Ziemia obiecana (Pontoppidan, 1924)/Księga pierwsza/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henrik Pontoppidan
Tytuł Ziemia obiecana
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Det forjættede land
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




KSIĘGA PIERWSZA.


PROCH.


CZĘŚĆ PIERWSZA.

Przez dni już kilka szalała w okolicy gwałtowna burza. Przyleciała ze wschodu na czarno-sinych skrzydłach chmur i poruszyła do głębi fiord, tak że płaty piany spadały aż na pola. W wielu miejscach zniszczyła chłopom zasiew zimowy, położyła po łąkach trawę, zapchała ziemią i piaskiem rowy, tak że woda nie miała odpływu i wystąpiła na rolę i drogi. Wszędzie było widać obalone drzewa, połamane słupy telegrafu, zburzone sterty, oraz trupy ptaków, które wichura porwała i cisnęła o ziemię.
W małej wiosce Vejlby, położonej zgoła bez żadnej osłony na szczycie dość wysokiego wzgórza, wiatr obalił stodołę jednej nocy i to z takim łomotem, że mieszkańcy wybiegli na ulicę w samych jeno koszulach zobaczyć, co się dzieje. Nocy tej pospadało wiele kominów z dachów i zerwane zostały z drzew w plebańskim ogrodzie wszystkie budki dla szpaków. Samego nawet proboszcza nie ochroniły moce niebiańskie, bo gdy stanął na werandzie w chwili największego rozpętania wichru, by stwierdzić poczynione szkody, burza zerwała mu kapelusz z siwej głowy, cisnęła o ziem, potoczyła drogą niby koło, potem zaś, mimo wszelkich wysiłków zatrzymania, porwała z sobą w tumanie pyłu.
Od czasów niepamiętnych nie zdarzyło się coś takiego.
— Niech Bóg chroni ludzi na morzu będących! pokrzykiwali mieszkańcy przez wycie burzy, spotkawszy się na ulicy, którą szli przygięci, z mozołem walcząc o krok każdy, lub parci wiatrem, tak że się ślizgali na drewnianych sabotach.
— Szczęśliwy, kto siedzi bezpiecznie w domu! myśleli inni, ukryci w półciemnych izdebkach, gdzie w dzień nawet z trudnością jeno można było przeczytać gazetę, a wiatr wył, świstał wokoło, jakby wszystkie duchy piekielne wypuszczone zostały na świat. Po stajniach stały konie, nastawiając uszy i drżąc ze strachu. Krowy ryczały w zawody jak czasu pożaru, koty nawet włóczyły się, żałośnie miaucząc, a psy biegały z ogonami podwiniętemi i węszyły niespokojnie.
Gdy wreszcie burza przycichła, zwalił się wielki śniegi, mimo że był to dopiero początek grudnia, a więc zima się ledwo zaczęła, pokrył ziemię, zasypał rowy, przysłonił powalone drzewa przydrożne, nagromadził się u nadwerężonych płotów, na potarganych strzechach, tak że przez dwa dni nieba i ziemi rozróżnić nie było można.
Ten i ów naiwny chłop vejlbijski badał w tych dniach swą duszę i czynił obrachunek z Bogiem, sądząc, że zbliża się Sąd Ostateczny. Wieczorem, drugiego dnia dało się już usunąć zaspy z pod drzwi i grube na cal warstwy śniegu z szyb okiennych, ale i teraz jeszcze wielu ludzi, stojących w progu domostw i patrzących na księżyc, wznoszący się ponad ogromną, sino-białą pustynią, w jaką zamieniła się okolica i fiord, rozważało w zadumie, co to może wszystko znaczyć i czy to nie jest zapowiedzią nieba, że nadejdą rzeczy ważne, które w niedalekiej przyszłości zagrożą nieszczęściem wsi, gminie, a może nawet całemu krajowi.

W kancelarji proboszcza, na plebanji siedział gość przybyły dnia zeszłego, właśnie w chwili kiedy burza szalała najstraszniej. Był to młodzian smukły, zgrabny, ubrany w czarną sukienną odzież i biały w fontaź związany krawat, zasłaniający potrochu wydatną grdykę. Twarz miał bladą i szczupłą, a oczy dziecięce, jasne i naiwne. Ponad wysokiem, silnie zarysowanem czołem piętrzyły się piękne, złociste, lekko na końcach kędzierzawe włosy, a podbródek i wargi pokrywał delikatny puch zarostu.
Naprzeciw niego siedział proboszcz Tönnesen, rozparty w staroświeckim fotelu z zausznikami i wałkami pod głowę. Był to mąż wspaniały, iście prałackiej postawy, o prześlicznie wymodelowanej głowie, siwych, krótko przystrzyżonych włosach, z pod których wyzierała mocno różowa skóra. Pod długiemi, czarnemi jeszcze brwiami żarzyły się ciemno-szare, bystre oczy, a wydatny nos i wargi wygolonego oblicza nadawały mu wygląd południowca. Z ubrania nie zdawał się również powszednim, duńskim plebanem wiejskim.
Potężny, bawoli kark obciskała mu lśniącej bieli chustka batystowa, miał jedwabną, wzorzystą kamizelkę i błyszczące trzewiki, co świadczyło o staraniu o wygląd zewnętrzny, niezwykły u ludzi tego rodzaju. Również ruchy jego i sposób pociągania dymu z długiej fajki o wielkim bursztynie, co czynił podczas rozmowy, znamionowało wytrawnego światowca.
Obok fotelu znajdowały się otwarte drzwi, przez które widniała duża, po pańsku umeblowana komnata, gdzie siedziała rudawa blondynka, córka domu, szyjąca przy świetle wysokiej lampy, osłonionej jedwabnym abażurem, koloru wody morskiej. Cisza panowała głęboka. Zdawało się, jakoby dzisiaj odgłosy wszelakie zatonęły w morzu śnieżystem, a prócz basowego tonu proboszcza, trzasku ognia na kominku i dochodzącej z głębi, monotonnej gadaniny papugi, siedzącej w klatce, w sypialni panny, nie było słychać nic.
Młodzieniec przybył w charakterze kapelana, do pomocy proboszczowi, a oczekiwano go nietylko na plebanji, ale również w całej gminie, z wielkiem zainteresowaniem. Przed kilku jeszcze godzinami, zaraz po skończeniu obiadu zasiedli obaj duchowni w kancelarji, rozważając przeróżne sprawy dotyczące wspólnego, wielce odpowiedzialnego urzędu swego. Proboszcz mówił niemal sam. Kapelan był młodziutkim, dwudziesto-sześcioletnim człowiekiem, otrzymał przed kilku zaledwo dniami uroczyste święcenie od biskupa i widocznie nowa godność ciężyła mu jeszcze potrochu. Ile razy proboszcz wymawiał słowa: panie pastorze, zwracając się do niego, krew napływała mu do policzków i spoglądał zakłopotany na końce trzewików.
Proboszcz Tönnesen mówił przez cztery godziny tonem rozwagi pełnym, pouczającym, zatrzymując się niepotrzebnie może na pewnych słowach, jakby się chciał nacieszyć pięknym, metalicznym dźwiękiem własnych słów i poprawną w formie budową zdań i okresów. Nie często nadarzyło mu się posiadać tak rozumnego słuchacza, to też dał się skusić i puścił zbytnio może wodze swej elokwencji. W miarę jednak, jak jął coraz to szczegółowiej rozbierać kwestję stanowiska współczesnego Kościoła, zwłaszcza gdy wszedł na temat licznych, ścierających się zapatrywań i poglądów obecnych, utracił spokój i przestał panować nad swym głosem. Pochylił się wkońcu nawet ku kapelanowi i rzekł z silnym naciskiem:
Panie pastorze Hansted, chcę panu odnośnie tego powiedzieć w niewielu słowach co następuje Nietylko prawo posiada kapłan, ale jest to jego świętym i nieodzownym obowiązkiem wobec Pana, któremu służy i którego królestwem na tej ziemi zawiaduje, powtarzam, jest to pierwszym obowiązkiem duchownego, by przy każdej sposobności podkreślał bezwzględny autorytet Kościoła. Piękny, starodawny, patrjarchalny stosunek duszpasterza do gminy wiernych staje się już dziś i będzie niebawem jeno legendą. A czyjaż to wina? Któż to podkopuje systematycznie od lat potęgę Kościoła i niweczy, dziedzicznie utrzymywaną cześć ludu dla swych, przez samego Boga ustanowionych nauczycieli? Czyż to czynią jawni zaprzańcy, tak zwani wolnomyśliciele? Ogólnie tak się mówi, ale nie wierz pan tej bajce. Nie, zło znalazło żer na gruncie samego Kościoła. Poczęło się wszystko od czasu powstania owych prądów, które zwiemy dążeniami ku wolności i równości, a które, wychyliwszy się z pośród najgłębszych warstw społecznych, utorowały sobie drogę aż do świętych przybytków, zaś głosiciele ich, to nie jacyś rozwichrzeni młodziankowie, ale niestety, w czasach najnowszych, najwyżsi męże zaufania Kościoła. Nie potrzeba chyba mówić wyraźniej, prawda? Wiesz pan, co mam na myśli. Do czegóż zmierzamy? Czy nie bierzemy w służbę bożą samego Antychrysta? Czemże innem są tak zwani Grundtvigjanie, urządzający zebrania braci, zakładający po wsiach uniwersytety, które w czasach ostatnich nawet rząd popiera. Czemże jest dalej owa plaga kolporterska, czemże owi kaznodzieje, szewcy i krawcy, te, zgoła niewykształcone osoby, które, zważ pan to dobrze, duchowni wysyłają po kraju, z upoważnieniem głoszenia słowa bożego w imię Kościoła? Nie pojmuję ślepoty niektórych naszych współkolegów, nie dostrzegających, że owe metody podkopują zasadniczo nasz autorytet, którego potrzebujemy nieodzownie w stosunku do prostaczka, niezdolnego pojąć istotnej wyższości moralnej. Niema celu zaprzeczać temu, gdyż mówimy z sobą jeno. Jakież owoce tego postępowania? Oto szewcy i krawcy owi nabierają w oczach dobrodusznego chłopka cech cudowności, stają się pół-prorokami, lud się kupi wokoło nich, oni zaś do tego stopnia demoralizują frazesami swemi gminę, że potem niesposób zainteresować ludzi przemyślanem dobrze i wygłoszonem należycie kazaniem, ani najuroczystszem nabożeństwem. Przed kilku dopiero dniami taki wagabunda, który mi się przedstawił jako kolega, poważył się prosić o zezwolenie, bym mu użyczył kościoła na cele produkcyj proroczych. Do tego już doszło, że włóczęgi jawią się na kazalnicy, a mieszkańcy przytulisk stają u ołtarza! Szewczyki i oberwańcy wszelkiego rodzaju narzucają się ludowi w roli przewodników duchowych! Czemże się to skończy, pytam, czemże się to skończy, pytam, pastorze Hansted?
Proboszcz roznamiętnił się własnemi słowy, twarz mu poszarzała i drżał cały. Wymawiając zdanie ostatnie, wyprostował imponującą postać swoją, jakby gotów był stanąć natychmiast do walki.
Kapelan patrzył nań niepewny i zdumiony, a papuga w sypialni zaczęła wrzeszczeć i bić skrzydłami.
Uniesiony proboszcz chodził teraz szybko po komnacie tam i z powrotem, a gdy po kilku minutach stanął przed młodzianem, oczy jego łyskały z pod krzaczastych brwi, niby gromy z pod chmur.
— Sądzę, rzekł drżącym jeszcze głosem, — sądzę, pastorze Hansted, że rozumiesz doniosłość sprawy i pojmiesz troskę moją. Nie ukrywam, że i tu w gminie naszej dają się zauważyć początki fermentowania, oraz karygodne dążenia, które należy zdławić w zarodku. Niejaki Hansen, tkacz z zawodu, będący smutnym wytworem tak zwanego ruchu oświatowego, usiłował tu w latach ostatnich stworzyć coś w rodzaju partji rewolucyjnej i zebrał w istocie ignorantów i pyskaczy, którzy jawnie wystąpili przeciw mnie i starają się rozmaitemi szaleństwami zakłócić spokój gminy. Tego jednak nie ścierpię, z nieubłaganą surowością zniweczę tego ducha buntu, a ufam, panie Hansted, że znajdę w panu tutaj pomocnika. Żywię wogóle nadzieję, iż zrozumiemy się we wszystkiem, co ważne i zasadnicze, a wspólna działalność przyczyni się do chwały pańskiej i dobra gminy!
— Jest to mojem najgorętszem pragnieniem... odparł młodzian ze wzruszeniem i spuścił oczy na ziemię.
— Byłem tego pewny, zawołał proboszcz, wyraźnie zadowolony z odpowiedzi kapelana — ale mimo to cieszy mnie, że słyszę potwierdzenie z ust pańskich. Nie wątpię wcale, że przy wzajemnej życzliwości doprowadzimy zadanie do końca.
Po tej wymianie słów wróciła proboszczowi szybko równowaga. Udał się w kąt pokoju, nabił tytoniem fajkę, zapalił ją fidybusem i siadł w fotelu, celem kontynuowania przerwanego, rzeczowego wykładu.
Przechodząc do tego, co nazwał żartobliwie „małym kursem teologji praktycznej“, począł rozbierać szczegółowo zadania działalności kapłańskiej. Mówił, jak się zachować należy przy obrzędzie chrztu, w kościele, przy udzielaniu komunji, i u łoża chorego. Pouczał młodego ucznia, jak długie ma być kazanie, śpiew, inne nabożeństwa itd. oraz dawał rozliczne, praktyczne wskazówki odnośnie do zewnętrznego wyglądu i postępowania, co było również ważne i doniosłe.
— Weźmy naprzykład ręce, — mówił — z któremi nie wie co począć zrazu młody kaznodzieja. Jak pan wie, jedni kapłani gestykulują żywo, inni trzymają ręce spokojnie złożone. Ta ostatnia metoda posiada więcej rzewnego wyrazu, tedy nadaje się, zwłaszcza przy zaślubinach, kiedy apelujemy przeważnie do uczuć tkliwych, nie tykając kwestji winy i odpowiedzialności za grzechy. W innych razach jednak, zdaje mi się, że stosowna gestykulacja jest czynnikiem ważnym. Rzecz naturalna, że należy podkreślać słowa takie jak: klątwa nieba... gniew boży... wiekuista kara piekielna... podnoszeniem rąk, zaciskaniem pięści, lub czemś podobnem, co nadaje wyrazom więcej słly. Jedno jeszcze radbym panu, drogi przyjacielu, zalecić jak najgoręcej...
W tej chwili w głębi mieszkania wydzwonił zegar ostrym dźwiękiem ósmą, a w progu zjawiła się córka proboszcza i wezwała panów na herbatę.
— Musimy usłuchać! rzekł, wstając i nie kończąc zdania, potem zaś dodał z uśmiechem, kładąc dłoń na ramieniu kapelana. — Zauważyłeś pan niezawodnie, panie Hansted, że domem rządzi córka moja, a muszę wyznać, że jest ona surowym komendantem. Skończymy innym razem, teraz zaś zechciej spożyć te skromne dary niebios, jakie posiadamy na wsi.

Jadalnia była, podobnie jak wszystkie komnaty plebanji, wysoka, z pańska umeblowana, posiadała sztukaterję na plafonie i malowane krajobrazy ponad drzwiami. Mimo że prebenda Vejlby i Skibberupu nie zaliczała się do tłustych, plebanja i przynależące do niej zabudowania gospodarcze posiadały styl przywodzący raczej na myśl osiedle ziemianina, szlachcica, niźli siedzibę sługi Kościoła.
Poprzednik proboszcza Tönnesena był to człek wielce przemyślny, który urzędowanie swe zaczął od zrównania z ziemią starej plebanji i wystawienia własnym kosztem tego oto pałacyku, którego wspaniałość wywołała swego czasu formalne pielgrzymki z całej parafji. Rozwodzono się szeroko i opowiadano bajki o niesłychanej rozrzutności tego człowieka. Przyszedł doń, bywało chłop i użalał się na szkody poniesione przez chorobę bydła, czy pożar, a on bez namysłu skreślał mu należną dziesięcinę, a często wtykał ponadto do ręki banknot pięćdziesięcio-talarowy na pożegnanie. Wzamian za to domagał się, by go zostawiono w spokoju wraz z książkami i dziełami sztuki, jakiemi się otaczał. To też przez całych lat piętnaście rezydowania pastora-miljonera panowała jak najlepsza harmonja między nim a gminą, bowiem ludność zdawien dawna interesowała się raczej namacalnemi dobrami, niźli duchowemi skarbami religji.
Proboszcz Tönnesen miał natomiast rację, wyrzekając na postępowanie poprzednika, gdyż spowodowało ono zupełny chaos w moralnych poglądach parafjan. Nawykli uważać płacenie daniny i należytości kazalnych za coś zgoła dowolnego, to też gdy Tönnesen zażądał przywrócenia porządku i z całą surowością egzekwował wpłatę należnych sum, uznano to za zachłanność, nieprzystojną duchownemu, i doszło do buntu, który stał się zaczątkiem napięcia pomiędzy plebanem, a częścią gminy, i dysonans ten już nie znikł do końca.
Niezadowolony pod tym względem z poprzednika swego, był mu wdzięczny pastor Tönnesen za książęce wprost mieszkanie, otrzymane w spadku. Odpowiadało ono w sam raz wyobrażeniom jego o rezydencji, przystojnej namiestnikowi Chrystusa w Vejleby i Skibberupie, i przyczyniło się znacznie do tego, że nie ruszał się z małej parafijki niezbyt stosownej dla jego wieku i zasług. Pozostał tu jeszcze z powodu nieporozumień osobistych, zarówno politycznych jak kościelnych, z bezpośrednim swym zwierzchnikiem, zbyt wolnomyślnym biskupem, o którym myślał, czyniąc poprzednio aluzję w rozmowie z kapelanem. Nie posiadał tej wady pastor Tönnesen, by miał szacować zbyt nisko własną osobę, to też pominięcie, jakiego doznał przy okazji kilkakrotnego obsadzania bogatych prebend, przypisał temuż właśnie zwierzchnikowi i postanowił nie wnosić podań, jak długo będzie zarządzał diecezją. Postanowienie owo utrzymał w mocy przez nienadmierne samozaparcie się, gdyż niewielkie gospodarstwo, oraz dochody z prywatnego majątku starczyły jako tako na wszystko.
Zgodził się jednakowoż na kropelkę balsamu, przyjmując przed kilku laty nominację na proboszcza, czyli, jak się upornie kazał tytułować parafjanom swym, na dziekana.
To stanowisko umożliwiło mu rozwinięcie żarliwej ruchliwości i dało zadośćuczynienie za poniesione krzywdy. Od dnia mianowania, żył pośród starych rozporządzeń i paragrafów prawa, pisał z namiętną wytrwałością nieskończenie długie relacje do władz i rady kościelnej, przy lada sposobności egzaminował szczegółowo podwładnych sobie duchownych, a stał się zwłaszcza postrachem nauczycielstwa okręgu, od którego domagał się ustanowienia meldunków, wykazów i obliczeń, przesyłając kwestjonarusze, a punktualnego nadsyłania pilnując zaciekle.
Podczas posiłku wtajemniczył kapelana w swe prace organizatorskie, dając mu do poznania, że właśnie dlatego zażądał od gminy pomocnika dla funkcyj kościelnych, by się z tem większym zapałem oddać kierownictwu zewnętrznemu okręgu.
Kapelan Hansted milczał. Siedział, słuchając przełożonego, i w zamyśleniu kruszył po obrusie chleb, nie biorąc nic w usta. Mimo to nie miał miny, jakby mu nie odpowiadało otoczenie. Przeciwnie, coś w rodzaju zadowolenia i wdzięczności błyszczało w dziecięco-łagodnych oczach jego, gdy je podnosił i wodził spojrzeniem po komnacie, muskając przelotnie córkę proboszcza, która stała poza okrytą parą maszynką i nalewała herbatę.
Panna Ranghilda Tönnesen miała również jak ojciec postać okazałą i wogóle była jego wiernem odbiciem. Te same wielkie, wyraziste oczy, nieco jeno jaśniejsze, ten sam kształtny, południowego typu nos i pełne wargi. Ale była smukła, niemal chuda i nie odziedziczyła zdrowej, smagłej cery ojca. Była blada, lękliwa niemal, niby dama z prowincjonalnego miasteczka, i posiadała na lewym policzku dwa ciemne znamiona.
Dwudziesto-jednoletnia panna Ranghilda, jedyna córka proboszcza Tönnesena wydawała się na pierwszy rzut oka nieco może starszą, a pochodziło to z pełnego rozwagi i taktu zachowania się, wyrobionego po części długoletniem prowadzeniem gospodarstwa ojca. Była jeszcze dzieckiem, gdy proboszcz stracił żonę i właśnie pod przygnębiającem wrażeniem tej śmierci postanowił on opuścić zajmowane dotychczas stanowisko nauczyciela jednej z krajowych szkół średnich. Przeniósł się do cichej, wiejskiej plebanji, celem znalezienia tu pociechy i spokoju dla siebie i córki.
Właśnie mieli wstawać od stołu, gdy wytknęła głowę z drzwi kuchennych stara, kulawa służebna i zawiadomiła, że przed domem czeka w sankach jakiś człowiek, chcący koniecznie widzieć się z proboszczem.
Jakto, o tej godzinie? — zawołał marszcząc złowrogo brwi. — Czegóż on chcieć może, Lono?
— Ha, trudno to wiedzieć! — odburknęła niechętnie. — Powiedział, że idzie o chorego i chce, by ksiądz proboszcz jechał.
— Do chorego? W taki psi czas? I to w dodatku po nocy? Cóż to może być za człowiek, Lono?
— Ha, trudno to wiedzieć! Ale powiada, że jest synem Andersa Jörgena ze Skibberupu.
— Hm... tak więc,... wielki Boże... stary Jörgen wybiera się na drugi świat... Gdzież posłaniec?
— Wpuściłam go do kancelarji.
Proboszcz wypróżnił filiżankę, otarł serwetą usta i wstał.
Idąc ku kancelarji, dobył z tylnej kieszeni surduta czarną, jedwabną czapeczkę, którą zawsze wkładał, zanim ukazał się owieczkom swoim. Jednocześnie odkrząknął silnie, chcąc dać znać, że jawi się we własnej osobie, i wszedł do tak zwanej kancelarji, czyli pracowni, ochrzczonej przez parafjan tem urzędowem mianem.
Stał tu pod drzwiami, w ciemku mały człeczek, przybrany w znacznie większy, niż wypadało, płaszcz podróżny, z którego wyglądał jeno kosmyk jasnych włosów, sino-czerwone dłonie i nogi, tkwiące w białych, wełnianych pończochach.
— Dobry wieczór! — rzekł proboszcz i uczynił ręką gest. — To ty chcesz ze mną pomówić, chłopcze?
Z płaszcza doleciał naprzód odgłos czkawki, potem zaś trwożnym szeptem rzucone:
— Tak jest.
— Jakże ci na imię? spytał proboszcz, tonem dodającym otuchy.
Przez chwilę słychać było jeno, jak szczęki chłopcu kłapią. Wkońcu rzekł spiesznie, ochrypłym głosem:
— Ole, Krystjan, Juljusz, Andersen.
— Czyś jest synem starego Andersa Jörgena ze Skibberupu?
— Tak.
— Tedy zeszłego roku przysposabiałem cię do konfirmacji, prawda?
— Tak!
— Przybywasz prosić, bym przywiózł wiatyk święty? Słyszałem, że ojciec choruje od pewnego czasu.
Na te słowa zadrżał chłopak, zaczął niespokojnie przebierać odzianemi w pończochy nogami, a czapka w jego rękach obracała się wkółko.
— Coprawda, godzina dość późna i ciężkie są warunki, ciągnął proboszcz dalej atoli nie odmawiam, z uwagi na powagę chwili. No, mów, masz coś jeszcze widzę na sercu? Droga, myślę, jaka taka! Czy odrzucono już zaspy na gościńcu?
— Tak... ale...
— A czy poza wzgórzem zmieciono także śnieg?
— Właśnie ludzie pracują...
— Dobrze. Wracaj do koni i bądź gotów. Zaraz się przysposobię.
Powiedziawszy to, uczynił proboszcz ponowny gest i wrócił do bawialni, nie zwracając uwagi na bezradne, wytrzeszczone oczy chłopca, które patrzyły nań od drzwi.
Wkroczywszy tu, zobaczył kapelana, wychodzącego właśnie wraz z panną Ranghildą z pokoju stołowego i błysk przelotny rozpogodził twarz jego.
— Coś mi przyszło na myśl! — zawołał żywo. — Słyszałeś pan, drogi Hansted, że chory starzec z parafji sąsiedniej przysłał z prośbą o wiatyk. Zaprawdę, trudno o lepszą sposobność dla pana, byś rozpoczął tu swą działalność. Znam dobrze tego człeka, był zawsze godnym szacunku i zapobiegliwym parafjaninem, to też starczy mu w zupełności kilka ogólnych słów pociechy. Mam pewność, że cała rzecz nie sprawi panu najmniejszej trudności.
Propozycja zwierzchnika wprawiła młodego kapelana w wielkie zakłopotanie. Zmienił się kilka razy na twarzy i zaczął bąkać słowa usprawiedliwienia. Wspomniał, że proboszcz przyobiecał mu pomagać w początkach, zanim nabędzie należytej wprawy i dodał, że jest zgoła nieprzygotowany.
Ale Tönnesen przerwał żywo:
— To nie ma najmniejszego znaczenia. Możesz ksiądz ułożyć sobie w ciągu drogi kilka zdań potrzebnych. Sam tak zawsze czynię, a zresztą, jak wspomniałem, w tym wypadku idzie jeno o kilka ogólników dla dodania otuchy. Nie trać pan odwagi, przyjacielu, wszystko skończy się doskonale. Cała rzecz w tem, by spamiętać dobrze rytuał i nie dać się zbić z tropu. Jedź pan z Bogiem, drogi Hansted, ufając błogosławieństwu Pana.
Po tych słowach zaprzestał kapelan dalszych wymówek, w milczeniu opuścił pokój i poszedł do siebie, na górę przywdziać strój przepisany.

W kwadrans potem wyjechał kapelan, a plebanja zapadła ponownie w zwykłą ciszę i otoczył ją spokój niezmącony. Panna Ranghilda chodziła po pokojach, przygotowując wszystko na noc. Zamknęła długi, stojący w kącie, pod uwieńczonym biustem Beethovena, fortepian, włożyła do szafy nuty, poskrobała trochę po szyi napoły uśpioną już papugę i nakryła klatkę czarną osłoną. Potem siadła na zwykłem swem miejscu przy stole, pod lampą o umbrze koloru morza, i wzięła ponownie do rąk rozpoczęty haft.
Proboszcz napełnił tymczasem w swym pokoju tytoniem fajkę i zaczął spacerować przez dwie komnaty tam i z powrotem. Od czasu do czasu spozierał ukradkiem na córkę i puszczał z pomiędzy złożonych w rurkę warg wielkie kłęby dymu.
Wkońcu przystanął i rzekł ze sztucznem nieco ożywieniem.
— Droga Ranghildo! Jakże ci się podoba nasz młody gość?
Oblicze dziewczyny przybrało jeszcze bardziej tajemniczy wyraz. Pytanie dotknęło ją widocznie niemile w tej chwili.
— Ach! — rzekła obojętnie. — Wygląda wcale do rzeczy.
— Prawda? Wydaje mi się też, że posiada bezpośredniość nader miłą, że jest dziecięco jakby świeży, co dziś zaliczać trzeba do wielkich rzadkości. W czasach naszych młodzieńcy starzeją się w dwudziestym roku i wyglądają, jakby ich życie znużyło. Cieszy mnie, droga Ranghildo, że i tobie podoba się. Wszakże będzie on od dziś naszym stałym domownikiem.
Brwi młodej damy zmarszczyły się.
— Rzecz główna, — odparła krótko — czy posiada zdolności związane z powołaniem, a to się zaraz pokaże.
— Oczywiście, oczywiście! przerwał jej proboszcz i rozpoczął na nowo wędrówkę po pokojach — Zgadzam się w tej kwestji zupełnie z tobą... zupełnie... hm! Ano! — dodał, spoglądając na zegar — Widzę, że godzina późna. Trzeba będzie zasiąść do roboty.
Pocałował córkę na dobranoc w czoło i poszedł do pracowni.
Zaledwo się drzwi za nim zamknęły, skrzypnęły drzwi jadalni, a z szpary wyjrzało torfiasto-brunatne oblicze starej, kulawej służebny. Zobaczywszy, że panienka sama, wśliznęła się do pokoju i udała, że coś robi koło pieca. Ciągle przytem obracała głowę w stronę Ranghildy i spozierała ku niej chytrze, z zaciekawieniem. Wkońcu przykulała, stąpając cicho w pończochach, do stołu i rzekła, mrużąc z dowcipnym wyrazem oczy:
— No, jakże on się panience podoba?
— Kto? — spytała Ranghilda, podnosząc głowę i patrząc na nią ostro.
— No, oczywiście on... kapelan.
W szaro-modrych oczach panny błysnęło, jakby miał zaraz paść grom. Ale rozmyśliła się, pokonała gniew, spróbowała nawet uśmiechu i odparła szybko, jakby ze szczerą swawolą:
— Dziękuję ci, droga Lono! Podoba mi się naprawdę bardzo. Jestem nawet poprostu zakochana. Jutro odbędą się nasze zaręczyny, a w czwartek ślub. Przyjdźże, Lono, proszę cię, w przyszłą niedzielę na poczęstunek z racji narodzin mego pierwszego synka, a zostaniesz matką chrzestną. Oboje z mężem będziemy ci bardzo wdzięczni... Cóż, czyś zadowolona?
Stara służebna wysunęła dolną szczękę na znak, że się czuje obrażoną, i mrucząc ruszyła ku drzwiom.

Tymczasem młody kapelan przebył spory już kawał drogi do Skibberupu wiodącej. Powoli rozpłynęło się zakłopotanie, jakiego doznał w pierwszej chwili, niespodzianie wezwany przez proboszcza do wyjazdu. Odzyskał humor, rozsiadł się wygodnie w wielkim pojeździe i patrzył zdziwiony na rozległy krajobraz zimowy. Po zachodzie słońca nastała zupełna pogoda, niebo było ciemno-szafirowe, usiane gwiazdami. Na zachodnim jeno skraju horyzontu, niby wspomnienie minionej burzy, leżał długi zwał chmur, ponad którym łyskał złoty róg księżyca.
Widok ten upajał kapelana, niby zjawa senna. Był dzieckiem miasta i zima przedstawiała mu się jeno w postaci dymu węglowego, mgły i błota zmieszanego z śniegiem, pokrywającym ulice. Nie minęły jeszcze dwa dni, od kiedy brnął przez calowej głębokości kałuże Kopenhagi, oszołomiony turkotem dorożek, dzwonieniem tramwajów, oraz ochrypłemi krzykami przekupniów muszel. Teraz zaś siedział otulony wielkiem niedźwiedziem futrem proboszcza, mknąc przez krainę czaru, powietrzne państwo cudu, pełne sterczących z śniegu pól, drzew i krzewów, podobnych białym i błękitnym koralom, zaś sanki płynęły cicho, i kołysząc się, niosły go niby na miękkich skrzydłach.
Nagle przeniknęło go wzruszenie. Zjawił mu się przed oczyma duszy obraz zmarłej matki, a łzy napełniły mu oczy. Wspomniał, że najwyższem jej pragnieniem było dożyć tego właśnie dnia. Czuł dziś silniej niż zawsze, że ona to właśnie, poza Bogiem, dodawała mu najwięcej otuchy, by, powolny wezwaniu niebios, został głosicielem słowa Pańskiego. Daremnie drogi ojciec jego, stateczny radca, potrząsał głową, zwalczając dzikie pomysły.“ Kości zostały rzucone. Dziarski jego brat, porucznik gwardji, mógł sobie teraz chodzić po ulicach bez obawy, że go zobaczy w kapeluszu, urągającym najnowszej modzie, lub z kimś, kto „nie zaliczał się do towarzystwa.“ Również droga siostrzyczka jego, żona konsula generalnego, nie potrzebowała już ronić łez, ubolewając nad brakiem salonowej ogłady brata i niedomaganiami manier jego. Emanuel wyjechał, znikł „seminarzysta“ i prędko już pewnie nie powróci.
O nie, zapewne nie powróci. Rozradowany, posłał spojrzenie po szafirowej, lśniącej roztoczy śnieżnych pól i czuł, że wydostał się z głębi przepastnej studni w krainę bliżej nieba położoną. Wokół widać było małe, czerwonawe światełka oświeconych domów, co wyglądały jak gwiazdki spadłe w śnieg. Wszystko otulał zaziemski jakiś spokój. Pod sklepieniem niebios nie było odgłosu innego poza brzękiem zardzewiałych janczarów na łbach końskich, ale w niezmiernej ciszy podźwięk ten rozbrzmiewał tysiąckrotnie, jakby powietrze pełne było niewidzialnych, dzwonów.
Położył na kolanach dłonie i zapadł w myśli. To oto miejsce stało mu się ojczyzną! Miał wędrować po tych polach i wchodzić do tych chat, jako wybrany sługa boży!... Zapragnął stać się godnym tego wielkiego zadania, jakie mu powierzonem zostało. Zapragnął, by nań spłynęła łaska szerzenia błogosławieństwa i pokoju bożego, choćby wnieść je miał do jednej jedynej chaty nędzarzy.
Tak się zamyślił, że nie spostrzegł, iż chłopak, służący mu za woźnicę, obraca się ciągle ku niemu, jakby chciał przemówić, i za każdym razem tonie znów w ogromnym płaszczu swoim, nie śmiąc przerwać milczenia. Nagle atoli zbudził go donośny rozgwar wielu głosów. Sanki dostały się w wąwóz, gdzie śnieg leżał w ogromnych zaspach, rozkopanych, tworzących z obu stron wysokie mury, a konie mogły jeno krok za krokiem posuwać się naprzód. Woźnica wstrzymał je wkońcu, a kapelan zobaczył w świetle księżyca, tonącego właśnie poza wałem chmur na zachodzie, w odległości jakichś pięćdziesięciu łokci przed sobą, gromadkę ludzi, odkopujących drogę, zajętych pilnie robotą. Właśnie oni to wstrzymali sanie, wołając jeden przez drugiego:
— Trzeba trochę zaczekać... śnieg osunął się właśnie... za chwilę wszystko będzie w porządku.
— A kto to jedzie?
— Jestem pastorem! — zawołał kapelan, zmieszany potrochu, tem że po raz pierwszy głośno objawia swą godność. — Jadę do chorego!
Na głos jego ludzie obrócili głowy. Zaczęli kupić się, szeptać i wyciągać szyje.
Po chwili jeden z gromady przystąpił do koni i poszeptał z woźnicą. Zaraz też poruszenie nastało pośród pracujących. Z pewnem wahaniem zbliżyli się ze stron obu do sanek. Byli to przeważnie niscy, przysadkowaci mężczyźni z błyszczącemi niby łuska śledzia oczyma na czerwonych twarzach. Jedni mieli wysokie śniegowce, inni drewniane saboty i długie, poza kolana sięgające wełniane pończochy, na spodnie wciągnięte. Wszyscy mieli przeważnie na głowach wielkie, futrzane czapy z klapami na uszy. Jeden był jeno ubrany w skórzany kaftan, wyraźnie cudzoziemskiego pochodzenia.
Kapelan doznał dziwnego uczucia na widok tej czeredy nieznanych, ciekawie go oglądających ludzi. Zamyślił się, czyby nie należało przemówić. Byli to niewątpliwie parafjanie jego.
Z gromady wystąpił nagle wysoki, brodaty mężczyzna z twarzą huna, dominujący nad resztą i zda się, nawykły przemawiać imieniem wszystkich. Chwycił w białe, lśniące zęby palce rękawicy, ściągnął ją z prawej dłoni i ozwał się donośnym głosem:
— Przepraszam bardzo, panie pastorze. Jesteśmy mieszkańcy Skibberupu, a dowiedzieliśmy się właśnie, że ksiądz dobrodziej ma być naszym nowym kapelanem. Prosimy tedy, by nam było wolno powitać swego duszpasterza. Witamy księdza pastora Hansteda!
Zaraz przystąpili spiesznie inni i zanim się mógł kapelan namyślić, ujrzał wyciągniętych ku sobie tuzin czerwonych dłoni, żądnych wyrazić mu dobroduszne powitanie.
Zmieszał się na chwilę. Uczuł, że powinien coś powiedzieć i spostrzegł, że ludzie na to czekają. Ale wszystko stało się nagle, to też nie przychodziło mu nic do głowy. Powtarzał jeno dziękuję! dziękuję! i ściskał serdecznie podawane dłonie.
W tej chwili pracujący na przedzie zawołali, że zapora usunięta. Woźnica ruszył cuglami i sanki zaczęły się posuwać.
W ostatniej chwili błysła nagle kapelanowi myśl i zawołał:
— Bądźcież zdrowi, przyjaciele. Dzięki wam za powitanie. Raduję się szczerze, że napotkałem w was ludzi torujących mi drogę. Żywię nadzieję, że będziemy żyć w pełnem porozumieniu.
— Tak będzie! — zabrzmiała odpowiedź z wielu ust.
— I bardzo nam tego nawet potrzeba! krzyknął donośnie ktoś z tylnych szeregów, a słowom tym odpowiedział potakujący szmer głosów.
Okrzyk ów, a bardziej jeszcze ton jego zdumiał kapelana. Zadumał się nad jego znaczeniem, podczas gdy sanki mknęły znowu po gładkiej powierzchni śniegu. Wspomniał zasłyszane od proboszcza wieści, dotyczące wichrzycieli pośród parafjan i zapadł w lekką melancholję. I tu więc panowały spory i rozterki!
Niebawem dojechali do wsi. Na widok pierwszych domów, kapelan podskoczył przerażony na siedzeniu. Zupełnie zapomniał w drodze o chorym starcu i nie zastanowił się nad tem, co mu ma powiedzieć. Ale uspokoił się zaraz. Spotkanie z rozkopującymi zaspy na gościńcu napełniło go otuchą. Nie wątpił, że Bóg mu włoży w decydującej chwili właściwe słowa w usta.

Skibberup położone było w dolinie, otoczonej wysokiemi wzgórzami, których wieniec rozstępował się jeno po wschodniej stronie, dając dostęp do fiordu. Zdziwiony kapelan zauważył mnóstwo maleńkich chatek i lichych szatr, z których się cała wieś składała. Zrzadka jeno trafiło się pokaźniejsze obejście i dworek chłopski. Wokół wielkiego podłużnego stawu, otoczonego śniegiem, w którego ciemnej wodzie odbijało się gwiaździste sklepienie niebiosów, widniało, zgrupowanych malowniczo około pięćdziesięciu chałup. Stały one u samych stoków wzgórza, niektóre były w nie nawet wkopane, a wszystko wyglądało jak jakaś alpejska osada ponad górskiem jeziorem. Pozatem, wsi niemal widać nie było, bo zasłoniły ją zwały śniegu, burzą od strony fiordu naniesione. Z wielu chat sterczały ponad biel jeno szczyty dachów, oraz zakopcone kominy. Tu i owdzie błyskało jeszcze światło z okien. W progu jednego z domów stał stary człek o kuli i machał życzliwie czapką na widok przelatujących sanek kapelana.
Zatrzymali się przed nędznem domostwem, stojącem w odosobnieniu, na południowym krańcu wsi. Pokryte warstwą smoły skrzydła bramy stały otworem, a u belki poprzecznej wisiała zaspana latarnia, kręcąca się na sznurku leniwo. Pod tą latarnią musiał kapelan wysiąść, gdyż podwórze zalegały takie masy śniegu, że sanki przejść nie mogły. Udał się do niskiego domostwa wąską ścieżyną, przekopaną w szańcu śnieżnym. Wszędzie panowała grobowa cisza. Od stajni tylko dolatywał słaby pobrzęk łańcuchów, a popod jakimś murem przemykał kot i miauczał. Dostawszy się do sieni, usłyszał otwierające się w głębi drzwi i głos kobiecy, mówiący żywo:
— Zdawało mi się, że słyszę dzwonki... To pewnie proboszcz przybył...
Zapukał i w moment potem znalazł się w głębokiej, niskiej, staroświecko umeblowanej izbie, o małych okienkach, belkowanym stropie i ciemnej, glinianej podłodze.
U skraju ciężkiego, dębowego stołu paliła się cienka świeczka łojowa. Gdy wszedł, od stołu tego podniósł się niski człowiek w podeszłym już wieku z strzępiastą, szronem przyprószoną czupryną, w mosiężnych, okrytych grynszpanem okularach na szerokim, kartoflastym nosie. Człowiek ten siedział tu i czytał jakieś pismo, które teraz, widocznie zmieszany, schował pod stół. Nagle przyszły mu na myśl okulary, zerwał je przeto porywczo z oczu i wyglądał przytem tak, jakby został przychwycony na jakimś niedorzecznym uczynku. Zbliżył się do rzekomego proboszcza, ale wpół drogi skoczył wstecz przerażony, otwarł usta i zagapił się osłupiały na nieznanego człowieka, który stojąc u drzwi witał go życzliwie.
— Proszę się nie bać! — rzekł kapelan, podchodząc. — Jestem zastępcą proboszcza, jestem jego kapelanem i z jego to przybywam polecenia.
W tej chwili otwarto drzwi stancji bocznej i ukazała się koścista kobieta średnich lat, o szpakowatych włosach i jasnych, wypukłych oczach. Zatrzymała się również oniemiała z podziwu, mierząc młodego księdza niezbyt życzliwem spojrzeniem. Nagle jednak twarz jej błysła uśmiechem i zbliżając się bez zakłopotania, podała kapelanowi mięsistą dłoń. Potem rzekła szczególnie miękkim i serdecznym głosem:
— Czyż możliwe?... Czy to ksiądz jest naszym nowym kapelanem? Ach, w takim razie witamy, witamy z całego serca... Ani we śnie coś podobnego nie przyszło by mi do głowy! Ksiądz kapelan fatygował się... No to dobrze, to bardzo dobrze... Czyż naprawdę będziemy mieli pana za pastora... Tak ksiądz wygląda... Właśnie go sobie w ten sposób wyobrażałam... Doskonale, bardzo się cieszę...
Stanęła w pewnem oddaleniu, z rękami na wydatnym brzuchu, i powtarzała bez końca okrzyki, z zachwytem oglądając przybyłego od stóp do głowy.
Zakłopotany potrochu temi oględzinami, spytał zaraz, jak się ma chory.
Ale ona nie mogła opanować radosnego zdumienia, ani też oderwać odeń oczu. Dopiero uczuwszy, że mąż ją pociągnął kilka razy za spódnicę, odpowiedziała na pytanie kapelana:
— Dziękuję za łaskawą pamięć! rzekła zgoła innym tonem, spojrzawszy ku przymkniętym jeno drzwiom. — Dzięki Bogu, trochę się polepszyło. Ale w południe było bardzo źle, że zaś burza sfolgowała nieco, uważaliśmy, że dobrze będzie posłać po proboszcza. Chociaż trzeba było dać spokój, bo jak się zdaje niebezpieczeństwo minęło, a nie jest to żadna przyjemność dla proboszcza tłuc się taki kawał po pustkowiu, nocą i przy psiem powietrzu...
— O, to najmniejsza rzecz, — przerwał jej kapelan — ja nie zważam na tego rodzaju drobnostki. Proszę mnie wzywać wedle potrzeby, zawsze gotów będę... A teraz jeśli wszystko z chorym w porządku... czyżbyśmy nie powinni?...
Kobiecina otwarła ostrożnie drzwi bocznej, położonej o jeden schód niżej od izby mieszkalnej, podłużnej, słabo oświetlonej komory i wszyscy troje weszli, stąpając zcicha. U wezgłowia szerokiego łoża, zajmującego całą krótszą ścianę, widniał mały stolik z lampką nocną, flaszką lekarstwa i grubym śpiewnikiem. W łóżku leżała ciemno włosa dziewczyna, z zapadłemi głęboko, zamkniętemi oczyma, a policzki jej pałały żarem gorączki.
Kapelan obrócił się zmieszany i spytał:
— Cóż to... cóż to znaczy?
— To córka nasza! — odparła kobieta, spojrzawszy nań ze zdumieniem.
— Jakto? Proboszcz mówił najwyraźniej...
Kapelan zająknął się, mocno zmieszany i zawstydzony stanął plecami do łóżka, gdyż dziewczyna ubrana była chłopskim obyczajem w samą jeno koszulę i w przystępie gorączki rzuciła na wierzch kołdry nagie ramiona.
— Przecież miał zachorować starzec. Proboszcz powiedział, że mam dysponować Andersa Jörgena... pamiętam dobrze...
— Mnie? — zawołał na dźwięk imienia ojciec dziewczyny i spojrzał zdumiony, napoły oślepłemi oczyma. — Dziękuję za łaskawą pamięć, — dodał po chwili — ale właściwie jestem zupełnie zdrów.
— Zaszło tedy nieporozumienie! powiedział kapelan.
— Tak, to córka nasza Hansina! — wpadła żywo matka i zaczęła opowiadać jak to przed trzema dniami choroba zaczęła się od bólu w krzyżach i lędźwiach. Zrazu myśleli że to nic, ale ból powędrował do karku, a zeszłej nocy po gorszyło się tak, że musieli wezwać lekarza. Lekarz trząsł głową, a dziś w południe powiedział, że z tego może wywiązać się to i owo. Ale zdaniem rodziców, niebezpieczeństwo już minęło.
Słuchając tego sprawozdania, kapelan przyszedł całkiem do siebie. Uczuł nawet pewien wstyd, że uległ zmieszaniu i, skupiając siłą wszystkie myśli na święty obrządek, jaki go czekał, zbliżył się ponownie do łóżka.
W tejże chwili zbudziła się chora i rozwarła ciemno-szafirowe oczy, ogarnięte złudą gorączki, i skierowała z tępym wyrazem na obcego sobie mężczyznę. Matka pochyliła się i powiedziała jej, kto przybył, a dziewczyna wydała lekkie westchnienie ulgi i ponownie zawarła powieki, jakby chciała wyrazić, że tęskni za skonem i jest gotowa.
Matka przykryła ją starannie pierzyną, wzięła ze stolika śpiewnik i usiadła pobok, by jej pomagać, gdy będzie piła z kielicha. Ojciec stanął w pobożnem skupieniu w nogach łóżka, a w ostatniej chwili wcisnął się do komory również młody, jasnowłosy chłopak, stojący dotąd na straży u drzwi. Usta mu drżały i wzburzony był, patrząc na święty wiatyk i mały, srebrny kielich, który tymczasem kapelan wyjął z puzderka.
Zapadła cisza. Tykotał jeno głucho stojący w kącie zegar wahadłowy i dyszała ciężko chora.
Młody pastor przystąpił do łóżka i złożył do modlitwy ręce.
Czy to jednak pod wpływem widoku dziewczyny, czy pod wrażeniem świętego aktu jakiego miał dopełnić, czy wreszcie z winy nagłego przejścia z mrozu w duszną atmosferę izby, nie mógł w żaden sposób wypowiedzieć rozsądnego zdania. Coraz to większego doznawał zawrotu, język mu skołczał i czuł pot kroplisty na czole. Ogarnął go strach śmiertelny...
Nagle przypomniał sobie mały wierszyk, modlitewkę wieczorną, której nauczyła go matka, gdy był dzieckiem jeszcze. Przez ciąg wielu lat wierszyka owego nie pamiętał wcale. Teraz zstąpił nań, niby zbawca-anioł. Zdawało mu się, że ktoś stanął u jego boku i wziął go za rękę. Jak obcy słuchał własnego głosu, wzruszających i gorąco wypowiadanych słów o lasce Pana, wszechdobroci boskiej, śmierci Chrystusa i odkupieniu ludzkich grzechów. Znane słowa rytuału nawet ożyły niejako w ustach jego, a gdy wreszcie dotknął czoło chorej, udzielając jej absolucji, czuł wzruszony bardzo, że wszechmocny duch Boga przemawia przezeń w tej chwili.

Tej samej nocy siedziało trzech ludzi w paradnej sali błękitnej wójta gminnego Jensena. Grali w karty. Prócz gospodarza był tu jeszcze weterynarz miejscowy Aggerbölle, stary nauczyciel Mortensen i kupiec Villing, wszyscy zamieszkali w Vejlby.
Nie ruszali się od stołu od dziesiątej przed południem, poza przerwami, koniecznemi dla kilkakrotnego spożycia posiłku. Była już trzecia. Dwa razy wypaliły się przez ciąg gry świece, a cztery razy musiano przynosić z kuchni gorącą wodę na grog. Ale nikt nie myślał przerywać, mimo że namiętność osłabła we wszystkich, skutkiem fuzlowatego koniaku, zagaru rozżarzonego pieca i gęstych kłębów dymu tytoniowego, przysłaniającego niemal ich postacie.
Nie mówiono słów daremnych. Grano napoły mechanicznie, rzucano karty i zbierano lewy. Nawet ruchliwe oczy małego kupca Villinga, biegające zawsze żywo na wsze strony, celem podpatrywania kart przeciwnika, tkwiły teraz tępe, podkrążone czerwono w tłustem czole, niby zdechłe flondry, a grano wogóle dlatego tylko, że żaden nie posiadał tyle siły woli, by się zdobyć na zakończenie gry.
Trzymał się dzielnie sam tylko, obarczony wiekiem nauczyciel Mortensen, ale człowiek ten, jak powiadano, urodził się na stoliku lombra. Od chwili gdy rozpostarł szerokie poły fraka, zajmując miejsce, aż do momentu kiedy mu dano wyraźnie do zrozumienia, że gra musi się skończyć i zostanie bezwzględnie przerwana, siedział ów starzec czcigodny bez drgnienia, wyprostowany, uwieńczony koroną białych włosów, pogrążony w widoku kart i pieniędzy, kryjąc wzburzenie pod surową, nieruchomą maską powagi. Czasem tylko w chwilach krytycznych ocierał czoło jedwabną chustką, a jeśli odważył się wyjątkowo na jakieś „zapytanie“, to zamykał jednocześnie oczy, jakby chciał dodać po cichu pobożne, strzeliste westchnienie.
Po prawej jego stronie siedział gospodarz, wójt gminny, Jensen, walcząc rozpacznie ze snem. Był to wielki, gruby chłop z czerwoną gębą, z środka której zwisał krzywy nos, przypominający kałakuckiego koguta. Był to bogacz miejscowy, a ubiór jego i zachowanie świadczyły, że uważa się za coś więcej niż zwykłego chłopa. Współgrający zwali go też zazwyczaj „właścicielem ziemskim“ lub „panem Jensenem.“ Był nader uradowany, że się zdołał wyuczyć lombra, którego zwał lumrem, i pozwalał się skubać, a nawet czuł się formalnie pochlebionym, przez to zażarte polowanie na jego srebro. To też rzucał im korony z miną tak zadowoloną, jakby tuczył trzodę świń.
Naprzeciw nauczyciela siedział weterynarz Aggerbölle, silny, pleczysty człowiek o bujnych, czerwonawych włosach i brodzie, tu i owdzie przeplatanych srebrnemi nitkami. Siedział, oparłszy głowę na dłoni, pogrążony w ponure, tępe zamyślenie. Od czasu do czasu przebiegało go drżenie, przesuwał dłonią po rozwichrzonej grzywie, uderzał się w czoło i mruczał gorzkie przekleństwa. Grog uderzył mu do głowy i nie miał dziś szczęścia. Znikoma jeno część srebrniaków wójta dostała się do kieszeni jego kamizelki, a dla weterynarza Aggerbölla gra w karty nie była, jak dla innych przyjemną rozrywką, jeno rozpaczną walką o byt.
Codziennie przed południem, ruszał ciężko przez los prześladowany człowiek zabłoconą bryczką swoją z domu, przepojony do głębi uroczystą, daną sobie i żonie przysięgą, że odwiedzi wszystkich po kolei pacjentów swoich. Rzadko atoli zdążył dalej niż do pierwszego dworku chłopskiego, gdzie była szansa rozegrać partję i zaopatrzyć się w gotówkę. Zycie mu upływało w ciągłej, szalonej pogoni za kilkoma banknotami dziesięcio-koronowemi, które musiał niezbędnie w ciągu doby wypłacić rzeźnikowi, piekarzowi, lub szewcowi. Ze zaś wizyty lekarskie nie dawały mu bezpośrednio dochodu, przeto rzadko oprzeć się mógł pokusie sięgnięcia śmiało do skarbnicy szczęścia, w czem widział szansę wydobycia się z kłopotu.
Nagle zaczęły skrzypieć pod stołem trzewiki nauczyciela Mortensena. Z poza srebrzystych brwi strzeliło powagi pełne spojrzenie ku spodkowi, pełnemu monet dwudziesto-pięcio oerowych, zwanemu pulą „solo.“
Kilka razy musnął się po bladej twarzy chustką, zamknął oczy i rzekł zcicha:
— Solo!
Napoły zaśnione ciała graczy drgnęły nagle. Weterynarz podniósł ciężką głowę i spojrzał nań z tajoną wściekłością.
— Jaki kolor? — spytał.
— Trefl! — odparł nauczyciel śpiesznie. Położył karty na stole i nakrył je dłońmi z taką samą miną, z jaką gotował się do zaintonowania hymnu na chórze kościoła w niedzielę.
Kupowano karty w milczeniu. Weterynarz wyprostował się, gotowy do walki, dopił szklanki i musnął od dołu ku górze brodę. Oczy mu rozbłysły jak bykowi w arenie. Postanowił raz jeszcze stanąć do boju o szczęście. Gdyby to solo zostało wygrane, gra skończyłaby się tem samem, a więc znikłaby na dziś wszelka nadzieja.
Mortensen miał dwa grube i cztery małe atuty, pozatem króla, damę, trzy kiery i dwa małe piki. W dodatku był na ręku. Jak przystało przezornemu generałowi, wstrzymał się z królem kierowym i, zaatutowawszy grubym, posłał w ogień damę.
Ale weterynarz, będący na renonsie, nie dał się wywieść w pole.
— To widocznie faryzeuszka! — mruknął i przebił damę atutem.
Na czole nauczyciela ukazały się pierwsze kropelki potu.
Weterynarz zagrał małego pika, a kupiec przebił królem. Mortensen musiał wychodzić.
Villing dał znów kiera, Mortensen rzucił swego króla, ale weterynarz zabił atutem... i zagrał damę pik.
Mortensen, który podpatrzył w ręku weterynarza króla atutowego, zrozumiał, że przepadł z kretesem. Trzewiki jego przestały skrzypieć, a twarz mu pobladła, niby gipsowa maska.
Zręcznym ruchem upuścił na kolana, a stamtąd na ziemię małego pika, w którego miał wychodzić i nakrył go stopą, potem przebił damę małym atutem, rzucił szybko swe dwa grube atuty i trzy kiery na stół i szybko wyciągnął brakującą kartę ze stosu swych lew. Wobec zaćmienia umysłów i szybkości gry nikt nie zauważył, że szóstka atutowa, która raz już zrobiła lewę, zjawiła się po raz drugi w lewie końcowej.
Ku ogólnemu zdumieniu nauczyciel Mortensen wziął swe solo, a gra została tem samem zakończona.
W tejże chwili wydzwonił stojący na szyfonierce, złocony w ogniu zegar, czwartą godzinę. Mortensen zgarnął z dobrotliwym uśmiechem sumiennie wygrane monety srebrne, wsypał je do staromodnego, skórzanego pularesu i, wpuściwszy go w głąb łokciowej kieszeni spodni, starannie zapiął ją na guzik.
Nagle ukazała się w drzwiach do sąsiedniego pokoju wiodących mała, ułomna żona gospodarza, która tam siedziała przy piecu, otulona w wielki, wełniany szal, i drzemała. Ledwo dosłyszalnym głosem, który miał brzmieć wykwintnie, oraz niezręcznym gestem zwiędłej dłoni zaprosiła panów na „małą przekąskę.“ Wstał też wójt i powtórzył zaproszenie w zwykły swój, hałaśliwy sposób.
— Proszę panów, proszę! Mała przekąska. Dobrze będzie włożyć coś do brzucha po tych wszystkich tarapatach.
Okazało się, że owa mała przekąska, zastawiona w sąsiednim pokoju, to formalna uczta z galaretą świńską, pieczenią wieprzową, kiełbasą gorącą, jajami sadzonemi na śmietanie, pasztetem z wątróbki, różnemi wędlinami, a na wstęp podano befsztyki z cebulą. Oczywiście poddostatkiem też było wódki i bawarskiego piwa. Goście podjedli już sobie cztery razy porządnie w ciągu dnia i nocy u tegoż samego stołu, mimo to jednak zasiedli ochoczo do posiłku i niebawem opróżnili zarówno flaszki jak i miski. Nakoniec podano kawę i koniak.
Wśród pełnego toku uczty zaklął straszliwie weterynarz Aggerbölle i postawił wypróżniony właśnie kieliszek z taką siłą na stole, że podstawa odpadła. Przypomniał sobie teraz o chorej krowie w jednej z sąsiednich wsi, do której miał koniecznie zajrzyć. Właśnie jechał tam, gdzie go oczekiwano, ale na nieszczęście wstąpił na moment do wójta. Wójt zaproponował natychmiast, by posłać po nauczyciela i kupca dla złożenia małej partyjki. Ze zaś Aggerbölle był właśnie w kłopotach, mając zapłacić kilka koron za pieczywo, nie opierał się długo został w nadziei, że w ciągu kilku godzin wygra tyle, ile mu potrzeba. Podczas gry zapomniał naturalnie o krowie i wszystkiem innem na świecie.
Zapadł teraz w zupełną otępiałość. Nie wiedząc co czyni, pił szklankę za szklanką i wkońcu rozwalił się z otwartemi ustami na krześle zupełnie nieprzytomny. Zbudził się dopiero, uczuwszy na ramieniu dłoń kupca Villinga, który mu rzekł:
— Chodże pan, Aggerbölle. Wybiła już piąta!

Nauczyciel Mortensen znalazł się wreszcie w miękiem, wyścielonem łożu, złożył ręce spoczywające na pierzynie i zaczął nabożnie pacierz. Leżąca obok niego żona ruszyła w półśnie wielkiem, ciężkiem cielskiem, aż trzasnęło dno łóżka, wreszcie pokręciwszy się i ocknąwszy całkiem, spytała przez nos:
— Czy wygrałeś co, Mortensen?
Mortensen dokończył spokojnie modlitwy, potem zaś odpowiedział:
— Dwanaście koron, moja droga!
Za chwilę spał już błogim snem sprawiedliwego.
Tymczasem dotarł do domu kupiec Villing i wszedł do sklepu, znajdującego się pośrodku wsi, niedaleko stawu. Szedł napoły śpiąc, atoli wytrzeźwiał zaraz, gdy go owiał znajomy dobrze zapach, skombinowany z perfum, mydła, woni rodzynków, kawy i tytoniu do żucia. Przez czas jakiś stał w ciemności, wytężając słuch i śledząc spokojne chrapanie praktykanta, śpiącego w małej alkowie za sklepem. Potem zapalił ogarek świecy, czekający nań na ladzie, przeliczył bez szmeru drobne przeznaczone do zmiany, zbadał chytrze umieszczone znaczki na szufladach z rodzynkami i suszonemi śliwkami, zajrzał w głąb otworu piwnicznego, przyświecając sobie ogarkiem, i dopiero upewniwszy się w ten sposób, że niema nic podejrzanego, udał się do sypialni.
Młoda żona kupca siadła w łóżku, przetarła oczy i rozpoczęła niezwłocznie szczegółowe sprawozdanie z wszystkiego, co zaszło w sklepie w ciągu całego dnia. Był młynarz z kaszą, Hans Jensen kupił całą baryłkę wódki, stary krawiec Sören wziął na kredyt funt cukierków i t. d.... Była to mała, pulchna kobiecina, z krągłą dziecięcą twarzyczką, otoczoną ogromnym, staroświeckim czepkiem nocnym.
— Villing rozbierał się podczas tego szybko, dając jednocześnie głośne wyrazy uznania. — Dobrze, bardzo dobrze, droga Sino... miałaś rację kochana żoneczko... Ustawicznie wtrącał te słowa, skacząc w skarpetkach i kalesonach po stancji, jakby polował na własny cień, który to kurczył się poczwarnie w kącie, to znów wydłużał, niby widziadło po niskich ścianach i pułapie.
Wreszcie wlazł do łóżka. Zgasili światło, ale mimo to długo jeszcze paplali mąż i żona pod pierzyną o cenach kawy, mąki i kredycie. Nawet w momentach najczulszych, praktycznej tej parze nie schodził z myśli sklep i interesy. Obejmowali się niejako wzajem w oploty pełnych nadziei obliczeń, a pocałunki pieczętowały korzystne transakcje. Nareszcie zasnęli, a dwie ich, leżące obok siebie na poduszkach głowy, o półotwartych ustach, podobne dwu skarbonkom, objęły marzenia i piękne zwidy ogromnych kolumn cyfr, niezmiernych składów towarowych, oraz potężnych ksiąg kasowych.
Weterynarz Aggerbölle miał z wszystkich trzech najdalej do domu.
Mieszkał w ruderze o kwadrans drogi od wsi, niedaleko wybrzeża. W dawno minionych czasach, kiedy przybył tu przed piętnastu laty wraz z młodą żoną, wybrał z umysłu ten punkt odległy, by zażywać szczęścia w romantycznej samotności. Z okien był rozległy widok na fiord i wybrzeże, a młoda para spacerowała dłoń w dłoni i twarz przy twarzy niejednego pięknego, letniego wieczoru lub też księżycowej nocy, pośród wzgórz, z sercami wezbranemi rozkoszą i nadzieją.
Teraz klął nieraz daleką drogę, gdy ciemną nocą szedł, oszołomiony napitkiem i grą, pieszo, brodząc w roztopach i śniegu. Bryczka zostawała zazwyczaj na noc tam, gdzie się rozpił za dnia, bowiem z reguły znajdował się, w chwili powrotu, w takim stanie, że niesposób mu było powierzyć konia. I tej nocy nie chciał mu wydać wójt pojazdu, mimo że jasno było od śniegu, a droga aż do jego domu świeżo oczyszczona. Aggerbölle nie szedł zresztą wcale drogą. Zataczając wielkie łuki, włóczył się po polach, zapadając w śnieg powyż wysokich butów, stając co chwila, wydając głośne okrzyki żalu, tłukąc się pięścią po czole i кlnąc siebie i świat cały. Nigdy, zdaniem jego, los nie był dlań równie jak dziś okrutnym! Nigdy, jak mniemał, nie kochał tak gorąco żony i dzieci jak właśnie dziś, gdy nie było drogi wyjścia. Jutro zjawi się po raz trzeci piekarz z rachunkiem. Zeszłym już razem groził, że sprowadzi egzekutora i zajmie mu ruchomości. Jakąż znaleźć radę? Miał ledwo sznurek, by się powiesić. Ach Zofja! Zofja! Przystanął znowu w wielkiej zaspie, odpiął kaftan, sięgnął zmartwiałemi od zimna palcami do kieszeni kamizelki i dobył drobną monetę, stanowiącą wygraną dzisiejszego dnia. Wysypał monety na dłoń i przeliczył bardzo skrupulatnie. Chwiał się przytem na nogach. Potem wyrzucił znowu mnóstwo straszliwych klątw, podniósł ramiona w niebo i poszedł, zataczając się, dalej.
Doszedł do domu i, znalazłszy bramkę w rozwalonym na poły parkanie, otrzeźwiał nagle ze strachu i wstydu. W sieni zezuł ostrożnie wysokie buty i wśliznął się w pończochach do sypialni. W małej, niskiej, pełnej łóżek dziecięcych sypialni stała na krześle, przy łóżku żony skręcona nisko lampka nocna.
Odetchnął z ulgą. Oczy żony były zamknięte, szczupła jej ręka spoczywała pod bladym policzkiem. Zdawało się, że śpi twardo. Ale ledwo się zaczął rozbierać, usłyszał szmer jej głowy po poduszce, spojrzał i, napotkawszy jej ciemne, wielkie, błyszczące żywo oczy, poznał, że noc nie dała jej spoczynku.
— Dobry, dobry wieczór... droga Zofjo! — wyjąknął z uczuciem wśród czkawki i oparł się o łóżko.
— Dzień dobry! — odrzekła spokojnie.
— Ano prawda! — przyznał uczuwszy chęć do śmiechu. — Zrobiło się trochę późno... czyli wcześnie... he, he. Ale wiesz, ten Mortensen to w grze zaciekły pies.
Nie odpowiedziała, zamknęła tylko ciężko oczy, ale otwarła je ponownie i rzekła:
— Był konny posłaniec od Andersa Jensena z Egedetu. Obiecałeś zbadać chorą jego krowę.
— Ja? zawołał czerwony jak burak, starając się patrzyć śmiało w oczy żony. — Nic o tem nie wiem! Musiała zajść pomyłka!
Ale ona ciągnęła dalej spokojnie:
— Posłaniec dał jeno znać, żeś już niepotrzebny, bo krowa zdechła. Także nie masz poco fatygować się tam w przyszłości, powiedział na końcu posłaniec.
Aggerbölle zamilkł. Wargi mu drżały, nabrzmiały żyły na czole. Stał oparty o łóżko, zgnębiony, ze spuszczonemi oczyma. Po chwili wyprostował się, drżącym jakby od zimna ruchem, musnął dłonią zwichrzone włosy, podszedł pewnym krokiem do łóżka żony i podał jej prawą dłoń.
— Oto moja ręka, Zofjo! Ta noc byla ostatnią, w której miałem karty w ręku. Tym razem możesz mi w pełni zaufać. Przysięgam ci, że od dnia dzisiejszego będę innym człowiekiem! Czy słyszysz, Zofjo? Możesz mi zaufać... od dziś możesz mi zaufać!
Powtarzał to raz po raz, a łzy cisnęły mu się do oczu.
— Przysięgam, że wszystko znów będzie dobrze. Odpłacę ci, Zofjo, wynagrodzę ci wszystko, co wycierpiałaś, nagrodzę każdy dzień smutku. Przysięgam na dzieci, przysięgam... ach Boże! Boże!
Pijackie oszołomienie wzięło górę. Padł przy łóżku żony na podłogę, zatapiając jak dziecko twarz i ręce w pościel, a straszliwe łkanie wstrząsnęło jego mocnem ciałem.
Leżała chwilę bez ruchu z zamkniętemi oczyma. Potem podniosła chude ramię i przesunęła dłoń po zwichrzonych włosach męża. Nie mogła się powstrzymać od tego, mimo że sto już razy słyszała ów rozdzierający serce płacz skruchy i nie mogła dać wiary uroczystym obietnicom. Wkońcu i do jej oczu napłynęły łzy, objąwszy w obie ręce głowę klęczącego, przycisnęła ją do zapadłej piersi swojej i szepnęła:

— Mój ty biedny, biedny Bernardzie!

CZĘŚĆ DRUGA.

Kościół skibberupski odległy był niemal pół mili od wsi i stał na szczycie ogołoconego z roślinności pagórka, głęboko wsuniętego w fiord. „Przylądek kościelny“ łączył ze stałym lądem wąski pas ziemi, porosły samą jeno trawą, wrzosami i pełzającemi krzewami cierni. Sam kościół był prastarą budowlą z granitu, mocno zniszczoną i posiadał, wzniesioną znacznie później wieżę ceglaną. Całe to miejsce czyniło przykre wrażenie opuszczenia i pustki. Wokół leżały, pośród nadwerężonych wichrem grobowców, spadłe z wieży cegły, odłamy wapna i szczątki szyb. Gdy się weszło do wnętrza, zatopionego w półmroku, wiał na człowieka lodowaty dech wilgoci od nagich murów, w czasie pełnego nawet lata pokrytych zielenią porostów, zaś w porze zimowej zamróz tu panował tak straszny, że woda w chrzcielnicy zamarzała do samego dna, a kaznodzieja musiał przywdziewać berlacze z sitowia i grube rękawice o jednym palcu.
W dni powszednie panowała wokół kościoła niezmącona cisza, a jedynym gościem bywał stary, wysoki, chudy jak szkielet kościelny, zwany „kościotrupem,“ który wędrował codziennie ze wsi zadumany, z rękami na plecach założonemi, by roztętnić stary, zardzewiały dzwon wieżowy, którego głębokie, basowe tony rozbrzmiewały lisom, włóczącym się pośród cierniowych krzaków, owcom samegoż kościelnego, pasącym się melancholijnie pod murem kościelnym, a czasem też samotnemu rybakowi, przesuwającemu się w czółnie, wzdłuż spadzistych brzegów.
W niedzielę natomiast, a zwłaszcza w wielkie święta wrzało tu życie i pociągały oczy miłe obrazy. Drogą od Skibberupu wiodącą płynęła fala odświętnie przybranych piechurów i toczyły się pięknie wyczyszczone pojazdy, zaś wokół przylądka żeglowały rodziny rybaków, lądując u wielkich złomów skalnych pobrzeża, skąd mężczyźni na ramionach wynosili na ląd kobiety. Kobiety miały na głowach czarne kapelusze, używane na nabożeństwa, a w rękach wieńce z mchu, lub krzyże z kwiatów uplecione, które kładły na zniszczonych grobach, potem zaś szły gęsiego do kościoła. W załomie muru kościelnego stał na straży „kościotrup,“ z oczyma wlepionemi w gościniec vejlbijski, którym przybywał zawsze powóz proboszcza, a skoro tylko pośród wzgórz ukazało się wypukłe pudło plebańskiej karety, biegł wielkiemi krokami poprzez groby i znikał w wieży. Potem kierowali się też zwolna do wnętrza rozmawiający dotąd grupami mężczyźni, by tam zająć miejsca, nabożnie pokaszliwując i wycierając nosy, a z wieży zaczynał tętnić dzwon tak silnie, że drżały, zda się, od jego uderzeń stare, grube mury.
Wszystko to było już teraz jeno napoły zapomnianą legendą. Od czasu objęcia urzędu w parafji przez proboszcza Tönnesena, stał niejednokrotnie pustką stary kościół nawet w dni świąteczne, zardzewiały dzwon tętnił ponad bezludną drogą, a w stallach siedzieli skuleni, nieliczni jeno dłużnicy plebanji, nie spieszący z dziesięciną, nie chcący się wystawiać na gniew proboszcza. Proboszcz uczynił jednak coś dla kościoła, gdyż za jego staraniem wstawiono tu przed kilku laty duży piec, oraz pokryto podłogę pomiędzy rzędami krzeseł grubemi matami z sitowia.
Właśnie atoli w gminie skibberupskiej mieszkała większość buntowników i tam miał swą główną kwaterę sławetny tkacz, Hansen. Nic też dziwnego, że widok pustych ławek kościelnych w niedzielę napełniał proboszcza wściekłością. Podczas kazania wpadał nieraz w szał namiętności, a ręka jego grzmociła w pult z taką siłą, że sam św. Piotr, wyrzezany z drzewa, wraz z świtą innych świętych zdobiący ściany kazalnicy, stracił dosłownie ze strachu nos i twarz.
Po przybyciu do parafji kapelana Hansteda, zaszły pewne zmiany w tych stosunkach i jednej niedzieli przy końcu marca, w pierwszy, wiosenny dzień roku, kościół rozbrzmiał chóralnym śpiewem, który, płynąc ponad fiordem, mieszał się tam z krzykami mew, polatujących u wybrzeża.
Na drodze, poza murem kościelnym stały długie szeregi bryczek, czekając na zakończenie nabożeństwa. Wielu woźniców drzemało, siedząc na kozłach z głowami opartemi na dłoniach, inni leżeli w rowach i skracali sobie czas kurzeniem fajek, oraz paplaniną. Na samym przodzie szeregu, tuż pod murem widniała kolasa proboszcza o wyniosłym koźle, na którym królował stary, z babska wyglądający woźnica, przybrany w błękitny płaszcz z peleryną.
Weszło w zwyczaj u czekających parobczaków wiejskich podrwiwać sobie z woźnicy, któremu nadano imię zmarłej jego żony i zwano go „Maren,“ a natomiast nieboszczce przyznano (nie bez podstawy) imię męża, to jest Rasmus. I dziś też otaczało go czterech czy pięciu dziarskich chłopaków, którzy stali z rękami w kieszeniach i śmiali się wesoło.
— Powiedzno, Maren, — zaczął jeden — co słychać właściwie z tą waszą pastorówną i kapelanem? Myślę, że się nagapili na siebie dosyć, by nareszcie dojść do postanowienia!
— Powiem ci coś! — odparł drugi, oparty niedbale o bramę kościoła. — Pomiędzy ludźmi z wielkiego świata tak prędko nie dochodzi do końca. Te panny podobne są do kur. Muszą zawsze trochę pokręcić zadkiem, zanim nabiorą gustu. Prawda, Maren...gadajże!
Woźnica siedział bez ruchu na swym wyniosłym koźle i patrzył przed siebie, ponad końskie uszy. Milczał, albowiem uważał za rzecz niemożliwą, by osoba, piastująca, jak on, godność duchowną, wdawała się z hołotą bluźnierców, drwiących z woźnicy plebańskiego i wyrażających się tak świętokradzko o pannie Ranghildzie.
W tej chwili zamilkł śpiew, otwarły się drzwi zboru i ludzie zaczęli wychodzić.
Mężczyźni gromadzili się powoli, niedaleko wyjścia. Pośród nich jeden budził ogólne zainteresowanie. Był to człowiek lat średnich, ubrany po chłopsku, wysoki, chudy nieco pochylony, o długich, obwisłych ramionach i zadziwiająco małej głowie. Ta mała, nieco przypłaszczona głowa posiadała twarz iście kocią, sprytną, badawczą, o oczach w czerwonych obwódkach i rzadkiej, rudawej brodzie. Wszyscy niemal mężczyźni zbliżali się doń z powitaniem, a podając dłoń, spoglądali nań jednocześnie wzrokiem pytającym i zatroskanym. Odpowiadał na to, krzywiąc usta, kwaśnym uśmieszkiem.
Nagle rozstąpił się tłum przed bramą kościelną i próg przekroczył kapelan Hansted, przybrany w kapę.
Mimo że przemawiał już wielokrotnie tu i w Vejlby, kosztowało go to dużo wysiłku, był blady, wyczerpany i pozdrawiał zebranych z widocznem zakłopotaniem. To też głowy odkrywano dość ospale, a człek z kocią twarzą nie tknął nawet kapelusza, tylko stał skrzywiony uśmiechem i śledził z pod oka młodocianą postać księdza aż do drzwiczek powozu, u których „kościotrup“ z czapką w ręku korzył się i wił, jak robak po ziemi.
Woźnica ruszył, a kapelan wcisnął się w kąt karety, kładąc dłoń na czaszce z wyrazem cierpienia. Miękki, włochaty kapelusz. położył już poprzód na przedniem siedzeniu, jakby go palił zarzewiem. Kareta trzeszczała, zgrzytała i podskakiwała po wyboistej drodze, on zaś siedział z zamkniętemi oczyma i zaciśnionemi ustami, jakby tłumił z wysiłkiem łzy.

Na plebanji spotkał wracającego właśnie z Vejlby proboszcza. Podzielili się mianowicie w ten sposób funkcjami duszpasterskiemi, że obaj miewali co niedzielę kazania, jeden w Vejlby, drugi zaś w Skibberupie. Był to pomysł proboszcza, obawiającego się nie bez racji, że buntownicy skibberupscy będą demonstracyjnie zbierać się wyłącznie na kazania kapelana, celem tem wyraźniejszego podkreślenia, że mu są wrogami i słuchać go nie chcą. Dlatego też w ostatniej dopiero chwili objawiał, w którym z kościołów chce mieć kazanie, a skutkiem takiego manewru, oba kościoły przepełnione były przez czas pewien, każda zaś gromada żywiła nadzieję posłyszenia nowego kaznodziei.
Rozradowany widokiem swych wiernych zwolenników vejlbijskich zasiadł po powrocie proboszcz, w pogodnym nastroju, z wielkim apetytem do śniadania. Przyczyniła się jeszcze do tego nadzieja uroczystego obchodu, jaki miał się dziś właśnie odbyć na plebanji, a do którego sposobiono się gorliwie już od wielu dni. Zazwyczaj żył proboszcz z córką skromnie i cicho, nie biorąc nigdy udziału w chłopskich przyjęciach, zrzadka jeno odwiedzając co najbogatszych kmieci, lub właścicieli ziemskich okolicy. Jednak dwa razy do roku dawał proboszcz wystawną kolację, na którą, niby do stołu księcia, spraszano przedstawicieli różnych warstw gminy i parafji. Proboszcz Tönnesen sam zawsze kierował taką uroczystością. Miał już w krwi namiętne upodobanie do rządzenia i wydawania rozkazów. Zaledwo tedy rozłożył się za stołem i podwiązał pod brodę swą specjalnie wielką serwetę, zaraz zaczął udzielać córce szczegółowych zleceń odnośnie do kolei podawania win, przyrządzania salat i t. p. rzeczy.
Kapelan Hansted siedział niemy, jakby nieprzytomny, krusząc swym zwyczajem chleb na obrusie i nie biorąc niemal nic w usta. W ciągu zimy zmienił się bardzo zewnętrznie. Policzki bardziej mu się jeszcze zapadły, a czyste i dziecięco jasne dawniej oczy przysłoniła mgła, świadcząca, że robak jakiś gryzie potajemnie serce jego.
Szaro-niebieskie oczy panny Ranghildy obserwowały go z przeciwległej strony stołu, uważnie. Proboszcz Tönnesen zauważył również wkońcu, że myśli kapelana bujają gdzieś daleko, to też otrzymawszy na pytanie dziwną i niedorzeczną odpowiedź, zmarszczył niechętnie brwi. Uważał, że jest to zgoła niewłaściwe, by kapelan nie zważał na słowa wypowiadane przez przełożonego, nawet wówczas, gdy szło o pasztet i sałatę.
Proboszcz Tönnesen był wogóle dużo mniej zadowolony ze swego pomocnika, niż to sobie zrazu obiecywał. Czuł jakieś przygnębienie promieniujące od tego, z każdym dniem dziwaczniejszego i bardziej zamkniętego w sobie człowieka, który plątał się po domu, opanowany widocznie jakąś manją prześladowczą. Nie wiedział, co go gnębi, tem więcej, że on sam i córka czynili wszystko, by się czuł jak u siebie i by mu było pod każdym względem dobrze.
— Nie pojmuję tego człowieka! — wykrzyknął, gdy kapelan po skończeniu śniadania poszedł do swego pokoju na piętrze. — Nie mogę dociec, nad czem przemyśliwa. Jest tak milczący i obojętny na wszystko, każdego dnia, jakby go spotkało wielkie nieszczęście. Czy może ty, Ranghildo, domyślasz się czegoś?
— Ach! — odparła sucho Ranghilda, opierając się o poręcz krzesła i spoglądając z udaną obojętnością w okno. — Cóż dziwnego? Nie czuje się jeszcze pewnym w swym zawodzie. Jest tak młody. Przytem kazania jego nie odniosły w parafji spodziewanego wrażenia.
— No, tem się trapić chyba nie powinien! — powiedział proboszcz, pogłaskany w dumie własnej. — Nie sądzę zresztą, by to było przyczyną, gdyż zwierzyłby się nam niezawodnie. Raczej nie może sam z sobą dojść do końca. Jest niezdecydowany, to jasne. Trapią go urojenia, zresztą dziedziczne. Matka jego, jak mi to mówił pastor Petersen swego czasu, była dość ekscentryczną damą, która nawet odebrała sobie życie w przystępie pomieszania zmysłów.
Panna Ranghilda zwróciła twarz ku ojcu z wyrazem przerażenia w oczach.
— Co mówisz, ojcze? Jego matka?...
Proboszcz przerwał wędrówkę po komnacie i krząknął. Dał się unieść i powiedział to, o czem winien był przemilczeć przez wzgląd na kapelana i dla dobra gminy. Sam to uznawał.
— No, nie biorę tego dosłownie... — rzekł, czyniąc gest łagodzący i uśmiechając się przytem Ludzie gadają różności. Chcę tylko powiedzieć, że nasz kochany kapelan Hansted posiada nadmierną skłonność zatapiania się w samym sobie, natomiast brak mu zdolności asymilacyjnych... Sądzę, że uczyniłem wszystko, co mogłem, by mu u nas było dobrze. Wiem, że i ty uczyniłaś to samo. Nieraz widziałem was chodzących razem po ogrodzie, posiadacie, o ile wiem, jedne upodobania, Hansted ceni bardzo twą muzykę, sam mi to mówił. Pojąć nie mogę, co go czyni tak nieśmiałym... nie mogę przypuścić bowiem byś go ty, kochana Ranghildo, czemś dotknąć mogła?
Proboszcz Tönnesen przystanął, tym razem w kącie pokoju i spoglądał stąd badawczo na córkę.
Udała, że nie dosłyszała słów jego. Siedziała z rękami skrzyżowanemi pod piersią i patrzyła przed się nieprzeniknionym wzrokiem, jak to czyniła zawsze, ile razy ojciec zestawił jej imię z imieniem kapelana. Dawała mu w ten sposób odprawę.

Kapelan Hansted udał się do swego pokoju, obszernej komnaty na poddaszu, otoczonej wokół cichemi strychami. Był to świat odrębny, a mimo skośnych ścian i niewielkiego okienka wpuszczającego skąpe światło, całość miała wygląd powabny i pociągający. Stało tu biurko, sofa, staromodny, mahoniowy pult do pisania, półki pełne książek, wielki fotel, na podłodze leżały małe dywaniki, a za parawanem było łóżko. Świeże miał i wonne powietrze, kapelan bowiem, wyjątek, pośród teologów, nie palił wcale. Natomiast oddawał się gorliwie hodowli kwiatów, na oknie stały liczne wazoniki, a po ramie jego pięła się wić powoju, okryta świeżemi, jasnemi listkami.
Ponad sofą, pomiędzy wielkiemi portretami Melanchtona i Lutra mieściła się mała galerja portretów rodzinnych. Widniał tu ojciec, wysoki, szczupły, wspaniały jegomość, z cylindrem w ręku, w dyplomatycznie zapiętym szczelnie surducie, ozdobionym wstążeczką orderową, oparty o rzeźbioną komodę. Obok niego wisiał mały dagerotyp matki, otoczony wianuszkiem nieśmiertelników. Obrazek przedstawiał panią Hansted w młodzieńczym wieku i tak pobladł, że jeno jak przez mgłę dostrzec było można główkę dziewczęcą, w niezwykle wysokiej fryzurze, oraz parę wielkich, jasnych, szeroko rozwartych oczu. Prócz tego był tu portret brata, porucznika gwardji, pięknego młodzieńca o wesołem obliczu, oraz siostry, małej, ptaszęcej kobieciny, niemal dziecka jeszcze, z przymrużonemi oczyma i chorobliwym potrochu uśmiechem.
Wreszcie przy biurku siedział właśnie najstarszy z potomków radcy, Emanuel, otulony w brunatny, sukienny szlafrok. Oparł policzek na dłoni i czytał list.
List pisał ojciec. Nadszedł on już dnia poprzedniego, ale kapelan odłożył na potem czytanie, nie chcąc by mu przeszkodził w przysposabianiu kazania niedzielnego. Były tu zwykłe, szczegółowe wieści, dotyczące drobnych wydarzeń rodzinnych, dowiedział się, że brat wziął udział w balu dworskim, że u radcy odbyło się przyjęcie imieninowe, że dziecko siostry ma już zęby i t. d. i t. d.
Zakończenie brzmiało:
— Jak to wiesz oczywiście, drogi synu, cieszymy się wszyscy, że zdrowie ci stale służy i że dobrze się czujesz w pustyni, jak brat twój żartobliwie nazywa obecne miejsce twego pobytu. Obrałeś sobie zawód piękny i dostojny, to też życzymy ci wszyscy z całego serca szczęścia i błogosławieństwa bożego, byś mógł dokonać zadania życia. Nie ukrywam jednak dalej, że wolałbym dużo, byś był obrał stanowisko zgodniejsze z tradycjami rodziny i nie zmuszające cię do oddalenia się od nas tak bardzo. Niełatwo też przychodzi nam, zaprawdę, pojąć twą tak doniosłą działalność pośród ludzi nierównych warunków życia i wychowania, jako też nie rozumiemy, jak możliwą jest ona, a to dlatego, że żyliśmy zawsze w swojej wyłącznie sferze. W listach swych ciągle stajesz w obronie tych maluczkich i wedle słów własnych starasz się wytworzyć owo ścisłe porozumienie pomiędzy sobą a ludem, pośród którego żyć ci padło. Wyznaję, że, pomijając oczywiście sprawy religji, nie pojmuję zgoła tej wielkiej zagadki, ale może powodem jest tu nieznajomość stosunków, to też poprzestaję na ponownem przesłaniu ci życzeń wszelkiego powodzenia w zbożnej pracy twojej.
Emanuel odczytał z uwagą list dwukrotnie, a podczas tej lektury czoło jego osnuwała coraz to ciemniejsza mgła. Ręka trzymająca list opadła mu zwolna na kolana, siedział nieporuszony z oczyma tępo utkwionemi w posadzkę.
Nagle zerwał się i zaczął, załamując ręce, biegać po pokoju. Nie, nie mógł, nie chciał wierzyć w to, że ojciec i reszta rodziny mieli rację, że wszystko o czem tak szczytnie marzył, za czem tęsknił, to puste fantasmagorje!... A jednak... jednak!... Wszakże te same właśnie wątpliwości dręczą go samego i doprowadzają do rozpaczy!... Uświadamiał sobie, że z całym wysiłkiem i napięciem woli sposobił się do dzielnego pełnienia swych obowiązków. Mnóstwo arkuszy papieru, pokrytych drobnem pismem, świadczyło dowodnie o wytrwałej pilności, z jaką przygotowywał dzień po dniu i tydzień po tygodniu kazania swoje. Żywił ustawiczną nadzieję, że mu się uda porwać słuchaczy żarem wymowy, zapałem wiary. Wszystko daremnie. Ile razy stanął w niedzielę na kazalnicy i spostrzegł wbite w siebie spojrzenia ludzi obcych, zadzierających w górę głowy, czuł, że krzepnie, że lodowacieje w nim każde słowo, a wyrazy przekonywujące gasną na ustach. Z rozpaczą słuchał własnych zdań rozbrzmiewających głucho i beztreściwie pod sklepieniem nawy i wyczuwał coraz to głębszą śpiączkę, ogarniającą parafjan. Pomiędzy nim a gminą rozwierała się jako by coraz to głębsza i szersza przepaść poprzez którą głos nie sięgał, otchłań lodowata, w którą padało jedno po drugiem, wzlatujące ku niebu słowo, niby pobite zamrozem ptaki...
Wstrzymał się nagle, zaprzestał rozpaczliwej wędrówki i stanął w niszy okiennej, poglądając na krajobraz Izami przysłonionem spojrzeniem. Słońce złociło szczupłą jego postać. Otulony brunatnym szlafrokiem, przepasany w biodrach, oparty ramieniem o ramę okna, z głową otoczoną witką powoju wyglądał na młodego mnicha, patrzącego z głębi samotnej celi na świat, w który wydzierają się tęsknoty jego.
Mógł z okna swego pokoju objąć spojrzeniem całą niemal parafję. Wprost pod stopami miał zakątek ogrodu plebańskiego, a ponad wierzchołkami drzew dostrzegał kilka wielkich dworzyszcz Vjelby, o budynkach z cementową wyprawą, oraz otoczony kamiennym murem staw wiejski. Mógł też na przestrzeni półmilowej śledzić szeroki gościniec, wijący się przez wzgórzyste pola i tonący w południowej stronie, pośród trzech wielkich, nagich wałów ziemnych, poza któremi kryło się Skibberup tak dokładnie, że jeden komin nie sterczał nawet nad grzbietami wzgórz. W dali widniała wieża samotnego kościoła, zaś na całej przestrzeni widnokręgu wschodniego błękitniała powierzchnia fiordu, ujęta w ramę zieleni i białych urwisk przeciwległego brzegu.
Codziennie stawał tu i wpatrywał się w szczegóły, znał każdy dom, każde drzewo, każde wzgórze w okolicy. W zamyśleniu śledził pług oracza, sunący z trudem, czy to w deszcz, czy w upał słoneczny przez wilgotną glebę. To znów słał spojrzenie śladem czółna o białych, lub brunatnych żaglach, snującego się pomiędzy brzegami. Czasem widywał szybkie wózki Skibberupjan wracających z miasta, toczące się krętym gościńcem, co malały coraz to bardziej za każdym zakrętem i wreszcie niby nikłe myszki przepadały w norach, trzech w dali widniejących wzgórz. Wieczorem, gdy zgasł ostatni snop promieni słońca, widział zapalające się raz po raz światełka w chatach, podobne gwiazdkom, rozsianym po niebie, a samotnym ciągle będąc, wczuwał się z fantazją poety w to skromne, niewolnicze życie, jakie wiedli biedni mieszkańcy, oraz marzył o tem, by nawiązać z nimi braterskie stosunki i żyć jako ich przyjaciel i opiekun.
Dziś wiedział, że się omylił. Ujrzał teraz jasno przepaść nieprzekraczalną, dzielącą go od chałupników tej ziemi, gdzie żyli, napoły wkopani w nią, drążąc jej łono, podobni jakiemuś ludowi gnomów, którego istota była dla niego zagadką, którego mowę ledwo rozumiał, a którego to ludku myśli, marzeń, trosk i nadziei nie znał nikt. Czyż się to kiedy zmieni? Zdawało się, jakoby ludzkość zupełnie zapomniała owego czarodziejskiego hasła, które sprawia, że pagórki podnoszą się na ognistych słupach, wypuszczając na światłość dnia małe ludki, żyjące pod ziemią.
Nagły gwizd wyrwał go z zapamiętania.
Spojrzał. To szpak!
Zdziwił się bardzo. Przez cały dzień zajęty sobą i własnemi myślami, nie zauważył, że słońce przebiło nareszcie zimną mgłę, słoniącą od całych tygodni okolicę. Obejrzał się i znowu posłyszał w pobliżu gwizd szpaka, potem zaśpiewał jeszcze jeden, odpowiedziały mu inne... w całym ogrodzie zapanowała wiosna.
Uśmiechnął się smutnie. Wspomniał, ile razy w ciągu zimy tęsknił za wiosną, żywiąc zabobonną nadzieję, że wówczas wszystko się zmieni na lepsze. Pewny był, że roztaje zdrój miłości, zamknięty w sercu jego, wraz z nawrotem wiosny, gdy pola i fiord zrzucą swe więzy zimowe.
Zwrócił się do pokoju, przystąpił do biurka, schował starannie list ojca do szuflady, przesunął ręką po włosach i czole, jakby chciał wypłoszyć wszystkie gnębiące myśli, wziął kapelusz, jedwabny parasol, stojący w kącie, i wyszedł.

Zszedł na dół po skrzypiących schodach, minął sień i zamierzał dostać się przez jedną z furtek i ogród na szczere pole. Przechodząc obok pierwszego, wielkiego trawnika, posłyszał wołanie. Poznał głos panny Ranghildy i zniecierpliwił się trochę, bo pragnął właśnie samotności. Ale musiał się obrócić i pozdrowić.
Panna Ranghilda szła ku niemu od strony werandy. Miała jasną, poranną sukienkę w kwiaty, z miękkiego, ciepłego materjału, o wielkich bufach u ramion i długim klinowato zakończonym staniku. Gdy schodziła ze stopni werandy, dostrzegł wychylające się z pod dolnego rąbka spódnicy szpiczaste, lakierowane trzewiki z klamrami. Przez plecy i górną część ramion spływał blado-niebieski woal, a na wiewiórczanego koloru kędzierzawych włosach tronował ogromny kapelusz słomiany, na karku podgięty i spięty agrafą.
— Czy mogę zamienić z panem, panie Hansted, słów kilka, zanim pan odejdziesz? — spytała swobodnie. — Czy zechce się pan udać ze mną na chwilę do kasztanowej alei, radabym zobaczyć, czy nie pojawiło się tam przypadkiem kilka fiołków.
Szli obok siebie. Ogród, będący jak plebanja sama dziedzictwem pastora-miljonera, przypominał park rycerskiego dworzyszcza. Posiadał rozległe trawniki, boskety, wielkie wazy kamienne, długie aleje, oraz kunsztownie strzyżone żywopłoty ligustru, a proboszcz Tönnesen uważał sobie za punkt honoru utrzymać go, wedle możności w stanie świetności pierwotnej. Przez głęboki kanał, wijący się środkiem, rzucony był mostek w stylu chińskim, z bambusowym dachem, zdobnym w smoki i przez ten mostek przeszli panna Ranghilda i Emanuel.
Po krótkiem milczeniu spytał Emanuel:
— Czemże mogę pani tedy służyć?
Roześmiała się.
— Takiś pan ciekawy?
— To nie! — odparł. — Ale mam pewne sprawy załatwić. Jak pani widzi, mam na sobie strój podróżny, szatę pielgrzyma. Udaję się właśnie do mej Ziemi Obiecanej!
— Do pańskiej Ziemi Obiecanej? — zdziwiła się. — Co to ma znaczyć?
— Ach! Właściwie... nic to nie znaczy... — powiedział z powagą i spuścił oczy. Kroczyli przez chwilę w milczeniu.
— Jakiż z pana w gruncie niewdzięczny człowiek! — powiedziała, chcąc go wprowadzić w weselszy nastrój. — Mam, doprawdy, ochotę palnąć panu karcące kazanie. Czyż nic w świecie nie zdoła wywołać uśmiechu na pańskiej twarzy?... Wyznam otwarcie, że bliską jestem by obrazić się na pana. Założę się n. p. że pan wcale nie zauważył, jak pięknie przystroiłam dziś do śniadania stół, a stało się to jedynie dlatego, żeś pan powiedział, iż wolisz mieć na stole bukiet kwiatów, niż pieczeń wołową. Jak pan wie, ja ze swej strony daję stanowczo pierwszeństwo pieczeni.
Uśmiechnął się z roztargnieniem.
— To prawda, łaskawa pani — odrzekł, — czuję dobrze, że jestem człek niegodny. Proszę, burcz mnie pani... zasłużyłem na to w pełni. Jest to rodzaj choroby dziecięcej, którą należy wypędzić z organizmu. Wie pani niewątpliwie, co głoszą najnowsi prorocy. Oto nosimy w sobie wszyscy, dziedzictwem otrzymaną, gryzącą jak mole chorobę romantyzmu. Tak powiadają, a ojciec mój, lub matka musieli posiadać tego kapitału znacznie większy od innych ludzi zapas...
— Pańska matka?
— Tak! Ale mówmy o czem innem, łaskawa pani. Proszę nie zapominać, że miała mi pani coś powiedzieć.
Znaleźli się w szerokiej alei kasztanowej, stanowiącej zakończenie ogrodu, a przytykającej do pola. Roiło się tu od rozradowanych słońcem, metalicznie połyskujących szpaków. Uwijały się w koronach drzew, a z otwartych pól płynął wiew ciepły, przepojony zapachem ziemi i kiełkujących roślin. Pomiędzy dwoma drzewami znajdowała się ławka darniowa, przed którą zatrzymała się panna Ranghilda, mówiąc:
— Usiądźmyż na chwilę. Słońce tu tak mile dogrzewa.
Zmiotła kwastem woalu kilka suchych listków i usiadła w rogu. Emanuel stał przed nią, wsparty na parasolu, nie mając jakoś ochoty zająć miejsca.
Milczała chwilę, pochylona, z rękami splecionemi na kolanach, i patrzyła na końce swych trzewików. Potem rzekła, nie podnosząc głowy:
— Wspomniał pan przed chwilą matkę swoją... Otóż nie wiem, czym śniła, czy mi pan mówił, ale przypominam sobie, żeś pan był bardzo młody, gdyś stracił matkę...
— Tak! — odparł, mierząc ją podejrzliwie. — Miałem wówczas piętnaście, czy szesnaście lat... Ale czemuż pani o tem mówi?
— Doprawdy... nie wiem sama.
— Czy pani rozmawiała z kimś niedawno o mojej matce?
— Tak. Ojciec mówił mi właśnie dzisiaj dopiero... Ojciec spotkał kogoś, kto znał matkę pańską swego czasu...
Zasępił się.
— Tedy ojciec opowiadał pani prawdopodobnie o... śmierci mojej matki?
— Tak!
Ciemne rumieńce okryły policzki kapelana. Po krótkiem milczeniu rzekł głucho, drżącym od wzburzenia głosem:
— Moja biedna matka była ofiarą swej epoki, swej rodziny i społeczeństwa, którego członkinią i pani również jesteś. Od chwili urodzenia, wkładają na nas wszystkich kaftany warjackie, w których zwolna konają ci, którym brak odwagi, lub siły, by je rozerwać.
Spojrzała nań z niejakiem zdumieniem i powiedziała:
— Cóż pan chcesz przezto powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że, mówiąc szczerze, wszyscy toczymy bój mniej lub więcej zacięty, ze znużeniem życiem, zniechęceniem i poczuciem osamotnienia. Owa choroba, jakkolwiek ją nazwiemy, to gorzki owoc naszej hiperkultury. Zdarzają się silni, zdolni nieść to brzemię, nie stając się zupełnemi kalekami, ale innym, i to nie zawsze najniklejszym, serce pęka. Zobaczy pani, niedługo padniemy w tej walce wszyscy, zwłaszcza my, biedne karykatury człecze, spłodzone w rozgwarze miasta, pośród kominów, drutów telegraficznych, kolei i tramwajów. Ile pokoleń, jak pani sądzi, wytrzyma jeszcze? To rozpacz największa! — głos jego zmienił się nagle pod wpływem stałych, trapiących go myśli. — Czyż pani nie rozumie, że świat stanął na głowie, jeśli ja, ja właśnie mam za zadanie uczyć innych, jak się powinno żyć i umierać, ja który ponad wszystko powinienem się nauczyć sztuki życia od tych właśnie, których mnie uczyniono nauczycielem? Czyż nie powinniśmy z całego serca zazdrościć biednemu komornikowi, bez skargi, wesoło pełniącemu niewolniczą pracę, jedzącemu suchy chleb i śpiącemu słodko na barłogu? Czyż istnieje głębsza filozofja życia? Jakże źle, że ja biedny, zdegenerowany wyrodek kultury narzucam się za opiekuna i przykład ludziom zdrowym i czystym? Zaręczam pani, panno Ranghildo, że ile razy przekraczam próg najnędzniejszej chaty, serce mi bije nabożnem wzruszeniem. Zdaje mi się, żem winien zzuć obuwie, gdyż wstępuję w święty przybytek, gdzie żyją przynajmniej niektóre jeszcze z uczuć ludzkich w pełni pierwotnego piękna swego i szlachetności, że trwają tam, od kiedy je Bóg w zaraniu wieków złożył w pierś człowieczą...
Zagłębił się w wychwalaniu życia wiejskiego, na który to temat stoczyli w ciągu zimy niejedną gorącą dysputę. Panna Ranghilda oświadczała zawsze bez ogródek, że niecierpi życia na wsi i że chłopów zalicza do niższej rasy ludzkiej, że są to dla niej jacyś, czasem nikczemnie służalczy, czasem bezczelni, a zawsze śmierdzący półludzie, z którymi stykać się należy jeno w ostatecznej konieczności. I teraz zwalczała energicznie poglądy Emanuela.
— Chłopi, jak pan sam mówiłeś, lubują się w brudzie swych barłogów i nie posiadają niemal wyobrażenia o wyższych formach życia i szczęścia. Dowodzi to oczywiście, że bardzo mało różnią się od zwierząt, n. p. od świń, u których niewątpliwie przechowały się również wszystkie uczucia pierwotnej czystości praświństwa! Nacóż zresztą spierać się dłużej! — zawołała ze śmiechem. — Widzę, że pana ukąsić musiał jakiś wściekły chałupnik i niema narazie dla pana lekarstwa. Podejmie się w swoim czasie kuracji sama rzeczywistość. Zaczekajmyż czas jakiś cierpliwie!
Roześmiała się wesoło. I w samej rzeczy, dziewczyna ta, ubrana w modną toaletę, władająca mistrzowsko swem gibkiem ciałem, od końca trzewiczka do ogromnego, florentyńskiego kapelusza, rzucającego cień koronkowy na połowę twarzy, w samej rzeczy, Ranghilda Tönnesen zdawała się zaliczać do innej zgoła ludzkiej rasy, jak ociężała niezdarna, gmerająca w ziemi, w łachmany odziana ludność, pośród której żyła. Emanuel dotknięty jej słowami chciał już odejść, ale przedtem zwrócił się raz jeszcze z pytaniem:
— Radbym wiedzieć, o co pani zamierzała przedtem spytać? Zapomniała pani, widać...
Panna Ranghilda zarumieniła się zlekka. Nie miała żadnego powodu zaczepiać kapelana, chciała jeno by z nią pomówił i pobawił ją. Ale nagle wpadła jej do głowy rzecz odpowiednia i powiedziała:
— Otóż, panie Hansted, jak panu może wiadomo, odbędzie się dziś na plebanji małe przyjęcie.
— Tak... tak... zdaje mi się, że jakiś wróbel o tem ćwierkał na dachu!
— No tak! Bądźże pan wesoły! Tego rodzaju rzeczy przemieniają się na wsi, gdzie wogóle nic się ciekawego nie dzieje przez cały rok, w niezmiernej doniosłości wydarzenia. Potwierdza to, co prawda, raz jeszcze wyrażony przeze mnie pogląd... Ale dość tego! Jak pan oczywiście wie, będę dla mych gości najuprzejmiejszą gospodynią. Goście ci, to o ile wiem, panowie: Piotr Nielsen, Niels Petersen, Piotr Nielsen Petersen, Niels, Piotr Nielsen... i t. d... No, nie marszczże pan tak okropnie czoła! Nie mam najmniejszej urazy do tych kochanych człowieczków, trudno mi się tylko pogodzić z tem, by pluli na moje dywany, jak się to przydarzyło jednemu zeszłego roku. Było to może wyrazem owej szlachetnej pierwotności uczuć, o której pan przed chwilą tak pięknie mówił, ale chętnie z niej rezygnuję. Otóż idzie mi o to, byś pan zechciał okazać się dziś wieczór wesołym i uprzejmym dla gości naszych. Także proszę, na wypadek, gdyby mnie w ciągu wieczoru napadł mój utrapiony ból głowy, proszę gorąco, byś pan zechciał zastąpić mnie, w sposób rycerski wobec pań.
— Łaskawa pani wie, że jestem zawsze do jej usług! — rzekł Emanuel, kłaniając się z ironicznem ugrzecznieniem. — Czy mogę czemś jeszcze służyć pani, panno Ranghildo?
— Tak! Proszę o tę wielką łaskę, byś pan raczył, wyjątkowo dziś, nie być zanadto niepunktualnym. Sądzę, że ojciec niecierpliwiłby się dziś więcej niż kiedykolwiek, gdybyśmy musieli na pana czekać. Przyjdź pan raczej pół godziny wcześniej, a pomożesz mi pan trochę w nakrywaniu stołu!
— Uczynię co w mojej mocy! — odrzekł. — Ale w takim razie pozwoli pani, że odejdę zaraz. Widzę ponadto ojca pani, biegnącego tu spiesznie. Wierzaj mi pani, jakieś straszne nieszczęście przydarzyć się musiało sałatom... Zegnam uprzejmie... sługa uniżony!
Proboszcz Tönnesen ukazał się w istocie na końcu alei. Kroczył z rękami na plecach, układając widocznie mowę powitalną. Gdy ujrzał na ławce młodą parę, wykonał niezwłocznie zwrot na pięcie i poszedł inną ścieżką, w głąb ogrodu.

Panna Ranghilda siedziała jeszcze chwilę na ławce zamyślona i patrzyła w ziemię. Potem wstała i ruszyła na plebanje, gdzie spotkała z racji przyjęcia zupełnie tracącą głowę, starą służebnę, doprowadzoną do zupełnej rozpaczy długą nieobecnością pani. Musiała odpowiedzieć na tysiąc pytań, dotyczących przyprawy dań i urządzenia stołu. Panna Ranghilda wydała potrzebne rozkazy głosem stanowczym, w krótkich wyrazach, przeszła potem do pokoju i, wziąwszy z bibljoteki naoślep jakiś angielski romans, usiadła z książką przy oknie. Czuła przygnębienie. Po kwadransie spostrzegła, że nie wie, co czyta, spojrzała na zegar, stojący w rogu na postumencie. Była trzecia. Położyła książkę, zaczęła chodzić po pokoju, poprawiać to i owo, stanęła przed klatką, gdzie spała smacznie papuga, usiadła do fortepianu i zaczęła jedno z preludjów Szopena.
Potem znowu spojrzała na zegar. Było dziesięć po trzeciej. Uderzyła znowu kilka akordów, urwała nagle, zerwała się, wzięła gazetę z ciężkiego, mahoniowego stolika pośrodku stojącego i siadła ponownie przy oknie. Z gazetą rozpostartą na kolanach, głową wspartą na dłoni, zapadała coraz to głębiej w myśli, a wzrok jej ślizgał się upornie po wielkiem, pustem podwórzu i słomianych dachach zabudowań stajennych. Nakoniec zegar wydzwonił pół do czwartej. Wstała i poszła do swego pokoju, by przywdziać toaletę wieczorową.
Goście zaproszeni byli na szóstą, miała tedy poddostatkiem czasu, zwłaszcza że z powodu wieczornej recepcji nie siadano dziś do obiadu. Nawet w codziennych warunkach ubieranie się stanowiło dla panny Ranghildy jednę z głównych atrakcyj dnia. W swym wystawnie, wedle wiejskich pojęć urządzonym buduarze, gdzie unosiła się zawsze woń fiołków, spędzała z reguły dwie godziny przed obiadem. Bawiło ją niezmiernie wystawanie przed wielkiem, całą postać odbijającem zwierciadłem i podziwianie się podczas ubierania i rozbierania. Oglądała kark, obnażone ramiona i rozpuszczone włosy, próbowała nowej fryzury, lub dobierała barwy toalety. Nie czyniła tego przez zarozumiałość, a tem mniej przez kokieterję. Czyż opłaciłoby się kokietować kogoś w tej pustyni? Wedle słabych sił swoich starała się w tych godzinach znaleźć zadosyćuczynienie za niemożność życia wśród świata, na którą była skazana.
Cóż zresztą miała robić. Każdego ranka grywała pilnie. Były to nader miłe chwile, ale lekarz zabronił jej siedzieć dłużej niż trzy godziny przy fortepianie. Następnie dwie godziny poświęcała czytaniu, zwłaszcza książek w obcych językach. Dwie godziny mogła z trudem ledwo wypełnić zajęciami gospodarczemi, a osobista jej pomoc była tu nawet całkiem zbyteczna. Dzień miał atoli jeszcze ośm całkiem pustych godzin... Cóż było z niemi począć? Spacerować? Ach! Przez ośm zimowych miesięcy pola i drogi były jednem, niedostępnem bagniskiem, albo znowu śnieg piętrzył się nieprzebytą zaporą wokoło plebanji. Nawet w lecie przygnębiał ją widok olbrzymich rozłogów milczących pól, nagie, monotonne tamy kamienne, lub wreszcie ciągle jednakie, błękitnawe i szarawe fiordy. Najgorszą rzeczą było jednak przechodzenie przez wieś, gdzie z góry wiedziała, jakich napotka ludzi, gdzie zmuszona była odwzajemniać poufałe pozdrowienia parobczaków i odpowiadać na naiwne słowa, napoły jeno ubranych żon komorników, dotyczące pogody, zbiorów lub przymrozków nocnych. Zazwyczaj tedy ograniczała swe przechadzki do samotnej ścieżki, wiodącej z ogrodu plebańskiego do wzgórz wybrzeża. Tutaj zażywała z reguły ruchu w czasie zachodu słońca, dopóki rozgwar wracających z pola robotników i duszny odór nawożonej roli nie skłonił jej do ucieczki. W gruncie posiadała jednego jeno przyjaciela, papugę, zwaną: „Matuzalem,“ i rada była z tego towarzystwa. Więcej bawiła ją ludzka paplanina tego stworzeńka, niźli zwierzęce ryki i kwiki, z których to dźwięków, jej zdaniem, składała się mowa chłopska. Ptak obdarzony był przytem nielada temperamentem, umiał płatać szelmostwa, doznawał przygnębienia, bywał rozbrykany, kokieteryjny, oburzał się, a wszystko to czynił w ciągu jednej godziny, z pospieszną nerwowością inteligencji.
Pięć lat spędziła tu, w ciągłej samotności. Urodzona w małej, prowincjonalnej mieścinie jutlandzkiej, gdzie ojciec jej był adjunktem, od trzynastego roku życia, po stracie matki, przebywała aż do konfirmacji w Kopenhadze u starych ciotek i tam dokończyła edukacji w wyższym pensjonacie. Z chwilą dojścia do lat szesnastu osiedliła się na stałe na plebanji.
Przybyła z sercem wezbranem tęsknotą za szczęściem, wiedząc z romansów i teatru, że kobieta duńska, w młodocianych córkach wiejskich plebanów doszła do najwyższego rozkwitu swego i że ku tym właśnie dziewczętom kierują się westchnienia wszystkich, najszlachetniejszych mężczyzn kraju. Pamiętała jak wówczas latem przesiadywała całemi dniami w ogrodzie, przystrojona różą mszystą, marząc w cieniu drzew, lub znowu wstępowała na wysoką tamę wśród pól i, przysłaniając dłonią oczy, wpatrywała się w przepojony słońcem krajobraz. Pewną była, że ukażą jej się dwaj pieszo idący studenci, wyobrażała sobie też nader żywo, że tacy sami studenci, zakurzeni i ogorzali od słońca, pewnego dnia zajrzą przez furtkę do ogrodu, a jednocześnie wyjdzie na werandę ojciec, zaprosi ich do domu. Będzie zrazu zmieszana, zaczerwieniona, ale potem odzyska wesołość i swobodę, a wkońcu za nucą we troje w ogrodzie, przy księżycu pieśń bellmanowską. Przy pożegnaniu, jeden z nich, nie weselszy i zabawniejszy, ale ten, który spogląda poważnie zamyślony, uściśnie jej dłoń i szepnie kilka niewyraźnych słów. Poprosi, by o nim nie zapominała, a gdy miną cztery lata wróci po świetnie zdanym egzaminie i wzruszony oświadczy się ojcu o jej rękę.
Niestety, turyści nie zapędzali się w tę bezdrzewną okolicę, położoną na samym krańcu kraju, i mijało lato po lecie, bez najmniejszych widoków na ziszczenie się owej baśni.
Ranghilda Tönnesen uśmiechała się z politowaniem, myśląc o tych rojeniach szesnastolatki. Od czasów owych napastowali ją często oświadczynami napęczniali piwem synalkowie wielmożów okolicznych i pojąć nie mogli, dlaczego im za to rąk nie całuje z wdzięczności. Pozatem płynęły jej lata monotonnie, cicho u boku ojca, nie niosąc żadnych przeżyć znaczniejszych. Wspominając minione życie, dziwiła się, że nie ma więcej nad 21 lat, czyli że znajduje się właśnie w pełnym rozkwicie. Nic ją właściwie, poza muzyką, nie zajmowało teraz. Wycieczki doroczne do Kopenhagi straciły cały urok. Odwykła całkiem od wielkomiejskiego życia, dawne przyjaciółki rozproszyły się po świecie, stare ciotki pomarły... po powrocie, życie na plebanji wydawało jej się podwójnie puste, a przyroda bardziej jeszcze odstręczająca cichą, kamienną martwotą swoją.
Z tego też powodu niemile ją zrazu dotknęło, że ojciec zażądał pomocnika, kapelana. Nie pragnęła, by ją ktoś wytrącał z owego życia lunatyczki, jakie wiodła, a w jakie zwolna jeno wżyć jej się udało. Zauważywszy przytem, że ludzie od samego zjawienia się Emanuela połączyli zaraz imiona obojga, nasrożyła się bardzo. Ale nowy domownik miał wyłącznie jedno pragnienie, chciał mianowicie pędzić żywot samotny, jak ona, to też wnet pogodziła się z jego obecnością. Mimo dziwactw rozlicznych zaczął ją zwolna ciekawić. Bawiła ją teraz paplanina z kapelanem, kłótnie i spory, że zaś Emanuel odczuwał coraz to większą potrzebę wywnętrzania się przed kimś szczerze i bez ogródek, przeto wytworzył się między nimi stosunek napoły koleżeński, swobodny i przyjazny, czego zresztą nie dostrzegali oboje. Ten stan rzeczy zwrócił oczywiście uwagę proboszcza Tönnesena.
Ale plany przyszłości, jakie proboszcz i inni budowali na tym stosunku, były zgoła iluzoryczne. Rarghilda nie była tak chłodna z natury, jak wyglądała z pozoru i jakby o tem świadczyło jej postępowanie, przeciwnie pobudliwa była jak ojciec i odziedziczyła gorącą jego krew. Dlatego jednak właśnie kapelan był jej zbyt eteryczny, czuła swą nad nim przewagę i gniewało ją, ile razy, jak tego naprzyklad poranku, pod wpływem nudy, odrzucała zbyt wiele dostojeństwa swego w rozmowie z tym jedynym towarzyszem. Emanuel ze swej strony marzył tak górnie o przyszłości, tak wysoko spozierał ponad głowę tej podufałej w sobie damy, że nie istniała dlań ni na jedną chwilę.

Emanuel wyszedł furtką na skraju plebańskiego parku, wiodącą w szczere pole. Był to punkt najwyżej położony całej okolicy, tak zwany, „plebański wzgórek,“ skąd widok słał się milami wokół. Gdzie spojrzyć, wszędzie widniały jasno-zielone łany żyta, lśniące w słońcu, pośród ciemniejących ugorzysk. Nad bagnami i mokradliskami falowały mgły, z kanałów i marglowisk unosił się opar, a całą okolicę przepajało rodzajno-wilgne, wiosną pachnące powietrze, brzmiące ćwierkotem ptaków i przelśnione słońcem. Miało się wrażenie, że lada dzień lato może wkroczyć uroczystym pochodem.
Emanuel kroczył ścieżką wiodącą przez pola ku fiordowi. Tutaj to właśnie odbywała swe dorywcze, wieczorne przechadzki Ranghilda. Nie myślał jednak o tem i nie dlatego to ścieżka ta stała się z biegiem czasu jego ulubionem miejscem. Oboje ją wybrali, gdyż tutaj czuli się najlepiej zabezpieczonymi od intruzów. Samotnikom dobrze było tu, gdzie pośród roztoczy pól, zrzadka jeno były rozsiane chaty i wyjątkowo natknąć się można było na parobczaka, stąpającego za pługiem.
Przez ciąg zimy Emanuel wędrował tędy co dnia, ubrany w długi surdut, dzierżąc w ręku nieodstępny, jedwabny parasol, który stał mu się z czasem czemś w rodzaju wiernego druha. Wałęsał się często pół dnia bez myśli i celu pomiędzy wzgórzami a pustem wybrzeżem i owo współżycie z przyrodą stanowiło dlań coraz to większą rekompensatę za brak obcowania z ludźmi. Nigdyby nie był przypuścił dawniej, że zająć może tak żywo ospałe falowanie chmur po ołowianem, zimowem niebie, że można z takiem zaciekawieniem wsłuchiwać się w dzikie wrzaski wron, ciągnących do gniazd o zachodzie całemi stadami, a polatujących nisko nad polami. Cóż dopiero pierwszy skowronek! Nie mógł zapomnieć owego momentu, kiedy nagle, wśród milczenia nietkniętych jeszcze pługiem łanów usłyszał, wysoko ponad sobą zawieszony, wiosennie tętniący dzwonek. Wokół leżało jeszcze wszystko ujęte snem zimowym.
Codziennie szedł na wybrzeże i trwał tam czas pewien, wdychając rzeźwy wiew morza, oraz obserwując mewy, które milcząc krążyły niespokojnie wokół jednego punktu, jakby nie chciały zdradzić jakiejś ważnej tajemnicy. Dziś atoli wybrzeże było puste, ciepło wywabiło ptaki do ujścia fiordu. Poszedł więc brzegiem, wpatrzony w powierzchnię wody, w której przeglądały się przeciwległe wioski rybackie i krzewiny nad brzeżne, tworząc piękny obrazek. Wkońcu wstąpił znowu na wzniesienie gruntu, skąd mógł objąć spojrzeniem znaczną połać okolicy. Tuż pod sobą zobaczył Skibberup, położony między trzema nagiemi wałami.
Oddawna pociągała go w dziwny sposób ta wieś, zasiana maleńkiemi chałupinami, przepołowiona wielkim stawem, posiadająca mnóstwo łączek, ciasnych uliczek i zakamarków. Podobało mu się to daleko bardziej niż grupy nowych, porządnie zbudowanych zagród kmiecych Vejlby, jakie miał codziennie przed oczyma. Zakochał się wprost w tej romantycznej wiosczynie, podobnej do rodzajnej oazy pośród ogołoconych z roślinności wzgórz. To też bolało go podwójnie, że właśnie tutaj rozsiadła się główna kwatera wrogów Kościoła i wichrzycieli parafjalnych. Ile razy spojrzał na lichą, napoły rozwaloną chałupę pośrodku wsi stojącą, z której słomianego dachu powiewała często wielka dannebrogska flaga, serce przeszywał mu jakby cios szpady. Wiedział, że tam właśnie mieści się sala zebrań, gdzie sławetny tkacz Hansen piorunuje na proboszcza Tönnesena, a w czasach ostatnich, zwalcza również głoszone przez niego samego nauki.
Z większą nierównie przyjemnością patrzył na mały domek na zachodnim skraju wsi, o żółto malowanych ścianach, z ogródkiem, ujętym w płot z chróstu. Tam to przybył z wiatykiem w zimie, nocą do chorej córki właściciela. Nieraz dumał nad owym wieczorem i ludźmi, pośród których rozpoczął swą działalność kapłańską w sposób tak niezwykły. Kilka razy uczuwał potrzebę pójść tam i dowiedzieć się o stanie zdrowia dziewczyny, ale nie mógł się zdobyć na osobiste zetknięcie z tym odłamem ludności, który bezpośrednio niemal po pierwszem jego kazaniu, w sposób tak wyraźny zaznaczył swe nieprzychylne, a nawet wrogie stanowisko.
Dziś atoli słońce, czy też powiew wiosny dodał mu otuchy. Powiedział sobie, że nie może dłużej żyć tu jak dotąd i że sprawa musi zostać niezbędnie rozstrzygnięta. Uczuł potrzebę zdać sobie jasno sprawę ze swego stanowiska i postanowił uczynić poważny, a ostatni krok zmierzający do złamania oporu, z jakim się tutaj spotkał. Chciał poznać tych ludzi sercem i przezto znaleźć dostęp do ich serc.

Po o raz pierwszy zjawił się Emanuel w Skibberupie bez rytualnych szat kapłańskich, a jego widok w całej wsi wywołał wielkie wrażenie. Pogoda, ciepło i niedziela sprawiły, że cała ludność wyległa na ulice. Nawet starcy i kalecy opuścili zapiecki i grzali się w słońcu, siedząc na progach. Komornicy wraz z żonami krzątali się w ogródkach przylegających do domostw.
Niewielu jednak mężczyzn, a także kilka zaledwo kobiet pozdrowiło kapelana, mimo że wszyscy podnieśli od roboty głowy i wiedli za nim oczyma długo. W progu niskiej chaty stał mężczyzna bez surduta, w koszuli biało-niebieskiej, z dzieckiem na ręku. Był to ów wysoki, brodaty człowiek, przywodzący rozkopywaniu śniegu, który tak serdecznie powitał Emanuela onego wieczoru, kiedy jechał do chorej dziewczyny. Uniósł teraz zlekka jeno kapelusza, a gdy jednocześnie dziecko zakwiliło, powiedział ze śmiechem tak głośno, że kapelan musiał dosłyszeć:
— Nie bój się, smarkulo! To nic, to tylko nasz młody dobrodziej...!
Emanuel szedł przez wieś, przyspieszając ciągle kroku, a odetchnął swobodnie, dopiero znalazłszy się u zagrody Andersa Jörgena. Wszedł bramą i zobaczył u poprzecznicy tę samą latarnię na sznurku, kręcącą się w wietrze.
Zatrzymał się w podwórzu i spojrzał wokół, ale nie dostrzegł nikogo. Podszedł tedy do domu, wszedł do sieni i zapukał do drzwi po lewej, a potem po prawej. Nikt nie odpowiedział. Pomyślawszy chwilę, otworzył i znalazł się w tej samej stuletniemi meblami zastawionej, niskiej izbie, która za pierwszą już bytnością zwróciła jego uwagę. Była pusta. Również z bocznic nie dochodził żaden głos, poza tykaniem wahadłowego zegara w izbie, gdzie leżała wówczas chora dziewczyna. Zawahał się. Pukał do różnych drzwi, wiodących w głąb mieszkania, ale znikąd nie otrzymał odpowiedzi. Dom zdał się opuszczonym.
Stał przez chwilę pośrodku izby i rozglądał się. Poznał ciężki, dębowy stół, ławkę pod oknami o licznych, małych szybkach, zielono malowane ozdoby ścian, czworoboczny piec na cienkich, krętych nóżkach, ciemną, piaskiem posypaną podłogę z ubitej gliny, kołowrotek, oraz wiszącą w rogu firankę alkowy. Na półce ściennej pod samą powałą widniał szereg lśniących talerzy cynowych, nad wielkim fotelem przy piecu wisiał wieniec z kłosów, pamiątka dożynek, oraz dwie płócienne makaty w ramach, z datą roku 1798. Wszystko świadczyło o najdalej posuniętem staraniu o czystość i porządek. Izba przelśniona słońcem, świątecznie ukojna i uroczysta oczarowała go niezrównanym powabem. Mimowoli porównał tę cichą prostotę, z pełnym niepokoju luksusem otoczenia, w którem żył, oraz z małomiejskiemi mieszkaniami o orjentalnych dywanach, portjerach, aksamitnych meblach, obrazach i marnych, paryskich bawidełkach.
— Jakże lekkomyślnie obchodzą się ludzie z własnem szczęściem? — pomyślał. — Jakże łatwo przyswajają sobie to co złe, a jak trudno im zachować na stałe rzeczy piękne i szlachetne?
Ujrzał na ściance dzielącej okna skromny drzeworyt, wyobrażający grupę słynnych mężów. Był tu Czerning, Grundtwig, Monrad i kilku jeszcze innych, których nie znał. Pośrodku widniała, w większych rozmiarach przedstawiona postać Fryderyka VII. Król podpisywał konstytucję, otoczony ministrami. Emanuel przypomniał sobie, że taki sam obraz wisiał w pokoju jego matki i doznał silnego wrażenia, napotkawszy po tylu latach rzecz znaną, w tak zgoła innem środowisku.
Nagle doleciał z podwórza odgłos kroków. W bramce umieszczonej pomiędzy stajniami, ukazała się dziewczyna z dużym skopkiem mleka na ramieniu. Za nią szedł białowłosy chłopak, ten sam który przywiózł Emanuela pamiętnego wieczoru. Dziewczyna była ubrana odświętnie w wiśniowej barwy suknię, wyszywaną czarno a wzorzyście na piersiach i ramionach. Głowę owiązała jasnej barwy chustką, które zaciśnięta mocno pod brodą uwydatniała lepiej jeszcze świeżość krągłej, rumianej twarzyczki. Ku skopkowi skradała się po plecach dziewczyny kotka o białych końcach łap, dzieląc uwagę pomiędzy mleko a dwa małe kocięta, niesione przez chłopca. Pośrodku podwórza kotka skoczyła nagle na wydrążony kamień przed pustą psią budą, gdzie, zda się, otrzymywała zazwyczaj swą porcję. Ale zamyślona dziewczyna szła dalej, nie zwracając uwagi, kotka musiała tedy podbiec ku niej i upomnieć się o swoje. Zaczęła ją skrobać po rąbku spódnicy. Dopiero teraz przypomniała sobie, zawróciła i nalała w wydrążenie kamienia hojną rację gorącego jeszcze mleka. Teraz dopiero zaczęło się atoli męczeństwo biednego zwierzęcia. Miast oddać kocięta, chłopak podniósł je wysoko ponad głowę i rozśmiany, fikał nogą, broniąc się kotce, która to usiłowała go drapnąć, to znów błagała z żałośliwą miną o pomoc dziewczynę. Dziewczyna starała się nakłonić brata, by dał spokój, ale chłopak nie chciał oddać zdobyczy i chodził po całem podwórzu z kociętami w ręku, a kotka biegła za nim, miaucząc rozpacznie.
Emanuel patrzył na tę scenę przez okno izby i poznał zaraz w zamyślonej dziewczynie córkę Andersa. Wyobrażał ją sobie nieco wyższą i tęższą, ale z drugiej strony uczyniła na nim wrażenie jej powaga, ponura niemal, bijąca od zwięzłej postaci.
— Przypomina tutejszą przyrodę! — pomyślał, nie mogąc oderwać oczu od tego obrazu.
Gdy jednak chłopak przeciągał zbyt długo igraszki, uznał za stosowne oznajmić swą obecność. Zawrócił do drzwi wchodowych i wyszedł przed sień.
Rodzeństwo, ujrzawszy go, wydało lekki okrzyk przestrachu. Dziewczyna, czerwona jak ogień odczepiła od paska fałd podgiętej dotąd spódnicy i zdjęła z głowy chustkę, brat jej zaś puścił natychmiast kocięta i rzucił się w bramę pierwszej z brzega stodoły.
— Proszę sobie nie przeszkadzać, rzekł Emanuel, usprawiedliwiając się — przechodziłem tędy przypadkiem i uczułem ochotę wstąpić, by się dowiedzieć, co u was słychać. Jak widzę przyszłaś już do zdrowia, moje dziecko!
— Tak... dziękuję...mruknęła i obejrzała się niespokojnie, jakby szukała pomocy.
W tej chwili rozwarła się brama szopy i wyszedł Anders Jörgen z palem krowim w ręku. Szedł ciężko, stukając kutemi blachą sabotami. Miał wełnianą koszulę w czarno-białe pasy, a na zwichrzonej czuprynie futrzaną czapkę ze skórzanym daszkiem.
Emanuel podał mu rękę.
— Przechodziłem tędy przypadkiem — powtórzył — i nabrałem ochoty by dowiedzieć się, co porabiacie. Widzę, że córka wasza, gospodarzu... na imię jej Hansina, prawda?...
— Tak jest, panie pastorze.
— Widzę, że przyszła do zdrowia. Czy choroba minęła bez śladu?
— Ślicznie dziękuję... bardzo dziękuję... Zdaje mi się, że z łaski Boga wszystko w porządku. Ale może ksiądz pastor będzie łaskaw wejść do domu... matka przyjdzie zaraz, poszła tylko na chwilę do jednej z sąsiadek...
Przeszli podwórze i weszli do stancji, gdzie słońce grzało jeszcze mocno po szybach, rzucając kwadratowe plamy na stół i wysypaną piaskiem podłogę z gliny. Anders Jörgen, zdjąwszy w sieni saboty, poprosił Emanuela, by zajął honorowe miejsce w fotelu przy piecu, sam zaś przykucnął na krawędzi drewnianego stołka u alkowy. Złożył przytem mimowoli leżące na kolanach ręce w ten sposób, jak to uczynił w niedzielę, podczas kazania, to jest dłońmi ku górze i w tej pozycji wsłuchiwał się z natężeniem, pełnem niepokoju w odgłosy idące od podwórza, z wyraźnem pragnieniem, by żona wróciła jak najprędzej.
Emanuelowi było coraz to milej w tej zacisznej izbie chłopskiej. Znalazł odrazu doskonały temat i mówił o pogodzie wiosennej, z taką łatwością i zajęciem, że się dziwował. Rozwodził się nad wdzięczną radością, z jaką zwłaszcza rolnik odnosi się do Boga, widząc, że błogosławi jego pracy. Nie dostrzegał zakłopotania Jörgena, natomiast raz po raz rzucał spojrzenia na Hansinę, która siedziała z robotą w ręku pod oknem, na ławie, najdalej od Emanuela stojącej.
Słońce złociło jej zwięzłą, silną postać, rzucając błyski po ciemnych splotach. Uzupełniła strój szerokim szydełkowym kołnierzem, opadającym w zębach na ramiona. Włosy przygładziła zapomocą wody, a na karku zrobiła sobie lok.
Siedziała cicho jak myszka, napoły odwrócona, pochylona nad robotą, z widocznym zamiarem ukrycia swej obecności, o ile tylko można, natomiast wyraz twarzy i rumieńce na policzkach świadczyły dowodnie, że z kątka swego nastawia uszu i chwyta pilnie każde słowo kapelana.
Emanuel nie uświadamiał sobie, że oczy jego spoczywają na niej często zbyt śmiało. Zapomniał o tem, pochłonięty radością zyskania nakoniec małego, życzliwego kółka słuchaczy, i niebawem wyzbył się zwyczajnego swego zakłopotania.
Słowa jego płynęły właśnie żywo, gdy nagle doleciało od podwórza stąpanie. Anders Jörgen podskoczył z wyrazem ulgi na krześle, a Hansina spojrzała bystro w okno, by przysposobić nadchodzącą matkę. Nagle jednak pobladła i zmieszana, przerażona niemal, skierowała oczy na ojca.
W chwilę później rozległy się trzy uroczyste stuknięcia w drzwi.

Wszedł do izby tenże sam wysoki, chudy, nieco pochylony mężczyzna z charakterystyczną kocią twarzą, który był przedpołudniem, po nabożeństwie przedmiotem takiej atencji ze strony słuchaczy Emanuela. Chwilę stał przy drzwiach, rozglądając się jakby zdziwiony wkoło i zaciskając usta. Potem powiedział przeciągle: — Dzień dobry! — I powolnym krokiem obszedł wszystkich, podają rękę.
Anders Jörgen zerwał się z siedzenia i spojrzał na przybysza błagalnie i z zakłopotaniem jednocześnie, ale on wyraźnie unikał jego oczu.
Emanuel przypomniał sobie, że postać tę, czyniącą na nim nader niemiłe wrażenie, widywał parę razy w kościele. Niesamowite uczucie to wzmogło się jeszcze, gdy nieznajomy podał mu dłoń i wbił weń oczy, napoły przysłonione czerwonemi, nabrzmiałemi powiekami, przedstawiając się jednocześnie niewinnie wygłoszonemi słowy:
— Jestem tkacz Hansen.
Emanuel czuł, że się czerwieni, ale zachował tyle przytomności umysłu, by odpowiedzieć z należytą rezerwą na pozdrowienie. Z pozoru obojętnie ciągnął dalej rozpoczętą z Andersem Jörgenem rozmowę, w ciągu której, pod wpływem obecności tkacza, mimowoli przybierał coraz to dostojniejszej, pełnej kapłańskiego namaszczenia postawy, mocno przypominającej zachowanie się proboszcza Tönnesena.
Tymczasem tkacz nie zamierzał, jak się zdało, nic złego. Usiadł przy stole na ławie i trwał tak w bezruchu, pochylony, oparłszy łokcie na kolanach, jakby jeno przybył w roli nabożnego słuchacza.
Niebawem jednak twarz zaczęła mu się krzywić, drgać, krząkał, wycierał nos, zmuszał się do kaszlu i z uśmiechem wodził oczyma po całej izbie od alkowy aż do okna, gdzie siedziała pochylona nad robotą Hansina, czerwona jak ogień, z falującą piersią, nie śmiejąc podnieść oczu.
Natomiast Emanuel był trupio-blady. Powstrzymywał gniew, gdy jednak tkacz zaczął mruczeć coś, zakrywając dłońmi usta, i czynić półgłosem uwagi odnośnie do słów jego, przestał panować nad sobą. Powiedział:
— Nie wiem, czy jest zamiarem tkacza Hansena wypędzić mnie z tego domu. W każdym jednak razie oświadczam, że to rzecz daremna. Pod żadnym warunkiem nie zgodzę się na jego zaczepki.
— Zrozpaczony Anders Jörgen przystąpił cd strony alkowy, chcąc godzić, ale krew Emanuela wrzała.
— Znam was, tkaczu Hansenie, dobrze ze słychu! zawołał drżącym głosem Proboszcz Tönnesen opowiadał mi różne rzeczy. Oświadczam tedy, że ani on, ani ja nie będziemy znosić cierpliwie dłużej waszego wichrzenia i wysiłków doprowadzenia do rozłamu w gminie. Ja osobiście proszę was, byście mi oszczędził szykan i nie przeszkadzał w pełnieniu obowiązków kapłańskich. Wiem, żem się starał wytworzyć stosunek wzajemnego zaufania pomiędzy mną, a gminą. Jeśli atoli zamiarem waszym jest wywołać walkę, podejmuję ją bez wahania! Pokaże się kto z nas silniejszy!
Cisza śmiertelna zapanowała po tych słowach. Sam nawet tkacz osłupiał na moment i skulił się, jakby dostał pięścią w kark. Niebawem jednak, na krzywych jego ustach pojawił się znowu drażniący, złośliwy uśmieszek. Wybuch młodego duchownego zrobił mu wyraźnie przyjemność. Po krótkiem milczeniu odparł jak zawsze zwolna i pewnie:
— Pan pastor krzywdzi mnie, zaprawdę. Powiada pan, że mnie zna i wie, co za wyrodek jestem, jaki ze mnie gałgan. Słyszał pan zaś to od samego proboszcza, tedy musi być wszystko prawdą. Ksiądz proboszcz Tönnesen tak często skazywał mnie na smażenie i wędzenie w piekle, że nabrałem pewności, iż czyni to z przekonania i szczerem sercem. Atoli, jak pan pastor wie dobrze, niezawsze sprawy tak stoją, jak głoszą proboszczowie, i ja też wcale nie jestem taki czarny, jak mnie maluje nasz zacny proboszczunio. Nie zapieram się, że przyszedłem tu umyślnie, by pana pastora spotkać i pogwarzyć sobie wespół trochę... odrobinkę... jak to mówią, na stojączki. Nieraz mnie nawet zbierała ochota, wybrać się do pana pastora z wizytą. Zdawało mi się, że mamy z sobą do omówienia niejedną sprawę. Posłyszawszy, że pan pastor zaszedł do Andersa Jörgena, nie chciałem pominąć sposobności...
— Nie mamy z sobą nic do omówienia, to rzecz pewna! zawołał Emanuel głosem drżącym, świadczącym o wzburzeniu jego.
— Hm... być może... — ciągnął dalej tkacz równie spokojnie, choć innym tonem. Uśmiech znikł z jego twarzy, a do połowy przysłonięte powiekami oczy wtopiły się w oblicze księdza badawczem jakby i ostrem spojrzeniem — Sądzę jednak, że pan pastor źle rozumie Skibberupaków! My mamy zawsze swą własną metodę ujmowania rzeczy i mówimy o wszystkiem prosto z mostu... dlatego to, uważa pan pastor, tak się pan na mnie rozgniewał. A jednak oświadczam, że nie miałem wcale zamiaru obrazić pana.
— W takim razie nie rozumiem waszego zachowania! powiedział Emanuel jeszcze z niechęcią, mimo, że czuł się spokojniejszym i nawet wstydził już potrochu młodzieńczego wybuchu.
— Otóż to właśnie! — odparł tkacz — W tem cała bieda, że nas pan pastor zgoła nie rozumie. Zauważyliśmy to oddawna i dlatego wszyscy razem byliśmy bardzo smutni... tak było i jest. To też rozważaliśmy, czyby nie najlepiej było pomówić z panem pastorem szczerze.
Powaga, z jaką słowa te zostały wygłoszone i wielka pewność tkacza, z jaką mówił imieniem całej gminy, uczyniły na Emanuelu wrażenie. Spojrzał nań niepewnie i rzekł:
— Jeśli macie coś ważnego ze mną do omówienia, to oczywiście najchętniej ofiaruję swe usługi. Zdaje mi się tylko, że można było obrać stosowniejszą chwilę.
— Otóż to! Tak samo myślimy wszyscy. My Skibberupacy zawsze chodzimy taką cudaczną drogą, jak naprzykład kot, wystawiający głowę kominem. Pozwoli pan pastor, że wyznam, wydało nam się to bardzo dziwnem i nawet zabawnem, iż właśnie pana zesłał nam los na pastora. Nie zapomnieliśmy bowiem owej niewiasty, która była ongiś w tej okolicy opiekunką spraw ludu i którą czcimy zawsze niby świętą dziewicę, uważając jej pamięć za coś, co mamy najpiękniejszego i najświętszego.
Emanuel patrzył nań, nie rozumiejąc.
— O kimże mówicie? — spytał.
— O kim? — powtórzył tkacz i wbił w kapelana spojrzenie wężowe, jakby go chciał przygwoździć do siedzenia. — O kimże mam mówić, jak nie o tej, która była nam wszystkim, a także panu z wszystkich ludzi najbliższą, a która dawno została już wyzwoloną z wszelakich cierpień i trosk życia... Mówię o czcigodnej matce pańskiej.
Emanuel drgnął... czy dobrze słyszał?
— Moja matka? — rzekł półgłosem, a oczy jego pobiegły mimowoli ku grupie portretów pomiędzy oknami.
— Działo się to oczywiście — ciągnął dalej tkacz — jeszcze zanim została matką pana pastora, wówczas to oddała niezapomniane przysługi sprawie ludu. Mamy atoli dowody, że nie straciła nas z oczu i potem, jako żona pańskiego ojca. Pojmie tedy pan pastor jaką odczuliśmy radość i dumę, dowiedziawszy się, że syn pani Hansted został naszym kapelanem. Myśleliśmy naturalnie, że będzie to pastor wedle serc naszych. A właśnie bardzo, a bardzo człowieka tego rodzaju potrzeba gminie naszej. Tak... strasznie nam takiego człowieka trzeba, panie pastorze Hansted!
Emanuel uczul zawrót głowy. Nie mógł przyjść do siebie ze zdumienia, że oto dwukrotnie tego samego dnia słyszy wzmiankę o matce swojej. Tym razem sławioną była jako niezapomniana opiekunka maluczkich, ta sama matka, której pamięć w kole rodzinnem została, jakby z rozmysłu wygaszoną, której imię szeptano jeno po kątach, by nie budzić wspomnienia hańby, jaką śmierć jej okryła szanowaną i znaczną rodzinę Hanstedów.
— Pozwoli pan pastor, że powiem, co mamy na sercu! — ciągnął dalej tkacz, a oczy jego czuwały ciągle nad młodym księdzem. — Musi pan pastor wysłuchać szczerych słów. Oto nie ziściło się wcale to, czegośmy oczekiwali... a zdaje mi się, że pan pastor sam to zauważyć musiał. Weźmy naprzykład kazania pańskie... no, no, proszę się tylko nie gniewać! — przerwał sobie sam z udaną trwożliwością, bowiem dostrzegł przelotne drgnienie twarzy kapelana. — Cieszy nas mocno, wyznaję, mnie i gromadę, że pan pastor przemawia do nas, jak zresztą niektórzy inni, niby do poczciwego bydełka. Zauważyliśmy, że kazania pańskie są doskonale obmyślane, piękne, poetyczne i, jak to mówią, należycie przypieprzone. Ale pozatem zawierają jeno to, cośmy już niezliczone razy słyszeli. O czemże to mówią zawsze pastorowie do nas, chłopów? Każą nam być cnotliwymi, posłusznymi, zabraniają kraść, kląć, polecają nam zwracać się do Boga z troskami, łasce jego ufać i t. d. Wszystko to jednak możemy sobie przecież doskonale sami wyliczyć na palcach. Nie staniemy się, zaprawdę, lepszymi ludźmi z tej jeno racji, że nam ktoś każdej niedzieli, jaką Bóg ześle, wybębni cały katechizm i wyśpiewa wszystkie, najpiękniejsze nawet pieśni!... Gdyby atoli człowiek jak pan, panie pastorze, zechciał nam coś powiedzieć nie o nas samych, gdyż to wiemy, zaprawdę, dużo lepiej od pana... ale o sobie, o tem jak pan pastor, przez nauki swe i wychowanie doszedł do stałych przekonań, do poglądu na chrystjanizm i sprawy ludu, taka nauka nauczyłaby czegoś nowego, nas biednych chłopków...
Tego nam właśnie trzeba. Chcemy się dowiedzieć jak żyją, w jakich warunkach i co myślą ludzie inni. Otóż, widzi pan pastor, tegośmy pragnęli i spodziewaliśmy się, że nasz nowy kapelan w tem nam właśnie dopomoże. Nie wiem, czy mnie pan pastor rozumie. Jestem człek prosty, nie uczyłem się na pastora, ani nawet na kościelnego i językiem, jak przystoi, obracać nie umiem.
Emanuel dał mu się wygadać, chociaż rozumiał dobrze, że upokarza go wielce słuchanie tej przemowy, w dodatku wobec świadków wygłoszonej. Nie mógł się jednak zdobyć na słowo, zdolne przerwać, gdyż w duszy czuł, że tkacz ma słuszność zupełną, co więcej, że znalazł właściwy wyraz dla myśli, jakie w czasach ostatnich jemu samemu jawiły się w mglistych konturach.
Dopiero gdy tkacz zamilkł, a oczy wszystkich spoczęły na nim z wyrazem oczekiwania, zebrał się w sobie i odparł jąkliwie, celem uratowania wobec tych ludzi bodaj resztek duchowego swego dostojeństwa i powagi:
— Cenię wysoko otwartość, z jaką mówiliście do mnie, panie Hansen. Takie wzajemne zaufanie, to... pierwszy warunek porozumienia się obopólnego. Nikt zaś tego bardziej niż ja nie pragnie.
— Ten sam mamy pogląd wszyscy! — zawołał tkacz nagle, z zapałem. — Dlatego też osądziliśmy, że byłoby dobrze, gdyby pan pastor raz wreszcie przemówił do nas i wypowiedział poprostu co myśli. Znamy się tylko z kościoła i choć przyznaję, że zadowalniało nas nieraz bardzo to, cośmy tam słyszeli, ale trzeba się jakoś lepiej zaznajomić osobiście. My, ludzie wiejscy, czujemy chętkę zbliżenia się do naszego duszpasterza, zadawania mu pytań i słuchania odpowiedzi, my, woły robocze, odrabiające co dnia tę samą pracę, czujemy wielką potrzebę posiadania pośród siebie człowieka, zdolnego niejedno wyjaśnić i o wielu rzeczach pouczyć. Idzie często o coś, czego głosić z kazalnicy nie można. Niestety, nie rozumieją tego nasi zacni pastorkowie i dlatego nieraz sprawa się djabelnie źle przedstawia. Widzi pan pastor, mamy tu w Skibberupie taki dom zebrań... no, no, wiem że panu przedstawiano go z jak najlepszej strony, jako jaskinię zbójców, prawda? Tak się o nim wyrażał sam czcigodny proboszcz Tönnesen. A jednak nie robimy tam nic tak dalece złego, zbieramy się zgodnie i gadamy, co ślina na język przyniesie. Czasem czytamy głośno książki, to jakąś rzecz nabożną, to znowu ludowe utwory dla rozrywki... jak je zowią... Wydaje nam się, że jest to równie dobry sposób zabawy jak np. spędzanie wieczorów na ławie przy piecu, w słodkiej drzemce, albo grze w karty, czy innych rzeczach, jak to bywało w owych dawnych, złotych czasach, o których tak się szeroko rozwodzi czcigodny nasz proboszczunio. Naturalnie, niewiele sobie powiedzieć mogą wzajem gluptaki, jakiemi jesteśmy. No, ale gdybyśmy mogli dostać w garść człowieka takiego jak n p. pan pastor, gdyby nas odwiedził, tak całkiem ordynarnie, po chamsku pogwarzył z nami, gdyby pobajał o czem sam chce... o, wtedy wyglądałoby to całkiem inaczej. Cieszylibyśmy się i byli bardzo wdzięczni. Czujemy dobrze, że pan pastor jest człowiekiem szczerym i naturalnym jak i my i zdaje nam się, że byłoby nam dobrze razem. W dodatku podobny jest pan pastor djabelnie do swej matki, całym wyrazem twarzy, o ile sądzić mogę, gdyż widziałem ją raz tylko na zebraniu ludowem w Sandinge. Ale właśnie dlatego mogę zaręczyć słowem, że radość powstanie wielka w dniu, w którym się dowiemy, że nasz kapelan przybędzie do naszego domu zebrań, bo wszyscy zrozumieją, że nareszcie osiągnęliśmy to, czego zdawna pożądały serca nasze. Oto wszystko, co chciałem wyrazić w paru, niedołężnych słowach i proszę, by pan pastor nie gniewał się za szczerość, gdyż zaręczam, że miałem jak najlepszy zamiar.
Emanuel milczał przez cały czas. Doznawał dziwnego oszołomienia, słuchając tkacza, i nie wiedział już, co o tem wszystkiem sądzić. Czyżby człowiek ten, o którym się tyle nasłuchał złego, mógł być mu życzliwym? Czyż dalej byli z nim w porozumieniu Anders Jörgen i jego córka? Tak się jakoś wydawało. Pochwycił przypadkowo rozciekawione, pełne oczekiwania spojrzenie, jakie mu z ponad roboty, w tej właśnie chwili rzuciła dziewczyna. Było to, jakby chciała wzrokiem skraść mu odpowiedź z ust.
Uczuł strach, ze straci panowanie nad sobą wobec tych obcych ludzi, czekających na decydujące słowo, dlatego wstał i zaczął się żegnać. Wybąknąwszy słów kilka dla usprawiedliwienia się brakiem czasu, ujął kapelusz i parasol. Milczeli wszyscy podczas gdy chodził od jednego do drugiego, podając rękę, a gdy wyszedł z domu, nie towarzyszył mu nikt.

Od kiedy dorósł, Emanuel rzadko jeno słyszał, by ktoś wspomniał o matce jego. Wiedział o niej wogóle tyle jeno, co sam zapamiętał. Jeszcze za czasów kiedy żyła, odczuwał, że w młodości matki coś musiało zajść, co rodzina stara się ukryć wszelkim sposobem. Domyślał się jeno niejasno, co to być mogło. Przyjaciele jego młodzieńczych lat i towarzysze zabaw, po „nieszczęśliwym“ jej zgonie, nie ważyli się w obecności jego nawet o tem wspomnieć, a samemu Emanuelowi przeszkadzała do tego przyrodzona nieśmiałość, tem więcej że ojciec i inni krewni zachowywali niezłomne milczenie o matce i wszystkiem, co jej dotyczyło. Jedna tylko stara, mieszkająca w klasztorze ciotka powiedziała raz w chwili wzburzenia, że „nie wolno mu zapomnieć, jak ciężko zawiniła matka, czyniąc ujmę stanowisku społecznemu rodziny.“
Słowa tkacza, oraz obraz na ścianie domu dały mu teraz niejaką wskazówkę do zrozumienia, dlaczego życie matki w domu męża było tak dziwnie monotonne i samotne. Stanęła mu w pamięci jej postać, wysoko upięte włosy, oraz prosta, czarna suknia, której się w latach chłopięcych czasem nawet potrochu wstydził, bowiem nie przypominała w niczem toalet innych pań tej samej sfery, które się też zawsze czuły potrochu nieswojo w jej towarzystwie. Przypomniał sobie również pokój matki, tak odmienny od reszty komnat domu, w którym się często na całe dni zamykała, nie chcąc przyjąć nikogo. Jakże często stał długo u jej drzwi w godzinach mroku, nie wiedząc, czy ma zapukać, czy mu tego uczynić nie wolno. Ile razy zebrawszy odwagę wcisnął się tam, zastawał zawsze matkę skuloną w rogu długiej kanapy mahoniowej, bez ruchu, zapatrzoną przed siebie i tak zamyśloną, że nie słyszała jego przybycia. Budziła się dopiero, gdy stojąc przy niej dobrą chwilę wyszeptał: mamo! Wówczas kładła dłoń na jego głowie, gładziła mu włosy, czasem nawet porywała go w ramiona i tuliła z tak gwałtowną czułością, że odczuwał strach. Innym znów razem brała go na kolana i opowiadała legendy i baśnie o bohaterach i królewiczach, którzy, ująwszy sztandar Chrystusa, wędrowali w daleki świat, walcząc w imię prawdy i sprawiedliwości, a te wstrząsające opowieści wywoływały długotrwałe rumieńce na jego policzkach, a po nocach spać mu nie dawały. Jawili mu się wówczas, w dziwnym pomieszani pochodzie, rycerze o złocistych hełmach i bosonodzy mnisi, przybrani w ciemne kurty. Pamiętał też, że dwoje rodzeństwa jego dużo rzadziej zaglądało do pokoju matki i zasypiało zazwyczaj w toku opowiadań tego rodzaju. Brat i siostra młodsi byli i woleli wesołą zabawę w pięknej bibliotece ojca, gdzie przeglądali książki z obrazkami i podziwiali wielki globus. Tych dwoje malców zwała służba „młodem państwem,“ zaś jego, drwiąco „maminym synkiem.“ Gorzko też odczuł swe zupełne osamotnienie w ojcowskim domu po śmierci matki.
Kroczył pobrzeżem, z powrotem, tak głęboko zapadły we wspomnienia młodości, że całkiem zapomniał o czasie i przestrzeni. Wróciwszy na plebanje, zauważył z przerażeniem, że zaproszeni goście schodzą się już, przeto musi na gwałt przydziewać paradne szaty, gdyż inaczej spóźni się niechybnie.
Wchodząc w kwadrans potem do salonu, gdzie zebrali się goście, spostrzegł nader niełaskawy błysk oczu proboszcza, który we fraku, z czapeczką na głowie stał w kole również wyfraczonych panów, gestykulując żywo. Zebrało się około dwudziestu osób. Przybyło trzech obywateli ziemskich parafji, stary nauczyciel Mortensen, weterynarz Aggerbölle, oraz kupiec Villing, wszyscy z żonami w jedwabnych sukniach. Prócz nich było sześciu chłopów vejlbijskich z małżonkami, oraz młody pomocnik nauczycielski Johansen. Z mieszkańców Skibberupu nie było nikogo, a również brakło komorników vejlbijskich, gdyż przychwycono niedawno tych ostatnich zwolenników proboszcza Tönnesena na zbrodni uczestniczenia w zebraniu tkacza Hansena.
Dwaj obywatele ziemscy byli to wysocy, barczyści mężczyźni, podobni do siebie jak bracia, mimo że ich żadne nie łączyło pokrewieństwo. Trzeci miał wzrost niski, naburmuszoną minę, wielki brzuch, pełną czerwonych żyłek twarz, w której, niby sadzone jaja w tłuszczu, pływały wyłupiaste oczy. Miał ogromną dolną szczękę, rozwierającą się nakształt żłobu, a u jej spodu skłębioną, zwichrzoną, szpakowatą brodą, opadając na kolosalny podbródek, zwieszony na szyję, niby worek. Założywszy na plecy krótkie ręce, chodził, pomrukując zcicha, od drzwi salonu do drzwi jadalni i spoglądał co chwila na zegarek.
Pod oknami, milcząc niezłomnie, trzymając na kolanach brunatne ręce, owinięte w chustki, siedziało sześć jednako ubranych chłopek. Miały czarne, wełniane suknie i czepki, przybrane szerokiemi, złotemi galonami. Pod ścianą, w pobliżu żon stali chłopi, ubrani w samodziałowe stroje i wyglądali równie poważnie. Ile razy zbliżył się do nich proboszcz, będący w uprzejmym, towarzyskim nastroju, i raczył rzucić jakąś dowcipną uwagę, wówczas zagadnięty unosił w górę twarde kąty ust, siląc się na coś w rodzaju uśmiechu.
Sam tylko wójt gminny, Jensen, poruszał się zupełnie swobodnie, kiwając ogromnym kałakuckim, sino-czerwonym nosem i wykrzykując głośno na dowód, że jest człowiekiem nawykłym do przebywania w wyższych sferach.
Wykwintne damy siedziały u krągłego stołu, pośrodku salonu, rozkładając po dywanie szerokie treny swych jedwabnych toalet. Usta ich poruszały się żywo w rozmowie, której cechą główną było, że żadna nie wiedziała, co sama mówi, ni słyszała odpowiedzi sąsiadek. Rej tu wodziła żona właściciela dóbr o grenadjerskiej postawie, w zielonym atlasie z koronkami, która wróciła niedawno z Kopenhagi i rozpowiadała, co widziała i czego doświadczyła. Tylko drobna, szczupła żona weterynarza siedziała w milczeniu, zapatrzona przed siebie taką miną, jakby myśli jej nie mogły się oderwać od domu i dzieci. Złożyła ręce na kolanach i zdawało się, że lada chwila spadnie z fotelu, wyczerpana znużeniem i czuwaniem po nocach. Jakby z umysłu obrała miejsce za korpulentną żoną nauczyciela Mortensena, w tym celu, by blask zachodu niezbyt jaskrawo i szyderczo oświecał jej przedwcześnie postarzałą twarz, oraz zniszczoną, jedwabną suknię, staromodnie skrojoną, o nazbyt obszernym staniku, świadczącym jak ponętnie pulchną była w młodości. Od czasu do czasu rzucała frasobliwe spojrzenia na męża, który, stojąc pod piecem, rozglądał się wokół z miną wyzywającą, jakby z góry odsunąć chciał od siebie przypuszczenie, że czuje odór benzyny, który, ulatując z jego mocno wyświechtanego surduta, przepajał ten kąt pokoju, w którym się znajdował. Wrócił późnym dopiero rankiem z chrztu dziecka pewnego chłopa z sąsiedniej parafji, a na nieuwłosionych częściach jego twarzy widniały dotąd wyraźne pamiątki tarapatów nocnych, w postaci czerwonych plam, świadczące dowodnie
, że dziecko chrzczono nie samą jeno wodą. Przy fortepianie, w wystudjowanej pozie, z jedną nogą założoną krągłym ruchem tak na drugą, że dotykała końcem trzewika posadzki, stał zdala od innych pomocnik nauczycielski, młody Johansen. Na jednej ręce miał białą rękawiczkę, zaś pomiędzy gofrowaną koszulę a kamizelkę we→ tknął cienką chusteczkę. Pan Johansen przybył do parafji jednocześnie prawie z Emanuelem i w przeciwieństwie do niego, został w krótkim czasie Iwem vejlbijskim. Bujne, ciemne włosy rurkował przy każdej większej uroczystości w baranie runo, miał twarz tłustą, bladą, wygoloną, podobną aktorskiej masce, ubierał się z małomiejską pretensjonalnością, oraz robił „człowieka kultury.“ Wszystko to razem wzięte sprawiło, że w ciągu zimy uzyskał dostęp do dworków obywateli ziemskich i nikt nie zdziwiłby się wielce, gdyby którejś z młodych dam strzeliło pewnego, pięknego ranka, dać mu coś więcej, niż podziw, jakim się cieszył ogólnie.
Zaraz po zjawieniu się Emanuela otwarto drzwi jadalni i weszła panna Ranghilda, prosząc gości do stołu.
Miała czarną, w jaskrawo-żółte liście palmowe, jedwabną suknię, na niej zaś rodzaj koronkowego wetmanu, przeźroczystego na wysokości górnej połowy piersi i w niższej części ramion. Na smukłej szyi widniał poczwórny, cienki łańcuszek złoty, spięty na przodzie klamrą z opala. W tylnym splocie kasztanowatych włosów tkwił wielki, szyldkretowy grzebień.
— Panowie raczą prosić panie! — zakomenderował proboszcz, podając ramię zielonej, koronkowej obszarniczce o dragońskiej postawie.
Starsi panowie zaczęli wyścig, celem pochwycenia panny Ranghildy. Wójt Jensen, stojący najbliżej, odniósł zwycięstwo i powiódł ją, podnosząc dumnie dziób, do jadalni. Emanuel skłonił się pani Aggerbölle, która pozostała bez pary, po wyborze dokonanym przez mężczyzn. Chłopi wzięli za ręce swe własne żony i przyłączyli się w milczeniu do uroczystej procesji.

Pośrodku stołu, pod wiszącą lampą stał wielki kosz kwiatów. Na każdym rogu stołu połyskał siedmioramienny kandelabr. Na każdym talerzu widniała złożona w kształt infuły serweta, pod nią kryła się kromka chleba. Stół zastawiony był mnóstwem najwykwintniejszych potraw. Były tu ryby w różnobarwnych galaretach, nadziewany drób, kilka gatunków sałat, w wielkich, błękitnych misach szklanych, homary, sardynki i różne różności. Chociaż nie było dla gości niespodzianką owo wspaniałe, różnorakie jadło, gdyż zawsze niemal tesame potrawy zjawiały się przy każdej tego rodzaju uroczystości, to jednak odświętny wygląd stołu i niezwykle piękny serwis uczynił od pierwszej chwili wielkie wrażenie, tak że z początku wszyscy jedli w nabożnem, milczącem skupieniu. Tylko gruby obszarnik, rzucił się odrazu łakomie na jadło. Rozpostarł szeroko łokcie i nabierał nożem i widelcem ogromne porcje wszystkiego, co mu wpadło pod rękę. Przeciwnie weterynarz Aggerbölle walczył mężnie ze złemi nawyczkami. Długo siedział przy jednej szklance wina i jeno pół talerza potraw nabierał, raz po raz rzucając dumne, triumfujące spojrzenia żonie. Przyrzekł jej w drodze na plebanję i to podnosząc palec, że będzie umiarkowany i nie straci panowania nad sobą, tak że tego wieczoru nie zazna wstydu. Proboszcz Tönnesen w początkach uczty sam niemal jeno mówił, a zachowaniem swem dowiódł, że umie być zarówno uprzejmym, jak i zajmującym gospodarzem. Pilnował, by półmiski krążyły bez przerwy, prosił panów, by sobie dolewali z flaszek stojących gęsto, opowiadał anegdoty, słowem, całem swem wzięciem przypominał dawnego światowca, który na widok jarzącego światła, kwiatów i w jedwabie przybranych dam mimowoli wpada w nastrój towarzyski i świetnego nabiera humoru.
Uczta trwała już dobry kwadrans, gdy proboszcz uderzył nagle w kieliszek i rozpoczął mowę. Wziąwszy za temat słowa Salomona, rozwodził się w pięknych i co do formy nieskazitelnych frazesach o poczuciu wielkiej siły, jaka, zwłaszcza w ciężkich czasach, budzi się w człowieku na widok grona wiernych druhów i przyjaciół. W zakończeniu wyraził nadzieję, że to właśnie grono na jakie w tej chwili patrzy, nie zostanie nigdy rozproszone, co leży również w samym interesie gminy, i serdecznie podziękował gościom za łaskawe przybycie.
Zaraz po nim wstał jeden z niezdarnych, wielkich obszarników i w doskonały naprawdę sposób wyraził proboszczowi podziękę całego ogółu za szczytną jego działalność w gminie. Przez chwilę zdawało się, że wejdzie w szczegółowe roztrząsanie poważnych kwestyj, wzmiankowanych przez gospodarza, „światoburczych tendencyj czasów obecnych,“ przeciw którym na szczęście najlepszym puklerzem jest właśnie proboszcz Tönnesen. Ale w tym momencie utknął, jakby mu się wyczerpał zasób słów i zakończył nagle propozycją wzniesienia okrzyku ku czci amfitrjona i jego nadobnej córki, panny Ranghildy.
Wszyscy wstali i trącili się, poczem nastrój zapanował swobodniejszy, gdy zaś wniesiono na deser olbrzymi, płonący niebieskim ogniem rumu plumpudding, zapanowało radosne ożywienie.
Teraz wybiła atoli zła godzina dla weterynarza Aggerbölle. Pudding był jego ulubionym przysmakiem, przytem gęściej krążyły już karafki z mocnemi winami deserowemi. Na nieszczęście siedział w dodatku naprzeciw tłustego jak wieprzek obszarnika, który ni na chwilę nie zmieniając ponurej miny, zażerał się jak tasiemiec wszystkiemi najlepSzemi smakołykami. Aggerbölle musiał się formalnie odwracać, by nie ulec pokusie. Teraz niepodobieństwem się to jednak stało. Rzucił żonie rozpaczliwie błagalne spojrzenie, ukroił półtorafuntowy kawał puddingu i wychylił dwie po brzegi nalane szklanki sherry, by się odrazu pozbyć wszelkich wyrzutów sumienia.
Wokół stołu rozebrzmiały teraz wesołe śmiechy i głośna rozmowa. Tylko chłopi milczeli dalej. Jeden z nich, malutki, zdziecinniały już, a rumiany staruszek dziobał przez cały czas zagadkowe potrawy widelcem, bojąc się wziąć coś w usta, jakby to były zdechłe szczury, a win kosztował, niby lekarstwa. Wreszcie szepnął sąsiadowi, który patrzył bezsilnie na płonący jeszcze na talerzu pudding:
— Szkoda, że nie mamy tu placka jabłczanego roboty mojej starej. Ta djabelska, paląca się rzecz, nie strawna jest chyba dla chłopskiego żołądka:
Emanuelowi dostało się miejsce pośrodku długiej strony stołu. Przez ciąg uczty niewiele wyrzekł słów, bo dama jego, zajęta wyłącznie pilnowaniem męża, nie podniecała go do rozmowy. Drażniła go pusta, nadęta gadanina, bowiem dotąd brzmiały mu w uszach słowa tkacza, a poprzez żółtą poświatę sali widział ciągle słońce, przelśniewające małą stancyjkę chłopską, owianą czarem dobrodusznej, niedzielnej zaciszności.
Panna Ranghilda siedziała na końcu stołu i starała się kilka razy zwrócić jego uwagę, by doń przypić. Ale unikał z rozmysłem jej spojrzenia, bowiem mierziła go dziś najgorzej może z pośród wszystkich gości. Strój jej uznał za nieprzyzwoity i patrzył z prawdziwem zawstydzeniem na Johansena, siedzącego naprzeciw, który pochłaniał formalnie oczyma jej błyskające z pod koronek piersi, kark i ramiona, pochylając się przez stół, prawił jej komplementy. Słuchała nie bez zainteresowania tej karykatury wielkomiejskiego lowelasa. Oparła się o poręcz krzesła, widocznie podniecona. Gorąco, wino i rozgwar licznych głosów sprawiły, że na jej policzkach wykwitły silne plamy hektyczne, uśmiechała się, zlekka mrużąc oczy, i wyglądała, jakby była troszkę pijana.
Mimowoli zestawił ją w myśli z poważną, zdrową, rumianą dziewczyną wiejską, którą widział niedawno, a która w prostej ciemno-czerwonej sukience podobała mu się tysiąc razy więcej od każdej z tych papuziasto wystrojonych dam w jedwabiach i tiulach. Wodząc oczyma po całem zgromadzeniu, począwszy od podufałych w sobie proboszcza i obszarników, aż do milczących chłopów, rozmyślał nad tem, jak się sromotnie dał wywieść w pole. Sądził, że uszedł przeciwności kultury, a wpadł w ramiona pokracznej imitacji tejże samej kultury! Czyż nie panowała tu ta sama lekkomyślność, pycha i obłuda?
Wstano od stołu, a goście rozeszli się po pokojach, damy zasiadły w salonie, a panowie poszli palić do pracowni.
Emanuel natknął się w drzwiach jadalni na pannę Ranghildę.
— Dziękuję za towarzystwo! — zawołała żywo, wyciągając doń rękę. — Nie rozumiem, czemu pan nie zbliżył się do mnie. Czy może nie zadowolił pana wygląd stołu i dobór potraw? Czemużeś pan też był przez cały czas tak nieuprzejmy i ani razu nie spojrzał. Chciałam do pana przypić!
— Widziałem panią dobrze! — odparł. — Ale pan Johansen tak silnie był panią zajęty, że nie miałem serca zabierać mu pani, ni na moment.
— O, ten biedny Johansen! — roześmiała się. — Zawsze musisz pan na nim utknąć. Przyznaję, że jest trochę komiczny, ale... Boże drogi... posiada jakie takie cechy człowieka. Nie mówi przynajmniej ustawicznie o cenach zboża i krów. Ma nawet trochę smaku. Zauważyłam nawet dziś, że używa wcale niezłych perfum. Przytem zabawiał mnie rozmową o Wagnerze i Beethovenie! Czegóż można więcej żądać?
— Ma pani zupełną słuszność! — odparł szorstko. — Jestem również zdania, że odpowiadacie sobie oboje państwo wybornie!
Ton, jakim to powiedział, wywołał zmarszczenie czoła Ranghildy. Spojrzała nań wyniośle i rzekła z dostojeństwem niewysłowionem:
— Pan się zapomina, panie Hansted... Od pewnego czasu uczyniłam odkrycie, że w pożałowania godnej mierze zatracasz pan pierwotną swą uprzejmość.
I w tem ma pani zupełną rację. Czuję sam dobrze, że nie nadaję się do tego towarzystwa, i właśnie przed spotkaniem pani chciałem je opuścić. Na wypadek, gdyby czcigodny ojciec pani pytał o mnie, będzie pani może łaskawą przeprosić go za mą nieobecność.
Skłonił jej się głęboko i wyszedł.

Panna Ranghilda została w progu, wiodąc za nim oczyma, zdumiona niewymownie, jakby z nieba spadła.

CZĘŚĆ TRZECIA.

Pewnej niedzieli w maju, w godzinach popołudniowych wypełniał lokal zborny w Skibberupie tłum ludzi, a na twarzach malowało się napięcie i wyczekiwanie takie, że odrazu zauważyć było można, iż coś niezwykłego nastąpić musi. Był to w samej rzeczy dzień pamiętny w dziejach Skibberupu. Mówcą, którego dziś oczekiwano, była osobistość wybitna, kapelan proboszcza Tönnesena, pastor Hansted.
Każdy kącik pół-ciemnej sali zebrań, zwykłej zresztą stodoły, był zapchany ludźmi, a nawet w oknach tkwiły kupy parobczaków i podrostków, przezco do reszty odciętym został wszelki dopływ światła dziennego. Rozbrzmiewały wesołe, donośne głosy i rozgwar ten świadczył, że nie idzie o zwykłe zebranie skibberupskich chłopów. Chociaż bowiem Vejlby dzieliła od Skibberupu zaledwo odległość półmilowa, mieszkańcy tych dwu bliźniaczych wsi różnili się tak bardzo od siebie, jakby nie stanowili ludności jednej i tej samej części kraju. Nie sprawił tego przypadek, ale zasadniczo odmienne warunki życia, w których jedni i drudzy żyli przez długie czasy. Łagodni i potulni Vejlbjanie zajmowali się od czasów Olima wyłącznie uprawą rozległych pól i zbieraniem plonów, zaś Skibberup był pierwotnie, a po części i teraz jeszcze osadą rybacką, a mieszkańcy jego żyli z morza. Przed kilku jeszcze pokoleniami uważali oni uprawę pola za rzecz zgoła drugorzędną i powierzali tę pracę kobietom, zaś mężczyźni odbywali długie, pełne przygód wycieczki po bliższych i dalszych fiordach, wysiadając tu i owdzie na ląd i sprzedając swój połów.
W jednym końcu sali wzniesiona była prosta mównica z desek, zaś ścianę stodoły poza nią przykryto flagą dannebrogską, w ten sposób zawieszoną, że widniejący na niej, poziomy, biały krzyż na czerwonem polu stał w pozycji pionowej. Rzędy ławek w pobliżu mównicy zajęte były wyłącznie niemal przez kobiety, zaś mężczyźni skupili się w części tylnej sali, oraz wzdłuż obu, dłuższych ścian.
Główną uwagę zebrania ściągała na siebie Elza, żona Andersa Jörgena i jej córka, Hansina, siedzące w środkowym rzędzie ławek. Każde zgromadzenie musiałoby zwrócić oczy na bujne kształty Elzy, jej jasne, wyłupiaste oczy, stalowej barwy włosy, oraz wielki czepiec ze złocistego brokatu, z którego zwieszały się po jednej stronie dwie czerwone, jedwabne wstęgi. Tutaj atoli istniała inna jeszcze przyczyna sensacji, mianowicie wszystkim było wiadomo, że w jej to właśnie domu miały miejsce spotkania kapelana z tkaczem, których widomym skutkiem stała się dzisiejsza uroczystość.
Do pewnego stopnia nawet, samej właśnie Elzie zawdzięczać należało pomyślne załatwienie tej sprawy. Nie było jej w domu podczas pierwszej rozmowy tkacza z kapelanem, a gdy się za powrotem dowiedziała o niefortunnym jej wyniku, postanowiła iść sama do pastora Hansteda, dla którego mimo wszystko zachowała wielką sympatję, od kiedy się spotkali przy łożu chorej córki. Zaraz następnej niedzieli, po nabożeństwie przystąpiła doń przed kościołem, prosząc, by raczył przyjść do jej domu, gdzie spotka kilku dobrych przyjaciół, pragnących z nim pomówić. Pastor Hansted przyjął zaproszenie bez wahania, a nawet z radością, że zaś Elza zapewniła sobie naprzód obecność tkacza i innych wybitnych mężczyzn, przyszło do poważnej wymiany zdań pomiędzy kapelanem i gminą.
Przyjaciółki Hansiny żartowały z niej, czyniąc przymówki do częstych teraz odwiedzin kapelana, ku któremu od pierwszej zaraz jego bytności uczuła gorącą miłość. Protestowała żywo, a nawet ze złością przeciw tym zarzutom i, jakby dla tem lepszego zadokumentowania swej obojętności, przybrała się na to zebranie, w przeciwieństwie do innych dziewcząt, w prostą, ciemnozieloną, samodziałową sukienkę, bez wszelkich ozdób, ni wyszyć.
Wyglądała mimo to powabnie, niedaremnie bowiem zaliczono ją do ładniejszych dziewcząt wsi, mimo że twarz jej posiadała pewną dysproporcję. Czoło miała rozwinięte, bujne, zrośnięte z sobą brwi, głęboko osadzone, poważne oczy, natomiast podbródek dziecięcy niemal i nikły. Siedziała w pozycji nienaturalnie sztywnej, nadającej przysadzistej jej, małej postaci cechę samoświadomości i siły, i nie mieszała się do gadaniny sąsiadek, ani też nie słuchała, co mówią. Obojętność Hansiny na otoczenie była tak ogólnie znaną, że nie budziła zdziwienia. Jeszcze gdy była dzieckiem, żartowano z jej śmiesznej, burkliwej miny, z jaką przyjmowała każde życzliwe, czy nieżyczliwe zbliżenie się obcych. Nieprzystępność ta wystąpiła zwłaszcza od czasu, kiedy Hansina odbyła kurs uniwersytetu ludowego i jako taka wzięła raz udział w „zebraniu przyjaciół“ w Kopenhadze, gdzie między innymi przemawiał i to po raz ostatni za życia stary Grundtvig. Rzadko pokazywała się teraz poza obejściem rodzinnej zagrody i pola, nie interesując się również wcale dość swawolnemi zresztą rozrywkami młodzieży w niedziele pogodne i letnie wieczory. Natomiast śpiewała ustawicznie przy robocie w stajni, czy kuchni, lub też niosąc putnię mleka długą, wijącą się przez pola drogą. Śmiano się z niej potrochu we wsi, ale nie wiele na nią zwracano uwagi. Była niemal dzieckiem jeszcze, miała dopiero 19 lat, a przytem znali wszyscy dobrze tenże sam odstręczający sposób zachowania się innych wiejskich okolicznych dziewcząt, które uczęszczały przez czas jakiś na uniwersytet ludowy. Wiedziano, że trzeba nieraz długiego czasu, by młodzi ludzie pogodzili się napowrót ze zwykłemi warunkami codziennego, chłopskiego życia.
Tymczasem nadeszła godzina piąta, a kapelan się nie zjawiał. Pewne zaniepokojenie ogarnęło mężczyzn czekających z tkaczem Hansenem na czele u drzwi, by wchodzącego powitać. Wiedziano, iż w czasach ostatnich pomiędzy kapelanem a proboszczem wytworzyły się stosunki mocno napięte, bowiem doszło do uszu proboszcza, że Hansted spotyka się i konferuje z Hansenem i innymi wybitnymi Skibberupakami. Zachodziła obawa, czy Tönnesen nie dowiedział się, mimo zarządzonych środków ostrożności, przed właściwym czasem o zebraniu i czy nie zabronił wprost kapelanowi udać się na nie.

Po długiem czekaniu ujrzano nareszcie postać samotnego wędrowca na szczycie pagórka. Był to Emanuel. Niósł na ramieniu jasną, letnią okrywkę i kroczył żywo w stronę wsi. Spostrzegłszy tłum przed domem zebrań, przyspieszył jeszcze kroku i w kilka minut później stanął u wejścia. Był blady mimo gorąca i forsownego marszu, a rysy twarzy zdradzały nerwowy niepokój. W milczeniu, niemal bezprzytomnie uścisnął dłonie tkacza Hansena i kilku stojących w pobliżu, poczem wszedł niezwłocznie do sali.
Natychmiast ucichły rozmowy. Wokół ścian stojący wyciągnęli szyje, by dojrzeć kapelana, któremu torował wśród tłumu drogę swemi małpiemi jakby ramionami tkacz Hansen, wiodąc ku górnej części sali. Dotarłszy tu, wskazał mu honorowe miejsce, stary, wyplatany fotel z dziurawem siedzeniem. Zamienili kilka cichych słów, poczem Hansen wstąpił na trybunę i dobył z tylnej kieszeni surduta wielki śpiewnik. Z książką w ręku stał przez kilka minut bez słowa i, wodząc po zebranych zwolna spojrzeniem, uśmiechał się złośliwie, a triumfująco. Uśmiech ten, skierowany pod adresem proboszcza Tönnesena, zrozumieli dobrze mężczyźni pod ścianami i przy końcu sali stojący i odpowiedzieli nań tą samą, porozumiewawczą wesołością. Wreszcie tkacz ozwał się głosem niewiniątka:
— Sądzę, drodzy przyjaciele, że należy zacząć od pieśni. Pan pastor Hansted nie wyraził specjalnego życzenia, tedy możemy wybierać. Cóż więc zaśpiewamy?
Zaczęły padać różne propozycje z tłumu, a wreszcie zgodzono się na pieśń: „Naprzód chłopi, naprzód wraz!“
— Ano.. — powiedział Hansen, uśmiechając się ponownie tedy śpiewajmy tę pieśń, bardzo dla nas stosowną.
Zaintonował przeraźliwą fistułą, a w ślad jego roztętniły ze wszech stron rozdzierające uszy głosy zebranych. Nie był to śpiew, ale dziki skowyt bez taktu ni harmonji, jakieś szaleńcze upojenie siłą własnych płuc, od czego pękały bębenki.
Emanuel siedział w fotelu, pochylony nieco, ze skrzyżowanemi nogami, i raz po raz przesuwał niespokojnie dłonią po włosach. Nie brał udziału w śpiewie i czuł się wogóle nieswojo. Ponura, niesamowita sala, badawcze spojrzenia, kierujące się weń z wszystkich stron, gdy jeno podniósł głowę, dalej prozaiczne słowa wstępne Hansena, wreszcie ten dysharmonijny, hałaśliwy śpiew zepsuły mu na chwilę cały nastrój.
Przytem trapiło go, że skutkiem nieobliczalnego zbiegu okoliczności nie mógł zawiadomić proboszcza Tönnesena, iż ma tu zamiar przemawiać. Umyślnie odkładał to na ostatni moment, a także poprosił tkacza Hansena, by nie ogłaszał oficjalnie zebrania, a to w celu uniknięcia nawet pozorów jakiejś prowokacji. Zanim atoli opuścił plebanje, udał się do proboszcza, by mu wszystko powiedzieć. Tymczasem proboszcz na pół godziny przedtem wyjechał z wizytą do kolegi w sąsiedztwo. Uznał tedy za stosowne zawiadomić przynajmniej pannę Ranghildę, którą atoli zdziwiło to znacznie mniej, niż się spodziewał. Wiedziała ona już od starej Lony różności, jakie sobie opowiadano w gminie o młodym kapelanie, a także własne jego enuncjacje w czasach ostatnich przysposobiły ją na to, co ma nastąpić. O ile jednak ona nie była zdumiona, to jego przeciwnie zdumiał mocno stanowczy ton i sposób, w jaki zareagowała na nowinę.
— Jesteś pan — powiedziała — przy całej swej nieśmiałości człowiekiem niesłychanie lekkomyślnym. Rzucasz się pan naoślep w sprawę zupełnie nieznaną, dla tego tylko, że jesteś pan niezadowolony z warunków, w jakich żyjesz chwilowo. Głupio to z mej strony, że chcę pana przywieść do rozumu, a jednak nie mogę się powstrzymać, by pana nie prosić o rozważenie na serjo skutków, jakie krok ten będzie miał dla pana... a także i dla nas. Wiesz pan dobrze, w jaki sposób ten tkacz Hansen i jego wielbiciele zachowali się wobec ojca mego, tedy, sadzę, zbyteczną jest rzeczą mówić panu, jak niewłaściwem... co najmniej, jak wprost niedopuszczalnem byłoby i jest ze strony pańskiej wszelkie zbliżanie się do tych ludzi.
Nie czekając odpowiedzi, obróciła się doń plecami i odeszła.
Słowa te, a zwłaszcza ich ton sprawił, że resztka bielma spadła z oczu Emanuela. Wiedział i przedtem, jakie skutki pociągnie dlań na plebanji i gdzieindziej... wystąpienie w domu zebrań. Pewny był, że dni jego kapelaństwa u proboszcza Tönnesena są teraz policzone. Ale sądził, że uszanowane zostaną przynajmniej osobiste przekonania jego, ba... łudził się nawet, że burza zakończy się polubowną jakąś ugodą. Teraz zrozumiał, jako wszelka próba dojścia do porozumienia byłaby daremną, ale dlatego właśnie przykrość jeszcze większą odczuwał, z powodu, iż czysty przypadek uniemożliwił mu wykonać zamysł i że mu to będzie poczytane za tchórzostwo. Jednocześnie ogarnęło go pragnienie zerwania raz na zawsze z przeszłością i uzyskania swobody. I teraz mimo że ponura sala oraz brak wszelkiego namaszczenia pośród zebranych wykoleiły go zupełnie, z niecierpliwością czekał chwili rozstrzygnięcia, chwili spalenia za sobą mostów, chwili, w której jego stanowisko utraci wszelki cień dwuznaczności.
Gdy tylko śpiew umilkł, podniósł się i wstąpił na mównicę.

Umyślnie nie przysposobił się do wykładu. Chciał spróbować, czy potrafi mówić pod natchnieniem chwili i postanowił dać słowom wolny bieg, idąc za tem, co mu się nasunie samo. Mimo to jednak, że był nieprzygotowany, a nawet temat, nasuwający mu się teraz, zajmował go ciągle w czasach ostatnich w sposób wyłączny. Postanowił pójść za wskazówką, jaką mu dał tkacz Hansen czasu pierwszej rozmowy, postanowił mówić o sobie. Chciał dać w ogólnych zarysach obraz życia dorastającego dziecka stolicy i skreślić wrażenia i przeżycia takiego mieszczucha, aby w ten sposób słuchacze domyślili się, w jakich on sam żył warunkach i pod jakiemi wpływami dojrzewały poglądy, które go wkońcu postawiły na rozdrożu, gdzie się znalazł obecnie.
Zaczął od drobnej opowieści. Pewna królewna otrzymała raz piękny kwiat i była nim przez chwilę zachwycona. Ale przypinając go do piersi, zauważyła, że kwiat ten nie jest sztucznem naśladowaniem natury z jedwabiu, czy farbowanych piór, jeno prawdziwą, naturalną różą. Obrażona odrzuciła ją precz i wydała rozkaz służebnie, by wymiotła na ulicę ordynarny, chłopski kwiat.
— Opowieść ta — ciągnął dalej — przystosowana do czasów naszych, kryje, zdaniem mojem, głęboką, a smutną prawdę. Dzisiaj nietylko młode, znudzone królewny pogardzają żywemi kwiatami życia, ale cała, tak zwana nowoczesna kultura, jaka kwitnie po wielkich miastach, jest jednem, wielkiem usiłowaniem fałszowania ziemskich darów nieba, jest pyszałkowatym, zamachem na dzieło Boga, chęcią przekształcenia, jak się powiada, rozwinięcia go, poprawienia i urządzenia świata wedle swego marnego, słabego, ludzkiego rozumu. Pomyślmy, jak się cisną ludzie po stolicach świata, jak się w setki tysięcy, czy miljony łączą, by żyć w pyle węglowym, dymie, po wysokich domach, odcięci od boskiego daru słońca i powietrza... Czyż nie jest to wprost sprzeczne z naturą, czyż taki porządek rzeczy może być dobry? Spójrzmy teraz na owych wystrojonych mężczyzn, na owe damy tkwiące w różnych sztucznych maszynach, gorsetach, krynolinach i jak się tam jeszcze zowią te wymysły... które mają je „upiększać“, przyjrzyjmy się młodym i starym błaznom wedle najnowszej, paryskiej ubranym mody, którzy włosy fryzują gorącemi żelazkami, układają zapomocą pomady i wosku, pozbawiając je naturalnego wyglądu... Wszystko to, razem wzięte, jest jeno triumfalnym buntem przeciw prawom natury.
Opuśćmy ulicę, a wejdźmy do domu, przypatrzmy się ludziom tym przy pracy i rozrywkach, spójrzmy na ich radość i troskę. Wszędzie dostrzeżemy, że cywilizacja czasów naszych oddala człowieka od przyrodzonych źródeł życia i tworzy świat pozoru, skazując ofiary swe na życie złudą, która to złuda wydaje im się jedyną prawdą i jedynym rozumem. Znużony całodzienną pracą robotnik idzie wieczór do szynku, żądny rozradowania się na chwilę w sposób sztuczny, zapomocą wódki. Młode damy siadają o mroku do fortepianu i wytwarzają zapomocą tonów nastroje księżycowe, szum fal, czy tryle skowronka pośród czterech ścian swego pokoju. Tłumy cisną się do teatrów, gdzie powietrze duszne jest i przepełnione wyziewami. Tam radują się, lub płaczą na widok płatnych szarlatanów, którzy pośród malowanych kulis małpują ludzkie troski i namiętności. „Miłośnik sztuki“ tego rodzaju nie odczuwa widoku wzburzonego morza, ni pokrytej kwieciem łąki, o ile jedno i drugie nie jest oprawione w ramy i nie wisi na ścianie w jego komnacie. Czyniąc tak, zaiste podobny jest całkiem do owej królewny, która wolała malowane pióra od żywej, wonnej róży.
— A wszystko to — ciągnął dalej — to dopiero zewnętrzna strona rzeczy. Wgłębiając się w stosunki współczesne, doszukując się, poza tą maską, życia istotnego, spostrzegamy, że ludzkość przepoławia ogromna bezdenna przepaść. Nie stoją zaiste, po jednej jej stronie dobrzy, a po drugiej źli, dzieci Boga i niewolnicy grzechu. Nie! Po jednej stronie dostrzegamy bogatych, po drugiej zaś biednych, po jednej tych co używają dóbr świata, po drugiej zaś pozbawionych wszystkiego, pracujących i cierpiących. Tutaj mamy ogromne rzesze niewolników pracy i ubóstwa, tam zaś małą grupkę wybrańców lenistwa i nadmiaru. Tu panuje chłód, ciemność i nieświadomość, tam światło, przepych i przesyt duchowy. W ten to sposób ziściła kultura współczesna prawo Chrystusa Pana, dotyczące braterstwa ludzi, tak przeprowadziła jego nakaz miłości bliźniego! A im wyżej sięga ta kultura, tem głębszą staje się przepaść, tem rozpaczniej krzyczy z jednej strony nędza, a bezwstydniej panoszy się lekkomyślność z drugiej. Dochodzi do tego, że w wielkich stolicach o miljonowej ludności, tak zwanych centrach kultury, cały ustrój społeczny popada w stan zupełnego zdziczenia moralnego, a z obu brzegów przepaści dolatuje śmiertelny krzyk trwogi, duszących się z braku powietrza ludzi...
Wpadł szybko w zapał. Czuł, że skacze na głowę w tok myśli, które powinny by być dopiero wnioskami z premis naprzód ustalonych. Ale chciał słuchaczom odrazu dać poznać swe stanowisko, chciał wyznać bez ogródek, czem jest i do czego zmierza. Wielomiesięczna samotność i rozmyślanie ugruntowały w nim te przekonania. Dobrawszy się do właściwego tematu, będącego jego hasłem bojowem, uczuł, że burza jakaś go ponosi. Słowa ulatały z ust jego, niby płomienne gromy, czemu sam dziwił się w głębi duszy.
Czuł dobrze, że podnietą stały mu się słowa panny Ranghildy, kluły go dotąd w serce i rozżarzały namiętność. Jej jawne wyzwanie domagało się niedwuznacznej odpowiedzi. Przyczyniała się do wytworzenia nastroju cisza głęboka, panująca pośród długich szeregów ław i natłok skupionych głów, których masy tonęły w głębi ciemnej sali. Tutaj nie odczuwał lodowatego wiewu przepaści dzielącej go, jak w kościele, od audytorjum. Po raz pierwszy upoił się świadomością, że może myśli setek ludzi ogarnąć potęgą słowa, że może spojrzenia setek przykuć do warg swoich.
Przeszedł na ton lżejszy nieco i odmalował szczegółowo życie w dostatnim, wielkomiejskim domu.
Przedstawił ów żrący, a ustawiczny niepokój, wciskający się z ulicy i od strony zajęć codziennych, z kawiarni i świata towarzyskiego do samego jądra życia, to jest do rodziny. Mówił o lekkomyślnej manji wizyt, o szaleńczej pogoni za użyciem i żądzy obracania się wśród ludzi, uniemożliwiającej wszelakie skupienie. Oczy słuchaczy rozszerzały się coraz to bardziej, niby oczy dziecka, któremu opowiadają bajkę, a on kreślił obraz eleganckiego salonu, opowiadał o trzy godziny trwających obiadach, stołach uginających się pod ciężarem srebra, kryształów, kwiatów i owoców, o ucztach, gdzie pito tuzin rozmaitych win, oraz o dziesięciu i dwunastu potrawach, których francuskie nazwy drukowane bywają złotemi literami na dwuskrzydlnych kartonach, niby tablicach, zawierających „dziesięcioro przykazań Mojżesza“. Opisywał również z wielką znajomością rzeczy damy i ich stroje wizytowe, humorystycznie mówił o długich trenach, wachlarzach z piór strusich, perfumowanych rękawiczkach, długich jak pończochy, o koronkach i brylantach, za których cenę często niejedna robotnicza rodzina mogłaby żyć dostatnio przez lat kilka...
Potem przeszedł na rozmowę gości, na to, co stanowi w salonie „konwersację“ kobiet i mężczyzn. Ci, którzy umieją mówić lekko, a żartobliwie o wszystkiem, co istnieje pod słońcem, zowią się ludźmi obdarzonymi talentem konwersacyjnym i to stanowi wyłączną miarę oceny człowieka z towarzystwa. Wszelka poważna metoda ujmowania rzeczy, wszelkie wnętrzne pragnienie sięgania w głąb myśli, uznawane jest za niewłaściwe i zowie się nudnym tonem seminarzysty. Również niedopuszczalnem jest mówić o własnych celach życia lub nadziejach, natomiast cenione są niezmiernie wszelkie ploteczki miejskie, nowinki, oraz szczegóły dotyczące sztuki, mód i teatru.
W tem środowisku gorączkowem wyrasta młodzież — ciągnął dalej. — Pośród lekkomyślnego, pyszałkowatego otoczenia formują się pierwsze wyobrażenia dzieci o świecie, tak doniosłe dla całego późniejszego życia. W najmłodszych już latach uczą się obłudy, zapoznają się z maszkaradą towarzyską, a podaje się je gościom, niby na deser, przybrane jak cukiernicze aniołki w sztywnych ubrankach, z lokami sztucznie utrefionemi. Odrazu dzieci takie nawyknąć muszą do uniformu i ulec dyscyplinie. Mnóstwo rzeczy należy wytępić, obciąć, nagiąć, oszlifować i spolerować, zanim takie biedne stworzenie boże stanie się paradnym egzemplarzem człowieka salonu. Dzieci nie uczy się naprzód modlić, ale wpaja im się przede wszystkiem katechizm form i zwyczajów towarzyskich, a szkoła wielkomiejska idzie tu ręka w rękę z rodziną. Žurnal mód stał się Biblją tych sfer, a prawo salonu jest naczelnem ich prawem moralnem. Czyż tedy dziwować się można skutkom? Damy na sali balowej w wyciętych sukniach ubrane są tak, że wstyd ogromny ogarnąć na ten widok musi każdą, prawdziwie moralną kobietę, a dzieje się to jeno z powodu ostatniej mody, która tego wymaga. Matki, siostry, a nawet ciotki i babki dorastającego pokolenia tańczą półnagie w objęciach obcych zgoła mężczyzn. Zaprawdę, wspaniały to przykład! Do tego doszło, że o najgłębszych uczuciach serca rozstrzyga moda, podobnie jak o trzewikach i kapeluszach. Skromność i wstydliwość przestała być osobistą sprawą kobiety, a poddaną została wyrokowi korporacji paryskich krawców, którzy na każdy sezon wydają odpowiedne rozkazy.
Spójrzmy na dorastających, młodych chłopców, którzy mają w przyszłości zostać nauczycielami, kierownikami i sędziami społeczeństwa. Zanim osiągnie dwudziesty rok życia, każdy z nich niemal puścił w niepamięć wszelką szlachetniejszą dążność i zrzucił na fale z pomostu wszelką wiarę w istotne, prawdziwe potęgi życia. Nauczono ich wszakże, że świat domaga się jeno nieskazitelnej powierzchowności, poprawnego zachowania, uprzejmego uśmiechu, że sztywny gors koszuli to tarcz chroniąca w walce życiowej od wszelkich ciosów, zaś trefione włosy i dobrze skrojone szaty, oraz pomadowany wąs, to środki potrzebne w pierwszej linji, by sobie zapewnić piękną, świetną karjerę. „Młodzieniec obiecujący,“ tak zwie się tego, który celuje w sztuce obłudy towarzyskiej, zaś „zakałą rodziny“ jest ten, którego dusza buntuje się przeciw sztucznemu porządkowi rzeczy i który całą mocą broni się przeciw truciźnie, jaką mu życie codziennie wkrapla w oczy i uszy....
Zamilkł, czując że wspomnienia młodości ogarniają go z całą mocą, odbierając władanie sobą. Chciał odzyskać spokój. Ale spojrzawszy na zegarek, przekonał się ze strachem, iż czas go znacznie wyprzedził. Mówił już przeszło pięć kwadransów.
— Muszę, widzę skończyć! — rzekł zmieszany i mimo ogólnych, głośnych protestów całego zgromadzenia, domagającego się dalszego ciągu, postanowił przerwać. — Najlepiej będzie — powiedział poprzestać na tem narazie. Nie mogę dziś i tak wyczerpać tematu. Ułóżmy się tedy na jakąś niedzielę, a powiem, co mam jeszcze w tej sprawie powiedzieć.
— Doskonale... doskonale... — huczało z Wszystkich stron.
— Dobrze! Proszę mi jeno dać znać, a będę zawsze gotów! — dodał. — Zanim jednak skończę, chciałbym uczynić pewne osobiste spostrzeżenie. Oto człowiek, który jak ja wyrósł w stosunkach, jakie skreśliłem, odczuwa nieskończoną wdzięczność dla ludzi, co czuwali nad nim i otwarli mu oczy na światłość, sięgającą poza wszelkie mroki. Takich ludzi miałem i dlatego przebyłem drogę, która mnie doprowadziła do was. Bóg sam jeden wie tylko, jakich dzieł dokonać mi tu wypadnie. Czuję jednak potrzebę wyrazić, że bez względu na przyszłe me stanowisko w tej gminie, a może właśnie od dnia dzisiejszego zmiana w niem nastąpi, mam głęboką nadzieję że dojdę z wami, drodzy bracia, do porozumienia, że się poznamy dobrze, a współżycie nasze wyda błogosławione owoce. Jeśli godzina ta zbliżyła choć w części ten wspólny nasz cel, jestem głęboko szczęśliwy.
Skłonił się zlekka i opuścił mównicę.

Po sali przebiegł szmer kobiecych sukien i powstrzymywanych dotąd oddechów. Wszystkich ogarnęła radość i zdumienie. Nawet najwięksi optymiści nie spodziewali się tak zdecydowanej deklaracji. Ostatnie napomknienie kapelana obudziło takie poważne myśli, bowiem dotąd niewielu jeno zdawało sobie sprawę z doniosłych skutków tego wystąpienia.
Oczy wszystkich zwróciły się na tkacza Hansena, który jak zawsze chwiejnie wstawszy z ławki na przedzie, zwolna toczył się ku trybunie. W kilku oschłych, zwracających nawet tą oschłością uwagę słowach, wyraził podziękę zebranych za „pouczający wykład,“ poczem wedle zwyczaju, spytał słuchaczy, czy ktoś ma coś do powiedzenia odnośnie do słów „przedmówcy“... — To znaczy — dodał — o ile ksiądz kapelan pozwoli! i zwrócił się z uśmiechem do Emanuela, który milcząc wstrząsnął głową.
— Każdy ma tedy prawo zabrać głos! — powiedział Hansen i zlazł na dół.
W tej chwili podniosła się z rzędów środkowych mała, brzydka, ubogo ubrana kobiecina, a na jej widok w sali nastał zaraz żywy niepokój. Tu i owdzie rozległo się nawet sykanie i wołanie, by siadła z powrotem. Ale kobiecina nawykła, widać, zarówno do publicznych występów, jako też do oporu stawianego przez zebranych. Nie troszcząc się wcale o okrzyki, odsłoniła straszliwe, bezzębne całkiem dziąsła i zasypała kapelana mnóstwem pytań, zwąc go upornie „czcigodnym przedmówcą.“ Mówiła głosem cichym, niemal niedosłyszalnym, brzmiącym jakby miauczenie kota w worku, a przytem czyniła gesty porywcze rękami, wyglądającemi niby szpony.
Przyznając, że to wszystko, o czem mówił dziś kapelan, może być bardzo piękne i słuszne, chciała zapytać „czcigodnego przedmówcę,“ co sądzi o nowej ustawie podatkowej, oraz szkolnej. Radaby również dowiedzieć się, jakie stanowisko zajmuje „czcigodny przedmówca“ wobec prawa głosowania kobiet, a także czy uważa za słuszne, by bogacz, posiadający czternaście krów, odmawiał komornikowi prawa paszenia marnej krówki na skraju drogi. Pragnęła również poznać zapatrywanie „czcigodnego przedmówcy“ na kwestję kar wiekuistych w piekle, podobnie jak też w kwestji pokoju i ubezpieczenia na starość...
Niepokój w sali wzrastał ciągle, oczy wszystkich zwrócone były na Hansena, który jednak zajął się właśnie wielce oglądaniem podeszew swych trzewików. Dopiero, gdy hałas przygłuszył całkiem słowa mówczyni, spojrzał, jakby zdumiony, uśmiechnął się i zawołał:
— Za pozwoleniem, droga kowalko Maren! Możebyśmy z tem zaczekali do przyszłego zebrania. Nie powinno się, zdaniem mojem, niweczyć pięknego wrażenia mowy księdza kapelana zbyt wielu roztrząsaniami.
— To prawda! Tak... tak! — wołano ze wszech stron.
Tkacz chciał coś dodać, ale umilkł nagle i siadł. Jednocześnie tuzin rąk chwyciło kowalkę Maren z tyłu za spódnicę, tak że z głośnym stukiem padła na ławkę.
Emanuel wstał i nie wiedząc, o co idzie, patrzył to na sykających, to na mówczynię i siadł dopiero, gdy stojący w pobliżu szepnęli mu słów parę.
Teraz powstał ruch w dolnym końcu sali i na ostatnią ławę wstąpił rosły mężczyzna, prosząc donośnie o głos.
Był to brodaty Wiking, którego Emanuel kilka już razy spotykał, pierwszy zaś raz owego wieczoru, kiedy jadąc do Skibberupu do chorej, zatrzymać się musiał przy zaspie śnieżnej.
Grzmiąc, niby trąba, zawołał:
— Muszę podziękować gorąco panu pastorowi Hanstedowi za to, cośmy usłyszeli dzisiaj... bardziej atoli jeszcze za to, że przybył do nas. Sądzę, że znaleźliśmy wreszcie człowieka, za którym tęskniliśmy oddawna. Nie omyliliśmy się, czując radość na wieść o tem, kim jest nasz nowy kapelan. Z początku, niech to będzie bez urazy, nie było nam to jasne, dziś dopiero otwarły się oczy nasze, wiemy kogo w nim mamy i dziękujemy stokrotnie.
— Doskonale! — zawołali młodzi ludzie, siedzący w oknach i mężczyźni pod ścianami, a kobiety skinęły potakująco.
— Dodam jeszcze — rzekł jeszcze, — że gdyby pan pastor Hansted miał jakieś nieprzyjemności, czy kłopoty z powodu swej dzisiejszej bytności, to... i u nas miejsce się znajdzie dla pastora... Prawda, przyjaciele? Mówcież! Wtedy wszyscy staniemy gotowi, z otwartemi ramionami i krzykniemy: hurra! Dajmy sobie na to słowo!
— Tak! Tak! Doskonale! — rozległo się z okien, z pod ścian, a nawet z ław kobiecych. Wśród nich wybuchła główna mina. Wzburzenie ogarnęło zebranie a od okien rzucała młodzież okrzyki bojowe ku czci kapelana.
Emanuel wstał. Potężne dźwięki słów Wikinga wywarły i na nim wrażenie, stanął obok mównicy i wszystko ucichło natychmiast. Przez chwilę walczył z sobą, potem jednak rzekł donośnie i wyraźnie:
— Dziękuję wam za zaufanie, przyjaciele! Dało mi ono poczucie radości i siły. Nikt nie wie, co przyszłość przyniesie, ale nie obawiam się już niczego! Oblał się rumieńcem i dorzucił gromko: — Teraz poznałem powołanie swoje i choćbym musiał przełamywać opór i walczyć, nie ustąpię i nie zaprę się tego powołania! Bądźcież tego pewni. A teraz proszę was, byście się połączyli ze mną we wspólnej modlitwie. Zaśpiewajmy sobie starą, piękną, kościelną pieśń:, „Wszystko spoczywa w ojcowskiem ręku Boga.“
Odśpiewano ten hymn, potem drugi, a wreszcie, na żądanie czyjeś, trzeci. Gdy przebrzmiał, oświadczył tkacz Hansen krótko, że zebranie skończone.
Było już dobrze po siódmej, sala tonęła w ciemności, a powietrze stało się wprost nie do zniesienia. Pojaśniało trochę, gdy z okien pozeskakiwali parobcy, jedni do środka, inni na zewnątrz. Przy blaskach zachodzącego słońca zaczęto się cisnąć do wyjścia.
Co krok otaczano Emanuela, ściskano dłoń jego i dziękowano mu, tak że płynął poprostu na fali wdzięczności i czci. Wokół rozlegały się okrzyki radości i podziwu: Jakiż śliczny zeń młodzieniec! Wygląda jak prawdziwe dziecko Boże! Tak pobożny i dobry! Podobny, powiadają, całkiem do swej matki!
Przy drzwiach zbliżyła się doń Elza, chwyciła go wzruszona za rękę, a łzy radości napełniły jej oczy. Odrzekł z uśmiechem:
— Ja to właśnie winien wam jestem wdzięczność, Elzo!
Obejrzał się przytem za Hansiną, ale jej nie było. Nie wątpił, że musiała wziąć udział w zebraniu i doznał niejakiego rozczarowania, nie mogąc w tej pełnej wagi godzinie i jej dłoni uścisnąć.

W tej chwili przystąpił doń rosły Wiking i przedstawił się jako cieśla Nielsen. Wyraził kilka słów podzięki, uścisnął mu silnie dłoń, uśmiechnął się, odsłaniając biało lśniące zęby i powiedział:
— Zdaje mi się, że sprawiłaby panu pastorowi przyjemność wspólna z nami przechadzka po wybrzeżu. Czynimy to zawsze po zebraniach, śpiewając po trochu i paplając, o ile pogoda pozwala. Dziś właśnie dał Pan Bóg przepyszny wieczór letni, toteż cieszylibyśmy się, gdyby pan pastor raczył zaszczycić nas swą obecnością.
Emanuel przystał z radością, nie miał bowiem ochoty porzucać tak rychło przyjaciół i wracać na plebanje.
Zaraz zaczęto szeptać sobie od grupy do grupy, że kapelan udaje się na wybrzeże. Zawrzało pośród tych, którzy jeszcze przed wyruszeniem mieli coś do załatwienia w domu, więc nakarmić dzieci, lub bydło. Sam nawet „stary Eryk“ pokusztykał na odświętnej kuli, do swego kota, zostawionego w domu po drugiej stronie stawu, rozjarzonego teraz płomiennym blaskiem nieba.
Dziewczęta i chłopcy podążyli przodem. Dziewczęta szły osobno, nucąc jakąś melodję i trzymając się za ręce, chłopcy za niemi bezładną gromadą, paląc fajki i cygara. W ślad za młodzieżą ruszyli starsi przeważnie parami, z mozołem pnąc się stromą ścieżyną na skaliste zbocza nadbrzeżnych wzgórz.
Emanuelowi towarzyszyło dwu starszych mężczyzn. Byli to typowi Skibberupacy, o długich, naprzód zwisających ramionach i krzywych nogach, które, idąc, podnosili wysoko. Zaliczali się do pierwszych osobistości wsi i usiłowali, kołując zdala, pokrząkując ostrożnie, wybadać, co też proboszcz może powiedzieć na to dzisiejsze wystąpienie kapelana, oraz jak też sobie wyobraża dalszy tok sprawy.
Emanuel dawał wymijające odpowiedzi. Czuł potrzebę odpoczynku dla zmysłów i myśli, oraz chciał nacieszyć się bez przeszkód krótkiemi chwilami szczęsnej wolności. Wieczór był też za piękny, by kuć dziś wojenne plany przyszłości. Sama natura wzywać się zdawała do spokoju i zgody. Często przystawał i zmuszał towarzyszy do milczenia, wydając okrzyki zachwytu i rozglądając się wkoło. Niebo płonęło harmonją barw, a ziemia, ogarnięta rozmarzeniem, zdawała się być oblana rumieńcem miłosnego omdlenia. Cisza była zupełna, a wśród niej, wysoko pod rozognioną kopułą dźwięczał jeno skowronek, nucący słońcu kołysankę, i ten jeden jedyny, drżący ton, daleki i bliski jednocześnie, przypominał migot samotnej gwiazdy.
Dotarłszy do szczytu wzgórza, spostrzegli o kilkaset kroków karawanę młodzieży, rozłożoną na kwiecistej łące tuż przy drodze. Sposobili się do dalszej drogi, a przednie szeregi nuciły pieśń.
Emanuel drgnął nagle. Pośród spóźnionych spostrzegł tę, za którą śledził przez cały czas, to jest Hansinę.
Szła pod rękę z rosłą, silną, rudowłosą dziewczyną, w której poznał wychowankę dozorcy zrębów, Annę, najlepszą przyjaciółkę Hansiny, w towarzystwie której zawsze ją widywał w kościele. U drugiego ramienia Anny wieszała się chuda, niepozorna dziewczynina, w czarnej, zbyt długiej sukni, której chłopięce ruchy świadczyły, że jest podlotkiem. Anna miała na ceglastych włosach maleńki słomkowy, jasny kapelusik z szkocką wstążką, jakby dla dziecka przeznaczony, i ubrana była w zieloną, samodziałową suknię, podobną do sukni Hansiny, oraz jaskrawo żółtą chustkę, której trójkąt zakończony kwastem, zwieszał się na plecy. Hansina miała kapelusz brunatny i nie zwisał jej na plecy kwast chustki, jeno czarne wstążki kapelusza, sięgające do bioder objętych rzemiennym paskiem, będącym oznaką uczennicy uniwersytetu ludowego. Młody podlotek, widocznie konfirmantka, miał czarny szal z frendzlami na plecach i kapelusz przybrany zielonym winogradem na głowie.
Zdawało się, jakby wychowanica dozorcy zrębów przytrzymała obie, celem podzielenia się z niemi ważną jakąś nowiną. Konfirmantka pochyliła się tak, że górna część ciała utworzyła z nogami niemal kąt prosty i patrzyła na przyjaciółkę jakby chwytała spojrzeniem każde jej słowo. Natomiast Hansina słuchała dość obojętnie. Patrzyła przed siebie w ziemię, to znów trochę w bok, jakby ukryć chciała, że nie uważa. Mijając kwiat rosnący tak blisko, iż go sięgnąć mogła, nie puszczając ramienia przyjaciółki, schylała się poń śpiesznie.
Emanuel nie przyznawał się przed sobą, jak dalece pociągała go ta nieznana nawet dobrze dziewczyna. Rozmawiał z nią kilka tylko razy i uderzyła go małomówność jej w jego obecności. Odpowiadała na same tylko pytania i to jakby z oporem. Ale w tej trwożnej nieprzystępności kryło się coś, co podniecało jego wyobraźnię i napełniało przeczuciem szlachetności tej niewinnej duszy, a uczucie to wzrastało za każdem spotkaniem. Wywierała nań już teraz wpływ większy, niżli sam wiedział i niźli wiedział ktokolwiek inny. Pewnego wieczoru spotkał Hansinę z matką na ulicy wioskowej, odprowadził je szmat drogi, a rozmowa zeszła na naukę, jaką pobierała w uniwersytecie ludowym. Emanuel słuchał z zadziwieniem opowiadania o tych instytucjach naukowych, które w latach ostatnich tak się rozkrzewiły po całym kraju, a z których pokpiwano sobie często w Kopenhadze i na plebanji. Gorące, wyzywające niemal słowa, jakiemi wyrażała się o tem Hansina, milcząca zazwyczaj, uczyniły na nim głębokie wrażenie i przyczyniły się do decyzji i stanowiska, zajętego właśnie w sali zebrań, co najmniej tyle, ile łagodne namowy jej matki i chytre sztuczki tkacza Hansena.
Chciał skłonić towarzyszy swych do przyspieszenia kroku. Ale starzy chłopi, do których przyłączyli się teraz inni jeszcze, nie zdolni byli wyjść z rozważnego, wolnego stępu i zanim dotarto do trzech dziewcząt, znikły poza ostatnim stromym rzędem wzgórz, panujących nad wybrzeżem.
Za niedługą chwilę Emanuel i towarzysze jego stanęli na placu zbornym.
Była to plaża piaszczysta, bezpośrednio nad wodą, gdzie brzeg wszędzie wąski rozszerzał się w półkole, wciśnięte pomiędzy strome urwiska. Miejsce to zwano „kościołem“, bo jak mniemano, przypominało chór kościelny. Na piasku sterczała wciągnięta wysoko duża, pokryta smołą, łódź. W tej chwili obsiadły ją gęsto dziewczęta od steru, aż po dziób, zaś chłopcy porozkładali się na piasku. Hansina z przyjaciółkami zajęła miejsce na samym końcu dzioba, zwróconego ku fjordowi, który nie uspokoił się jeszcze zupełnie po burzy dnia minionego. Sylwetki wszystkich trzech dziewcząt zarysowane były ostro na tle wody rozpłomienionej zachodem, rzucającej ciemno-błękitne, jakby z krwią zmieszane fale.
Zebrali się wreszcie wszyscy, zajmując miejsca na skalnych wiszarach. Ostatnim, przyjętym z wielką radością przybyszem był „stary Eryk.“ Przykusztykał na kuli, a krzywa jego, chora noga, owinięta łachmanami, podobną była do dziecka w powijaku.
Starzec, będący dumą i chlubą wsi, miał historję, która interesowała wszystkich. Aż do sześćdziesięciu pięciu lat życia prowadził on żywot zawalidrogi i pijaka. Zawsze pijany, walał się po rowach przydrożnych i żył z tego, co nocą skradł, lub zrabował po okolicznych zagrodach. Od czasu jednak, kiedy tkacz Hansen rozpoczął tu z powodzeniem działalność oświatową, stał się jej gorącym zwolennikiem i zmienił do niepoznania. Może być, że przyczyniło się do tego również okaleczenie w bitce, które go pozbawiło nogi. Eryk żył teraz w miłej zgodzie ze swym rudym kotem, przyjmowany wszędzie i szanowany jako żywy przykład cudotwórczej siły nowego objawienia.
Emanuel odsunął się od towarzyszy, usiadł na wysoko sterczącym wyskoku urwiska. Czuł potrzebę zostania przez czas jakiś sam na sam z myślami swojemi.
Siedział i patrzył na stąpające po brzegu pary. Kobieta z kobietą, mężczyzna z mężczyzną kroczyli, przystawali, olśnieni pięknością nieba i morza, a potem szukali sobie miejsce na skałach. Przyszła mu na myśl nazwa „kościoła,“ nadana temu miejscu, i doznał sam wrażenia, że jest świadkiem procesji, uroczystszej może niźli jakakolwiek inna. Cała gmina znalazła się niebawem wokół niego, rozsiadła na tarasowatym gruncie. U dołu mieściły się kobiety, przykucnęły, zbierając na kolanach spódnice, a trzymając chustki w dłoniach. Niektóre miały wielkie, czarne, kościelne kapelusze, inne wspaniałe, złotem tkane czepce, połyskujące w ostatnich blaskach słońca jak aureole wokół głów. Ponad niemi siedzieli mężczyźni, objąwszy ramionami wysoko podniesione kolana. Najwyżej widać było dzieci, leżące w różnych pozach z główkami na rękach wspartemi, podobne do aniołków, spoczywających wśród chmur, jakie widnieją na obrazach świętych.
Wrażenie, że jest w kościele, wzmogło się u Emanuela bardziej jeszcze skutkiem panującej teraz ciszy. Dziewczęta siedzące w łodzi zaczęły śpiewać. Objąwszy się wpół, obrócone ku morzu, zaintonowały starą, nabożną pieśń wieczorną:

Wieśniak zamknął w stajni konia,

Lasy zmilkły w nocnej ciszy,
Ptaki w gniazdach śpią spokojnie,
Opuszczone leżą błonia.

Na zachodzie lśni zamczysko,
Purpurowe w blaski złote,
Tam ci się ku Bogu kłonią,
Co skończyli dnia robotę.

Tylko ten, co w serca głębi
Powątpiewań ciemność skrywa,
Mija bramy chramu Boga,
Drżąc, gdy zgaśnie światłość żywa.

Bóg, co ptaszkom gniazda ściele,
Modlitw wszelkich stworzeń słucha,
Ma też skarby pocieszenia
I dla bezdomnego ducha.

Więc pukajcie do drzwi chramu,
Których aniołowie strzegą,
Brzemię zdejmą wam i wwiodą

W pałac Ojca Przedwiecznego.
Głosy brzmiały pięknie w tym jasnym, cichym wieczorze. Nie miały owych chrapliwych dźwięków, co pod niskim stropem sali zebrań. Zda się, przestrzeń wypełniła je, a zabarwiły się od płonącego nieba i umalowanej kolorami ziemi. Prześpiewano chórem kilka pieśni patrjotycznych, a potem zawołał silny głos męski: — Śmierć pana Bure! — Doskonale! Śmierć pana Bure! — Odpowiedziały mu głosy:

Chłopcy zerwali się z piasku, Anna, przyjaciółka Hansiny, siedząc na dziobie ławki, obrana została na przodownicę i wnet zaczęła głosem silnym, donośnym, podobnym w brzmieniu do barwy jej włosów. Zebrani śpiewali refren, a dziewczęta objęły drugi głos:

O wczesnym, wczesnym ranku przebudzony,

Gdy słońca ledwo zalśnił blask,
Pan Bure usta ucałował żony,
Ingerdy usta, świeże niby świt.

Osiodłał Bure potem konia swego,
Szary to, w jabłka krągłe, szpaczek był,
Ingerda tęsknie z blanku zamkowego
Spogląda, a tam lasy zielenieją w krąg.

Pan Bure żagiel statku wzniósł na rei,
A żagiel to jedwabny, piękny był,
Kołysze się na falach łódź nadziei,

O jakże ciężki, ciężki jest rozstania czas!

Ciągnęło się to przez jakieś dwadzieścia zwrotek, poczem dziewczęta pozeskakiwały z łodzi, a mężczyźni dali im oklask.
Tymczasem kobiety, siedzące w głębi, dobyły z koszyków zapasy jadła. Dziewczęta roznosiły na plecionych pokrywkach koszów i wielkich liściach chleb z masłem, inne zaś flaszki z mlekiem. Cieśli Nielsenowi oddano w zarząd baryłkę cienkiego piwa i on to właściwie był mistrzem ceremonji całego traktamentu, bo tkacz Hansen siadł w dostojnem osamotnieniu zgoła na uboczu i zabawiał się rozmową z kilkoma staremi kobietami.
Ogólna uwaga skierowała się teraz na kilku parobczaków, którzy stojąc nad wodą z rozradowaniem wielkiem patrzyli w ogromną chmurę. Twierdzili, że podobna jest całkiem do grubej, zapitej baby. Głowę „baby“ zabarwiło na czerwono słońce, a pośrodku czoła miała jasno-błękitne oko. Górna część ciała była szara i bujna, zaś spódnica fioletowa wisiała niby worek na wschodnim nieboskłonie, w odwłoku swym piastując wsi przeciwległego brzegu fiordu, to jest Virslew, Grimminge, Brunkaby i kilka innych jeszcze. Nagle wszyscy wybuchnęli głośnym śmiechem. Oto głowa baby-chmury odczepiła się od tułowiu i na własną rękę pożeglowała wesoło przez niebo. Wysunęło się z niej coś, niby wielki nos, a błękitne oko rozszerzało się coraz to bardziej. Natomiast reszta ciała zapadła pod horyzont, jakby ogarnięta bezbrzeżną rozpaczą.
Ubawiło to tak młodzież, że zaczęto dopatrywać się różnych obrazów w innych chmurach zachodu. Parobcy, ustawieni wzdłuż brzegu, szli o zakład, który prędzej i więcej dostrzeże.
Jednym wydawało się, że w konturach chmur widzą zamki i kościoły o rubinowych kopułach i złotych krużgankach, inni dostrzegali „całkiem wyraźnie“ postaci zwierząt jezdnych, lub twarze znanych ludzi. Pewien fantasta zobaczył nawet karetę z końmi, pannę młodą wewnątrz pojazdu i dwu lokajów z tyłu. Tymczasem jednak odszpuntowano baryłkę i wszyscy rozeszli się ze śmiechem.
Wesołość trysła teraz pełnym prądem. Cztery dziewczęta, wziąwszy się za ręce, jęły krążyć wkoło, aż spódnice furkotały. Przypadły do nich inne, uczyniły duże koło i zaczęły znowu śpiewać. Chłopcy zapragnęli wziąć też udział w zabawie, ale dziewczęta zaoponowały jednogłośnie i broniły się dzielnie chcącym przerwać krąg, lub prześliznąć im popod ręce. Dokazał tej sztuki dopiero mały grubasek i to w sposób chytry. Zaszedł od strony morza, wziął rozpęd i zanim to spostrzegły dziewczęta, przeskoczył ponad ich ramiona do środka. Wobec tego musiano zawrzeć pokój i otworzyć fortecę.
Były to raczej igraszki, niż taniec. Utworzono dwa półkola, chłopcy stali wewnątrz, dziewczęta zewnątrz, twarzami ku sobie. Ciągle śpiewając, poruszały się pary na jednem miejscu, to klaszcząc w dłonie, to przytupując, lub inne czyniąc ruchy, stosownie do słów pieśni:

A lis skoczył przez lód żywo!

A lis skoczył przez lód żywo!
Śpiewajmy tedy królów pieśń,
Śpiewajmy królów różne czyny,
Jako to siedzą, jako jedzą,
Jako to chodzą, tany wodzą,

Śpiewajmy królów pieśń!

Przy ostatnich słowach obejmowali chłopcy dziewczęta i obracali się w kółko. Wiersz ten powtarzano z odmianą, odnoszącą się do królowych, naśladując ich ruchy, poczem przyszła kolej na szlachcica, pastora, adwokata, chłopa, kowala, stolarza i tak dalej, bez końca.
Kilku parobczaków umiało w sposób komiczny naśladować ruchy różnych zawodów. Wesołość obudziło zwłaszcza naśladowanie krawca, kiedy chłopcy siedli na piasku z podwiniętemi nogami i szyli powietrze fikcyjną nicią.
Emanuel przyglądał się tej scenie napoły przytomny, siedząc z głową na dłoni opartą. Ochocze śpiewy młodzieży poniosły myśli jego daleko, poza wodę...
Wspomniał dom i dziecięce lata, młodość pozbawioną wesela, samotność swą, marzenia i tęsknoty. W oczach uczuł łzy wdzięczności za sen, który się teraz ziścił. Miał oto przed oczyma owo dziecięco-upojne święto życia, które dotąd jeno przeczuwał. Znalazł się w Ziemi Obiecanej, płynącej mlekiem i miodem, których łaknął.
Szukał spojrzeniem Hansiny, ale nie dostrzegł jej pośród tańczących. Dopiero po długiej chwili zobaczył, że stoi samotna przy łodzi, oparta łokciami o burtę, odwrócona i zapatrzona w daleki punkt, gdzieś na falach, jak gdyby tony pieśni niosły jej duszę kędyś, w przepastną podróż. Mrok był już tak gęsty, że Emanuel nie dostrzegł rysów twarzy dziewczyny z miejsca, na którem siedział. Natomiast ostro rysowały się kontury jej ciała na toni morza, śliwkowego teraz koloru. Nagle ogarnął go niepokój. Nie mógł zrozumieć, dlaczego go unikała przez cały dzień i nie pozdrowiła nawet. Czyżby ją rozczarowały jego słowa? Właśnie o niej to myślał przez cały czas przemawiania, pragnąc by go zrozumiała.
Otaczający zauważyli ten jego niepokój i poszeptali z siedzącymi dalej. Powzięto przypuszczenie, że kapelana razi taniec młodzieży, dano przeto znak, by go przerwano. Zresztą pociemniało już tak, że trzeba było myśleć o powrocie. Uniosła się z ziemi zimna mgła, a gwiazdy na niebie w pełnej liczbie rozbłysły.
Kilku starszych wstało, zaczęli się żegnać, a inni poszli ich śladem.
Zebrani doznali pewnego rozczarowania, sądzili bowiem, że Emanuel zabierze raz jeszcze głos i opowie jakąś bajkę, lub coś podobnego. Stary Eryk siedział poniż Emanuela, niby uczeń u stóp mistrza, i ile razy nastawała cisza, opierał się na ramieniu nabożnie skupiony i pełen oczekiwania, jak dziecko czekające, by mu otwarto zaczarowane wrota kraju baśni.
Mimo to przystępowano doń po kolei, podając ręce i dziękując serdecznie. Jedna tylko Hansina zaraz z samego początku ujęła pod ramię czerwono-włosą przyjaciółkę i odeszła wzdłuż brzegu, odprowadzając ją ku odległemu domkowi strażniczemu pod lasem.

W dziesięć minut potem znalazł się Emanuel sam na grzbiecie wzgórza, skąd wiodła ku północy ścieżka do Vejlby. Zdjął z głowy miękki kapelusz i przycisnął dłoń do czoła, nadsłuchując szmeru kroków, idących w stronę Skibberupu ludzi.
Scichło potem wszystko. Został sam.
Wokoło leżała pustynnie martwa ziemia, nad głową sklepiło się zimne, biała we niebo, usiane blademi, dalekiemi gwiazdami. Wydało mu się, że został wypędzony z raju. Z wahaniem spojrzał ku Vejlby i zobaczył w dali sterczące mury plebanji, odcięte niby groźna chmura ostrym konturem na nieboskłonie jaśniejącym ostatniemi blaskami. Tam go czekało rozstrzygnięcie, walka, tam tkwiło niebezpieczeństwo.
Uczuł nagle wielkie znużenie, a smutek trzymany przez cały dzień siłą woli na uwięzi ogarnął go w samotności przemożnie. Powoli ruszył naprzód, uszedłszy jednak szmat drogi przystanął, a wreszcie siadł na wielkim, leżącym przy drodze głazie.
Oparłszy głowę na rękach, odetchnął kilka razy głęboko i popadł w zadumę. Nie żałował uczynionego kroku, uczuł się jeno niezmiernie samotnym.
Rozmyślał o tem, jakby to było dobrze mieć dom własny, gdzie znaleźć można spokój i schronę, nabrać otuchy do czekającej go walki, podzielić z dobrą, kochającą żoną zwycięstwo, czy klęskę. Wówczas radowaćby się można walką w imię prawdy. Ale jakże smutno toczyć bój na golem pustkowiu, nie mając nic w dłoni. Nigdzie spokoju, ni bezpieczeństwa!
Siedział, patrzył przed siebie, a na ustach miał jedno imię, imię Hansiny. Dziwna rzecz. Czy był rad, czy przygnębiony, zawsze przychodziła mu na myśl ta dziewczyna. Serce mu zabiło, gdy sobie za dał pytanie, czy znalazłby w niej to, za czem tęskni. Ale przypominał sobie jej zachowanie tego dnia przemocą zmienił tok myśli.
— To puste marzenie! — zawołał głośno, wstając. — Wszakże jestem jeno tułaczem na tej ziemi, obcym własnej rodzinie człowiekiem, a niesamowitym gościem pośród obojętnych ludzi.
Nagle złożył ręce na piersiach, podniósł w ekstazie oczy na niebo i zaczął się modlić.
— Ojcze mój w niebiesiech... ty jeden jeno nie odwracasz się ode mnie. Tyś schroną moją i pociechą... tyś nadzieją i miłością moją. Patrz, nie boję się już! Niech że huczą burze, u stóp twoich wieczysty pokój trwa. Niechże walka ma na ziemi będzie pieśnią ku twej chwale. Niczego mi więcej nie trzeba. Udaruj mnie łaską swoją, nasyć zgłodniałą duszę mą błogosławieństwem twojem, a będę szczęśliwy i wesoły. Amen!
Pochylił głowę, postał chwilę w milczeniu i ruszył dalej.
Ale serce mu biło ciągle. Nie mógł wyzbyć się myśli o Hansinie. Cały niepokój swój zawarł w pytaniu, dlaczego go unika, czem ją odpycha od siebie? Coraz mocniej czuł, że od odpowiedzi na to pytanie zależy cała przyszłość jego. Uświadamiał sobie, że nie będzie zdolny imieniem całej gminy podjąć walki o prawdę, jak długo się nie dowie, czy po jego stronie, lub wbrew mu stoi ta, którą radby mieć przede wszystkiem blisko siebie.
Przystanął znowu.
Czuł, że dziś jeszcze musi się upewnić. Widział, że Hansina odeszła wzdłuż wybrzeża z przyjaciółką, i przyszło mu na myśl, że tą samą drogą wracać będzie, bowiem nie zdobędzie się na odwagę przechodzenia przez bagnisko i strumień o tak późnej godzinie.
Zawrócił i po kilku minutach znalazł się znowu w „kościele.“ Stąd ruszył wybrzeżem, ale uszedł ledwo kilkanaście kroków, gdy nagle stanął. Szła rzeczywiście, oddalona była zaledwo o sto łokci, dziwnie wysoka, w mroku, na tle omglonego fiordu.
Kroczyła tuż nad wodą powoli, zatopiona w myślach, jak ktoś, co szuka samotności. Szła, nucąc zcicha.
Nagle stanęła jak wryta, obiema dłońmi chwytając się za serce. Zobaczyła go.
— Proszę się nie bać! — rzekł, podchodząc i zdejmując kapelusz. — To ja, to tylko ja! Wszak nie przeszkadzam?
Ostatnie słowa wyrzekł mimowoli na widok jej przerażenia. Stała jak wrosła w ziemię i nie odpowiadała. Zakłopotany tem, zaczął wyjaśniać szczegółowo cel przybycia. Opowiadał, że widział jak poszła z przyjaciółką, więc czekał tu na nią, nie znalazłszy przez cały wieczór sposobności pomówienia i pozdrowienia.
Stała dalej milcząca i patrzyła nań w osłupieniu, a w oczach jej malowała się groźba i błaganie, jak w oczach śmiertelnie rannego zwierzęcia.
— Droga Hansino! — zawołał wreszcie. — Czyż się gniewasz za to, żem się do ciebie odezwał? Zaręczam, niema żadnego powodu obawy! Nie chciałem wracać do domu bez pozdrowienia. Dzień ten był bardzo ważny dla mnie, wiesz to dobrze, przeto....
Milczała dalej uparcie.
Krew zalała policzki Emanuela. Czyżby mu naprawdę niedowierzała? Wydało mu się to niemożliwością, uświadomił sobie natomiast, że postąpił nierozważnie, czekając na nią o tak późnej porze i na odludziu. Postanowił tedy wszystko obrócić w żart. Trochę goryczy jednak było w jego głosie, gdy mówił:
— Widzę, doprawdy, że zjawiam się nie w porę. Proszę przebaczyć, nie chciałem uczynić nic złego. Wyznaję, że czas i miejsce niezbyt trafnie obrałem. A więc, dobranoc! Chyba rękę na pożegnanie dasz mi, Hansino?
Stała chwilę, potem z wahaniem podała mu dłoń, szepnęła dobranoc, obróciła się i ruszyła z powrotem drogą, którą przyszła.
Emanuel patrzył wielce zdziwiony i zmieszany. Czuł jak ręka jej zimna i jak drży.
— Hansino! — zawołał, gdy się znacznie już oddaliła, ale udała, że nie słyszy i szła dalej.
— Hansino! — krzyknął z całej piersi. Stanęła jak oczarowana tem wołaniem.
Podszedł do niej i rzekł:
— Cóż ci to, Hansino? Czemuż jesteś taka dla mnie?
Na dźwięk jego głosu zdawała się budzić ze snu. Obróciła jednak twarz i chciała odejść. Ale przytrzymał ją za ramię i zawołał przerażony:
— Nie, nie możesz tak odchodzić. Co ci się stało, Hansino? Czym cię dotknął? Czy ktoś inny może skrzywdził cię? Proszę, zwierz mi się! Zaręczam, że ci jestem życzliwy!
Chciała mu się wyrwać przemocą, ale trzymał mocno.
— Nie puszczę cię, — zawołał — zanim się nie rozmówimy. Powiedzże na miłość boską, Hansino, com ci uczynił złego?
— Proszę mnie puścić! Muszę iść! — powiedziała głosem ochrypłym, z trwogą i błaganiem jednocześnie.
Przerażony, puścił jej ramię, jednak ona nie odchodziła. Uczyniła wprawdzie parę kroków, ale stanęła, zasłaniając ramieniem oczy i chwiejąc się na nogach.
Nie wiedział co czynić. Czyż była chora? Wzburzenie własne nie pozwoliło mu panować nad sobą. Teraz bowiem właśnie uświadomił sobie, jakie uczucie żywi dla tej dziewczyny. Wiedział, że ją kocha! Po raz pierwszy w życiu uczuł w sercu miłość i płomień objął duszę jego i zmysły. Kochał ją! Tak, wiedział, że o niej to snuł marzenia młodzieńcze, że za nią tęsknił przez życie całe.
— Hansino! — zaczął głosem mającym ją uspokoić, a zdradzającym jeno własne wzburzenie. — Czyż nie masz do mnie zaufania? Czy mnie nienawidzisz? Musisz mi to powiedzieć, bo cały dzień dzisiejszy właśnie myślałem o tobie i pragnąłem pomówić z tobą! — Chwycił ją mimowoli za rękę, chociaż się doń obróciła plecami. — Powiedz jedno tylko! Słuchajże, Hansino. Nie odchodź, póki nie powiesz, czy mnie nienawidzisz? Czy się gniewasz na mnie?
— Nie! — rzuciła szybko.
W tej krótkiej odpowiedzi i drżeniu ręki, wstrząsanej gwałtownem tętnem serca, wyczuł coś, co mu w umyśle błysnęło jaskrawo. Czyż możliwe? Czy miał prawo wierzyć? Zawirowało mu w głowie... Boże... czyż podobna?
Nie chcąc jej przerażać, zmusił się całą mocą do spokoju. Drżąc, pochylił się nad nią i wyszeptał:
— Musisz mi na jedno jeszcze odpowiedzieć, Hansino. Powiedz, czy się mylę, czy może sam Bóg sprowadził nas tu dzisiaj?... Nie, nie odchodź. Nie ukrywaj przede mną niczego. Powiedz, czy kochasz mnie choć odrobinkę? Powiedzże... czy mnie kochasz, Hansino?
Wyrwała mu rękę rozpacznym ruchem i chciała odejść, ale on otoczył ją obu ramionami i przyciągnął namiętnie do siebie.
— Hansino... droga moja, Hansino! — szeptał.
Nie słyszała tych słów. Wyczerpana, osunęła się W jego ramiona bezwolnie, a gwałtowne, kurczowe łkanie zatargało jej piersią. Zdawała się pragnąć, by w tej chwili ziemia zapadła jej pod nogami.
Nagle rozległo się niespodzianie w pobliżu wesołe gwizdanie. Emanuel spojrzał i z wielką przykrością, oraz zdumieniem spostrzegł idącego brzegiem, machającego laską człowieka. Puścił natychmiast Hansinę i zaczerwienił się jak burak. Poznał Johansena, pomocnika nauczycielskiego, który wedle swego zwyczaju węszył za dziewczętami pośród wzgórz.
— Chodźmy stąd! — rzekł spiesznie.
Ale Johansen poznał ich już mimo ciemności. Stanął, zdjął z wyszukanem ugrzecznieniem kapelusz i skłonił się, jakby chciał powiedzieć:
— Cóż za niespodzianka! Gratuluję!
— Chodźmy stąd! — powtórzył Emanuel. Ale obróciwszy się ku Hansinie spostrzegł, że znikła.

Następnego ranka zawisła ponad plebanją wejlbijską ciężka jakby gromowa chmura. Emanuel zjawił się na śniadanie nieco później niż zazwyczaj i nie zastał ani proboszcza, ani panny Ranghildy. Stara służebna wyszła z kuchni, milcząc nalała mu herbaty i podsunęła szklankę ostrożnie, poprzez stół, z miną, w której wyczytał gotowy wyrok śmierci.
Proboszcz Tönnesen wędrował zamaszyście tam i z powrotem długą aleją leszczynową, a ciężkie kłęby dymu fajczanego, umykające spiesznie, z widoczną trwogą w krzaki, zwiastowały wyraźnie, w jakim jest nastroju. Tak palił proboszcz Tönnesen jeno w chwilach najwyższego wzburzenia. Zaraz przy porannej herbacie opowiedziała mu córka o wczorajszem wystąpieniu kapelana, ale dowiedział się o wszystkiem już wcześniej od gałganiarki, która złożyła Lonie w kuchni wizytę niemal o świcie, głosząc to, co jej powiadano po wsi o wykładzie pastora Hansteda w domu zebrań. Proboszcz, znajdujący się jeszcze w sypialni, pochwytał to i owo ze słów starowiny, tak że opowiadanie panny Ranghildy stwierdziło jeno fakty.
W końcu alei ukazał się człowiek w jasnej zarzutce letniej i twardym, słomkowym kapeluszu. Był to pomocnik nauczycielski, Johansen.
Zobaczywszy go, przystanął proboszcz i krzyknął niecierpliwie:
— Cóż tam znowu nowego?
Pan Johansen obnażył swą rurkowaną głowę, starał w odległości czterech kroków, skłonił się i rzekł:
— Przepraszam, waszą wielebność, mam zgłosić narodziny dziecka do ksiąg metrykalnych.
— A tyle tylko? Dlaczegóż pan się tedy pełza z miną taką, jakby się stało jakieś nieszczęście? Czyjeż to dziecko?
— Dziewczyny, Mety Andersen.
— Tak, tak, znowu dziewczyna rodzi. Oczywiście, lekkomyślność i wyuzdanie panoszy się po Wszystkich kątach. Hasło dnia brzmi wszakże: — Wyzwolenie z wszystkich więzów!
Johansen spuścił oczy, potem zaś spojrzał z pewnym niepokojem w bok. Nie wiedział do kogo się te słowa odnoszą, a właśnie w tej chwili sumienie jego było obciążone czemś w tym samym rodzaju.
— Myślę — ciągnął dalej proboszcz ostro, — że pan przyuczasz dzieci szkolne do przestrzegania obowiązku moralności. Jest to nader potrzebne dziś, bo rozwiązłość głoszoną jest po wszystkich targach. Nie puszczaj pan niczego płazem! Należy Wszelkiemi sposobami poskromić djabla!
— Zaręczam waszej wielebności, że czynię, co tylko mogę w danym kierunku. Specjalny kładę nacisk na wyrobienie poczucia obowiązku. Ale... hm... rzecz główna w tej sprawie, to dobry przykład. Złowrogą jest siła złego przykładu, właśnie specjalnie tutaj.
— Oczywiście! przyznał proboszcz, patrząc z lekkiem zdumieniem na Johansena. — Cóż pan masz na myśli? — spytał po chwili. — Czy słowa pańskie odnoszą się może do pewnych poszczególnych osób, dających zły przykład gminie?
— Broń Boże, wasza wielebność! Nie miałem zamiaru obwiniać nikogo! Powiedziałem tylko tak, ogólnie...
— Nonsens! Schowaj pan wykręty dla siebie, a mów prosto z mostu! Kogo pan masz na myśli? Kogo uważasz za głównego gorszyciela gminy? Mówże pan raz!
— Wasza wielebność nie zrozumiał mnie... Mówiłem tylko tak... ogólnikowo...
— Powtarzam, precz z wykrętami! Odpowiadaj pan na pytanie!
— Zapewniam waszą wielebność, że ja... tak tylko... ogólnie..., że naprzykład człowiek taki jak ksiądz kapelan mógłby być ostrożniejszy w postępowaniu... Ludzie wiejscy biorą tyle rzeczy naopak...
— Kapelan? — krzyknął proboszcz, marszcząc brwi i mierząc Johansena trzy razy spojrzeniem od stóp do głowy. — Skądże panu przyszło łączyć z tą sprawą pana Hansteda? Chyba nie możesz pan zarzucić księdzu kapelanowi, że się dopuszcza bezeceństw? Mówże pan raz u licha i wyjaśnij wszystko! wrzasnął, tupiąc nogą.
Pan Johansen wił się jak robak. Oddawna już nie cierpiał kapelana, który mu okazywał jawnie lekceważenie, i chciał się teraz zemścić, jednocześnie zaś przypochlebić się proboszczowi. Ale miał na razie jeno zamiar obudzić lekkie podejrzenie co do moralności młodego pastora, nie chciał zaś odegrać roli oskarżyciela. Złapał się atoli we własne sidła i zrozumiał, że ze względu na samego siebie musi Hansteda zdać na łaskę i niełaskę. Wyprostował się tedy, naciągnął szyję, jakby przełykał ostatnie wątpliwości, i powiedział:
— Tak, wyznaję otwarcie, że nie może być dobrym przykładem dla gminy, jeśli księdza kapelana zastaje się późnym wieczorem na odludnem miejscu, czule ściskającego wiejską dziewczynę.
Twarz proboszcza poszarzała, jak popiół. Zmierzył ponownie Johansena spojrzeniem i spytał:
— Kto to widział? Mów pan!
— Ja sam, wasza wielebność!
— Pan? I mówisz, że była późna godzina?
— Pomiędzy dziesiątą a jedenastą!
— Gdzie?
— Nad Hammerbuchtem, tuż obok miejsca zwanego przez lud „kościołem“.
— Pewny pan jesteś, że się nie mylisz? Pod żadnym względem?
Pan Johansen spuścił głowę i spojrzał wstydliwie w bok.
— Niepodobieństwem było omylić się, wasza wielebność!
Nastała cisza. Potem rzekł proboszcz:
— Czy możesz pan powiedzieć, kiedy, to znaczy którego dnia zastałeś pan pastora Hansteda w tej sytuacji?
— Rzecz bardzo łatwa, stało się bowiem to, o czem mówię, późnym wieczorem!
— Wczoraj, po zebraniu? Ach, mamy tedy wyjaśnienie całej sprawy! — zawołał proboszcz, niepomny, że myśli głośno.
Potem spojrzał znów surowo na nauczyciela i powiedział:
— Wszystko to zostanie narazie między nami! Rozumiesz pan?
Johansen skłonił się kornie.
— Każę rzecz zbadać i zapowiadam, że drogo pan opłacisz każdą nieścisłość, każdy mylnie podany fakt! Narodziny dziecka wciągnę do ksiąg. Masz pan dokumenty? To dobrze! Na dziś tedy wszystko skończone!
Niebawem znalazł się proboszcz na werandzie, minął pustą jadalnię i, otwarłszy kopnięciem drzwi do kuchni, krzyknął:
— Czy jest Lona?
— Jestem! — zabrzmiał napoły zduszony głos z piwnicy.
— Idź do kapelana i powiedz, że chcę z nim pomówić. Czekam w kancelarji. Ale powiedz, by przyszedł natychmiast, bo mi pilno!

Proboszcz Tönnesen chodził po kancelarji tam i z powrotem, z rękami na plecach, gdy Emanuel zapukał i wszedł.
— Ksiądz proboszcz chce ze mną pomówić? — spytał. Ale proboszcz wskazał mu tylko gestem miejsce i chodził dalej.
Emanuel usiadł, podniósł głowę, założył nogę na nogę, prawą rękę za klapę długiego, czarnego, szczelnie wyciętego surduta. Miał minę zdecydowaną i gotów był do walki, ale duszą jego targał niepokój, a po twarzy przebiegała fala krwi i cofała się z powrotem. Oczy mu przygasły i widać było, że spędził noc bezsennie.
Proboszcz milczał ciągle, przeto uniesiony zniecierpliwieniem, zawołał nerwowo:
— Przypuszczam, że ksiądz proboszcz chce ze mną pomówić o mym wczorajszym wykładzie. Żal mi bardzo, oczywiście, że nie mogłem zawiadomić, miałem nawet zamiar to uczynić, ale...
Umilkł porażony gromem oczu proboszcza, który zatrzymał się nakoniec, na drugim końcu pokoju.
— O tej sprawie pomówimy potem. Wiem, naturalnie, żeś pan bez względu na stanowisko, jakie tu u mnie zajmujesz, uznał za właściwe, objąć rolę przyjezdnego aktora w cyrku tkacza Hansena i z tego mi pan zdasz rachunek później. Narazie idzie o rzecz inną. Doszło do mych uszu — ciągnął dalej, zbliżając się zwolna i świdrując Emanuela spojrzeniem, — doszło do mych uszu, panie kapelanie, że miast świecić przykładem moralności tutejszej młodzieży, stajesz się przyczyną zgorszenia dla całej gminy. Krótko mówiąc, zapytuję pana, panie Hansted, czy prawdą jest, że miewasz schadzki z pewną dziewczyną wiejską?
Emanuel wstał. Twarz jego zapałała płomieniem, zalane miał krwią czoło i skronie.
— Kto to powiedział? — spytał.
— Rzecz obojętna kto! — wrzasnął mu proboszcz prosto w twarz. — Jak się sprawa przedstawia, mów pan? Życzę sobie, panie kapelanie, krótkiej, niedwuznacznej odpowiedzi. Tak, czy nie?
Emanuel zagryzł wargi. Najwyższym wysiłkiem mógł się powstrzymać od rzucenia proboszczowi obelgi. Wkońcu rzekł:
— Jeśli mowa o córce Andersa Jörgena, a chyba jeno o nią tu iść może, to sprawa polega w części na prawdzie!
— Przyznajesz pan tedy?
— Tak. Jest to moja narzeczona. Ale nie może stąd wynikać żadne zgorszenie dla gminy, gdyż wczoraj wieczór po raz pierwszy rozmawiałem z nią sam na sam, a miałem nawet, jak wiem, świadków. Pan Johansen nadszedł i widział nas.
Proboszcz Tönnesen skoczył naprzód o krok, potem uczynił drugi wstecz. Ręce mu opadły bezwładnie wzdłuż ciała. Patrzył na kapelana, mieniąc się różnemi uczuciami na twarzy, a skalę tę zakończyła jakaś pełna politowania groza i otępienie.
Oblicze Emanuela nie promieniało w tej chwili szczęśliwością narzeczeńską. Ściągnięte bezsennością rysy i czerwono okrążone oczy świadczyły wymownie, że w ciemnościach nocy stoczył straszny bój. Trapiło go przede wszystkiem, że w tej najważniejszej sprawie życia postąpił zbyt pochopnie, nie naradziwszy się, jak należy z Bogiem i sumieniem własnem.
Po krótkiem milczeniu, proboszcz przystąpił doń blisko i położył mu ostrożnie dłoń na ramieniu.
— Panie Hansted! — powiedział wzruszony. — Muszę z panem serjo pomówić i to nie jako przełożony, ale jako prawdziwy, szczery, starszy przyjaciel. Czuję, że w obecnym nastroju ducha nie zechcesz mi pan przyznać tego tytułu, zaręczam atoli, że jestem przyjacielem pańskim i pragnę jedynie pańskiego dobra! Nie, nie przerywaj pan! Muszę doprowadzić do końca, co chcę powiedzieć. Muszę, rozumiesz pan? Sam nie wiesz, drogi przyjacielu, co czynisz. Jesteś pan chory, przemęczony, uwiedziony... sam nie wiem zresztą, co się z panem stało... ale proszę gorąco, w imię całej władzy, jaką mam nad panem, cofnij krok uczyniony, zanim przyniesie ci nieobliczalne szkody. Słuchaj pan! Musisz pan i powinieneś to uczynić! Boże wielki, jakże dojść mogło aż do tego! Gdzież pan podziałeś rozsądek? Co powie na to, jak sądzisz, rodzina pańska, przyjaciele, całe otoczenie pańskie? Wejdźże pan w siebie, panie Hansted, pomyśl, na co się narażasz, co stawiasz na kartę!...
Emanuel cofnął się, by uwolnić ramię od ręki proboszcza i zawołał:
— Nie mogę pozwolić księdzu proboszczowi mówić dalej w ten sposób. Nie ma ksiądz proboszcz żadnych danych, ani praw decydowania o moim szczęściu, czy nieszczęściu. To też niema co dalej poruszać tego tematu.
Proboszcz zagryzł wargi i patrzył na Emanuela ponuro i niepewnie. Pierś mu falowała, twarz płoneła purpurą, jakby w gardle wrzał mu ukrop słów mnogich.
Nagle obrócił się, podszedł do okna i stanąwszy tam, wbił oczy w ogród.
Śmiertelna cisza trwała przeszło dwie minuty. Wreszcie spytał Emanuel:
— Czy ksiądz proboszcz chce mi powiedzieć coś jeszcze?
Tönnesen obrócił się doń.
— Tak, panie Hansted! — rzekł, udając z wysiłkiem spokój. — Uważam za swój obowiązek raz jeszcze ostrzec pana przed fatalnym krokiem, jaki uczynić zamierzasz. Przyjąłem pana w dom swój i nie mogę patrzyć obojętnie na to, że unieszczęśliwiasz się pan sam i... innych w dodatku. Oczywiście nie wątpię, że działasz w dobrej wierze, ciągnął dalej, podchodząc zwolna oczywiście pewny pan jesteś, że przyniesie to szczęście panu i młodej dziewczynie owej. Ale pan jesteś marzyciel, panie Hansted, fantasta, jak dawno spostrzegłem, urojenia odziedziczyłeś pan nieszczęściem po matce i one właśnie wiodą pana zaślepionego i bezwolnego ku przepaści. Spójrz pan w głąb prawdziwej swej istoty, zerwij przepaskę złudzeń z oczu, a przerazisz się, spojrzawszy w otchłań, nad brzeg której cię zwabiono. Jakżeś się pan mógł dać do tego stopnia oślepić, mimo całej wiedzy swej i rozumu? Co o panu powiedzą, co pomyślą, panie Hansted?
— O tem nie powiem nic! — odrzekł. — Wiem tylko, że nie mogę usłuchać wezwania księdza proboszcza i żalu z powodu postępku mego nie odczuwam. Przemawiałem wczoraj na zebraniu w Skibberupie po dojrzałej rozwadze i nie mam powodu uważać tego czynu za niebyły. Przeciwnie czuję, że po raz pierwszy złączyłem się z gminą w prawdzie, a gdyby ksiądz proboszcz był obecny, przekonałby się, że radość z tego powodu była obopólna.
— O wierzę w to, wierzę! — wybuchnął Tönnesen. — Dzieci i chłopi radują się wielce, gdy im się prawi bajki, a przytem jeszcze schlebia potrochu. Dużo pan zaiste zmarnowałeś czasu, by uczynić to wielkie odkrycie. Tej mądrości dawno panu udzielić mogłem.
— Ksiądz proboszcz się bardzo myli! — powiedział Emanuel spokojnie, z godnością. — Nie prawiłem bajek, ni pochlebstw, a sympatję słuchaczy pozyskałem przezto, żem się z nimi zszedł jak prawdziwy człowiek z prawdziwymi ludźmi, nie zaś odgrywał rolę sędziego wobec winowajców. Oto wielkie odkrycie, uczynione przeze mnie wczoraj i to potwierdzonem mi wczoraj zostało, że duchowny ma inne jeszcze zadanie prócz funkcji poborcy podatkowego niebiosów, który chodzi ciągle z kąta w kąt, inkasując cenę grzechów ludzkich.
— Acha! Tak daleko pan tedy zaszedłeś już! Tak pan jesteś już zatwardziały, że powtarzasz frazesy tkacza Hansena? Zaprawdę, pojętny i pilny z pana uczeń! Jeśli zaś tak jest, to mogę sobie oszczędzić trudu apelowania do pańskiego rozsądku... Ale w tym wypadku... — dodał podniesionym głosem, następując wprost na Emanuela — w tym wypadku przygotuj się pan na to, że po wszystkiem, co zaszło, poczynię właściwe kroki. Krótko i węzłowato, musisz pan, panie kapelanie, wybierać pomiędzy mną... a tkaczem Hansenem! — Wybór w takim razie uczyniłem już!
— Tak? Dobrze! Mówisz pan zuchwale! Ale czy pan rozumiesz konsekwencje? Czy pan uświadamiasz sobie, że pobyt pański u mnie skończony... nieodwołalnie skończony... rozumiesz pan to?
— Już o tem myślałem, — powiedział. — Ale mam tu w gminie spełnić zadanie niezależnie od tego, czy jestem kapelanem parafji, czy nie.
— Co słyszę? A więc atak został z góry przysposobiony. Wypowiadasz pan formalnie wojnę? Chcesz rozniecić pożogę otwartej walki w gminach moich?
— Nie, tego nie chcę. Chcę jeno pełnić w pokoju to, co uważam za dobre dla rozwoju duchowego własnego i innych ludzi. Na tem poprzestanę.
— Ale ja nie! Tak łatwo to panu nie pójdzie, bądź pan pewien. Idzie o próbę siły, dobrzy ludzie, i nie radzę wam z tak pełnem zaufaniem czekać wyniku! Spójrzno na mnie, młodzieńcze, zmierz się ze mną! To cię może jeszcze przywieść potrochu do rozumu. Stare drzewa nie padają od pierwszego ciosu, jak się to przydarza młodym i jak się stanie z panem, mam nadzieję. Wczoraj pan mówiłeś, mości Hansted, ale dziś ja mam głos!

W chwilę później rozwarł proboszcz Tönnesen z hałasem drzwi salonu, a jednocześnie panna Ranghilda weszła od strony jadalni z czarką żółtych kwiatów w rękach. Ubrana była w lekką sukienkę poranną, ujętą w pasie długim sznurem z kwastami. Na głowie miała płaski, jasno-popielaty kapelusz pilśniowy, przyozdobiony tylko spadającym na plecy, białym welonem. Była, jak zawsze, blada, ale kwiaty rzucały na jej szyję przepyszny różowo-złoty blask, tak że zdawało się, jakby niosła czarę płonącego słonecznego światła.
— Co się stało? spytała, spojrzawszy we wzburzoną, zmienioną twarz ojca, i przystanęła pośrodku salonu, obok mahoniowego stolika.
— Masz rację, że się pytasz! — zawołał. — Świat, zda się, w czasach ostatnich zeszedł z normalnej drogi. Ludzie poszaleli, czy ich coś opętało!
— Cóż zaszło?
— Ach! powiedział. Tyle tylko, że nasz zacny kapelan się zaręczył.
Panna Ranghilda postawiła tak nagle czarkę na stole, że trochę wody prysło na rozłożone tam paradne wydawnictwa. Policzki jej poróżowiały aż po skronie.
— Co powiadasz ojcze... pan Hansted?
— Tak, on sam! Nie zgadłabyś nigdy, kto jest jego bogdanką!
— Czy to któraś z dam z okolicy?
— O, tak, pochodzi z okolicy! Ale niesposób jej nazwać damą. To córka Andersa Jörgena ze Skibberupu. Cóż ty na to?
— Nonsens! To niemożliwe!
— Masz słuszność. Człowiek sam już nie wie, co sądzić o tym szaleńczym czasie, w którym nam żyć padło. Zdaje się, jakby wszelaki rozsądek uleciał ze świata. A wszędzie to obmierzłe stawanie na łapkach przed ludem, owo ubóstwianie chłopa, przepełniające niby zaraza powietrze. Nie umiem doprawdy wytłumaczyć sobie, czemu ludzie dotąd rozumni, nagle, bez żadnego, widocznego powodu zaczynają szaleć. Pośród mych własnych kolegów trafiano na ludzi, którzy na stare lata stają się błaznami, przywdziewają samodziałowe portki, zaczynają mówić po chłopsku i każą córkom doić krowy.
A to, co się stało, owo szaleństwo, to nie koniec jeszcze! Dziś jest on dopiero w pierwszem stadjum szału. Potem przyjdą inne. Zatracił do tego stopnia rozsądek, że postanowił, jak wszyscy ograniczeni ludzie porwani urokiem nowości, dokonać swej, jak powiada, misji. Postanowił zostać u nas prorokiem nowych czasów, zakłada sektę, będzie urządzał obchody, słowem — będzie postępował wedle dzisiejszej mody!
Mechanicznym ruchem lunatyczki zdjęła panna Ranghilda kapelusz i podeszła do okna. Tutaj, jakby ogarnięta nagłem znużeniem, siadła i zapatrzyła się w gromadkę kur grzebiących po podwórzu.
— Ano i cóż! — powiedziała tonem obojętnym, zauważywszy, że ojciec ją śledzi z pod oka. — Wszystkiego tego należało się właściwie spodziewać, wobec postępowania pana Hanstedą w czasach ostatnich. Widać było wprost po nim, że uczyni coś w tym rodzaju!
— Niezupełnie się wolnym czuję od wyrzutu sumienia, droga Ranghildo!— rzekł proboszcz. — Powinienem był odrazu wziąć go lepiej w ryzy. Kto wie, możeby go to było uratowało. Powziąłem rychło podejrzenie. Ale wszakże to człowiek dorosły, a przytem trudno postępować z kimś jak z chorym, dopóki nie mamy dowodów choroby w ręku. Teraz nie ulega wątpliwości, że zwarjował, że oszalał z kretesem! Cofając się myślą wstecz, łatwo śledzić symptomaty od chwili, kiedy wstąpił w nasze progi. Szaleństwo matki odżyło w synu. Miała ona, jak słyszałem, również bzika równości, à la rok czterdziesty ósmy i zrobiła pewnego razu skandal, wygłaszając mowę rewolucyjną na zgromadzeniu publicznem. W dodatku, opowiadał mi pastor Petersen, od którego mam zresztą jedyne o niej wiadomości, że właśnie w naszej okolicy dama ta usiłowała w czyn zamienić swe dzikie pomysły. Podobno przyczyniła się do założenia tak zwanego uniwersytetu ludowego w Sandinge, a tej właśnie instytucji zawdzięczamy cały niepokój po gminach okolicznych. Uwzględniając to, powiedzieć można śmiało, że Hansted stał się ofiarą głupstw młodocianych swej matki. Tak to bywa!
Panna Ranghilda nie słuchała już ojca i ledwo zauważyła, że ustał strumień jego wymowy i że wyszedł z pokoju. Nie wiedziała, dlaczego wieść o zaręczynach takie na niej uczyniła wrażenie, tem więcej, że pewną była, iż nie dozna żadnego rozczarowania. W czasach ostatnich osłabło nawet znacznie jej zainteresowanie dla Hansteda, a fakt zakochania się we wiejskiej dziewczynie nie mógł świadczyć na jego korzyść. Mimo to doznała wrażenia, jakby skutkiem tego wydarzenia zagasło jedno jeszcze światełko jej życia i jakby większa jeszcze próżnia rozwarła się w jej duszy. Traciła w kapelanie towarzysza i to jedynego człowieka, zdolnego odczuć jej cierpienie pośród rozłogów samotności i melancholji. Cóż jej zostało?
Emanuel kroczył tymczasem drogą do Skibberupu. Słońce świeciło, a on szedł raźno pewnym, zdecydowanym krokiem. Burzliwa rozmowa z proboszczem, po której go otoczył urok wiosennego krajobrazu zatarły, ze szczętem wszelkie skrupuły, jakie go dręczyły w ciągu długiej, bezsennej nocy. Uczuł się znowu dumnym, szczęśliwym i nabrał pewności, że miłość wyrugowała zeń ostatki starych przesądów, że znikły i przepadły na zawsze. Wydało mu się też, że słońce i polne kwiaty łąk ślą mu uśmiech, a nawet krowy na polach, gdy je mijał, kiwają głowami, życząc szczęścia.

Hansina nie zmrużyła również przez całą noc oka. Przybyła do domu na pół jeno przytomna i rada była, że rodzice śpią, gdyż mogła wśliznąć się do swej komórki i rozebrać niepostrzeżenie. Podczas spotkania z Emanuelem nie sądziła ni na chwile, by słowa jego mogły być czemś więcej niż wyrazem politowania, usiłowaniem dania jej kapłańskiej pociechy, oraz przejawem jego dobroci. Sądziła tak, mimo że nieraz marzyła, iż zjawi się jakiś pastor, lub trybun ludu i niby królewicz z bajki porwie ją do lotu na jasne wyże ducha, zdala od przyziemnego życia chłopskiego. Taka postać jawiła jej się jeszcze wówczas, gdy jako podlotek brała raz udział w zebraniu w Sandinge, a potem nawiedzała jej sny, coraz to bardziej, jak słusznie twierdziły przez ciąg zimy przyjaciółki, przybierając kształty kapelana. To też pożądała śmierci. Przez całą noc drżała pod pierzyną ze strachu przed następnym dniem, nie wiedząc, jak zdoła spojrzeć ludziom w oczy, po tak sromotnem zdradzeniu swej najskrytszej tajemnicy. Gdy świtać zaczęło i ptaki półsennie zakwiliły w ogrodzie pod jej oknem, uspokoiła się trochę. Zaczęła teraz dokładniej rozważać, co powiedział kapelan i jak się wszystko wogóle stało. W miarę jak coraz żywiej stawały jej przed oczyma wspomnienia wieczornych wydarzeń, tem większy sobie musiała zadawać gwałt, by odsunąć od siebie myśl, że rzeczywiście prosił, by została jego żoną. Wspomniała, jak serdecznie pytał, czy go kocha, i jak ująwszy jej rękę, przycisnął do swej piersi. Coraz trudniej przychodziło jej wmawiać w siebie, że to nie były oświadczyny.
Ledwo wstała, otrzymała zaraz potwierdzenie. Stara gałganiarka, obchodząca całą okolicę, wetknęła jej przez okno list w chwili właśnie, gdy się czesała. Ledwo spojrzała, wiedziała od kogo pochodzi. Tytuł brzmiał: Do panny Hansiny Anders, a treść stanowił jeden tylko wiersz: Przyjdę przed południem pomówić z twymi rodzicami. Emanuel.
List ten wytrącił ją ponownie z równowagi. Siedziała na łóżku z głową w rękach, z rozpaczy nie wiedząc, co czynić. Gdyby, myślała, nie odprowadzała Anny, nie nastąpiłoby może to całe nieszczęście.
Postanowiła zwierzyć wszystko matce. Ubrała się, zatarła ile możności ślady walk duchowych i poszła do kuchni.
Elza rozpalała właśnie ogień, a ujrzawszy córkę, krzyknęła:
— Jezus, Marja, Józef! Cóż ci się to stało, dziecko?
Hansina zrazu nie chciała mówić i zaczęła zdejmować z półek ściennych miski na mleko. Ale matka nastawała i w końcu, niby to w złości, chwyciła ją za ramię. Wówczas Hansina powiedziała w zwykły swój, mrukliwy sposób, że wczoraj kapelan spotkał ją na wybrzeżu i że...
Więcej powiedzieć nie mogła.
— No, i cóż dalej? Odpowiedzże, drogie dziecko! — prosiła matka.
— On... on... oświadczył mi się! — zawołała wreszcie i załkała, oparta o poręcz kuchennego krzesła.
Przerażona i zdumiona matka skrzyżowała ręce na pogrzebaczu i długo wymówić nie mogła słowa.
— Czy to prawda, Hansino? — spytała wreszcie niemal szeptem, jakby szło o wyznanie zbrodni.
Córka nie odpowiadała, szlochając jeno zcicha, tedy ozwała się znowu:—
To coś niepojętego, Hansino! Któż jest w stanie pojąć, jak się to stało? Któżby przypuścił, że aż do tego dojdzie? Cóż ludzie powiedzą? A, to rzecz okropna!
W tejże chwili wszedł Anders Jörgen, tupając mocno. W rękach niósł blaszane, skopki na mleko dla cieląt.
— Cóż się tu stało, dzieci? — spytał, wesoło nastrojony porankiem i wyciągnął sztywno ręce ze skopkami.
Gdy mu w słowach urywanych powiedziano, co zaszło, przybrał bardzo frasobliwą minę. Raz na zawsze przyuczył się naśladować wyraz twarzy żony. Ale w głębi ducha powątpiewał, czy istnieje tu powód do smutku. Sam osobiście czuł skłonność uznać zdarzenie za pomyślne zrządzenie Opatrzności, ale za nic nie byłby wyraził poglądu tego, nim został uznany za trafny przez Elzę, gdyż nie miał wielkiego zaufania do własnego rozumu.
Stał tedy, wybałuszając tępe jasno-niebieskie oczy i spozierając to na żonę, to na córkę.
— Ależ Hansino! — rzekł wreszcie. — Powiedz, jak się to wszystko stało?
— Nie wiem! — wyjąknęła Hansina ledwo dosłyszalnie. Głowę miała dotąd opartą o ramię, ale już nie płakała. Monotonne pytania rodziców zaczęły jej dokuczać.
Matka zbliżyła się i spytała, kładąc ostrożnie dłoń na jej ramieniu:
— Powiedzże dziecko,... czy i ty go kochasz?
Zrazu nie odpowiadała, ale gdy matka powtórzyła pytanie i przesunęła, jakby z pieszczotą przebaczenia dłonią po jej włosach, mruknęła:
— Tak... tak...
— Idzie głównie o to — zauważyła po chwili byście byli szczęśliwi. Więc chociaż to strasznie śmieszna rzecz,... skoro raz, aż do tego doszło... to myślę, że najlepiej poprosić jeno Boga, by dał swe błogosławieństwo...
— Swe błogosławieństwo! — powtórzył żwawo ojciec, a twarz jego zaczął rozjaśniać uśmiech.
— Byle tylko ludzie nie kręcili nosami, strasznie się tego boję! — zauważyła Elza. — Oczywiście będą gadać rozmaite głupstwa, a mogą też podejrzywać, żeśmy w tem palce maczali, że nam szło jeno o przywabienie kapelana. Ale trudno, trzeba to będzie jakoś znieść.
— Cóż mogą tak dalece powiedzieć? — spróbował ostrożnie Jörgen. — Wszakże wszyscy znają kapelana!
Nawykła nie słuchać, co mówi mąż, nie zwróciła i teraz uwagi na jego słowa. Elza milczała, spoglądając zatroskana na córkę, która nie ruszyła się dotąd z miejsca.
Po chwili powiedziała wstydliwie:
— Pewnie tedy przyjdzie twój... to jest kapelan do nas?
— Przyjdzie przed południem... mruknęła Hansina.
— Musimy się więc brać żywo do roboty! — zawołała Elza. — Trzeba zrobić porządek, by zastał wszystko jak należy. Niech pozna, że go mile witamy. Ty, Anders, musisz się też oporządzić po nakarmieniu bydła!
— Ja? — spytał zdumiony i spojrzał na swe szare, łatane, samodziałowe odzienie, w którego włochatej tkaninie pełno było mierzwy, sieczki i źdźbeł słomy.
Był to pracowity poranek. Przy poniedziałku zostało z dnia poprzedniego dużo roboty. Trzeba było robić masło, odlać śmietanę do kwaszenia, pamiętać o serze i nasolić pół wieprza. Bielizna też leżała na słońcu dla bielenia, a w stajni stała chora krowa, którą należało co dwie godziny doić.
Elza zauważyła, że niewiele będzie miała dziś pociechy z Hansiny, więc nie chcąc jej przeszkadzać w rozmyślaniu, posłała po pewną komornicę, która też nadbiegła niezwłocznie. Nie śmiała jej jednak wyznać, co się stało, mimo że babina czyniła kilka razy przymówki, a wreszcie wprost zapytała, czy może przyjdą goście.
— Ano może się kto trafić... — odparła wymijająco Elza i zeszła do solarni piwnicznej.
Tymczasem Hansina poszła do brata swego Olego, do stajni i poprosiła, by pobiegł do lasu i powiedział Annie, że musi przybyć do niej jak najprędzej, gdyż ma jej coś bardzo ważnego, koniecznie jeszcze przed południem powiedzieć. Ole, nie domyślając się o co idzie, obiecał i za chwilę pędził jak opętany przez wzgórza.
Hansina czekała pełna niepokoju na przyjaciółkę, siedząc w komorze swej przy oknie i patrzyła na krągłe plamy słoneczne, wędrujące przez trawę i ścieżki leniwo, jak ślimaki, od zachodu ku wschodowi. Nie mogła pojąć, że wszystko toczy się zwykłą koleją, jakby nic nie zaszło. Kury chodziły spokojnie, podgrzebując krzaki ostrężyn, a sroki przelatywały wrzeszcząc z jednego wierzchołka drzewa na drugi. Poza tamą, widziała grzbiet starego gniadego konia, który stał nieruchomo z pochyloną głową, dając się prażyć słońcu i przyszło jej na myśl, że w gruncie szczęśliwy jest los takiego zwierzęcia. Nie bało się niczego, nie miało trosk, nie odczuwało przygnębienia, ni bicia serca, od którego boli całe ciało.
Przyjaciółka przyszła wreszcie. Kołując wstydliwie, walcząc ze sobą i popłakując, wyznała jej wreszcie, siedząc na łóżku, Hansina, co zaszło zeszłego wieczora i że, powiedziała, oczekuje lada chwila przybycia narzeczonego. Anna nie okazała wcale zdumienia, jakiego oczekiwała Hansina. Objęła ją w ramiona, wydając okrzyki zachwytu i wyznała z dumą, że przewidziała wszystko od dawna. Zresztą, zapewniła, rzeczy tego rodzaju staną się w przyszłości chlebem codziennym, bo wszędzie głoszą teraz równość i konieczność obcowania z ludem. Zaręczyła solennie Hansinie, że niema powodu do utrapienia.
Ale nie tak łatwo dała się uspokoić. W dalszym ciągu była roztargniona i drżała za każdym odgłosem z zewnątrz, bowiem nadchodził czas przybycia kapelana.
— Zdawałoby się, — zawołała ze śmiechem Anna, — że ten kapelan wytrząsł z ciebie całą otuchę. Nie poznaję w tobie tej dawnej Hansiny, która nie drgnęłaby nawet, gdyby ją kłuto igłami od cerowania.
— Łatwo ci mówić! — odparła Hansina, wstając. — Pewnie iść teraz muszę do izby... Wiesz co, najlepiej będzie, gdy ze mną pójdziesz! — dodała płochliwie, znalazłszy się przy drzwiach.
Godzinę spędziły przyjaciółki w świetlicy, gdzie Hansina zajęła się szyciem, by przezwyciężyć niepokój, a Anna, siedząc w honorowym fotelu przy piecu, snuła, objąwszy ramionami wysoko wzniesione kolano, fantastyczne obrazy przyszłości przyjaciółki.
— Powinnabym cię teraz tytułować panną. Panna Hansina Anders! To brzmi wcale elegancko!
— Dajże spokój, proszę cię!
— Dobrze ci gadać, skoro zostaniesz panią pastorową. Ale co czeka taką jak ja biedaczkę? Po mnie nie przyjdzie żaden kapelan i rada będę z duszy serca, jeśli dostanę starego kościelnego, albo garbatego krawca...
Nagle drgnęły obie. Po kamiennych stopniach ganku stąpał ktoś rozgłośnie.

Gdy Emanuel wszedł, twarz jego przybrała wyraz wielkiego rozczarowania na widok tkwiącej przy boku Hansiny, rudowłosej Anny. Ale zawładnął sobą i gdy Anna przystąpiła doń z życzeniami szczęścia, taka czerwona, że piegi jej twarzy wydały się białe, podziękował wesołym uśmiechem.
Podszedł żywo do Hansiny i wyciągnął do niej obie dłonie. Podała mu z niejakiem wahaniem swoje, a on ściskał je długo i gorąco, patrząc na nią w milczeniu. Rozumiała dobrze, że chce ją skłonić do spojrzenia sobie w oczy, ale nie mogła podnieść wzroku od podłogi. Gdy ją nakoniec puścił, zerknęła ku przyjaciółce i westchnęła z ulgą, bała się bowiem, że ją pocałuje. W tej samej chwili uchylono zcicha drzwi kuchni i weszła matka, ubrana w świeżo odprasowany fartuch w małym, czarnym czepeczku na głowie. W pierwszej chwili bardzo była zakłopotana, a ponieważ chciała to ukryć, przeto całe powitanie i zachowanie się jej względem Emanuela przybrało pozory niedowierzania i sztywności.
Emanuel ujął jej dłoń i w paru słowach wyraził przekonanie, że pewnie zna powód jego przybycia, oraz zapewnił, iż wraz z mężem nie ma się co troszczyć o przyszłość Hansiny. Zakończył oświadczeniem, że poraz pierwszy w życiu czuje się szczęśliwym.
Pogładziła litośnie niemal głowę i policzki córki, a ponieważ trudno jej było milczeć o tem, co uciskało jej serce, przeto rzekła:
— Nie przypuszczaliśmy zaprawdę, że to nastąpi i muszę wyznać, że nam się to wszystko dziwnem wydaje. Jak to mówią, zaskoczyła nas ta rzecz znienacka. Równy z równym chętnie się para, a Hansina jest przecież prostą wieśniaczką i nic więcej. Skoro jednak sprawy tak daleko zaszły, niema już co gadać, tylko trzeba prosić Boga o błogosławieństwo.
Nastała cisza, którą przerwał Anders Jörgen, wszedłszy ubrany w ciemną, świąteczną odzież i czyste, białe, wełniane pończochy. Przez chwilę stał niepewny przy drzwiach, spozierając ku Elzie i jakby czekając znaku, potem jednak podszedł niezdarnie i rzekł:
— Życzę szczęścia i błogosławieństwa bożego!
Emanuel uścisnął mu dłoń w milczeniu.
— Może ksiądz kapelan raczy usiąść! — powiedziała Elza. Usiedli wszyscy, Hansina zajęła z przyjaciółką miejsce na ławie pod oknem, zaś Emanuel w fotelu, przy piecu. Stracił cały nastrój, a nawet gniewało go to wszystko po trochu. Wydawało mu się, że ma prawo być serdeczniej przyjętym.
Elza zaczęła mówić o pogodzie, o suszy, która niszczy trawę i zboże jare, potem zaś o chorobach, grasujących w okolicy i nowym lekarzu obwodowym w Kyndlöse. Emanuel odpowiadał półsłówkami, a w końcu rozmowa utknęła całkiem.
— Anders! powiedziała mężowi Elza. Mógłbyś też przecież raz pokazać księdzu kapelanowi bydło.
Anders wstał, a martwe jego oczy zapałały życiem.
— Ano! — zawołał. — Może ksiądz kapelan ma ochotę zobaczyć bydło?
Emanuel zgodził się porywczo jakoś i zapiął surdut na wszystkie guziki. Wyglądał jakby pragnął wynieść się coprędzej.
Elza uczuła strach, zbliżyła się tedy i próbując dawniejszego, ujmującego serce uśmiechu, powiedziała:
— Mam nadzieję, że pan pastor spędzi dzień z nami, dzieląc się łaskawie tem, co w prostocie swej przyrządziliśmy do jedzenia. Wiedząc o rzeczy wcześniej, bylibyśmy mogli wystąpić może nieco uroczyściej. Proszę się nie gniewać, że nam to zrazu wypadło tak dziwnie, ale przez myśl nam nie przeszło, by Hansina miała zrobić taką partję, by dostała takiego człowieka za męża. W gruncie serca jesteśmy jednak wszyscy uradowani i wdzięczni za to, co się stało... proszę wierzyć. Zostanie chyba ksiądz kapelan dzisiaj z nami... prawda?
— Droga Elzo! — powiedział, momentalnie łagodniejąc, Emanuel i ujął jej dłoń. — Radbym w istocie prosić o pozwolenie, bym dom ten uważać mógł za swój. Tęskniłem za tem długo, a przytem, prawdę mówiąc, nie mam już innego dachu nad głową.
— Cieszy nas z całego serca co ksiądz kapelan powiada i witamy go z całej duszy! — powiedziała Elza, odzyskując poufały ton i klepiąc Emanuela zlekka po ramieniu. — Pokochaliśmy pana pastora od pierwszego zaraz wejrzenia... Bóg świadkiem, tak było. Idźże, idź Anders i oprowadź dobrodzieja. Niema tam tego dużo, bo to jeno ubożuchna zagroda. Ale myślę, że pan pastor wiedział o tem z góry.
— W każdym razie nie szukałem bogactwa, o którem powiada Pismo, że je roztoczą mole i rdza zniszczy! — odparł Emanuel, potem zaś dodał z uśmiechem, zwrócony do Hansiny:
— Może pójdziesz z nami na chwilę do stajni?
Nie pojęła, o co mu idzie, zarumieniła się i odrzekła, spojrzawszy na matkę, że musi pomagać w kuchni.
— Ha, trudno, tedy do widzenia! — powiedział i skinął jej głową.

Anders Jörgen zaprowadził Emanuela naprzód do stajni końskiej, świeżo wystawionej, położonej naprzeciw starego domu mieszkalnego. Stały tu dwie rosłe, kasztanowatej maści klacze i kosmata, jednoroczna źrebica. Zaczęły brzęczeć łańcuchami szleji i pomrukiwać głucho, jak czynią zawsze konie, gdy znajomy wejdzie do stajni.
Anders ożywił się tak, że Emanuel nie mógł wyjść ze zdumienia, i zaczął recytować szczegółowo, co wiedział o wieku, charakterze i rodowodzie każdego z koni. Z największą dumą przejmowała go źrebica, będąca bezpośrednim potomkiem słynnego Stärkoddera II, który trzy razy, rok po roku, otrzymał na wystawie w Roskilde pierwszą premję, a którego pierś okrywało więcej odznaczeń honorowych, niż niejednego księcia panującego.
Emanuel słuchał z zajęciem i oglądał urządzenie stajni, oraz przyległej sieczkarni i młockarni. Próbował siekaczy, dotykał przeróżnych części czyszczarki i rozpytywał o znaczenie każdej śruby i każdego zębatego kółka. Wtajemniczał się wogóle gruntownie w owe misterja gospodarcze, z któremi nie zetknął się od czasu pobytu w dziecięcych latach na wsi, u wuja w Jutlandji.
Gdy się jednak znaleźli w stajni, gdzie były krowy, uwagę jego zwróciło w pierwszej linji gniazdo jaskółcze, przyczepione do pokrytych pajęczyną belek powały. Za ich wejściem uciekła para jaskółek.
— Prześliczne! — zawołał w zachwycie. Anders myślał, że ten okrzyk dotyczy jego krów, uśmiechnął się przeto i uderzywszy silnie dłonią po zadzie krowy opasowej, powiedział wesoło:
— Tutaj oto, może ksiądz kapelan zobaczyć ładny kawał mięsa!
Krowy były to ulubione stworzenia Andersa Jörgena, który uzyskał nawet w okolicy sławę wybitnego hodowcy i producenta opasowego bydła. Wiedział dokładnie, ile mleka daje każda z jego siedmiu krów i ile ważyła i waży każdego dnia, przez cały ciąg pobytu w stajni. Na palcach umiał wyliczyć, ile spotrzebowały funtów sieczki, zielonej paszy, śrutowin, słomy i makuchów i jaki przez ostatnich lat dwadzieścia był stosunek cen masła i mięsa do cen paszy. O wszystkiem tem rozprawiał niezmiernie wymownie, dając niemal naukowo ujęty wykład nowoczesnego, stajennego karmienia forsownego, którego był namiętnym zwolennikiem.
Emanuel słuchał z coraz większem zdumieniem. Mały, napół ślepy, niezdarny człowieczek, którego wziąć było można za głupawego dziwaka, mówił z zapałem, bronił własnych poglądów i przejawiał znajomość rzeczy, oraz fachowość niesłychaną. Wydało mu się to jednym jeszcze więcej dowodem, że jeno skutkiem niedostatecznej znajomości chłopów, inne klasy po wszystkie czasy krzywdziły ich i krzywdzą dotąd. Uświadomił sobie w tej chwili, jak konieczną, jak wprost niezbędną jest rzeczą, także i dla duchownych, działających pośród ludu, zjednoczyć się z tą warstwą społeczną i zdobyć sobie jej zaufanie.
Andersowi pochlebiało żywe zainteresowanie Emanuela jego gospodarstwem i mówił coraz to więcej. Oprowadził go po wszystkich stajniach i zabudowaniach, pokazał szopę na owies, wziął go do owczarni i piwnicy na buraki, a Emanuel szedł wszędzie bez oporu. Gdy się jednak znaleźli w chlewach, a Anders, uniesiony zapałem, chciał, by przelazł przez zagrodzenie i pomacał świnie, okryte grubo słoniną, Emanuel uznał, że ma tego dość. Dotknął ramienia Andersa i powiedział:
— Dziękuję wam, drogi Andersie Jörgenie, ale zostawimy sobie to chyba na inny raz.
W tejże chwili zjawił się biało włosy Ole i zawiadomił, że obiad na stole. Emanuel pozdrowił przyjacielsko swego przyszłego szwagierka, przypatrzył mu się poraz pierwszy lepiej. Był to ładny, świeży, piętnastoletni chłopak, nieco może za niski jak i Hansina, ale twarzyczka jego miała bardziej jeszcze dziecięco naiwny wyraz.
— Będziemy, zda mi się, przyjaciółmi! — powiedział i uszczypnął go w rumiany, niby jabłko, policzek.
Chłopak patrzył nań, otwarłszy usta i wybałuszywszy oczy, a gdy Emanuel ruszył dalej, pognał co sił w nogach, okrążył stodołę, wpadł do pralni i zachłystując się, opowiedział zajętej tam komornicy, co mówił kapelan. Babina przewąchała już wszystko, tedy rozwarłszy gębę w uśmiechu od ucha do ucha, powiedziała:
— Osioł z ciebie, Ole! Czyż się nie domyślasz, co w trawie piszczy?
W tejsamej chwili Ole zrozumiał. Poczerwieniał się jak burak, popatrzył na kobietę, a potem obrócił się na pięcie i umknął. Matka wyszła w chwilę potem przed dom i zawołała go do jedzenia. Ale nie odpowiedział i przez cały ciąg uczty nie pokazywał się na oczy.
Stół w świetlicy nakryto czystym, białym obrusem i zastawiono glinianemi talerzami w kwiatki. Kapelana usadzono na pierwszem, honorowem miejscu. Usiłował zrazu doprowadzić do tego, by obok niego siadła Hansina, ale zauważył niebawem, że uchybiłoby to zwyczajom wiejskim i poczuciu przyzwoitości, by córka rodziny zasiadała do stołu, dopóki jedzą goście. Musiał się tedy zadowolić uśmiechaniem do niej i gestami głowy, ile razy wychodziła z kuchni, niosąc potrawy.
Jedzenie niezbyt smakowało, nawykłemu do czego innego Emanuelowi. Nie wiedział nawet, że w chłopskiej chacie ryż gotowany i smażona słonina z jajami zaliczaną jest do potraw odświętnych. Nigdy atoli nie wydała mu się bardziej uroczystą żadna biesiada. Słońce rzucało na stół świetlane krążki i miał uczucie, że poraz pierwszy dopiero jest na prawdziwej wsi. Przez otwarte do sieni drzwi płynął z podwórza zapach siana i odór stajni, a na falach lekkiego powiewu przypływał bądź biały, podobny żaglowej barce motyl, bądź też przypominający parowiec trzmiel burkliwy, który latał chwilę z warkotem po izbie, by potem zniknąć niespodzianie.
Pod koniec zjawiła się, przywabiona brzękiem łyżek i widelców, gromadka kur. Jedna po drugiej przeskakiwała po krótkiej rozwadze próg i zaraz brały się do dziobania okruszyn rozsypanych po glinianej podłodze, pod stołem i ławkami. Sam jeno wspaniały kogut przystanął przed drzwiami, gulgocząc, niby baczny strażnik, co przestrzega i zachęca jednocześnie.
Hansina uczuła się tak znużona bezsenną nocą i przejściami duchowemi, że musiała po skończonej uczcie pójść do swej komórki celem odpoczęcia.
Było to wielkiem rozczarowaniem dla Emanuela, który pragnął pomówić z nią nareszcie bez przeszkód. Przez całą godzinę zabawiała go sama jedna Elza, bo nawet Anders Jörgen skorzystał ze sposobności i przemknąwszy chyłkiem pod stodołą, zażył sobie codziennej, poobiedniej drzemki, podłożywszy pod głowę drewniany sabot.
Elza oprowadziła Emanuela, chłopskim zwyczajem, po całym domu. Pokazała mu kuchnię i pralnię, gdzie musiał przyjąć życzenia szczęścia od uśmiechniętej komornicy, która mu podała mokrą rękę, zawiodła go do solarni i do piwnicy z mleczywem. Tam został ku czci jego zrobiony spory kawał masła.
Potem udali się do „sali,“ wielkiej, błękitno malowanej komnaty, położonej po drugiej stronie sieni, gdzie stała tylko wielka szafa z odzieżą i trzy ogromne, zielono malowane skrzynie, zawierające domowy zapas płótna, bieliznę, nakrycia stołowe, oraz pamiątki rodzinne. Elza otwierała skrzynie, jednę po drugiej, a Emanuel zobaczył mnóstwo rzeczy niezwykle dlań ciekawych. Były tu koszule ślubne, liczące cały wiek, napierśniki i makaty kunsztownie haftowane z imionami i datami, których wykonanie lata pracy kosztowało, dalej czepce ze złotego brokatu i czapki tkane perłami, stanowiące przystrój weselny przodków, wreszcie książki do nabożeństwa, sprzączki do trzewików, łańcuszki na szyję i srebrne guzy.
Elzę interesował najbardziej ciułany całemi latami zapas płótna, samodziałowych tkanin i przędziwa. Pokazała to Emanuelowi, który nie wiedział, że ogląda rzeczy, będące najważniejszą częścią posagu Hansiny. Całe bowiem obejście i pole musiało zostać po śmierci Andersa zwrócone właścicielowi, od którego zostało wydzierżawione na czas życia trzech pokoleń.
— Tyleśmy jeno odłożyć zdołali! — mówiła dobywając każdą sztukę z osobna i pieszcząc ją niejako dotknięciem. Nie wiele tego, bo pobraliśmy się późno, a w pierwszych latach mieliśmy się licho, tak że mowy nie było o oszczędzaniu. Prócz tego nie zawsze nam się szczęściło z bydłem i nieraz zawodziły plony. Toteż uważamy, że i to dobre, co się uciułać powiodło. Kiedym zaczęła myśleć o Andersie, prorokowała mi matka, że oboje skończymy w przytułku nędzarzy, ale Bóg pokierował inaczej i jesteśmy mu z całego serca wdzięczni.
Szperanie w nagromadzonych rzeczach zbudziło w niej rozmaite wspomnienia, zaczęła też opowiadać. Zapoznała się z Andersem, służąc z nim razem u pewnego kmiecia w sąsiedniej parafji. Pełen podziwu słuchał Emanuel jak kreśliła, niemal żartobliwym tonem, swe życie, trawione przez lat piętnaście w służbie u obcych ludzi i rozmaite troski i klęski, aż wreszcie zdołali oboje uciułać tyle, że mogli założyć domowe ognisko. Napełniła go wielką radością w tej chwili myśl, że może stać się pociechą i podporą tej parze zacnych ludzi, na stare lata.

Tymczasem pogłoska o zaręczynach dostała się z plebanji na wieś i dotarła około południa do Skibberupu. Zrazu wierzyć nie chciano, atoli gdy okazało się, że kapelan rzeczywiście przyszedł do Andersów przed południem i dotąd tam siedzi, zaczęto coś przypuszczać. W ciągu ostatnich godzin zazierały przez płot ogrodu, lub bramę, do wnętrza rozmaite twarze, zarówno dzieci jak i dorosłych. Wszyscy chcieli dowiedzieć się czegoś i pochwycić jakiś szczegół, mogący sprawę wyświetlić. Podczas gdy Emanuel rozmawiał z Elzą w „sali“, kilka kobiet wtargnęło zuchwale do pralni, gdzie zaczęły szeptać z komornicą.
Gdy w ten sposób stwierdzono prawdziwość pogłoski, zawrzało w całej wsi, jak w ulu. Nikt nie mógł się teraz powstrzymać od zajrzenia przez płot, by na moment bodaj zobaczyć narzeczonych. Gdy Elza wróciła z Emanuelem do świetlicy, zastała tam już kilkoro bliższych przyjaciół, którzy przyszli życzyć szczęścia.
Po nich zjawili się inni, obecność ich upewniła Elzę, że nie ma powodu szukać plotek i złośliwych uwag. Wszyscy uznali to, co zaszło, za rodzaj zaszczytu dla całej gminy, a nawet całego stanu chłopskiego... Było to jawne przypieczętowanie zawartego poprzedniego dnia w domu zebrań przymierza.
Postępowanie Hansiny, która zaraz po nadejściu gości wyszła ze swej komory, także nie dawało pola do zgorszenia, lub uwag. Dumna z siebie przyjaciółka nie odstępowała, objąwszy ją wpół, zaś narzeczona siedziała, napoły jeno wiedząc, co się dzieje i przyjmowała w milczeniu i wstydliwie rozliczne gratulacje.
Pełno było w izbie przez całe popołudnie wesołych i dumnych Skibberupaków. Musiano w końcu pootwierać drzwi i okna, by dać przystęp powietrzu, bo wewnątrz stało się gorąco nie do zniesienia. Ni na chwilę nie schodził z ognia saganek z kawą. Przybył nawet sam tkacz Hansen i uśmiechając się po swojemu krzywo i dwuznacznie, złożył życzenia szczęścia młodej parze.
Dziwnego w końcu doznał uczucia Emanuel. Przyjmował oto mnóstwo życzeń od rozmaitych ludzi, a nie pomówił jeszcze dotąd na serjo z Hansiną i nie otrzymał od niej samej słowa zgody.
Zaczęła go trapić zazdrość z powodu tej wielkiej, czerwono-włosej Anny, jak cerber pilnującej jego narzeczonej. Razić go zaczęło, że głaszcze ciągle jej rękę, trzymaną na kolanach, jakby stanowiły obie parę małżeńską. Wreszcie znalazł sposobność zapytania jej tak, by nie słyszeli inni, czy nie zechciałaby przejść się z nim po ogrodzie.
Wstała natychmiast, ale Anna nie miała zamiaru jej odstąpić, jakby się uczuła uprawnioną, jako przyjaciółka dzielić ich czułości.
Emanuel z trudem powściągnął gniew i pochodziwszy trochę po ścieżkach, zaproponował powrót do domu.
Na samem odchodnem położył na ramieniu Hansiny dłoń i powiedział głośno i stanowczo:
— Chciałbym pomówić wreszcie z tobą, Hansino!
Spostrzegł, że zaczyna drżeć. Zrozumiała teraz, o co mu idzie. Po krótkiem wahaniu wysunęła ramię z objęć Anny i powiedziała jej:
— Możebyś zajrzała do świetlicy i pomogła matce przy kawie. Zaraz wrócę.
Anna przybrała zrazu wyraz bezmyślny, potem zaś nachmurzyła się. Nie rzekłszy słowa, zrobiła zwrot na pięcie i odeszła.

Hansina i Emanuel zawrócili w głąb ogrodu. Milczeli oboje. Znaleźli się wreszcie w altance, na samym krańcu sadu, gdzie nikt ich widzieć nie mógł prócz ptaszka, co siedział, piszcząc, wśród gałęzi. Wówczas pochwycił jej obie ręce i wpatrzył się w nią bez słowa. Czekała, by przemówił, gdy jednak spoglądał tylko bez słowa, czule i pytająco, przytuliła się doń sama i zamknęła oczy, on zaś wycisnął pocałunek na jej czole.

CZĘŚĆ CZWARTA.

Gdy kupiec Villing otworzył swój sklep niedzielnym rankiem, w tydzień po pamiętnem zebraniu w Skibberupie, zastał, jak zawsze na kamiennych schodach gromadkę obszarpanych i skarlałych mężczyzn i kobiet, trzymających puste flaszki, skryte pod odzieżą i czekających z utęsknieniem chwili otwarcia drzwi. Pozdrawiając lękliwie gestami, jedni po drugich przemykali bez słowa poza plecami kupca. Każdy kładł drżącą ręką na ladzie trochę zaśniedziałych miedziaków, a praktykant napełniał flaszki ze stojącej w kącie beczułki. Potem, jeden człeczek po drugim wymykał się cicho, śpiesząc w różnych kierunkach na przełaj, przez pola.
Villing stał na kamiennych schodach. Na nogach miał haftowane pantofle, a na tłustej głowie, głęboko nasuniętą, płócienną czapkę. Wetknął palce wskazujące rąk w kieszenie kamizelki, resztą zaś palców bębnił po brzuchu. Spojrzeniem badawczem wodził tak każdego ranka wokół po wsi, badając zagrody, dworki i obejścia, myszkując po wszystkich kątach i zakamarkach, jak lis szukający zdobyczy. Z drzwi swoich mógł objąć spojrzeniem całą niemal wioskę, mógł poznać węchem, co gotuje się na każdem ognisku i stwierdzić, czy kawa i korzenie nabyte zostały w jego sklepie. Vejlby składało się z siedmiu jeno, czy ośmiu dworków i kilku małych domków. Dworki były nowe i wszystkie wedle jednego wystawione wzoru. Z tych samych małych, żółtawych kamieni miały ściany, a w ścianach takież same długie, jednostajne rzędy okien, obrócone na staw, takie same też posiadały cementowe cokoły i łupkowe dachy. Przed każdym domem widniał skrawek ogrodu, zasadzony młodemi drzewkami, przypominającemi długie miotły, co nie dawały schrony, ni cienia. Pewnej nocy przed kilku laty pożar zniszczył całą niemal wieś, a ocalał tylko kościół, plebanja i kilka nędznych chat, położonych nieco wyżej.
Mimo, że była ledwo siódma rano, słońce doskwierało silnie. Na niebie nie ostała się ni jedna chmurka, a za najlżejszym podmuchem wiatru polatały tumany kurzu, zasypując wieś i przyległe pola. Trawa ogrodu i liście wysokiego żywopłotu plebanji od strony drogi tak były grubo kurzem okryte, że wyglądały jakby pobielone wapnem, a woda stawu wiejskiego, otoczonego kamiennym murem, powlekła się oleistą warstwą, w której promienie słońca grały wszystkiemi kolorami tęczy. W bramie jednego obejścia jakiś mężczyzna czyścił uprzęż, zaś na poddaszu drugiej zagrody chłopskiej parobek trzepał i czyścił swą odświętną odzież. Wszędzie krzątano się, jak to bywa o poranku niedzielnym.
Kupiec Villing posłał frasobliwe wielce spojrzenie w stronę plebanji, której czerwone szczyty dachów błyskały majestatycznie pośród koron drzew. Zaliż można wiedzieć, co się stanie? Dalby był chętnie sto koron na biednych, byle móc przez pół bodaj godziny „patrzyć w ciemny chaos przyszłości.“ Tak się wyrażał, bowiem miał zamiłowanie do górnolotnych wyrażeń. Nie ulegało kwestji, że proboszcz Tönnesen postanowił wytężyć całą moc swoją, celem zgniecenia ducha buntu w gminie. Wynikało to jasno z ogłoszenia przybitego na drzwiach kuźni, że odtąd będzie miewał kazania sam w obu kościołach. Dzisiaj miał zacząć od Skibberupu. Czyliż jednak uda mu się to? Czyż zaślepienie nie przybrało już takich rozmiarów, że wszelki opór był daremny?
Kupiec Villing otworzył tu, we wsi przed siedmiu laty swój handel towarów kolonjalnych, środków spożywczych, delikatesów i rozmaitości en gros i en detail, z tem stanowczem postanowieniem, że nie będzie się pod żadnym warunkiem mieszał w żadne zatargi ludności miejscowej. Z wielką skromnością, jednającą mu przychylność obu obozów, oświadczał każdemu, kto go chciał pozyskać dla swego stronnictwa, że jest „tylko kupcem,“ który wie dobrze, iż w parafji zajmuje jeno podrzędne miejsce, że ma jeno za zadanie dostarczać ludności dobrego i możliwie taniego towaru, oraz zadowolić obdarzających go swem zaufaniem klientów przez szybką ekspedycję i przystępne warunki kredytowe. Kiedy jednak tkacz Hansen założył w Skibberupie konsum i zabrał mu więcej niż połowę odbiorców, uświadomił sobie nagle, że współczesna oświata ludowa prowadzi do nieszczęścia, oraz że wszyscy dobrze myślący obywatele winni się połączyć w celu obrony kraju, przed zakusami ograniczonych mas ludu. W chwilach zwątpienia widział w duchu, jak zbrodnicze zuchwalstwo Skibberupaków ogarnia całą okolicę i kraj, jak wyrastają z ziemi, niby jadowite grzyby, coraz to nowe konsumy i kooperatywy, jak zatruwają wieś po wsi, zaś stare, na wykształceniu fachowem i znajomości rzeczy oparte przedsiębiorstwa niszczeją coraz to bardziej i do bezwzględnej zmierzają ruiny. Czyż nie tak działo się bowiem już teraz w życiu publicznem? Czyż nie wciskali się wszędzie chłopi, zdobywając sobie władzę? W Kyndby naprzykład, usunięto dopieroco dwu właścicieli ziemskich, a nawet jednego łowczego z zarządu gminnego, wybierając w ich miejsce trzech ludzi, ledwo się umiejących podpisać! A w parlamencie? Boże wielki... chłopi, chłopi, nic — tylko chłopi!
Ile razy teraz rozmawiano w ogródku Villinga o tem, co robią Skibberupaki, zwłaszcza gdy było obecnych kilku bodaj czynszowników, osiadłych na gminnym gruncie, którzy, jak powiadano, zaczynali czuć pociąg do sali zebrań Hansena, Villing występował zawsze w roli deklamującego agitatora.
Nie jestem, zaprawdę, — mawiał, zarumieniony dumą i zapałem, — żadnym wrogiem wolności! Oświadczam tylko, że należy uszanować wiedzę fachową. Prawda, panowie? Wiedza fachowa musi być zawsze stawiana na pierwszem miejscu. To przyznać musi każdy rozsądny człowiek. Kto chce kupić okulary, nie idzie do krawca, a gdy mnie boli ząb, szukam lekarza, nie zaś adwokata, czy kominiarza! Czy słusznem jest, pytam, rozumowanie moje? — Tak wołał, chwytając oburącz jednocześnie bokobrody i owijając je szybko wkoło palców, przyczem spojrzenie jego kładło się ciężko na słuchaczach. Po chwili ciągnął dalej: — Dziś każdy robotnik mniema, że umie prowadzić przedsiębiorstwo handlowe, a pierwszy lepszy rzemieślnik uważa się za powołanego na duszpasterza bliźnich swoich. Jest to nonsens! Czyż widział kto, by kupiec zakładał warsztat tkacki, albo proboszcz tłukł po drogach kamienie? — Tutaj robił pauzę i z triumfem spozierał na czynszowników, spuszczających na ziemię oczy. Jakież skutki będzie miała przewrotność owa? Jakieżto towary dają swym klientom konsumy? Same śmieci, oczywiście, same napoły zepsute rzeczy, którychby żaden grosista nie miał śmiałości zaofiarować kupcowi fachowemu. Proszę, niech panowie raczą spojrzeć choćby na ryż, którego niedawno dostałem znaczną partję! Chciałbym widzieć konsum, mogący się poszczycić takim towarem! Nieprawdaż? Proszę obejrzyć każde ziarno zosobna. To gatunek niezrównany. Sam tłuszcz, same pożywne składniki. Może który z panów weźmie kilka funtów na próbę?
Kupiec Villing zaliczał się oczywiście w latach ostatnich do gorliwych zwolenników proboszcza Tönnesena. Uświadomił sobie, że stanowisko jego we wsi związane jest nierozłącznie z autorytetem tego człowieka. To też wieść o zaręczynach kapelana była mu ciosem pięści w same piersi. Dosłownie stracił dech. W jednej chwili zorjentował się, że Skibberupaki dostali w rękę asa atutowego. Coprawda, jak powiadano, proboszcz wniósł skargę do episkopatu i zażądał niezwłocznego przeniesienia Hansteda, ale nie ulegało wątpliwości, że mieszkańcy Skibberupu odpowiedzą na to wyzwanie po swojemu. Niektórzy twierdzili, jakoby tkacz Hansen miał oświadczyć ze zwykłym swym złośliwym uśmieszkiem, że spokój w gminie zapanuje dopiero po wygnaniu proboszcza Tönnesena z vejlbijskiej plebanji. A Hansen miał, niestety, zwyczaj dotrzymywać swych obietnic.
Potrząsając smutnie głową, wszedł Villing do sklepu i jak miał zwyczaj, wyładował swój zły humor na praktykancie, biednej, wielkomiejskiej, chudej istocie, która „zrządzeniem Opatrzności,“ wedle górnolotnego wyrażenia się jego, została mu powierzona w opiekę.
— Wytrzyj nos, smarkaczu! — wrzasnął na zalęknionego chłopca, który siedział, wciśnięty trwożnie w kąt sklepu, z garnuszkiem kawy i kromką chleba w rękach. Wytrzyj nos! Wisi ci cała dwugroszowa łojówka z dzióba! Siedzisz tu po całych dniach i pocisz się, nicponiu, aż człowieka mierzi poprostu. Już ci, wszakże mówiłem, że źreć potrafisz, jakby szło o dostanie wielkiego medalu za obżarstwo! Ale odważyć porządnie funta kawy nie potrafisz, cymbale, i nie nauczysz się tego do śmierci!
Potok słów jego zatamowany został zjawieniem się gościa.
Po chwili przybył drugi, a w ciągu następnych godzin, aż do pory nabożeństwa ruch wielki panował w sklepie, tak że wetknąćby nie można szpilki. Większość gości przybywała atoli po to jeno, by zabić trochę czasu paplaniną, nie zaś po sprawunki. Sklep Villinga był punktem zbornym mężczyzn, którzy udawali się tu przynajmniej raz na dzień posłuchać plotek gminnych, odebrać pocztę, lub dowiedzieć się o ceny.
Nastrój gości był dnia tego niezwykle marny. Ale przyczyną tego zjawiska były nietyle wichrzenia Skibberupaków, ile długotrwała susza, wprawiająca w wielkie przygnębienie vejlbijskich chłopów. Od kilku tygodni nie spadła kropla deszczu. Wokół, po wzgórzach zżółkły jare zboża, a trawa wypalona została do cna. Natomiast rosło bujnie i zieleniało wszystko po niskich zapadlinach dolinnych Skibberupaków i w okolicy wybrzeża, po ich małych łączkach, tak jakby Bóg umyślnie dostosował warunki atmosferyczne do potrzeb buntowników.
Gdyby posucha potrwała jeszcze czas jakiś, nastałby zupełny nieurodzaj w tej części parafji, a było to groźne, albowiem nie wszyscy właściciele rolni siedzieli tak twardo w siodle, jakby sądzić można było, patrząc na ich nowe domostwa. Ów pamiętny pożar podkopał ogólny dobrobyt i ciężył dotychczas na umysłach wszystkich, tem bardziej, że właśnie ta katastrofa uczyniła miejscowych chłopów bezwolnemi narzędziami w rękach proboszcza.
Villing krzątał się za swą ladą, nastawiając uszu i chwytając przeróżne, półgłośne rozmowy chłopów w całym lokalu, a ile razy wspomniano o tkaczu Hansenie, czuł, że uginają się pod nim kolana. Mimo to nie zaniedbywał swych obowiązków kupieckich, podobnie jak i żona, która, przybrana w świeżo odprasowaną, muślinową, różową suknię, zjawiła się do pomocy. Trzeba było wykorzystać obecność. Poprzez głuchy łomot drewnianych chodaków, ciężkich butów i rozgwar głosów brzmiały ciągle słowa komendy Villinga, skierowane do praktykanta: Ludwiku! Ósemkę tytoniu do żucia dla Hansa Olsena, ale najlepszego gatunku, najlepszego, pamiętaj! I funt cukru lodowatego! Ale pełna waga! Niema co skąpić Hansowi Olsenowi,... wypraszam to sobie! Żona przemawiała łagodniej, a przekonywująco: Możebyście, Moren Hansen, obejrzała przy sposobności sztuczkę tej materji bawełnianej. Zaręczam, że takiego towaru nigdzie za podwójną cenę nie dostaniecie! To już u nas zasada, że zakupiwszy korzystnie, chcemy, by zyskali również nasi klienci.
Nagle krzyknął ktoś od drzwi:
Proboszcz jedzie!
Wszyscy zwrócili się do okien, a w moment później przejechał proboszcz Tönnesen, w otwartej karecie, udając się na nabożeństwo do Skibberupu. Siedział sam na poduszkach, lekko w tył pochylony, a ręka jego spoczywała, zakrzepła w pewnym siebie geście na drzwiczkach pojazdu. Villing, który wyskoczył na półotwartą szufladę, by lepiej widzieć, wydał mimowolny okrzyk. Imponująca postać proboszcza, przybranego w uroczyste szaty kościelne, oblanego słońcem i wprost wspaniałego dziś, wywarła na nim takie wrażenie niezmożonej potęgi i boskiego wprost majestatu, że serce mu zatętniło w piersiach i zbudziła się na nowo wiara w ostateczne zwycięstwo prawa i wiedzy fachowej.

Kilkaset osób płci obojga zebrało się tymczasem w samotnym kościele skibberupskim. Dawno nie brzmiał poważny dzwon ponad głowami liczniejszego, a w każdym razie poważniej nastrojonego tłumu wiernych. Opustoszały zwykle cmentarz wyglądał dziś na targowisko. Wszędzie widniały grupy mężczyzn i kobiet, ogarniętych jakąś gorączką i mówiących głośno. Obsiędziono gęsto grobowce, nawoływano się zdala, a wszędzie panował ruch taki i gadanina, że ledwo słychać było dzwon kościelny.
Pośród tych rzesz bojowo nastrojonych przechadzał się uśmiechnięty tkacz Hansen, niby kot po mleczarni. Czuł, że owładnął znowu sytuacją. Skibberupaki mogli sobie dowoli szemrać przeciw niemu czasu pokoju, krytykować jego dziwne, często niezrozumiałe postępowanie, ale gdy nastawała chwila ciężka, kupili się wkoło niego z nieograniczonem zaufaniem. A dzisiaj właśnie miała się odbyć wielka bitwa.
W pierwszej chwili, po przeczytaniu manifestu proboszcza na bramie kuźni, świadczącego, że występuje w pełnej zbroi do boju, ujawniło się w Skibberupie rozdwojenie i niezgoda odnośnie do metody obrony. Niektórzy, starsi chłopi, stropili się, a nawet rosły cieśla Nielsen zaproponował na posiedzeniu, zwołanej śpiesznie rady gminnej, by postępowano „z rozwagą, ale stanowczo.“
Młodzi chcieli natomiast, podobnie jak to czyniono dawniej, powstrzymać się całkiem od udziału w nabożeństwie, tak by proboszcz gromił jeno puste ławki. Przytem proponowali, by się potem zebrać przed kościołem i przyjąć gwizdaniem przejeżdżającego duszpasterza. Plan ten zmieniono jednak na wniosek tkacza Hansena i uchwalono przeciwnie, zjawić się gromadnie w kościele, a to w celu zyskania jak największej ilości świadków na wypadek, gdyby proboszcz zagalopował się zbytnio w słowach, na co się w samej rzeczy zanosiło. Postanowiono wysłuchać wszystkiego z zupełnym spokojem. Gdyby natomiast przekroczył granice przyzwoitości, miała cała gmina na dany przez Hansena znak opuścić kościół, potem zaś wnieść, podpisane przez setki parafjan, zażalenie do konsystorza.
W chwili, gdy pojazd Tönnesena ukazał się wśród wzgórz od strony północnej, kobiety zaczęły wchodzić do kościoła, zaś mężczyźni ustawili się po obu stronach bramy, by, jak to umówiono, przyjąć proboszcza gromadnie, a bez wszelkiego pozdrowienia. Był to pomysł tkacza Hansena, który oświadczył, że nigdzie nie jest napisane, by parafjanie mieli obowiązek zdejmować czapki przed swym plebanem.
Ta wstępna potyczka nie bardzo się jednak udała, bowiem wielu straciło w ostatniej chwili odwagę, a prawa ręka innych sama mechanicznie, pod naporem instynktu uniosła się ku czapce, w chwili, gdy ich proboszcz mijał.
W kilka minut później zaczęto śpiewać pod kierownictwem nauczyciela Johansena i to jeszcze zanim wszyscy weszli.
Śpiew wypadł nieźle, mimo że cała gmina, kobiety i mężczyźni huknęli pełną piersią w sposób wyzywający. Dużo można było znaleźć wad i niedomagań w starym kościele, a naprzykład zapleśniałe sklepienie i piwniczna wilgoć ścian były nieraz przedmiotem drwin Hansena podczas zebrań jego zwolenników, miał on atoli tę wielką zaletę, że łamał i łagodził brutalne głosy niesfornych śpiewaków, że sklepienie zbierało niejako ten cały chaos i odrzucało go na dół, w postaci spokojnej, harmonijnej melodji. Nawet ustawiczne pokaszliwanie, krząkanie tłumu, oraz rozgłośne wycieranie nosa proboszcza przy ołtarzu, odbite od sklepienia, nabierało brzmienia uroczystego, nieziemskiego, pełnego modlitewnego nastroju. Prześpiewano dwa hymny, Johansen cofnął się w głąb zamykanej stali, a proboszcz, przeszedłszy tętniącym krokiem kościół, wstąpił na kazalnicę, której stopnie zatrzeszczały pod jego ciężarem.
W tej chwili rozległ się turkot pojazdu i ustał nagle przed bramą. W momencie, kiedy proboszcz czytał modlitwę wstępną, uchylono drzwi i wszedł mężczyzna, starszy już, czarno ubrany, z przewieszonem niedbale przez ramię płóciennem okryciem od kurzu.
Na ten widok powstało w całym kościele wzburzenie takie, jakby sam Bóg objawił się nagle swym owieczkom. Nawet oparty o środkowy filar Hansen, który stanął tak, by go wszyscy widzieć mogli, stracił na chwilę głowę, a mała jego, opanowana wolą, kocia, mądra twarz przybrała ze zdumienia wyraz owczej głupoty.
Wszyscy wstali niezwłocznie w ostatnim szeregu ławek męskich, gdzie skierował się przybysz, robiąc mu z szacunkiem miejsce. Ale uczynił gest, wyrażający prośbę, by sobie nie przeszkadzali i usiadł spokojnie obok jakiegoś zażywnego chłopa, w kątku gęsto obsadzonej ławy.
Sam tylko proboszcz Tönnesen nie dostrzegł ani przybyłego mężczyzny, ani nie zwrócił uwagi na zamieszanie przezeń wywołane w kościele. Skończywszy modlitwę, wziął mszał i zaczął czytać podniesionym głosem tekst ewangelji na tę niedzielę przypadający. Natomiast nic nie uszło uwagi pana Johansena. Wytknął głowę ze swej stali i nagle kunsztownie rurkowane włosy zjeżyły się, jakby je ktoś przemienił w garść wiór. Spojrzał rozpaczliwie na proboszcza, jakby mu chciał dać znak. Ale Tönnesen czytał dalej spokojnie, a skończywszy, wytarł nos hałaśliwie, aż echo odpowiedziało, i wsparłszy się oburącz o balustradę kazalnicy, zaczął mówić.

W tym samym czasie kroczył Emanuel, wesoło pośpiewując, ścieżką wiodącą od pastwisk gminnych Vejlby, ku Skibberupowi. Miast nieodstępnego dotąd, jedwabnego parasola miał w ręku sękaty kij dębowy, a na głowie szerokoskrzydlny, słomiany kapelusz, w miejsce dawniejszego, z ciemnobrunatnego pluszu. Ustawiczny ruch na świeżem powietrzu, pod palącemi promieniami letniego słońca ubarwił w ciągu ostatniego tygodnia twarz jego na kolor brunatno-czerwony, a na grzbiecie nosa i pod oczyma ukazały się żółte piegi. Natomiast chrystusowa, jasna broda jego, wyblakła tak, że niemal biało odbijała od ciemnej skóry.
Nie miał on dokładnego wyobrażenia o doniosłości wrzenia i niepokoju, jaki wywołał w gminie w ostatnich tygodniach. Ponieważ sam był w tej chwili przedmiotem walki, przeto Skibberupacy, znowu na wniosek Hansena, nie wtajemniczyli go w swe plany. Z tego samego powodu przyszli teściowie trzymali się od całej sprawy zdala, to też wiedział tylko, że parafjanie zamierzają w jakiś sposób zaprotestować przeciw odsunięciu go od funkcyj kościelnych. Sam chciał zrazu przeciąć wątłą nić, łączącą go jeszcze z plebanją i przenieść się do pewnej rodziny w Skibberupie, która mu chciała odstąpić parę izb. Posłyszawszy jednak, że proboszcz wniósł rzeczywiście skargę do biskupa, postanowił zostać, by nie wyglądało, że boi się wytrwać na stanowisku i nie chce brać odpowiedzialności za swe czyny.
Spędzał zresztą całe dni w domu teściostwa, w ten sposób unikając spotkań z proboszczem i panną Ranghildą, a nadewszystko tak był zaabsorbowany szczęściem swojem, oraz nowym światem, jaki mu się ukazał w Andersowskiem gospodarstwie, stajni i polu, że nie bardzo sobie zdawał sprawę z tego, co się wokół działo.
Musiał też ułożyć sobie plan na przyszłość i zajęty nim, tracił nieraz świadomość samej walki.
Postanowił ożenić się natychmiast, gdy się stosunki ułożą po trochu. Chciał kupić za spadek po matce, wynoszący kilka tysięcy koron, małe osiedle chłopskie w parafji i żyć w przyszłości wyłącznie z pracy rąk własnych. Nie myślał przyjmować wynagrodzenia za pełnienie funkcyj kapłańskich, czy nauczycielskich, wrazie gdyby mu je powierzono w gminie, natomiast zamierzał żyć pośród przyjaciół jak przystało wolnemu i niezawisłemu człowiekowi. Spodziewał się w ciągu pół roku tak daleko posunąć swe wiadomości gospodarcze, by bez ryzyka prowadzić gospodarkę na małym kawałku pola, obejmującym jakichś dziesięć akrów ziemi, przy pomocy Hansiny, oraz dobrych ludzi, mając za cały inwentarz konia, dwie krowy i kilka owiec. Na więcej go stać nie było. Zaczął od praktykowania u swego przyszłego teścia i jak wszyscy mówili, robił szybkie postępy. Obeznał się z uprawą roli, umiał już jako tako powozić parą koni, zaprzęgać je do wozu i pługa, oraz karmić bydło.
Pod samym Skibberupem, w Egede było na sprzedaż małe gospodarstwo i zamierzył je nabyć. Składało się z małej chatki, zabudowań i pola, w malowniczem położeniu, u wylotu zielonej dolinki, tuż nad samym fiordem. Budynki gospodarcze były szczupłe i zniszczone, dom natomiast otaczał niezwykle piękny, wielki ogród, a po obu stronach drzwi wchodowych rosły róże jerychońskie i głogi. Pewnego wieczoru powiedział o tem osiedlu Hansinie, narazie jedynej osobie, znającej jego plany, a ponieważ spodobało jej się to i ponieważ godziła się wogóle na cały plan życia, przeto niemal stanowczo uradzili, że tam będzie w przyszłości ich siedlisko.
Wiedział już dokładnie, jak dom będzie urządzony, jaki wprowadzi tok gospodarki i jak rozłoży pracę dzienną. Przede wszystkiem nie chciał dopuszczać żadnej wystawności, meble miały być proste, sosnowe, brunatno lakierowane, a tryb życia taki, by najbiedniejszy człowiek nie doznał upokorzenia, siadając do jego stołu. Postanowił wstawać wraz ze słonkiem i skowronkiem, a po skończonej pracy dziennej gromadzić przyjaciół w świetlicy swojej i spędzać czas na wspólnym śpiewie, rozmowie, czytaniu i modlitwie. Widział się już naprzód, jak odziany w chłopską sukmanę chodzi tam i z powrotem po polu, orząc, widział jak żegluje cichym, letnim wieczorem po fiordzie, jak zarzuca sieci i zastawia przynętę, a Hansina zajęta w domu, staje często w progu, by nań spojrzeć. Z całą wyrazistością prawdy widział jej krępą postać, zarysowaną jasno pod szczytem dachu, jedną ręką ujęła się pod bok, drugą przysłoniła oczy. Uśmiech miała łagodny, dziecięcy, odziedziczony po matce, a uśmiech ten wybłyskał czasem z poważnych jej rysów, jak promień słońca z gęstwy pni jodłowych. Myśli Emanuela biegły dalej jeszcze w przyszłość. Z radosnem upojeniem widział biegające po wybrzeżu dzieci swoje, podobne gromadce uciesznych ptasząt. Nie będą to, zaprawdę, skrofuliczne, blade karykaturki kultury, w aksamitnych ubrankach, o przemądrzałem spojrzeniu, ale zdrowe istoty, zrodzone i żyjące w słońcu z czerwonemi, jak polne róże policzkami i oczami błękitnemi, jak morze.
Dotarł do grzbietu wzgórz, otaczających Skibberup, i zobaczył wyludnioną niemal w tej chwili wieś, z mnóstwem małych sadów, pełnych drzew, okrytych dotąd przywiędłem kwieciem. Zszedłszy nieco niżej po stoku, zatrzymał się nagle. Ujrzał Hansinę, karmiącą tuż pod domem rodzicielskim, mlekiem z flaszki, osierociałe jagnię. Siedziała skulona i zajęta tak dalece, że go nie spostrzegła, on zaś stał długo, ogarnięty czarem tego widoku i uśmiechał się radośnie. Hansina miała tę samą, wiśniowej barwy suknię odświętną, w której ją widział wówczas, kiedyto poraz pierwszy obejrzał ją dokładnie, to też strój wydał mu się piękny. Na sukni miała biały fartuch, a całą głowę jej osłaniał wielki, skrzydlaty kapelusz.
Pod wpływem chwilowej swawoli, zapominając, że to pora nabożeństwa, otoczył dłońmi usta i krzyknał: — A ku ku! — Spojrzała żywo i skinęła mu głową, nie puszczając jagnięcia z rąk. Dopiero, gdy podszedł blisko, wstała i podała mu rękę. Otoczył ją ramieniem, szepcąc: — Droga moja! — i wycisnął pocałunek na policzku. Oswoiła się zwolna z Emanuelem, czerwieniała atoli, ile razy ją całował. To też chcąc ukryć zakłopotanie, zaczęła co prędzej, z wielkim zapałem opowiadać, co zaszło w domu, od kiedy się rozstali, a więc od wczoraj wieczór. Mówiła o maciorze, która się oprosiła w nocy, o krowie, co zerwała łańcuch i o śmietanie, która nie chciała w żaden sposób dać masła. Zainteresowanie Emanuela sprawami gospodarczemi pobudziło ją również do tego samego, teraz wydało jej się każde, najprostsze zajęcie szlachetniejszem, a dom przybrał nową postać.
Wsunął rękę pod jej ramię i poszli zwolna, poufale zbliżeni, ku domowi. W otwartem oknie sypialni stała napół rozebrana Elza, zabierając się do czesania bujnych, siwawych już dobrze włosów. Nie przyszło jej nawet do głowy wstydzić się obecności Emanuela, przeciwnie, skinęła mu głową, okrywając się tylko lepiej ręcznikiem, spoczywającym na ramionach.
— Dzień dobry, mamo! — pozdrowił ją ze swej strony Emanuel. Cóż słychać?
— Wszystko dobrze, dziękuję... wielka maciora oprosiła się dziś w nocy.
— A ileż tam tego?
— Dwanaścioro!
— A to wspaniale! — odparł i spytał, oglądając się: — A gdzież ojciec?
Elza spojrzała nań, potem zaś na córkę badawczo, a oczy jej pytały Hansiny: — Czyś się wygadała?
Zarówno Elza, jak i Hansina wiedziały dobrze, co się ma stać dziś w kościele, ale postanowiły nie mówić nic Emanuelowi, bo przeczuwały, że nie zgodziłby się na metodę Hansena, a nie chciały, by mu przeszkadzał w wykonaniu planu.
— Anders poszedł na łąkę do jałówek! — powiedziała uspokojona wyrazem twarzy Emanuela.
— Tak? A przecież właśnie pora karmić bydło.
— Pewnie zaraz wróci. Zresztą nabrałeś już takiej wprawy, że możesz to sam zrobić, jeśli masz ochotę.
Emanuel uśmiechnął się.
— Ano, spróbuję! — powiedział i poszedł wziąć inne ubranie w komórce Olego.
Hansina udała się powolnym krokiem do kuchni, chcąc dopilnować obiadu. Zatrzymała się jednak na najwyższym stopniu kamiennych schodów i rozwiązując pod brodą wstążki kapelusza, spojrzała niespokojnie ku małej furtce pośród zabudowań, wiodącej ku drodze do kościoła.
— Nie widać jeszcze nikogo! — powiedziała do matki, a w oczach jej błysło jedyne, złe uczucie, godne każdego sprawiedliwego mieszkańca Skibberupu, to jest nienawiść do proboszcza Tönnesena.
Emanuel wszedł do stajni, ubrany w długą opończę ze zgrzebnego płótna, opasany sznurem, w drewnianych, ze skórzanemi wkładkami, chodakach. Poraz pierwszy zabierając się do karmienia, bez pomocy teścia, doznawał pewnego niepokoju. Niezręczne jego ruchy i przesadna dokładność, z jaką odważał i odmierzał przeróżne racje karmy, świadczyły o braku wprawy. Skrupulatnie, jakby szło o przyrządzenie ważnego lekarstwa, rozmieszał z wodą kilka makuchów rzepakowych we wiadrze, do powstałej w ten sposób braji dodał mieszaniny otrąb, śrutowin, oraz krajanych, żółtych korzeni i wszystko rozdzielił sprawiedliwie pomiędzy dojne krowy. Dwu krowom nie dojącym się zadał wiadro brukwi, a prócz tego dostała każda na dokładkę trochę sieczki owsianej, którą z trudem niemałym znieść musiał z podstrysza.
Zgrzał się prędko przy robocie, a skończywszy, doznał miłego zadowolenia, oraz fizycznej przyjemności, jaką daje robotnikowi praca ręczna. Zdawało mu się, że już po tym krótkim czasie mięśnie jego nabierają siły i sprężystości, że krew staje się cieplejsza i żywiej pulsuje w jego ciele. Nieraz wzdychał z żalem, że tak długo nie znał rzeczywistego znaczenia „błogosławieństwa pracy“ i myślał z politowaniem o swych znajomych w mieście, znających wieś jeno z „wywczasów letnich“, a którzy byli o tyle zaślepieni, że szukali leku dla chorych dusz i bezsilnych ciał swoich w takich rzeczach jak n. p. zabawa piłką na trawniku, albo wylegiwanie po całych dniach w hamaku, z romansem w ręku. Biedacy ci przypominali ludzi szukających daleko i bezmyślnie tego, co mają w ręce. Cierpiąc i żaląc się, wędrowali z jednych kąpiel do drugich, napychali się lekarstwemi i bez tchu polowali na coraz to nowe metody lecznicze oraz coraz innych lekarzy, mimo, że każdy z nich mógł sięgnąć po jedyne lekarstwo ziemskie, jakiego jąć się winna schorzała ludzkość. Jakże długo będą się ludzie pozbawiać dobrowolnie szczęścia całego życia? Jakiż spokój, jakaż upojna radość zapanowałaby na świecie, gdyby nakoniec odnaleziono świętą krynicę zdrowia, to jest pracę fizyczną! Świat w raj by się zamienił, gdyby ręce wszystkich pracowały dla uczynienia ziemi rodzajną. Użyźnionoby pustynie, osuszono zjadliwe moczarzyska, a zboże i owoce zapełniłyby cały glob ziemski...
Wziął do rąk szuflę i widły i jął wygarniać gnój z pod krów. Pot mu spływał z czoła, ale nie zważając na to, nakładł świeżego nawozu na wielkie taki i zawiózł go na gnojowisko. Potem zamiótł chodnik stajni starannie, jak salon, podrzucił pod krowy świeżej słomy i nie poprzestając na tem, wziął zgrzebło i ogarnął nogi i lędźwie bydła z zaschniętego, grubą warstwą, brudu i błota. Uczuwał potrzebę pracy najcięższej właśnie i najbardziej niemilej, bo dawało mu to pewność, że uwolnił się już od wszelakich przesądów i przezwyciężył fałszywą dumę, która dzieli ludzi od ludzi w sposób tak złowrogi i fatalny.
Pracując, dumał o rodzinie swojej i ojcu, a ponury cień okrył twarz jego Biedacy! — myślał. — Czyż danem mi będzie oswobodzić i ich także z tej strasznej Sodomy? — Właśnie dnia poprzedniego otrzymał listy od ojca i rodzeństwa, z okazji zaręczyn napisane. Było to jeno krótkie potwierdzenie, że otrzymali jego „niespodziewane zawiadomienie.“ Nic ponadto. Nie wymieniono nawet imienia Hansiny i nie spytano o nią słowem. Mimo że nie spodziewał się oczywiście radości z ich strony, a tem mniej zrozumienia głębszych motywów swego postępku, to jednak zabolała go i osmuciła obojętność ojca. Jakże dalecy się sobie teraz stali? Zrozumiał, że milczeniem swem stwierdzili, iż uważają go za straconego bezpowrotnie i że nie życzą sobie wziąć żadnego udziału w jego nowych sprawach rodzinnych. Pojął, że uważają te zaręczyny za coś w rodzaju samobójstwa, równie poniżającego dla dostojnej rodziny Hanstedów, jak swego czasu śmierć jego matki, toteż nie wątpił już teraz, że imię jego zostanie z ich pamięci wymazane.

Gdy w chwilę potem Emanuel wyszedł na podwórze, by umyć pod studnią ręce, zobaczył barczystego mężczyznę, z wyglądu przypominającego księdza, gramolącego się przy pomocy laski na kamienne stopnie przed drzwiami domu. Posłyszawszy kłapanie drewniaków po podwórzu, przybysz obrócił się, wyciągnął oba ramiona i wydał głośny okrzyk.
Ubrany był w długi surdut i czarne spodnie, opadające workowato na trzewiki o szerokich nosach. Z pod skrzydlatego, brudnawego, żółtego kapelusza słomianego spływały w kędziorach ciemne włosy aż na kołnierz, a bujna bardzo, szpakowata już broda pokrywała kamizelkę o dwu rzędach rogowych guzików, tak że nie było widać ni kawałka bielizny.
Emanuel nie znał go wcale i przystanął zdumiony pod stajnią, zaś przybyły zaczął powoli schodzić po stopniach na dół i chociaż widocznie każdy krok sprawiał mu ból dotkliwy, przykusztykał doń po kamienistym bruku podwórza, wołając już zdala głosem piskliwym i przejmującym:
— Napisane jest, że gdy góra nie chciała przyjść do Mahometa, Mahomet przyszedł do góry! Nie potrzebuję chyba pytać, czy jesteś Emanuel. Nie potrafisz się żadną miarą wyprzeć matki swojej, drogi przyjacielu! Winszuję, winszuję serdecznie!
Powiedziawszy to, wsadził brunatną laskę swą pod pachę i powitał Emanuela, potrząsając mocno obu jego dłońmi. Emanuel stał bezradny. Któż to mógł być... kto?
— Prawdę mówiąc, — zaczął krzyczeć przybysz — czekaliśmy na ciebie długo, z utęsknieniem. Co dnia wspominała cię w czasach ostatnich moja Jetta, mówiąc: — Kto wie, czy dziś nie zjawi się u nas Emanuel! — Tak, tak, ona już w tobie zakochana z kretesem, ta zacna Jetta! Nie umiem powiedzieć, jak bardzo uradowaliśmy się na wieść o zebraniu w Skibberupie i twem pięknem przemówieniu, drogi chłopcze! Także wzięło nas za serce, żeś się wyrwał całkiem i wziął narzeczoną z pośród ludu. Tak być powinno! Tak... tak! Wierzaj mi jednak, że nas to zaskoczyło. Jetta nie chciała zrazu wierzyć, potem tak się wzruszyła, iż zaczęła płakać. Ja tymczasem pobiegłem jak strzała do szkoły zwiastować nowinę dziewczętom... Ledwo ze skóry nie wyskoczyły szelmy! Pomyślały pewnie, że każdej jest przeznaczony pastor... ha, ha, ha! Potem zaśpiewaliśmy hymn: „Miłość, która oparta jest o Boga,“ oraz inne pieśni, bo raz zacząwszy, nie myślały kończyć. Położyliśmy się tego dnia dobrze po jedenastej. Księżyc zaglądał już do sali szkolnej... ach, te szelmy, powiadam ci!
W tej chwili zaświtało Emanuelowi w głowie. Choć mu trudno było dać wiarę, nie wątpił już teraz, że ma przed sobą dyrektora uniwersytetu ludowego z Sandingi. Widział tę samą twarz na litografji, rozpowszechnionej bardzo w całej okolicy, która wisiała również nad komodą Hansiny.
Chciał coś rzec, ale dyrektor nie dawał mu przyjść do słowa, ciągle wykrzykując z zachwytem i ściskając mu ręce.
— Tak, tak być powinno! Zaprawdę, potrzeba w obozie naszym świeżych, młodych sił. Starych chłopców trzeba będzie niezadługo zluzować. Spójrz na mnie, jestem zupełną już ruiną!... Ho, ho, wzięło mnie porządnie, drogi przyjacielu! My starzy musimy się pocieszać przeświadczeniem, że nie szczędziliśmy sił, jak długo starczyło zasobów młodości. Dzięki Bogu i chwała, możemy z radością patrzyć na owoce, i przekonać się, że praca nasza daremną nie była. Nie masz pojęcia, drogi mój, jaka to rozkosz być świadkiem powodzenia sprawy ludu i patrzyć, jak ten pogląd przenika do wszystkich warstw społeczeństwa, w całym kraju i tutaj także. Tak być ma, tak być musi! — powtarzał raz poraz, a głos jego tętnił, niby trąbka, grająca fanfarę. — Nie mogłem wysiedzieć w domu i powiedziałem do Jetty: — Słuchaj, muszę zajrzeć do Skibberupu, i zobaczyć jak tam sprawy stoją. Z powrotem wpadnę do Kyndby, gdzie mam być także. Musisz wiedzieć, że mamy w Kyndby także grono przyjaciół, którzy mnie od dawna wyczekują. Są to ludzie zacni, ludzie serca, wierzaj mi, przyjacielu drogi... Byłem tam zeszłej jesieni na wspaniałem zebraniu w lesie wraz z Pawłem i Ernestem z Vallekidy. Paweł i Ernest mówili ze stanowiska historycznego, ja zaś opowiedziałem kilka bajeczek. Było to niezmiernie ciekawe!
— Może pan raczy wejść na chwilę! — zdołał wreszcie wtrącić Emanuel. Rozlewna poufałość dyrektora wprawiała go w zakłopotanie, a przykre mu również było, że miał na sobie odzież roboczą, w której go dotąd nikt obcy nie widział.
— Nie, nie, przyjacielu, nie teraz, później! — zawołał dyrektor. — Przyjdę niedługo. Chciałem tylko wpaść mimochodem i zgłosić swe przybycie. Spotkałem, wyobraź sobie, na wybrzeżu tego waszego Jensa Ivera. Przyjechał od mądrej Grety ze Styrnö. Stara matka jego ciężko zaniemogła, biedaczka!... Obiecałem, że przyjdę i pomówię z nią, jesteśmy z dawien dawna przyjaciółmi. No, no, powiedzże Elzie, że mnie będzie miała na wieczerzy, przyprowadzę kilku jeszcze przyjaciół, posiedzimy i zabawimy się ślicznie. Do widzenia, przyjacielu! Nie uwierzysz, jak mnie cieszy, żem cię zobaczył. Pozdrowię od ciebie Jettę, bądź pewny! Ucieszy się ogromnie! Miała wielką ochotę jechać ze mną, ale musiała zostać w szkole i pilnować małych dziewczątek. Wiesz co, byliśmy niedawno w Kopenhadze, wiesz przecież... na wielkiem zjeździe wiosennym „Nowego Związku Duńskiego.“ Mieszkaliśmy u Adolfa Ewaldsena i było nam jak w raju. Jednego wieczoru byliśmy u Leny Gilling... no, możesz sobie wyobrazić, jaki tam panował ścisk, przyszli bowiem wszyscy niemal uczestnicy zjazdu. Przyjmowano nas wspaniale. Tyge Jakobsen przyszedł także i mówił w sposób wielce podniosły o formule chrztu. Przeżyliśmy niezapomniane chwile, wierzaj mi!
— Może pan spocznie trochę w domu! — poprosił z naciskiem Emanuel.
— Nie! Nie! — zawołał. — Wypędźże mnie już, inaczej będę tu stał do nieskończoności i paplał do ostatniego tchu. Więc tedy do widzenia, przyjacielu drogi! Pozdrów całą rodzinę narzeczonej swojej!
Ledwo wyszedł z podwórza, ukazała się Hansina w drzwiach pralni. Rękawy miała wysoko zakasane, a w dłoniach niosła wielką misę z odpadkami kuchennemi. Nadeszła w sam czas, by jeszcze dojrzeć plecy gościa mijającego zewnętrzną bramę obejścia.
— Ach! — zawołała stawiając miskę na schodach i podbiegając do Emanuela. — Zdaje mi się, że to nasz dyrektor uniwersytetu! Cóż się stało? Czy długoście rozmawiali? Byłam z matką w piwnicy i nie słyszałam was... Wszakże to on, prawda?
— Tak, to on! — odrzekł.
Ton odpowiedzi skłonił ją do spojrzenia na Emanuela, gdyż było w jego brzmieniu coś, niby rozczarowanie.
— Czy ci się nie podoba? — spytała.
Wyglądała w tej chwili tak uroczo z trwożną miną i zakasanemi wysoko rękawami koszuli, że Emanuel, wiedzący, jak fanatycznie jest przywiązana do starego entuzjasty, nie mógł się jej sprzeciwiać i w odpowiedzi uśmiechnął się tylko, muskając jednocześnie pieszczotliwie jej policzek. Był zresztą nietyle rozczarowany co zdumiony, zakłopotany i oszołomiony przeraźnym zalewem słów, których połowy nie rozumiał.
Nie stało atoli czasu na szczegółowe wyjaśnienia, bo w tej chwili wpadł furtką pomiędzy stajniami, czerwony jak ogień i oblany potem Ole. Wbrew zakazowi matki nie mógł się oprzeć chętce pójścia do kościoła i teraz pędził prosto stamtąd na złamanie karku.
— Biskup przyjechał! — wrzasnął, ledwo się znalazł w podwórzu.
— Co gadasz? Biskup? — spytali jednym głosem Emanuel i Hansina.
— Tak, widziałem go na własne oczy! Wszedł do kościoła, akuratnie, kiedy proboszcz wstąpił na kazalnicę, a po nabożeństwie pojechał z proboszczem na plebanje.
Emanuel oblał się gorącym rumieńcem.
— Muszę iść coprędzej! — powiedział i ruszył przebrać się spiesznie. Gdy wrócił, zastał przed domem także i Elze. Obie z Hansiną słuchały opowiadania Olego, który nie mógł złapać dotąd tchu.
— Czegóż może chcieć tu biskup? — spytała Elza, zwrócona doń.
— Nie wiadomo! Muszę się przekonać! — odparł trochę szorstko, pożegnał je spiesznie i odszedł.
Hansina poszła z nim, ale nie mówili do siebie. Blada była i silnie wzburzona. Stała się wogóle płochliwą od czasu zaręczyn. Było to, jakby owo zdarzenie nadwyrężyło silny wał ochronny jej istoty. Najdrobniejsza a niespodziana rzecz wpływała na nią tak, że bladła i pąsowiała naprzemian, jakby ziemia chwiała się ciągle pod jej stopami.
Na szczycie wzgórza pożegnał ją, a Hansina rzekła:
— Przyjdź wieczór i opowiedz co zaszło.
Wzruszony widocznym wysiłkiem, jakim chciała zataić strach, pocałował ją w czoło i powiedział:
— Nie bój się niczego, droga moja! Cóż nam obojgu zrobić mogą?

W podwórzu plebanji stał mały, nader skromny, dwukolny wózek, podobny bliźniaczo do bryczki weterynarza Aggerbölle. Tą znaną w całym okręgu bryczką pielgrzymował biskup ciągle po całej djecezji swojej, latem w płóciennym prószniku, zimą w wielkiej baranicy, w towarzystwie młodego chłopca stajennego, ze świecącym guzikiem u czapki. Nie szczędząc ani siebie, ani swego dychawicznego konia, trząsł się po wszystkich drogach w pogodę czy deszcz i spadał nagle na kark swym księżom w chwilach, kiedy go najmniej oczekiwali. Czynił tedy wręcz przeciwnie, niż czcigodni jego koledzy, oznajmiający z reguły uroczyście kilka dni naprzód, że przybędą, w tym celu, by w kościele i kuchni wszystko było gotowe na godne ich przyjęcie.
W chwili, gdy Emanuel dotarł do plebanji, siedzieli wszyscy przy śniadaniu, zastawionem wbrew tartemu zwyczajowi, pod kwitnącemi właśnie kasztanami. Stało się to na prośbę biskupa, który oświadczył, że jedzenie na świeżem powietrzu sprawia mu ogromną przyjemność, a panna Ranghilda musiała, mimo niechęci, zastosować się do tego.
Upał wielki panował przez całe przedpołudnie, a nastrój przy stole biesiadnym niejako ulegał wpływowi kanikuły. Mimo, że biskup starał się wielką uprzejmością zatrzeć wrażenie, jakie wywarł jego niespodziany przyjazd, proboszcz, ni panna Ranghilda nie wychodzili z milczącej rezerwy. Biskup zamienił dotąd z proboszczem Tönnesenem same jeno ogólniki. Jadąc z kościoła, chwalił śpiew i rozpytywał o skutki posuchy i urodzaj. Podczas gdy nakrywano stół, oglądał z wielkiem, jakoby zainteresowaniem ogród, czynił fachowe uwagi na temat hodowli kwiatów i owoców, rozwodził się nad pewnym angielskim gatunkiem trawy, który zimuje lepiej od innych, wreszcie zeszedł na sztuczne komposty i nawozy. Słowem zachowywał się jakby przybył z wizytą prywatną.
Mimoto proboszcz trwał czujnie na placu boju. W momencie spotkania ze zwierzchnikiem w kościele, po nabożeństwie, pewny był odrazu, że biskup przybył w celu oświadczenia się po stronie wrogów jego. Przyjazd bez zawiadomienia i to w tym właśnie czasie był, jego zdaniem, jeno próbą upokorzenia go wobec ludności i gotów był odeprzeć, jak należy, obelgę.
Nie zdawał sobie przytem sprawy, że dał swemu przełożonemu bardzo niekorzystne o sobie wyobrażenie przez gwałtowne wycieczki pod adresem parafjan, do jakich posunął się podczas kazania, tak że gromadna emigracja z kościoła, przysposobiona przez Hansena, nie nastąpiła wyłącznie jeno z powodu obecności biskupa. Proboszcz Tönnesen nie przypuszczał ni na chwilę, by nie zaspakajał wymagań najsurowszego nawet sędziego pod każdym względem, a zwłaszcza w swych funkcjach duszpasterskich, powierzonych mu przez Boga i króla.
Biskup był to mały, przysadkowaty człowieczek o skośnych brwiach i bujnych, szpakowatych już włosach, dawny narodowo liberalny minister i ongiś jeden z najbardziej wpływowych doradców zmarłego króla. Było w nim sporo dostojeństwa, a szeroka twarz bez zarostu przybierała czasem wyraz powagi, przypominając postacie ze Starego Testamentu. Te cechy jego charakteru były jednak dziwnie połączone z jakąś grymaśną niedbałością w zachowaniu się, jakby tkwiły w nim resztki studenckiej fantazji lat czterdziestych ósmych, panującej na dworze popularnego króla, Fryderyka VII, a cechującej dotąd różnych wybitnych ludzi tych pierwszych lat wolnościowych.
Owa swobodna jowialność biskupa przyczyniła się w znacznej mierze do ściągnięcia nań wielkiej niełaski panny Ranghildy. Nie cierpiała wszelakiej demokratycznej poufałości, toteż z obrzydzeniem patrzyła na tego dostojnika Kościoła, byłego ministra, który rozwalał się na fotelu, jakby siedział we własnym gabinecie, wsadzał ręce do kieszeni, pobrzękiwał kluczami, ważył nóż na palcu i mówił jej: droga paniusiu. Dzieliła też zapatrywania ojca odnośnie do metod urzędowania biskupa, uważając za rzecz wprost nieprzyzwoitą, by mąż tak wysoko postawiony, włóczył się niby rzeźnik po gościńcach, a częste, niespodziane jego wizyty wydały jej się niegodnem szpiegostwem, podkopującem szacunek, jaki ludność winną była duchownym i nauczycielstwu w djecezji.
Głównie jednak niechęć dla biskupa, jaką żywił proboszcz Tönnesen, miała swe źródło w jego stanowisku społeczno-politycznem, świadczącem, że mimo późnego wieku zawsze jeszcze ubiega się o zaszczyty i wpływy. Lawirując przez długie lata pomiędzy obu, zwalczającemi się stronnictwami, wyczekiwał momentu, w którym mógłby zagarnąć władzę, występując w roli pośrednika i godziciela. Gdy widoki tego pogodzenia zaczęły nagle maleć, przesunął się nieznacznie ku obozowi demokratycznemu, dokąd go zwabiono pochlebstwami, w celu ozdobienia historycznem nazwiskiem sztandaru kroczących coraz to śmielej ku zwycięstwu mas ludu. Dotychczas bronił się jeszcze energicznie przeciw proklamowaniu swego akcesu do partji, było atoli publiczną tajemnicą, z czem się sam zresztą nie ukrywał, że zamierza dać się demokratom wybrać do parlamentu, by w ten sposób stanąć twardo w sferach rządzących.
Mówił o tej słabostce swojej dla polityki i władania z otwartością zupełną, toteż i dziś, ledwo siadł do śniadania, sam skierował rozmowę na pogłoski, szerzone we wszystkich pismach krajowych, o swej kandydaturze.
— Cóż robić! — powiedział ze śmiechem. — My, politycy podobni jesteśmy wielce do wielkopańskich stangretów. Raz siadłszy na koźle, ująwszy lejce, a może także i bat, gdy zachodzi potrzeba, nie możemy już potem poprzestać na siedzeniu w stajni i rżnięciu sieczki. Pamiętam, w dziecięcych latach znałem pewnego pocztyljona, który przez lat trzydzieści jeździł dyliżansem z rodzinnego mego miasta do okolicznych miasteczek. Opowiadano, że kiedy się postarzał i ciężko zaniemógł, za każdym razem, kiedy śmierć mu groziła, dawano mu w rękę sznur firanki łóżka, tak by sobie wyobrażał, że jeszcze siedzi na koźle i powozi. Zawsze, pono wówczas przychodził do siebie. Toteż powiedziałem żonie, by, gdy zachoruję, nie zapomniała przynieść mi trójgraniastego kapelusza, tak bym sobie wyobraził, że mnie zamianowano prezydentem rady ministrów Wówczas niechybnie wróci mi zaraz zdrowie.
Biskup śmiał się i baraszkował, natomiast proboszcz milczał jak zaklęty, a nawet wydał dolną szczękę na znak, że nie ma żadnego zgoła zamiaru podzielać jego wesołości.
W tej chwili ukazał się na werandzie Emanuel, podszedł i złożył ukłon.
Biskup przyjął go tak jak musiał przyjąć młodego księdza, który zasłużył na skargę, wniesioną przez swego przełożonego. Ale to, pełne rezerwy powitanie, wydało się proboszczowi sztucznem i wystudjowanem i nie nastroiło Tönnesena łagodniej, tem więcej, że biskup, mimo obecności Emanuela rozwodził się dalej, z pewnem samozadowoleniem wytrawnego parlamentarzysty, o polityce i sytuacji chwilowej, przejawiając nawet sympatję dla działalności stronnictwa ludowego, oraz jego usiłowań przekształcenia stosunków społecznych i administracji państwa. Proboszcz uznał, że musi teraz wyjść z bierności swej. Szło mu o to, by kapelanowi nie wydawało się, iż milczy ze strachu przed przełożonym.
— Zdaje mi się, — rzekł, ocierając usta serwetą, ruchem mającym przewyższyć jeszcze nonszalancję biskupa — zdaje mi się doprawdy, że nie tyle cierpimy w czasach obecnych na brak nowych usiłowań i prądów, jak powiada Wasza Przewielebność, ile przeciwnie brak nam spokoju i jasnego poglądu w kwestji przywrócenia siły i spoistości różnym instytucjom kraju, wstrząśniętym tak gwałtownie od chwili nadania konstytucji, a której to konsystencji w wielkiej mierze potrzebują.
— Ach! zawołał dostojnik ochoczo. — Nie obawiam się wcale maleńkiej wentylacji. Nie zaszkodzi też od czasu do czasu porządne wyszorowanie całego domu. Cieszę się na widok ludzi ze szczotkami i miotłami w dłoni... tak zwiemy bowiem owe przybory... nieprawdaż, droga paniusiu? — Ostatnie słowa skierował do panny Ranghildy, która odpowiedziała nader oschle: — To możliwe!
— Nie chcę występować wcale w roli obrońcy żadnego niechlujstwa! — oświadczył proboszcz z niewzruszoną powagą i tonem pogardliwym. — Pozwolę sobie tylko zacytować stare przysłowie, że nie należy wylewać kąpieli wraz z dzieckiem, a dobrzeby było pamiętać o tem w czasach naszych. Wyznaję otwarcie, że posiadam przekonanie konserwatywne, że tak myślałem przez całe życie i nie jestem w stanie nagiąć się do zasad nowoczesnego szorowania. Siedząc ciągle przy otwartych drzwiach i oknach, narażamy się na to, że dom nasz zatłoczą indywidua, nadające się jeno na ulicę. Nie ulega chyba wątpliwości, iż w czasach ostatnich pojawiły się na najwybitniejszych stanowiskach osobistości, nie przynoszące zgoła zaszczytu, ani pożytku państwu, a smutną rolę taką właśnie odgrywają całe nawet warstwy ludności. Wykształcenie i fachowość nie są dziś uznawane za rzeczy konieczne dla publicznej działalności, ale przeciwnie, za przeszkodę i zło. Każdy rzemieślniczek, czy parobczak traktowany jest co do wpływu na rządy i udziału w służbie państwa na równi z człowiekiem, który całe życie poświęcił kształceniu swych duchowych uzdolnień i gromadzeniu doświadczenia. Toteż, sądzę, bardzo szybko stoczy się w przepaść lud cały, zarówno pod względem moralnym jak i materjalnym, a liczne tego rodzaju przykłady historji świadczą o tem wymownie.
Biskup skończył jeść, siedział rozparty, wsadziwszy palce obu rąk w kieszenie kamizelki, odymającej się na krągłym brzuszku i w tej pozycji słuchał uważnie słów proboszcza. Gdy zamilkł, skrzyżował ramiona na piersiach, przechylił na bok głowę i powiedział, z uśmiechem nieco ironicznym:
— To, co pan mówisz, księże proboszczu, przypomina mi człowieka, który chce używać do pracy jeno prawej swej ręki, która czy to z samej natury, czy też skutkiem długotrwałego ćwiczenia jest silniejsza od lewej. Lewą ma człowiek ów, stale silnie podwiązaną, by mu nie przeszkadzała w ruchach, a ręka ta oczywiście marnieje coraz to bardziej i wreszcie stać się musi zupełnie bezwładną. Nieprawdaż... postępowanie to nazwać byśmy musieli, łagodnie mówiąc, dosyć dziwnem, a nawet wprost niepoczytalnem. Czemuż tedy państwo nie ma używać obu rąk swoich, choćby nawet prawa z natury, czy innych jakichś przyczyn narazie była lepiej rozwinięta? Czyż nie powinniśmy także w życiu publicznem, czynić jak człowiek, który mając nieść ciężar wielki, daleko przekłada go raz poraz z jednej ręki do drugiej. W ten sposób unika on przemęczenia i uzyskuje harmonijny rozwój wszystkich części organizmu. Wyznaję równie szczerze, że w polityce hołduję zasadzie oburęczności, chcę jak to powiadają, jechać koniem naręcznym i lejcowym razem, w parze!
Skończywszy, zaśmiał się, a proboszcz podjął surowo:
— Zaiste, nie zachodzi dziś, zdaniem mojem, obawa, by schnąć miała z braku ruchu lewa ręka państwowości naszej. Przeciwnie, całe życie społeczne czasów naszych przypomina mi mocno mańkuta.
Dumny z tej odpowiedzi, rzucił Emanuelowi władcze spojrzenie.
Biskup odkrząknął i powiedział:
— Hm... oczywiście, przyznaję, że zdarza się niejedna, pożałowania godna rzecz w naszem życiu państwowem, ale trudno tego uniknąć w burzliwych naszych czasach. Trzeba jeno odwracać pioruny, zapomocą roztropności i ścisłej sprawiedliwości, i to jest właśnie istotą zadań polityka na stanowisku kierowniczem. Nie wolno atoli zapominać, że mamy obowiązek nagrodzić ludowi, a zwłaszcza chłopom, odwieczne, wyrządzone im krzywdy, toteż jeśli dziś dopuszcza się ich do współudziału w rozwoju państwa i przyznaje im decydujący głos, to jest to zwykły akt sprawiedliwości, który winien był nastąpić dawno już, nietylko ze względu na sam lud, ale dla dobra całego kraju. Nie ulega kwestji, że w czasach ostatnich wielki panował zastój w naszem życiu publicznem, a to z braku świeżych sił i niedostatkowi temu zaradzić trzeba coprędzej. Musimy niezbędnie wyhodować, że się tak wyrażę, nowy inwentarz żywy dla celów wyżywienia, zorać i uprawić nową ziemię, na której wyrośnie nowy siew przyszłości. Jak wiadomo, każdy rozsądny ogrodnik przekopuje co pewien czas cały ogród, nic sobie nie robiąc z tego, że nowa, niekultywowana gleba wyda sporo chwastów. Rośliny pożyteczne, czerpiąc świeże zapasy sił, zwolna zagłuszą i wytępią do cna zielsko. Dlatego też, nie obawiam się wcale takiego przeorania naszej gleby duchowej, jakie podjęły czasy nasze. Nie wątpię ni na chwilę, że dobra mieszanina warstw starych i nowych wyda wspaniałe owoce, więc każdy, kto się do tego przyczynia, spełnia czyn dobry, tak ze względu na ojczyznę jak i własny, duchowy rozwój.
Twarz proboszcza przybrała ton szarawo-gliniasty, jak zawsze w chwilach wielkiego wzburzenia. To co biskup mówił w obecności kapelana wyglądało nietylko na zupełne uznanie postępowania Emanuela i jego spiskowców, ale nawet na wielką pochwałę.
— Ach! — powiedział drżącym z gniewu głosem. — Ja ze swej strony nie mam, niestety, żadnego zaufania do tak zwanej „nowej gleby.“ Wydaje mi się przeciwnie jałowym piaskiem, a nawet czemś gorszem jeszcze to, co się dobywa dziś na powierzchnię zapomocą chłopomaństwa czasów naszych i sławetnego, powszechnego prawa głosowania. Jeśli szaleństwo pójdzie dalej zapoczątkowaną drogą, to nie wątpię, że wkrótce krajem zawładną przebrakowani seminarzyści i pastuchy.
— Ach! To puste jeno słowa! — zawołał biskup. — Gdyby się nawet okazało, żeśmy się omylili, czyli raczej żeśmy nie potrafili zbudzić do życia tkwiących w ludzie sił, nie będzie to i tak nic strasznego, a rzecz da się, oczywiście naprawić. W każdym razie uczynić tę próbę nakazuje zarówno sprawiedliwość, jak i rozsądek.
— Zdaje mi się — odrzucił proboszcz, doprowadzony do pasji, — że nasza młoda konstytucja ma już dość tych eksperymentów. Drogośmy, zaprawdę, opłacić musieli lekkomyślne głosowanie ludowe w roku sześdziesiątym czwartym! Była to, nieosłoniona już niczem, aluzja do nieszczęśliwej wojny, za którą pociągnięto do odpowiedzialności gabinet liberalny, którego członkiem był właśnie biskup. Toteż po stole przebiegło tchnienie lodowate. Biskup pobladł i raz poraz zerkał niepewnie na proboszcza, szukając słów odpowiednich, by odeprzeć tę bezczelność. Po chwili przybrał swą maskę ze Starego Testamentu i odparł głosem spokojnym, opanowanym w zupełności.
— W dziwnem swem uprzedzeniu do niższych warstw ludności zapominasz, księże proboszczu, jak widzę, że wiele rzeczy ukrytych dla mędrców i wykształconych, jawnie ukazano i objawiono maluczkim tego świata!
Proboszcz chciał czynić zarzuty, ale biskup nie dopuścił go do słowa i ciągnął dalej z coraz to większym zapałem:
— Ponadto nie zapominajmy też, że Pan nasz, Jezus Chrystus czasu swej ziemskiej wędrówki brał uczniów i pomocników w wielkiem dziele odkupienia nie z pośród biegłych w Piśmie, ale szukał ich w klasie pogardzanej i wówczas także, to jest pomiędzy chłopami, rybakami i drobnymi rękodzielnikami, żyjąc z nimi i dzieląc ich losy przez cały ciąg przebywania na ziemi. Czyż przykład ten nie powinien przyświecać chrześcijanom wszystkich czasów? Właśnie teraz pora najlepsza uświadomić sobie, że Zbawiciel nietylko utorował nam drogę do niebieskiej szczęśliwości, ale, druzgocąc pychę pogańskiego ducha, położył zarazem podwaliny ziemskiego królestwa sprawiedliwości i uświęcił powagą swoją wolę ludu i opinję publiczną, których organizacja spoczywa jeszcze w rękach przyszłości. Jest to zawarte w wielkiem przykazaniu: Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego, — a całą naukę Chrystusową mieści też, w trzech słowach, hasło: — wolność, równość, braterstwo, — chociaż nadużyły go, dla celów samolubnych różne stronnictwa. Tak uczy Chrystus, czem ma być życie społeczne i słowa te wyryć winniśmy głęboko w sercach swoich.
Emanuel siedział u drugiego końca stołu z głową nad talerzem spuszczoną i śledził z wielką uwagą tok rozmowy. Serce mu rosło za każdem słowem biskupa, wyrażającem jasno i niedwuznacznie wszystko, co sam myślał. Uczuwał rozkosz wielką, słysząc z ust przełożonego potwierdzenie, że stąpa śladami Chrystusa i że jest współtwórcą krainy szczęścia, w jaką zamieni się ziemia cała, gdy zostanie jednym, bratnim zespołem chrześcijan.
Proboszcz zamilkł znowu i nie reagował wcale na ostatni wywód biskupa. Ulżył swemu sercu złośliwym przytykiem do niefortunnej jego przeszłości politycznej i nie myślał się poniżać do dyskutowania z człowiekiem tego rodzaju, z biskupem, który poważył się na poczekaniu zużytkować Zbawiciela dla celów swej polityki partyjnej, czyniąc zeń wprost socjalistę.
W tej chwili wiatr przyniósł z poza kościoła kilka brzmień dzwonów, wzywających do kościoła. Przyszła pora popołudniowego nabożeństwa.
Proboszcz wstał i rzekł szyderczo niemal:
— Wasza Przewielebność raczy przebaczyć, ale muszę spieszyć do swych obowiązków. Mam nadzieję, że za powrotem zastanę tu jeszcze Waszą Przewielebność!
Nie czekając odpowiedzi, wstał, zasunął stołek pod stół ruchem szorstkim i oddalił się majestatycznie.
Po chwili wstali wszyscy, biskup spoważniał, podał rękę pannie Ranghildzie i Emanuelowi i rzekł doń głosem, zupełnie jakby wolnym od wszelakiego wspomnienia urzędowej skargi, wniesionej przez proboszcza:
Radbym bardzo rozejrzyć się trochę po okolicy. Może pan zechce, księże kapelanie, towarzyszyć mi na tej przechadzce, która nam wypełni czas oczekiwania powrotu proboszcza Tönnesena.
Emanuel skłonił się zarumieniony.
Panna Ranghilda stała przy stole i spoglądała na obu z wyrazem głębokiej pogardy, gdy jednak biskup obrócił się ku niej, chcąc pożegnać, rysy jej były już jak zawsze obojętne i beznamiętne. Uchylili potem miękkich, pilśniowych kapeluszy (Emanuel zostawił w pokoju swój słomiany), zaś Ranghilda skinęła im, tak jeno nisko pochylając głowę, jak wymagały względy najformalniejszej grzeczności.

Biskup i Emanuel przeszli ogród i dostali się furtką na końcu alei wprost na szczere pole. Biskup zapalił cygaro, rozpiął kamizelkę i puszczał wielkie kłęby dymu, jak to zwykł czynić człowiek pogrążony w myślach. Od czasu do czasu tylko rzucał kilka słów na temat przedmiotów, na których spoczęły jego oczy.
Emanuel kroczył obok niego, milcząc. Wiedział naturalnie, że biskup z rozmysłem zaproponował mu tę przechadzkę i umyślił skorzystać ze sposobności, by mu przedstawić jasno i bez ogródek, swój stosunek do gminy.
Dotarłszy na szczyt „wzgórza plebańskiego,“ zatrzymał się biskup i jął z roztargnieniem wypytywać o nazwy licznych kościołów, których białe wieże błyskały w dali, niby płomyki. Potem wyrzekł słów kilka o wpływie widoku pięknej przyrody na umysł człowieka i przeszedł na suszę i obawę niedostatku w plonach.
— Słyszałem tu i owdzie, że ludność trapi się przewidywaniem nieurodzaju. Byłoby oczywiście nader smutne, gdyby obawy te miały uzasadnienie.
— Tak nie jest, — odparł Emanuel, ożywiając się tym tematem, — a przynajmniej tak nie jest dotąd jeszcze! Wprawdzie zboża jare, mianowicie owies sześciorzędowy i trawa po wyżej położonych polach znacznie ucierpiały, ale żyto ozime wszędzie się jeszcze trzyma dobrze, o ile oczywiście nie zaszkodziły mu przymrozki wiosenne.
Budząc się jakby ze snu, zwrócił biskup ku niemu twarz.
— Aa... — rzekł z uśmiechem — widzę, że stałeś się pan już fachowym rolnikiem, księże kapelanie.
Emanuel poczerwieniał, serce mu bić zaczęło i pomyślał, że teraz oto zacznie się cała sprawa.
Ale biskup poszedł dalej, rozkoszując się okolicą i mówiąc o oddziaływaniu piękności przyrody na umysł.
Nagle przerwał sam sobie i spytał, jakby mu coś nagle wpadło do głowy:
— Za pozwoleniem... Pan jesteś, o ile wiem, synem byłego dyrektora ministerjalnego radcy stanu Hansteda... prawda?
— Tak jest.

-Byłem niemal pewny! — wykrzyknął i nieodzywał się przez czas długi.
Szli zwolna ścieżką przez nieuprawne pola, ku wybrzeżu wiodące. Krążyły im nad głowami wrony, wystraszone krokami z bruzd pozostałych zdawna na ugorze, a tuż przy drodze, w odległości niespełna dwustu łokci wyskoczył lis, stając co chwila i rozglądając się wokół.
— Panie Hansted! — podjął biskup po długiem milczeniu. — Czy odczuwałeś pan czasu studjów swych, lub przedtem, specjalny pociąg do pewnych kierunków, czy prądów duchowych w łonie świata akademickiego, czy poza nim?
— Nie! — odparł Emanuel i spojrzał zdumiony. — W epoce dorastania i czasu studjów żyłem zupełnie samotnie i na ustroniu się trzymałem. Nie brałem, rzec można, żadnego udziału w zwykłem życiu akademickiem.
— Musiałeś pan mieć jednak pośród kolegów, kilku bodaj przyjaciół, którzy oddziaływali na pana... Byłeś, sądzę, członkiem religijnych, literackich, czy politycznych klubów dyskusyjnych... nieprawdaż?
— Nie. Nie brałem w tem udziału. Nigdy nie miałem przyjaciela prawdziwego i poprzestawałem na sobie samym i książkach. Zycie polityczne było mi zawsze obce.
— Ach, tak? — powiedział biskup z pewnem rozczarowaniem i odkrząknął zlekka.
— Jakże się jednak stało, — spytał po chwili, stając i patrząc na Emanuela wesoło, z widocznie sztucznym uśmiechem, — jakże się stało, żeś pan doszedł do swych, mówiąc prawdę, pod wielu względami bardzo radykalnych poglądów? Przekonań nie dobywa się z książek, ale z życia samego, chociaż przyznaję i książki dają umysłowi podatność dla przejęcia się wpływami osobistemi, i potwierdzają wyniki takiego przepajenia się pewną ideją. Oczywiście — przerwał sobie znowu i ruszył dalej — rozumiem dobrze, że zarówno dom, jak i nieboszczka matka pańska oddziałać musiała na kształtowanie się pańskiej psychiki. Przypominam sobie nawet, żeś pan wspomniał o tem podczas naszej rozmowy, z okazji pańskiej ordynacji. Tak, tak... matka pańska była to przedziwna kobieta, pełna zapału i wiary. Jak panu wówczas mówiłem, znałem ją w młodych latach dobrze, bowiem zaliczaliśmy się oboje do tego samego... powiedzmy... koła. Śmierć jej zabolała mnie bardzo swego czasu. Była zbyt subtelna dla tego świata, a stała się ofiarą braku odporności w najważniejszym momencie życia. Nie miała dość koniecznego brutalizmu ducha, co bywa zawsze tragedją natur wyższych. Mówię tak szczerze, bo wiem, że wszystko to jest panu znane dobrze. Pamiętam, żeś pan sam podał nieporozumienia domowe za przyczynę podjęcia działalności duszpasterskiej w dalekiej i zapadłej okolicy. Nie zdradzam też panu żadnej tajemnicy, że zgoda matki pańskiej na małżeństwo, które w wielu punktach nie odpowiadało jej naturze, nastąpiła jeno skutkiem namowy i nalegania rodziny, a może też pod wpływem chwilowej kobiecej bezsiły. Przypuszczam również, że uczucie sprzeniewierzenia się swym ideałom omroczyło smutkiem całe jej późniejsze życie i doprowadziło w końcu do zupełnego zaćmienia ducha. Pojmiesz tedy, drogi przyjacielu, jak przedziwnego doznałem wrażenia, dowiedziawszy się, żeś pan, jej syn, nawiązał tę samą nić i snujesz dalej ideje, które za najszczytniejsze uważała i starasz się je wprowadzić w życie.
Emanuel milczał i patrzył w ziemię. Ile razy, w czasach ostatnich, słyszał coś o swojej matce, doznawał tak silnego wrażenia, że z trudnością jeno mógł powstrzymać łzy.
Biskup ciągnął dalej:
— Pozwól pan, panie Hansted, że jako przyjaciel matki, a sądzę, iż mam prawo do tego tytułu, udzielę panu dobrej rady... Chociaż nie... lepiej zechciej mi pan sam opowiedzieć, do jakich doszedłeś wniosków i jak zamierzasz w przyszłości ukształtować sobie tutaj życie. Prywatnie dowiedziałem się, żeś pan obrał sobie tu narzeczoną, a także wiem, że stosunek pański do pewnej części ludności miejscowej wywołał wielkie niezadowolenie proboszcza Tönnesena. Mamy tedy przed sobą konflikt bardzo poważny. Jak go pan myślisz załatwić?
Emanuel zwierzył się szczerze ze swej chęci nabycia małego gospodarstwa nad fjordem, gdzie zamierzał żyć z pracy na roli, a z drugiej strony czuwać jako duchowny nad moralną stroną swych przyjaciół i być im nauczycielem i opiekunem. Biskup słuchał uważnie, zerkając na Emanuela raz poraz z wielkiem zdumieniem. Gdy skończył, ruszył dalej i szedł przez czas pewien, rozważając rzecz dokładnie. Nagle podniósł głowę i rzekł:
— Wszystko, coś mi pan powiedział, jest pięknie pomyślane i nawet zupełnie słuszne. Mimo to jednak odradzam panu z całym naciskiem, byś ten krok uczynił. Wyznam szczerze, że uważam to za lekkomyślność, której pan wcześniej, czy później na pewne pożałujesz. Proszę gorąco, usłuchaj pan mojej rady i nie zbaczaj z prostej drogi. Kościół potrzebuje w czasach obecnych, bardziej jeszcze, niż zazwyczaj, młodych sił. Musimy kroczyć razem do walki ze wspólnym wrogiem, nie wolno nam się rozpraszać. Przyrzeknij mi pan, że wybijesz sobie ten pomysł z głowy!
— Wasza Przewielebność, — zawołał Emanuel, — nie mogę uczynić tego. Czuję, że tu mam spełnić swą misję, a ponadto zbyt silnie już związany jestem z okolicą i ludźmi, tak że nici tych zerwaćbym nie był w stanie!
Biskup spojrzał nań zdumiony.
— A któż je panu każe zrywać?
— Jakto? — spytał. — Przecież ksiądz biskup mówił, że proboszcz Tönnesen zażądał mego przeniesienia. Nie mam przeto innego wyjścia.
— O tem to właśnie radbym porozmawiać z panem! — zauważył dostojnik i dodał: — Ale trzeba wracać, słonko przygrzewa trochę za silnie w tej południowej godzinie. O czemże to mówiłem... acha! Chciałem panu powiedzieć, a raczej zwierzyć się z czegoś w zaufaniu, co jest tajemnicą urzędową, której pod żadnym warunkiem powtarzać nie należy... Otóż krótko i węzłowato, ksiądz proboszcz Tönnesen, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, w dniach najbliższych zrzeknie się tutajszej prebendy.
— Proboszcz Tönnesen? — zawołał Emanuel i zatrzymał się pośród drogi z otwartemi ustami.
— Tak... jak powiedziałem... wedle wszelkiego prawdopodobieństwa! — powtórzył biskup, udając, że nie dostrzega zdumienia kapelana. — Zaproponowano mu... to jest... proboszcz Tönnesen otrzyma prawdopodobnie w czasie najbliższym propozycję objęcia odpowiedzialnego stanowiska poza właściwą sferą duszpasterstwa. Stanowisko to odpowiada właśnie jego uzdolnieniom i nie wątpię, że się zgodzi, tembardziej, że pozycja jego w gminie tutejszej stała się dlań wysoce przykrą, a nawet niemożliwą. Z tego już tedy nawet powodu radbym, byś pan został na tutejszej plebanji. Powstanie oczywiście wakans, a pan dostaniesz funkcje administratora. Wakans ten potrwa czas dłuższy, gdyż skorzystamy z okazji i przeprowadzimy reorganizację parafji. Jak panu zapewne wiadomo, uskarżają się od długich lat mieszkańcy północnej części parafji na daleką drogę do kościoła i szkoły, a teraz właśnie nadeszła pora uwzględnienia ich życzeń, to jest przydzielenia ich do parafji sąsiedniej. Twierdzą oni zresztą, że tamta właśnie parafja była prastarą ich macierzą, a badania wykazały, iż tak jest rzeczywiście. Przeprowadzenie tego rodzaju zmian wymaga różnych przygotowań, toteż miną pewnie lata. Nie chcę się zapuszczać w roztrząsanie szczegółów, przeto nie wspomnę o zgoła nowych stosunkach pańskich tu w przyszłości, które oddziałają również na dochody pańskie, i pozostawiam to własnej twej rozwadze, drogi kapelanie. Porzucam ten temat, bo nie mam powodu, a nawet i prawa mówić. Zwierzyłem się panu tylko, chcąc zapobiec krokowi niebacznemu i przedwczesnemu. Od siebie dodaję, że zdaniem mojem pańskie pole działania, przynajmniej na razie, jest właśnie tutaj, a największy zakres działania, najdonioślejsza i najpożyteczniejsza praca właśnie jeno w obrębie Kościoła da się urzeczywistnić. Powtarzam raz jeszcze, że potrzeba nam młodych, mocnych pracowników, a zwłaszcza w okolicy jak ta, zdawien dawna zażywającej smutnej sławy zastoju duchowego, tak że nawet politycy — dodał z uśmiechem, jakby mu to nagle dopiero wpadło — nazywają ten zakątek martwym punktem.
Dotarli do furtki u skraju parku plebańskiego, a biskup stanął i podał Enanuelowi dłoń, mówiąc:
— Rozważ pan, proszę, dobrze słowa moje, a nadewszystko przed upływem tygodnia nie czyń stanowczego kroku. Gdyby pan chciał w ciągu tego czasu pomówić ze mną, wiesz, drogi kapelanie, gdzie mnie szukać.
Uścisnął przelotnie dłoń Emanuela i odszedł przez ogród.

Emanuel stał oszołomiony tem, co usłyszał i patrzył za oddalającym się biskupem, a miał wyraz twarzy właściwy ludziom, których plany przyszłości padają pod naporem nieoczekiwanej pomyślności, tak że w pierwszej chwili nie wiedzą, czy śmiać się, czy płakać.

CZĘŚĆ PIĄTA.

W kilka dni później płynęła fjordem łódź w kierunku Skibberupu. W tyle, około steru siedział Emanuel okryty kocem, słoniącym mu nawet głowę. Wyczekiwany z takiem utęsknieniem deszcz spadł nareszcie. Chmury zwisały nisko ponad wodą, a ogromne krople siekły z łoskotem ławkę wioślarską. Emanuel wracał z Sandingi, gdzie się wybrał nazajutrz po bytności biskupa, w towarzystwie cieśli Nielsen, służącego mu za coś w rodzaju adjutanta. Chciał uniknąć pytań o biskupa, któremi go zasypywano, a na które nie mógł dać narazie odpowiedzi. Czuł potrzebę usunąć się i rozważyć, co usłyszał. Przytem spotkanie ze starym dyrektorem wzmogło jego chętkę poznania owej przedziwnej szkoły, będącej duchową ojczyzną Hansiny i całej skibberupskiej młodzieży. Nie doznał zawodu. Wiedział teraz, czemu błyszczą oczy młodych ludzi na wspomnienie sandingskiego uniwersytetu. Zobaczył wielki kompleks budynków, których czerwone, okryte bluszczem i różą jerychońską mury robiły wrażenie zamku. Zaznajomił się z ogromną salą zebrań, zbudowaną w staropółnocnym stylu o stropie kasetonowanym, odzdobionym rzeźbą, ale nadewszystko zachwyciło go ośmdziesiąt zdrowych, młodych dziewcząt, pobierających tego lata naukę, oraz sama metoda nauczania zapomocą śpiewu, wykładów, odczytów i codziennych praktyk religijnych, w których to ostatnich brała również udział wieczorami ludność miejscowa, złożona z biednych komorników, czynszowników, jawiących się bez surdutów, oraz robotników w bluzach. Wszystko to od pierwszego zaraz dnia wzięło go za serce. Zrozumiał teraz miłość ludności dla dyrektora, poznawszy go we właściwem jego środowisku, to jest w szkole, gdzie spacerował, kulejąc i podpierając się swym kijkiem pomiędzy nauczycielami i uczniami, niby ojciec, rozdzielając sprawiedliwie napomnienia, uściski i nagany. Zrozumiał, jaki wpływ wywiera człowiek ten przedziwny na umysły młodzieży, gdy go ujrzał poraz pierwszy na mównicy i usłyszał słowa, pełne tak młodzieńczego zapału i gorącej wiary, że mu do szarych oczu napływały łzy, a ramiona wyciągały się miłośnie, pragnąc objąć ludzkość całą.
Nazajutrz po przyjeździe Emanuela odbyło się w szkole wielkie zebranie, na którem przemawiał, biorąc za temat ideję dzieci bożych i naśladowców Chrystusa. Podkreślił, że miano pierwszych przysługuje tym właśnie, którzy starają się całą siłą ziścić ideję drugą. Dni następnych złożył wraz z dyrektorem wizyty wszystkim kołom przyjaciół oświaty w okręgu, a przyjmowano go wszędzie tak serdecznie, i z tylu zaprzyjaźnił się osobami, że podróż ta przemieniła się niebawem w pochód triumfalny.
Wycieczka ta zadecydowała ostatecznie o planach przyszłości. Przekonał się dowodnie, że biskup miał słuszność i że małe gospodarstwo w Egede nie odpowiada zgoła idei, ziszczonej tak świetnie w sandingskiej szkole. Trzeba było wielkiego lokalu, dużo miejsca, stajen dla koni i szop na wozy przy bywających zdala gości, słowem wspaniała plebanja vejlbijska była jak stworzona umyślnie na taki dom zborny całej gminy, jaki posiąść zamierzał właśnie.
Postanowił tedy usłuchać biskupa, objąć po wyjeździe proboszcza stanowisko administratora parafji i nie mógł się doczekać chwili pomówienia o tem z Hansiną. Odnośnie do narzeczonej pozwolił sobie na złamanie słowa danego biskupowi, toteż serce mu teraz skakało w piersiach, a w głowie roiło się od planów rozmaitych.
Dopiero nocą czołno dotarło do brzegu i z wielkim trudem musieli obaj z Nielsenem przebyć drożynę, wiodącą od małej przystani skibberupskiej, pomiędzy pagórkami do wsi. Pożegnawszy się z towarzyszem, Emanuel podążył do domu teściów. Połyskało mu zdala i wiodło go światło w oknach, a za chwilę objął, zaraz w sieni, kibić Hansiny i natychmiast rozpoczął opowiadać swe przeżycia.
W kilka dni później zamieścił okręgowy organ ludowy następującą notatkę: — Dowiadujemy się z pewnego źródła, że ks. proboszcz Tönnesen, pleban Vejlby i Skibberupu upatrzony jest na stanowisko dyrektora nowego duchownego seminarjum państwowego w Seeborgu pod Kopenhagą. Urzędowa nominacja nastąpi podobno w dniach najbliższych.

Przeniesienie proboszcza Tönnesena musiało być uważane za znaczny awans i sam on też nie tłumaczył tego faktu w inny sposób, mimo to jednak ujrzeli w nim Skibberupacy zwycięstwo swego stronnictwa. Tkacz Hansen zapowiedział, że proboszcz usunięty zostanie z plebanji i jak zwykle dotrzymał słowa. Biskup musiał, coprawda, użyć całej swej dyplomacji wobec upartego księdza, by nie doszło do skandalu. Proboszcz Tönnesen odrzucił w pierwszej chwili stanowczo faryzejską propozycję i dopiero po namyśle doszedł do przekonania, że w interesie własnym i dla dobra córki powinien skorzystać ze sposobności rozwiązania w sposób napozór honorowy stosunku z kapelanem, który z dniem każdym stawał się nieznośniejszym. Pochlebiało mu też, że przypomniano sobie jego minione zasługi pedagoga, oraz uznano wybitne zdolności administracyjne.
Skibberupcy jęli kuć żelazo póki gorące. Wysłano do biskupa deputację z adresem wyrażającym nadzieję, że przy obsadzaniu prebendy uwzględnione zostaną słuszne żądania większości mieszkańców. Nie wymieniono wprawdzie nazwiska Emanuela, lecz tekst adresu nie pozostawiał żadnej wątpliwości. Biskup przyjął wysłanników nader życzliwie, specjalnie wyróżniając przewodniczącego im tkacza Hansena, pomówił o mającej nastąpić reorganizacji parafji, oraz związanym z tą sprawą dłuższym wakansem, a wreszcie zapewnił, że słuszne żądania większości zostaną w pełnej mierze uwzględnione, co mu osobiście sprawi wielką radość. Po audjencji deputaci zostali zaproszeni na śniadanie, a cała rzecz zakończyła się piciem w ogrodzie kawy z Jego Przewielebnością.
W kilka dni potem organ ludowy zamieścił oficjalną wieść, że biskup zgłosił swą kandydaturę z listy demokratycznej do bliskich wyborów do folketingu, a gminy Vejlby i Skibberup zaliczały się do jego okręgu wyborczego.
Tymczasem panna Ranghilda chodziła po plebanji, niecierpliwie wyczekując dnia, w którym będzie ją mogła na zawsze opuścić. Czuła się już za starą, by snuć marzenia przyszłości, ale paliła ją chęć wyjechania z miejsca, gdzie zmarnowała młodość i gdzie ni jeden zakątek, ni człowiek nie wywoływał w niej uczucia żalu. Zwłaszcza męką stało się jej w czasach ostatnich nieuniknione współżycie z kapelanem. Drwiła dowoli z manjackiej jego żądzy przybrania chłopskich manjer i gestów, twierdziła, że się zaniedbał w stroju, że włosy jego i odzież cuchną stajnią i potem, tak że przez stół czuje jego obecność, ile razy wyjątkowo siada na plebanji do obiadu, i godziła się ze zdaniem ojca, który twierdził, iż podobna zmiana zaszła również w jego umyśle.
— To rzecz charakterystyczna dla ludzi tej okolicy, kształcących się na proroków, — mówił proboszcz — że biorą sobie za wzór seminarzystów naszych. W innych krajach, ludzie tego pokroju szukają natchnienia mistycznego w starych księgach, tutaj zaś czerpią inspirację od pastuchów i parobków. Zanim rok minie, będzie pan Hansted również i pod względem duchowym przybrany w drewniane chodaki. Już dziś cała umysłowość jego stała się ordynarną i chłopską.

Nakoniec, w połowie lipca zapakowali Tönnesenowie swe manatki i odjechali. Kilku chłopów vejlbijskich i trzej właściciele ziemscy chcieli wyprawić proboszczowi ucztę pożegnalną i obdarować go srebrnym dzbankiem na kawę, ale wymówił się od tego z podzięką i stanowczością niezłomną. Po załatwieniu najkonieczniejszych formalności rozstał się, bez zbytniej zresztą jakoby goryczy, ze swą gminą, a wobec jednego tylko Emanuela nie mógł się powstrzymać od zdradzenia istotnych swych uczuć. Podając mu na pożegnanie bardzo ozięble rękę, powiedział, że zbytecznem jest życzyć szczęścia ludziom, którzy umieją nastawiać żagle wedle chwilowego wiania wiatru.
Po wyjeździe proboszcza przeniósł się Emanuel ze swego poddasza do kancelarji Tönnesena i zajął jedną sypialnię. Reszta mieszkania stała pustką z wyjątkiem komórki służącej, zajmowanej dalej przez kulawą Lonę, obecnie gospodynię plebańską. Coprawda, nikt jej o to nie prosił, ale zachowywała się tak, jakby była częścią nieruchomego inwentarza plebanji, a Emanuel był o tyle dobroduszny, że przystał na ten jej pogląd bez szemrania. Natomiast „Maren“ ruszył wraz z karetą, końmi i proboszczem. Ale nie było potrzeby przyjmować nowego parobka, bowiem grunt plebański wydzierżawiony był jednemu z chłopów, a kontrakt upływał dopiero za rok, co bardzo martwiło Emanuela.
Spędzał teraz cały, wolny od obowiązków duszpasterskich czas u przyszłego teścia swego w Skibberupie, biorąc udział we wszystkich, codziennych zajęciach gospodarczych. Orał, czyścił łany buraków z zielska i woził gnój na ugory. Wieczorami siadywał z Hansiną na wale ziemnym, otaczającym ogród, patrzył na zachód słońca i snuł marzenia przyszłości. Hansina siedziała z głową spartą poufale w jego ramię, a on ją tulił do tętniącego serca, kiedy sine mgły mroku rozpościerały się po polach.
Nadeszły na koniec żniwa, życie się roztętniło po żółtych polach łyskać zaczęły kosy i brzmieć osełki do ich ostrzenia dziarską pobudką, a Emanuel, zrzuciwszy długi surdut, ruszał z kosą na ramieniu, na czele parobków teścia i brał się do roboty. W dniu, w którym skosił poletko łąki, tak, że zyskał uznanie Andersa, uczuł się dumniejszym, niż był swego czasu po złożeniu z wyszczególnieniem egzaminu.
Czas mijał i szczęście sprzyjało, aż do jesieni, o krótkich, burzliwych dniach i długich, ciemnych nocach.
Co wieczora trudniej przychodziło teraz Emanuelowi żegnać się z Hansiną, opuszczać ciepłą, zaciszną izbę i wędrować po rozmokłych ścieżkach do wielkiej, pustej plebanji, gdzie często długo zasnąć nie mógł, skutkiem różnych, dziwnych odgłosów, jakie rozbrzmiewać zwykły nocną porą w niezamieszkałych domostwach. Pewnej nocy zasnął dopiero właśnie, gdy nagle zerwał się zbudzony niezrozumiałym jakimś jękiem. Po chwili uświadomił sobie, że jest to dźwięk rogu strażniczego, wieszczącego pożar. Wyskoczył z łóżka, zarzucił odzienie, usłyszał hałas w domu, drzwi się otwarły i wpadła Lona w spódnicy fryzowej, ze świecą w drżącej nerwowo dłoni.
— Gore! Gore, panie pastorze! — wrzasła, a twarz jej była sina ze strachu. Podobnie, jak wszyscy mieszkańcy Vejlby, którzy byli świadkami strasznego ognia, nie mogła słuchać sygnału pożarnego bez zaćmienia przytomności. Wszyscy we wsi wstali i nastała bieganina z latarniami. Ale przekonano się niebawem, że płonie jeno mały domek w sąsiedniej parafji, toteż nastał spokój po wysłaniu sikawki wraz z potrzebną ilością strażaków.
Zaniepokojony Emanuel uczuł, że dłużej nie wytrzyma w tem osamotnieniu i niepewności, toteż postanowił ująć sprawę jasno i wziąć coprędzej ślub. Zaraz nazajutrz rozmówił się z Hansiną, którą to w pierwszej chwili przeraziło. Pewna była, że przynajmniej przez rok Emanuel będzie czekał ze ślubem. Im lepiej wnikała w stosunki, im bardziej uświadamiała sobie swą rolę w wielkiej, pańskiej plebanji, tem większe ją trapiły wątpliwości, czy zdoła stanąć jako pastorowa na wysokości zadania. Widząc jednak rozradowanie Emanuela i słuchając jego marzeń o przyszłości, nie była w stanie sprzeciwić się życzeniu przyspieszenia ślubu i nie wspominała mu o troskach swoich. Zapytano rodziców o zdanie, zwołano radę familijną i postanowiono, że ślub odbędzie się szóstego października, to jest w dniu urodzin zmarłego króla.
Zjawiła się atoli pewna trudność, na której załatwienie wieś cała czekała z wielkiem naprężeniem ciekawości. Hansina chciała, by wesele było możliwie skromne i ciche, natomiast matka była zdania, że winna to sobie samej i Emanuelowi, by uroczystość owa wypadła tak świetnie, jak jeno można ją urządzić przy skromnych zasobach pieniężnych, jakiemi rozporządzali. W sprawie tej została Elza poparta przez człowieka, o którego współudziale nigdyby pomyśleć nawet nie mogła.
Pewnej niedzieli, po popołudniu zjawił się Villing wraz z żoną, celem złożenia gratulacji z powodu zaręczyn, tegoż dnia bowiem wyszły oficjalne zapowiedzi Hansiny i Emanuela. Pani Villing przystrojona była w jedwabną suknię i szal krepowy, a przypominająca zakonnicę buzia jej promieniła uśmiechem zachwytu. Pan Villing miał cylinder i długi surdut dyplomaty, z białą kamizelką o szklannych, kulistych guzikach. Od założenia konsumu nie postała noga Villingów w Skibberupie, ale wydarzenia czasów ostatnich ułagodziły po trochu ich oburzenie. Doszli do przekonania, że wydali o Skibberupakach sąd przedwczesny, że zaś zasadą ich było żyć z wszystkimi w zgodzie, przeto skorzystali ze sposobności złagodzenia wszelkich rozterek dotychczasowych.
Anders i Elza byli obecni podczas tej wizyty i rozmowa toczyła się zrazu o rzeczach obojętnych. Nagle rzucił Villing pytanie, dotyczące wesela, a gdy Elza ze zwykłą otwartością wyznała mu, że istnieje niepewność, jak je urządzić, Villing podskoczył, nibyto przerażony na stołku i stał się wymownym.
Oświadczył, że wprost nie rozumie zapatrywania Hansiny i jest zdania, iż uroczystość tak niezwykła winna być obchodzona w sposób przystojny, co jest obowiązkiem honoru. Andersowie winni są to sobie i wszystkim zwolennikom sprawy ludu, zwłaszcza, że w całej okolicy odczuwać się daje potrzeba przejawienia uczuć sympatji dla młodej pary. Udział wielkich mas ludności przemieni to wesele w prawdziwe, jak twierdził, święto demokracji.
Spostrzegłszy, że wywarł wrażenie, Villing jął mówić dalej i okazało się, że ma gotowy całkiem plan w głowie.
Poza domem, na wygonie, trzeba było urządzić wielki namiot, gdzie odbyłaby się uczta, zaś sala zebrań odpowiednio przystrojona służyć miała dla tańców. Zaręczał, że Andersowie nie mają potrzeby kłopotać się kosztami, o ile go zaszczycą zleceniem załatwienia całej sprawy i poczynienia zakupów. Wszystko nie przekroczy kilkuset koron, które chętnie zaliczy naprzód dla okazania, że mieszkańcy Skibberupu niedocenili go, pozbawiając w czasach ostatnich swego zaufania i swej życzliwości. Wyznał szczerze, że pragnie rzecz naprawić, okazując się bezinteresownym przyjacielem gminy, a pan Villing poparła męża, kładąc czule dłoń na ramieniu Elzy i spoglądając na nią z serdecznem wylaniem.
Nazajutrz pomówiła Elza z córką, a Hansina zgodziła się zostawić matce wolną wolę.
Villing miał słuszność. W parafji pragnęli wszyscy uczcić przy sposobności wesela swego pastora, który prostotą, skromnością i gotowością służenia wszystkim zjednał sobie nietylko Skibberup, ale i chłopów vejlbijskich, tak że każdej niedzieli kościół wypełniony bywał po brzegi. Sam nawet wójt gminny, Jensen, starał się doń zbliżyć, a weterynarz Aggerbölle oświadczył, że dotąd nie widział tak dzielnego człeka i nie słyszał równie dobrego kaznodziei.
Jedna tylko osoba opierała się dotąd ogólnemu nastrojowi życzliwości dla Emanuela. Była to Maren-kowalka, owa mała, brzydka babina, która chciała przemawiać czasu pierwszego występu kapelana w domu zbornym. Dzieje jej żywota były po krótce następujące:
W młodości pełniła funkcje pomocnicy kuchennej w większym dworze, potem zaś, przez czas długi przyrządzała potrawy przy każdej sposobności uczt odprawianych w całej okolicy. Pewnego razu, podczas uroczystego obchodu chrzcin u zamożnego kmiecia, na które sproszono około stu osób, zdarzyło jej się nieszczęście. Przypaliła sromotnie potrawę z ryżu i chociaż ówczesny mąż jej, służący w tym dniu za mistrza ceremonji, wypoliczkował ją jak należy wobec zebranych, to fakt ten nie ułagodził serc ludności, tak że odtąd nikt jej nie zlecał kucharskich funkcji.
Nieszczęście to rozgoryczyło Maren wielce, powzięła szatańską nienawiść do społeczeństwa, biedna kobiecina stała się postrachem okolicy, a cały gniew jej skierował się od czasu niefortunnego występu w sali zebrań na Emanuela. Hansina atoli czuła w dniach przedślubnych dziwne pragnienie zgody z wszystkimi, chciała rozwiać cień wszelki, jakiby mógł przysłonić jej szczęście. Toteż chcąc odwrócić od siebie i ukochanego także i tę nienawiść, udała się do nędznej chałupy, gdzie mieszkała Maren, daleko, w Egede, położonej i poprosiła, by podjęła przyrządzanie potraw na weselu. Biedna kobiecina skamieniała wprost z wzruszenia. Łkając gwałtownie, padła do nóg przerażonej tem Hansiny i ucałowała jej rękę.

W dniu wesela pogodnie było i ciepło, niemal jak w lecie.
Od tygodnia już pieczono i smażono w domu Andersów po całych dniach, aż do późnej nocy. Piwnice pełne były mięsiwa, ogromnych szynek, galaret wieprzowych, wędzonej cielęciny, balji z kiełbasami, koszów twardych jaj, kremów cukrowych, ozorów, pieczonych śledzi, stosów masła, oraz wież ogromnych, niby koła, tortów ze śliwkami, które to dary, wedle obowiązującego zwyczaju przysłali najbliżsi znajomi i przyjaciele rodziny.
Na wielkim wygonie za domem kończył cieśla Nielsen, wraz z kilku pomocnikami wielki namiot, gdzie miano ucztować, a dziewczęta przystrajały salę zebrań wieńcami zieleni i malowanemi herbami. Wszędzie, w całej wsi powiewały flagi, zaś przed bramą domu panny młodej sterczały dwa maszty, owinięte jedliną, połączone u góry płachtą, na której widniał wielki napis „Witajcie.“
Ślub naznaczony był na dwunastą, ale już o dziesiątej zaczęli się schodzić goście weselni. Przyszedł też Emanuel, który po długim namyśle postanowił brać ślub w szatach kościelnych. Stoły z przekąskami ustawiono w niebiesko malowanej „sali,“ gdzie przyjmował przybywających mężczyzn wódką i piwem Villing we własnej osobie, pełniący funkcje mistrza ceremonji.
Na wyraźne życzenie Emanuela nie naruszono w niczem obyczajów weselnych, panujących w okolicy. Sam on jeno odmówił wódki, poprzestając na ciemnem piwie.
W ciągu godziny cały dom napełnił szczelnie tłum przybranych odświętnie gości, a ciągle przybywali nowi. Wszyscy rozważali nader ważne zagadnienie, kto da ślub młodej parze. Emanuel pojechał przed paru dniami do stolicy, w celu poradzenia się w tej sprawie biskupa, a dostojnik ten oświadczył, że sam może dopełni sakramentu, bo jako stary przyjaciel pani Hansted jest poniekąd najbliższy Emanuelowi. Cała też wieś czekała w napięciu wielkiem na ten zaszczyt, jaki miał na nią spłynąć.
O pół do dwunastej zajechały wozy chłopów, w liczbie około trzydziestu i zaczęto się w nich sadowić. Wozy, przeznaczone dla nowożeńców i najbliższych krewnych, wjechały w podwórze, reszta ustawiła się na drodze długim szeregiem, sięgającym aż na przeciwległy kraniec wsi. Hansina siedziała tymczasem w swej komórce, gdyż nie wolno jej się było pokazać, aż cały orszak weselny gotów będzie do drogi. Gdy to nastąpiło, wyszła wraz z Emanuelem na podjazd, ubranà w czarną, wełnianą suknię z wąskiemi paskami koronek u szyi i ramion. Z pod welonu i wianka mirtowego błyskała czapeczka ze złotogłowiu, haftowana perłami, którą miała na ślubie prababka jeszcze. Przywdziała ją na życzenie Emanuela.
Podczas jazdy gwarzono ochoczo i śmiano się, gdyż śniadanie rozwiązało już języki wielu starszym mężczyznom i kobietom. Dopiero, gdy ozwały się dzwony kościoła, umilkli wszyscy, a Elza wybuchła płaczem. Hansina natomiast zachowała przez cały czas wyraz surowy, niemal ponury, jaki jej nie opuszczał w chwilach wielkiego wzruszenia.
Słońce złociło kościół, wąski pas lądu i błękitną toń fjordu, oraz urwiste, przeciwległe brzegi. Po niebie snuły się lekkie chmurki i przelatały stada szpaków, a z dali dolatał wrzask mew, białych jak piana morska. Pod murem kościoła ujrzano bryczkę biskupa, a gdy wozy podjechały na sam przylądek ukazał się oczom wszystkich sam dostojnik, przybrany w jedwabny ornat, z orderami na piersiach, w postawie pełnej namaszczenia. Niezapomnianą była dla całego orszaku chwila, kiedy ten wielki człowiek, odkrywając głowę, przystąpił do nowożeńców i z czcią wielką wprowadził ich do świątyni.
Mowa jego krótka była i przypominała toast weselny. Biskup zaliczał się do postępowych duchownych, używających tonu zwykłej konwersacji, którzy wymawiają słowa „Chrystus,“ lub „Duch Święty z koleżeńską nonszalancją, z jaką wspominamy dobrych przyjaciół. Przyrównał Emanuela do rośliny, która poszukuje podatnego do wzrostu gruntu, a gminę do wielkiego drzewa, w cieniu którego roślina ta wybujać ma wspaniale i zakończył wezwaniem błogosławieństwa bożego dla związku, który ma tu zostać zawarty. Po ślubie zebrali się wszyscy na cmentarzu, gdzie biskup witał liczne osobistości orszaku, wyróżniając przy tej sposobności szczególnie tkacza Hansena. Elza podziękowała z wielkiem wzruszeniem za zaszczyt uczyniony córce i zięciowi i prosiła dostojnika, by raczył wziąć udział w uczcie weselnej. Ale biskup wymówił się, podając za powód konieczność powrotu przed wieczorem do domu i zamieniwszy w zakrystji jedwabie na płócienną okrywkę swoją, oraz uścisnąwszy raz jeszcze dłonie nowożeńców i gości, wsiadł na bryczkę i odjechał.
Zaraz też usadowili się na wozach wszyscy i orszak ruszył z powrotem. Gdy wyjeżdżano do wsi, zahuczały z wszystkich zagród strzały, tak że konie stawały dęba, a kobiety wydawały okrzyki strachu i radości. Przed domem Andersów stało czterech muzykantów ze skrzypkami i trąbami i fanfara rozbrzmiewała za każdem zjawieniem się nowego wozu, pełnego gości weselnych. Byli w nich starzy, zesztywniali pradziadkowie i ciężkie kobiety, których trzej ludzie musieli zsadzać, oraz młode dziewczęta, skaczące bez namysłu w ramiona pierwszemu lepszemu młodzikowi. Sproszono wszystkich członków koła oświatowego z okolicy, większą jednak część młodzieży tylko do tańca. Przyszedł nawet „stary Eryk“ na swej kuli, węsząc z rozkoszą smakowite zapachy obficie nagromadzonego jadła. Zjawił się także dyrektor uniwersytetu, którego cisza morska zatrzymała w drodze i przywiózł swą Jettę, kościstą kobietę, o czerwonej twarzy, w okularach na nosie. Kusztykając przy pomocy kijka swego, przechadzał się pośród gości, ściskał mocno dłonie mężczyzn, klepał ich po ramieniu, brał za ręce kobiety z okrzykiem zachwytu i szczypał po różowych policzkach dziewczęta. Natomiast tkacz Hansen milcząc wałęsał się z kąta w kąt z rękami założonemi na plecy, a uśmiech ironiczny wykrzywiał mu to jednę, to drugą część twarzy.
Gdy się zebrali wszyscy, stanął w progu domu kupiec Villing w białe ubrany rękawiczki i zaprosił na ucztę. Muzykanci stanęli na czele, za nimi ruszyli nowożeńcy i orszak weselny posunął do namiotu, gdzie ustawiono ogromny stół, pełen mis gorącej potrawy z ryżu, potężnych dzbanów piwa i szklanek z winem. Pośrodku, sterczał łokciowej wysokości tort, zaś przed pierwszem miejscem, gdzie mieli zasiąść nowożeńcy, leżał wielki, jak młyńskie koło przekładaniec, z ich monogramem, kunsztownie wypisanym marmeladą malinową.
Stojący na szarym końcu Villing, powitał przybyłych i odmówił modlitwę, poczem łyżki zaczęły się ruszać, a wszyscy uznali, że tym razem kowalka Maren świetnie dopełniła zadania. Ci nawet, którzy zapamiętali ów tragiczny, przypalony swego czasu ryż, nie znaleźli powodu do uwag, a dziesięć komornic, roznoszących misy, zwijało się jak w ukropie, by nie zaznać tej hańby, że któryś z gości stuknie łyżką w próżny talerz.
W chwili, gdy wniesiono pieczeń, zaczęły się mowy. Pierwszy przemówił dyrektor uniwersytetu, a jego entuzjastyczne, pełnego radosnego uniesienia słowa wycisnęły łzy z oczu wielu. Potem zabrał głos Emanuel, który zdjął już kościelne szaty. Podziękował za zaufanie, jakiem go, przybysza zdala i człowieka obcego, obdarzyła gmina, a w zakończeniu zwrócił się do teściów swych, w których domu znalazł szczęście życia. Odpowiedział na to Anders Jörgen kilku ledwo dosłyszalnemi słowami i zakłopotany wielce siadł na ławie. Sądzono, że miał to być toast ku czci ojczyzny, przeto zabrzmiały wokół gromkie okrzyki. Tkacz Hansen wstał i wyrzekł kilka oschłych zdań na temat „nowego ducha czasu,“ a kupiec Villing, skłonny do podkreślania rzeczy budzących wzruszenie, zwrócił uwagę gości weselnych, by nie zapominali też o „drogich zmarłych“, w czem się mieściła aluzja do matki Emanuela. Mowy przeplatano śpiewem, a chórowi przywodził donośnym basem cieśla Nielsen.
Tymczasem ściemniło się już, a młodzież zebrana w przybranej wspaniale i rzęsiście oświetlonej sali zebrań czekała niecierpliwie, by zacząć tany, których pierwszym etapem miało być porwanie panny młodej z koła dziewcząt. Nim się to jednak stało, zabrał raz jeszcze głos kupiec Villing, wznosząc w gorących słowach toast ku czci „sprawy ludu,“ dając wyraz nadziei, że ogarnie świat cały w zwycięskim pochodzie. Emanuel odmówił modlitwę końcową i wyznanie wiary, poczem udano się do sali zbornej, gdzie tany i śpiewy trwały aż do białego rana.
Emanuel i Hansina opuścili jednak towarzystwo już około północy i odjechali na nową siedzibę wozem, przybranym w zieleń i kwiaty. Pożegnali ich tłumnie goście gromkiemi okrzykami, a na chwilę przedtem wysłano gońca do Vjelby, gdzie młodzież umyśliła w skrytości zgotować młodej parze uroczyste przyjęcie. Zaraz po odjeździe Emanuela z plebanji ustawiono przed domem bramę triumfalną, by ją w danej chwili oświetlić barwnemi lampjonami. Prócz tego zatknięto wzdłuż drogi szereg smolnych pochodni, które teraz rozgorzały na tle nocy fantastycznemi błyski.
Przeraził się Emanuel owego czerwonego światła, dostrzegłszy je w dali, ale rychło przyszedł do siebie i uścisnął silnie dłoń żony. Wydało mu się, że wzgórze plebańskie uniesione zostało, jak mówiła legenda, na słupach ognistych i wspomniał dawne czasy, kiedyto marzył o znalezieniu magicznego zaklęcia, otwierającego wnętrze gór...
Dziś posiadł je właśnie i oto wjeżdżał z ukochaną we wnętrze czarowne.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henrik Pontoppidan i tłumacza: Franciszek Mirandola.