka, ulubieńca pracujących rzesz, tak wcześnie niestety zgasłego dawcy konstytucji!

J. A. H. Johansen, adwokat.“

Zanim jeszcze Hansen skończył czytać, zawołał Emanuel, drżąc ze wzburzenia.
— Ależ to jest pogwałcenie prawa!... To zdrada kraju!
— Słusznie! — zabrzmiał echem cieśla, a głos jego zatętnił głucho pośród gęstwy mierzwiastej brody.
— Masz zupełną rację! — przyznał wójt, który podczas czytania podawał wokół pudełko z cygarami. — Inaczej sądzić nie może żaden człowiek honoru! — Uczynił gest trybuna, stojącego na mównicy, i ciągnął dalej: — To właśnie pokazuje nam, jak dobrze uczyniliśmy, stawając ostro przeciw tej partji, której jedynym celem jest zagarnięcie władzy, chociażby to zagrażało dobru i przyszłości kraju. Ludzie tacy nie są już naszymi ziomkami, to... wrogi Danji!
— To również wrogi Boga! To bezwstydni, skrytobójczy mordercy ducha! — krzyknął roznamiętniony Emanuel. — Do tego musiało dojść w społeczeństwie, gdzie panuje egoizm... To jednak ostatnia, zbrodnicza samoobrona, poprzedzająca Ostateczną ruinę! Proponuję, byśmy jeszcze dziś wieczorem zebrali ludzi tych samych co my poglądów: i powiedzieli im jasno, na co się zanosi. Musimy się zbroić! Armatom bezprawia przeciwstawimy gromy bożych przykazań!
— Czekaj! Czekajno, Emanuelu! — powiedział wójt, kładąc mu dłoń na ramieniu, podczas gdy Hansen obrócił się znacząco i wytarł nos palcami. — Nie wolno nam w pierwszej linji popadać w roznamiętnienie. Nie wiemy przecież nic na razie pewnego, a składać się do strzału należy wówczas dopiero, gdy zobaczymy niedźwiedzia. Tak powiada stare przysłowie. Ja, ze swej strony sądzę, że wszystko to są jeno pogłoski, puszczone z rozmysłem przez rządowców, w celu stopienia naszych przedstawicieli w obu Izbach, a może też coś w rodzaju balonu próbnego, dla wybadania nastroju, panującego w państwie.
— A gdyby to nie były plotki... — zaoponował Emanuel — gdyby rząd wykonał istotnie swą pogróżkę... gdyby rozpędził przedstawicieli ludu i postawił przemoc na miejscu prawa... cóżby się wówczas stało? Powiedz, co wówczas...?
Wójt spojrzał na Emanuela z lekceważeniem, potem zaś ozwał się przesadnie uroczyście, uderzając jednocześnie mocno ręką w stół:
— Gdyby miało dojść aż do tego... niech Bóg zachowa... wówczas powstałoby w całym kraju przeszło trzysta tysięcy obywateli i huknęliby jednym głosem: — Wara!... Mamy was dość! — Wszakże mam rację... prawda?
Powiedziawszy to, zwrócił się do trzech Skibberupaków, którzy odkrzyknęli gromko: — Słusznie! — zaś mały, tłusty chłop vjelbijski potwierdził żywo skinieniem głowy.
— Proponuję, podjął po chwili wójt — byśmy zwołali na najbliższą niedzielę wieczorem zgromadzenie w domu zbornym, podejmując się jednocześnie wyjaśnienia sytuacji. Uchwaloną tam zostanie proponowana rezolucja. Na razie, sądzę, że należy traktować otrzymane wieści jako poufne i nie niepokoić ludzi, może nawet zgoła bez potrzeby. Rada naczelna pojmuje rzecz w ten właśnie sposób, a ja przychylam się w pełni do jej poglądu, że przeciwnikom zbraknie ochoty porywać się na awanturniczą walkę, gdy poznają nastrój ludności, wyrażającej swą wolę na zgromadzeniach po wszystkich zakątkach państwa. Wszakże tak samo myślicie, drodzy przyjaciele... nieprawdaż?
Czterej członkowie rady wyrazili swą aprobatę, a ta jednomyślność wywarła na Emanuelu tak wielkie wrażenie, że się uspokoił. Nie nawykł on zresztą przemawiać na zebraniach politycznych. Zmysł polityczny obudził się w nim późno i nie był zbyt bystry, to też wybór swój do rady mężów zaufania zawdzięczał jeno zasługom swym na innem polu. Nie orjentował się w codziennych rozprawach parlamentu i pojęcia nie miał o tak zwanej „taktyce,“ do której wójt i inni przywiązywali wielkie znaczenie. Nie powątpiewał wcale, że sprawiedliwość, jak to opiewał jeden z hymnów kościelnych, „zwycięży, gdy tak się spodoba Bogu,“ i nie miał zbytniego zaufania do chytrostek i sposobików, mających na celu przyspieszenie tego zwycięstwa dobrej sprawy.
Uchwalono w końcu, na wniosek jednego z skibberupskich kmieci, by zaprosić na zgromadzenie także pozamiejscowych mówców, dla nadania mu podnioślejszego charakteru. Przez chwilę zastanawiano się, czyby nie wezwać posła do folketingu, który został wybrany we własnym okręgu, to jest biskupa, ale rychło zgodzono się, że byłoby to zgoła bezcelowe. Mimo, że biskup podczas ostatnich rozpraw okazał dowodnie, iż nosi pod ornatem i strojem dyplomaty czerwoną koszulę garibaldczyka, to jednak nie dał się nakłonić dotąd do porzucenia swego, jak je zwał żartobliwie, „archimedesowskiego“ stanowiska, i lawirował, jak zawsze, pomiędzy stronnictwami. Wyrażono natomiast nadzieję, że uda się pozyskać innych, wybitnych mówców demokratycznych i postanowiono zwrócić się do Rady Naczelnej z zapytaniem w tej sprawie. Wójt oświadczył samorzutnie gotowość przywiezienia mówców ze stacji kolejowej do wsi własną bryczką, oraz ugoszczenia ich, co zostało przyjęte pochwalnym szmerem przez cały komitet.
Uchwalono w końcu dzień zgromadzenia, a gdy tkacz Hansen odczytał protokół czynności, posiedzenie zostało zamknięte.
— Drodzy przyjaciele — rzekł ochoczo wójt wstając. — Namęczyliśmy się dość, przeto sądzę, że należałoby siły trochę pokrzepić... nieprawdaż?
Uczynił gest zapraszający na nieuniknioną w jego domu „małą przekąskę,“ którą tymczasem przysposobiono w sąsiednim pokoju. W tejże samej chwili otwarła do jadalni drzwi okazała kobieta w pozłocistym czepcu, z orlim nosem i potrójnym podbródkiem. Pod zapaloną już, wiszącą lampą widniał stół, zastawiony obficie sutemi i tłustemi potrawami, mianowicie pieczoną wieprzowiną i wędlinami, zaś światło zachodu, toczące bój z blaskiem lampy, uwydatniało lepiej jeszcze smakowitość zastawy. Znużeni długiem obradowaniem męże siedli też do stołu z wielkiem upodobaniem i jęli ostro zajadać.
Emanuela ogarnął również pogodniejszy nastrój na widok gromadki barczystych ludzi, siedzących spokojnie, mimo że niebezpieczeństwo im zagrażało w niedalekiej przyszłości. Ufali widać słuszności swej sprawy i pewni byli pomocy Opatrzności. Ponownie zachwycił go ich spokój ducha, męskie władanie sobą, oraz pogodne znoszenie przeciwności losu, których to cech nie mógł sobie dotychczas przyswoić. Gorliwie opróżniano misy, a nowe przynosiła tłusta „Sidse,“ zarządzająca gospodarstwem domowem wójta, który owdowiał przed paru laty. Tę kobietę, podobną do góry mięsa, obserwował z pod oka pilnie tkacz Hansen, który nie wyrzekł przez ciąg biesiady niemal jednego słowa. Gdy mu sąsiad chciał nalać kieliszek, wódki, Hansen położył na naczyniu szeroką łapę i, uśmiechając się po swojemu, oświadczył, że został od niedawna abstynentem, a nie uczynił wyjątku ze względu na chwilę uroczystą, mimo wesołych przycinków wójta. Gdy skończono jeść, na stole zjawiła się kawa, a gospodarz znowu zaczął wkoło podawać cygara, Hansen wstał. Pożegnał się pod pozorem pilnych spraw tegoż jeszcze wieczora i, uścisnąwszy sumiennie dłoń każdego z obecnych, wyszedł przez kuchnię. Nagle stanął pośrodku i spojrzał na gospodynię wójtową w ten sposób, że owa góra mięsa zbladła i zadrżała całem ciałem.
— Jensie Hansenie! — krzyknęła, zasłaniając się ręcznikiem. — Czemuż na miły Bóg patrzycie na mnie w taki sposób?
Nie rzekł słowa, wsadził na głowę kapelusz i poszedł, skrzyżowawszy na plecach ramiona.
Ciemność ogarnęła świat, wiatr ustał, z nieba okrytego ciężkiemi chmurami padały zwolna duże, białe płaty, topniejące zaraz w błocie. Hansen kroczył ku domowi wśród śnieżycy, która zmieniła się po chwili w rzęsisty deszcz, samotną ścieżyną wiodącą poprzez wzgórza do Skibberupu. Twarz wykrzywiał mu zwykły kwaśny uśmieszek, a oczy w czerwonych obwódkach spoglądały przed się tępo, jak to bywało zawsze w chwilach snucia w cichości osamocenia nowych planów wojennych.

Wśród ulewnego deszczu i ciemności wrócił Emanuel na plebanję i wszedł w towarzystwie drugiego jeszcze mężczyzny do wnętrza domu po wysokich, kamiennych schodach, wiodących do pańskiej ongiś sieni o mahoniowych wieszadłach, które przystrajało dawniej wielkie, niedźwiedzie futro Tönnesena, albo znów otoczone welonami kapelusze ogrodowe panny Ranghildy. Czerwono-białą szachownicę posadzki kryły ongiś piękne, kokosowe maty. Dzisiaj paliła się tu jeno prosta latarnia stajenna, a pod wieszadłem widniał szereg zabłoconych chodaków drewnianych wszelkich kształtów, począwszy od ordynarnych szłap komorniczych z żelaznemi paskami i wiechciem słomy wewnątrz, aż do małych, przez pół lakierowanych sabotów kobiecych ze zdobnym przodem i flanelową podszewką.
Zebrali się już codzienni goście plebańscy, spędzający tu po pracy wieczory na wspólnej rozmowie, czytaniu i śpiewie, i obsiedli ściany wielkiej, na ogród wychodzącej jadalni, oświetlonej skąpo jedną jedyną lampą naftową. W wielkiej izbie onej, prócz sztukaterji na okopconym stropie i malowanych na drzwiach krajobrazach, nic już teraz nie przypominało komnaty, w której królowała panna Ranghilda, przechadzając się w ekscentrycznych toaletach swych, po miękkich dywanach, pośród adamaszkowych portjer i inkrustowanych mebli. Wzdłuż czterech, gołych ścian ciągnęły się proste, drewniane ławy, ponad któremi, aż do wysokości ramienia męskiego, starta była do cna plecami błękitna farba, ongiś mur pokrywająca. Cztery wielkie okna, dwa po każdej stronie drzwi ogrodowych, w zimie zabezpieczone podwójnemi skrzydłami przysłaniał wąski pas ciemno-czerwonego płótna, a pod jednem z okien stał długi stół dębowy, wybielony przez szorowanie. Pozatem znajdowało się w izbie tylko kilka krzeseł, słomą wyplatanych, staromodny fotel, podobny do stojącego przy piecu w chacie rodziców Hansiny, i dość duża szafarnia u drzwi do kuchni. Pośrodku stropu wisiał sześcioramienny, blaszany świecznik.
Owa sala, zwana halą z powodu prostoty, przypominającej starodawne mieszkania ludzi północy, stanowiła zwyczajne miejsce pobytu rodziny. Dawna jadalnia proboszcza zamieniona została w sypialnię wspólną dla wszystkich, zaś reszta pokoi stała pustką, lub służyła za skład nasion, wełny, karmy dla bydła i tem podobnych rzeczy. Emanuel odziedziczył dawną „kancelarję“ proboszcza, której się swego czasu tak ogólnie bano, ale całe jej urządzenie stanowiło obecnie jeno kilka zakurzonych półek i sofa pokryta ceratą. Rzadko się zdarzało, by Emanuel przebywał w owej „kancelarji“ dłużej niż pół godziny dziennie, to znaczy tak długo, jak trwała jego poobiednia drzemka. Wykłady swe i kazania obmyślał zawsze w polu, podczas orki, lub w ciągu wędrówek do biednych i chorych gminy. Obrócił się plecami do książek, pewny że od ptaków niebieskich, a nawet krów w stajni więcej się nauczyć można, niż mieszczą wszystkie arcymądre księgi świata.
Tego wieczoru zebrało się na plebanji około pięćdziesiąt osób obu płci i mimo nader nikłego oświetlenia panował w „hali“ nastrój niezmiernie wesoły i miły. Dziewczęta obsiadły ławę wzdłuż krótszej ściany. Wyglądały jak wianek kwiatów. Siedziały pochylając jasne i ciemne główki swe nad robotą szydełkową, którą z trudem niemałym jeno mogły utrzymać w sztywnych od pracy, czerwonych palcach. Kobiety usadowiły się na ławie najbliższej pieca i błyskały poważnie drutami robionych pończoch, przytem zaś gwarzyły płaczliwie, jak to zwykle czynią kumoszki, rozmawiając o gospodarstwie, mleku i tym podobnych, codziennych sprawach. W ich gronie siedziała też Hansina, zajmując staromodny fotel i przędąc na kołowrotku. Ubrana była dokładnie tak samo jak inne w prostą, samodziałową suknię i bawełniany wzorzysty fartuch, na głowie zaś, na ciemnych, rozdzielonych pośrodku i zaczesanych na skronie, miejscowym obyczajem, włosach, miała mały, czarny czepeczek. Niebardzo interesowało ją gadanie kumoszek, spojrzenie jej było roztargnione i obce jakby, ile razy podnosiła głowę, by pozdrowić skinieniem wchodzącego komornika, lub kilka dziewcząt o rumianych policzkach. Młodzi parobcy zebrali się u dużego stołu pod oknem. Siedzieli oświetleni w pełni lampą, na wysokim postumencie, pośrodku, obok wielkiego dzbana wody z drewnianą pokrywą. Tutaj najżywiej toczyła się rozmowa, a ponad długowłosemi głowami wisiała, gęstniejąca coraz to bardziej, chmura tytoniowego dymu.
Zdala, w najciemniejszym kącie siedziały dwie osoby, wyglądem i zachowaniem świadczące, że nie zaliczają się do stałych bywalców „hali.“ Do nich to podszedł Emanuel zaraz po wejściu i pozdrowił najserdeczniej. Dwaj ci mężczyźni przedstawiali się nader smutnie, a ubranie ich stanowiły łachmany, tak przemoczone, że wokół pończoch powstały na ziemi małe jeziorka. Jeden był długi i chudy, niby Żuraw studzienny, drugi zaś mały, nalany, z naroślą wielkości pięści nad jednem okiem. Obaj siedzieli z rękami opartemi na kolanach i patrzyli w ziemię, ale od czasu do czasu, upewniwszy się poprzód, że nikt nie patrzy, zerkali na siebie z pod oka, tłumiąc skryty uśmiech.
Były to znane dobrze w całej okolicy osobistości, Swend-piwko i Per-sznaps. Zaliczali się do stałego inwentarza wyrzutków gminy i codziennie wyczekiwali wraz z innymi pod drzwiami Villinga na otwarcie sklepu, pełni niepokoju, kryjąc za pazuchą puste flaszki. Mieszkali, jak liczna dość rzesza biedaków okolicznych, w marnych lepiankach glinianych, w tak zwanych chatach na bagnisku, daleko, na zachodniej granicy parafji. Jeden robił drewniane chodaki, drugi pokrywał dachy, ale opinja publiczna twierdziła, że obaj czerpali swe dochody z kradzieży w polu ziemniaków podczas ciemnych nocy, ze strzyżenia wełny pasących się nocą, a przywiązanych do pali owiec i tym podobnych rzeczy... Wielu podejrzywało ich ponadto o to, że mają na sumieniu dużo gorsze jeszcze czyny. Emanuel wiedział o tem potrochu. Niedługo po osiedleniu się tutaj dostrzegł, że nędza wywołuje po wsiach objawy upadku moralnego, to też działalność swą rozszerzył i na tych najbiedniejszych, pragnąc materjalnem wsparciem ze strony gminy i miłością wprowadzić tych opuszczonych i błądzących z powrotem w społeczeństwo. Na widok dwu mieszkańców lepianek z nad bagna uradował się wielce, a nie przyszło mu zgoła na pamięć, że właśnie w dniach ostatnich wyrobił obu nędzarzom, jako przewodniczący gminnej kasy wsparć, nowy zasiłek i że zjawienie się ich należy uważać za rodzaj pokwitowania.
Wieczoru tego zjawił się również inny rzadki gość, mianowicie weterynarz Aggerbölle. Siedział pośrodku ławy, pod oknem z rękami skrzyżowanemi na szerokich piersiach, nie wiedząc że w tej pozycji, odsłania właśnie fatalnie wielką dziurę pod pachą surduta. Włosy na głowie i brodzie osiwiały mu już zupełnie i sterczały, dawno nie strzyżone, na wszystkie strony. Wybladłe oczy, podobne do dwu kul szklanych, tępe i martwe wyszły z orbit, a całą twarz, wolną od zarostu, pokrywały liszaje i wrzodowate narośle. Trudno było osądzić, kto czynił smutniejsze wrażenie, czy dwaj urwipołcie z nad trzęsawiska, czy ten, tak srogo przez los prześladowany człowiek. Miał, co prawda, na nogach skórzane, świecące trzewiki z gumami, manszety i biały kołnierzyk na szyi, a nawet dla konwenansu założył binokle za wyłóg szczelnie zapiętego anglezu, ale obszarpańczy wygląd tego stroju i desperacki wysiłek, by zachować przynależną stanowisku godność, musiały zbudzić politowanie nawet w sercu mieszkańca przytułku nędzarzy.
Nie przybył tu oczywiście z własnego popędu. Siedział pośród tych „chamów z przewróconemi głowami,“ jak zwał oświeconych chłopów swego czasu, ku którym pałał nienawiścią i pogardą, tylko skutkiem owego, jak mówił „nieszczęsnego zbiegu okoliczności“, któremi go oplątywał los, zawsze prześladując do końca życia. Wieczorem dnia tego ucałował z wzruszeniem dzieci, urządził rozdzierającą serca scenę pożegnania z żoną, co czynił teraz stale, wychodząc choćby na godzinę, i ruszył do towarzysza niedoli, kupca Villinga, by się pożalić na swą biedę, a także dostać może szklaneczkę „napoju zapomnienia“, jak się wyrażał. Na nieszczęście spotkał tuż pod bramą plebanji Emanuela, który go wziął zaraz pod ramię, wołając z serdecznem rozradowaniem:
— Jakże to pięknie z twej strony, drogi przyjacielu, że chcesz nas odwiedzić po tak długiej nieobecności! Witam, witam z radością wielką!
Siedział tedy pośród „pastuchów i śmierdzących gnojowozów,“ jak zwał chłopów, a wściekłość nadawała barwę siną wrzodom, okrywającym twarz jego. Tymczasem osłabło napięcie rozmowy, a nawet po chwili ścichli wszyscy. Siedziano, czekając, by Emanuel, czy ktoś inny zabrał głos, opowiedział coś, przeczytał, objaśnił jakąś przypowieść, lub coś podobnego uczynił. Emanuel natomiast nie zauważył milczenia, obszedł w koło salę, uścisnął każdemu z obecnych dłoń, potem zaś siadł za stołem i popadł w głęboką zadumę. Zebranie u wójta wzburzyło jego umysł tak, że drżał z niepokoju co przynieść może najbliższa przyszłość.
— Czy dziś nie weźmiemy się do niczego? — spytał zuchwały głosik z ławy dziewcząt. Ten dźwięk, oraz towarzyszący mu cichy śmiech zebranych otrzeźwiły w końcu Emanuela. Podniósł głowę i rzekł:
Masz słuszność, Abelono. Spróbujmy wziąć się do czegoś. Może nam coś opowiesz, Antoni?spytał ciemnobrodego, na księdza wyglądającego małego człowieczka w białej krawatce i czapeczce, który siedział na drugim końcu izby w starym, plecionym fotelu, obejmując oburącz drewnianą głowę wielkiej fajki. Był to nowy nauczyciel gminny, znany Antoni Antonsen, dawny „nauczyciel wędrowny,“ który na życzenie rady gminnej objął szkołę, jako następca Mortensena. Posłyszawszy pytanie pastora, przekrzywił swawolnie głowę i odrzekł zwolna, rozlewnym, chłopskim dialektem:
— Nie, dziś wyznaję właśnie zasadę starego przysłowia, które powiada, że milczenie jest złotem.
Wesołość, jaka nastała wśród zebranych jeszcze zanim skończył zdanie, była dowodem popularności tego człowieka. Śmieszny, mały Antonsen, odznaczający się dowcipem samorzutnym i ciętym, stał się rychło czynnikiem ożywczym gminy, a jego żartobliwe przemówienia, niewyczerpany zapas dykteryjek i przysłów, oraz humorystyczne odczyty uczyniły zeń osobę niezbędną w całej okolicy. Przemówieniem nauczyciela kończyć się musiała każda uroczystość ludowa, czy zebranie towarzyskie.
— Słuchajże, Antoni, — powiedział jeden z parobków, nie zdążywszy jeszcze naśmiać się do syta — mógłbyś nam dziś bodaj trochę poczytać! Strasznie dawno nie słyszeliśmy cię już. Wszakże pamiętasz, żeś nam winien dotąd ową historyjkę o Stinie, która wybrała się na uniwersytet!
— Tak... tak... zawołano z wszystkich stron przeczytaj nam to, drogi Antoni... bądź dobry...
Nauczyciel zamknął jedno oko i rozejrzał się wokoło, a uśmiech na jego twarzy stawał się coraz wyraźniejszy i pobudzał coraz bardziej do śmiechu. Śmiali się zebrani i nalegali nań z każdą chwilą silniej.
— Ano dobrze... — powiedział, kiedy zaczęły prosić nawet kobiety z pod pieca. — Widzę, że nikt nie zabierze dziś głosu, przeto nie będę się targował. Nie chcę też przeszkadzać Stinie w udaniu się na uniwersytet.
— A może zaśpiewamy co przedtem! zaproponował tenże sam co przedtem śmiały głos z ławki dziewcząt.
Była to piękna Abelona, służebna plebanji, mocna, dwudziestoletnia dziewczyna, z czarnemi Wstążkami w jasnych, białych niemal włosach, z różą u piersi i połyskliwym paskiem, oznaką uniwersytecką, obciskającym szczelnie jej stan.
— Dobrze! — zgodził się Emanuel — Zaśpiewajmy pieśń patrjotyczną. Trzeba nam tego bardzo w czasach obecnych.
Po skończeniu uczyniło się cicho w sali. Parobcy rozsiedli się wygodnie, kładąc łokcie na stole, a dziewczęta złożyły na kolanach roboty i schowały ręce głęboko w kieszenie sukien, pod fartuchem, by lepiej obserwować miny czytającego Antoniego. Nauczyciel był jako prelegent dla wszystkich mieszkańców gminy niedoścignionym wzorem doskonałości i porównywano go jeno ze starym dyrektorem z Sandingi. Dyrektor opowiadał, lub czytał stare, północne baśni i sagi w ten sposób, że niejako unosił dach ponad głowami słuchających z zapartym oddechem. Wrzaskliwy głos jego ożywiał olbrzymy, krasnoludki i walkirje, wydawało się, że przelata tuż obok miotający gromy tłum Azów, natomiast nauczyciel Antonsen snuł proste, codzienne opowieści z sensem moralnym na końcu, jakie stały się właśnie modne w literaturze. Przytem umiał przedstawić komiczne zwłaszcza postaci minami i ruchami nader żywo, w sposób dotąd nieznany.
Przez to przyczyniał się wielce do wyrugowania tą poezją codzienności, dawniejszej twórczości romantycznej, rozpowszechnionej zrazu przez Emanuela, która jednak nie zaciekawiała słuchaczy. Emanuel rad był nawet temu, gdyż dawni poeci wprawiali go w zakłopotanie, wielbiąc zanadto urok kobiecego ciała i ponęty zmysłowych rozkoszy. Nowocześni twórcy tych pełnych uczucia, czy humoru, trzeźwych obrazków byli to często nauczyciele, lub inni, wyszli z pośród ludu, to też słuchacze przeżywali własne swe, codzienne walki i znane dobrze nastroje. Tutaj znajdowali również siłę moralną, światopogląd postępowy, oraz dążenie do prawdy i sprawiedliwości, co wszystko razem wzięte, poruszało najgłębsze struny ich dusz.

Tegoż samego wieczoru siedział kupiec Villing wraz z żoną w nadmiernie ogrzanym pokoju przy sklepie. Lampa na wysokim postumencie, okryta czerwonym abażurem z papieru, rzucała powabne blaski na panią Villing, siedzącą na sofie z robotą na drutach, zaś kupiec rozsiadł się po drugiej stronie stołu i czytał głośno dziennik.
W sklepie panowała cisza i pusto było zupełnie. Skręcona nisko lampa wisiała u pułapu, pomiędzy postronkami uprzęży i motkami szpagatu, a w kącie, przy beczce wódki tkwił blady jak cień praktykant. Co rok czy co dwa lata musiał kupiec brać z miasta innego chłopca, a każdy był podobnie blady, chudy, trwożny i skrofuliczny, tak że w ciągu dwudziestoletniego skakania wokół lady Villinga wyglądali wszyscy jak jeden i ten sam. Praktykant spał z głową opartą o ścianę, otwartemi ustami i rękami zasuniętemi tak głęboko w kieszenie, jakby gorąco pragnął nie wyjmować ich stamtąd do końca życia. Przez ostatnie dwie godziny nikt mu też nie przeszkadzał. Sklep Villinga, w czasach dawnych zawsze pełny, świecił teraz pustkami przez większą część dnia. Nawrócenie się jego do stronnictwa ludowego, nastąpiło za późno, a konsum skibberupski, rozrósłszy się, pozostawił w jego ręku tylko drobny handel groszowy z najbiedniejszą częścią mieszkańców gminy. Sprzedawał teraz jeno trochę węgla, wódkę i piwo.
Mimo, że lata ostatnie źle się odbiły na Villingu i jego połowicy, nie zmienili się jakoś wcale oboje. Mała figurka kupca, z wielką, szeroką głową i jasnemi bokobrodami, nabrała nawet jeszcze więcej różowawego tłuszczu, a pani Villing, używająca już teraz okularów przy robocie, zachowała dotąd młodzieńczą cerę na buzi, przypominającej zakonnicę, co świadczyło, że żyje spokojnie, wierząc niezachwianie w to, co mąż jej zwał bogobojnie ostatecznem zwycięstwem uzdolnienia fachowego i wyższości umysłu. Próbowali, oczywiście oboje przeciwdziałać upadkowi sklepu i pożyczali potajemnie ludziom pewnym pieniądze za dobrym procentem, a dużo mieszkańców wsi i okolicy korzystało z tej, jak ją zwał Villing, „przysługi przyjacielskiej.“ Skutkiem lichych urodzajów w latach ostatnich, a także przez to, że garnący się spraw duchowych i polityki chłopi zaniedbywali po trochu pracę w polu i tracili kult dla roli i obory, kupiec Villing robił wcale niezłe interesy, obracając swym małym kapitalikiem.
Dziennik, który czytał, było to pismo reakcyjne, znane z obszernego traktowania spraw osobistych sfer wyższych i najwyższych stolicy. Z dawien, dawnapismo to było ulubioną lekturą obojga małżonków i nie mogli zeń zrezygnować, mimo że niezbyt bezpiecznie było trzymać w tych czasach w domu tak źle widziane pismo rządowe, zwłaszcza wobec szeroko rozgałęzionego systemu szpiegowskiego tkacza Hansena. Nie abonowali też dziennika sami, ale otrzymywali go potajemnie od pewnego dostawcy, jako papier pakunkowy, wraz z towarami.
Tego wieczora właśnie mieli nielada uciechę, bowiem numer zawierał łokciowej długości sprawozdanie ze świetnego balu dworskiego, to też Villing miał pole do rozwinięcia całego swego deklamatorskiego talentu. Wzorem niewykształconych ludzi przybierał uroczysty ton, a głos jego wibrował po kaznodziejsku, ile razy ujrzał drukowane słowo. Jak zawsze w chwilach głębokiego wzruszenia, chwytając się za jeden z bokobrodów, czytał co następuje:
Z punktualnością, którą pewien genjalny pisarz nazwał uprzejmością książąt, przybyli najdostojniejsi i dostojni goście z uderzeniem dziewiątej, otoczeni wspaniałą, w całem znaczeniu słowa, świtą. Baśniowo wprost oświetlona wielka sala rycerska wyglądała w tej chwili jak marzenie. Różnobarwne uniformy panów, zasiane połyskliwemi orderami, a więcej jeszcze toalety dam, jarzące się od przepysznych diamentów, rubinów i szafirów wprawiały widza wprost w oszołomienie. — Ach! przerwał — sobie Villing, rzucając pełne zachwytu spojrzenie żonie. — Jakże to musiało wyglądać... nieprawdaż!
— Oczywiście! — przyznała. — Ale czytajże dalej, mój drogi!
— Najjaśniejszy pan, którego niezmiennie, mimo wieku, młodzieńczy wygląd napełnił serca wszystkich radością i podziwem, miał uniform generalski gwardji, z błękitną wstęgą orderu słonia. Najjaśniejsza pani, niezwykle ożywiona i bardziej jeszcze niż zazwyczaj młodzieńcza i urocza, miała strój biały, koronkowy na jasno-liljowej, brokatowej sukni z trenem pięciołokciowej długości, na szyi i rękach opale, a we włosach jasno-liljowy pompon z piór... — Wyobraź to sobie Sino! Jasno-liljowy brokat z pięciołokciowym trenem...! Liczmy 12 łokci szerokości zwyczajnej po... powiedzmy 50, a nawet tylko 45 koron, to czyni 540 koron... za sam tylko materjal!
Pani Villing oparła drut o policzek, zadumała się i rzekła, wznosząc poprzez okulary wzrok na sufit:
— A 15 łokci koronek po 25 koron, to czyni znowu 375 koron...
— Razem tedy 915 koron...
— Tanio licząc!
— I to za sam materjał... Można powiedzieć, rzecz wprost niesłychana... prawda? Ale czytajmyż dalej. Jej Królewska Mość pani następczyni tronu...
— Cóż dalej...? — zawołała pani Villing, rozsiadając się wygodniej i biorąc robotę.
— Jej Królewska Mość, pani następczyni tronu... — powtórzył Villing podniesionym głosem — miała suknię dekoltowaną, z jasno-błękitnego atłasu, haftowaną w srebrne lilje... Słuchajże... jasnobłękitny atłas w srebrne lilje... — zaś we włosach diadem z wspaniałych brylantów, prócz tego zaś przybrana była na piersi, szyi, ramionach i fałdach sukni klejnotami rozmaitemi, z obfitością istotnie królewską rozsianemi wszędzie. Uwagę powszechną i podziw zwracały zwłaszcza kolczyki z brylantów, wielkości wróblego jaja! — Czyś słyszała coś podobnego, Sino? Brylanty wielkości wróblego jaja! Jednem słowem w każdem uchu całe dobra ziemskie. Musi to dawać niesłychane uczucie!...
W tem miejscu przerwał sobie, podniósł głowę, a na twarzy zjawił mu się wyraz, jakby nadsłuchiwał. Zdala, z poza stawu gminnego zabrzmiały ochocze głosy śpiewających dziewcząt, topniejąc coraz to bardziej.
— Ano, skończyło się widać zebranie plotkarskie na plebanji! — powiedział, spoglądając na zegar stojący na postumencie. — Już dziewiąta zresztą... Na czemże to stanęliśmy... Acha! Pośród toalet arystokratycznych gości zauważyliśmy w pierwszej linji następujące: Ekscelencja prezydentowa gabinetu miała...
W tej chwili załopotał dzwonek, umieszczony nad drzwiami sklepu. Villing złożył spiesznie dziennik, gotów każdej chwili rzucić go do szuflady. Ze sklepu doleciał szmer mrukliwych głosów i brzęk flaszek. Potem dzwonek brzęknął ponownie i drzwi zamknięto.
— Eljasz! — huknął Villing gromko.
W półotwartych drzwiach bocznych ukazało się oblicze zaspanego chłopca.
— Kto był?
— Byli Swend-piwko i Per-sznaps, kupili flaszkę wódki.
— Dobrze! Możesz już zamknąć i iść spać. Tylko nie świeć za długo, chłopcze! Dobranoc!
Gdy drzwi zostały zamknięte, a Villing upewnił się, że praktykant odszedł, wziął ponownie gazetę, chcąc czytać dalej. Ale znowu za brzęczał dzwonek, drzwi rozwarto tym razem szybko i hałaśliwie, a kupiec usłyszał, że praktykant podnosi deskę lady i wpuszcza kogoś w głąb sklepu. Ledwo zdążył Villing cisnąć gazetę w szufladę i zasunąć ją, gdy otwarto drzwi boczne.
— A, to pan? — krzyknął z ulgą na widok barczystej postaci weterynarza Aggerbölle, ociekającej wprost wodą. — Gdzieżeś to pan u djaska chodził na taką szarugę?
— Wracam... hm... wracam od pacjenta! — zamruczał Aggerbölle ponuro, rozglądając się, gdzieby mógł umieścić kapelusz i laskę.
— Psi czas... błocisko — dodał — trudno się nawet pokazać u kogoś w takim stanie.
— Bardzo to ładnie z pańskiej strony, żeś wstąpił! — ozwała się pani Villing życzliwie, spozierając z napomnieniem na męża, który wcale nie ukrywał, że wizyta owa sprawia mu przykrość. — Siedzimy przeważnie sam na sam, to też cieszy nas, gdy się zjawi któryś z przyjaciół. Cóż tam słychać u pana w domu, wobec tej pluty i wilgoci w ostatnich czasach.
Aggerbölle puścił pytanie mimo uszu, siadł przy stole i jął miotać półgłosem klątwy na ludzi i świat. Czynił tak zawsze, ile razy chciał pożyczyć pieniędzy, albo przydłużyć sobie kredyt. Villing znał to i milczał. Niedawno obłożył sekwestrem resztę ruchomości weterynarza i wiedział, że zeń nic już wydusić niesposób.
Nagle Aggerbölle rzucił się na krześle i zawołał w przystępie desperackiego humoru:
— Dajże pan co ciepłego, Villing! Przyda się to chyba w taki psi czas... nieprawdaż?
Małżonkowie zamienili pytające spojrzenia i nastała chwila ciszy. Potem pani Villing podniosła się i wyszła do kuchni.
— No, cóż słychać? — spytał Villing, ogarnięty politowaniem dla swej ofiary, i klepnął weterynarza przyjacielsko po kolanie.
— Nędza... oczywiście jak zawsze! Czyż może być inaczej?
— I nam, kupcom również źle się powodzi. Zastój ogromny wszędzie, a ceny spadają! Czemże się to skończy?... Dopiero co właśnie narzekałem przed żoną, że nie mogę dać swym odbiorcom rozleglejszego kredytu. Nie wspomnę już o radości, jakąbym miał, będąc w stanie wygodzić przyjaciołom czasem w chwilowej potrzebie i nieść potrzebującym pomoc słowem i czynem. Niestety, w obecnych czasach trudno dopełnić nawet własnych zobowiązań. Doprawdy, nie wiem, skąd wezmę pieniądze, potrzebne na najbliższe terminy płatności. Ciężka to rzecz, wierzaj, drogi przyjacielu, w moim wieku, po dwudziestoletnich uczciwych, tak jest, śmiało to mogę rzec, uczciwych wysiłkach. W tej chwili właśnie jestem goły jak święty turecki!
Weterynarz słyszał nieraz te słowa i sens ich zrozumiał doskonale. Mruknął tedy pod nosem kilka niezrozumiałych słów i jął niespokojnie patrzyć na drzwi do kuchni wiodące. Przyszedł istotnie w nadziei pożyczenia kilku koron, ale w tej chwili myślał tylko o oszołomieniu się napitkiem.
Wkońcu zjawiła się pani Villing z tacą i przyborami. Aggerbölle wziął niezwłocznie szklankę, pokrył spód odrobiną wody, a potem dolał do pełna koniaku i, nie trącając się, ani nie czekając na innych, przytknął drżącą dłonią do ust i wypił połowę zawartości.
— No i cóż? — spytał po chwili, gdyż spirytus uczynił go prędko rozmownym. — Co nowego słychać we wsi?
— Nowego...? — odparł Villing, sumiennie mieszając grog w swojej szklance. — Otóż powiem panu nowinę, dziś popołudniu odbyło się posiedzenie u wójta.
— To ma być nowina? żachnął się weterynarz. — Do djaska z taką nowiną! Wszakże oni codziennie odprawiają teraz posiedzenia. Chamy nic innego obecnie nie robią. Mleko posyłają do związku mleczarskiego, świnie do związku rzeźnickiego... a potem siedzą z założonemi rękami i politykują. Ach, inaczej tu bywało dawniej, bracie drogi!
— Pono zebrali się dzisiaj mężowie zaufania!
— Mężowie zaufania? — wrzasnął Aggerbölle porywczo. — Czyż znowu mamy zostać wmieszani w skandal polityczny. Przecież dopiero tydzień temu było takie samo posiedzenie. Ha, ha... może człowiekowi pęknąć ze złości wątroba, gdy się pomyśli, jakich głupstw i świństw narobiły te gnojowozy w całym kraju! Poprostu zamordowali... tak jest... — powtórzył podnosząc pięść — poprostu zamordowali i pogrzebali starą, duńską prostotę i dawną dobroduszność swem głupiem pobekiwaniem owczem! Przewidywał to już stary Didrik Jacobsen! Czyś pan znał, Villing, starego Didrika Jacobsena? Cóż to był za chłop! Słynne były jego przyjęcia w czasie Bożego Narodzenia... na stole widywało się kilkunastofuntowe pieczenie wieprzowe, góry buraków i kadzie sznapsa, dawał ciemne piwo własnego wyrobu, tęgi poncz kawowy, to też człowiek mógł się pocieszyć nieźle po rozczarowaniach życia. Albo naprzykład zapusty... ho ho... pamiętam, że raz przez całych pięć nocy nie przymknęliśmy oczu! To były czasy, kiedy człek wiedział poco żyje!
Villing zamieniał, słuchając tego, z żoną boleściwe spojrzenia. Słowa weterynarza obudziły w nich również słodkie wspomnienia. W ich to właśnie sklepie zakupowano dużo wymienionych przysmaków, a do najmilszych chwil pożycia swego zaliczali te wieczory, kiedy po takiej uroczystości, na której obżerało się i opijało nieraz po sto osób, zasiadali na sofie, pochyleni nad książką kasową, spisywali nowem piórem olbrzymi rachunek i dodawali łokciowej długości kolumny cyfr.
— Albo weźmy takiego naprzykład Soerena Himmelhunda! — ciągnął dalej Aggerbölle, tonąc coraz to bardziej we wspomnieniach. — Czy pamiętasz pan, Villingu, jak to raz zabił na ucztę opasową krowę? A cóż się dostaje teraz? Na weselu przełknąć można jeno lichą kanapkę i zapić ją wystygłą kawą z jednym kawałkiem cukru. Za to trzeba wysłuchać mnóstwa hymnów kościelnych, pieśni radosnych, przyjacielskich wynurzeń i ściskać spocone łapy... I to ma być postęp ludu? To się zwie młodzieżą wiejską? Precz z tą hałastrą! Precz z drabami, powtarzam!
Na myśl o dwugodzinnem upokorzeniu u pastora popadł we wzburzenie ogromne. Zaniepokojony Villing uspokajał go jak mógł i wkońcu sam weterynarz uznał, że słowa jego są zbyt zuchwałe. Zamilkł nagle i uczyniło się wszystkim tak niesamowicie, jakby cień tkacza Hansena przemknął po pokoju.
— Co słychać u pana w domu, drogi Aggerbölle? — spytała Villingowa, chcąc sprowadzić rozmowę na inne tory.
Weterynarz machnął ręką niechętnie i skrzywił się boleśnie, jak to czynił zawsze, ile razy wspomniał ktoś żonę jego.
— Nie mówmy o tem, droga pani, — powiedział to mnie bardzo drażni. Cierpienia, jakie znoszę z winy nieszczęśliwych okoliczności, a także dodam szczerze, skutkiem własnych ułomności, są mi o tyle możliwsze do zniesienia, że dźwigam je dla dobra biednej żony i niewinnych dziatek moich. Inaczej, zaręczam, uczyniłbym to, co przystało mężczyźnie, i plunąłbym tej hołocie z pogardą w oczy. Ale poprzysiągłem sobie raz na zawsze, że poniosę tę ofiarę dla żony i dzieci... Wypiję aż do dna ten kielich goryczy. O, droga pani Villing, nie docenia mnie pani sądząc, że mógłbym być katem bez serca, który dumie swej poświęciłby drogą Zofję moją, skazując ją na cierpienia, gorsze jeszcze od dotychczasowych!
— Ależ drogi panie Aggerbölle, — wtrąciła nieśmiało kupcowa — nic takiego wszakże nie powiedziałam!
— Nie! Nie, droga pani Villing! — upierał się. — Nie zna pani mej Zofji, w tem rzecz cała! Nie kochałaś jej pani jak ja przez lat dwadzieścia, wśród ciągłych braków i trosk. W takich warunkach uczy się mężczyzna być wdzięcznym Bogu za dobrą i wierną małżonkę. A taką była zawsze Zofja moja, wzorowa żona i matka... rzec mogę śmiało... szlachetna, pełna poświęcenia, anielsko cierpliwa i tak piękna i miła teraz jeszcze nawet, gdy złożona jest ciężką niemocą!...
Koniak wywarł zwyczajny skutek. Weterynarz włożył binokle, zasłaniając otępiałe oczy swe, z których lada chwila trysnąć miały łzy. Głos mu zmieniło wzruszenie, a słowa i wyraz twarzy świadczyły o sile namiętności, jaką odczuwał dotąd dla żony. Czyniło to wprost niemiłe wrażenie na ludziach, którzy znali panią Aggerbölle, niknącą w Oczach i będącą już smutną jeno ruiną.
— Żonie mej pogorszyło się znacznie w ostatnich czasach! — podjął na nowo, nie walcząc już daremnie z wzruszeniem. — Wiecie państwo zapewne, że prześladują ją różne straszne zwidywania, ma halucynacje, gdy tylko zostanie sama. Wierzcie mi, przyjaciele, że dreszcz mnie przenika, gdy o tem wspomnę. Niedawno, gdym wracał do domu od pacjenta... zrobiło się, o ile pamiętam, już dość późno... zobaczyłem zdala światło w sypialni. Domyśliłem się zaraz, że coś zaszło... gdym wszedł... ach, nigdy nie zapomnę tego widoku... zastałem biedaczkę, siedzącą w łóżku, bladą jak płótno i drżącą na całem ciele, jakby toczyła bój śmiertelny. Przyskoczyłem i wziąłem ją w ramiona. Nie mogła w pierwszej chwili wyrzec słowa. Pytałem raz po raz co się stało, ale długo trwało, zanim zdołała mi opowiedzieć, że usłyszała jakieś skradanie się i zobaczyła w oknach przeraźne twarze. Zdawało jej się też, że ktoś woła, iż wedrze się zbój i pomorduje dzieci. Były to, oczywiście zwidywania gorączkowe, ale mimo to strach zbiera, gdy się jest świadkiem tych okropności!
Nie mógł się już opanować dłużej. Łzy popłynęły mu z oczu, pochylił się i ukrył twarz w dłoniach.
— Drogi panie Aggerbölle! — zawołali jednogłośnie mąż i żona, zdjęci szczerem współczuciem. Villing uderzył go po kolanie i powiedział: — Nie rozpaczajże tak, przyjacielu! Zobaczysz pan, że ciepło i słońce przywrócą zdrowie drogiej żoneczce pańskiej. Gdy wiosna nastanie, zapomnimy wszyscy o dokuczliwościach długiej zimy.
Ale nie zważał już na nic. Popadł w ponurą rozpacz, będącą u niego jednem ze zwykłych stadjów pijaństwa. Wkońcu podniósł ciężko głowę i rzekł zachrypłym, jakby nie swoim głosem:
— Wiecie państwo, tu na wsi jest coś w powietrzu, jakieś djabelstwo tkwi wszędzie...
— Ach, panie Aggerbölle! — jękła pani Villing. — Znowu pan powtarza te słowa, które mnie wprawiają w drżenie.
— Raczy pani wybaczyć, droga pani Villing, ale nie rozumiemy się wcale. Nie wierzę w duchy zjawy, czy strachy i takie bajdy zostawiam gnojowozom. Mimo to jednak twierdzę, że się tu jakieś czary odbywają, że szatańska moc jakaś wysysa z nas krew i życie, że marniejemy my, którzyśmy się na wsi nie urodzili...
— Przestańże raz, Aggerbölle! — zawołał Villing. — Nie mów już o tem, drogi przyjacielu! Zrób pan sobie jeszcze szklaneczkę grogu i rozpogódź trochę myśli. Zagramy sobie dziś... nieprawdaż? Wszystkim trojgu przyda się jakaś rozrywka w tych strasznych czasach.
Aggerbölle wyprostował się, jakby wstał ze snu, i przeorał palcami obu rąk włosy, drżąc przy tem mocno, we właściwy sobie sposób. Zerknął niepewnie ku zegarowi na postumencie i mruknął:
— Muszę iść do domu.. obiecałem, zdaje mi się, żonie, że wrócę rychło...
— O nie, drogi przyjacielu! — zaprotestował kupiec. — Nie pozwolimy panu wracać do domu w tym nastroju. Zaraziłbyś pan jeno żonę smutkiem swoim. Wspomnij pan, że niedawno przegrałeś do mnie trzynaście tysięcy koron! Należy się panu rewanż... Droga Sino, dajże karty i przyrządź panu Aggerbölle jeszcze pół szklaneczki grogu!
Na sam widok kart, zmiękł opór weterynarza. Małżeństwo Villngowie nie ponosili jednak, grając z nim, takich ofiar, jakby się wydawało. Musieli, coprawda, zrezygnować z gry o gotówkę, gdyż zbankrutował zupełnie, atoli nie stracili zainteresowania dla gry, wynalazłszy szczęśliwie metodę fikcyjnego kredytu, co pozwalało robić obliczenia, podnosić stawki do zawrotnych cyfr, słowem dawało pole fantazji żądnej liczenia i dodawania.
Zasiedli niebawem przy uprzątniętym stole i rozdano karty do „latającego lombra.“
— Idę! — oświadczył natychmiast Aggerbölle, który był na ręku.
— I ja! — rzekła pani Villing.
— Licytuję dalej! — zawołał kupiec, wyciągając rękę po karty renonsu, leżące na stole. Ale weterynarz uprzedził go i, odsuwając napuchłą pięścią karty, oświadczył, że gra z ręki, bez kupna.
— Trzymajmy się ostro, bo okręt tonie! — zawołał ochoczo Villing. — Siadłeś pan, widzę dzisiaj na szczęśliwem miejscu, drogi Aggerbölle.
Weterynarz wsadził na nos binokle, które sobie sprawił przed kilku latami, by udowodnić gnojowozom swą wyższość kulturalną. Twarz jego zrazu sino-biała, zapłonęła teraz niby ogień i zionęła spirytusem. Wygrał, a w dodatku „położył“ przyjaciół, uradowany wziął się tedy pod boki i zawołał spozierając to na Villinga, to na jego żonę:

— Zaprawdę, drodzy przyjaciele, miło nam tu siedzieć razem!...

CZĘŚĆ DRUGA.

Przez kilka dni było pogodnie, to znów padał deszcz, a wreszcie w niedzielę, o świcie nadciągnęła od północy gwałtowna burza. Hansina siedziała wieczorem sama w domu, pokładłszy wcześnie dzieci. Emanuel, służba i zwykli goście wieczorni plebanji udali się na wielkie zebranie protestujące do skibberupskiego domu zbornego, dokąd przez całe przedpołudnie zjeżdżali ludzie z całej okolicy. Drogą toczyły się ustawicznie wozy z uczestnikami zebrania, zamieszkałymi poza wsią, a wiele z nich stawało przed plebanją, zostawiając różne osoby, chcące się zobaczyć z Emanuelem, lub wziąć udział w nabożeństwie, w kościele vejlbijskim. Przytem przez czas długi gościli tu dwaj sprowadzeni mówcy parlamentarni, chłopi jutlandzcy z zachodu, a w dodatku przybyła też gromadka studentów sandingskiego uniwersytetu, przynosząc wieści i pozdrowienie od starego, leżącego już przeważnie w łóżku dyrektora. Każdy z przybyłych musiał dostać kawy, albo coś do zjedzenia, to też dnia tego panował na plebanji ruch i rozgwar jak w gospodzie podczas jarmarku.
Hansina cieszyła się na ciche godziny wieczorne po niespokojnym dniu. Rzadko miewała teraz chwile ciszy, a nie czuła się zgoła jak Emanuel uszczęśliwioną tem, że dom zawsze był pełny gości. Wolałaby, by drzwi nie tak często i nie tak szeroko się otwierały dla mieszkańców całej gminy, którzy przywykli wchodzić i wychodzić bez ceremonji, jakby byli u siebie. Została sama po uśpieniu dzieci, zaświeciła lampę i siadła z robotą u długiego stołu. Ale doznała, prócz ukojenia, wrażenia samotności, czuła się opuszczoną w tym wielkim, cichym, pustym domu o licznych, wysokich komnatach. Nie mogła dotąd, mimo siedmioletniego pobytu nawyknąć do myśli, że to jej dom. Przeciwnie, uważała się tu ciągle za obcego i nieproszonego gościa i pojąć często nie była w stanie, jak może tu być dobrze Emanuelowi i jak może być zadowolony, mimo że życie ich ułożyło się zgoła inaczej, niż sobie planowali swego czasu. Nieraz słała myśl ku małemu, głogami obrosłemu domkowi nad potokiem, pośród wzgórz Egede, który kupić zamierzali w czasie narzeczeństwa, a gdy tak marzyła o ukoju i ciszy małych, przytulnych stancyjek, zdala od natłoku i gwaru, z białą plażą jako jedynem sąsiedztwem, plebanja wydawała jej się bardziej jeszcze pustą, zimną i przygnębiającą.
Niemiłe owo uczucie potęgowała jeszcze burza szalejąca na dworze, niosąca od strony zabudowań gospodarczych różne, drobne odgłosy. W szopie tłukło coś, a szarpanie drzwiami wchodowemi świadczyło, że Niels znowu zapomniał zamknąć bramy. Od strony stajni dochodził poryk krowy, a wszystko to trapiło i niepokoiło ją, jako panią domu. Przyszło jej na myśl, że może Abelona zapomniała wydoić cielną krowę przed odejściem, lub też nie wygasiła dobrze żaru popiołu przed rzuceniem go na gnojowisko. Abelona stała się w czasach ostatnich wielce roztargnioną i raz po raz wyglądała okienkiem pralni, gdy się jawił Niels na podwórzu. Nielsowi zaś całkiem się przewróciło w głowie od kiedy zaczął posyłać artykuły do pism. Zaniedbywał teraz bardzo robotę, ten fakt nie ulegał kwestji.
Rozmyślania te przerwał jej jakiś dziwny głos, dochodzący przez półotwarte drzwi z sypialni. Chłopak jęczał przez sen. Ojciec wziął go z sobą przed południem do Skibberupu, by mógł podczas nabożeństwa biegać i bawić się z dziećmi poławiacza węgorzy na piasku wybrzeża. Po powrocie znikł gdzieś i przez całe popołudnie nie pokazywał się. O zmroku dopiero znalazła go na najwyższym stopniu schodów piwnicznych zapłakanego, opuchłego, z dłonią przyciśniętą do chorego ucha. Położyła go do łóżka, wpuściwszy przedtem parę kropel olejku, przysłanego przez Gretę ze Styrnö, poczem zaraz zasnął. Ale nie przestawał jęczeć przez sen i ten nawrót dawnego cierpienia dziecka przygnębił ją do reszty, zwiększając smutek, jaki ją ogarnął tego wieczora.
Nie mogła się pogodzić z upodobaniem Emanuela brania dzieci wszędzie z sobą, a bardziej jeszcze raziło ją, że pozwalał im zbijać bąki z ulicznikami, przez co narażone były na różne rzeczy. Sama wiedziała z młodych lat, jakie nieraz szkaradzieństwa stanowią rozmowę i zabawę dzieci biedaków, to też boleśnie jej było patrzyć, jak uganiają w chodakach i latanych sukienkach i ze smutkiem przyrównywała rzeczywistość do marzeń o życiu duchowem, jakie snuła na ławach uczelni i potem, po zaręczeniu się z Emanuelem. Nieraz postanowiła pomówić na serjo z mężem w sprawie dzieci, ale nigdy nie mogła się zebrać na odwagę. Ile razy wchodził do pokoju wesoły, pełen zaufania, przepojony swem wielkiem dziełem, traciła zaufanie w własne słowa. Patrząc z jaką wiarą i z jak radosnem poświęceniem pełni swój zawód, nie wiedziała co mówić i uczuwała wstyd, że chce go niepokoić drobnemi, codziennemi troskami swemi.
Kilka urywanych, ostrych wykrzyków z sypialni zbudziło ją znowu. Położyła robotę i podeszła do łóżka syna, ale spał, z pozoru całkiem spokojnie. Sądząc, że się przesłyszała, chciała już odejść, gdy nagle rzucił się na wznak, zazgrzytał zębami i krzyknął trzy razy przeraźliwie.
— Dziecko drogie, cóż ci to? — spytała, sadzając go na łóżku, by go obudzić.
Malec przetarł piąstkami oczy, spojrzał na matkę wielce zdziwiony i rzekł wreszcie:
— Nic mi nie jest!
— Czemuż więc krzyczysz tak? Czy ci się co brzydkiego śniło? Czy cię co boli?
Nie słyszał, zda się, jej słów, patrzył przed siebie, zajęty czemś bardzo i zarazem trwożny.
— Mamo! powiedział.
— No cóż chłopcze, co ci jest? Takeś mnie przeraził!
— Mucha mi wpadła do głowy.
— Co też ty mówisz? Śniło ci się... nieprawdaż? Połóż się i zaśnij, to przejdzie...
— Nie mamo, mówię prawdę! — upierał się. — Czuję dobrze. Nie może, widać, wyjść z powrotem.
Przy ostatnich słowach buzia mu się wykrzywiła i po krótkiej walce z ambicją rzucił się z płaczem w ramiona matki, która pogładziła mu włosy, a dzieciak, dobry z natury, otarł rychło oczy i wlazł pod kołdrę. Westchnął, podsunął dłoń pod policzek i za chwilę spał już w najlepsze.
Hansina stałą przy łóżku. Dziwne słowa i zachowanie chłopca zaniepokoiły ją bardzo. Nie wiedziała co czynić, ale patrząc na malca przy świetle lamki nocnej, dała sobie słowo uroczyste, że nie będzie dłużej zwłóczyła i upewni się co do stanu syna. Zaraz tego wieczoru jeszcze umyśliła sobie pomówić z Emanuelem i tym razem nie ustąpić, aż zostanie wezwany lekarz, który powie jej, co jest dziecku.

Dochodziła dziesiąta, a Hansina cerowała pończochy dzieci w wielkiej sali, gdy wrócił Emanuel, wołając od proga obyczajem chłopskim: Pokój temu domowi!... Trzymał zagasłą latarnię w jednej, a dębowy kij sękaty w drugiej ręce. Jasna broda jego zwichrzona była i rozrzucona po płaszczu z czarnego fryzu, podobnym do mniszego habitu. Miał dotąd na głowie kapuzę.
— Czy Niels wrócił? — spytał.
— Nie. Nie słyszałam nikogo.
— I Abelony także niema jeszcze?
— Nie.
— Biedna dziewczyna, ciężką będzie miała drogę. Formalny orkan szaleje na dworze, a przytem ciemno, że oko wykol. Wiatr mi zagasił pod wzgórzem latarnię i ledwo znalazłem drogę. Bogu dzięki, że wreszcie jestem w domu!
Postawił latarnię na ławce, przy drzwiach, odłożył kij i zdjął płaszcz.
— Mam ci dużo do opowiadania! — powiedział wesoło, zbliżając się i chuchając w sine ręce. Dopiero gdy znalazł się tuż przy niej i chciał objąć jej głowę, by ją na powitanie pocałować w czoło, zauważył, że jest niespokojna i napoły jeno przytomna.
— Cóż ci się stało, droga moja? — spytał. — Chyba nie zaszło nic złego... prawda?
Zaczęła szukać drugiej pończochy w stercie przed nią leżącej, po chwili zaś rzekła tonem, w którym taiła się wymówka:
— Znowu źle z chłopcem, Emanuelu!
— Z chłopcem? Cóż mu jest? Wrócił chyba, sądzę. Przez całe popołudnie go nie widziałem.
— Rzecz się wyjaśniła, znalazłam go po twem odejściu na schodach piwnicznych. Pogorszyło mu się bardzo z uchem, tak żem go musiała położyć. Nie wiem, co to znaczy, ale zachowywał się dziś tak dziwnie jak nigdy.
— Co powiadasz? Zobaczę sam...
Chciał wziąć lampę, ale go powstrzymała.
— To zbyteczne. Mógłby się zbudzić. Zaświeciłam w sypialni lampkę nocną.
Wstała i poszła z mężem do sąsiedniego pokoju, gdzie spał chłopiec w czerwonawych blaskach płomyka, pływającego w szklance na ciemnej warstwie oliwy. Miał dłonie podłożone pod policzek i zgięte kolana. Leżał spokojnie, a wyraz twarzy nie zdradzał cierpienia. Wyglądał jak uosobienie zdrowia i spokoju.
— Ale on śpi jak drwal po robocie! — powiedział Emanuel. — Niepodobna przypuścić, by mu coś brakowało. Przeraziłaś się bez powodu, Hansino!
— Nie pojmuję, doprawdy... — odrzekła — przed godziną bredził i krzyczał okropnie. Napada go to od czasu do czasu.
— To nic, wierzaj mi, to powietrze wiosenne. Dzieci stają się z wiosną niespokojne. Zobaczysz, jutro będzie, z pomocą bożą, zdrów jak ryba.
— Emanuelu, sądzę, że powinnibyśmy jednak...
— Ślicznie wygląda! — ciągnął dalej z uśmiechem. Wzorem ludzi lubujących się własnemi słowami, często nie zwracał uwagi na to, co mówią drudzy. Objął Hansirę w pół i patrzył z wyrazem ojcowskiej szczęśliwości na kędzierzawą główkę, tonącą w białej poduszce. — Wygląda jak aniołek na łonie Boga! — powiedział. — Czy możesz sobie wyobrazić, droga moja, ludzi mających dzieci, którzyby mogli stać się zaprzańcami? Dla mnie śpiące dziecko, to odblask wyraźny światłości niebiańskiej, to urocze przypomnienie obietnic życia drugiego, szczęścia i spokoju. Zobaczmyż teraz — dodał, przerywając sobie i puszczając żonę — co słychać z dwoma innemi krasnoludkami? Im się, sądzę, nic złego nie przydarzyło? Oho, tłuściocha chrapie aż miło...
Mówiąc to, chodził od łóżka do łóżka, pochylając się na każdą, jak mawiał, z „trzech tonn złota.“ Sięgał jednocześnie do kieszeni i, dobywając rogalki z cukrem i kminkiem, wtykał je pod poduszki w ten sposób, by dzieci ujrzały łakocie zaraz po przebudzeniu.
— Wstąpiłem na moment do piekarni. Nie sposób wracać z pustemi rękami w dniu tak jak dzisiejszy ważnym. Tak! Teraz najlepiej będzie iść spać, zostawiając dzieci w spokoju. Muszę ci jednak jeszcze coś powiedzieć. Tyle się stało rzeczy. Chodźmy.
Wrócili, Emanuel chodzić zaczął po wielkiej sali i opowiadał szczegółowo o wszystkiem, co się działo na zgromadzeniu w skibberupskim domu zbornym. Ale Hansina słuchała jednem jeno uchem, czyhając na sposobność skierowania rozmowy na chorobę syna, co sobie postanowiła.
— Czy wiesz, kto był pierwszą osobą i punktem kulminacyjnym zebrania? — spytał, stając pośrodku sali, biorąc się pod boki i pochylając naprzód. — Zgadujże, Harsino!
— Nie zgadnę... powiedz mi tedy sam.
— Ojciec twój!
Hansina podniosła głowę z nad roboty.
— Ojciec?
— Właśnie! Twój poczciwy, stary, ślepy ojciec!
— Cóż powiedział?
— Otóż to. Radbym ci dać pojęcie o wrażeniu, o wielkiej wprost radości i uniesieniu, jakie wywołało jego zjawienie się. Istotnie chwila to była wzruszająca!
— Czyż ojciec umie mówić? — spytała coraz bardziej zdumiona.
— Nie tyle zaważyły słowa, co samo zjawienie się i jego gwałtowne wzburzenie... Widzisz, było tak,... wójt skończył swe przemówienie, jak zawsze niestety za długie i za rozwlekłe, i właśnie miano odczytać rezolucję, gdy powstał twój ojciec, siedzący pod samą mównicą, by lepiej słyszeć słowa tejże rezolucji. W sali jednak inaczej ten ruch zrozumiano, sądzono, że chce przemawiać i z wszystkich stron zaczęto wołać, by wszedł na mównicę. Koniec końcem, zanim mógł rzecz wyjaśnić, został zaciągnięty przez dwu ludzi na trybunę. Nie opierał się nawet bardzo. Znasz dobrze jego nieśmiałość, to też możesz sobie z łatwością wyobrazić nastrój ojca i całego zebrania. Do końca życia nie zapomnę tej chwili!
— Cóż jednak powiedział ojciec?
— Mówiłem ci już, że nie tyle słowa jego, co widok oddziałały. Ujrzano starca ślepego, żywy dokument z czasów ucisku. Zdawało się wszystkim, że słyszą głos z poza grobu, gdy, podniósłszy rękę, zapytał głosem drżącym, a doniosłym: — Czy chcecie pańszczyzny? Czy chcecie być bydłem na pańskiem pastwisku? — Nic nie rzekł więcej, ale starczyło tych słów, by zahuczało potężne: — Nie, nie chcemy! Szkoda, że wrogowie wolności nie byli, bo zadrżeliby na spiżowy dźwięk tej woli mas, przekonaliby się jak marnym jest ich opór. Wierzę w to całem sercem, bo czasy nieludzkiego okrucieństwa minęły bezpowrotnie... i niebawem zacznie się tysiąclecie sprawiedliwości, pokoju i szczęścia. Pokój ludziom dobrej woli. Takie to okrzyki brzmiały po całej sali, droga Hansino! Ach, jakiż jestem szczęśliwy! — zawołał, podchodząc i biorąc jej głowę w obie dłonie. — Ach, jakże dziękuję Bogu, żem tego doczekał. W ostatniej chwili ręka Pańska wywiodła mnie z Sodomy, gdzie życie jest już jeno rozpaczną walką ze śmiercią i zgnilizną. Jakże rozkosznie oddychać tutaj, gdzie wszystko jest dziewicze, wiosenne, zaranne i podobne skowrończemu śpiewaniu! Pomyśl tylko, Hansino, że mnie, tobie i nam wszystkim dozwoloną jest współpraca twórcza przy budowie gmachu pokoju, prawdy i sprawiedliwości! Wspomniawszy, czem byłem dawniej, wydaję się sam sobie człowiekiem nowym, który zrzucił straszliwie ciasne i pokraczne szaty zjawy piekielnej, a za to szczęście, prócz Boga, tobie jestem winien podziękę, żono moja! Tak, tak! Czemuż to spuszczasz oczy i rumienisz się? Wszak mówię prawdę! Tyś jest ową królewną, bez której nigdybym nie zdobył połowy królestwa mego!

Dopiero nazajutrz mogła Hansina ponowić z należytym naciskiem żądanie sprowadzenia lekarza. Emanuel wpadł niemal w gniew w pierwszej chwili. Jak to już czynił nieraz, zarzucił jej małostkowość i niedostatek wiary w miłosierdzie boskie, oraz grzeszną skłonność poszukiwania ratunku u ludzi, miast wszystko składać w dobroczynne. ręce Boga. Mówił z taką mocą o cudzie wiary, że wkońcu uznawszy swą winę zaczęła płakać.
Łzy żony nastroiły go łagodniej, podszedł, ucałował ją w czoło, ale tem pogorszył jeszcze sprawę, tak że łkając gwałtownie odwróciła się od niego. Zdziwiło go to wielce, gdyż nie nawykł, by ulegała wzruszeniom. Po raz ostatni płakała onego wieczoru zaręczynowego, kiedy mimowoli zdradziła się ze swem uczuciem dlań. Wspomnienie tej szczęsnej chwili sprawiło, że i jemu również łzy stanęły w oczach. Przystąpił pełen skruchy, pochylił się i pogładził jej włosy i mokry policzek.
— Nie Droga moja Hansino! — powiedział — wiedziałem, że tak bardzo weźmiesz sobie do serca moje słowa. Nie wypowiedziałbym ich wcale, wierz mi. Nie zamierzałem ci uczynić przykrości. Wiesz dobrze, że nie mógłbym się na serjo sprzeciwiać, jeśli zdanie doktora Hassinga przyniesie ci ulgę i uspokoi cię. Zaraz pójdę do Nielsa i powiem, by zaprzęgał, tak że doktór może przybyć jeszcze przed południem.
Westchnęła z wielką istotnie ulgą, gdy usłyszała w kwadrans potem turkot wozu i jęła się sprzątania, by w domu wyglądało porządnie, gdy lekarz przybędzie. Po raz pierwszy oczekiwała przybycia człowieka obcego, podejrzewając, że nieprzychylnie będzie spozierał na jej otoczenie, i czuła dobrze, że niejedno powinnoby być inaczej. Poprzestała jednak z konieczności na obleczeniu świeżo łóżek w sypialni i oporządzeniu Sigridy i Dagny, które sprowadzono w tym celu z ogrodu. Radaby była ubrać je odświętnie, ale wiedząc, że to nie spodoba się Emanuelowi, poprzestała na umyciu im twarzy mydłem i daniu świeżych fartuszków. Syna musiała zostawić jak był, przespawszy bowiem spokojnie drugą część nocy, spał dotąd, a nie miała serca budzić go.
Emanuel z dwu powodów czuł niechęć wzywania doktora do swego domu. Po pierwsze miał zakorzenioną odrazę względem lekarzy wogóle. Twierdził, że przypisuje się nadmierne znaczenie w życiu społecznem tym ludziom, i że przeciwnie z ich to właśnie winy rośnie zniewieściałość i wyuzdanie pośród wyższych warstw. W oczach jego, ślepe zaufanie, z jakiem ludzie współcześni rzucają się w objęcia lekarzy i aptekarzy, stanowiło groźne niebezpieczeństwo dla rozwoju pod względem zdrowia i moralności. Ludzkość nabrała dziś przekonania, że można przy pomocy pigułek, mikstur i elektryczności leczyć duchowe i fizyczne dolegliwości, to też spoziera z uśmiechem szyderstwa na jedyne prawdziwe środki lecznicze, jakiemi są umiarkowanie, wstrzemięźliwość i praca fizyczna.
Prócz tego zniechęciło go do doktora Hassinga to jeszcze, że z nim to jednym, z poza ścisłego kółka współwyznawców swych idei, stykał się często przy łożu chorych i zmarłych, a doktór Hassing mimowoli narzucał mu swą powierzchownością, starannym ubiorem, rezerwą obejścia i formalizmem wyrażania się owe normy obcowania towarzyskiego, któremi gardził i od których uciekł. W dodatku, jak większość kolegów, był doktor Hassing wolnomyślicielem i nieraz drwił z wiary chrześcijan w Opatrzność i objawione słowo boże. Nakoniec opinja publiczna całej okolicy twierdziła, że doktór Hassing jest lekarzem zgoła przeciętnym, który lubuje się w kosztownych głupstewkach, przebudowywaniu ustawicznem swej willi, przyjęciach, oraz corocznych podróżach zagranicę, słowem, że dzięki prywatnemu majątkowi stara się urządzić sobie życie jak najmilej.
Niemałą też było ofiarą dla Hansiny, że Emanuel zgodził się wezwać doktora Hassinga, do ukochanego chłopaka swego, o którego zdrowiu tak silnie był przekonany, że uważał powątpiewanie w to za obrazę boską. To też nie był dziś w zwykłym, radosnym, porannym nastroju, karmiąc w stajni bydło przy pomocy starego pastucha Soerena i zrzucając z poddasza wiązki słomy owsianej. Trafił tu jeszcze na złą wieść, bo oto burza oderwała wielki kawał wyprawy ze ściany stajni i strzaskała okno, które zapomniano na noc zamknąć. Przed kilku dniami jeszcze spostrzegł defekt tej ściany, ale w ciągu ostatnich miesięcy tak dużo było naprawek po dachach i budynkach, że na wszystko odrazu starczyć nie mogło. Nie ulegało też kwestji, że plebanja i zabudowania gospodarcze wyglądały teraz zgoła inaczej niż przedtem, czyli bardzo licho. Emanuel zaczął gospodarkę w czasie wyjątkowo niekorzystnym dla rolników, kiedy ceny spadały, a jednocześnie brano jeno najdoskonalsze produkty rolne. Przytem zaraz z początku nie szczęściło mu się w hodowli bydła, a wkońcu, jak powiadano, poczynił złe doświadczenia z nowomodnemi nawozami i paszą, o których wyczytał w pismach rolniczych i wprowadził u siebie dla dobra gminy. Także, mimo ściśle utrzymanej skromności w prowadzeniu domu, utrzymanie rodziny i służby, wypadło nierównie drożej, niż to obliczył, tak że zasób gotówki odziedziczony po matce, którym sobie pomagał w początkach, został zużyty do ostatniego grosza.
Jak to sobie postanowił, uparcie wzbraniał się od pierwszej chwili przyjmować opłat za funkcje kapłańskie w gotówce, czy naturze, poprzestając na użytkowaniu z pola plebańskiego. Chcąc we wszystkiem upodobnić się do swych przyjaciół, utrzymywał się wyłącznie z roli i zaraz po objęciu urzędu wezwał parafjan, by wpłacali dziesięcinę i należytości plebańskie do t. zw. „powszechnej kasy zapomóg,“ z której czerpano środki na pokrycie świadczeń dobroczynnych gminy. Życzeniem jego było, by go nie uważano w pierwszej linji za pastora, ale za chłopa, który, podobnie jak wójt i członkowie komitetu szacunkowego szkód, piastuje z ramienia gminy urząd honorowy i jest mężem zaufania. Zazwyczaj zwał się sam sługą kościoła i cieszyła go owa nazwa, bowiem, jak mawiał „niweczyła do cna wszelką przewielebność.“ Była dziesiąta, gdy Niels wrócił z doktorem; który usadowił się na własnem, miękkiem siedzeniu, umieszczonem w tyle wozu, ubrany w futro merynosowe i ciepłe rękawiczki. Gdy wóz stanął przed podjazdem, ukazał się w drzwiach stajni Emanuel w zgrzebnej, chłopskiej opończy i wielkich, ordynarnych chodakach. Doktór wysiadł i przywitali się bez słowa, powściągliwem wielce z obu stron uściśnieniem dłoni. Potem, milcząc ciągle, poszli schodami do sieni.
Doktór zdjął futro i ukazał się w obcisłym, szewiotowym żakiecie z atłasową krawatką i brylantową szpilką. Miał około czterdziestki, był okazały, a twarz jego silnie zarysowaną pokrywały niewielkie, ciemne bokobrody. Od pierwszej zaraz chwili starał się najwidoczniej nie dziwić niczemu, a zwłaszcza nie brać Emanuelowi za złe jego stroju. Wszedłszy do „hali,“ udał również, że go nie dziwi szczególne urządzenie pokoju. Starając się usilnie nie zdradzić niczem niewłaściwej ciekawości, zdjął nawet z wydatnego nosa złote binokle i zwrócony do Emanuela z wyraźną dążnością zachowania kontenansu, powiedział:
— Najlepiej będzie może, jeśli zaraz zobaczę synka?
— Żona moja — odparł Emanuel, którego odrazu niemile dotknęło wyrażenie się lekarza o dziecku chciała zasięgnąć zdania pańskiego. Ale nie sądzę by to było coś wielkiego. Zwyczajne, zda mi się, przeziębienie jak to bywa z wiosną.
— Ano zobaczymy — odrzekł doktor Hassing. Gdy lekarz znalazł się w sypialni, Hansina wstała z krzesła przy łóżku chłopca. Doktorowi trudniej przyszło teraz ukrywać swe myśli. Stał przez chwilę w drzwiach i patrzył z widocznem zdumieniem na ową sławetną pastorową vejlbijską, którą na podstawie pogłosek i własnych domysłów wyobrażał sobie całkiem inaczej.
— Syn pani chory? — rzekł z nagłem współczuciem, zbliżył się i uścisnął jej dłoń. — Miejmyż nadzieję, że to nic groźnego. Mąż pani sądzi, iż przeziębił się tylko.
Wziął krzesło i usiadł przy łóżku. Chłopak spał i nie zbudził się mimo, że doktór, zdjąwszy olbrzymie mankiety, zaczął białemi, starannie utrzymanemi rękami obmacywać jego głowę i liczyć puls. Dopiero gdy lekarz dotknął plastra waty na uchu, otworzył oczy i wlepił oczy z uwagą w obcego człowieka. Przytomność wróciła mu w pełni dopiero wówczas, gdy ujrzał matkę po drugiej stronie łóżka. Przeniósł znowu spojrzenie na nieznajomego, ze zdumieniem obejrzał jego czarny surdut, brylantową szpilkę i wielkie, białe zęby, a w pozbawionych blasku jasno niebieskich oczach jego odmalował się strach, wzrastający z każdą chwilą.
Hansina podniosła dziecko do pozycji siedzącej, odgarnęła mu włosy z czoła i rzekła zachęcająco:
— Nie bój się, chłopcze. Pan doktór przyjechał i chce zobaczyć twe ucho. Prawda, że to niemiło, gdy ciągle boli? Pan doktór jest tak dobry i chce cię wyleczyć.
W tej chwili chłopiec zrozumiał wszystko, usta mu się rozszerzyły i łzy zaczęły ciec z jego oczu. Gdy jednak spostrzegł stojącego w nogach łóżka ojca, poskromił prędko płacz. Zdawało się, że zrozumiał, iż zrobi ojcu szczególniejszą przyjemność, jeśli okaże się wobec tego właśnie obcego człowieka, dzielnym, nieustraszonym chłopcem.
Doktór badał tymczasem chore ucho. Po odjęciu waty wyciekła, jak zawsze cuchnąca ciecz z muszli.
Twarz lekarza zachmurzyła się bardzo.
— Jak długo z tem chodziło dziecko? — spytał po chwili.
— Przez dwa lata spostrzegaliśmy od czasu do czasu, że cierpi na ucho — odparła Hansina.
Lekarz spojrzał, jakby nie mógł uwierzyć, że dobrze usłyszał.
— Przez dwa lata?
— Tak!
Spojrzał na Emanuela, który atoli nie zrozumiał znaczenia i potakującym gestem potwierdził słowa żony.
Hansina zaczęła opowiadać szczegółowo o początkach choroby, jej perjodycznem występowaniu, oraz niespokojnym śnie zeszłej nocy, a lekarz, słuchając, zasępiał się coraz to bardziej. Gdy skończyła, poprosił o świecę, i zapaliwszy ją, suwał przed oczyma chłopca kilka razy tam i z powrotem. Potem objął rękami tył głowy chorego i bardzo starannie zbadał partję czaszki poza uchem, gdzie, jak się okazało, skóra była skutkiem opuchliny nieco napięta.
Przez cały czas stal Emanuel spokojnie, z rękami na plecach i przyglądał się. Postanowił aż do końca spełnić wolę Hansiny, mimo że mu bardzo żal było chłopca, który siedział z oczyma, pełnemi łez i walczył przeciw strachowi, chcąc się mężnym okazać. Nie chciał się mieszać w badanie lekarskie, ale gdy doktor Hassing wyjął z torby kilka ostrych, kończystych narzędzi, nie mogąc wytrzymać, spytał tonem dość wyzywającym:
— Czy to naprawdę konieczne?
Lekarz spojrzał zdziwiony.
— Tak! — odparł i poprosił o ciepłą wodę, ręcznik, oraz inne rzeczy, świadczące o mającej nastąpić operacji.
Emanuel zawahał się. Czyż miał naprawdę pozwolić, by ten bezbożny człowiek ranił jego syna? Nie śmiał spojrzyć na dziecko, które zbladło na widok narzędzi śmiertelnie i błagało go oczyma o ratunek. Gorzej jeszcze atoli może dręczyło go to, że widział, jak Hansina pomaga lekarzowi, z zimną krwią wydając własnego syna w ręce tego szarlatana.
Gdy lekarz zbliżył się z pierwszym instrumentem, ostrą zakrzywioną srebrną igłą, znikła reszta odwagi dziecka, które ogarnięte śmiertelnym strachem, rzuciło się na piersi matce, obejmując jej szyję.
W tej chwili Emanuel wyszedł, nie chcąc być świadkiem haniebnego czynu, za który odpowiedzialność musiała wziąć Hansina sama. Przeszedł do hali, a gdy go tam doszedł rozpaczliwy krzyk chłopca, udał się do swego pokoju i zaczął chodzić tam i z powrotem, by zgłuszyć krzyki, dolatujące ciągle z sypialni. Był bardzo wzburzony. Nie mógł pojąć Hansiny. Zdawało mu się, że we własnym domu ktoś go złapał w potrzask, że został haniebnie zdradzony i to przez osobę, na której mógł najpewniej polegać.
Po dziesięciu minutach usłyszał głosy w sali, a gdy wszedł, lekarz z kapeluszem w ręku udzielał Hansinie ostatnich wskazówek. Zaraz potem pożegnał ją.
— Zdaniem mojem, — rzekł lekarz do Emanuela, gdy zostali sami w sieni, dokąd go gospodarz wyprowadził bez słowa — zdaniem mojem traktuje pan pastor zbyt lekko chorobę syna. Nie chciałem mówić w przytomności żony pańskiej, ale teraz uważam za swój obowiązek powiedzieć, że stan dziecka jest groźny. To zapalenie, zapalenie dość złośliwego typu, a w dodatku zastarzałe i zaniedbane. Rozszerzyło się ono niestety na całe, wewnętrzne ucho i cały organ jest poważnie chory. Nie mogę oczywiście dziś określić, jaki będzie dalszy przebieg, ale należy się spodziewać rychłego przesilenia wobec objawów w czasach ostatnich. Narazie zrobiłem otwór w błonie bębenkowej celem umożliwienia odpływu materji i zarządziłem okłady z lodu na nogi i głowę. Więcej dziś zrobić się nie da. Główna rzecz to zupełny spokój, aż do chwili, kiedy się dowiemy, jaki będzie dalszy rozwój zapalenia. Na wypadek jednak, gdyby nastąpiła najlżejsza nawet sztywność ciała podczas snu, nie mówiąc już oczywiście o atakach kurczu, zechce mnie pan pastor wezwać natychmiast. Musimy za każdą cenę uniknąć tej ewentualności i związanej z nią ciężkiej i niebezpiecznej maligny.

Na Emanuelu uczynił niejakie wrażenie stanowczy ton lekarza i zupełne, jak się wydawało, zorjentowanie w chorobie. To też, gdy wóz odjechał, wrócił szybko do sypialni i zastał chłopca leżącego na grzbiecie z zawiązaną głową i pogrążonego w wielkiem zadziwieniu.
Dziecko ujrzało ojca i uśmiechnęło się, gdy zaś Emanuel siadł ostrożnie przy łóżku i spytał, jak się ma, chłopak usiadł o własnej sile i zaczął żwawo, a nawet z niejaką pychą opowiadać, co z nim robił lekarz.
— Cóż to wszystko znaczy? — zawołał Emanuel, zwracając się ku Hansinie, która w tej chwili weszła z kuchni z Sigridą i Dagny, które podczas wizyty lekarza wyprawiono do Abelony. — Wszakże chłopiec zdrów jak zawsze! Cóż to za gadanie o jakiejś gorączce, kurczach i Bóg wie czem?
— Czy doktór o tem mówił? — spytała z przestrachem, zatrzymując się pośrodku pokoju.
— Ach, wygadywał rozmaitości. To zwyczaj wszystkich tych lekarzy... Któż to nadchodzi?
W sali doleciał odgłos ciężkich kroków i stukanie kija po podłodze. W chwilę później ukazała się w progu stara, bardzo korpulentna kobieta.
Babka! — wykrzyknął Emanuel i dzieci jednym głosem i wszyscy wyciągnęli ręce.
— Tak, to ja! — powiedziała i skinęła wszystkim po kolei głową. — Cóż u was słychać? Słyszeliśmy, żeście posyłali po kyndloeskiego doktora, że zaś trafiła mi się okazja z Krystem Hansensem, aż do młyńskiej drogi, przeto migiem ubrałam się i jestem. Chciałam się dowiedzieć, co słychać.
— Mamy nadzieję w Bogu, że wszystko bagatela! — odparł Emanuel. — Chłopakowi wrócił dawny ból ucha, a Hansina przestraszyła się i koniecznie musiała sprowadzić lekarza.
— Ano to Bogu dzięki i chwała, że na tem koniec. Ojciec i ja przestraszyliśmy się też bardzo, jak sobie chyba wyobrażacie. Tutaj nie zwykł przecież bywać doktor.
Rozpięła srebrną klamrę fałdzistego zielonego płaszcza, zdjęła z głowy chustkę i, pośliniwszy palce, przygładziła rozdział siwych włosów. Z biegiem lat przybrała jeszcze tuszy, a wodna puchlina zniekształciła do tego stopnia jej ręce i nogi i utrudniła chodzenie, że poza domem musiała podpierać się kijem.
Siadła ciężko na krześle obok małego, żelaznego łóżeczka i patrzyła na malca, którego policzki zaróżowiła radość z przybycia babki, a bardziej jeszcze widok małego, krasego zawiniątka, które położyła obok siebie.
— To więc ma być ów ciężko chory człowieczek, do którego sprowadzono umyślnie doktora? — spytał śmiejąc się. — Ano, nie wygląda mi jakoś na umrzyka. Ej, cielątko z ciebie, Hansino! Tylko Kopenhagczyk leci zaraz do lekarza i aptekarza, gdy go ząb zaboli. Gdyby malec nie miał tego worka na głowie, wyglądałby poprostu jak malowany!
Hansina, siedząc na sąsiedniem łóżku, karmiła piersią małą Dagny.
— Doktor mówił, że wcale nie jest dobrze i że powinniśmy byli dawno posłać po niego — powiedziała, chcąc się bronić, ale wygląd syna i beztroska wszystkich zachwiały ją w zapatrywaniu na sprawę.
— Ach, ten doktor! — zaśmiała się babka, gładząc włosy Sigridy, która, niby kotek, ocierała się o nią przymilnie, pożerając oczyma zawiniątko. — Gdyby się tak działo, jak mówią doktorzy, to dawno wszyscy leżelibyśmy w grobie. W ostatnich dniach połknęła podobno dziewczynina Pera Petersensa igłę. Przyjeżdża lekarz, napycha ją kartoflami, zakalczastym chlebem i Bóg wie czem jeszcze, mało się dziecko nie udławiło... a za chwilę znajdują igłę, która sobie najspokojniej siedzi w poduszeczce na stoliku babki. Tak się stało!
— Cóż temu winien lekarz? — uczyniła zarzut Hansina.
— Może i nie winien, ale pamiętasz pewnie tę historję z Soerenem Sajlerem jeszcze z czasów starego doktora Valloeva, który był pono dużo mądrzejszy od Hassinga. Otóż Valloev powiedział, że stary Soeren pożyje jeszcze tylko trzy dni najwyżej. Cała familja wzięła się do roboty, zawiadomiono wszystkich, rozpisano listy, wybielono na pogrzeb salę, a podobno sprowadzono nawet trumnę. Tymczasem po trzech dniach Soeren wstał, wsadził fajkę w zęby i wziął się do zwykłej roboty. I tak sobie chodzi po świecie, choć mu dochodzi dziewięćdziesiątka. Cóż na to powiesz, Hansino? Byłoby lepiej, gdyby panowie lekarze nie pyskowali tyle i pozostawili decydowanie o życiu i śmierci samemu Bogu. Wówczas nie działoby się tyle smutnych rzeczy na świecie.
— Zupełna racja. Te same powiedziałem słowa! — potwierdził Emanuel, chodząc po pokoju z rękami na plecach.
— A wrazie jeśli ktoś zachoruje naprawdę, to nie rozumiem, czemuby nie miał spróbować niewinnych, a wypróbowanych środków domowych, miast psuć sobie zdrowie do reszty trującemi świństwami, wynalezionemi przez dzisiejszych doktorów. Przyniosłam przy okazji coś, co łagodzi ból, nie wiedziałam bowiem, co zaszło. Wstąpiłam prędko do Maren Nils i kazałam sobie dać odrobinę komarzego sadła... to rzecz doskonała na wszelaką puchlinę.
Rękami, podobnemi do poduszek, rozwiązała zawiniątko, wyjęła kilka paczek silnie woniejących ziół, a wkońcu trzy czerwone świnki z cukru, które rozdzieliła pomiędzy dzieci, po długiem głaskaniu i rozlicznych morałach. Chłopiec wziął swą świnkę z wstydliwym uśmiechem, jakim wyrażał zawsze wdzięczność swoją, zaś Sigrid wyrwała niemal z ręki babce swą świnkę i uciekła w jednej chwili do sąsiedniego pokoju.
— Cóż słychać u was w domu, Elzo? — spytał Emanuel, by nadać inny kierunek rozmowie. — Nasz kochany, stary dziadek dumny jest pewnie z powodzenia swej wczorajszej mowy. Była to, zaprawdę, uroczysta dla nas wszystkich chwila.
— Tak, tak, radował się jak dziecko, bo nigdy nie przypuszczał, by miał kiedyś jeszcze zostać mówcą. Wdzięczny jest Bogu, że raczył obrać go za narzędzie swoje i pobłogosławił mu, tak że mógł wyrzec wielkie słowo w wielkiej chwili.
Przerwała im Abelona, która od progu zawiadomiła donośnym głosem, że obiad na stole. W tej samej chwili podniosła się babka z zamiarem odejścia. Emanuel usiłował ją nakłonić, by została na obiedzie, ale oświadczyła, że musi czekać na Krysta Hansena na drodze do młyna i czas już najwyższy tam się udać.
— Muszę wracać, uspokoić dziadka. Chodzi po całym domu i trapi się, sądząc, że zaszło jakieś wielkie nieszczęście.
Zapięła płaszcz i zawiązała kapelusz pod brodą. W drzwiach zwróciła się raz jeszcze do chłopca, uśmiechnięta i, skinąwszy mu głową, powiedziała:
— Przyjdźże do nas w niedzielę. Dostaniesz pysznej babki na mleku, o ile do tej pory ocieli się krasula! — Zwróciła się potem do Emanuela i dodała: — Dziadek sprzedał czarnulę, ale strasznie liche ceny w tym roku.

Górny koniec długiego stołu w sali nakryto brunatnem płótnem woskowem, a na niem ustawiono dwie wielkie misy gorącego kapuśniaku z wędzonką, oraz dzban wody z drewnianą przykrywką i położono połówkę czarnego chleba. Emanuel zasiadł u końca zastawy, po lewej, pod oknem zajęli miejsca Niels i stary Soeren, pastuch plebański. Było to coś w rodzaju trzyłokciowego szczątku maszyny roboczej, zrobionego z samych kości i stawów, na szczycie zaś sterczała mała, pochylona główka z ogromnemi, zajmującemi większą jej część szczękami. Dolna część twarzy i przód szyi, aż po wystającą grdykę, pokryte były czarnemi plamami szczeciny, nos miał barwę czerwoną, a włosy wyglądały, jakby czaszkę okrywała warstwa popiołu. Po drugiej stronie stołu siedziała Hansina z dziećmi, Abeloną, jakąś starowiną w zielonej umbrelce i kilku przybłędami z ulicy. Weszło już w zwyczaj u biedaków wioskowych, że przychodzili w porze jedzenia i czuli się jak w domu. Chłopiec leżał w łóżku. Zaraz po odejściu babki położył się i zasnął ze świnką w ręku.
Emanuel odmówił podniesionym głosem modlitwę przed jedzeniem, a wszyscy złożyli ręce i skłonili głowy.

W imię Twoje, o Jezu, siadamy do stołu,

Pobłogosław jedzenie i picie pospołu,
Niech się wszystko na chwałę Twą, Panie, obraca:

Pożywanie i picie, spoczynek i praca. Amen.

Zrazu jedzono w milczeniu i słychać było tylko tarcie rogowych łyżek po glinianych talerzach, oraz cmoktanie licznych ust. Prym w tem ostatniem wodził pastuch Soeren. Trzymał w lewej ręce kawałek świniny, maczał mięso ciągle w soli i ssał je pomiędzy jedną łyżką kapuśniaku, a drugą.
— Czy któryś z was słyszał może coś nowego z parlamentu? — spytał Emanuel, zaspokoiwszy pierwszy głód. — Soeren, ty miewasz najczęściej informacje z zakresu polityki.
— Ano słyszy człek czasem to i owo! — odparł Soeren z paszczą pełną jadła i podniósł w górę brwi, chcąc sobie nadać interesującą, tajemniczą minę. Siostrzeniec jego był posłem, to też Soeren uchodził za wyrocznię w sprawach polityki. — Zdaniem mojem, będziemy musieli niedługo wszyscy jechać do miasta! — zauważył po chwili.
Sądzisz, że rząd rozwiąże obie Izby? Będą nowe wybory... co? Czyżby się ważono użyć raz jeszcze tego środka? Jest on wszakże bezcelowy.
— Ej nie! Tylko czasby już był, by człowiek zwyczajny, prostak, także mógł rzec słowo w sprawach publicznych.
— Masz zupełną słuszność! Powinnoby się to było stać już dawno, a uniknięto by wielkiego i niepotrzebnego rozgoryczenia. Ale teraz odmówimy modlitwę! — dodał, widząc że wszyscy skończyli jeść. Nawet Soeren odłożył wkońcu łyżkę, wylizawszy ją sumiennie i wytarłszy palcem do sucha.
Po krótkiej modlitwie wszyscy się rozeszli. Emanuel legł jak zawsze na ceratowej sofce w kancelarji, by „rzucić spojrzenie w kraj marzeń,“ jak się wyrażał z akademicka, a pastuch ruszył do stodoły, gdzie odprawiał stale, zimą i latem, poobiednią drzemkę na wiązce słomy. Przeciwnie Niels poszedł do stancyjki swej, urządzonej przy stajni końskiej, małego, a czysto wybielonego pokoiku, urządzonego po studencku. Pod oknem stało biurko przerobione z umywalni, na jednej ścianie wisiała półka pełna pięknie oprawnych książek, pod biurkiem leżał kawałek dywanika, a o drugą ścianę oparty widniał rząd starannie ustawionych fajek. Nad łóżkiem miał Niels fotografję uniwersytetu sandingskiego. Przedstawiała podobne klasztornym, oplecione bluszczem mury szkoły, przed którą ustawiła się grupa nauczycieli i wychowanków ze starym dyrektorem na czele. Stał w samym środku w olbrzymim kapeluszu na głowie, a włosy spadały mu aż na ramiona. U spodu widniało, wypisane złote hasło, jakiem zawsze żegnał co roku młodzież:

Na straży stój!
Chlubny to znój!

Niels wybrał najdłuższą fajkę, nabił ją tytoniem, siadł przy biurku i wyciągnął z lubością długie, grube nożyska. Potem dobył z kieszeni numer „Gazety Ludowej“ z zeszłego tygodnia, wygładził papier pieszczotliwie i po raz już pewnie dwudziesty, odczytał następujący artykuł

O ŚWIĘCENIU NIEDZIELI NA WSI
(Apel do młodzieży).

Dziś pozwolę. sobie pisać o święceniu niedzieli na wsi. Jakże smutny jest widok, napotykany po wsiach kraju naszego. Oto młodzież męska, a nawet dziewczęta, któreby przecież powinny mieć więcej moralności, oddają się w niedzielne popołudnia i dni powszednie po pracy zabawom światowym, bezpożytecznym i marnym. Grywają wszyscy niemal w kręgle na ubitej szosie, o pieniądze, albo gorące napoje. Chłopcy potem ryczą, niby zwierzęta, a prócz tego wynika z opilstwa mnóstwo innego jeszcze bezeceństwa. Taki stan rzeczy musi boleć każdego człowieka duchowo wyzwolonego. Młodzież mogłaby się chyba zająć czemś wyższem, zwłaszcza w czasie jak obecny, kiedy pozapalano wici swobody w całym kraju i wszyscy kupią się do walki o wolność i prawa ludu. W okolicy naszej, dzięki nauczycielom i przodownikom naszym, nie widać tych niegodnych wolnego ludu zabaw, ale dzieje się to często po gminach okolicznych, dlatego też posyłam ten apel, czyli wezwanie do młodzieży, aby i pod tym względem zerwała z przeszłością, połączyła się i rozpoczęła walkę o zwycięstwo ducha, nad uciskiem potęgi ciemnoty. Wówczas wolno nam będzie powiedzieć wraz z poetą:

Wejdą wszyscy bracia społem,
W chram światłości i wesela...
Vejlby, Plebanja — Marzec 1885.
Z wysokim szacunkiem
N. Nielsen Damgaard.

Gdy Emanuel wrócił wieczorem do domu ze Skibberupu, gdzie odbyło się znowu posiedzenie, chłopiec spał, nie zbudziwszy się przez cały ciąg popołudnia.
— Widzisz, powiedział żonie sam wie co robić. Śpi, prześpi chorobę, a jutro wstanie zdrowiuteńki!
Hansina nie odpowiedziała, mimo że wcale nie godziła się na zapatrywanie męża. Ten sen, trwający niemal dobę, wydał jej się nienaturalnym i budził wspomnienie innego dziecka, małego braciszka przyjaciółki Anny, zmarłego na zapalenie mózgu, nad którym czuwała za czasów panieńskich. Próbowała kilka razy zbudzić chłopca w ciągu wieczora i skłonić go do jedzenia, ale otwierał napół jeno oczy, spoglądał dziwnie tępo i nie chciał nie wziąć w usta. Pił natomiast kilka razy chciwie i zaraz kładł się spać dalej.
Około północy zbudził oboje dziwny hałas. Było to, jakby ktoś w kuchni siekał coś tasakiem. Przez chwilę nie mogli pojąć, co to jest, ale nagle Hansinie błysnęło, że w ten sposób tłucze się łóżko chłopca, miotane w jedną i drugą stronę.
— To on! — zawołała . — Zapal światło!
Emanuel potarł zapałkę i przy pierwszem zaraz rozbłyśnięciu Hansina dostrzegła ruszające się gwałtownie ręce malca. Wyskoczyła z łóżka, pobiegła do syna, wyjęła mu szybko poduszkę z pod głowy i przycisnęła mu ręce do ciała, które drżało od stóp do głowy.
Emanuel, który zaświecił tymczasem lampkę nocną, nie mógł pojąć, co zaszło. W pierwszej chwili mniemał, że malec nie śpiąc zabawia się w ten sposób. Gdy Hansina wyjęła szpilkę z włosów i wciskać zaczęła zakrzywiony jej koniec gwałtownie w usta dziecka, zawołał przerażony:
— Na miłość boską, co czynisz?! Co mu się stało?
W tej chwili rozjarzył się lepiej knotek lampki i przy jego świetle Emanuel zobaczył, że twarz chłopca jest czerwono-sina, że zęby ma zaciśnięte i pianę na ustach. Nagle przypomniał sobie słowa lekarza, usłyszane przed południem. Uczul zawrót głowy.
— Wszakże to nie... to nie... kurcze, Hansino? — wyjęknął.
Skinęła potwierdzająco głową.
— Trzeba przywieść doktora! — powiedziała po chwili. — Chłopiec jest bardzo chory!
— Tak... tak... — jęknął, budząc się z oszołomienia, narzucił spiesznie płaszcz i przeszedłszy omackiem salę, podążył na podwórze, by zbudzić służbę. Ujrzawszy zdala światło w stancyjce Nielsa, zawołał zaraz ze schodów: — Niels! Niels! — a głos ten wśród ciszy nocnej zabrzmiał jak krzyk o ratunek. Nim jeszcze przebył podwórze, ukazał się w otwartych drzwiach, ubrany jeno w koszulę Niels z otwartą książką w ręku i długą fajką, sięgającą ziemi, w zębach.
— Musisz zaraz zaprzęgać, Niels, i jechać po doktora. Chłopiec zachorował ciężko!
— Po doktora? — spytał Niels patrząc na blade, wzburzone oblicze Emanuela. — Ależ nie sposób w tej ciemności znaleźć drogi!... Niepodobna przecież...
— Musisz jechać natychmiast! Musisz zbudzić Soerena, on ci poświeci latarnią... Konie znają drogę!
— Tak... ale... — Niels chciał protestować, atoli Emanuel przerwał mu porywczo:
— Rób, co mówię, nie trać czasu na gadanie! — krzyknął tak niezwykle rozkazująco, że parobek oniemiał. — Słyszysz przecież, że chłopiec jest bardzo chory i że każda chwila droga! Natychmiast postawisz Soerena na nogi i każesz mu jechać z sobą!
Gdy wrócił do sypialni, zastał Hansinę, pochyloną nad chłopcem i trzymającą go za ręce.
— Czyby nie posłać jednocześnie po matkę twoją? — spytał. — Uspokoiłaby cię.
— Nie, nie trzeba. Musisz zbudzić Abelone i kazać jej zgrzać wody w wielkim, nowym kotle.
— Tak... tak...
Spotkał Abelonę w kuchni. Zbudzona hałasem, ubrała się w spódnicę i wyszła, trzymając świecę i naciągając kaftanik nocny na wydatną pierś.
— Czy może chłopiec zachorował gorzej? — spytała drżąc ze strachu i chłodu.
— Tak! Musisz zaraz rozniecić ogień i zgrzać wody w dużym kotle! Spiesz się!
— Czy bardzo z nim źle?
— Tak, bardzo! Spiesz się, spiesz! Niema chwili do stracenia!
Wrócił do sypialni i przekonał się, że chłopiec leży spokojnie, śpiąc jakby był zdrów zupełnie. Hansina, ubrana już potrochu i siedziała u wezgłowia z głową opartą na dłoni, z łokciem na kolanie. Miała twardy, surowy wyraz twarzy, jak zawsze w chwilach wzburzenia.
Emanuel zbliżył się ostrożnie i usiadł po drugiej stronie łóżka.
— Czy możesz to pojąć, Hansino? — spytał. — Wszakże rano był tak wesół i rumiany... a teraz... Jak myślisz, co to być może.
— Nie wiem!— odrzekła, jakby nie chcąc do końca przemyśleć tego, co poruszył. — Czyś zbudził Nielsa?
— Tak, zaraz pojedzie!
W tej chwili ręce i nogi dziecka zaczęły znowu drgać, zaciskał piąstki, a powieki odsłaniały nienaturalnie wielkie i nieruchome gałki oczne.
Emanuel nie mógł znieść tego widoku. Przebiegł ponownie salę i wyszedł na podjazd, a zobaczywszy pod wozownią Nielsa i Soerena, krzątających się przy latarni, zawołał z rozpaczną niecierpliwością:
— Na miłość boską, prędzej! Jakże długo jeszcze będziecie się guzdrać! Powiedz Niels doktorowi, by natychmiast jechał. Dziecko dostało strasznych kurczów.
Stan chłopca pogarszał się ciągle w ciągu następujących godzin, a ataki nie ustępowały nawet po kapaniu w gorącej wodzie. Przeciwnie stawały się silniejsze i dłużej trwały. Twarz malca przybrała kolor czarny, a mimo ostrożności przyciął sobie język tak, że krew spływała mu z ust. Emanuel musiał zebrać całą siłę woli, by nie popaść w rozpacz zupełną. Choroba ta była dlań straszliwą zagadką. Nie tracił nadziei, że minie równie szybko, jak przyszła, i usiłował pocieszać Hansinę tem, że niektóre dzieci dostają nawet przy lekkiem przeziębieniu konwulsyj i kurczów takich. Nie odstępował jej przez cały czas i pomagał we wszystkiem. Ale godziny mijały bez najlżejszych objawów polepszenia, przeto porzucił to pocieszanie i skierował całą nadzieję na pomoc lekarza. Stanął na schodach i słuchał, nie śmiejąc oddychać. Ale nic nie przerywało ciszy. Obszedł dom i, przebrnąwszy omackiem przez zarosły ogród, dotarł do wzgórka, skąd za dnia widać było drogę do Kyndlö, aż po granicę moczarzysk. Z bijącem sercem wpatrywał się w ciemń w nadziei, że ujrzy blask zbliżającej się latarni. Ale ziemia i niebo spłynęły w jedno i nigdzie nie było najmniejszego, jasnego punktu.
Stał pośród bezlitosnej nocy, która pochłonęła wszystkie gwiazdy, zacierając jakby wszelkie drogi, którędy mógł nadejść ratunek dla jego cierpiącego dziecka, i wydało mu się nagle, że zapadł w bezkres przestrzeni świata, czarnej, pustej przeraźnie i beznadziejnej zupełnie. Nie było tu absolutnie nic, jeno rozpacz i żałoba. Jak człowiek, który ujrzał pod stopami niezgłębioną przepaść, zakrył twarz dłońmi i wykrzyknął półgłosem, tracąc niemal zmysły:
— Boże... gdzież jesteś, o Boże?
Dopiero nad ranem przybył lekarz. Opóźnił się z powodu wypadku w drodze. Niels i Soeren wpakowali wóz w rów tak głęboki, że musieli dopiero budzić ludzi w pobliżu mieszkających i z ich pomocą dobywać go na drogę. Spojrzawszy jeno na dziecko, lekarz dał mu, nie badając wiele, proszek zawierający piżmo, a chłopak uspokoił się prawie natychmiast. Stężałe dotąd ciało wiotczało zwolna, opadły powieki i przyszedł sen. Wszyscy troje siedzieli przez czas jakiś u łoża biedactwa, patrząc jak na wykrzywioną twarz jego wraca zwyczajny wyraz podległej cierpliwości. Lampka migotała bliska zagaśnięcia, a w pokoju zapanował nastrój kaplicy cmentarnej. Zamierający płomień rzucał bladą poświatę na biel pościeli i twarze siedzących przy łóżku. Na dworze świtać zaczęło, a sinawe światło dnia narysowało na spuszczonych storach dwa wielkie krzyże ram okiennych.
Emanuel, wzburzony bardzo w ciągu godzin ostatnich, siedział teraz z ręką Hansiny w dłoniach i zbierał odwagę, by spytać lekarza co myśli. Po długiem zmaganiu zdobył się na to wreszcie.
Dr. Hassing spojrzał nań z pod oka, potem na Hansinę, nie wiedząc w jakich słowach ma im wyjawić bodaj część prawdy.
— Taak... — zaczął — nie ulega kwestji, że synek państwa jest w stanie groźnym. Nie mogę ukrywać że...
— Chłopiec ma bardzo silny organizm! — przerwał mu Emanuel, jakby chciał nie dopuścić do strasznej wieści. — Z wyjątkiem tego ucha nie chorował nigdy na nic. Oboje z żoną jesteśmy zupełnie zdrowi... silni... mowy niema o jakiejś dziedzicznej skłonności...
Oczy lekarza błysnęły z poza złotych binokli ostro. Zdawało się, że mimo współczucia, nie może pohamować gniewu.
Emanuel tymczasem wiercił go spojrzeniem, jakby chciał zmusić do uwierzenia w siłę organizmu malca.
— Ano pewnie... — rzekł wreszcie — silny organizm dopuszcza pewną nadzieję... oczywiście...
Jak lekarz przewidział, dni następnych nie zaszło pogorszenie w stanie dziecka. Chłopak leżał zazwyczaj pogrążony w głębokim śnie, wywołanym działaniem piżma, nic nie jedząc i nie reagując wcale na otoczenie. Tylko w chwilach, gdy dotykano opaski na uchu, jawił się na bezkrwistych wargach cień uśmiechu, jakby chciał zapewnić swym zwyczajem, że go „nic, a nic nie boli.“ Pozatem twarz jego nie miała żadnego wyrazu, a życie zdawało się niknąć zwolna w półroztwartych źrenicach.
Hansina pielęgnowała syna po całych dniach i nocach, spokojna i opanowana całkiem. Od pierwszych zaraz kurczów oswoiła się zupełnie z myślą, że straci dziecko. Emanuel natomiast zachował do końca nadzieję ocalenia. Nie przestał wierzyć w odporność organizmu syna i potęgę modlitwy swej nawet wówczas, gdy mu lekarz w oględny sposób zapowiedział rychły skon malca. W każdym błysku wracającego życia na twarzy chłopca dopatrywał się znaku, że go niebo wysłuchało, dopiero gdy nadeszły nieomylne objawy konania, opuściły go siły i popadł w bezgraniczną rozpacz. Siadywał godzinami przy łóżku syna i płakał, tak że Hansina zaczęła się obawiać o jego zmysły. Zatrzymano, o ile się dało, wszelką robotę w domu i w polu, gdyż każdy odgłos z zewnątrz zwiększał ból Emanuela. Sam zażądał zamknięcia bram i drzwi i nie wpuszczał najbliższych nawet przyjaciół i krewnych, którzy przychodzili pytać, jak się ma chłopiec. Nie mógł znieść widoku człowieka.
Kiedy uczuł, że chłód grobu obejmować już zaczyna ciało dziecka, porwał się do ostatniego, desperackiego ratunku, ogarnięty zgrozą nadchodzącej śmierci. Brał syna w objęcia i tulił do piersi, jakby chcąc ukryć, czy zasłonić sobą. Hansina błagała, by się uspokoił i poszedł spać, ale jej nie słuchał. Łzy mu ciekły z oczu, gdy chodził tam i z powrotem po sypialni, to kołysząc chłopca w ramionach, to modląc się, lub śpiewając, jakby chciał wymusić na Bogu miłosierdzie potęgą swego bólu i rozpaczy. Wkońcu uczuł, że ciało wypręża się, głowa opada martwo, a głębokie westchnienie malca zwiastowało, że nie żyje.
Wówczas dusza Emanuela ukorzyła się przed wolą bożą. Przestał płakać, położył małe zwłoki na łóżeczku, dotknął drżącą dłonią czoło zmarłego syna i powiedział:
— Bóg dał, Bóg zabrał, niech będzie pochwalone imię Pańskie!

W tydzień potem miał się odbyć pogrzeb, poprzedzony, jak kazał zwyczaj, godzinnem dzwonieniem i stypą zastawioną całemu żałobnemu orszakowi. Przygnębiony głęboko Emanuel wolałby był, by się wszystko stało cicho, ale sam zawsze tak gorliwie przemawiał za zachowywaniem starych obyczajów, że nie mógł z niemi teraz zrywać, pozatem zaś wzbudziłby pewne niezadowolenie w gminie, odsuwając w sposób jawny wszelką chęć wyrażenia współczucia przez przyjaciół.
Przez ciąg tedy kilku dni odbywało się gruntowne czyszczenie wszystkich izb plebanji, a w kuchni pieczono i warzono, jakby szło o wesele, lub chrzciny. Emanuel wdzięczny był Hansinie za to, że oszczędziła mu w tym czasie wszelkiego trudu i całą rzecz wzięła na swoje wyłącznie barki. Jednocześnie atoli dziwił się potrochu, że może, mimo smutku swego znaleźć tyle sił na mnóstwo drobnych, codziennych spraw, a dotknęło go niemal boleśnie, gdy widział, że nie uroniła jednej łzy podczas mycia zwłok i owijania ich w całun grobowy. Sam przebywał przeważnie w ogrodzie w najodleglejszych alejach, gdzie go nie dolatywał zapach pieczeni i paplanina robiących w pokojach porządki kobiet. Siadywał godzinami na ławce, z głową w rękach, trawiony smutkiem i wyrzutami sumienia. W podnieceniu swem wziął chorobę syna za doświadczenie boskie, zaś śmierć jego uznał za karę nieba za to, że w godzinie niedoli sprzeniewierzył się Bogu, sięgając po ludzką pomoc i przeciwstawiając ją woli Opatrzności. Ile razy wspomniał ową noc, kiedy stojąc w ogrodzie na wzgórzu i wypatrując światełka wśród ciemni, ogarnięty zwątpieniem zaprzeczył też istnienia światłości niebieskiej, ukrywał ze wstydem twarz swą przed obliczem Boga. Przepełniony skruchą wyznał to wszystko Hansinie, ale zauważył, że nie bierze sprawy serjo, jak przystało, i że go należycie nie rozumie. Wysłuchała w milczeniu, powiedziała, że Bóg oceni w pełni jego dbałość o syna i poszła do swych zajęć kuchennych.
W dniu pogrzebu wywieszono w całej gminie flagi, opuszczone do połowy masztu, ulice posypano igliwiem, a dzieci przybrane odświętnie biegały z łakociami w rękach, jakby to była jakaś ludowa uroczystość. W plebanji ledwo starczyło miejsca dla mnóstwa czarno odzianych gości, którzy napłynęli z całej okolicy. Trumnę chłopca ustawiono na dwu czarnych kozłach w kancelarji Emanuela, a wnet znikła ona całkowicie pod wieńcami, kwiatami sztucznemi, oraz krzyżami z paciorków i srebrzystej, czy pozłocistej tektury, opatrzonych napisami. Wokoło trumny stał zbity krąg pobożnych, zwłaszcza kobiet, które, złożywszy do modlitwy ręce, podziwiały tę niezwykłą wspaniałość. W wielkiej hali nakryto stoły, a Emanuel i Hansina witali współczujących znajomych i przyjaciół uściśnieniem dłoni. Babka Elza zarządzała całą stypą, zaś Abelona i kilka komornic roznosiły potrawy. Głos Elzy dolatywał ciągle poprzez cichy rozgwar zebranych, prosiła wszystkich, by siadali i brali się do posiłku.
— Raczcież zająć miejsca, drodzy przyjaciele... Proszę, raczcież coś przekąsić... — powtarzała ustawicznie.
Nastrój był smutny, ale nie tyle z powodu śmierci syna Emanuela, ile dlatego, że ze stolicy dochodziły coraz to bardziej niepokojące wieści o odbywających się, ponownych wyborach do parlamentu. Wiedziano, że dzień miniony musiał przynieść ostateczne rozstrzygnięcie długiej walki, a dotąd nie wiedziano, co się stało. W ogrodzie stał wójt, z rękami na plecach, otoczony ludźmi, którzy chcieli zasięgnąć jego opinji. Nos miał dziś przedziwnie blady, a hałaśliwy zazwyczaj głos brzmiał jakoś dyskretnie. Na rozliczne pytania udzielał pityjskich, uspakajających odpowiedzi.
— Ano zobaczymy, przyjaciele! Nie mogę uwierzyć, by się na serjo odważono postawić siłę przed prawem. Vox populi, vox Dei — powiedział pewien stary, grecki skald, to znaczy, że nikomu nie uda się bezkarnie urągać woli ludu... Bądźcież pewni, że tak jest!
Wszędzie rozpytywano o tkacza Hansena. Poszedł, wiedziano to dobrze, rankiem do miasta po depesze z Kopenhagi i spodziewano się go przedpołudniem z powrotem. Tymczasem dzwony rozbrzmiały, orszak żałobny rozsiadł się w wozach, a jego dotąd nie było.
Pogoda sprzyjała, słońce lśniło, niebo było szafirowe, zieleniały pola, a czarny, długi korowód pogrzebny, sunący krętą drogą krok za krokiem czynił tem smutniejsze wrażenie. Na życzenie Emanuela zwłoki pochować miano w grobowcu rodzinnym Andersów pod skibberupskim kościołem, na przylądku nad fiordem. Zdawiendawna upodobał on sobie ten samotny, opuszczony zakątek, którego ciszę przerywały jeno krzyki mew, krążących nad wybrzeżem.
Godzina minęła, lub więcej, nim się dostano do kościoła. Zdjęto trumienkę z wozu, a sześciu parobków, po trzech z Vejlby i Skibberupu zaniosło ją na cmentarz. Przodem kroczyła grupka podlotków, sypiących igliwie i mech, a za dziewczętami sunęła reszta żałobników, śpiewając hymn.
W tej chwili przemknęła, niby błyskawica, wieść o powrocie Hansena. Szeptano, pytano zcicha, padały odpowiedzi i zanim jeszcze trumienka została spuszczona, wszyscy wiedzieli, że to co uważano za niemożliwe, stało się faktem. Dokonany został zamach stanu, parlament rozpędzony, a rząd, oparty na własnej sile, wydaje rozporządzenia i ściąga podatki
Nie stało już teraz uwagi na wysłuchanie krótkiej mowy Emanuela, jaką wygłosił, walcząc ze łzami, nie słuchano, jak się żegnał z synem, dziękując mu za sześć lat spędzonych w „koleżeńskiej zażyłości.“ Ledwo rzucono trzy łopaty ziemi na trumienkę i skończono „cichą modlitwę,“ orszak rozproszył się natychmiast, dając wyraz oburzeniu i goryczy. Przed bramą cmentarza potworzyły się grupy, a wśród ogólnego zamieszania szukano wszędzie wójta. Okazało się jednak, że jeszcze podczas spuszczania trumny wsiadł na wóz i odjechał do domu. Również i tkacz Hansen odszedł, podobno razem z kowalką-Maren, tak że z wszystkich „mężów zaufania“ został jeno mały, gruby, rumiany chłop vejlbijski. Ale człek ten wybrany został do komitetu politycznego gminy jedynie dlatego, że chciano uczcić jego zasługi w mleczarstwie położone. Gdy się ujrzał otoczonym przez rozsierdzoną młódź, przerażony wielce oświadczył, że musi załatwić potrzebę naturalną, poszedł poza kościół i czmychnął cichaczem do domu.
Tkacz Hansen istotnie odszedł w towarzystwie kowalki-Maren. Ta mała, brzydka mieszkanka przytułku ubogich, występująca na każdem zebraniu i wzniecająca wszędzie zamieszanie, powzięła wkońcu przekonanie, że jest prorokinią, a czując coraz to większe pragnienie naprawiania świata, odnalazła wreszcie istotne hasło swego czasu i zaawansowała eo ipso na „świętą.“ W odległej chacie swej odprawiała wraz z kilku malkontentkami t. zw. „godziny modlitwy,“ podczas których czytywano rozdział Biblji, ryczano straszliwemi głosami pieśni nabożne i wyklinano wszystkich, którzy nie chcieli uznać Maren za światłość bożą Kościoła, zesłaną prosto z nieba. Wznieciło też ogólne zdziwienie i zakłopotanie, że w czasach ostatnich Hansen wziął Maren całkiem otwarcie pod swą opiekę. Niektórzy, widzący jak odchodzili oboje z pod kościoła, twierdzili nawet, że na ustach tkacza widniał uśmiech triumfu, nieodpowiedni zgoła w danej sytuacji i nie wieszczący chyba zgoła nic dobrego.

Niepokój jakiś był w powietrzu i wszyscy zachodzili w głowę, co przyszłość przyniesie.

CZĘŚĆ TRZECIA.

Pewnego lipcowego popołudnia szli Emanueli Hansina drogą od strony skibberupskiego kościoła nad fiordem, gdzie byli w celu złożenia świeżego wianka na grobie chłopca. Szli w milczeniu, każde innym brzegiem drogi. Emanuel miał jasny, sukienny surdut z długiemi połami, a Hansina czepiec kościelny, oraz czarny szal, który przytrzymywała na piersiach brunatnemi, nieco kościstemi już rękami. Słońce przypiekało mocno, na niebie nie było ni jednej chmurki, a ziemię pokrywała gruba warstwa kurzu, tak że kroczyli jakby pośród mgły mącznego pyłu, wzbitego w górę stąpaniem.
Gdy dotarli na szczyt wzgórza, Emanuel zatrzymał się pod lichą chałupiną, od której padało trochę cienia, i trzymając laskę i kapelusz w rękach założonych na plecy, utonął na długo spojrzeniem w krajobrazie. Roślinność była w pełni rozwoju, wszędzie po polach rosło wszystko i dojrzewało, a gdzie okiem sięgnąć, słały się zielone i żółtawe fale bezkreśnego jakby morza zbóż, kołyszące na sobie, zda się, poświatę słoneczną.
— Co za uroczy widok! — powiedział wkońcu takim tonem, jakby się bał coś spłoszyć słowy swemi Wydaje mi się, że czuję w powietrzu wiew mocarny ziemi! Słuchaj, jak śpiewa skowronek tam, ponad łanem żyta Nielsa Jensena. Popadam zawsze w przedziwnie uroczysty nastrój, gdy nadchodzi pora żniw. Przejmuje mnie nawskroś widok dojrzewającego nagle, w oczach, tego, co jest wynikiem i owocem długiej walki i całorocznego trudu. Zagadkowa jest, zaiste, wielce owa przedziwna, mocarna siła przyrody, która nam się w tej porze objawia. Czasem bywa zima zbyt mroźna, za to nadmiernie sucha, albo wilgotna, a jednak mimo to dojrzewa zboże, z roku na rok w tym samym czasie, rzec można, w tym samym dniu. Każdy gatunek ma nawet swój ściśle określony dzień...! Wszak pamiętasz, Hansino, jakeśmy się wszyscy z wiosną uskarżali na przymrozki nocne, mające zniszczyć młode pędy. Potem narzekaliśmy na suszę, wkońcu zaś na nadmiar deszczu. A mimo wszystko zboże wyrosło prześlicznie i drwi z naszej mądrości i trosk bezcelowych.
Umilkł na chwilę, a potem ciągnął dalej:
— Wszystko to daje nam, ludziom, poważną naukę... — umilkł ponownie i dodał. — Muszę to wziąć za temat do niedzielnego kazania. W drobnym szczególe tym przejawia się system gospodarczy natury i kryje wiekuista prawda, którą poznać winniśmy i zwłaszcza w czasach obecnych przyswoić sobie koniecznie!
Ruszył dalej, ale stawał ciągle, przy co drugim niemal łanie, zachwycając się bujnością jego i bogactwem. Na głowie miał słomiany kapelusz, wciśnięty głęboko na czoło, a to dla ochrony oczu, niebardzo znoszących w czasach ostatnich jaskrawe światło słońca.
Hansina szła, krocząc po drugiej stronie drogi, cierpliwie, mimo ciągłego zatrzymywania się, a gdy mówił, słuchała uważnie i patrzyła nań badawczo. Milczała, aż do chwili kiedy Emanuel zmienił nagle ton i popadł w melancholijne spostrzeżenia, porównując własne plony z urodzajem widnym naokół.
Matka twoja ma słuszność! — powiedział. — Musimy się wziąć ostro do roboty.
— Nie jest tak znowu źle! — zauważyła z otuchą Hansina, a słowa brzmiały dziwnie jakoś w jej ustach i wydawały się nie całkiem szczere. — Żyto wygląda wcale dobrze. A zresztą tyle miałeś różnych spraw w latach ostatnich... tyle ci czasu zabrała polityka... Sądzę, że w przyszłości zaznamy trochę więcej spokoju... Nie zaszkodzi nam to wcale... nieprawdaż?
Puścił, jak zawsze, mimo uszu połowę jej słów, snując własne jeno myśli. Po chwili rzekł:
— Możeby było dobrze w przyszłym roku zmienić sposób uprawy.
Znowu zamilkł i kroczył z oczyma w ziemię utkwionemi.
Szli środkiem dwu murów zbożowych wysokości człowieka, ponad któremi latały w słońcu motyle, podobne ruchomym kwiatom bratków, a po dobrej chwili znaleźli się u stóp wzgórza, skąd wiodła przez łąki ścieżka do Skibberupu. Hansina stanęła i rzekła:
— Wstąpię na chwilę do rodziców. Może pójdziesz ze mną. Czekają na nas już dość dawno.
— W tej chwili nie mogę... nie mogę! — odparł. — Mam przemyśleć właśnie rzecz bardzo ważną. Ale pozdrów ode mnie staruszków i powiedz, że w ciągu tygodnia wpadnę do nich. Słuchajno! — zawołał za nią, gdy odeszła spory kawałek. — Jeśli nie zapomnisz, powiedz ojcu, że pamiętam o pożyczonem mi wiosną na siew życie. Zwrócę zaraz, gdy tylko pierwsze snopy zbiorę.
Hansina zastała w domu samego tylko ojca. Ubrany w pasiastą, czarno-białą koszulę i czapkę futrzaną, naciśniętą na konopiastą czuprynę, siedział starzec w fotelu i spał, a wokół niego wirowały roje much, które za pojawieniem się Hansiny z brzękiem pierzchły na wszystkie strony.
— To ty, Hansino? — spytał, podnosząc wysoko białe, krzaczaste brwi oślepłych oczu. — Jakto, sama przybywasz, a gdzież Emanuel?
— Kazał pozdrowić i powiedzieć, że przyjdzie w tym tygodniu powiedziała.
— A, tak! Dobrze, dobrze, matka zaraz wróci, poszła tylko do Soerensenów pożyczyć gazety. Ma tam być wspaniała mowa Baerrego. Czy Emanuel nie wspominał o tem?
— Nie. Zdaje mi się, że nie czytał jeszcze dziś gazety.
— Dał im podobno dobrze po głowie ten Baerre. Tak być powinno... zasłużyli sobie na to ci... bandyci... tak ich zowię, bo czemże są innem jak nie bandytami i rabusiami! Powiedziałem wszakże swego czasu... pamiętasz, Hansino?.... Czy ma wrócić pańszczyzna? Czy my, chłopi mamy być znowu bydłem w pańskich dobrach?
Podniósł się z trudem i przy pomocy kija, szurgając ciężko nogami, postąpił kilka kroków. Hansina zdjęła szal i, siadłszy przy oknie, przestała zwracać uwagę na słowa rozgoryczonego starca. Milcząc patrzyła w głąb cienistego ogrodu, gdzie snuły się po trawie i ścieżkach krągłe, jednostajne plamy słońca, a kury chodziły i podgrzebywały gorliwie krzaki agrestu, zupełnie jak wówczas, kiedy to za panieńskich czasów spędzała na tem samem miejscu długie godziny, snując złote marzenia przyszłości.
Wspomniała przeszłość i pierwszy rok zamęźcia, gdy żyli z Emanuelem samotni i sobie tylko oddani, a każdy dzień był im nowem objawieniem wielkiego, nienazwanego szczęścia. Wspomniała spokojne wieczory tej właśnie zimy, kiedy siadywali razem w kręgu światła lampy, a Emanuel czytał jej, albo opowiadał o swych walkach i przejściach duchowych w młodości. Bezpośrednio po śmierci syna, Emanuel zapragnął jakby powrócić do spokojnego trybu życia i do przyjacielskiego obcowania z żoną. Ale niebawem spostrzegła Hansina, że myśli jego kroczą odmienną zgoła drogą. Czuła to z dniem każdym wyraźniej, nie wiedziała, dokąd zmierza, ale nie mogła nie dostrzec, że utraciła dawne zaufanie męża. Zdawała sobie sprawę z własnej niemocy przeciwdziałania przygnębieniu, jakie go ogarnęło, a jednocześnie trapiło ją przypuszczenie, że coś przed nią ukrywa i że odczuwa jakiś brak, do którego przyznać się wstydzi, albo może nie uświadamia go sobie wyraźnie. Budziła się zwolna tęsknota za życiem i ludźmi, których porzucił, po części także dla niej.
Elza wetknęła wielką swą głowę przez uchylone drzwi kuchni i zawołała:
— A, to ty, Hansino! Czekaliśmy na was! A gdzież Emanuel?
— Nie ma dziś czasu, — odparła — przysyła pozdrowienie, a przyjdzie w ciągu tego tygodnia.
Twarz staruszki przybrała surowy wyraz i znikła po chwili w drzwiach. Po kilku minutach stukania glinianemi miskami odezwała się z kuchni:
— Dziwne, że Emanuel w czasach ostatnich tak jest zajęty, iż nie ma czasu odwiedzić dwojga staruchów. To dziwne i śmieszne, poprostu.
Hansina nie odpowiedziała. Wiedziała, że pomiędzy mężem a matką istnieje od niedawna niejakie rozdwojenie, albowiem, zdaniem Elzy, Emanuel zaniedbał gospodarstwo, zdając się we wszystkiem na parobków.
— Gazeta... gdzież gazeta... matko? wołał niecierpliwie Anders Jörgen, który dowlókł się tymczasem z powrotem do fotelu.
— Zaraz przyjdę! — odparła. — Muszę tylko zanieść mleka cielętom.
Po chwili ukazała się w drzwiach, opasując grubą swą postać wielkim fartuchem.
— Ano, czytaj! zawołał rozpromieniony starzec, pochwyciwszy uchem szelest papieru. — Dał im pewnie dobrze po głowie! O, ten Baerre to mistrz...! On jest tego samego co ja zdania... wszakże pamiętacie... Czy ma znowu wrócić pań...
— Dosyć stary, cicho bądź! — przerwała mu Elza, włożyła na nos stare, zaśniedziałe okulary męża i zaczęła nosowym nieco głosem czytać sześcioszpaltowy artykuł pod tytułem: Mowa naszego przywódcy na zebraniu w Vemmeloev.

Eman manuel kroczył tymczasem dalej drogą w kierunku Vejlby. Ale nie zmierzał prosto do domu, tylko kołując polami szedł ku pustym rozłogom na północ od wsi leżącym, gdzie się chronił tak często w początkach swej działalności duszpasterskiej. Cisza i osamotnienie tych miejsc zaczęły nań w czasach ostatnich wywierać znowu pierwotny, pociągający urok. Chciał tutaj w spokoju rozważyć mnóstwo spraw, które mu się nasunęły niedawno. Wędrując tam i z powrotem przez kilka godzin po jednej ścieżce, dumał często nad dziwnym, wprost obojętnym spokojem, z jakim przyjaciele jego i wszyscy chłopi kraju przyjęli dokonany zamach stanu, z jaką uległością poszli w kuratelę rządu, patrząc co dnia na deptanie nogami najświętszych praw swoich. Nawet człowiek taki jak cieśla Nielsen., którego wybuchy przejmowały nieraz zgrozą, gdy szło o naruszenie dumy i poczucie prawa, uśmiechał się teraz tylko pod wąsem i mawiał, że należy „jąć się obecnie innej taktyki.“ To samo powiedział Emanuelowi tkacz Hansen, przybywszy pewnego dnia o późnej godzinie. Przy tej sposobności objawił mu w zwykły swój, tajemniczy sposób po długiem kołowaniu, że wójt gminny nie stoi na wyżynie ważnej i odpowiedzialnej placówki, jaką zajmuje, a wkońcu dodał, że także prywatne stosunki wójta niegodne są człowieka, który chce być przywódcą wielkiej grupy uświadomionych, a chrześcijański światopogląd uznających ludzi. Emanuel nie zrozumiał wcale tych enuncjacyj i nie zależało mu wcale na ich zrozumieniu. Postanowił nie interesować się wcale polityką dnia bieżącego, która go wogóle niewiele zawsze obchodziła i o błahości, której był mocno przekonany. To co usłyszał, utwierdziło go jeno w dawnym poglądzie. Nie mogło przez to zgoła ucierpieć ziszczenie się królestwa boskiego na ziemi, owej gospodarki ducha, która musi się ucieleśniać w życiu ziemskiem mimo ustaw i mimo ich gwałcenia, podobnie jak ziarno w ziemi, które mimo mrozów zimowych i suszy letniej, czasu żniw podaje człowiekowi złote kłosy swoje.
Ale czas nie nadszedł jeszcze i nie wszystkie dzieci boże dojrzały do przyjęcia pełni miłości ojca swego. Emanuel nie był pewny, czy sam tego za życia doczeka, ale go to nie osmucało i nie odbierało mu otuchy. Świadomość sama, że toruje drogę pochodowi zwycięskiemu prawdy i sprawiedliwości była mu szczęściem. Radość i zapłata mieściła się w obietnicy nastania królestwa pokoju.
Co więcej, wbrew wszystkiemu, co się stało, nie chciał porzucać wiary, że właśnie tu, pośród rajsko zielonych równi, małej, zapoznanej i pogardzanej Danji, zajaśnieje światłość wiekuista i stąd rozszerzy się po świecie. Był pewny zupełnie, że Bóg błogosławi temu, tak dotkliwie uciskanemu przez wrogów i nękanemu wewnętrzną niezgodą krajowi, że go wychowuje zapomocą niedoli i przeciwności, podobnie jak to czynił ongiś z narodem żydowskim, w celu odwrócenia serca jego od wszystkiego co ziemskie i doczesne. Gdzież, w całym świecie żył lud tak potulny, tak przepojony skromnością i posłuszeństwem, jak niebieskooki naród duński? Czyż Bóg nie przemawiał już nieraz ustami powołanych mężów z tego właśnie narodu, jakich ludzkość od wieków nie znała? Wszakże nawet w ostatnich czasach potęga słowa, takiego naprzykład Grundtwiga, najgłuchszych nawet zmusiła do słuchania. Emanuel przeżywał czasem chwile, w których czuł, że Bóg i dla niego samego chowa jakąś misję. Marzenie, że zalicza się do takich wybrańców bożych, nie opuszczało go nigdy od czasu, kiedy siedząc na kolanach matki słuchał opowieści o starych prorokach izraelskich, których słowom Bóg błogosławił. Nie mógł się i teraz wyzbyć myśli, że Bóg, zabierając mu syna, poddał strasznej próbie jego wiarę i próba ta będzie ostateczną... Ach, jakże się jednak słabym okazał...!
Idąc tak w zamyśleniu, zaskoczony został nagle widokiem towarzystwa, złożonego z pięciu, czy sześciu osób, które ucztowało na białym obrusie, rozłożonym na wysokiej trawie, opodal drogi.
W tej właśnie chwili wstała młoda panienka, w półdługiej, białej sukience z błękitną szarfą i zabierała się do wygłoszenia mowy. Trzymała w jednej ręce wzniesiony kieliszek z winem, w drugiej zaś popielaty kapelusz męski, który podnosiła ku głowie i opuszczała znowu, z ukłonem, podczas gdy reszta towarzystwa, dwu panów i dwie damy bili oklaski uznania i śmiali się głośno. W trawie, za paniami leżała rękojeścią do góry, otwarta parasolka, zaś obok panów sterczała, zatknięta w ziemię laska z błękitnym kapeluszem damskim na rączce. Kilka kroków dalej stał w cieniu obciosanej wierzby powozik, zaprzężony w dwa małe, rosyjskiego pochodzenia siwki, a obok niego widniał stangret w aksamitnych spodniach i szarych kamaszach.
Emanuela przenikało zawsze drżenie, ile razy zetknął się niespodzianie z obcymi, ubranymi po miejsku ludźmi. I teraz więc odwrócił głowę, udając że nie dostrzega wcale ucztujących. Przechodząc, usłyszał jak panienka mówiła:
— Pozwólcież łaskawi, czcigodni państwo... że wychylę... wypiję... do dna ten kielich goryczy, ku czci... naszego... ukochanego gospodarza...
Nagle urwała, śmiech umilkł również.
Emanuel domyślił się, że go spostrzeżono, przeto założył na plecy ręce z laską i przeszedł mimo, starając się nie zmieniać, ni przyspieszać kroku.
Naraz wydało mu się, że go ktoś woła po nazwisku. Ale nie obrócił głowy, sądząc, że się przesłyszał. Cóż go mogli obchodzić ci ludzie?
Po chwili głos zawołał znowu, tym razem całkiem wyraźnie i wydał mu się dobrze znanym.
— Panie pastorze! Panie pastorze Hansted!
Obrócił się znagła, z wyzywającem spojrzeniem, i zobaczył, że zbliża się doń jakiś mężczyzna, czyniąc powitalne gesty. Słońce zaświeciło Emanuelowi teraz prosto w oczy, to też mógł ledwo dostrzec zarys postaci i ujrzał, że idący jest to dość barczysty, okazały mężczyzna z faworytami, o nienagannych manierach. Dopiero gdy stanął tuż przy nim i podał mu rękę ze sztuczną nieco uprzejmością, poznał doktora Hassinga.
— Przybywam do pana pastora jako poseł — rzekł lekarz, załatwiwszy się z powitaniem, i odsłonił w uśmiechu duże, białe zęby. — Tworzymy tam oto coś w rodzaju małego kółka familijnego, a damy moje radeby bardzo poznać i powitać pana. Czy uczynisz nam, panie pastorze, zaszczyt wypicia z nami kieliszka wina? Spotkasz pan też kogoś znajomego.
Emanuel miał zrazu wielką ochotę poprostu odmówić, nie nęciło go zwłaszcza wcale spotykanie znajomych. Ponieważ nie miał jednak wyraźnego powodu wymówki, a także nie chciał obrazić lekarza, który przez ciąg choroby chłopca okazał mu i Hansinie dużo współczucia, musiał, chcąc nie chcąc, zbliżyć się i przywitać.
Zebrani wokół obrusa śledzili tymczasem z żywem zaciekawieniem spotkanie obu mężczyzn, gdy zaś zobaczono, że idą przez trawę ku nim, damy ujęły parasolki i wstały, zaś młody mężczyzna w letniem ubraniu koloru melona zerwał się, ściągnął swe olbrzymie, ćwierćłokciowe manszety i stanął, oparty na swej spiralnie skręconej lasce, tuż poza panienką w pozycji tak wyzywającej, jakby ją chciał po rycersku bronić przed groźnem niebezpieczeństwem.
— Wybiję cię, Alfredzie, jeśli mnie będziesz ciągle podniecał do śmiechu! — szepnęła mu w chwili, gdy lekarz i Emanuel byli oddaleni zaledwo o dziesięć kroków.
— Ach!... — odparł, przysłaniając dłonią usta i pokręcając jasnego wąsika. — Na miły Bóg, wszakże jest to coś w rodzaju wołu jaskiniowego... to głos Pana nad Pany, dolatujący z głębi seminarjum...
— Cicho bądź! Słyszałeś?
— Pst!
W tej chwili zbliżyli się mężczyźni. Mała, w brunatny jedwab przybrana brunetka, o miękkich kształtach i łagodnych, kobiecych, dziecięcych nawet niemal rysach, podeszła do Emanuela i podała mu dłoń.
— Żona moja! — przedstawił lekarz.
— Cieszę się bardzo, żem pana spotkała nareszcie, panie pastorze! — powiedziała głosem tak miękkim, że słowa nabrały, jakby cudzoziemskiego akcentu. — Od kilku lat jesteśmy bliskimi sąsiadami, to też dziwiłam się nieraz, że nie przyszło do poznania. Na wsi trudno bardzo, wszakże, zejść sobie z drogi.
Emanuel uniósł w milczeniu kapelusz, pół cala ponad głową, a doktor Hassing ciągnął dalej, prezentację tonem żartobliwym:
— Pozwolę sobie teraz przedstawić najmłodszą osóbkę naszego kółka, miluchną kuzynkę żony mojej, pannę Gerdę Zoff, której wyśmienity speech przerwany został właśnie przez zjawienie się pana pastora. A tu,... mój bratanek, człowiek pełen nadziei, kuzyn owej kuzynki, pan Alfred Hassing, że tak rzeknę, do pewnego stopnia asesor. O ile pan pastor abonuje jakieś pismo sportowe, to musiał spotkać się na jego szpaltach z tem światowej sławy nazwiskiem.
— Wielki Boże! — pomyślał Emanuel z politowaniem, patrząc na workowate ubranie, trzewiki o długich szpicach i wielkie jak talary spinki olbrzymich manszetów, meloni sto-barwnego młodzieńca. — Tak więc ubranym winien być obecnie bohater mody bieżącego dnia!
— A teraz, — podjął lekarz, zwracając się ku smukłej, bardzo modnie ubranej damie, która przez ciąg prezentacji stała za Emanuelem, jakby chciała nie zostać przezeń dostrzeżoną — a teraz... nie potrzebuję chyba przedstawiać?
Emanuel obejrzał się i skamieniał.
Lekarz miał słuszność zupełną. Prezentacja była w tym wypadku całkiem zbyteczna. Dama, która stała uśmiechniona, oblana czerwoną poświatą modnej parasolki koloru maku, przez którą przeglądało zachodzące właśnie słońce, spokojna, panująca nad sobą, spoglądająca bystro przepysznemi, szaremi oczyma, ubrana bez zarzutu aż do rąbka pięknej sukni w wielkie kwiaty, była tak chłodna, a tak jednocześnie wyzywająca i tak zawsze ta sama jak dawniej, że Emanuel musiał natychmiast poznać pannę Ranghilde Tönnesen.
— Dziwisz się pan pewnie, skąd się tu biorę? — spytała, podając mu uprzejmie wąską dłoń w pięknej rękawiczce. — Nie dziwiłabym się wcale, gdybyś mnie pan wziął za szpiega. Dlatego też, najlepiej będzie sądzę, odrazu wszystko wyjaśnić. Poznałam z wiosną państwo Hassingów, a kiedy mnie do siebie zaprosili, nie mogłam się oprzeć pokusie. Jestem tu dopiero od dwu dni i zaręczam, nie dopuściłam się nawet w myśli najlżejszej niedyskrecji... Czy panu to wystarcza?
Żartobliwy jej ton i niezachwiana pewność, że czyni na nim wrażenie, niemile dotknęły Emanuela. Otrząsnął się szybko ze zdumienia i powiedział:
— Nie rozumiem wcale, do jakiego rodzaju szpiegostwa mogłaby pani być zdolną. Nie potrzeba zgoła wyjaśnień, bo jest to zupełnie naturalne, że miałaś pani ochotę zobaczyć dawne swe miejsce pobytu.
Powiedział to tonem ostrzejszym i wynioślejszym niż zamierzał i chciał dodać coś dla złagodzenia, gdyż spostrzegł, że towarzystwo zażenowane jest wielce, w tej jednak chwili zobaczył, że młodzieniec trącił łokciem kuzynkę i szepnął jej słowo, które sprawiło, że wetknęła w zęby koniec chustki, zagryzła ją kurczowo, by nie buchnąć śmiechem. Krew mu się rzuciła do twarzy i zmilczał.
— Może usiądziemy na trawie? — podjął doktor Hassing, wysilając się na swobodny ton. — Pan pastor nie odmówi przecież szklaneczki wina. Janie! — zawołał na stangreta. — Proszę przynieść jeszcze jednę szklankę i...
— Dziękuję! Nie piję wina! — przerwał mu oschle Emanuel.
— Ach, tak?
Kłopotliwe milczenie zaległo na chwilę, a zdawało się, że wszyscy nie wiedzą co począć z oczami. Doktor stał niemy, skubał bokobrody i spoglądał z komicznem zdumieniem na panne Tönnesen, jakby jej chciał powiedzieć, że stało się głupstwo, ale nie przewidział naprzód, co będzie z pastorem.
Emanuel patrzył wprost przed siebie, nie dostrzegając pomieszania towarzystwa. Gniew zwrócił teraz przeciw samemu sobie. Cóż miał tu do roboty? Czemuż wlazł pomiędzy ludzi, z którymi nie łączyła go ni myśl jedna, ni uczucie, których nawet wysłowienie tak mu się obcem stało, że brzmiało jak obcy język.
Jak zawsze, panna Ranghilda znalazła wyjście z kłopotliwej sytuacji.
— Posłuchajcież państwo! — powiedziała wstępując w koło zebranych. — Słowa pana pastora były bardzo trafne. Wypiliśmy już wszyscy pod dostatkiem wina. Proponuję byśmy, korzystając z pięknego wieczoru, odbyli przechadzkę. Powóz wyślemy przodem, albo go odprawimy do Kyndlöse, a uprosimy też pana pastora, by nam towarzyszył przez część drogi. Tylko kawałek... dobrze...? Zgodzi się pan chyba, bo o ile pamiętam, musimy wszyscy iść w tym kierunku.
Słowa te znalazły odrazu uznanie wszystkich, a doktór posłał pannie Ranghildzie ponowne, tym razem wdzięczne spojrzenie.
Również i Emanuelowi plan zdał się wybawieniem. Powiedział sobie, że wystarczy dla zachowania form towarzyskich, jeśli pozostanie aż do miejsca, gdzie droga przecina granicę jego pól, tak że wróci do domu jeszcze na wieczorne karmienie bydła i wieczerzę.
Stangret otrzymał odpowiednie zlecenie i ruszono w drogę. Młody sportowiec podał ramię ciotce swej, pani Hassing, i wysunął się na czoło pochodu, by puścić wodze swej wymowie i żartom.
— Ależ na miłość boską! — zawołał. — Wszakże to oślica Balaama! Jegoż to nazywają wszyscy oryginalnym i inteligentnym człowiekiem? Toż to chodząca ewangelja!
— Zawsze się musisz wyrażać krańcowo, drogi Alfredzie! — odparła z łagodnym wyrzutem pani Hassing. — Może nie ma wielkich talentów, i trochę zdziwaczał, czego zresztą nie wiem... ale niepodobna przeoczyć w jak szlachetny sposób poświęcił wszystko swym przekonaniom i z jaką gorliwością pełni swe funkcje duszpasterskie... Przyznać to chyba musisz, Alfredzie!
— Ach! Przysięgam, masz już, droga cioteczko, małą słabostkę dla tego jegomości! Coś w rodzaju maleńkiego zakochania... nieprawdaż? A może ci wpadnie też do głowy zaprosić go na kolację?
— Będzie to konieczne, jeśli nam dalej towarzyszyć zechce. Nie powiedziane zresztą, że przyjmie zaproszenie. Zresztą, nie byłabym wcale od tego. Radabym posłuchać jego zapatrywań na różne sprawy.
— Acha! Więc zakochanaś po uszy, cioteczko! Masz miękkie i podatne serduszko. Czyż jednak całkiem zapomniałaś o wuju Joachimie?
— Wuj Joachim! — zawołała nagle pani Hassing i wyraz jej twarzy zmienił się wielce. — Masz rację... zupełnie mi wyszedł z głowy.

Niedługo Emanuel i panna Ranghilda znaleźli się oboje całkiem odosobnieni o kilkanaście kroków za towarzystwem. Doktór wszczął zrazu z Emanuelem rozmowę o spodziewanych obfitych zbiorach, ale wnet go odwołała rozbawiona panienka, która bujała po polach, zdala od wszystkich, przywołując to tego, to owego, celem podziwiania odkryć, jakie robiła co krok. Raz był to „słodki jak marzenie“ robaczek świętojański, który jej siadł na dłoni, to znów „cały pałac mrówczy“ znaleziony po drugiej stronie rowu. Co chwila wynurzała się skądś jej drobna, biała postać pod błękitną parasolką, piętrzącą się nad głową, niby prywatne, osobiste niebo szczęśliwości.
— Cóż za dziwny człowiek z pana! — zawołała Ranghilda, gdy doktór odszedł, a oni oboje uszli kawałek drogi w milczeniu. — Przez siedm lat cieszyłam się na tę chwilę, kiedy pana napadnę niespodzianie, a pan witasz mnie, jakby od ostatniego widzenia minęły trzy dni. Wyznam otwarcie. Wprawiłeś mnie pan w wielkie zakłopotanie, zapowiedziałam wszystkim wielką scenę powitalną... Przyznaję zresztą — dodała wobec upornego milczenia Emanuela — że zrobiłam wielkie głupstwo. Powinnam była wiedzieć, że różnisz się pan bardzo od reszty ludzi, a widzę, żeś pozostał nieobliczalnym jak zawsze.
Emanuel nie wyczuł przymusu, jaki sobie zadawała, by mówić w tonie koleżeńskiej poufałości z dawnych czasów. Zbyt silnie odczuwał niezadowolenie, że oto idzie z nią sam na sam i słucha po upływie lat tego samego co dawniej głosu wyzywającego, o dziwnie metalicznym dźwięku.
Nie ulegając zgoła owemu serdecznemu sposobowi wznowienia znajomości, rzekł poważnie:
— Zdaje się, panno Tönnesen, żeśmy oboje odnieśli to samo wrażenie. Zarówno w chwili ujrzenia pani, jak i teraz, gdy słucham, spostrzegam, że po sześciu, czy siedmiu latach jesteś pani tą samą co dawniej.
— Oczywiście! — odparła, wzruszając ramionami. — I czegóżbym się zmieniać miała? Jestem jak ongiś poprostu panną Tönnesen, a cały romans mego życia w ciągu lat siedmiu spisaćbym mogła z łatwością na bilecie wizytowym. Taki to już los nas, niezamężnych kobiet. Inna rzecz z panem. Nie sądź pan, że nie wiem nic. Poznałam siostrę pańską, żonę konsula generalnego, Torma, a także brata pańskiego, kamerjunkra. Z siostrą zaprzyjaźniłyśmy się nawet bardzo. Jest zachwycająca... nieprawdaż? Naturalnie nieraz rozmawiałyśmy też o panu. Skarżyła się, że pan nie odzywa się do niej wcale.
Emanuel zaczął uważniej słuchać. Czyż może odwiedziny te miały jakiś szpiegowski cel?
— Przed przybyciem tu dowiedziałam się, jak wpływową zostałeś pan osobistością w całej okolicy, jakich przeobrażeń dokonałeś pan od czasu wyjazdu ojca mego i jak pana ubóstwiają parafjanie. Słyszałam nawet, że opinja publiczna uważa pana za apostoła.
Emanuel drgnął, wyczuwszy drwiny w jej słowach, i rzekł po chwili milczenia:
— Ma pani słuszność. Winienem Bogu wdzięczność. Ale cóż z panią? Wszakże spełniły się również pragnienia pani, panno Tönnesen. Opuściłaś pani znienawidzony ten zakątek, przeniosłaś się do stolicy, do duńskiego ogniska kultury, do stosunków towarzyskich, do mód i teatru. Mieszka pani nawet w pobliżu słynnego naszego Tivoli...
— Ano tak! — przerwała mu, niecierpliwie wstrząsając głową. — Ze mną, jak powiedziałam, sprawa inna. Zresztą nie żaliłam się, nie wiem tedy, do czego pan zmierzasz. Czuję się naprawdę dobrze, o ile na to pozwalają warunki. Stałam się na starość filozofką... stoikiem, zdaje się, tak to ludzie zowią. To znaczy, nawykłam do tego, że jestem, jak i mnie podobni, zgorszeniem, dla zacnego świata naszego... co więcej dumną się czuję potrochu z przynależenia do ludzi, którzy są żywem świadectwem bliskiego upadku naszego współczesnego Babilonu.
Emanuel chciał coś odpowiedzieć, ale odwykł od myślowych skoków i nie otwierał ust przed sformułowaniem zdania, przeto panna Ranghilda trzepała dalej.
— Ale czyż warto mówić o mnie. Jest to całkiem nie interesujący temat. Musi mi pan coś powiedzieć o sobie. Spędziłeś pan tedy łącznie ośm lat w tym zakątku, nie zatęskniwszy do tak zwanych skarbów kultury. Czy panu nie zbrakło dobrej muzyki, naprzykład bodaj szubertowskiej etjudy skowrończej, którą pan lubiłeś, jak pamiętam, swego czasu?
Mówiąc to, spozierała ku niemu z poza rękojeści swej parasolki, uśmiechała się, mizdrzyła, słowem roztaczała cały wdzięk swój. Emanuel nie dał się jednak niczem wyprowadzić z rezerwy i, gdy umilkła, odparł poważnie:
— Trudno mi, zaprawdę, tęsknić za czemś, co w całej pełni posiadam. Gdybyś pani raczyła jeno posłuchać, panno Tönnesen, usłyszałabyś w tej nawet chwili skowronka ponad głową swoją, a śpiewa stokroć piękniej, niż go naśladować może największy kompozytor świata. Wystarczy mi wyjść za próg, a mam przed oczyma panoramę, urągającą wszelkiej ludzkiej sztuce. Przez całe lato mam tuż pod oknami przecudną orkiestrę, od rana do wieczora grającą. W koronach drzew śpiewają szpaki, drozdy po krzakach nucą, szczygiełki...
— I wrony... wrony! Nie zapominajże pan o wronach! — zawołała, zatykając sobie z komiczną rozpaczą uszy. — I koguty! O Boże... koguty! Tutaj nawet, u doktorostwa jest taki potwór, który staje pod mojem oknem, gdy śnię nasłodziej, i drze się jak opętany... Wydaje mi się wówczas, że leżę na jarzących węglach.
Emanuel nie mógł się tym razem powstrzymać od lekkiego uśmiechu. Przystanął na chwilę, potrząsnął głową, spojrzał jej po raz pierwszy prosto w oczy i rzekł:
— Zaprawdę, nie zmieniłaś się pani na włos, panno Tönnesen. Zachowałaś dawną urazę nawet do naszego poczciwego zwiastuna świtu.
— Wyznaję szczerze, że pod tym względem zostałam po dawnemu kacerzem. Godzę się, by ludzie wpadali w zachwyt na odgłos śpiewu ptaków, czy widok zieleniejących lasów, albo piaszczystego wybrzeża, gdzie zresztą cuchną okropnie gnijące wodorosty, by podziwiali rozkwiecone łąki i wszystkie owe cuda, ale jeno pod warunkiem, by mnie zostawiono w spokoju pośród mych czterech ścian i pozwolono zajmować się tem co odpowiada prywatnemu memu temperamentowi i upodobaniom. Nie posiadam żadnego odczucia tak zwanej przyrody. W moich oczach, stylowo urządzony pokój, przejawiający specjalne umiłowania interesującego człowieka, jest sto razy piękniejszy, czy też ciekawszy i bardziej nastrojowy od najrozkoszniejszego krajobrazu. Pewnie się panu wydaję straszną... nieprawdaż?
Emanuel znowu chciał odpowiedzieć, ale go ubiegła.
— Mogłabym, gdybym tylko chciała, oburzyć pana bardziej jeszcze. I nawet uczynię to! Otóż sądzę, że wszystka gadanina o piękności i wzniosłości natury, to jeno bajka wymyślona przez głupkowatych poetów, a większość ludzi operuje temi pojęciami w złej wierze i całkiem obłudnie. Ja, ze swej strony poprzestaję chętnie na ulicach Kopenhagi, a nagie pola, monotonne drogi i ów bezmyślny nadmiar horyzontu przejmuje mnie dreszczem takim, że przychodzi mi na myśl wanna z zimną wodą, w której kąpać się musiałam, dla zahartowania, gdym była dzieckiem. Choćby słońce nie wiem jak świeciło, a zieleniały pola, mnie się wydaje wszystko tak smutne i tak puste, że dygoczę z chłodu. Gdy wspomnę nieskończenie długą zimę z ciemnemi, że oko wykol, wieczorami i nocami, gdy wspomnę burze, deszcz, rozmokłe drogi, a mówię to na podstawie długoletniego doświadczenia, to wszystko wydaje mi się wprost nieludzkie i poniżające poprostu. Przyznaję, i miasto może być wstrętne, pełne kurzu, brudne, osmolone dymem węglowym i t. d., ale mimo wszystko człowiek nie jest w tej mierze wydany na łup brutalnych, ślepych, ohydnych sił przyrody. Mieszkaniec miasta nie jest niewolnikiem słońca, czy księżyca i nie zależy od tego, czy raczą miłościwie świecić, czy nie. Tam dopiero zaczyna się domyślać potrochu człowiek, co znaczy człowieczeństwo, to znaczy owładnienie bezwzględne przyrodą, co leży, w planie samego nawet rozwoju.
Dotarli w tej chwili na szczyt wzgórza, skąd słał się widok milami, jak to często bywa w tych okolicach. Minęli dawno granicę gminy, a z miejsca, na którym stali, można było widzieć płaski, ale ponętny i urozmaicony teren parafji Kyndlöse-Vesterby. Środkiem wił się bogaty w wodę strumień, przecinający łąki i kilka lasków. Po stronie zachodniej widniał wysoki, z granitu zbudowany kościół w Kyndlöse, a na jego złoconej chorągiewce migotał blask, jakby zapalonej już gwiazdy. Wielkie lasy Vesterby leżały sinym zwałem na skraju widnokręgu po stronie północnej i północno-zachodniej, a za wał ten zaszło właśnie słońce, rozpłomieniając cały skraj nieba.
— Czy ma pani odwagę mówić to tutaj? — spytał Emanuel smutno, wskazując szerokim gestem krajobraz, oblany ostatniemi promieniami zachodu. Opar nocny zaczął już snuć się po łąkach i wisiał, niby pajęczyna, nad krwisto-czerwoną nicią strumienia. — Czy nie pociąga pani wcale ten widok i czy nie budzi innego wrażenia, jak wanna z zimną wodą?
Panna Ranghilda rozejrzała się po okolicy, mrużąc oczy, potem zaś powiedziała z wytwornym uśmieszkiem, jaki przybierała zawsze, ile razy miała rzec coś arcyzuchwałego.
— Pojąć nie mogę, dlaczego ma to być tak piękne, by wkładało na człowieka obowiązek zachwycania się od kołyski do grobu. Mnie to nie odpowiada wcale, a samo zestawienie kolorów razi me oczy. Szafirowy horyzont, jaskrawo-czerwony pas na dole, krzycząco żółte łany i szpinakowa zieleń łąk... cóż za skandal... czerwono, zielono, żółto! Czyż nie takiego zestawienia barw używa się właśnie na chustki przeznaczone dla Hotentotów? Wie pan zapewne, że Anglicy wysyłają te rzeczy dzikusom afrykańskim, a czarni bracia nasi wpadają na widok tych barw w stan niebiańskiego zachwytu. Czy pan sądzi, panie pastorze Hansted, że zjawiska przyrody, jak np. zachód słońca, mają wyłączne przeznaczenie pobudzania uczucia zadowolenia pół-ludzi, zarówno białych, jak czarnych, a także zwierząt? Takie, zionące żarem niebo odpowiada w pełni idei piękna, jaką posiadają istoty tego rzędu. Podnieca je śpiew słowików, rechot żab...
— Racja, zupełna racja, panno Tönnesen! — przerwał jej Emanuel, kłaniając się zlekka szyderczo, bo nie uważał już za potrzebne brać ją na serjo. — Szkoda tylko, że Stwórca, zaczynając robić nieudolny kicz, jakim jest świat, nie miał sposobności naradzić się z panią. Nie byłby wówczas dobry jeno dla Kabylów i Hotentotów. Przypominam sobie atoli, że gdym panią ujrzał dziś po raz pierwszy, raczyłeś siedzieć na zwykłej, ordynarnej trawie, a o ile mogłem osądzić, byłaś pani wraz z resztą towarzystwa w bardzo wesołym nastroju. To znaczy, że obcowanie z przyrodą oddziaływa i na panią korzystnie.
— Trudna rada! — rzekła, wzruszając ramionami. — Zawsze jest jeszcze w człowieku trochę zwierzęcia. To też napada nas ochota grzać się w słońcu, tarzać po trawie, lub skakać po lesie. Czegóż to jednak dowodzi? Wiem dobrze, że zakochani lubują się w wędrówkach podczas księżycowych nocy, atoli ja, nie zakochana, uważam księżycową noc za coś najszkaradniejszego. Przypomina mi to trupiarnię. Widać tedy, natura budzi w ludziach także mniej wzniosłe uczucia...
Urwała nagle, zaśmiała się krótko i powiedziała:
— To wszystko funta kłaków nie warte! Dziś wiedziemy akuratnie tę samą co przed ośmiu laty rozmowę, toczoną wówczas dzień w dzień i to z tym samym, przedziwnym wynikiem. Pamiętasz pan pewnie, że rozindyczaliśmy się wówczas oboje strasznie!... To też można by teraz zawrzeć pokój. Każde ma co chciało, ja miasto, pan wieś... zatem niema zgoła powodu do sprzeczki.
— Tak i mnie się wydaje! — odparł oschle.
— Otóż nareszcie zgodziliśmy się na jedno... Alem się rozgadała... To zwyczaj starych panien, jak wiadomo. Teraz na pana kolej, panie pastorze, być wymownym...
Przerwał im jednak w tej chwili doktor i żona jego, którzy od chwili już czekali na nich, stojąc pośród drogi.
— Teraz nie otrzymasz pan już zezwolenia na uciekanie od nas, pastorze! — powiedział lekarz, uśmiechając się zagadkowo. — Mamy stąd kilka zaledwo kroków do domu, a nie zdążysz pan już do siebie na kolację.
— Nie możesz pan odmawiać, panie pastorze! — dodała doktorowa ze zwykłą serdecznością w głosie. — Gdyby żona pańska miała się niepokoić, możemy posłać konnego służącego z wieścią.
Emanuel zawahał się na chwilę. Przez lat siedem obcował jeno z przyjaciółmi swymi, dziś zaś podrażniły go kpinki panny Ranghildy. W czasach ostatnich zaczął też rozważać, czy dobrze czyni, odcinając się tak, zupełnie od świata. Wydarzenia polityczne i akty gwałtu ze strony rządu, zagrażające bytowi stronnictwa ludowego, nakładały nań nawet, zdaniem jego, obowiązek walczenia z triumfującym nieprzyjacielem królestwa bożego i to poza właściwą sferą dotychczasowej działalności. Przyczyniła się do tego postanowienia także nadzieja, że Bóg wystawi wiarę jego i gorliwość na nową próbę, to też, będąc wyzwanym, uznał to przypadkowe spotkanie z obcymi ludźmi za rodzaj wskazówki nieba, za zrządzenie Opatrzności, i przyjął zaproszenie.

W godzinę potem siedział u zastawionego wykwintnie stołu, w pompejańskiej jadalni doktora Hassinga, nie mogąc się jeszcze pozbyć niechęci i odrazy, jaką go przepoił widok wystawnie urządzonego domu, budzący też wspomnienia młodości. Zasiadł w milczeniu, spuścił głowę, złożył na kolanach ręce i, nie troszcząc się lekkiem zmieszaniem reszty towarzystwa, odmówił zwyczajną modlitwę, dodając w duchu: Ojcze mój i Zbawco! Pobłogosław mi, abym w domu tym dał świadectwo o Tobie i zapalił światłość niebiańską w ciemniach nieświadomości.
U górnego krańca stołu rozprawiała panna Ranghilda z doktorem o współczesnej muzyce, na szarym zaś krańcu szeptali i chichotali młodzi, pochylając się raz po raz ku sobie. Spojrzenia ich, to gorące, to wyrażające obrazę świadczyły, że stosunek kuzynostwa zaczyna przechodzić w inny, bliższy stosunek.
Naprzeciw Emanuela i doktorowej siedziała szczupła, czarno ubrana dama, oraz stary jegomość, dziwnie wyglądający. Miał około siedemdziesiątki, był wysoki, z gruba ciosany, a czaszkę miał łysą i tak gładką, że odbijały się w niej wszystkie świeczniki. Twarz koloru czerwonego wina przekreślały napoprzek szerokie usta, rozwierające się ciągle celem jakby ukazania grubego języka, który nie dozwalał wymawiać często słów. Oczka miał maleńkie, natomiast ogromny, czerwony nos, niby szczypce komara, zaś u podgardla zwisał mu, jak pelikanowi, wydatny woreczek. Twarz starego jegomości zdobiła maleńka, siwa bródka, w szpic przycięta, oraz księżycowatego kształtu faworyty, od połowy ucha do środka policzka sięgające, jak nakazywała dawna moda dworska, a temu arystokratycznemu zarostowi odpowiadała sztywna, czarna, atłasowa krawatka, owalna szpilka brylantowa pośrodku koszuli, z wiszącym pod nią złotym łańcuszkiem i małą agrafką, oraz jaskrawa, jedwabna chustka, którą ustawicznie, bez wyraźnego powodu ocierał sobie tłusty kark. Był ubrany bardzo zresztą skromnie, w popielaty, sukienny surdut, a ni bielizna, ni ręce nie świadczyły zgoła o wielkich pretensjach w zakresie czystości cielesnej.
Jegomość ten był właśnie owym „wujaszkiem Joachimem,“ o którym trwożnie wspomniała pani Hassing i jej kuzynek. Do niedawna posiadał on znaczne dobra i tytuł łowczego. Ale, skutkiem zbyt rycerskiego zamiłowania do koni luksusowych, kosztownych pojazdów, licznej służby, starego wina i nielegalnych związków miłosnych, był zmuszony sprzedać niedawno swe dobra i żył z łaski rodziny. Razem z siostrą swą, ową czarno ubraną damą, przybył właśnie „w odwiedziny“ do doktora Hassinga, a wizyta ta trwała już kilka miesięcy.
Przekonania polityczne wuja Joachima były w zupełnej harmonji z jego innemi upodobaniami. Zwał się sam z dumą, jak wielu skrajnych reakcjonistów, „przedstawicielem idei z przed nieszczęsnego roku czterdziestego ósmego,“ a fakt, że bogaty chłop kupił dobra jego na licytacji, nie mógł go też lepiej usposobić dla zwyciężającej coraz to bardziej demokracji. Cichy dotąd i daleki od wszelkiej polityki dom doktora Hassinga rozbrzmiewał teraz od rana do wieczora gwałtownemi wycieczkami przeciw chłopom, parlamentowi, uniwersytetom, a nawet rządowi. Pan łowczy był wprawdzie stronnikiem rządu, a zwłaszcza króla, ale, zdaniem jego, postępowano zbyt łagodnie i brano się bez żadnej energji do „buntowników.“ Nie mógł pojąć, dlaczego rząd nie ogłasza absolutnej władzy i ciągle proponował, by wszystkich demokratów, a już co najmniej wszystkich posłów ludowych parlamentu załadować na okręty wojenne i wywieźć do Kriastjansö, oraz kazać im tłuc kamienie, dopóki się nie poprawią. Wszystkie inne metody uważał za lataninę i ciosy w powietrze, nie dające żadnego wyniku.
Zachodziła też uzasadniona obawa, że spotkanie wuja Joachima z Emanuelem może wywołać skandal, a rzeczywistość potwierdziła ją w pełnej mierze. Gdy tylko pan łowczy usłyszał nazwisko pastora, zaperzył się, poczerwieniał i, nie podając mu ręki, wybiegł do jadalni, gdzie pani Hassingowa dozorowała nakrywanie do stołu.
— Cóż to ma znaczyć? — spytał grubym, szepleniącym głosem, którego natężenia, skutkiem głuchoty, nie umiał normować. — Czyż to ten zwarjowany anarchista, herszt chłopskiej bandy z Vejlby? Wdajecie się więc z takimi drabami i narzucacie mnie również obcowanie z nimi? Cóż to ma znaczyć, Ludwiko?> — Posłuchajno, wuju! — odparła pani Hassing tak stanowczo, jak jej się nie zdarzało, i dlatego wywierając silne wrażenie na panu łowczym. — Wiesz dobrze, że ani ja, ani mąż mój nie zajmujemy się polityką. Ale pastor Hansted jest to człowiek niezwykle wykształcony i interesujący, to też rozmowa z nim daje wiele przyjemności i pouczająco działa. Można z nim obcować, nie godząc się na poglądy, radabym tedy, by wuj go nie obrażał, pamiętając że jest on dziś wieczór gościem naszym.
Z początku kolacji znać było wyraźnie na panu łowczym działanie owej reprymendy. Siedział sztywny, niby słup, i odsuwał z miną dostojnie obrażoną wszystkie potrawy. Ale gdy zauważył, że nikt nie zważa na bierny opór jego i gdy dokuczyło mu to zaparcie, zmienił taktykę, zaczął chciwie nabierać wszystkiego, czego mógł dosięgnąć, brzękał ciągle hałaśliwie nożem i widelcem, mieszał się do rozmowy innych i przerywał im, domagając się od gospodyni domu głośno to więcej chleba, to masła, to pasztetu z wątróbki. W ten sposób chciał podkreślić, że anarchista dlań zgoła nie istnieje.
Rozmowa ożywiała się coraz to bardziej. Na tle lekkiej konwersacji zaznaczały się zwolna budowane, ciężkie okresy Emanuela. Czuł odpowiedzialność swą w tem środowisku ludzi, którzy zboczyli niestety na manowce. Odpowiadał grzecznie na liczne zapytania pani Hassing, dotyczące stosunków w gminie, ale wystrzegał się ciągle zbytniej otwartości i nie porzucał miny surowej, ponurej niemal, będącej protestem przeciw wszystkiemu, na co patrzył.
Niebawem rozmowa ta z panią Hassing zeszła na niebezpieczniejsze tory, mianowicie na współczesny ruch oświatowy pośród chłopów. Emanuel wyjawił bez obsłonek swój pogląd, podkreślając z rozmysłem znaczenie uniwersytetów chłopskich i ich zasługi.
Pani Hassing słuchała z wielką uwagą. Podobnie jak wiele pobudliwych kobiet, zapalała się łatwo do rzeczy, w które wierzyli inni, a gdy ktoś mówił, mała jej, regularna twarzyczka przybierała wyraz zamyślenia i zdumienia, jakby właśnie słyszała sformułowanie tego, o czem sama dawniej myślała daremnie. Oparta łokciami na krawędzi stołu, przycisnęła palec do policzka, a wtrącając czasem coś, co zwała „wątpliwością“, czyniła to nie dla oponowania, ale dla pobudzenia Emanuela do tem szczegółowszego wywodu.
Niebawem i reszta towarzystwa zaczęła nadsłuchiwać pilnie. W środowisku tem, niewzruszona powaga Emanuela, prostota jego ubioru i wielka broda czyniły odrębne wrażenie apostolskiej siły, a również sposób wyrażania się, rzec można, wykładowy, gdyż nawykł przemawiać do maluczkich, interesował bardzo wszystkich. Pozatem temat był im całkiem obcy, przeto to, co mówił Emanuel, wydawało się tak nowe i zdumiewające, że budziło mimowoli szacunek.
Nawet młodzi przerywali teraz coraz częściej szeptanie i słuchali, a sportowiec mrugnął raz ku pani Hassing, jakby chciał powiedzieć:
— Masz rację, cioteczko... to chłop stylowy...
Natomiast panna Ranghilda była nie w humorze. Siedziała podana wstecz w fotelu, a długie jej, kończyste palce kruszyły nerwowo chleb na obrusie.
Wzrastająca ta uwaga oddziałała wreszcie na Emanuela. Nie wiedząc, co czyni i nie pamiętając już swej odmowy, wypił kieliszek wina, wysławiał się teraz coraz to swobodniej, budując zdania z łatwością, która go samego dziwiła, i wyrażając się ściśle, jak rzadko.
Nagle niepokój ogarnął zebranych. Wyszedłszy ze sformułowanej dość zuchwale pochwały uczelni chłopskich i ich zasług dla kultury ducha mieszkańców wsi, wspomniał nagle o wielkiej, współczesnej walce rządu z ludem.
Wszyscy spojrzeli trwożnie na wuja Joachima, którego głowa rozczerwieniła się i nabrzmiała, jak balon nadymany gazem.
— Za pozwoleniem, szanowny panie! — wybuchnął wreszcie, podnosząc obyczajem głuchych do ucha rękę, arcy nie arystokratyczną zresztą, owłosioną brzydko na każdym stawie palca. — Za pozwoleniem! Słyszę, że pan jesteś wielkim wielbicielem tak zwanej wolności ludu, i tego... szanowny panie... jakże mu tam... acha... powszechnego prawa głosowania... Może mi tedy pan pozwolisz powiedzieć coś, co odrazu zmieni pańskie zapatrywanie... dobrze? Zacytuję jeden jedyny tylko przykład, by wykazać jasno... jak na dłoni... że owo... jakże tam... acha... powszechne prawo gadania... jest ogromnie szkodliwe dla dobra i przyszłości kraju...
Pani Hassing spojrzała na męża z prośbą, by uciszył wuja, ale doktor był to wielki wisus, mimo poprawnych pozorów i zewnętrznej powagi, przeto udał, że niczego nie dostrzega. Ów pojedynek wydał mu się arcyzabawną rzeczą.
— Otóż... pozwolę sobie, — ciągnął dalej wuj Joachim — i to w kilku słowach... acha... miałem pastucha... niedawno jeszcze... hm... poprostu pastucha, rozumiesz pan! Był to zresztą człek trzeźwy i porządny, ale całkiem ciemny, pozbawiony elementarnych wiadomości. Gdyby go ktoś spytał, ile czyni sześć razy trzy, powiedziałby napewno, że dwanaście, lub czternaście... Tak, szanowny panie... A gdyby go ktoś spytał jak się zowie stolica Niemiec, powiedziałby... o zakład idę... Skelskoer bo tylko miasto to znał jeszcze poza Kopenhagą i Rosskildą. Odnośnie do prawodawstwa, wiedział równie dobrze, co mieści nasza, tak zwana... eee... konstytucja, jak co powiada n. p. chińska, czy turecka! Otóż pozwolę sobie spytać, — zakończył trjumfalnie, czując że zaczyna zwyciężać — czy jest zamiarem pańskim, szanowny panie, przyznać równie wielki wpływ na kierownictwo wewnętrznych spraw państwa i zagranicznych jego interesów temu człowiekowi n. p.... eee... naszemu czcigodnemu gospodarzowi, doktorowi Hassingowi?
Wyprostował się, uczynił gest zapraszający do odpowiedzi, potem założył ręce na piersiach i w pozycji tej oczekiwał, co powie Emanuel.
Miał on zrazu ochotę nie odpowiedzieć łowczemu wcale, gdyż nie uznał tej ludzkiej karykatury za człowieka na serjo, ale zauważywszy ogólne napięcie, rzekł po chwili:
— Pastuchowi temu należy się, zdaniem mojem, mimo jego rzekomej zresztą ciemnoty, nietylko równe z doktorem Hassingiem prawo polityczne, ale o ileby szło o sprawiedliwość, to wyższe, że tak rzekę, podwójne nawet.
Odpowiedź była tak stanowcza, a zarazem tak paradoksalna, że wywołała ogólny, mimowolny sprzeciw.
— Ależ, nie może pan pastor tego chyba brać serjo! — zawołała pani Hassing, a wuj Joachim pochylił się do swej siostry i spytał głosem, który sam jeno mógł za szept uważać: — Co on powiada? Co powiada?
— Sprawa jest zupełnie prosta i jasna! — ciągnął dalej Emanuel, którego opór napotkany uczynił wymowniejszym jeszcze. — Urodzenie człowieka nie powinno żadną miarą normować jego stosunku do państwa. Człowiek maluczki i ciemny, urodzony w ubóstwie, jest przez to samo już poszkodowany, należy mu się tedy odszkodowanie, nie zaś poniewierka ze strony państwa. Jest pozbawiony wiadomości książkowych, to znaczy, że państwo nie chciało łożyć na jego wykształcenie, a fakt ten nie uprawnia wcale do traktowania go dalej po macoszemu, ale przeciwnie domaga się naprawy zła!
— Przyzna pan jednak, drogi pastorze... — zaczął doktor Hassing, ale Emanuel słyszał już teraz jeno własne słowa i mówił dalej:
— Sprawę należy zresztą oświetlić inaczej. Przypuśćmy, że idzie o jakąś doniosłą rzecz, n. p. o wojnę i pokój, co zresztą jest dziś w Europie kwestją aktualną. Każdy z państwa przyzna chyba, że wojna, ze stanowiska ekonomicznego przynajmniej, nie podkopie bytu człowieka na stanowisku doktora Hassinga. Nie będzie on zmuszony do cierpienia niedostatku, nie zachwieje to jego życiem, ni przyszłością. Nie wspominam, oczywiście o rozlicznych przykrościach moralnych i uczuciach związanych z takiem wydarzeniem, bo przyjmuję, że są one jednakie dla wszystkich sfer. Całkiem czem innem jest wybuch wojny dla chłopa, czy biednego robotnika, a oznacza w większości wypadków całkowitą jego ruinę i nędzę. Traci pracę, bo ustaje handel i zamykają fabryki, jednocześnie zaś drożeją środki żywności, a podatki wzrastają ogromnie... Nie dość tego... państwo zabiera go samego, lub synów jego, i wysyła przeciw wrogom. Synowie ci, będący podporą jego starości, giną, albo zamieniają się w kaleki, obciążając do reszty zbiedniałą i tak rodzinę. Czyż więc pytam nie jest słuszne, by człowieka tak bardzo zagrożonego spytano o pozwolenie na wypowiedzenie wojny, by go spytano nie raz, ale dwa razy nawet? To samo dzieje się w innych wypadkach. Złe czasy ciężą zawsze najdotkliwiej maluczkim i biednym, to też zupełnie jasne i słuszne jest, by mieli prawo rozstrzygania w sprawach państwa. Gdyby szło o sprawiedliwość pełną, to należałoby przyznać największy wpływ polityczny nie tym, którzy najwięcej wiedzą, posiadają, lub używają, ale przeciwnie tym, którzy są na największe wystawieni niebezpieczeństwo. Z tego punktu sprawę oceniam...
— Ależ w takim razie, — zawołała pani Hassing, spozierając w zadumie na sufit — jesteś pan, panie pastorze, niemal... jesteś pan nawet zasadniczo socjalistą!
— Na to stanowczo odpowiedzieć nie umiem! — rzekł Emanuel, który znowu wypił bezwiednie kieliszek wina. — Jeśli poglądy te są socjalistyczne,... to w istocie jestem socjalistą. Przed nazwą cofać się nie chcę!
— Co on powiada?... Socjalista...? — bąknął pan łowczy i pochylił się znowu ku siostrze, której zadaniem było widocznie służyć mu za żywą trąbkę słuchową.
— Przyznać pan jednak musi chyba, panie pastorze, — rzekł zabierając głos doktor Hassing — że lud w większości wypadków sam nie wie i wiedzieć nie może, co służy dobru jego, a co nie. Brak mu do tego danych, wiadomości, doświadczenia i t. d., co zwłaszcza dotyczy biednego robotnika rolnego w zapadłej wiosce. Oczywiście zdarzają się świetne wyjątki, tego nie zaprzeczam, ale ogólnie biorąc, musimy powiedzieć, że cała masa naszej ludności roboczej, n p. chłopskiej, to coś jak dziecko, krnąbrne często, które wpadałoby z nieszczęścia w nieszczęście, gdyby je zostawić własnej woli i rozsądkowi. Czyż nie mam racji?
— Nie wiem, skąd się bierze ów brak zaufania do chłopów! — powiedział Emanuel. — Dzieje nasze nie uprawniają do tego zgoła, a przeciwnie stwierdzają rzecz wprost odwrotną. Nie znajdziemy tam ni jednego przykładu, by państwo zostało narażone na niebezpieczeństwo, ile razy pozostawiono wolną wolę klasom niższym i spytano je o zdanie. Nie brak natomiast rażących dowodów, że wpadaliśmy w rozliczne nieraz nieszczęścia, mimo ostrzeżenia ze strony ludu. Ale dość tego. Pozwalam sobie stwierdzić, że chłopi to właśnie byli od samych początków i wyłącznie są dotąd w Danji przedstawicielami dzielności, przedsiębiorczości, pilności i wytrwania. Da się dowieść historycznie, że zarówno w czasach dawnych jak i obecnie, ludzie najzdolniejsi duchem i czynem, o ile cofniemy się o kilka pokoleń, tkwią pochodzeniem swym w ludzie. Natomiast niewielu genjuszów dały nam tak zwane wyższe sfery. Dodatnie cechy charakteru naszych wybitnych mężów to dziedzictwo chłopskiego ich pochodzenia. Tak było dawniej i tak jest dziś. Wieś wysyła miastom rok rocznie legje świeżych, dziarskich bojowników, a miasta wydalają co roku mnóstwo biedaków, napoły zamarłych, chorych duchowo oraz fizycznie uwstecznionych, których wieś jedynie ożywić i uzdrowić może. Dzieje się to podobnie jak z naszą poczciwą, cierpliwą ziemią duńską, która śle ustawicznie złote ziarno czerwonym dachom pustyni miejskiej, a otrzymuje z powrotem nawóz.
Roznamiętnił się własnemi słowy, a jednocześnie natchnienie jego przybrało cechy świadomego krasomówstwa. Wyglądał doskonale na tle pięknego pokoju z rozwianemi włosami i pozłocistą brodą, rozgrzany wykładem, winem i własnym zapałem. Miał wyraz proroczego uniesienia, a światła jadalni zapaliły na jasno-niebieskich źrenicach jego lśniące punkciki.
Gdy skończył, nastało milczenie. Przerwał je doktór, który rzekł, zwracając się do panny Ranghildy:
— Cóż pani na to? — spytał. — Czy pani może weźmie udział w dyskusji?
Wyprostowała się z pewnym wysiłkiem i odparła:
— Podzielam pogląd pastora Hansteda.
— Jakto? — zdziwili się wszyscy. — Pani też? — zaś wuj Joachim zawołał, kazawszy sobie poprzód siostrze powtórzyć co powiedziała panna Ranghilda: — Widział też kto coś podobnego! — i załamał rozpacznie ręce nad głową.
— Tak! — potwierdziła. — Zgadzam się, że w kraju takim jak nasz... o długiej, ciemnej zimie, o okropnych warunkach bytu, w tej naszej ukochanej ojczyźnie, którejby nie należało, podobnie jak i reszty północy, wcale cywilizować... ale zostawić w stanie pierwotnym, niby drugą Grenlandję, gdzie się jedzie latem polować i łapać ryby... Ach, cóż to chciałam powiedzieć...?
Obejrzała się z wymuszonym uśmiechem.
— Acha! Już wiem... Otóż w kraju jak nasz, wedle słusznego zapatrywania pastora, pierwsze miejsce należy się ludziom o szerokich barach i czołach. Jak to trafnie powiedział pastor Hansted, historja poucza nas, że w Danji ginie i marznie wszystko, co nie ma czterdziestu stóp szerokości w piersiach, a dwudziestu od ucha do ucha. Zgadzam się zupełnie z panem pastorem, że my biedacy żyjemy jedynie z chłopskiej łaski i to wrażenie miałam sama przez lata całe...
I teraz nastała cisza. Nie wiedziano, czy brać to serjo, czy uważać za ironję. Tylko sam doktór odczuł, że grozi burza, i postanowił jej zapobiec.
— Może przejdziemy do salonu? — spytał.
Wszyscy wstali i zaczęli sobie dziękować. Spotkali się też Emanuel i panna Ranghilda i podali sobie ręce.
— Winszuję szczerze, panie pastorze! — powiedziała ze sztucznem ożywieniem. — Wyrobił się pan na niezwykle wprawnego mówcę, którego nic zaskoczyć nie zdoła...

W salonie doktorostwa było dużo stolików i konsol wzdłuż ścian, a świeciły się na nich przysłonione abażurami lampy tak, że cała komnata tonęła w miłem półświetle i dawała wrażenie ciszy i pokoju gościom, siedzącym w miękkich, aksamitnych fotelach.
Dwuskrzydlne szklanne drzwi, wiodące na terasę, stały otworem. Widziało się przez nie masę egzotycznych roślin, palm i dracen, oraz ogród leżący niżej. Spojrzeniem objąć stąd można było duży trawnik, obstawiony kamiennemi wazami, rozrzucone powabnie krzewy róż i topole, w tej chwili osrebrzone bladą poświatą księżycowej nocy letniej.
— Może pani będzie łaskawa zagrać nam coś? —zwrócił się doktór do panny Tönnese. — Przypuszczam, że równie jak ja uważa pani za potrzebne ukoić umysły wszystkich.
— Bardzo chętnie, — zgodziła się — nie wiem tylko, czy coś umiem dobrze na pamięć.
Przystąpiła do fortepianu i zaczęła obyczajem wirtuozów wyginać palce, by im nadać elastyczność.
Emanuel siadł w wielkim fotelu naprzeciw werandy, niezbyt zadowolony z mającego nastąpić grania. Przepojony jeszcze tem, co mówił przy stole, radby był ciągnąć dalej, póki trwał nastrój.
Tymczasem jednak rozsiedli się wszyscy wygodnie, sam tylko wuj Joachim został w jadalni przy karafce wina i słychać było stamtąd, jak mówi z siostrą, dając upust złośliwym dowcipom. Gdy panna Ranghilda uderzyła pierwszy akord, doktorowa Hassing stanęła w drzwiach i uciszyła go głośnem syknięciem.
Rozległy się silne, przebiegające całą klawjaturę pasaże, jakby grająca chciała oczyścić atmosferę salonu. Potem panna Tönnesen zmilkła i siedziała przez chwilę z rękami na kolanach, a słuchaczom wydawało się, że muzyka płynie z jakieś wielkiej oddali.
W najciemniejszym zakątku skryła się młoda Gerda.
W ciągu tego wieczoru dziwna zmiana zaszła w rozbrykanej dotąd dziewczynie. Stała się niezwykle cicha i uroczysta. Podczas kolacji obojętniała coraz to bardziej na słowa kuzyna, natomiast wsłuchiwała się i wpatrywała w mówiącego Emanuela.
I teraz nie spuszczała zeń oka, patrząc ze skupionem zdumieniem. Pochylona, z łokciami na kolanach, siedziała oblana ponsowem światłem lampy, tonąc, poza twarzą i dłońmi cała w mroku. Rysy jej świadczyły wymownie o bliskiem pokrewieństwie z doktorową. Miała tenże sam, przypominający madonnę, owal twarzy, miękki rysunek podbródka i ust, ten sam gest oddania się, tylko nos jej był zakrojony śmielej, wybitniejsze szczęki, a w aksamitnych oczach świecił płomyk zbudzonej namiętności, co błyskał z pod ciemnych brwi, podobnych skrzydłom zrywającym się do lotu.
Po pierwszym utworze muzycznym, panna Ranghilda zamieniła z doktorem kilka słów o kompozytorze, a Gerda wstała i, przesunąwszy się wzdłuż ścian, podeszła do siedzącej na drugim końcu salonu pani Hassing.
— Ciociu! — szepnęła jej do ucha. — Czy to prawda, że on ożenił się z chłopką?
— Tak, moje dziecko.
— Z prostą wieśniaczką?
— Tak! —powtórzyła pani Hassing, pogładziwszy jej policzek.
Stała chwilę przy fotelu ciotki z rękami na plecy założonemi, potem zaś gdy panna Ranghilda zaczęła na nowo grać, wróciła tąż samą drogą na miejsce i siadłszy, wpatrywała się dalej w Emanuela.
Niedaleko niej siedzący kuzynek starał się przez cały czas zwrócić jej uwagę na siebie. Ale udawała, że nie spostrzega jego znaków, gdy zaś wyciągnął w jej stronę znalezioną gdzieś kitkę długich piór, zgromiła go takiem spojrzeniem, że omal zdziwiony nie spadł z krzesła.
Emanuel nie zwracał zrazu wielkiej na muzykę uwagi. Pierwszy utwór była to kompozycja modna i trudna, która brzmiała w uszach jego jak wrzask kotów na dachu. Rozparty w fotelu, zapadł w dumanie. Objął spojrzeniem pokój, obrazy na ścianach, kilka białych figur na wysokich postumentach i uczuł senność wielką.
Dawno już minął czas codziennego spoczynku, to też zmrok pokoju, różne, niezwykłe wrażenia dnia, znużenie wysiłkiem duchowym, a wreszcie kilka wypitych kieliszków wina wprawiły go w senne otępienie.
Po chwili jednak zaczął nadsłuchiwać... pochwycił bowiem znane tony. Z jakiejś dali płynęły pełne, uroczyste, harmonijne akordy. Długo nie wiedział do czego je odnieść, a także dlaczego wywierają nań takie wrażenie. Brały go wprost w niewolę. Posłał oczy przez drzwi werandy i wydało mu się, że blady, srebrzysty krajobraz, wielkie, kamienne wazy, oraz podobne cyprysom topole, że wszystko to razem jest ucieleśnieniem muzyki panny Ranghildy. W tej chwili poznał szopenowski marsz żałoby, ulubiony utwór siostry, który mu grywała tyle razy o zmierzchu w młodych latach. Naraz zmieniło mu się całe otoczenie. Nie był już w salonie doktora Hassinga, ale w domu rodziców. U fortepianu siedziała pomiędzy świecami własna siostra jego Betty, wznosząc i opuszczając powabnie białe ręce nad klawiszami. Podobny człowiekowi ogarnionemu urokiem gór, który słyszy dzwony wsi rodzinnej, siedział napół przytomny i patrzył na te piękne, białe ręce. Gdy zaś w pewnym momencie grająca zdjęła je z klawjatury i złożyła na kolanach, spojrzenie Emanuela prześliznęło się mimowoli po ramionach panny Ranghildy i zawisło na jej karku, uwieńczonym kasztanowatym splotem w górę podgarniętych włosów, zakończonych ślimakowatym lokiem. Przez chwilę siedział zatopiony w ten obraz, pełen podziwu, śledząc spojrzeniem linje szyi, aż do prześlicznego lewego ucha, którego dolna część prześwietlona płomykiem świecy, jarzyła się koralowo. Nagle jednak oprzytomniał, odzyskał świadomość, przesunął dłonie po włosach i, gdy utwór został skończony, wstał z fotelu. Czuł się nieswój i chciał iść do domu.
Pożegnał się, trochę na łeb na szyję, jak powiadają, a w chwilę potem był już na drodze.
I tu jednak nie odrazu mógł ochłonąć z czaru, mimo że szedł twardym, raźnym krokiem, jakby pędzony silnem kołataniem serca. Tony muzyki płynęły za nim krętym gościńcem i odzyskał samego siebie dopiero, minąwszy granicę swej gminy i ujrzawszy czarne zarysy znanych wzgórz na tle słabo rozjaśnionego widnokręgu.
W salonie doktora Hassinga był tymczasem tematem bardzo ożywionej rozmowy. Wuj Joachim wszedł z jadalni i, otrzymawszy pozwolenie wywnętrzenia się, skorzystał z tej okazji w sposób bardzo wydatny. Pani Hassing zanuciła Emanuelowi hymn pochwalny, a mąż jej musiał również przyznać, że jest to człowiek „wielce oryginalny i niepozbawiony zdolności.“
Gerda siedziała bez ruchu w rogu fotela, milcząca i nieprzytomna, marząc i dumając.
Panna Ranghilda mówiła bardzo niewiele. Nie miała wielkiego powodu radować się tym wieczorem. Było w tem dużo prawdy, gdy wspomniała Emanuelowi, że w ciągu minionych lat nieraz go chciała zobaczyć. Przyjmując nawet zaproszenie doktorostwa, kierowała się względem, że pragnienie swe ziści w ten sposób. Przez cały czas pobytu nader zręcznie kierowała wszystkie wycieczki wspólne ku vejlbijskiemu wybrzeżu, w nadziei że jej się poszczęści i spotka Emanuela.
Kierowała nią nie sama jeno kobieca ciekawość. Niedługo po rozstaniu uświadomiła sobie, że zainteresowanie byłym kapelanem ojca nie polegało na przyjacielskich jeno uczuciach, jak zrazu sądziła, ale że podczas współżycia z nim na plebanji wmieszało się w to tchnienie miłości. To też wspominając te czasy, doznawała upokorzenia. Odrzucił ją wszakże człowiek ten, który nie zawahał się wziąć za żonę prostej wieśniaczki. Dręczyło to dumną pastorównę, zupełnie jakby wspomnienie upadku. Przez siedm długich lat uczuwała nienawiść do Emanuela, a sprawę pogorszył jeszcze nagły, niespodziewany wyjazd ojca z plebanji vejlbijskiej, który, chociaż się do tego nie przyznał nigdy, dotknął starca głębiej, niż można było sądzić i przyspieszył nawet śmierć jego. Rozsierdził ją w dodatku zwycięski pochód chłopskiego ruchu oświatowo-politycznego, w czasach ostatnich niezaprzeczalny. Niecierpiała go i wszystkiego, co tchnęło ziemią, dziś bardziej jeszcze, niż wprzódy. Odwracała się nawet od współczesnej literatury wyłącznie z powodu napotykanych tam opisów przyrody i gloryfikacji ludu. Dla tego samego powodu nie uczęszczała też na wystawę młodych, szarlotenburskich malarzy, twierdząc, że czerpią tematy ze stajni i gnojowiska. W teatrze również teraz nie mogła zaznać spokoju, gdyż siedzieli tam na bezpłatnych miejscach posłowie parlamentarni, plując na podłogę.
Nic jej tak jednak nie oburzało, jak szerzone ciągle pogłoski o radykalnej zmianie gabinetu, przyczem traktowano zupełnie na serjo możliwość objęcia przez chłopów steru spraw państwa. Pewien nauczyciel ludowy miał wszelkie szanse zostania prezydentem rady ministrów. Ci nawet, którzy nie godzili się na prąd panujący obecnie, potrząsali głowami i twierdzili, że „narazie innego sposobu wyjścia niema.“ Nie mogła pojąć tego wszystkiego. Czyż nie wiedziano już oddawna, że ludność wiejska stanowi większość w państwie? Skąd że tedy to nagłe padanie na kolana? Na każdy jej zarzut odpowiadano, że „chłopi są też ludźmi.“ Tymczasem tak wcale nie jest. Są oni oczywiście ludźmi z uwagi na fizyczną budowę ciała, liczbę zębów trzonowych i długość kiszek. Ale wszakże pastuch w polu posiada znacznie więcej pokrewieństwa z krową, lub owcą, niźli z przeciętnym nawet inteligentem. A czyż komuś przyjdzie na myśl, przyznać krowom i owcom prawo wyborcze? To też w epoce represyj rządowych radowało ją bardzo, że jawią się znowu ludzie odważni, prawdziwi mężczyźni, zdolni przywrócić dawne prawo władztwa człowieka nad ziemią i zepchnąć niesamowite, bagienne światełka chłopskich zakusów na gnojowisko, skąd wzięły życie.
W okresie zwycięstwa tych ludzi ogarnęła ją radość wielka, a jednocześnie chęć zobaczenia byłego kapelana ojca. Minęły już czasy głupstw dziewczęcych, pałała przeto pragnieniem zatriumfowania nad tym, który ją samą i ojca upokorzył, i pozbycia się owego uczucia wstydu, którem przejmowało ją wspomnienie współżycia z nim przed laty. Niestety, spotkanie z Emanuelem nie przyniosło jej zaspokojenia tych pragnień.
Zmartwiona niepowodzeniem, pierwsza pożegnała się z wszystkimi, podając ból głowy za przyczynę odejścia i, wbrew zwyczajowi, nie zaprosiła jak zawsze pani Hassing do swego pokoju dla poufnej gawędki w cztery oczy. Ubrana w penjuar, siedziała długo przed lustrem z rękami na kolanach, z twardym, od złości stępiałym wyrazem twarzy, zapomniawszy nawet rozczesać włosów. Nagle uczuła chłód i ogarnął ją głuchy strach... Jakąż to dziwną władzę miał nad nią ów człowiek?

Emamanuel wrócił na plebanję znużony i wyczerpany przejściami, ale długa nieobecność jego nie wywołała tu zdziwienia. Hansina nawykła do tego, że dawał się nieraz zatrzymywać przyjaciołom, do których wypadkiem zaszedł, zapominając wśród rozmowy o czasie i nie spytała nawet, gdzie był.
Powiedział jej sam nazajutrz, gdzie się znajdywał i kogo spotkał. Chciał na tem skończyć z doktorostwem. Zbudził się z wyrzutami sumienia i w miarę rozpamiętywania całej wizyty, coraz mniej był z siebie zadowolony. Po rannych modlitwach zamknął się w kancelarji, gdzie stał zakurzony pult pomiędzy oknami, oparł się oń łokciami i, ująwszy głowę w dłonie, powiedział ze skruchą:
— Ojcze! Czy gniewasz się na mnie? Wiem dobrze, że zadanie, jakie mi dałeś, wykonałem źle i bez korzyści. Ale bądź cierpliwy! Nie odtrącaj mnie. Doświadczaj mnie jeszcze, proszę cię, ojcze, aż dopóki chwiać się nie przestanę!
Bytność u doktorostwa nie minęła dlań zresztą bez korzyści, bowiem przezwyciężył w ten sposób martwy punkt, na jakim trwał długo, i odzyskał elastyczność ducha, utraconą w dniu pogrzebu syna. W niedzielę wygłosił dla nielicznych zresztą parafjan swych kazanie, pełne gorącej wiary i uniesienia, tak że mu przy wyjściu ściskano dłonie i dziękowano. Za tekst wziął ewangelję Marka o wyżywieniu rzeszy ludu pięciu chlebami i rybami. Wedle zwyczaju opisał naprzód poetycznie uroczystą ciszę pustyni, wiecznie błękitne niebo i poszarpane złomy skał, rozgrzane palącem słońcem, potem zaś ciągnął dalej:
— Cudowne wyżywienie to dawało zawsze niedowiarkom powód do kpinek. Co za głupstwo, powiadają oni! Czyż można odrobiną żywności nasycić czterotysiączny tłum i zebrać jeszcze pięć koszy okruchów. Tak mówić może warjat tylko! Tak to powiadają owi biedacy, którzy znają jeno głód żołądka, ściągający kiszki. Ale my, znający głód ducha, wiemy dobrze, co to wszystko znaczy. Wszyscy znamy chwile słabości i niemocy, kiedy się wydaje, że wszystko wokoło to pustynia, że niema nigdzie źródła i sądzimy, iż wszystkie skarby nieba nie są w stanie nasycić łaknienia naszego... Nagle następuje jakieś drobne wydarzenie, lub pewnego dnia dochodzi nas małe, dobre słówko, mieszczące w sobie błogosławieństwo boże, i zaraz zieleni się wszystko przed oczyma naszemi i w sercach naszych. Zdaje się, iż pęknie pod naporem nadziei i rozkoszy, tak że nietylko czujemy się syci, ale możemy obdzielać hojną dłonią innych! Tak, przyjaciele, znane są nam dobrze takie chwile słabości, a jeśli mam być szczerym, to wyznam, że właśnie teraz zaciężyła na wszystkich nas bezsiła taka. Walczymy o prawdę i sprawiedliwość na ziemi, a mimo to krzewi się wokoło nas w najlepsze niesprawiedliwość, kłamstwo i przemoc. Wciąż jesteśmy kuszeni, by dać za wygranę i wrócić pod jarzmo egipskie i zasiąść do pełnych garnków jadła, zastawionych przez tyranów. Wraz z pokusą jawi się szatan i uśmiechniony chytrze, powiada: klęknijcie przede mną, a dam wam władanie całą ziemią... O nie, nie słuchajmy go, nie przestańmy walczyć. Opoką naszą Bóg, jesteśmy także ludem wybranym, narzędziem jego, on nam daje i da zawsze mannę, jak żydom na pustyni, syci nas, jak rzeszę czterotysiączną, za co chwalić go i dziękować mu winniśmy. Drodzy bracia i siostry, wystrzegajmyż się węża w sercach naszych skrytego i nie sądźmy, że znikł, gdy jeno zmienił skórę. Czyha schowany za najsilniejszą nieraz nadzieją naszą, jako miłość własna tkwi w najżarliwszej często nawet modlitwie i przywodzi nas do upadku w chwili, gdy nam się wydaje, że stoimy najmocniej. Trzeba mu rozdeptać głowę stalową stopą wiary. Złóżmyż tedy ręce i sercami i usty, módlmy się: Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię twoje, przyjdź królestwo twoje...
Mówiąc to, czuł Emanuel, że napełniony jest duchem bożym. Wróciwszy do domu, pocałował Hansinę w czoło, potem zaś wziął na ręce małą Dagny, zaczął ją pieścić i chodzić po pokoju. Oddawna nie był tak wesoły i swobodny.
Po południu zaproponował, by pojechali do dziadków, gdzie nie był od tygodnia, mimo że tęsknił za staruszkami. Wyciągnięto z wozowni stary pojazd na resorach, a Hansina i dzieci przybrały się paradnie. Uczyniono to na wyraźne życzenie Emanuela, który chciał „pokazać, że mają ładne odzienie.“ Hansina włożyła na głowę jedwabną, haftowaną perłami czapeczkę i przepasała się czarnym, jedwabnym fartuchem, a Emanuel ujrzawszy to, objął ją oburącz wpół i zawołał:
— Założę się o dziesięć przeciw jednemu, że w całem państwie duńskiem niema piękniejszej pastorowej.
Gdy nadeszła czwarta, poszedł sam do stajni, zaprzęgać konie. Trzymał właśnie w rękach uździenicę, gdy wpadła Sigrid zadyszana, z oczyma wyszłemi od zdziwienia z orbit, nie mogąc przemówić słowa.
— Ojcze! — zawołała. — Przyszły dwie... dwie... kobiety... panie... ślicznie ubrane i weszły odrazu do świetlicy...
Emanuel zarumienił się. Zaraz wiedział, że przybyła Ranghilda Tönnesen wraz z którąś z pań z domu doktora.
— Czy matka jest? — spytał.
— Jest.
— To dobrze.
Z umysłu nie spieszył się z zaprzęganiem, ale serce mu biło mocno. Myślał o Hansinie. Co powie na te odwiedziny? Jak przyjęła te damy?
Za chwilę nadbiegła pędem Abelona, kłapiąc po kamieniach drewniakami, i wrzasła, przechylając się pół ciałem w otwór klapy stajennych drzwi: Czy jest tu Emanuel? Musi pan zaraz wracać.
— Przybyły dwie damy...
— Na miłość boską! — zawołał niecierpliwie. — Ileż razy mam tego słuchać. Sigrid mi już powiedziała.
Spojrzała zdumiona.
— Czyż mogłam to wiedzieć? Zresztą przysłała mnie Hansina...
Obróciła się obrażona i podążyła z powrotem, kłapiąc po kamieniach podwórza.

Panna Ranghilda siedziała w hali na jednem z wyplatanych słomą krzeseł i usiłowała wieść rozmowę z Hansiną, rozpartą w fotelu przy piecu, gdzie siadywała zazwyczaj. Hansina, jak zawsze mało uprzejma dla obcych, nie ukrywała wcale, że wizyta ta dziwi ją wielce.
Na ławie pod oknem przy stole skulił się pastuch Soeren, niezbyt świetnie wyglądający w swym niedzielnym kaftanie z niebieskiego samodziału, z białemi obszywkami i żółtą chustką na szyi. Szeroko rozwarł oczy i gębę i spozierał raz po raz na pannę Ranghildę i towarzyszkę jej, młodą Gerdę.
Panna Ranghilda miała lekką suknię spacerową z kraciastego, szarego jedwabiu, na niej czarną, zdobną perełkami pelerynkę i czarny kapelusz w kształcie czepka z wysokiem, szpiczasto zakończonym wywinięciem. Gerda ubrana była w tę samą białą sukienkę i jasno błękitny kapelusz, jakie miała czasu spotkania z Emanuelem u Hassingów.
Dziewczyna siedziała z rękami na kolanach, na samym kraju krzesła, a policzki jej pałały. Rozglądała się wokół, oraz patrzyła z najwyższem zainteresowaniem na chłopskie odzienie Hansiny, a jednak czuła się bardzo nieswojo w wielkiej, pustej hali, przypominającej stodołę, przytem zaś ciarki ją przechodziły, ile razy spojrzała na pastucha Soerena i jego błękitny kaftan. Nie chciała puścić panny Ranghildy samej, a gdy wymogła na niej wreszcie pozwolenie jechania, przez całą drogę była bardzo niespokojna, podniecona i zgorączkowana.
Gdy Emanuel ukazał się w drzwiach, rozczarowanie zabłysło na jej twarzy. Słyszała od doktora Hassinga, że Emanuel chodzi w domu w chłopskiej opończy i drewniakach, a tymczasem był ubrany w ten sam jasno-popielaty surdut sukienny, w jakim go widziała niedawno.
— Otóż jestem, panie pastorze! — zawołała Ranghilda wstając. — Wprawdzie przybywam znienacka, ale żona pańska była tak dobra, że powiedziała, iż jest to w zwyczaju pańskich gości. Przypomina pan sobie pewnie moją młodą przyjaciółeczkę... dodała, zwracając się ku Gerdzie.
Emanuel powitał panie w milczeniu i zaprosił ruchem ręki, by zajęły miejsca z powrotem.
— Daleką pani odbyła drogę! — zauważył po chwili.
— O nie tak daleką, jakby się zdawało! — zaśmiała sie. — Nie starczyłoby mi pewnie sił zajść aż tu z Kyndlöse. Ale doktor Hassing jechał właśnie do mieszkającego w pobliżu pacjenta, to też nie mogłam się oprzeć pokusie skorzystania z okazji, by państwu — skłoniła się obojgu — i memu dawnemu miejscu pobytu nie złożyć wizyty. Dojechałyśmy z doktorem do tak zwanej „góry,“ tak to zowią... prawda... i w temże miejscu mamy się spotkać za powrotem. Stamtąd miałyśmy jeszcze jakieś pół godziny drogi i dumną się czuję, że marsz ten odbyłam, mimo spieki i kurzu.
Zaczęła trochę nerwowo opowiadać o okolicy i rzeczach nowych, napotkanych po drodze. Wszystko wydało jej się inne niż było dawniej, zwłaszcza zdumiał ją wygląd wsi. Uznała, że milej jest tu teraz i zaciszniej, a Emanuel, siedzący na ławie u górnego krańca stołu, objaśnił, że wypalone dawnym pożarem ogrody, mają teraz wielkie, cieniste drzewa, przeto wszystko przybrało lepszy pozór.
Hansina nie wtrącała się do rozmowy, a Emanuel nie usiłował jej wciągnąć. Nie wiedział dobrze, co go gnębiło z racji tej nieoczekiwanej wizyty i dlaczego wydawało mu się ciągle, że spojrzenie Hansiny krąży pomiędzy nim a Ranghildą. Nie miał sobie nic a nic do wyrzucenia, w każdym zaś razie wyznał żonie najdrobniejszy szczegół. Tego samego poranku, kiedy ulżył swemu sercu przed Bogiem, opowiedział Hansinie wszystko, co zaszło na przyjęciu u doktora Hassinga.
Tymczasem Gerda siedziała na brzeżku stołka, rzucając Emanuelowi płomienne spojrzenia, ją zaś samą wzięła pod obserwację mała Sigrid, stojąca obok matki w odświętnej sukience z różowej bawełny, z czarną wstążką w brunatnych włosach. Dziecko złożyło głowę i ręce na kolanach Hansiny i chowało twarz, ile razy padało na nie spojrzenie Gerdy. Ale zaraz potem dziewczynka wystawiała z poza opalonej słońcem rączki wielkie, ciemno-szafirowe oko i w chwilach, gdy nie patrzył nikt na nią, podnosiła się na palcach, szepcąc coś matce.
Hansina potakiwała z roztargnieniem głową i gładziła jej włosy z czułością, jakiej nie objawiała często.
Rozmowa rwała się co chwila, gdyż Emanuel nie był w stanie skupić myśli. Uporne milczenie żony denerwowało go bardzo. Przytem draźnił go Soeren, na którego złe nawyczki patrzono zazwyczaj przez palce, pamiętając o dobrych. Emanuelowi wydało się jednak, że nigdy jeszcze tyle nie krząkał, nie pluł i nie miał takiej czkawki, jak właśnie dzisiaj.
— Możebyśmy poszli do ogrodu? — spytał wkońcu. — Coprawda nie jest to już park wzorowy z czasów ojca pani, ale znajdziemy tam w każdym razie chłód i cień.
— Doskonale! — zawołała panna Ranghilda.
Wstali, ale Hansina podniosła się dopiero, gdy Emanuel spytał, czy nie pójdzie razem.
Został na miejscu tylko pastuch Soeren i aż do odejścia dam pochłaniał je chciwem spojrzeniem.
Nagle Abelona wytknęła głowę z drzwi kuchennych, za któremi stała na czatach.
— Czy już poszły? — spytała.
Soeren potwierdził głową, Abelona weszła do hali i pobiegła do okna wyglądać.
— Cóż to ma do czynienia Emanuel z takiemi damulkami? — rzekła z oburzeniem. — Wyglądają zupełnie jak para zwyczajnych ladacznic.

Pierwsze wrażenie obecnego plebańskiego parku nie każdego mogło pociągać i Emanuel miał słuszność twierdząc, że niewiele zostało z wspaniałości pańskich proboszcza Tönnesena. Pielęgnowane dawniej starannie żywopłoty wypuściły na wsze strony pędy, trawniki zarosły ścieżki, a chwasty wszelkiego rodzaju zanieczyściły trawę. Długie aleję stały się łupem krzaków, a pod drzewami leżały suche gałęzie i spadłe z góry skrzynki szpacze.
Panna Ranghilda wraz z Emanuelem, oddaliwszy się niebawem od reszty towarzystwa, zapadła w gąszcz niezmierny. Wprawdzie pastor czynił wysiłki, by zawrócić do reszty towarzystwa, albo przynajmniej wejść w szeroką aleję kasztanową, wiodącą w pole, ale pannę Ranghildę ogarnęło wprost zamiłowanie do najtajniejszych zakątków i kryjówek. Szła kilka kroków przed nim, unosząc lewą ręką suknię, tak że widać było marszczony rąbek spódnicy i piękne, lakierowane buciki.
Emanuelem wstrząsał niepokój. Szedł z nią oto sam ciemnemi, milczącemi drożynami, które budziły zapomniane napoły wspomnienia lat młodych. Szelest sukni Ranghildy budził w nim tajemniczy dreszcz nieuświadomionych wrażeń z onych czasów, a półotwarte usta jego wciągały ów wieczysty zapach fiołków, jaki stanowił jej stałą atmosferę. Natomiast panna Ranghilda była zupełnie swobodna i do żarcików jak rzadko usposobiona. Zobaczenie dawnego domu swego nie przyszło jej bez wysiłku, ale nie mogła się uspokoić przed spróbowaniem, czy nie zdoła upokorzyć byłego kapelana swego ojca, to też widok rozpadu plebanji i scena, jaką przeżyła w sali, dały jej wielkie zadowolenie. Nie zaspokoiło to jednak jeszcze w pełni jej żądzy zemsty, dlatego też kierowała rozmowę tam, gdzie mogła odnieść pełne zwycięstwo.
Tymczasem zatrzymała się Gerda z Hansiną przy oświetlonym słońcem trawniku w przedniej części ogrodu. Na widok odchodzącego z Ranghildą Emanuela, Gerda posłała im pełne tęsknoty spojrzenie i, chcąc sobie czemś to nagrodzić, zawarła przyjaźń z Sigridą, która ośmielona rychło, przytulała się do niej, muskając dłońmi piękną sukienkę dziewczyny. Hansina popróbowała z nią rozmawiać, ale po zamianie kilku wyrazów, czując, że się nie rozumieją wcale, siadła na ławce, w cieniu żywopłotu, zaś Gerda zawierała dalej przyjaźń z małą.
Po pewnym czasie zbudziły ją z zadumy zbliżające się głosy Emanuela i Ranghildy. Dochodziły z alei leszczynowej, biegącej tuż poza nią.
— Widujemy się co dwa tygodnie — mówiła Ranghilda — i zazwyczaj grywamy na cztery ręce. Oczywiście rozmawiamy też dużo, a często o panu, jak wspominałam. Przekonałam się, że siostra bardzo pana kocha i cierpi z powodu tak długiej rozłąki...
— Betty mówiła pani naprawdę o mnie? — spytał.
— Tak. Jest to rzecz naturalna. Nie widziała pana przez długie lata. Powinienbyś pan pojechać do miasta. Biedna Betty potrzebuje otuchy, czuje się bowiem bardzo samotną od śmierci dziecka. Jest jeszcze młoda i musi czemś wypełnić życie, tymczasem konsul generalny posiada pod tym właśnie względem pewne niedomagania. Postarzał bardzo i jest to człowiek przeżyty...
Głosy oddaliły się. Hansina spojrzała na Gerdę i Sigrid, siedzące naprzeciw siebie w trawie. Po chwili mała skoczyła i przybiegła do matki z rozbłyśnionemi zachwytem oczyma.
— Mamo! — zawołała. — Wiesz, co ona powiada? Ma lalkę ogromną, która umie spać, jak prawdziwy człowiek, i pokój dla lalek z krzesłami, stołami i kuchnią. I wiesz, co jeszcze mówi? Ma cały staw z kaczkami i prawdziwą łódkę. Czy to może być wszystko prawda, mamo?
— Chodź do mnie, Sigrid! — zawołała z trawnika Gerda, a mała, nie czekając odpowiedzi matki, wróciła do niej pędem i rozbawiona, rzuciła jej się w objęcia.
W tej chwili głosy od strony alei nadpłynęły ponownie. Mówił teraz Emanuel i Hansina poznała, że się zapalił do słów własnych.
— Być może, że jak pani mówi, niema nic złego w takim prowadzeniu życia, ale musi mi pani chyba przyznać, że popisywania się dostatkami, jak to czyni mój szwagier, winniśmy unikać, choćby przez wzgląd na mniej uposażonych bliźnich naszych. Widok przepychu czyni dotkliwszem ubóstwo tym, którzy muszą przez całe życie walczyć o chleb. To budzi gorycz, zazdrość i złe instynkty...
— O, nie — odparła Ranghilda — nie wierzę panu. Przychodzi mi na myśl scena, jaką niedawno widziałam. Na wielkim placu, wśród skwaru pracowała gromada ludzi przy ciężkim wozie żwiru, czy kamieni. W chwili, gdym ich mijała, zjawiło się dwoje, prześlicznie ubranych dziewcząt, zapewne córki chlebodawcy. Szły, śmiejąc się i paplając. Ot takie to sobie były dwie bezpotrzebne istoty, n p. ja i Gerda. Zobaczyłam, jak robotnicy podnosili uznojone twarze i patrzyli na nie. Ale nie było w spojrzeniu ich niechęci. Przeciwnie, spoglądali na dziewczęta niemal czule, jak my patrzymy na parę jaskółek, przelatujących ponad drogą. Ludzie tacy wiedzą dobrze, że ulepieni są z innej gliny, niż owe córeczki chlebodawcy ich i, o ile ich ktoś nie podburza, nie mają wcale na myśli zazdrościć im tego, podobnie jak żaden rozsądny człowiek nie będzie zazdrościł jaskółkom lekkich skrzydełek, które otrzymały od Boga, miast dwu ciężkich ludzkich odnoży. Czyż nie mam racji?
Emanuel zaoponował z zapałem, ale oddalili się tak, że Hansina nie mogła słyszeć co mówi.
Po chwili zjawili się od przeciwległej strony trawnika, a ujrzawszy resztę towarzystwa, podeszli. Gerda wstała niezwłocznie.
— Ach, siedzi tu pani! — zawołała Ranghilda. — Kłóciliśmy się strasznie z mężem pani. Ja i pastor Hansted nie możemy nigdy dojść do zgody. Ale czas nam już iść. Gerdo, pożegnajmyż się raz!
Emanuel oświadczył, że odprowadzi panie kawałek drogi, by im pokazać ścieżkę polną, krótszą o połowę. Hansina została w ogrodzie.
— Bardzo się cieszę, żem była u pana, powiedziała Ranghilda, gdy odeszli od plebanji — bo będę mogła opowiedzieć siostrze, jak wygodnie pan mieszkasz, jak się czujesz szczęśliwy... słowem, jaki z pana wybraniec fortuny... Wszak prawda, nie mylę się pod tym względem?
Emanuel nie miał ochoty rozmawiać z nią na ten temat, ale odczuwają już potrzebę walki, rzekł, popędliwie: Po tonie pani widzę, że to panią dziwi!
— Skoroś pan to rzekł, nie będę przeczyła, że zmieniło to potrochu moje wyobrażenie o małżeństwie i szczęściu rodzinnem. Byłam, widzę, zanadto konserwatywną.
Odparł spokojnie, nie zwracając uwagi na ironję jej słów:
— Musiały to być poglądy nader oryginalne!
— O, nie! Wiesz pan, że jestem pod każdym względem zachowawczynią. Sądziłam tylko, że to, co zowiemy szczęściem małżeńskiem, polega na tej, tak nieco bombastycznie przez praojców naszych zwanej, „harmonji serc,“ którą to rzecz nazwaćby dziś można „sympatją nerwów.“
— Sympatja nerwów! — zawołał. — Wyśmienite to, a całkiem modne wyrażenie. Niewiadomo tylko co wyraża... Możeby mnie pani objaśniła?
— Dobrze. Mówiłam już, że zostałam filozofką. Proszę też wybaczyć, jeśli będę się tłumaczyła nieco mętnie... pochodzi to jeno z głębi pojęć... a więc...
Stanęła, oparła policzek na białej rączce parasolki, wzniosła oczy w niebo i uśmiechnęła się chytrze.
— Hm... hm... powiedziała, ruszając dalej. — Powiem panu tedy. Sympatją nerwów dwojga ludzi nazywam zgodność wrażeń, jakie odnoszą, patrząc na coś, przeżywając, słysząc, czytając i t. d. Widok krajobrazu, odczucie muzycznego utworu daje im ten sam nastrój, nie wprawiając jedno w ożywienie, a drugie w melancholję. Czy mówię dość jasno? Wszystkie, a tak różnorakie zdarzenia życia, począwszy od drobiazgu, jak n p. rozbicie talerza, aż do spraw ważnych, decydujących, wesołych, czy ponurych, winny ich nerwy wprawiać w jeden stan i to w podobnym stopniu. Innemi słowy, warunkiem powstania między dwojgiem ludzi t. zw. harmonji serc, jak powiadano dawniej, jest, by nerwy ich posiadały tę samą wrażliwość na pewne podniety i tę samą bezwrażliwość na inne. Czy pan nie podziwiasz, jak logicznie mówię? Otóż ciągnęła dalej, gdy Emanuel ciągle milczał rodzaj i stopień wrażliwości nerwów naszych jest rezultatem naszego wychowania, zajęcia, lektury... ba... nietylko naszych warunków życia, ale środowiska, w którem żyli nasi rodzice, dziadowie i nasi przodkowie przez wiele generacyj wstecz! Prawda? Zrozumiesz pan tedy...
— Wyśmienicie! — przerwał jej, podnosząc z uśmiechem głowę. — Rozumiem teraz, że warunkiem szczęścia dwojga ludzi musi być, by ten drugi człowiek był podobny we wszystkich punktach do pierwszego, to jest, odebrał to samo wychowanie, wyszedł z tego samego środowiska, miał podobnego, albo lepiej jeszcze tego samego ojca, matkę, rodzeństwo i przodków od wielu pokoleń, słowem, by był identyczny z pierwszym, czyli nim samym. Tak, w tem ma pani zupełną rację, panno Tönnesen, miłość własna, egoizm jest to nieomylna, wedle współczesnego światopoglądu zachowawczego, to jedyna rękojmia dzisiejszej, waszej miłości. Tak, wierzę pani zupełnie!
Panna Ranghilda ściągnęła gniewnie brwi i zamilkła.
— Pozwól mi pani, proszę, również trochę pofilozofować! — ciągnął dalej z coraz to większem ożywieniem. — Przyzna pani zapewne, że także ze stanowiska pani najwyższem zadaniem człowieka, a tem samem najwyższą jego radością i szczęściem jest rozwój własny... Czyż nie tak?
— No tak!
— A któż to dać nam może najwyższą przyjaźń, jeśli już pominiemy stare bombastyczne słowo „miłość,“ na czyjeż najwyższe zaufanie liczyć możemy, od kogóż się najobfitszego plonu ducha spodziewać? Czy to wszystko dać nam może człowiek, tak samo jak my patrzący, czujący, myślący i działający, czy może właśnie ten, którego spojrzenie otwiera nam inne, nieznane horyzonty, którego odmienny świat myśli i czucia, oraz zasadniczo inne wychowanie wzbogaca nasz umysł, rozszerzając we wszystkich kierunkach granice i zwiększając nam, rzec można, świat? Wiem co o tem sądzić, a czerpię z drogocennego skarbca własnego doświadczenia.
— Ależ pan stawiasz kwestję na głowie! — powiedziała nagle tonem obojętnym.
Ostatnie słowa Emanuela wywołały bladość na jej lica. Skierowała rozmowę nagłym zwrotem na inne tory.
Wracając do domu, Hansina śledziła Emanuela oczyma z poza parkanu ogrodowego. Widziała, jak szedł ścieżką, pomiędzy łanami zboża obok Ranghildy, żywo gestykulując.
— Mamo! — ozwała się Sigrid, biorąc ją za słyszy. — Mamo! powtórzyła widząc, że nie słyszy. — Czemu ojciec poszedł? Mieliśmy przecież jechać do dziadków!

— Ojciec zapomniał, widać, dziecko — odparła. — Zostaniemy dziś w domu.

CZĘŚĆ CZWARTA.

Żniwa zaczęły się wśród deszczu i każdy myślał że również w potokach deszczu dobiegną do końca. Każdego ranka słońce wschodziło na pogodnem niebie, zapowiadając zwodniczo piękny dzień. Zaledwo atoli chłopi wyjechali z wozami w pole i związali pierwszy snop, zjawiały się ogromne chmury, po całych dniach lało, padał grad wielkości grochu i ustawicznie huczały grzmoty.
Pewnego popołudnia leżał parobek plebański Niels na grzbiecie w stancyjce swej, z ręką wygodnie pod głowę założoną. W pozycji tej spędził już kilka godzin, a izdebka była, jak zwykle pełna gęstego dymu. Mimo że dawno minęła pora spoczynku południowego, nie wstawał z łóżka, oddany ulubionemu zajęciu to jest marzeniu o przyszłości. Widział się w wielkiej komnacie, o ścianach pokrytych od sufitu do podłogi szafami, pełnemi wspaniałych książek, podobnie jak w pracowni uczonego pastora z Kyndlöse, gdzie raz był po świadectwo chrztu. Pośród komnaty stał wielki, czworoboczny stół, nakryty zielonem suknem, a na nim mnóstwo było foljantów. Story pospuszczano, na stole świeciła się lampa, a przy stole siedział on sam, „proboszcz Damgaard,“ rozparty w wielkim fotelu, ubrany w szlafrok i pięknie haftowane pantofle. Oparł policzek na dłoni i czytał nader stary tekst grecki, a obok w specjalnej szafie mieściły się własne dzieła jego w przepysznych oprawach, ze złotemi brzegami, a mianowicie utwory moralizujące, zbiory kazań, oraz potężne, chłostające społeczeństwo satyry dramatyczne, pełne proroczych obrazów i śmiałych myśli.
Z marzeń tych zbudził go klekot sabotów po podwórzu, oraz głosy naprzemian świszczące, to znów zgrzytające, a przeciągłe. Wydawała je pompa podwórzowa, którą piękna Abelona brała wodę.
Nie ruszył się, tylko uśmiech wybiegł mu na twarz, uśmiech szczęśliwej świadomości, że zdołał wreszcie otrząsnąć się z czaru, jakim go objęły rozkwitłe wdzięki nadobnej Abelony. Mimo, że była zupełnie biedna, nie łatwo z niej zrezygnował, a uczynił to jeno dlatego, by sobie tą słabostką nie utrudniać wyjścia z poniżającego stanu parobczego. Musiał przestać być „parobkiem Nielsem,“ uzyskać niezawisłość i swobodę, a jeśliby nawet przyjść miało do małżeństwa, to musiało ono być zgoła inne i służyć wielkiemu celowi rozsławienia po całym kraju nazwiska N. Damgaarda, co sobie postanowił. Miał i bez tego trudności niemało, jakże bo naprzykład fatalnie brzmiało imię jego? Gdyby był Fritjofem, Arnem, czy Björnstjernem, to co innego,... ale Niels?...
Zerwał się, posłyszawszy znowu kroki w podwórzu. Było to twarde stąpanie Emanuela. Wyjrzał ostrożnie, rozchylając białe firanki, i zobaczył swego pana, idącego od strony małej furtki, w lewej połaci obejścia. Zrobiło mu się gorąco. Pośrodku podwórza stał wóz z wiszącą na dyszlu uprzężą, widomy znak, że dotąd nie wybrał się w pole, a Emanuel był w czasach ostatnich tak dziwny, takie miewał pomysły, że mógł nawet dobrze zbesztać w chwili złości.
Po chwili Niels uśmiechnął się z ulgą. Nie patrząc w prawo ni lewo, wstąpił Emanuel na schody domu i znikł we wnętrzu. Parobek ziewnął przeciągle, rozprostował członki, zesunął leniwym ruchem nogi z pościeli i usiadł na łóżku, bardzo z siebie zadowolony. Hi, hi...znał on dobrze powód zmiany usposobienia Emanuela dla siebie, był tego pewny. Emanuel czuł doń zawiść z powodu rosnącej jego sławy... tak, tak! Z wielką rozkoszą patrzył na rozgoryczenie, jakie w pastorze wzbudził ostatni jego artykuł w „Gazecie Ludowej,“ który odniósł wielkie powodzenie. Ho, ho... pastor miał niebawem dostać coś nierównie lepszego do czy tania...

Gdy Emanuel wszedł po chwili do hali, zastał Hansinę przy piecu w fotelu, łuszczącą groch.
— Wychodzisz? — spytała, spoglądając podejrzliwie na ubiór męża. Emanuel przywdział surdut sukienny i wziął na szyję czarną chustkę, używaną poza domem, miast kołnierzyka.
— Muszę iść! — odparł. — Idę do chat na bagnach. Znowu narobiono tam intryg, a ludzie nie chcą brać się do roboty, co jest niedopuszczalne, teraz zwłaszcza, w porze żniw.
Był już w progu, gdy Hansina rzekła:
— A, prawda. Przyszedł tu dziś młody Rasmus Jörgensen, gdyś był w polu. Kazał powiedzieć, byś mu zwrócił snop słomy owsianej, pożyczony tej zimy. Powiedział, że musi mieć koniecznie zaraz.
Emanuel zatrzymał się z ręką na klamce, coraz bardziej czerwony.
— Snop słomy owsianej, powiadasz?
— Tak! Przyrzekłeś mu go na wiosnę, — potwierdziła Hansina — musi go mieć natychmiast, inaczej będzie zmuszony kupić.
— Skądże mu wezmę w tej porze roku owsianej słomy? — spytał. — Czyś mu tego nie przypomniała?
— Powiedziałam tylko, że cię zawiadomię. — Wiesz, Hansino, — rzekł Emanuel po krótkiem milczeniu — Rasmus Jörgensen uczęszcza w czasach ostatnich, podobnie jak nasz Niels, bardzo pilnie na modlitwy, urządzone przez kowalkę-Maren, i wydaje mi się, że utworzono potajemnie coś w rodzaju sprzysiężenia przeciw mnie. Nie wiem, dlaczego to nastąpiło, ale duch niezgody znowu żywie pomiędzy nami. Tkacza zaliczają również do przyjaciół Maren i stroni od nas widocznie. Nie podoba mi się to i mam przeczucie, że zanosi się na coś ważnego w naszej gminie. Niech że Bóg chroni nas od złego!...
Emanuel wyszedł, a w sali panowała długa cisza. Mała Dagny spała w malowanej w kwiaty kołysce, zaś pod ścianą siedziała Sigrid, zajęta robieniem sztychów kolorową nicią na białym płatku. Właściwie usadzoną tu została w kącie za karę, gdyż wróciła z zabawy nad stawem w powalanej odzieży. Gdy ją burczała matka, powiedziała brzydkie słowo, którego ją nauczył pono syn kołodzieja. Sam Emanuel zarządził, by za karę spędziła popołudnie w domu, zaś Hansinie powiedział, by lepiej dobierała córce towarzyszy zabaw.
Dziewczynka upuściła robotę na kolana, przekrzywiła głowę i zapatrzyła się w sufit. Po chwili podeszła do matki, oparła o nią i spytała cicho:
— Mamo, czy pamiętasz jeszcze tę śliczną panią, która tu była niedawno i bawiła się ze mną w ogrodzie?
— Tak, moje dziecko. Ciągle przecież o niej wspominasz.
— Mamo, ona powiedziała, żebym przyjechała do niej, do Kopenhagi, a wtedy da mi tę wielką lalkę... Powiedziała, że mogłabym u niej zostać na zawsze... I pokój dla lalek też bym dostała... tak mówiła...
— Tego chyba powiedzieć nie mogła! — odparła Hansina i spojrzała karcąco na córkę. — Znowu mówisz, Sigrid, coś, czego nie było wcale...
Policzki dziewczynki zalała krew, a oczy opadły na ziemię.
— Nie zaszkodziłoby zresztą, — dodała po chwili Hansina — byś na czas pewien poszła z domu. Oduczyłabyś się walać sukienek i gadać szkaradne słowa.
Małej przypomniało to karę więzienia, zaczerwieniona jeszcze bardziej, podszedłszy wolnym krokiem do stołeczka pod oknem, siadła w pokorze.
Przez czas pewien trwała cisza. Słychać było tylko uderzanie much o szyby z zewnątrz i szelest szczotki Abelony w kuchni.
— Mamo! — ozwała się znów cicho Sigrid. — A gdybym już nigdy nie walała sukienek, ani nie mówiła brzydkich słów, czy mogłabym wtedy jechać do Kopenhagi?
Hansina nie mogła powstrzymać uśmiechu.
— Czyż tak bardzo tęsknisz za ową panią?
— Bardzo! zawołała. — Ona była taka piękna! Prawda mamo?
— Prawda... — przyznała.
— Mamo! Gdybym nigdy nie walała sukienek i nigdy nie mówiła brzydkich słów, czy mogłabym, gdy dorosnę, zostać taką śliczną panią? Powiedz mamo!
Hansina milczała chwilę.
— O, pewnie... mogłabyś... — odrzekła wreszcie zadumana.

Emanuel odczuwał w czasach ostatnich coraz to większą potrzebę samotności, zszedł tedy z drogi bitej i ruszył ścieżkami i miedzami pól, w kierunku bagien. Na uboczu leżące osiedle najbiedniejszej ludności gminy było środowiskiem stałego niepokoju i przedmiotem jego troski. Mimo ofiar osobistych i tego, co zdziałał przy pomocy zarządu gminnego, nic się tu jakoś nie zmieniło na lepsze. Daremne były siedmioletnie wysiłki obudzenia w tych nieszczęsnych mieszkańcach walących się lepianek z gliny jakichkolwiek uczuć ludzkich, czy godności człowieczej. Przeciwnie, szło tu coraz to gorzej i nigdy może nie uskarżano się tak jak teraz na kradzieże nocne po polach i blicharniach płótna, dokonywane przez ową ludność z nad bagien, której ani dobre słowo, ani zapłata nie mogły skłonić do pracy.
Emanuel kroczył zwolna, tak zatopiony w myślach, że drgnął, ujrzawszy w pewnej odległości przed sobą jakiegoś człowieka, a niepokój nie znikł, gdy poznał skulonego jak zawsze, nienaturalnego, długonogiego tkacza Hansena.
Niedowierzał mu od pierwszej zaraz chwili, a zgoła przeciwna, szczera i otwarta dusza jego znieść nie mogła dziwnej skrytości i podstępności tego człowieka. Zwłaszcza w czasach ostatnich czuł się wobec niego niepewnym. Pewny był, że Hansen zamierza go wprost zaatakować osobiście, nie mógł atoli wydobyć na światło, co przed nim skrywa.
Pozdrowili się bez słowa uściśnieniem ręki i przystanęli, każdy po innej stronie drogi.
— Cóż tam nowego? — spytał Emanuel, by coś wogóle powiedzieć.
— Ano zawsze coś się dzieje! — zauważył tkacz, którego wielkie, czerwone ręce tkwiły jak zwykle w ciasnych, ceratowych manszetach. Spojrzał po polach i dodał: — Tylko nie zawsze dobrze się dzieje...
Z tonu tych słów wywnioskował Emanuel, że tkacz ma jakąś hiobową wieść.
— Mogę cię zresztą kawałek podprowadzić! — powiedział Hansen. — Nie spieszno mi dzisiaj wcale.
Szli milcząc, a wreszcie tkacz podjął znowu:
— Nie spodziewałem się, że cię spotkam tak daleko od domu, Emanuelu. Widziałem przed chwilą wózek doktora Hassinga, jadący w stronę Vejlby, a niema, o ile wiem, nikogo chorego u nas.... hm.... hm...
Emanuel zmilczał. Nie po raz to pierwszy musiał słuchać kpinek z powodu swej bytności u Hassingów.
— To wcale obrotny człowiek, na swój oczywiście sposób, ten Hassing... ot tak, z pozoru przynajmniej... nieprawdaż? — sondował dalej z niewinną miną tkacz.
— A tak... tak... — mruknął z roztargnieniem Emanuel.
— Nie pojmuję tylko jego zacofanych przekonań politycznych... to dziwne!
— Doktor Hassing nie zajmuje się polityką, o ile wiem... — odparł Emanuel.
— No tak, nie mówię przecież... Ludzie powiadają, że używa świata póki służą lata... także słyszałem, jak tam jest w jego domu... pono wielka wystawność i ciągłe rozrywki... ciągłe drażnienie nerwów. Muszą tam też wieść zgoła lekkomyślne i bezbożne rozmowy...
Emanuel przestał słuchać. Idąc w milczeniu, zadumał się ponownie nad bezgraniczną nędzą i upadkiem mieszkańców lepianek nadbagiennych, a przyszło mu też na myśl, że obok siebie ma właśnie człowieka, który wyszedł z bagna upodlenia. Tkacz Hansen urodził się w takiej lepiance, ojciec jego był świniopasem w dobrach rycerskich Tryggerlöse, w parafji westerbijskiej, a on sam w młodych latach pasł owce właściciela. Nie rozwodził się nigdy szeroko, ile razy byłą mowa o tych czasach, ale powszechnie twierdzono, że był świadkiem obicia kijem ojca swego przez chlebodawcę i że to wydarzenie pozostawiło ślad głęboki w jego umyśle, oraz zadecydowało o całem dalszem życiu.
Emanuel doznał wielkiego bólu w sercu, wspomniawszy, ile dla rozwoju duchowego zaczerpnęło to dziecko niedoli, nie z dzieła miłości, ale z aktu brutalnej przemocy.
Z myśli tych wyrwał go tkacz, który stanął i powiedział:
— Wiesz zapewne już, że się przyznał?
— Co? Kto się przyznał... do czego? — spytał Emanuel zmieszany.
— Oczywiście wójt! O kimże innym myślisz? — rzekł Hansen nastawiając uszu.
— Do czego się przyznał wójt? Mów, nie rozumiem ni słowa.
— Przyznał się wreszcie, że żył w nieczystości. Kilku z nas miało już dawno podejrzenie, ale trudno nam było uwierzyć, by tak dalece zapomniał o tem, co Bóg powiada o wszeteczeństwie, człowiek stojący na czele chrześcijańskiej gminy, oraz przywódca postępowego stronnictwa politycznego. To też poszliśmy doń w kilku dziś rano i zażądaliśmy, by się oczyścił z zarzutu. Wówczas przyznał, że od czasu śmierci żony żyje nielegalnie z grubą Sidsą.
— To chyba niemożliwe, co powiadasz! — zawołał Emanuel. Pobladł śmiertelnie, a ziemia zachwiała mu się pod nogami, tak że chwycił mocno laskę.
— Wszyscy tem jesteśmy oburzeni i sądzę, że należy zwołać co prędzej radę gminną, by sprawę poddać rozwadze. Chciałem wstąpić na wieczór do ciebie, by obmyślić sposób zmycia z gminy tej plamy.
Emanuelowi wydało się, że w słowach tkacza tętni skryta radość, wywołana bliskim upadkiem wójta. To też powiedział:
— Dziwi mnie jednak, że ty właśnie tak gorliwie zajmujesz się tem, Jensie Hansenie. Wszakże twojem to było wyłącznie dziełem, że Hans Jensen został pierwszą osobą w gminie. Pamiętasz chyba, że wielu z nas miało wątpliwości... bo przeszłość jego nie była bez plamy. Powiedziałeś wówczas, by na to nie zważać, że jest to człowiek najodpowiedniejszy i tem nas uspokoiłeś. Jeśli nastąpiła pomyłka, to w pierwszej linji sam za to odpowiadasz.
— Nie przeczę wcal — rzekł tkacz, uśmiechając się szeroko — że popierałem Hansa Jensena i dziś jeszcze twierdzę, że był on najodpowiedniejszym człowiekiem dla ówczesnej polityki naszej. Każdy woźnica dobry, gdy idzie o to by wjechać w rów, teraz atoli mamy zadanie wydobycia wozu na drogę.
— Ano, rób, co uważasz sam za stosowne! — rzekł Emanuel, podając mu dłoń na pożegnanie. Chciał się pozbyć tego człowieka i zostać sam, by rozważyć wstrząsającą wieść, jaką otrzymał. Sprawdziło się tedy jego przeczucie, że nadciąga burza. Złe nadchodziły czasy. Teraz musiało się okazać, czy dzieło, jakiego dokonał w tej gminie ku chwale boskiej, wytrzyma próbę, czy też w proch się rozpadnie.
Nie, nie chciał wątpić! Bóg zesłał burzę nie dla zniszczenia, lecz by oczyścić z wad i błędów, to co zbudował w mozole.
— Kogo Bóg miłuje, tego chłosta!

Wieść otrzymana od tkacza wzburzyła Emanuela do tego stopnia, tyle mu dała do myślenia i taką napełniła troską, że dnia tego zaniechał odwiedzin w osiedlu nędzarzy i poszedł tam dopiero nazajutrz.
Kroczył i teraz niespokojny i trwożny ścieżkami polnemi. Wiadomość o przyznaniu się wójta poszła jak wiatr po gminie i wywarła wielkie wrażenie. Najbardziej oburzeni byli ci właśnie, którzy o wszystkiem dobrze wiedzieli, mianowicie Skibberupacy. Tkacz doskonale wszystko urządził, zanim zapalił ową minę. Dawna nienawiść Skibberupu i Vejlby, przygasła chwilowo skutkiem wspólnej walki politycznej, rozgorzała z większą jeszcze niż przedtem za żartością. Wojowniczy Skibberupacy wystąpili z zarzutem, że Vejlbjanie zagarnęli całą władzę w gminie i nastawali w pierwszej linji na usunięcie wójta ze stanowiska. Dnia następnego miało się odbyć posiedzenie rady gminnej, a tkacz zapowiedział nowe rewelacje.
Emanuel dotarł do tak zwanych „Lisich Wzgórz,“ które to krągłe wzniesienia stanowiły granicę równi, poza niemi zaś grunt opadał coraz to niżej ku moczarzyskom. Stanął z kijem na plecach, zadumany, i zapatrzył się w moczary i zieloną roztocz łąk gminy kyndlöskiej, w jej szeroki strumień, pokryty młynami, oraz grupy małych domostw. Doznał na chwilę ukojenia, spoglądając na krajobraz, który mu się wydał zjawą spokoju i cichego szczęścia, mimo że chmury groźne wisiały nisko nad ziemią. Widział wieś Kyndlöse, krętą, wiodącą do niej drogę, którą szedł onego wieczoru z panną Ranghildą, a nawet ujrzał, z pewnem biciem serca, szczyt willi doktora, wykwintnej, odosobnionej i otoczonej dużym ogrodem.
Dziwiło go nawet potrochu, że nie spotkał już ni razu panny Ranghildy, chociaż musiała jeszcze przebywać w tych stronach. Wiedział, iż jeździła często z doktorem, gdy składał wizyty pacjentom, a nie czynił nic, by jej unikać. Nie uświadamiał sobie dobrze, ale motywem ubocznym tej wędrówki aż do osiedla biedaków był fakt, że droga jezdna do Kydlöse szła łukiem obok „Lisich Wzgórz.“
W dali, ponad wielkim wieńcem borów niebo było czyste i jasne. Wznosiły się jeno tu i owdzie pionowe, słońcem przelśnione góry chmur, wstępując na horyzont, lub zapadając zań zwolna. Patrzył powolny urokowi, który go ogarniał, bo chciał uwolnić się od trosk i pomarzyć chwilę, nie myśląc konkretnie. Wydało mu się, że widzi występujące z otchłani łyskliwe królestwo piękna, które po chwili nikło z powrotem. Jakieś wabne postaci jawiły mu się, to znów bladły, czasem też wołały, jak we śnie, dalekie głosy, zapadające po chwili w ciszę. Pocóż smutek, mówiły mu. Czemuż nużyć się ciągnieniem ciężaru innych ludzi. Rzuć kij pielgrzymi i chodź tu do nas, gdzie radość, wysoko, pośród chmur, króluje, podczas gdy smutek kryje się po ciemnych grotach nizinnych. Chodź tu, gdzie życie jest uroczystą ciszą, szmerem źródeł i tańcem po zieleni łąk...
Ocknął się nagle, a marzenia były tak lotne, że znikły mu z pamięci w momencie nawrotu rzeczywistości. Zostało po nich jeno uczucie większego ucisku na piersi, gdy szedł wolnym krokiem ku chatom na bagnach.
Stały po obu stronach koryta wyschłego dawno potoku, a były to nory lepione z błota, krzywe i podpierające się wzajem przed upadkiem, to znów przysiadłe blisko siebie, dumające nad swym losem. Dzieląca je przestrzeń zapełniona była gruzem, słomą zbutwiałą i skorupami naczyń. Ni jeden dom nie miał jasnych, czystych szyb, każdy zaś świecił wielkiemi dziurami w zapadłej strzesze.
Emanuel zbliżył się do stojącej na skraju lepianki, o rozdętych bokach z dwoma maleńkiemi okienkami, które wyzierały z pod krzywego szczytu, niby para złośliwych oczu. Przed chatą stał pochylony, wysoki starzec i rąbał chróst siekierą.
Gdy podszedł bliżej, rzucił mu się do nóg mały, zajadły pies, zataczając koła, pokazując zęby i szczekając jak opętany. Emanuel nie uderzył jeszcze w życiu zwierzęcia, to też przez chwilę stał w miejscu, nie mogąc postąpić naprzód.
Starzec, rąbiący trzaski, widział go doskonale, musiał też słyszeć szczekanie psa, mimo to nie przywołał go do siebie i nie przerywał zajęcia swego.
— Czy to twój pies, Ole Soeren? — zawołał wreszcie Emanuel głosem dość oburzonym.
— Nie! — odburknął starzec, rąbiąc dalej i nie patrząc nań nawet. — Ja sam jestem pies! — dodał po chwili.
— W tej samej chwili ukazała się w drzwiach chaty ciężarna kobieta, zaledwo jednak spostrzegła Emanuela, zawróciła natychmiast w głąb mieszkania. Rozgorzała nagle wielka krzątanina, słychać było szeptanie, oraz brzęk naczyń. Jednocześnie wyjrzały z innych chat spłoszone postaci, a nieczesane głowy wyjrzały z poza węgłów domostw.
Emanuel uwolnił się wreszcie ciosem kija od napastującego go zwierzęcia i wszedł do chaty.
Już w małej, niskiej sionce, gdzie musiał iść pochylony, by nie uderzyć głową o okrytą pajęczyną powałę, uczuł silny odór wódki oraz zbutwiałej słomy i ludzkiego potu. Zapukał do drzwi i znalazł się w półciemnej stancji, gdzie był stół o spuszczanych klapach, łóżko służące jednocześnie za ławę i kilka stołków ceglasto malowanych.
Była to lepianka Svenda-piwki i Piotra-gorzałki. Mimo, że Svend był żonaty i miał kilkoro dzieci, a Piotr był kawalerem, żyli tu dwaj nierozłączni przyjaciele przez długie lata, w jednej izbie i przy jednym stole. Jak głosiła opinja, przyjaźń ich sięgała nawet znacznie dalej, a ślady wymowne tego faktu nosiły na sobie dzieci.
Gdy Emanuel wszedł, podniósł się z ławy mały, łysy, nalany Svend, posiadający nad okiem narośl wielkości pięści. Przekrzywił głowę, prawą rękę przycisnął sztywno do piersi, zrobił żałośliwą minę i zbliżywszy się powitał gościa. Jednocześnie żona jego wybiegła poza plecami Emanuela z sagankiem na kawę, skrytym pod fartuch.
— A to dopiero miła niespodzianka! — zawołał, podając mu lewą dłoń. — Nie przypuszczalibyśmy nigdy, by pan pastor, chciałem powiedzieć,... by Emanuel raczył nas odwiedzić. A właśnie się dobrze zdarza, bo potrzeba nam słów otuchy, jako że nas Pan doświadcza srodze...
Przerwał mu Emanuel, który oszołomiony zaduchem izby siadł odrazu na jednym ze stołków.
— Pomówmyż raz rozsądnie, Svend! Doszły mnie złe wieści o tobie i Piotrze. Podobno nie chcecie pracować przy żniwach?
Svend siadł na ławie, wykrzywił się żałośnie i zaczął, dotykając ostrożnie prawej ręki, tak sztywnej, jakby ją ściskała niewidzialna opaska.
— Bóg świadkiem mnie, biednemu grzesznikowi, że nikt nade mnie nie brałby się ochotniej do pracy, najcięższej nawet. Cóż ma jednak począć biedny kaleka, gdy go chwyci reumatyzm, tak że całą noc krzyczy i jęczy z bólu, gorzej niż kobieta w połogu. Zaręczami... zaręczam, że jest to rzecz straszna dla biednego człowieka, który musi utrzymywać rodzinę...
— Tak źle nie jest chyba jeszcze, Svend! — przerwał mu Emanuel, ostro nań patrząc. — Jakoś ci nie przeszkadzał przed kilku dniami reumatyzm w bójce szynkownianej w Vejlby, o czem mi doniesiono. Piotr był tam również. Ale gdzież jest Piotr?
Obleśne spojrzenie Svenda prześliznęło się w stronę alkowy, gdzie leżał w słomie na grzbiecie Piotr-gorzałka i spał. Nie było zeń widać nic prócz zlepionych włosów i bladej twarzy, pośród której sterczał ciemno-szafirowy, świecący, krostowaty nos, podobny do przejrzałej śliwki.
— Cóż to znaczy? — spytał Emanuel, czując się coraz gorzej w brudzie i półmroku izby. — Czy Piotr zachorował?
— Tak! Lamie go strasznie w głowie i ma dreszcze. Nachodzi go to często znienacka. Siedzi czasem spokojnie, aż tu nagle zaczynają mu kłapać zęby i całe ciało drży okropnie... Patrzyć na to wprost niesposób...
Ale Emanuel nie uległ oszustwu. W ostatnich czasach bystrym stał się aż do podejrzliwości. Zauważył też zaraz, że na łóżku nie spoczywa pacjent, ale człowiek do nieprzytomności pijany, niezdolny otrząsnąć bezwładu i podnieść powiek.
Wstał oburzony do żywego i rzekł, drżąc z gniewu:
— Posłuchajcież oba, co wam powiem! Strzeżcie się od tej pory i nasza bowiem cierpliwość ma swe granice, a jeśli dalej będziecie jej nadużywać jak w czasach ostatnich, to może się urwać wszystko i skończycie obaj w publicznym domu ubogich. Rozumiesz mnie, Svend?
Nagle znikł z twarzy Svenda słodki wyraz, wielka narośl nasunęła się głębiej na oko, a usta rozszerzył złośliwy uśmiech.
— No, do tego chyba nie dojdzie! — powiedział zuchwale, pocierając dalej z nawyku prawe ramię. — Wiecie chyba dobrze, do czego użyć możecie nas, biedaków!
— Cóż to znaczy? Nie rozumiem! — spytał Emanuel.
— Co znaczy? Hm... tak głupi nie jestem, bym nie wiedział, co się dzieje z ludźmi oddanymi do przytułku. Oto tracą prawo głosowania... tak mi powiadano... i tak też pewnie jest...
— Prawda! Ale do czegóż zmierzasz, Svend?
— Ano, zdaje mi się, że wam nasze głosy przydać się nieraz mogą i dlatego to nawet tak się o nas troszczycie... tak zabiegacie... hm... prawda? Wiecie też, że w dniu wyborów nędzarz tyle wart co udzielny baron! Ha, ha... dobrzeście to sobie wykalkulowali!
Emanuel osłupiał.
Dla Tak sobie więc wytłumaczyli ci ludzie wielkie dzieło miłosierdzia, stworzone przez gminę! takich to ludzi strwonił cały zasób miłości, tym potworom złożył w ofierze dobrobyt własny, tak że stał właśnie u progu niedostatku.
Zbladł śmiertelnie. Precz! Precz stąd! krzyczało w nim. Zdawało mu się, że oczy zapadają w głąb czaszki. Niezdolny panować dłużej nad sobą, porwał kapelusz i wybiegł z chałupy.
Niedaleko jednak odszedł, przystanął, westchnął, przyłożył dłoń do pałającego czoła i wyszeptał do siebie:
— Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni!
Jakże mógł zapomnieć tych słów pańskich? Znowu nie tak postąpił, jak wypada ludziom wstępującym w ślady Chrystusa! Nie mógł pojąć, co się z nim w tym czasie stało.
Nagle drgnął. Ujrzał zbliżający się doń drogą powóz, zaprzężony parą siwków, z woźnicą w liberji. Był to ekwipaż doktora Hassinga. Krew mu uderzyła do twarzy. Pewny był, że dostrzega poza ramieniem stangreta jasną główkę panny Ranghildy.
Gdy pojazd podjechał, okazało się jednak, że popełnił omyłkę. Na szerokiem siedzeniu spoczywał sam jeno doktór, okryty płaszczem gumowym, z cygarem w ręku.
— Witam pana, drogi pastorze! — rzekł, zatrzymując powóz i wyciągając doń z pod płaszcza rękę w rękawiczce. — Co u pana słychać? Oczywiście tkwisz pan w żniwach po uszy. Mam nadzieję, że pan umiesz pływać, bo w czasie jak obecny, trudno nie zamoczyć nóg.
— Tak! To nie łatwe żniwa... — powiedział nieprzytomnie Emanuel. — Był pan u chorego, doktorze?
— Tak. Jest tu w pobliżu złamana noga, ale nic groźnego... Ach prawda... byłbym zapomniał... mam dla pana, pastorze, pozdrowienie, a raczej pożegnanie od panny Tönnesen. Wyjechała przed tygodniem.
— Tak? Panna Tönnesen wyjechała? — spytał z nienaturalnem ożywieniem Emanuel.
— Miała zostać nieco dłużej, ale sądzę, zatęskniła do miasta. Nagle zaczęło jej być pilno. Pan wie, że ona nie lubi „paść się na polu.“ Ale jeszcze coś! Oto pozyskałeś pan w moim domu prozelitkę,... mianowicie młodą kuzynkę mojej żony... Wszak pan ją pamiętasz? Ostatnia bytność u pana zbudowała ją wielce. Pewnie widujesz ją pan w niedzielę w kościołach swych?...
— Tak... tak... to jest właśnie najszczególniejsze... — rzekł Emanuel, nie słysząc ostatnich słów lekarza i nie wiedząc zgoła, co mówi.
— Tedy żegnam pana, drogi pastorze, i życzę szczęśliwej zwózki zboża pod dach!
Dał znak stangretowi i odjechał.
Gdy się doktór Hassing znalazł w domu, opowiedział żonie, że spotkał Emanuela i że wieść o wyjeździe panny Ranghildy uczyniła na nim silne wrażenie.
— Czyśmy tylko nie popełnili nieostrożności, sprowadzając tych dwoje ludzi napowrót z sobą? — rzekła pani Hassing. — Jużem nad tem dumała. Ranghilda była w dniach ostatnich tak nerwowa... przytem ten nagły wyjazd...
Chciała coś dodać jeszcze, ale w tej chwili zjawiła się Gerda, zmierzająca do ogrodu. Była ubrana czarno, miała na piersiach duży, dżetowy krzyż i czarno oprawną książkę w ręku.
— Nie wiem też, czy nie powinniśmy sobie robić wyrzutów z powodu tej dziewczyny! — zauważył doktor Hassing frasobliwie, gdy Gerda wyszła. — Jest dziedzicznie obciążona ekscentrycznością. Czy wiesz, że poleciła frachciarzowi Soerenowi, by jej dostarczył fotografję pastora Hansteda?
— Ej, to minie! — powiedziała pani Hassing. — W tym wieku dziewczyna chce raz zostać zakonnicą, a dnia następnego iść do cyrku. Znam to z własnego doświadczenia...
— Jesteś przecież jej ciotką, Ludwiko.

Emanuel udał się wolnym krokiem do domu, nie zdając sobie sprawy, że chmury zasnuły całe niebo i pada rzęsisty deszcz.
W sieni usłyszał dochodzące z sypialni głosy Hansiny i dzieci. Zatrzymał się niepewny co czynić, potem zawrócił od drzwi i przeszedł do prawie pustej komory, po drugiej stronie przedpokoju.
Tu stanął u okna i wbił oczy w ogród, objęty już mrokiem.
Nie mógł się już łudzić co do swego stanu. Poczucie pustki, jakie go ogarnęło na wieść o wyjeździe Ranghildy, świadczyło, jak bardzo obchodziła go jej obecność. Nie chciał przyznać, by miała nań jakiś wpływ osobisty, nie miał sobie pod tym względem, jak sądził, nic do wyrzucenia. Ale uległ atmosferze, jaką przywiozła, dał się wciągnąć w zaczarowane koło złudy i doznał oszołomienia. Boże wielki, jakże mógł być tak słabym?
Sam nie wiedział, jak długo stał zapatrzony w ciemń ogrodu. Nagle Hansina otwarła drzwi od sieni.
— Czemuż tu stoisz? — spytała po chwili patrzenia nań w milczeniu.
Drgnął nerwowo. Nie słyszał jej kroków.
— Co, jak... gdzie? A, to ty? — bąknął zmieszany.
— Przez chwilę stała bez słowa.
— Soeren powiedział, żeś wrócił — rzekła wkońcu. — Szukaliśmy cię wszędzie! Czemuż nie przyjdziesz na wieczerzę? Kasza stygnie.
Emanuel usiłował przeniknąć ciemń izby spojrzeniem. Usłyszał, że silny zawsze i pewny głos żony brzmi inaczej jakoś.
— Zaraz przyjdę, — mruknął musiałem rozważyć pewną rzecz.
Czekała jeszcze chwilę z dłonią na klamce, jakby czekając, że coś doda jeszcze. Potem wyszła powoli.
Stojąc już w progu powiedziała, nie oglądając się:
— Czyś się widział z doktorem? Był podobno dziś popołudniu we wsi.
— Z doktorem? Tak... tak... Ale któż ci to mógł powiedzieć?
— Tak sama sobie wyobraziłam... — odparła i wyszła, zamykając cicho za sobą drzwi.
Emanuel stał dalej w miejscu, zapatrzony w zamknięte drzwi. Potem skinął głową i wargi mu zadrżały. Biedna Hansina! Zauważył istotnie pewną w niej zmianę w czasach ostatnich, chciała mu się zwierzyć, a jednocześnie unikała zbliżenia. Teraz zrozumiał wszystko.
Serce mu się zakrwawiło, gdy pomyślał, ile wycierpieć musiała w tych dniach. Droga, kochana Hansina! Milcząc cierpliwie, patrzyła, jak walczył z sobą w ostatnich kilku tygodniach, tocząc bój decydujący i stanowczy z dziedzictwem ojcowskiem krwi swojej, na ostatnią wystawiony próbę przed chwilą oswobodzenia!.

Ach... jakże pewny był zwycięstwa!

CZĘŚĆ PIĄTA.

Nazajutrz wrócił do Skibberupu pewien człowiek z odwiedzin w Sandindze i przyniósł niepokojącą wieść, że stary dyrektor uniwersytetu ludowego, chorujący od dość dawna już, zaniemógł ciężko i żył nie będzie.
W kilka godzin potem przybył posłaniec umyślny z zawiadomieniem, że umarł. Wraz z tym człowiekiem zszedł z pola znowu jeden z najstarszych bojowników o duchowe wyzwolenie chłopstwa duńskiego, a zarazem właściwy twórca ruchu oświatowego w całej tej części kraju.
Przez trzydzieści przeszło lat „oświecona“ ludność okolicy patrzyła nań jak na ojca, a mimo że w czasach ostatnich nie mógł się pogodzić z rozpolitykowaniem młodego pokolenia, które zaniedbywało, zdaniem jego, to, co jedyną posiada wartość, mianowicie „oświecenie i rozwój ducha,“ to jednak popularność jego nietylko nie malała, ale tym większym szacunkiem ogólnym cieszył się, im bardziej srebrzała mu broda długa i włosy ramion sięgające. Młodym wydawało się, że słyszą starą legendę, gdy mówił o pierwszych ciężkich czasach walk o sprawę ludu, kiedy jej szermierzy uważano za uwodzicieli młodzieży, zasługujących na stos i ogień piekielny po śmierci. Pewni byli, że to opowieść o męczeństwie świętego, gdy prawił w tonie napoły żartobliwym o tem, jak to, wzorem apostołów, wędrował pieszo od wsi do wsi z wykładami, które musiał wygłaszać w szopach i czworakach czeladnich, prześladowany przez kler i nauczycielstwo, traktowany jak włamywacz, maltretowany i szczuty psami przez samychże chłopów, tak że musiał ze wsi uciekać.
Nietylko stratę przyjaciela opłakiwano powszechnie, ale była to pełna namaszczenia żałoba ludu wobec wspólnego wszystkim nieszczęścia. Zeszło na drugi plan nawet wzburzenie Skibberupaków przeciw wójtowi, a zamierzane posiedzenie postanowiono przesunąć na któryś dzień po pogrzebie. Uczuli i oni, że utracili wodza, wszyscy mówili tylko o starym dyrektorze, zdejmowali ze ściany wiszący nad komodą wizerunek, wpatrywali się w drogie rysy pucołowatej twarzy i dwa czarne punkciki nad policzkami, mające przedstawiać młodzieńcze, żywe, ciemne oczy jego. Powtarzano bajki, które miał opowiadać, odczytywano stare listy, pisane drobno na małych kartkach, pełne uniesienia i wylewów przyjacielskich uczuć, wieczorem zaś siadano pod domami na kamieniach i śpiewano ulubione jego pieśni.
Wieść żałobna dotarła żywem echem także do plebanji i dlatego Emanuel nie znalazł sposobności by uspokoić, jak chciał, Hansinę. Pozatem inna jeszcze zaszła rzecz, wywołując zamieszanie. Pewnego ranka Emanuel, zaszedłszy do stajni godzinę później niż zwykle, zastał mimo to Nielsa w łóżku. Dając folgę długo hamowanej niecierpliwości, palnął mu kazanie. Przyszło do sprzeczki, w ciągu której Emanuel kazał parobkowi w przystępie uniesienia spakować manatki i wynosić się precz, co Niels wykonał dosłownie. Emanuel spostrzegł zaraz na drugi dzień, gdy chciał przyjąć innego parobka, że to co zaszło wywołało bardzo złe wrażenie na ludności. Przyjęto też za oczywistą prawdę kilka złośliwych uwag Nielsa odnośnie do sposobu wydalenia go ze służby, a Skibberupacy zaczęli mówić pomiędzy sobą, że nigdy nie uważali Emanuela za tak doskonałego, za jakiego się podawał. Daremnie zwracał się do różnych, wolnych parobków, by przynajmniej w żniwa mieć pomoc. Jedni odmawiali wprost, inni czynili niedwuznaczne przytyki do jego opinji, jako niepunktualnego płatnika, i bez żenady żądali naprzód zapłaty. Sąsiedzi i kilku innych parafjan przyobiecali, co prawda, pomóc coś od czasu do czasu, ale wobec wielkiej krętaniny z racji żniw, najczęściej wymawiali się na różne sposoby, nie spiesząc z czynną pomocą.
Rozgniewany tem wszystkiem uczynił, wkońcu Emanuel krok niewłaściwy i zwrócił się do napiętnowanego wójta, który jak zawsze hojny i uczynny, wysłał w pole całą czeladź swoją i tegoż jeszcze dnia zwiózł mu do stodoły wszystko, napoły porosłe już zresztą zboże.
Było to otwartem wypowiedzeniem wojny.

Zasłużonego dyrektora uniwersytetu pochowano na cmentarzu sandingskim przy udziale niewidzianego dotąd, bo dwutysiącznego przeszło orszaku pogrzebowego, w czem było więcej jak pięćdziesięciu księży w pełnym, kościelnym stroju. Po rozlicznych wsiach całej okolicy powiewały spuszczone do połowy masztu flagi, a od wczesnego ranka sunęły po fiordzie liczne łodzie żaglowe i barki, pełne czarno ubranych ludzi.
Dzień był mglisty, a ciężkie chmury nastrajały smutnie. Nie podniosły ducha nawet mowy, wygłaszane naprzód w wielkiej auli szkolnej, gdzie stał katafalk, ani w kościele, ani wreszcie nad grobem, w liczbie jedenastu. Śpiewano z pełnej piersi stare, a ciągle świeże pieśni, ale w tonie ich czuć było przygnębienie przeciwnościami, na jakie wystawieni byli zwolennicy sprawy ludu w czasach ostatnich.
Po pogrzebie wszyscy wzięli się do koszy z zapasami jadła, a że budynek nie mógł i części zebranych pomieścić, roztasowano się, mimo mżącego deszczu, naokół, pod drzewami i dachami przyległych domów, lub parasolami. Byli tu ludzie najrozmaitsi, począwszy od dwu dostojników kopenhagskiego liberalizmu, adwokata w złotych okularach i fabrykanta cukru w złotych binoklach, aż do biednych komorników, którzy przewędrowali dużo mil i poświęcili zarobek dzienny, by odprowadzić na spoczynek wieczny wodza swego i obrońcę. Zebrali się nauczyciele, wychowankowie seminarjów, dyrektorowie uczelni ludzie dawnego typu o długich brodach i wielkich, pielgrzymich kapeluszach, a obok nich widnieli młodsi towarzysze, modniej ubrani i bardziej światowi. Jakiś młody kandydat na pastora przechadzał się pod rękę z narzeczoną, zaglądając jej w oczy. Oboje okrywał jeden parasol, on miał spodnie zagięte wysoko, ona suknię podwiniętą i wysokie kalosze na nogach. Pod jednem drzewem stała grupka posłów chłopskich, szepcąc zupełnie jak w kuluarach folketingu. Z wszystkich części kraju przybyły deputacje z wieńcami i kondolencjami oddalonych zwolenników i przyjaciół. Zjawił się nawet pewien norweski poeta narodowy, zawodowy agitator, objeżdżający właśnie Danję z mowami i odczytami. Uradowano się nim wielce, a imponująca postać jego i rozgłośny organ krasomówczy wzbudziły entuzjazm. Ciągle otaczało go koło uważnych słuchaczy, a zwłaszcza włóczył się za nim natrętnie Niels i drugi młody parobczak. Obaj zabiegali by stać jak najbliżej znakomitego człowieka i dostąpić zaszczytu, że wesprze się na ramieniu, któregoś w chwili zapału retorskiego.
Emanuel przybył za późno. Wybierał się właśnie wraz z Hansiną łodzią przez fiord, gdy przybył posłaniec od Aggerbölla z prośbą, by dał wijatyk żonie jego, która pewnie dnia nie przeżyje. Hansina pojechała tedy sama, a uroczystość pogrzebową skończono już niemal, gdy Emanuel zdążył na miejsce.
Ledwo się znalazł pośród ciżby, szukających schrony pod obszerną werandą szkoły, przystąpił doń młodzieniec jakiś, wymawiający chrapliwie po jutlandzku literę r i przedstawił mu się jako student Soeren Soerensen.
— Wszakże się nie mylę? — spytał. — Pan jesteś Emanuel Hansted? Doskonale się składa! Wszędzie pana szukaliśmy, bo pewni byliśmy, że pan tu jesteś. Musi pan pójść ze mną koniecznie do Leny Gilling. Ciągle pyta o pana, chcąc poznać go osobiście.
Napoły wbrew woli swej został Emanuel wprowadzony na schody. Nie był w nastroju odpowiednim dla rozmawiania z ludźmi, a zwłaszcza z kopenhagczykami, ale student, nie bacząc na wymówki, wciągnął go triumfalnie do przepełnionej auli, gdzie woniały gałęzie jodłowe i brzęczały liczne głosy.
Pani Gilling, bogata wdowa, utrzymywała w Kopenhadze szczególnego rodzaju dwór. Emanuel słyszał nieraz, że jest jednym z wielkich filarów związku przyjaciół oświaty. Zobaczył starszą już, piękną damę, siedzącą w wyplatanym fotelu, rozmawiającą z jakimś krągłym proboszczem w kapie i jedwabnej czapeczce. Parę tę otaczał krąg nabożnych słuchaczy.
Na widok Emanuela wstała, uśmiechnęła się i powitała go wstydliwie, a z macierzyńską jednocześnie serdecznością. Długo trzymała dłoń jego w obu rękach, potem zaś rzekła:
— Nareszcie tedy widzę pana! Dawno już tego pragnęłam, słysząc mnóstwo bardzo miłych o panu rzeczy. Pilnie śledziliśmy tok szlachetnych usiłowań pańskich... czemuż atoli nie chcesz udzielić się także nam, mieszczuchom? Czemu pan nie zajrzysz do stolicy? Zaręczam, że i tam trzeba bardzo ludzi młodych i gorących wyznawców sprawy wolności. Już widziałam dziś żonę pańską i obiecała mi niemal, że namówi, byś pan zajrzał do Kopenhagi celem porozmawiania o rzeczach dla nas wszystkich ważnych. Sądzę, że żona ma tyle wpływu, iż jej namowa skutek odniesie. Bardzo jest mila i nader przyjemnie nam było razem gwarzyć.
Wieść o przybyciu Emanuela rozeszła się po sali i zewsząd ściągali ludzie, by zobaczyć słynnego człowieka, koło którego idealnego nazwiska utworzyła już się wśród stronnictwa cała legenda. Zaledwo posłyszał jego nazwisko, rzucił się pan proboszcz z rozwartemi ramionami i, stojąc na palcach, wycisnął na jego policzkach dwa rozgłośne pocałunki.
— Więc to jest Emanuel Hansted! — powtarzano wszędzie i przez kilka minut całe powietrze brzmiało jego imieniem.
On sam radby był umknąć co prędzej. Zbyt rzadko mu schlebiano, by miał znaleźć upodobanie w miodowych słówkach pani Gilling, a przeciwnie czuł się upokorzonym pochwałami ludzi, którzy nie znali wcale stosunków, panujących w jego gminie. To też skorzystał ze sposobności powrotu do sali norweskiego poety, przyjętego głośnemi okrzykami i odszedł, chcąc znaleźć Hansinę.

Znalazł ją wreszcie poza ogrodem, siedzącą na płocie, w cieniu wielkiego jałowca. Towarzyszyła jej jakaś obca chłopka, a Emanuel zdumiał się już zdaleka, widząc że trzyma rękę Hansiny na swych kolanach. Podszedłszy zauważył, że obie usiłują ukryć wielkie wzburzenie, a owa nieznajoma ma nawet czerwone od płaczu oczy. W tej chwili poznał rudowłosą Annę, przyjaciółkę Hansiny, której się przed sześciu laty zdarzyło wyjść za pewnego „Skallinga.“
Skallingami zwano szczep rybaków, mieszkający w dali na północy, na przylądku wchodzącym wprost w pełne morze. Podobnie jak dawnemi czasy Skibberupacy, tułali się oni po wszystkich fiordach, przybijając do wybrzeży i sprzedając połów. Z dawien dawna dzicy i nieokrzesani, nie brali żadnego udziału w ruchu oświatowym, to też unikano ich ogólnie i pomiatano nimi. Niedługo po ślubie Hansiny spotkała Anna w mieście pięknego, czarnowłosego Skallinga i zakochała się w nim ku własnemu przerażeniu. Długo walczyła, nie mówiąc nic nawet przyjaciółce, wkońcu jednak, nie mogąc się oprzeć nastawaniu dzielnego rybaka, przystała. Podczas strasznej burzy, idącej od wschodu, chłopak przyjechał czółnem i tegoż jeszcze wieczora zabrał ją i starych jej opiekunów do krytej sitowiem chaty swojej. Wydarzenie to uczyniło bardzo przykre wrażenie w całej okolicy. Nie sądzono, by Anna mogła dać się tak ponieść namiętności i żałowano, że żyć musi pośród półdzikich ludzi nad morzem. Przyjaciółki zamieniały zrazu listy, ale Anna pisywała coraz to krócej, a potem zamilkła. Hansina odgadła, że jej wstyd, iż musi przyznawać się stale do niezmąconego szczęścia. Myślała o niej często i pewna była, że wrazie konieczności znalazłaby u niej schronę i pomoc.
Dziwnie się zrobiło Emanuelowi, gdy ujrzał po tylu latach Annę znowu przy boku Hansiny, zwłaszcza, że na widok wzburzenia obydwu nabrał pewności, iż się sobie wywnętrzyć musiały. To też spytał Annę tonem litośnego współczucia, jak jej się powodzi. Odparła z radosną jakąś szczerością, która go niemal dotknęła, że jej się powodzi wyśmienicie, że ma pięcioro zdrowych dzieci i trzy owce, że jej Mateusz postawił niedawno nowy dom, oraz że tenże sam Mateusz, z własnego popędu spytał, czy nie chce jechać na pogrzeb starego dyrektora, dodając, iż zapuścił w pobliżu kilka sieci, przeto przy okazji zajrzy co słychać z połowem.
Mówiąc, siadła z powrotem koło Hansiny i chwyciła jej dłoń z miną obrończyni i protektorki. Mimo że nic nie mówiła, widać było rozczarowanie, wywołane zbliżeniem do dawnych kolegów i koleżanek z ruchu oświatowego, a oczy jej wyraźnie świadczyły, że pragnie co prędzej wracać do domu, swego wybrzeża, owiec, dzieci i Mateusza.
Emanuela coraz bardziej raził ton, jaki przybierała wobec Hansiny. Odwykł tak dalece, by żona okazywała komuś poufałość, że ręka jej, spoczywająca na łonie Anny, wydała mu się niemal oskarżeniem. Hansina siedziała milcząc i patrząc w ziemię. Wydawało mu się, niemal, że unika jego spojrzenia. Odczuł teraz, jak bardzo odeszli w czasach ostatnich od siebie i postanowił, że odtąd nic nie zostanie niedopowiedzianem. Teraz, kiedy miały dlań, zda się, zniknąć wszystkie inne związki, kiedy mieli być bardziej, niż zazwyczaj sami, należało wrócić do stosunku zupełnego zaufania, by w tem znaleźć nagrodę za wszystko, co utracili na zewnątrz.
Hansina była przez cały czas pogrzebu bardzo wzruszona. Chociaż miała z dawien dawna przeczucie, że zapoznanie się jej z sandingską uczelnią drogo ją będzie kosztowało, żywiła dla starego dyrektora wielki szacunek, a teraz, gdy go nie stało, wspomniała z wdzięcznością to, co mówił, zwłaszcza jak przykazywał żyć poświęceniem dla drugich. Wrażenie tej śmierci, długie, uporczywe milczenie Emanuela, świadczące dowodnie, gdzie go ciągnie tęsknota, jedno i drugie, a także niespodziane spotkanie przyjaciółki doprowadziło ją do pewnego postanowienia. Poznała, że daremnem jest walczyć z fatalizmem i że dlatego najlepiej będzie zarówno dla Emanuela jak i dzieci, gdy nastąpi zasadnicza zmiana w ich wzajemnym stosunku i całem dalszem życiu. Postanowiła, że któregoś dnia pomówi o tem spokojnie z mężem i w słowach oględnych wyjawi mu to, co uznała za jedyną drogę osiągnięcia szczęśliwszego dla wszystkich losu.

Deszcz tymczasem ustał, chmury się rozeszły i Emanuel ujrzał grupki ludzi, ciągnące z ogrodu i chat ku wielkiemu, w pewnej odległości od szkoły leżącemu kurhanowi, z którego zwykł był przemawiać dyrektor w wielkie, narodowe uroczystości. Zaproponował, by się tam także udali, kobiety ociągały się nieco, ale niebawem ruszyli we troje.
Tłum ludzi, skupionych wokoło ustawionego na szczycie kamienia, tworzyli w przeważnej części mieszkańcy Vejlby i Skibberupu, gdyż goście kopenhascy wraz z norweskim poetą poszli na stację kolei, a mieszkający dalej uczestnicy rozjechali się zaraz po skończonej uroczystości.
Gdy Emanuel z Hansiną i Anną dotarli do kurhanu, stał tam już u kamienia mówca i przemawiał. Był to siwo brody starzec z obnażoną, obyczajem dawnych ludowych prelegentów, łysą głową i czynił uroczyste gesty. Wielkie wzruszenie malowało się na jego twarzy, ale głos miał tak słaby, że najbliżsi nawet przestali po chwili nadsłuchiwać. To też odetchnęli wszyscy z ulgą, gdy po półgodzinnej perorze zakończył i zszedł na dół niezmiernie wzburzony i rozgorączkowany. W chwilę jednak potem ukazał się ponownie, stał przez chwilę ogłupiały, macając po całem ciele, a wreszcie krzyknął tak donośnie, że wszyscy usłyszeli:
— Musiał ktoś z was znaleźć czerwoną chustkę! Proszę bardzo złożyć ją w szkole, bo jest moja!
Rozległy się śmieszki, a starzec zszedł ponownie na dół.
Drugi zkolei przemawiał, podobny do pastora, Antoni Antonsen, nowy nauczyciel z Vejlby. Wstąpił na kurhan w pluszowym kapeluszu, z fajką w ustach, ale i on dziś nie miał powodzenia. Mimo białego krawatu i stroju duchownego, jego mała, śmieszna postać nie odpowiadała nastrojowi chwili. Sława jego zresztą znacznie ucierpiała w onym czasie, gdzie wszyscy, miast facecyjek i trzeźwych opowieści, pożądali wojowniczych okrzyków i proroctw zwycięstwa.
Zebrani zobaczyli tymczasem Emanuela i gdy Antoni skończył, na twarzach odmalowało się oczekiwanie. Oczy wielu zwróciły się nań, tak że nagle uczuł potrzebę mówienia i zdania publicznego rachunku z myśli, niepokojących go coraz to bardziej w czasach ostatnich. Sądził, że umysły będą dnia tego właśnie wrażliwsze na przyjęcie gorzkiego wyznania, jakie bez względu na skutki musiał zresztą prędzej czy później złożyć przyjaciołom.
Gdy wstępował na kurhan, lekki pomruk przebiegł po tłumie.
Zaczął od wdzięcznego wspomnienia przyjaciela, którego trumna zgromadziła tu obecnych. Powiedzieć o nim można, że „Bóg go pobłogosławił, on zaś stał się błogosławieństwem innym.“ Atoli drogi zmarły został, zaiste, rozczarowany w swych wielkich nadziejach, a to zwłaszcza w czasach ostatnich. Nie wspomniał o tem sam, ale musimy to przyjąć za prawdę. Dzieci boże przechodzą straszny okres życia, bowiem wielka bitwa została przegrana, nadzieje zniszczały, a jak po każdej klęsce, niewiara i brak zgody rozpleniły się pośród pokonanych. Nie należy próbować krycia prawdy, ni też spychać na siebie wzajem winę, ale przeciwnie, spojrzeć w siebie badawczo i dojść, gdzie był błąd i omyłka. — Miast szemrać przeciw Bogu — krzyknął z zapałem — za to, że tym razem zawiódł nadzieje nasze, winniśmy w po korze przetrząsnąć dusze nasze i zadać sobie pytanie, czyśmy byli w istocie dojrzali, by z rąk jego przyjąć władztwo niebiańskie!
Niepokój zaraz od początku ogarnął słuchaczy, po tych zaś słowach ozwało się kilka zuchwałych wykrzyków.
Nie dając sobie przerwać, ciągnął dalej.
— Nie sądźcie, że stoję tu przed wami w zarozumiałości serca, iż jestem sprawiedliwy, a chcę jeno oskarżać. Przeciwnie, wyznaję i czuję potrzebę wyznać, że również byłem słaby i niegodny bożego zaufania. Wiedzcież, bo macie do tego prawo, że przechodzę chwile zwątpienia i pokus i walczyć muszę co dnia, by duch pychy i światowości nie ogarnął umysłu mego...
— Duch doktora Hassinga! — zabrzmiał tętniący głos z tej strony co poprzód, to jest, gdzie tkwiła tłusta głowa Nielsa, niknąca teraz pośród skibberupskich parobków, którzy się głośno śmiać zaczęli.
Emanuel rzucił im szybkie spojrzenie. Zbladł, ale opanował się i po krótkiej pauzie podjął na nowo:
— Tak, czy owak, prawdę wyznać trzeba. Zwaliśmy się zuchwale, a niesłusznie, przyjaciółmi prawdy i sprawiedliwości, to też zasłużyliśmy na los swój. Mówię to głośno: Nie byliśmy dojrzali! Zawsze widzieliśmy dźbło w oku bliźniego, a tramu w swojem nie dostrzegaliśmy. Powiedzcież, czy to nie wyrzuty sumienia odzywają się dziś w nas? — krzyknął, gdy nagle rozległ się gwar, a słuchacze chcieli przygłuszyć jego słowa. — Czyż nie wiedzieliście o tem do dzisiaj? Otóż powiem wam: pycha, nietolerancja, wszeteczeństwo, oszczerstwo, kłamstwo i obłuda szerzą się tutaj pośród nas, równie jak pośród społeczeństwa współczesnego, które przy pomocy nieba obalić chcemy!... Oto jest prawda! Bóg z siebie kpić nie pozwala i dlatego rzucił nas w proch, byśmy weszli w siebie i poznali, jakeśmy się stoczyli nisko!...
Nie mógł już dojść do głosu z powodu prowokacyj i krzyków. Z morza otaczających go, podniesionych głów dochodziły ryki, niby łomot fal. Pewna część ludu zakłopotana była tem, co się stało, ale nikt nie zabrał głosu, by skandalowi tamę położyć.
Zauważywszy, że nie opanuje wrzenia, zakończył życzeniem, by prawdziwi zwolennicy prawdy i sprawiedliwości wynieśli z klęski naukę, że nie zuchwalstwem, ale pokorą i nie pychą, ale samokrytycyzmem dochodzi się w imię lepszej przyszłości do zwycięstwa.
Zszedł ze wzgórza wśród zupełnej ciszy, a zaraz rozległy się żywe oklaski i okrzyki powitalne. To tkacz Hansen wstępował rozważnie na kurhan.
Widok znanego przywódcy bojowego, przemawiającego od szeregu lat na zgromadzeniach, podziałał niby fanfara. Podparłszy jedną czerwoną dłonią policzek, a założywszy drugą na plecy, wodził oczyma po tłumie, czekającym w napięciu wielkiem. Gdy się wreszcie uciszono, powiedział z uśmiechem, łagodnym głosem:
— Dziwna to mowa zaiste, moi przyjaciele, jaką nas uraczył Emanuel przed chwilą. Stałem na dole i szczypałem się w ucho, sądząc żem się przesłyszał. Wreszcie rzekłem sobie: Ty śpisz, Jensie, i marzy ci się kazanie starego Tönnesena?...
— Słuchajcie! To słuszne słowa! — zawołali Skibberupacy chórem.
— Wspominam sobie nieraz ową pierwszą mowę, jaką miał Emanuel w naszym gminnym domu zbornym przed siedmiu laty, i dalipan wydaje mi się, że inne wówczas tryle wygrywał na flecie... Wówczas uważał nas chłopów za najlepszych pod słońcem ludzi... ach, delektował się nami aż do mdłości. Pewnie jest tu wielu pamiętających tę mowę, którą uznano za przecudowną i świetną. Wyznaję, że ja sam niebardzo wysoko skakałem z radości, to też nie dziwią mnie dzisiejsze słowa Emanuela. Już tak bywa, że kto za dużo weźmie w usta, wypluć musi!... Otóż dziś powiedział nam Emanuel, żeśmy sobie zbyt wiele uroili o swej doskonałości i dlatego źle się nam dzieje. Chce zapewne, byśmy się zaczęli na nowo uczyć od elegantów miejskich jak postępować, a Bóg przychyli się do pragnień naszych...? Ej nie! Sądzę, że tak nie jest zgoła! Sądzę przeciwnie, że byliśmy zbyt ulegli i dali się wodzić za nos tym Kopenhagczykom, którzy tu rozmnożyli się w czasach ostatnich jak pluskwy, żeśmy uwierzyli zbyt pochopnie, iż są przyjaciółmi ludu i niepotrzebnie ich uczynili swymi wodzami! Oto, zdaniem mojem przyczyna dlaczegośmy przegrali... Nastała poprostu moda chłopomańska u mieszczuchów, a myśmy się nie posiadali z radości i dumy, że uczeni panowie i panie gadają z chamami. Omal bzika nie dostaliśmy z uciechy i czynili wszystko, czego od nas chcieli. Co to za zaszczyt, myśleliśmy, gdy taki adwokat w złotych okularach, albo taka pachnąca dama przyjedzie i klepiąc po ramieniu powie: jak się masz, przyjacielu? Cóż dopiero, gdy jeden z takich panków przybył na stałe, osiedlił się, a w dodatku wziął naszą dziewuchę za żonę... ho, ho, ho..., za jakiż to wzięliśmy zaszczyt. Nie wiedział poprostu żaden, czy ma chodzić na nogach, czy na głowie! A ja sobie w duchu myślałem zawsze, że to coś jak choroba, która minie, byle jej zostawić dość czasu do wyjścia z ciała. I cóż powiecie? Oto choroba mija, my zaś w czasach ostatnich zaczynamy dochodzić do przekonania, że pora skończyć z tą błazeńską komedją, w którą zostaliśmy wciągnięci przez naszą głupotę... Tak się ma rzecz nawet we własnej naszej gminie... Czyż nie prawda, przyjaciele?
— Tak! Tak! Słusznie, święta prawda! — zahuczeli Skibberupacy.
Emanuel stał w ostatnim rzędzie. Mimo, że walczył z sobą i przypominał sobie słowa o nastawianiu drugiego policzka, gdy się zostanie w jeden uderzony, nie mógł powstrzymać gniewu, a godność osobista nakazywała podjąć walkę. Nie wiedząc, co czyni, rzucił się ku kurhanowi, ale w tejże chwili chwyciła go za ramię Hansina, mówiąc:
— Chodźmy stąd!
— Tak... tak... chodźmy! — powtórzył.
Odszedł szybko, pochylając głowę, a w uszach tętniły mu szyderstwa tkacza i okrzyki pochwalne jego zwolenników.
W drodze ku wybrzeżu dostał silnego ataku płaczu, tak że musiał siąść w rowie przydrożnym, a Hansina ocierała mu zimny pot z czoła. Anna poszła za nimi i przerażona zatrzymała się o kilka kroków. Gdy atak minął podeszła do niej Hansina i rzekła, podając jej rękę:
— A więc rzecz ułożona? Napiszę ci...
— Myślisz tedy o tem na serjo, Sino? Nie mogłam uwierzyć, gdym usłyszała.
— Tak! Teraz chcę tego na serjo, o ile mnie przyjmiesz naturalnie.
— Czy cię przyjmę, droga moja? Oczywiście... każdej chwili... Ale co powie Emanuel?
— Nie wiem jeszcze. Ale napiszę. Do widzenia!
Siedzący nad rowem Emanuel podniósł głowę. Przez łzy widział ostro zarysowaną na tle jasnego nieba ciemną masę ludu i chwiejącą się we wsze strony postać tkacza na szczycie kurhanu. Wspomniał, jak przybył tu, sądząc że znajdzie serca czyste i niewinne, żyjące pod wolnem niebem, na łonie przyrody, a tam oto na górze stoi mistrz intrygi i oszczerstwa, triumfujący nad nim! Wspomniał, jak ruszył głosić tym ludziom ewangelję pokoju i miłości, a oto tam stoi apostoł nienawiści, morderca litości i wyciąga czerwone jak krew ręce do nieba!

Dopiero następnego ranka Emanuel uspokoił się na tyle, że Hansina mogła z nim pomówić.
— Co myślisz czynić? — spytała, gdy po porannej modlitwie zostali sami w pokoju.
— Nie wiem, czuję tylko, że musimy stąd jechać. Niema innego wyjścia. Nie odmówią mi chyba jakiejś małej parafji w Jutlandji, na wydmach nadmorskich. Potrzebuję samotności, by dojść do jasnego zrozumienia samego siebie.
— Porzuć tę myśl, Emanuelu.
— Dlaczego?
— Powiadasz, że potrzebujesz samotności, by dojść do ładu z sobą, jakże tedy możesz być przez ten czas dla innych nauczycielem i przewodnikiem? Nawet gdybyś dostał inną parafję, stałoby się niedługo to samo co tu. Byłbyś niezadowolony z siebie, a więc także z innych i tęskniłbyś za odjazdem...
— Cóż mam tedy uczynić?
— Widzisz, Emanuelu, niema potrzeby grać dłużej z sobą w chowankę, ale należy pomówić serjo i otwarcie... Dobrzeby ci zrobił wyjazd do rodziny na czas niejaki i gdybyś wszedł w dawne otoczenie, tam bowiem tylko odzyskasz spokój i dojdziesz z sobą do porządku. Nie walcz z sobą dłużej, Emanuelu, bo to nic nie warte. Myślę, że dostałbyś miejsce przy jakiejś szkole w Kopenhadze, lub gdzieindziej, tak że wszedłbyś między swoich ludzi, czego ci bardzo, zdaniem mojem, potrzeba.
Spojrzał na nią zdziwiony.
— Jakto, Hansino, — spytał — ty chcesz tego?
— Ja sama! — odrzekła pochylając się nad suknią, której fałdy gładziła dotąd nerwowo. — Pragnę tego, co najlepsze dla nas wszystkich...
Dnia następnego udał się Emanuel do powiatowego miasta celem pomówienia z biskupem i wniesienia prośby o zwolnienie z parafji. Biskup był zrazu gniewny, ale widząc, jak jest przygnębiony, zaczął przemawiać łagodniej. Oświadczył Emanuelowi, że widocznie przebywa okres „fermentowania“ i że z tego już powodu winien zaniechać na czas pewien publicznej działalności. Oględnie, ale stanowczo radził mu zwalczać chorobliwą skłonność zatapiania się w sobie, co odziedziczył po matce, obiecał zająć się jego losem i życzył mu, by z bożą pomocą szczęśliwie przetrwał kryzys.
Hansina czekała jego powrotu przez całe poobiedzie, chodząc bez przerwy po alejach ogrodu. Rysy jej, wyostrzone bardziej jeszcze przejściami, miały wyraz niezłomnego postanowienia. Okryta wełnianym szalem, drżała mimo to z zimna i co chwila wstępowała na mały wzgórek, skąd widać było całą zachodnią połać najbliższej okolicy.
Przed samym zachodem przybył nareszcie, a w kilka minut potem znaleźli się oboje w długiej alei kasztanowej, na końcu ogrodu, dla rozmowy bez przeszkód. Hansina siadła na ławce darniowej pomiędzy pniami drzew, zaś Emanuel chodził przed nią niespokojnie i opowiadał.
— Odzyskaliśmy tedy swobodę! — zakończył, stając przed żoną. — Możemy jechać zaraz po nadejściu zezwolenia.
Siedziała pochylona z łokciami na kolanach, wpatrując się w końce trzewików, któremi grzebała w mokrym piasku.
— Widzisz, Emanuelu... — rzekła z wahaniem, jakby szukała słów — ja nie mogę jechać z tobą do Kopenhagi....
— Co powiadasz? Cóż to znaczy?
— To znaczy... nie mogę jechać zaraz... — poprawiła się, widząc że Emanuel nie przeczuwa nawet jej planów. — Wielkie miasto jest mi zupełnie obce, byłabym ci tedy ciężarem zanim doprowadzisz sprawy do porządku, znajdziesz stanowisko i założysz nowy dom... Pomóc ci w niczem nie mogę. Zresztą muszę i ja dojść z sobą do ładu. W czasach ostatnich wszystko tak się powikłało tutaj...
— Masz zupełną słuszność w tym względzie, — przyznał, chodząc znowu tam i z powrotem — tylko nie sądź, że ci tu będzie dobrze. Spostrzegłem dziś jadąc przez Skibberup, że żyjemy nie pośród przyjaciół, ale zaciętych wrogów.
— Przewidziałam to już. To też przyszło mi na myśl, że mogłabym przez pewien czas mieszkać u Anny. Rozmawiałyśmy o tem potrochu, a Anna powiedziała, że ma w nowym domu parę wolnych izb, któreby mi odstąpiła.
— U Anny? W kraju Skallingów? — zawołał. — To niemożliwe, Hansino! Pośród owych rozpasanych dzikusów miałabyś żyć?
— Ach, nie jest tam znów tak źle, jak powiadają. Sama Anna przyznała otwarcie, że nigdy jej niczego nie zbrakło.
— Niesposób, droga Hansino, niesposób, choćby z uwagi na dzieci. I ty i ja pragniemy je odsunąć od wpływów dotychczasowych... zwłaszcza dla Sigrid, czas na to najwyższy... Dobra to i miła dziewczynka, ale bardzo łatwo przyjmuje rzeczy złe od innych.
— Dawno to już mówiłam, Emanuelu. To też możeby dzieci... pojechały z tobą do Kopenhagi. Musisz sobie tam założyć coś w rodzaju domu... a nawet sądzę, że dobrze będzie, gdy na czas pewien odsunę się od dzieci. Nie mogę im być w niczem pomocną teraz, a stanowiłabym jeno przeszkodę w nawiązaniu nowych stosunków i wykształceniu, jakie im oboje dać pragniemy. Przyszło mi na myśl, że... siostra twoja... mogłaby ci w tem dużo pomóc... straciła niedawno własne dziecko... byłaby niezawodnie bardzo dobrą opiekunką dla naszych dzieci... tak sądzę...
Mówiła ciągle spokojnie i panując nad sobą, pobladła tylko bardzo i nie podnosiła oczu z ziemi.
— Jakżeś przyszła, droga moja, do tych wszystkich myśli? — zawołał niemal przerażony. — Nie, nie! Wybij je sobie z głowy! — Pod wrażeniem możliwości rozłąki przystąpił, otoczył serdecznie ramionami jej głowę i dodał. — Nie dopuszczajmy tego rodzaju ostateczności! Przeciwnie winniśmy się tem bardziej do siebie zbliżyć i mężnie podjąć walkę o byt i szczęście nasze. Może przyjdą trudności, ale gdy jeno trwać będziemy razem, Bóg nam pomocy nie odmówi.
Nie miała już sił spierać się z nim, nie była też w stanie usunąć się, gdy po ostatnich słowach nachylił się ku niej i ucałował ją serdecznie.
Dni następnych, sposobiąc się oboje po cichu do wyjazdu, nie mówili już z sobą w tej sprawie, chociaż zajmowali się nią nieustannie. Emanuel rozumiał, że Hansina nie zdoła prowadzić domu w zgoła nieznanych sobie warunkach, oraz nie stanie się podporą dzieciom, jakiej, zwłaszcza z początku, będą potrzebowały. Także jej odpychające wobec obcych usposobienie utrudniało sprawę, a w dodatku nie posiadał środków, by stworzyć w mieście nowe domowe ognisko, bowiem ze sprzedaży tego co miał, mógł jeno pokryć konieczne długi. To też, gdy Hansina w parę dni potem wszczęła na ten temat rozmowę, nie przerywał jej, ale po raz pierwszy może w życiu wysłuchał do końca co mówiła. Oświadczyła, że najrozsądniej będzie, nie zakładać własnego domu wobec niepewnej przyszłości i braku dochodów. Może wraz z dziećmi zamieszkać na razie u starego ojca swego, który sam jeden zajmuje obszerne mieszkanie, i pocieszała go, że to długo nie potrwa, gdyż znajdzie niezawodnie zajęcie. Nalegała bardzo, że tegoż jeszcze dnia napisał do rodziny obszerny list.
— Tylko powiedz wyraźnie, że ja nie przyjadę... — napomniała go wkońcu.
Nastało kilka dni niespokojnego wyczekiwania odpowiedzi.
Pobyt na vejlbijskiej plebanji stał się teraz bardzo niemiły. Zamierzone zebranie rady gminnej odbyło się, ale nie wezwano na nie Emanuela. Dawano mu wogóle ciągle do poznania, że gmina ma go już dość. Podczas niedzielnego nabożeństwa stał pustką kościół na przylądku, jak za czasów proboszcza Tönnesena, zaś popołudniu tłumy napłynęły do domu zbornego, gdzie po raz pierwszy kowalka-Maren i Niels odprawili wielkie, uroczyste modły wspólne. Niels osięgnął pierwszy stopień marzonych dostojeństw, gdyż został kaznodzieją wędrownym. Zapuścił brodę, a o ile występował poza granicami gminy, wdziewał wielkie okulary i przekrzywiał nabożnie na bok głowę.
Emanuel otrzymywał czasem również dowody przychylności i wyrazy oburzenia na sprawców jego porażki. Gdy się rozniosło, że wniósł rezygnację z parafji, zaczęli się krzątać śmielsi mieszkańcy Vejlby, zupełnie jak podczas odjazdu proboszcza Tönnesena, by zebrać pieniądze na kupno srebrnego dzbanka na kawę i fotela, które to podarki wręczyć mu miano na odjezdnem.
Na plebanji sposobiono się do wyjazdu i roboty było co niemiara. Emanuel zatracił już całkiem ochotę zajmowania się gospodarstwem rolnem i pragnął jeno wyzbyć się co prędzej kłopotu. To też sprzedał pewnemu chłopu resztę plonów, który miał za pewną część ceny kupna uprawiać dalej pole aż do przybycia następnego plebana. Sprzedał też konie, krowy i narzędzia, czem pokrył dręczące go długi. Sporo ich narobił w ciągu lat u sąsiadów, a fakt ten przyczynił się też niemało do podkopania jego autorytetu w gminie.
Sigrid szalała z radości, że jedzie do Kopenhagi, biegała od drzwi do drzwi, potrząsając kasztanowatemi lokami, a radość jej udzieliła się też małej Dagny, która podrosła nieźle w ciągu lata i dreptała po domu dzielnie. Podczas tego Hansina siedziała w swym fotelu, szyła dzieciom odświętne sukienki i robiła im nowe pończochy. Emanuel nie pojmował, czemu jest ciągle blada, mimo że się przecież wszystkim otwierała jaśniejsza przyszłość. Kilka nawet razy zauważył, że płacze, a gdy pytał o powód, nie odpowiadała. Również dziwił się, czemu go lękliwie unika i nie chce dopuścić żadnego zbliżenia. Ile razy usiadł przy niej i ujął jej dłoń, odskakiwała pod pozorem pilnego zajęcia w kuchni. Osądził, że wzburzona jest odjazdem i myślą długiej rozłąki, to też pocieszał ją na różne sposoby. Ale wydało mu się, że dotyka ją nawet współczucie jego, uznał przeto wkońcu, że najlepiej będzie zostawić ją w spokoju.
Nadeszła wreszcie oczekiwana niecierpliwie odpowiedź z Kopenhagi.
List ojca na wielkim arkuszu był jak zawsze rozwlekły i pełen szczegółów, a w kopercie mieścił się też krótszy list Betty. Pisał, że jest starcem, któremu niewiele już pozostaje życia, to też nie może mu nic większej sprawić przyjemności nad odzyskanie najstarszego syna, którego długa nieobecność sprawiła mu tyle cierpienia. Nie upokarzając go ni słowem, ani nie czyniąc wymówek z powodu poglądów odmiennych, zachęcał go do powrotu w rodzinne progi w sposób bardzo serdeczny.
— Dwa pokoiki — pisał — w których swego czasu mieszkałeś, będą w ciągu dni paru gotowe na twe przyjęcie. Nie potrzebuję dodawać, że również twe dwie dziewczynki będą nam wszystkim najmilszymi gośćmi. Przysposobi im się też obok ciebie pomieszczenie i uczynimy co można, by im było dobrze. Jak może wiesz, wynająłem ogród nasz swego czasu radcy konferencyjnemu Tagemannowi (pamiętasz pewnie, że mieszkał na pierwszem piętrze), ale zmarł właśnie, przeto dzieci twe będą miały spory kawał miejsca do zabaw. Kazałem cieśli Jörgensenowi postawić tam huśtawkę i inne urządzić rzeczy, przydatne dla dzieci. Nie zbraknie im też towarzyszy, bowiem zarówno młodzi Löbnerowie (z trzeciego piętra) jak i radcostwo ministerjalni Wintherowie (nowi lokatorowie z parteru) mają wesołe, dobrze wychowane dzieci. Sądzę wobec tego, że twym dziewczynkom nie da się we znaki brak swobodnego życia na wsi. Rozumiem dobrze postanowienie żony twej zostania przez czas pewien jeszcze na wsi. Nie czułaby się zadowoloną w zupełnie obcem sobie środowisku, pośród wielkiego, nieznanego miasta. Proszę cię, pozdrów ją najserdeczniej ode mnie.
Na dziś tyle tylko. Brat twój Karol zasyła również gorące pozdrowienie i prosi, byś nie sądził, że wszyscy kamerjunkrzy są źli i zepsuci, jak pewnie sądzisz. Cieszy się, że będzie cię mógł o tem przekonać w izbie straży amalienborskiego zamku, dokąd cię uprzejmie zaprasza.
Kończę, przesyłając ci, drogi synu, jeszcze osobiste, serdeczne pozdrowienie.

Twój wierny zawsze
ojciec.

— Cóż ty na to, Hansino? — spytał wzruszony głęboko Emanuel, skończywszy czytać.
Hansina, pochylona nad robotą, skinęła jeno głową. Pierś jej falowała i zamknęła oczy, jak człowiek toczący z sobą bój niezmierny.
Emanuel siedział zapatrzony przed siebie z listem na kolanach, a w myśli jawiły mu się zaciszne, dywanami wysłane pokoiki z widokiem na kanał, giełdę i zamek krystjansborski. Otoczył go dawny spokój, wspomniał czasy studenckie i seminaryjne i ujrzał siebie samego, jak chodził często pół nocy tam i z powrotem, dumając nad tem, co przeczytał. Zasiądzie ponownie nad staremi książkami, kroczył będzie po tej samej posadzce, podejmie te same kwestje i może znajdzie nowe, prawdziwsze rozwiązanie zagadki życia...
Początek listu Betty nosił piętno wielkiego przygnębienia, spowodowanego utratą jedynego dziecięcia. Pisała:
— Pojęcia nie masz, jak osmutniało mieszkanie nasze, od kiedy Bóg zabrał mego małego Kaja. To też pragnę gorąco ujrzeć jak najprędzej twe dziewczynki, by znów słyszeć głosy i śmiechy dzieci wkoło siebie. Powiedz żonie, że nie ma potrzeby troszczyć się o nie... wszakże sama byłam matką! Będziemy je strzegli wszyscy bacznie przez ciąg jej nieobecności. Najbardziej atoli tęsknię do ciebie, braciszku mój, niewidziany od lat tylu i cieszę się myślą rozmowy z tobą! Bądź dla mnie dobry i wyrozumiały, Emanuelu, gdyż bardzo mi potrzeba pociechy! Radabym zaraz oprzeć głowę o twe ramię i wywnętrzyć ci się z wszystkiego. Ach, jakże Bóg nas doświadcza... Obyśmy tylko mieli siły nosić bez szemrania ciężkie brzemię życia!
Sądzę, że nie potrzebujesz się trapić przyszłością swoją, a to samo mówią ojciec i mąż mój. Ojciec otrzymał list twój przed południem i gdy go przysłał do przeczytania, wybieraliśmy się na obiad do justicjarjusza Muncka. Zabrałam go z sobą. Siedziałam przy stole obok proboszcza kapitulnego, który u nas bywa, a uradowana bardzo, opowiedziałam mu, że wracasz do miasta. Dziwnym trafem wiedział już o tem (przez ministerstwo, jak powiada mąż mój) i, jak się zdawało, bardzo to pochwalał. Spytałam wprost, czy możliwem byłoby, byś otrzymał stanowisko młodszego kaznodziei w jednym z kościołów tutejszych, a on uznał to za bardzo możliwe. Brat pani był bardzo dobrym „laudabilistą“ (czy dobrze piszę?) a potrzeba nam w stolicy sił młodych, a wypróbowanych. Położył nacisk na słowo „wypróbowanych.“ Wogóle mówił o tobie bardzo życzliwie (zna cię z dawnych czasów z rodzicielskiego domu), to też nie sądzę, by ci w jego oczach miało szkodzić, iż żywiłeś przekonania, z których otrząsłeś się już teraz zupełnie.
To zdanie nie podobało się Emanuelowi wcale.
— Skądze jej to przyszło do głowy? — zawołał. — Nie zrozumiała mnie. Nie otrząsnąłem się z przekonań...
— Czyś tego całkiem pewny? spytała Hansina.
Emanuel nie odpowiedział. Zatopił się ponownie w myślach.

Pewnego wrześniowego dnia wybiła wreszcie godzina rozstania. Roboty i zamętu było co niemiara. Wczesnym rankiem udał się Emanuel na skibberupski cmentarz, by pożegnać grób swego syna. Stamtąd poszedł do teściów, oraz do brata Hansiny, młodego Ole, który objął gospodarstwo w zagrodzie Jörgensa. Z Elzą pożegnali się dość chłodno, bowiem zostawała ona pod silnym wpływem skibberupskich działaczy, a chociaż na życzenie Hansiny ani matce, ani nikomu innemu nie powiedziano, że pobyt jej u Skallingów potrwa dłużej nad parę dni, staruszka łyskała podejrzliwie oczyma, ile razy poruszono wizytę córki u Anny.
Przed południem przybyła na plebanje deputacja z darami, to jest posrebrzanym dzbankiem na kawę i taboretem do biurka, zaś po obiedzie zjawił się powóz, zamówiony przez Emanuela w mieście, dlatego by nie prosić nikogo z sąsiadów o tę przysługę. Było to lando z srebrzystemi okuciami i woźnicą w liberji, na wysokim koźle.
Ogarnięty gorączką podróżniczą, plątał się Emanuel pośród kufrów i pudeł, ubrany w nowy, czarny surdut, z ostrzyżoną świeżo brodą i włosami. Sigrid chodziła za nim krok w krok, ni na chwilę nie spuszczając ojca z oczu, jakby się bała, że ją zostawi w domu. Dziewczynka nie zmrużyła z podniecenia przez całą noc oka, pytając matki co chwila, która godzina. Wczesnym już rankiem objuczyła się prywatnemi manatkami swemi, to jest małem wiaderkiem blaszanem, rozbitą głową lalki, oraz dwoma pudełkami z zapałek, napełnionemi barwnemi kamykami, i rupieci tych za żadną cenę odłożyć na chwilę nie chciała.
Abelona, namówiona przez Hansinę, by jechała i została czas jakiś z dziećmi, ryczała w głos ze strachu, zaś w pustej stajni siedział na żłobie pastuch Soeren i dumał nad dziwnemi kolejami ludzkiego życia.
Hansina była przez cały dzień spokojna i zajmowała się wszystkiem. Niktby nie mógł czytać z jej twarzy, jak silnie wierzy, że ogląda męża i dzieci po raz ostatni w życiu. Wiedziała dobrze, że dzieci zapomną o niej rychło wśród mnóstwa obcych ludzi i nowych rzeczy, które zajmą je wyłącznie, potem zaś, podrósłszy, tak się zżyją z nowem środowiskiem, że wstydzić się będą matki, która chodzi w czepcu i mówi po chłopsku. Przyobiecała sobie atoli, że nie pozwoli im cierpieć za winy innych. Powinny korzystać bez przeszkód z łatwiejszych warunków życia, o jakich marzyła też ongiś sama.
A Emanuel? I dla niego musiałaby się rychło stać ciężarem, który radby zrzucić, nie mogąc się na to zdobyć. Po stu różnych szczegółach poznała, że żyje już odmiennem życiem, nieznanem jej i niedostępnem nigdy. Wiedziała, że niezadługo, wszedłszy w dawne otoczenie, sam zobaczy przepaść, jaka ich dzieli, i odetchnie z ulgą, gdy otrzyma od niej list z zawiadomieniem, że nie wróci nigdy, że jest wolny i że daremnieby się wysilał zmienić jej postanowienie.
Nie zarzucała mu nic, sobie jeno miała za złe, że mogła przypuszczać, iż przeznaczone ma dla siebie miejsce przy uczcie życia. Nie zdziwiły jej właściwie nawet wydarzenia ostatnie, a raczej to, że przyszły tak późno. Siedem ostatnich lat były jej czemś nierzeczywistem, wydawało jej się, że dotąd żyje jako dziewczyna w domu rodziców, a małżeństwo i życie na plebanji to jeno sen niespokojny, z którego ją zbudzi pianie koguta...
Gdy nadeszła chwila odjazdu, ucałowała dzieci i pożegnała Emanuela chłodno, jakby sama też mniemała, że rozłąka potrwa krótko. Wsadziła dziewczynki do powozu, otuliła starannie i zaleciła Abelonie, by im dała czyste fartuszki, zanim wjadą do Kopenhagi.
Emanuela ogarnęło w momencie rozstania silne wzruszenie, trzymał ją za głowę i całował, a ona odsuwała go i dodawała otuchy, twierdząc, że wszystko będzie dobrze, byle był spokojny.
— Uważaj tylko na dzieci! — zawołała nakoniec i, wyczerpawszy w tym okrzyku resztki sił, zawróciła i weszła do domu, zanim jeszcze powóz ruszył.
Idź na wzgórze w ogrodzie! — krzyknął za nią Emanuel. — Będziemy cię mogli jeszcze pożegnać powiewaniem chustek!
Nie obróciła się i nic nie odrzekła.
Woźnica trzasnął z bicza, a konie ruszyły z miejsca.
Gdy powóz mijał sklepistą bramę, Sigrid zawołała: hurra!
W drodze przez Vejlby pozdrowiło go kilku przyjaciół słowami: Szczęśliwej drogi! Nawet kilku wrogów natchnął widok wspaniałego landa i stangreta w liberji takim szacunkiem, że mimowoli pozdejmowali z uniżeniem czapki, gdy ich mijał.
Gdy się dostali na gościniec, Emanuel kazał dzieciom dobyć chustek, a kiedy ujrzeli na wzgórzu postać Hansiny, zaczęli wszyscy powiewać.
— Czemuż ona nie odpowiada? — pomyślał Emanuel i ponaglał dzieci: — Mocniej, mocniej, powiewajcie dziewczęta! — zawołał, czując łzy w oczach.
Ale Hansina nie ruszyła się. Nie otrzymali odpowiedzi: do widzenia!
Stała jak słup kamienny i patrzyła, aż znikł w dali ślad powozu. Potem zeszła ze wzgórza, a czując zawrót głowy, siadła ciężko na drewnianych schodkach, wiodących na ścieżkę.
Przesiedziała tu bez ruchu godzinę z głową w dłoniach, wsłuchana w poszum jesiennego wiatru w koronach drzew.
Przed zachodem słońca wstała i weszła do domu. Miała spędzić noc u rodziców w dawnej, dziewczęcej komórce swojej, a dopiero nazajutrz spodziewała się przyjazdu męża Anny, by zabrać się z nim czółnem do nowego miejsca pobytu.
Zabrała tłumoczek sukien i bielizny z pustej sypialni, poszła do stajni pożegnać Soerena, jedynego teraz władzę wszystkiego, i opuściła plebanję.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henrik Pontoppidan i tłumacza: Franciszek Mirandola.