Antychryst (Mereżkowski, 1907)/W Zatoce Neapolitańskiej
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Antychryst |
Pochodzenie | Piotr i Aleksy |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka |
Data wyd. | 1907 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Walery Gostomski |
Tytuł orygin. | Антихрист |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Carewicz z Eufrozyną pływali w łódce po zatoce Neapolitańskiej podczas nocy księżycowej.
Doznawał on uczucia podobnego temu, który wzbudza muzyka: muzyka w drżeniu złota księżycowego, rozciągającego się jako droga ognista na wodzie od Pozylippu do skraju niebios; muzyka w szumie morza i w dosłyszalnym ledwie szmerze wiatru, który wraz ze słoną morską świeżością niósł od brzegów Sorrento zapach gajów pomarańczowych i cytrynowych; i w srebrzysto lazurowych po za mgłą księżycową zarysach Wezuwiusza, który dymił białym dymem i wybuchał chwilowo czerwonym płomieniem, jak gasnący ofiarnik zmarłych zmartwychwstałych, i znów umierających bogów.
— Miła moja, czy dobrze ci? — zaszeptał carewicz.
Eufrozyną patrzała na wszystko dokoła z takąż obojętnością, jak ongi na Newę, na twierdzę Petropawłowską.
— Tak ciepło mi i choć na wodzie, a nie wilgotno — odpowiedziała, tłumiąc poziewanie.
On zamknął oczy i wyobraził sobie pokój w domu Wiazemskich w Petersburgu — skośne promienie wiosennego ponad zachodem słońca i dziewkę Afrośkę, myjącą podłogę z podkasaną spódnicą i gołemi nogami. Najzwyczajniejsza dziewka wiejska, z tych, o których mawiają parobcy: ot biała, jędrna, okrągła jak rzepa, wymyta. Patrząc na nią, przypominał sobie niekiedy stary obraz szkoły holenderskiej, który widział u ojca w Peterhobe — pokusy św. Antoniego. Przed pustelnikiem stoi naga, ryża dyablica, z rozdzielonemi koziemi kopytami u nóg, pokrytych sierścią jak u samicy Fauna. W twarzy Eufrozyny, w grubych wargach, zadartym nieco nosie, wielkich, jasnych oczach, przedłużonych i nieco skośnych — było coś kosego, dzikiego, był jakiś niewinny bezwstyd. Wspomniał też powiedzenie starych mędrców o dyabelskich urokach niewiast: od niewiasty początek grzechu, przez nią wszyscy umieramy; w niewiastę albo w ogień wpaść, jedno i to samo.
Jak się to stało, sam dobrze nie wiedział, ale od pierwszego razu umiłował ją jakąś grubą, a zarazem tkliwą i silną jak śmierć miłością.
A była ona i tu na zatoce Neapolitańskiej tąż samą Afrośką, co ongi w Petersburgu; i tutaj gryzła z upodobaniem orzeszki cedrowe, wypluwając skorupki w miesięczno-pozłociste fale, jak ongi wśród służby dworskiej gryzła ziarnka słonecznika czasu świątecznego; tylko wystrojona była wedle francuskiej mody, w robronach, z muszkami na twarzy, co dawało jej minę bardziej jeszcze kuszącą, nieprzystojną i niewinnie bezwstydną. Nie darmo wytrzeszczali na nią oczy wszyscy drabanci cesarscy, a i sam wykwintny, młodziutki hrabia Esterhazy, towarzyszący cesarzewiczowi we wszystkich jego wycieczkach z twierdzy Sant Elmo. Aleksemu wstrętne były wszystkie te męskie, lubieżne spojrzenia, które zawsze lgnęły do niej, jak muchy do miodu.
— Jakże Ezopku, sprzykrzyło ci się życie tutejsze, chciałbyś do domu? — przemówiła leniwym, śpiewnym głosem, zwracając się do siedzącego obok w niej łódce maleńkiego człowieczka. Był to Aloszka Jurow, uczeń sztuki żeglarskiej, którego towarzysze przezwali Ezopkiem.
— Och tak, miła Eufrozyno Teodorówno, liche tu życie. Nauka taka przemądra i trudna, że i przez życie całe jej nie nabędziesz, a nie wiedzieć też od czego zacząć, czy od owej nauki czy od języka. W Wenecyi zasię bracia nasi głodem przymierają — dają im wszystkiego po trzy kopiejki na dzień, jakże tu z tego wyżywić się i przyodziać; to też chodzą, aż wstyd: obdarto, prawie nago. Pozostawiają nas tu biednych iście jak bydło. A najcięższe mi to, że na morzu trapi mię zawsze choroba. Nie morski ja człowiek. Na śmierć się tu zamęczę, jeśli nie będzie nademną zmiłowania Bożego. Do Petersburga radbym choć pieszo zajść, byle morzem nie jechać. Żebrać będę po drodze a morzem nie pojadę, choć taka wola Jego Wysokości!
— Ej pilnuj się bracie — zauważył carewicz — abyś nie popadł z deszczu pod rynnę! w Petersburgu skórę ci wyłoją za to, żeś zbiegł od nauki.
— Marna twa dola Ezopku! co to będzie z tobą sierotą biednym? Gdzie się podziejesz? — rzekła Eufrozyna.
— A gdzież mi się podziać? Albo powieszę się albo ucieknę na górę Athos między mnichy.
Aleksy popatrzył na niego ze współczuciem, porównywując mimowoli dolę zbiegłego nawigatora z dolą zbiegłego carewicza.
— Nie bój się, da Bóg, obaj szczęśliwie powrócimy do ojczyzny — pocieszał chłopca z dobrotliwym uśmiechem.
Tymczasem łódka ich wypłynęła ze złota księżycowego, zwracając się ku ciemnemu brzegowi. Tu u stóp góry wznosiła się opustoszała willa, zbudowana za czasów Odrodzenia na ruinach starożytnej świątyni Wenery.
Po obu stronach na poły rozwalonych schodów, niby żałobniki w pochodzie pogrzebowym sterczały szeregiem olbrzymie cyprysy. Ostre ich wierzchołki, zginane wciąż przez wiatr od morza, pozostały na zawsze pochylone jakby z pospuszczanemi smutnemi głowami. Posągi bogów wygląd. Świetliki wśród krzaków laurowych płonęły jak świece pogrzebowe. Ciężki zapach magnolii przypominał balsamy, którymi namaszczano trupy. Jeden z pawiów utrzymywanych w willi, zbudzony głosami ludzkimi i szumem wioseł, wyszedł na schody terasu, rozpostarł ogon, grający brawami w blasku miesięcznym niby wachlarz, zdobny drogocennymi kamieniami i zakrzyczał żałosnym swym głosem, przypominającym głos płaczek pogrzebowych. Strumień fontanny spływał z wiszącej nad morzem skały po cienkiej i długiej jak włosy trawie i padał kroplami w fale morskie jako ciche łzy: rzekłbyś: tam w pieczarze nimfa jakaś opłakiwała swoje zmarłe siostrzyce. I cała owa posępna willa przypominała ciemne Elizeum, podziemny gaj, siedzibę cieniów, cmentarz zmarłych, zmartwychwstałych i umierających bogów.
— Czy uwierzysz pani? trzeci już rok łaźni nie zaznałem — rozwodził dalej Ezopek swe skargi przed Afrośką.
— Och i mnieby chciało się świeżych brzozowych winników i wiśniówki po łaźni — westchnęła Afrośka.
— Gdy skosztuję tutejszego ich kwaśnego wina, a wspomnę o wódce naszej, aż płakać się chce — jęczał Ezopek.
— A kawior solony — podchwyciła Eufrozyna.
— A solone jesiotry!
— A siomga biało-jeziorska!
Tak wykrzykiwali naprzemian, rozdrapując nawzajem swe serdeczne rany.
Carewicz przysłuchiwał się im, patrzał na willę i mimowolnie się uśmiechał. Dziwne było przeciwieństwo tych marzeń tak prozaicznych i tej rzeczywistości fantastycznej.
Po drodze ognistej na morzu inna płynęła łódka, pozostawiając czarny ślad na drżącem złocie fal. Dał się słyszeć dźwięk mandoliny i pieśń nucona przez młody głos niewieści:
Quant’é bella giovinezza
Che si fugge tutta via.
Chi vuol esser lieto, sia
Di doman non c’é certezza.
Pieśń tę ułożył Wawrzyniec Wspaniały, Medyceusz, na uroczystość florentyńską tryumfalnego pochodu Bachusa i Ariadny. Słychać w niej było krótką radość odrodzenia i wieczną po niem tęsknotę.
Carewicz słuchał nie rozumiejąc słów, ale muzyka pieśni napełniała jego duszę tęskną słodyczą.
O jak piękna jest młodość
A jak szybko przemija
Ciesz się szczęsną jej chwilą,
Jutro zawsze niepewne.
— Oj, a gdyby tak zanucić naszą rosyjską — błagał Ezopek Eufrozynę. Chciał nawet przed nią uklęknąć, ale zatoczył się i omal że nie wpadł do wody; nie był zbyt mocny na nogach, ciągle bowiem popijał z flaszki, którą wstydliwie ukrywał pod połą kaftana. Jeden z wioślarzy, piękny przez pół nagi chłopiec domyślił się o co chodzi, uśmiechnął się do Eufrozyny, mrugnął Ezopkowi i podał mu gitarę. Ten zabrzęczał na niej jak na trzechstrunnej bałabajce.
Eufrozyną uśmiechnęła się również, spojrzała na carewicza i zaśpiewała nagle donośnym, nieco krzykliwym babskim głosem, jak nieraz spiewywała w chórach wiejskich o zorzy wieczornej wiosną u brzozowego gaju nad rzeczką. I brzegi Neapolu, starożytnej Partenopei, zabrzmiały dźwiękami, których nikt na nich nie słyszał.
Ach wy sienie moje nowe
Z jaworowego drzewa.
Nieskończona tęsknota za przeszłością dźwięczała w pieśni włoskiej:
Chi vuol esser lieto sia:
Di doman non c’e cetezza.
Nieskończona tęsknota do przyszłości dźwięczała w pieśni ojczystej:
Poleć poleć mój sokole wysoko i daleko
I wysoko i daleko w strony moje rodzone
W strony moje rodzone, gdzie srogi żyje ojciec,
Srogi on i groźny pan i niemiłościwy.
Obie pieśni swojska i obca w jeden zlewały się akord.
Carewicz zaledwie mógł powstrzymać łzy. Nigdy jeszcze miłość ojczyzny nie przemówiła tak silnie w jego sercu. Ale miłował swój kraj ojczysty nową wszechświatową miłością razem z Europą całą, i miłował ziemię cudzą jak swoją rodzoną. Miłość do jednej i do drugiej zlewały się w jego sercu w jeden akord, jak dwie pieśni.
Cesarz przyjął carewicza pod swą protekcyę i aby lepiej ukryć go przed ojcem, osiedlił go pod nazwą pewnego hrabiego węgierskiego w odosobnionym i nieprzystępnym zamku Ehrenbergu, istnem gnieździe orlem, na szczycie wysokiej skały w górach wyższego Tyrolu przy drodze od Füssen do Insbruku.
»Niezwłocznie po otrzymaniu niniejszego — powiedziano było w instrukcyi cesarskiej dla dowódcy twierdzy — wydaj rozkaz, aby przygotowano dla osoby głównej dwie komnaty z mocnemi drzwiami i żelaznemi kratami w oknach. Tak żołnierzom, jakoteż ich żonom wzbronić należy wyjścia z twierdzy pod grozą surowych kar, nawet kary śmierci. Jeśli główny więzień zechce się rozmówić z tobą, możesz zadość uczynić jego życzeniu tak w tym wypadku jakoteż i w innych: jeśli np. zażąda książek lub czegokolwiek dla swej rozrywki, nawet jeśli zaprosi cię na obiad lub dla jakiejś gry wspólnej. Prócz tego możesz mu pozwolić na przechadzkę po pokojach lub też po dziedzińcu twierdzy, z zachowaniem wszakże wszelkich ostrożności, iżby ujść nie zdołał.«
W Ehrenbergu przemieszkał Aleksy pięć miesięcy od grudnia do kwietnia.
Pomimo wszelkich ostrożności, szpiegi carskie, kapitan gwardyi Rumiancew wraz z trzema oficerami, mający tajny rozkaz pochwycenia wiadomej osoby jakimbądź sposobem i odwiezienia jej do Meklenburga, dowiedzieli się o pobycie carewicza w Ehrenbergu, przybyli do górnego Tyrolu i zamieszkali potajemnie w wiosce Reite u stóp skały ehrenberskiej.
Rezydent Wiesiołowski oznajmił, że car będzie się czuł mocno dotknięty odpowiedzią ministrów w imieniu cesarza, jakoby wiadoma osoba nie znajdowała się w krajach cesarskich, albowiem wysłany przez cara kuryer widział ludzi onej osoby w Ehrenbergu i powziął wiadomość, iż pozostaje ona na utrzymaniu cesarza. Nietylko kapitan Rumiancew, ale i cała prawie Europa wie o tem, iż carewicz w ziemiach cesarskich przebywa. Gdyby arcyksiążę zechciał ujść od ojca swego i szukał schronienia w krajach rosyjskich, podległych carowi, i takowe zostało mu udzielone, jakążby to boleść sprawiło.«
»Wasza Wysokość sama może osądzić — pisał Piotr do cesarza — jak dotkliwie jako ojcu daje nam się odczuć to, iż nasz syn pierworodny tak nieposłusznym nam się okazał, i wyjechawszy z kraju wbrew woli naszej, pozostaje pod cudzą opieką, czy też aresztem, gdyż nie wiemy dokładnie, w jakiem istotnie jest położeniu, i prosimy Waszą Wysokość o wyjaśnienie w tej mierze«.
Oznajmiono carewiczowi, że cesarz pozostawia mu do uznania: albo powrócić dobrowolnie do Rosyi, albo pozostać nadal pod jego opieką, w tym ostatnim wszakże wypadku uważa za konieczne umieścić go w innej odleglejszej miejscowości, a mianowicie w Neapolu. Zarazem dano mu uczuć życzenie cesarza, aby pozostawił w Ehrenbergu lub całkiem od siebie oddalił towarzyszących mu ludzi, o których z niezadowoleniem wielkiem wyraża się w listach jego ojciec; cesarz bowiem dba o to, aby car nie miał żadnego powodu narzekania nań, iż przyjmuje pod swą opiekę ludzi niegodnych. Dotyczyło to Eufrozyny. Zdało się istotnie rzeczą nieprzystojną, iż carewicz, prosząc cesarza o opiekę w imieniu zmarłej swej małżonki, siostry cesarzowej, trzyma przy sobie nierządną dziewkę, z którą, jak głosi opinia, zawiązał stosunek jeszcze za życia swej małżonki.
Aleksy oznajmił, że gotów się udać tam, gdzie mu cesarz wskaże, byle tylko nie został wydany ojcu. 15 kwietnia o trzeciej godzinie po północy, omijając baczność szpiegów, wyjechał carewicz z Ehrenberga jako oficer cesarski. Miał przy sobie tylko jednego służebnika — Eufrozyną, przebraną za pazia.
»Nasi pielgrzymi neapolitańscy szczęśliwie tu przybyli — donosił hrabia Schönborn. — Przy pierwszej okazyi przyszłą sekretarza mego z dokładnemi wiadomościami o tej podróży, tak zabawnej, jak tylko można sobie wystawić. Pomiędzy innemi nasz mały paź uznany został wreszcie za kobietę, ale bez małżeństwa, a także i bez dziewiczości, jako kochanka nieodzowna dla zdrowia«.
»Używam wszelkich możliwych środków, aby powstrzymać nasze towarzystwo od częstych i nadmiernych pijatyk, wszelako starania moje daremne« — donosił sekretarz Schönborna, towarzyszący carewiczowi.
Podróżni jechali przez Insbruck, Mantuę, Florencyę, Rzym. O północy, 6 maja 1717 roku przybyli do Neapolu i zatrzymali się w hotelu Trzech Króli. Wieczorem następnego dnia wywiezieni zostali w najętej karecie z miasta ku morzu, a następnie ukrytem przejściem wprowadzeni na zamek królewski, skąd po dwóch dniach, skoro przygotowano dla nich osobne pokoje, zawiezieni zostali do twierdzy Sant Elmo, wznoszącej się na wysokiej górze ponad Neapolem. Chociaż i tutaj carewicz trzymany był poniekąd jako niewolnik, wszelako znosił dość dobrze swoje położenie i nie czuł się uwięziony; im wyższe były mury i głębsze fosy twierdzy, tem lepiej czuł się zabezpieczony od zamachów ojca.
Okna jego pokojów wychodziły na kryty ganek, wznoszący się ponad samem morzem. Na tym ganku całe dnie prawie przepędzał, podobnie jak ongi w Rożdestwienie, karmił zlatujące się zewsząd ku niemu gołębie, czytał księgi historyczne i filozoficzne, śpiewał psalmy i litanie, patrzał na Neapol, na Wezuwiusz, na błękitniejące w dali płonące szafirami wyspy Ischie, Procide, Capri, ale przedewszystkiem patrzał na morze i nie mógł mu się napatrzeć, jakby pierwszy raz w życiu je oglądał. Owo północne, zimne, handlowe i wojenne morze admiralicyi petersburskiej, które tak lubi car Piotr, jakże inne było od tego południowego, błękitnego, wolnego morza.
Eufrozyną zawsze była przy boku carewicza. Skoro zapomniał o ojcu, czuł się prawie szczęśliwy.
Po wielu staraniach udało mu się otrzymać pozwolenie wstępu do Sant Elmo dla Aleksego Jurowa. Wkrótce Ezopek zdołał stać się niezbędnym: pocieszał Eufrozynę, skoro ta się nudziła, grał z nią w karty, w kręgle, zabawiał ją żartami, powiastkami i bajkami, jak prawdziwy Ezop.
Najchętniej opowiadał o swych podróżach po Włoszech. Carewicz słuchał go z ciekawością, przeżywając przytem nieraz własne wrażenia. Jakkolwiek Ezopek tęsknił do Rosyi, do ruskiej łaźni i wódki, widać było, że podobnie jak carewicz polubił ziemię cudzą niby rodzoną, polubił Rosyę wraz z Europą nową wszechświatową miłością.
— Droga przez góry Alpejskie przykra i trudna — opisywał przeprawy swoje przez Alpy. — Wązka droga niezmiernie. Z jednej strony — góry wysokością do obłoków podobne, a z drugiej strony — przepaście głębokie, w których bystro spadające wody wydają szum jak we młynie. Widok tych głębokości przywodzi na człowieka trwogę wielką. A na tych górach zawsze śnieg leży, ponieważ promienie słoneczne nie przenikają pomiędzy nie... a skoro zjechaliśmy z gór na górach jeszcze zima, a na dole lato piękne. Po obu stronach drogi winogrady, cytryny, pomarańcze. Cała Italia istny ogród, jako raj boży. A u stóp gór zbudowane domy pańskie, ozdobną architekturą, co je willami zowią. I ogrody dookoła, kwiaty, trawy nasadzone w doniczkach, piękny widok czyniące. I różne w tychże ogrodach fontanny i posągi tak chłopów, jak dziewek marmurowe: Jowisz, Bachus, Wenus i wszelkie bogi pogańskie cudnej roboty, jako żywe.
O Wenecyi opowiadał takie cuda, że Eufrozyna wierzyć im nie chciała i mięszała nieraz Wenecyę z grodem Lodowym, o którym bajki ruskie prawią.
— Łżesz ty wszystko, Ezopku — mówiła, ale chciwie go słuchała.
— Wenecya cała stoi na morzu i po wszystkich ulicach i zaułkach woda morska i łódkami po niej jeżdżą. Ani koni, ani innego bydlęcia ani osła. Także karet, wozów nie ma wcale, a o saniach ani słyszeli. Po całem mieście pływają zwoszczyki w łódkach, które tam zowią gondolami. Długie one i wązkie a na środku przykrycie z kryształowemi oknami i całe te gondole czarnemi suknami pokryte, jak trumny. Przedziwne także w owej Wenecyi opery i komedye, jakich na świecie gdzieindziej nie ujrzeć, a pałace, w których te opery dają, zowią się u Włochów teatrum i odgrywają na onych teatrach historye o przesławnych bogach i ludziach heleńskich i rzymskich i mnóstwo się schodzi na one widowiska ludzi a takóż na maszkary w przebraniach różnych, iżby jeden drugiego nie poznał. W czasie karnawału odprawiają te maszkary na ulicach, chodzą, jeżdżą z muzyką, tańcują i cukry zajadają i piją różne limonady i inne napoje. I tak wciąż weselą się w Wenecyi, a przytem i grzeszą nie mało, skoro bowiem zejdą się na owe maszkary, to niewiasty i panny zabawiają się z różnymi cudzoziemcami, nie dbając przytem zgoła na wstyd. A lud niewieści w Wenecyi bardzo nadobny kształtem i do grzechu bardzo się nakłania. Dziewki mieszkają też społem w oddzielnych domach i na sprzedaż się wystawiają, za grzech sobie tego zgoła nie poczytując, albo też siedzą przed drzwiami małych izb wprost od ulicy i zapraszają przechodniów. Im więcej która ściągnie gości, tem więcej sobie za zaszczyt to poczytuje. Stąd chorób w Wenecyi mnoży się bez liku.
Z podobnem przejęciem jak uciechy weneckie, opisywał też Ezopek rozliczne włoskie świątynie, nagromadzone w nich relikwie i cuda sztuki.
— Szczęście miałem widzieć krzyż a w onym krzyżu pod szkłem znajduje się część Chrystusowego ciała świętego. A w innym krzyżu zaś widziałem kawałek nosa Chrzciciela. W mieście Barze pokazują relikwie św. Mikołaja cudotwórcy, część kości z jego nogi, która wydaje z siebie olej święty, a takowego nigdy nie ubywa, choć go wciąż czerpią pielgrzymi. Widziałem takoż kipienie krwi św. Januarego i kość św. męczennika Wawrzyńca — znajduje się ta kość w krysztale, a skoro pocałujesz kryształ, to uczujesz ciepło, co bardzo wielkim jest podziwem.
Z przejęciem też opisywał cuda nauki.
— W Padwie w Akademii znajdują się zabalsamowane niemowlęta, urodzone przed czasem lub też wyciągnięte z łona matek; pływają one w naczyniach napełnionych spirytusem i mogą tak trwać choćby tysiąc lat bez zepsucia. Tamże w bibliotece widziałem globusy ziemskie i niebieskie uczynione z wielką sztuką matematyczną.
Ezopek był klasykiem, średniowieczczyzna wydała mu się barbarzyństwem. Natomiast naśladownictwa antyków w kształtach prawidłowych, prostolinijnych, do jakich oko jego przywykło w Petersburgu, zachwycało go szczególniej.
Florencya nie podobała mu się.
— Domów ozdobnych z proporcyami należytemi nie wiele w niej znaleźć; wszystkie domy we Florencyi staroświeckie bardzo, ale budowane po prostu, bez architektury.
Najbardziej zachwycił go Rzym. Opowiadał o nim z tem nabożnem, prawie zabobonnem uczuciem, które wieczne miasto wzbudzało zawsze w barbarzyńcach.
— Rzym jest miasto wielkie. Dziś jeszcze widać, że za dawnych czasów jeszcze był ogromniejszy; te miejsca, na których teraz pola i łąki, były ongi w środku miasta a na tych miejscach widać jeszcze staroświeckie budowle murowane, wielkie bardzo i z niemałą sztuką budowane, ale rozwalone dzisiaj. I od gór aż do samego Rzymu widać słupy kamienne staroświeckiej budowli, a na tych słupach rury wielkie z kamienia takoż, któremi z gór płynęła do miasta świeża woda źródlana. Mianują się te słupy akwaduktami a pola zasię Campania di Roma.
Carewicz tylko przelotnie widział Rzym; teraz, kiedy o nim słyszał i przypominał sobie własne swe wrażenia, wyobrażał sobie, jakby groźny cień czegoś niewypowiedzianie ogromnego.
— Na owych polach — ciągnął dalej Ezopek — pomiędzy ruinami są wejścia do pieczar, gdzie ukrywali się chrześcianie przed prześladowaniem i do dziś dnia przechowują tam kości świętych męczenników. Zowią się te pieczary katakumbami. Stoi koło nich mały kościółek, a w nim grób Bachusa, rzeźbiony w kamieniu, w porfirze, bardzo wielki i w grobie tym nic niema — pustką stoi. Dawnemi laty, jak mówią, było w nim ciało, nie psujące się, nadzwyczajnej piękności, które przez sztukę dyabelską podobne było sprośnemu bożkowi Bachusowi. Święci męczennicy wyrzucili tę sprosność, poświęcili miejsce i kościół tam wybudowali. Potem przyjechałem na inne miejsce, zwane Kolizeum, gdzie za dawnych imperatorów rzymskich, prześladowców chrześciańskich, ginęli męczennicy święci, oddani na pożarcie dzikim zwierzom. Budynek ten jest okrągły, wielka maszyna na wysokość może piętnastu sążni, mury z kamienia, po których owi starożytni męczyciele chodzili i przypatrywali się, jak zwierzęta pożerały świętych chrześcian.
Carewicz wspomniał, jak go pouczano w dzieciństwie, iż jedna na świecie jest ziemia święta — Ruś, a wszystkie pozostałe ludy pogańskie. — Wspomniał też, jak sam w Rożestwienie na gołębniku mówił freilinie Arnheim: Tylko z nami jest Chrystus. Czyż tak jest istotnie? — myślał sobie teraz. A jeśli i wpośród nich Chrystus się znajduje, jeśli nietylko Rosya, ale i cała Europa jest świętą ziemią? Wszak na tem miejscu ziemia cała krwią męczenników przepojona, czyż może być pogańską?
Naocznie się teraz przekonał, iż trzeciemu Rzymowi, jak starzy ludzie przezywali Moskwę, daleko do pierwszego prawdziwego Rzymu, podobnie jak Europie petersburskiej, daleko do Europy prawdziwej.
— Kiedy o Moskwie jeszcze ani słychu nie było — mówił Ezopek — na zachodzie mnóstwo było państw starszych i sławniejszych od Moskwy.
Opowieść o karnawale weneckim zakończył słowami, które utrwaliły się w pamięci carewicza.
— Tak to oni weselą się, jeden drugiemu nie stoi na zdradzie, jeden drugiego się nie boi i każdy czyni to, co mu się podoba. I takowa wolność zawsze w Wenecyi jest i żyją sobie Wenecyanie w spokoju bez strachu i bez krzywdy, bez ciężkich podatków...
Jasną była myśl niedopowiedziana; nie tak u nas na Rusi, gdzie nikt o wolności ani pomyśleć nie śmie.
— Ten osobliwie porządek u narodów europejskich upodobałem sobie — zauważył raz Ezopek — że dzieci ich nie doznają żadnej srogości, ani od rodziców swych, ani od nauczycieli i raczej przez dobre słowo, aniżeli przez srogie kary wychowywane są. I wiedząc o tem, dawnemi czasy ludzie moskiewscy dzieci swoich do cudzych krajów nie posyłali, lękając się, iż skoro poznają one tameczne obyczaje i wiarę tamtejszą i wolność, gotowe porzucić swoją wiarę i przystać do innych narodów, a powróciwszy do swych domów, nie chciałyby tam pozostać. Teraz zasię chociaż nasi posyłają swe dzieci zagranicę, pożytku z tego zgoła nie ma, jako bowiem ptakowi bez powietrza, tak nauce bez wolności. A u nas stare obyczaje; kij niemy, rozumu nie napędzi, a kułakiem w kark do nauki nikogo nie nawrócisz.
Obaj oni, zbiegły nawigator i zbiegły carewicz, niejasno czuli, że ta Europa, którą Piotr do Rosyi wprowadza — Europa cyfr, fortyfikacyj, nawigacyi — nie jest jeszcze całą Europą, nie jest nawet tem, co stanowi istotną prawdę europejską. A bez owej prawdy, pomimo wszelkich nauk i umiejętności, na miejsce starego moskiewskiego barbarzyństwa, będzie tylko na Rusi nowe chamstwo petersburskie. A czyż on sam, carewicz, nie szukał tej szczęsnej wolności na Zachodzie, gdy zwracał się do Europy, by rozsądziła go z ojcem.
Pewnego razu opowiedział Ezopek historyę o żeglarzu rosyjskim, Wasylu Koriockim, i o pięknej królewnie Iraklii z ziemi florenckiej.
Słuchaczom jak i samemu opowiadaczowi, ciemnem, a zarazem tajemniczo pociągającem wydało się znaczenie tej baśni. Zaślubiny żeglarza rosyjskiego z księżniczka florencką wiosenną ziemią Odrodzenia — najpiękniejszym kwiatem swobody europejskiej — niby pierwowzór niewiadomego jeszcze przyszłego połączenia Rosyi z Europą.
Carewicz, wysłuchawszy historyi, przypomniał sobie obraz przywieziony przez ojca z Holandyi. Car, w marynarskiej odzieży, ściskający tęgą dziewkę holenderską. Aleksy mimowoli uśmiechnął się na myśl, jak niepodobna ta czerwona dziewka do jaśniejącej, niby słońce promienne królewny florenckiej — jak niepodobna obecna Europa rosyjska — do prawdziwej.
— A powiedz, żeglarz twój do Rosyi nie wrócił? — zapytał Ezopka.
— A coby tam robił — zamruczał ten z niespodzianą obojętnością dla tej Rusi, ku której niedawno tak się wyrywał. — W Petersburgu, wedle ukazu o zbiegłych, wysiekliby go rózgami i zesłali na Rogerwirk, a królewnę florencką zamknęliby w tkackim warsztacie, jako dziewkę złego życia.
Ale Eufrozyna odezwała się niespodzianie:
— Widzisz Ezopku, do jakich to godności doszedł twój majtek przez naukę, a jeśliby uciekł od nauki, jako ty uczyniłeś, nie ujrzałby królewny florenckiej, jak swoich uszów. A co do owej wolności tutejszej, którą tak chwalisz, nie dla kruczego dzioba jarzębina. Dać wam wolność, na nic zmarnujecie się. Jakże wam durniom kijem nauki nie napędzać, skoro po dobroci uczyć się niechcecie. Dobrze czyni car, nasz ojciec. Wie, czego nam potrzeba.
O Donie cichy.
Rzeko rodzona,
Obmyj ty mnie.
Ziemio wilgotna,
Matko rodzona,
Przykryj ty mnie.
Eufrozyna śpiewała, siedząc przy oknie za stołem w pokojach carewicza w twierdzy Sant Elmo. Odpruwała czerwoną podszewkę od kamizeli piaskowego koloru swego ubrania męskiego; oznajmiła stanowczo, że nigdy już nie przebierze się za błazna.
Przyodziana była w jedwabną, ale brudną, z pourywanymi guzikami suknię i w haftowane srebrem na bosą nogę włożone i mocno przydeptane pantofle. Na stole przed nią była otwarta blaszana skrzynka, w której bezładnie ponarzucane leżały kawałki różnych jaskrawych gałganków i wstążek, popsuty wachlarz, znoszone rękawiczki, miłosne listy carewicza, papier aromatyczny do palenia, a także kadzidło kościelne, podarowane przez świątobliwego starca, puder od słynnego fryzyera Frissona, różaniec z góry Athos, muszki francuskie i słoiki z pomadą. Całe godziny spędzała na malowaniu twarzy różnemi maściami, co zupełnie było niepotrzebne, gdyż posiadała bardzo piękną cerę.
Przy tym samym stole carewicz pisał listy, które miały być skrycie rozrzucone w Petersburgu pomiędzy ludem, a także posyłane do archirejów i senatorów:
»Jaśnie Wielmożni Panowie Senatorowie!
»Dziwno zapewne Waszym Miłościom, jak i całemu narodowi, iż opuściłem tak nagle kraje rosyjskie i nie wiedzieć gdzie przebywam; ale do tego zmuszony zostałem przez ciągłe bezwinne krzywdy i nierząd, jakiego doznawałem, osobliwie zaś przez to, co było roku zeszłego — iż mię nieomal przemocą chciano wtrącić między mnichy bez wszelkiej, jako wiadomo, mojej winy. Ale Pan wszechmiłościwy za przyczyną modlitw Pocieszycielki wszystkich strapionych, a takoż Świętych swoich, wybawił mię i dał mi sposobność uchronić się przez ucieczkę z miłej ojczyzny, której, gdyby nie ona konieczność, nigdybym nie porzucał. I obecnie ukrywam się szczęśliwie i zdrowo pod opieką jednego potężnego monarchy, do czasu, kiedy Bóg, który mię ocalił, napowrót do Rosyi mię zaprowadzi, w którym to wypadku, proszę was, nie zapominajcie o mnie. Jeśli-że pomiędzy ludem szerzyć będą jakoweś wieści, aby mię z pamięci jego wygładzić, iż nie znajduję się już pomiędzy żyjącemi, raczcie nie przykładał do tego wiary i pouczajcie lud, aby takim wieściom również nie wierzył. Bogu Najwyższemu dzięki, pozostaję przy życiu i zawsze Waszym Miłościom i całej ojczyźnie jednako przychylny aż do grobu mego.
Spojrzał przez otwarte od galeryi drzwi na morze. Pod tchnieniem rzeźwego północnego wiatru błękitniało ono pomglisto, jakby dymiące, wzburzone nieco, pokryte falami o białych grzbietach i bielejącymi w oddali żaglami, wzdętymi od wiatru, jak krągłe piersi łabędzie. Carewicz pomyślał sobie, że tak mogło wyglądać to sine morze, o krórem pieśni ruskie śpiewają, iż po nich wieszczy Oleg ze swą drużyną do Carogrodu płynął.
Wydostał z kieszeni kilka kartek papieru razem złożonych i zapisanych po niemiecku grubem, prawie dziecięcem pismem. Na marginesach był dopisek: nehmen się nicht übel, das ich so schlecht geschrieben, weil ich kann nich besser. Był to długi list do cesarza, zawierający całą skargę na ojca. Dawno już go rozpoczął i wciąż poprawiał, przekreślał, przepisywał na nowo i nigdy nie mógł skończyć, i to co jasno mu się przedstawiało w myśli, wychodziło niedokładnie na piśmie; nieprzebyta zagroda wznosiła się między myślą i słowem — i to, co najważniejsze, w słowach nie dało się wypowiedzieć.
»Cesarz powinien mnie ocalić — odczytywał oddzielne ustępy — nie jestem winien przed ojcem moim: byłem mu zawsze posłuszny, miłowałem go i czciłem jak Bóg przykazał. Wiem, że słaby jestem człowiek; ale tak wychował mię Menszykow; niczego mnie nie uczył, trzymał zdala od ojca, obchodził się ze mną, jak z niewolnikiem lub z psem. Umyślnie spajano mnie i osłabłem na umyśle od pijaństwa i prześladowań. Zresztą ojciec dawnemi czasy był dla mnie dobry. Poruczał mi zarząd państwa i wszystko szło dobrze, był ze mnie zadowolony. Ale odkąd żona moja urodziła dzieci i nowa carowa również syna urodziła — poczęto źle się obchodzić z następczynią, zmuszano ją do usług jako dziewkę i umarła ze strapienia. Carowa i Menszykow ojca przeciwko mnie pobudzili. Pełni oni są złości, nie znają Boga ni sumienia. Cara serce jest dobre i sprawiedliwe, ale otoczony jest ludźmi złymi a przytem porywczy niezmiernie i srogi w gniewie; mniema, że jak Bóg, ma prawo nad życiem i śmiercią wszystkich ludzi. Wiele krwi niewinnej przelał i własnoręcznie nieraz tracił i męczył okrutnie skazańców. Gdyby cesarz wydał mię ojcu, to śmierć by mię nie minęła. Jeśliby nawet ojciec mię oszczędził, to macocha i Menszykow nie uspokoją się, dopóki mię nie otrują lub na śmierć nie zapoją. Zrzeczenie się tronu wymuszono na mnie siłą; ja nie chcę być mnichem, czuję, że dość mam rozumu, aby panować. Wszelako Bogiem się świadczę, że nigdy nie myślałem o buntowaniu ludu, chociaż łatwo mogłem to uczynić, jako że lud mię miłuje a ojca nienawidzi z powodu niegodnej carowej a także przewrotnych faworytów, z powodu zbezczeszczenia kościoła i starych obyczai, i za to też, iż nie szczędząc ni pieniędzy ni krwi, jest on tyranem i wrogiem ludu«.
— Wrogiem ludu? — powtórzył carewicz, pomyślał nieco i wykreślił te słowa: wydały mu się kłamliwemi. Widział przecież, że ojciec miłuje lud, chociaż miłowanie jego sroższe jest nieraz od wszelkiej nieprzyjaźni! Kogo miłuje, tego i bije. Oj lepiej, by mniej tej miłości. Toż jego, syna także miłuje. Gdyby go nie miłował, nie męczył by tak. I teraz, jak zawsze, odczytując słowa swego listu, czuł Aleksy, że jakkolwiek ma słuszność wobec ojca, ale nie zupełną słuszność, a drobna tylko granica oddzielała »tę nie zupełną słuszność« »od zupełnej niesłuszności«, i czuł, że tę granicę w swoich oskarżeniach wciąż przekracza. Jak gdyby każdy z nich miał swoją własną prawdę i te dwie prawdy były na wieki sobie przeciwne i wrogie. Jedna musiała koniecznie zniszczyć drugą, ale ktokolwiek zwycięży, zwycięzca będzie winnym, zwyciężony ofiarą.
Wszystkiego tego, w słowach, sam przed sobą nie mógłby wypowiedzieć, a tembardziej przed drugimi. I któż go zrozumie, kto mu uwierzy! Któż, krom Boga samego, może być sędzią, między ojcem i synem?
Położył list na stole z ciężkiem uczuciem, z ukrytą chęcią zniszczenia go, i począł się przysłuchiwać pieśni Eufrozyny, która skończywszy swe prucie, przymierzała przed zwierciadłem nowe muszki francuskie. To wieczne, ciche śpiewanie wśród więziennej nudy, tak było jej konieczne, jak ptakowi w klatce: śpiewała, jak oddychała, sama niezdając sobie nieomal sprawy z tego, że śpiewa. Carewicza dziwnie uderzyło sprzeciwieństwo piosenki z muszkami francuskiemi.
Ziemio wilgotna,
Matko rodzona
Przykryj ty mnie.
Słowiczku w boru,
Braciszku miły
Zaśpiewaj po mnie.
Kukułko leśna
W dąbrowie skryta
Siostrzyczko moja
Zakukaj po mnie.
Brzózko ty biała
Żonko ma młoda
Zaszum ty po mnie.
Na korytarzach twierdzy dały się słyszeć kroki i głosy wartowników, hałas otwieranych zamków i rygli. Oficer dyżurny zastukał do drzwi i zawiadomił o przybyciu Weinharta, Kriegsfeldkoncepista sekretarza wicekróla, namiestnika cesarskiego w Neapolu.
Do pokoju wszedł z nizkim pokłonem człowiek otyły o twarzy czerwonej jak mięso surowe, z opadającą niższą wargą i załzawionemi drobnemi oczkami. Jak wielu ludzi chytrych, miał wygląd dobroduszny: — Ten gruby Niemiec, cienka to bestya — mówił o nim Ezopek.
Weinhart przyniósł skrzynkę ze starem winem falerskiem i mozelskiem, jako dar dla carewicza, którego, stosownie do jego incognito, zwał wielmożnym hrabią; a Eufrozynie, którą pocałował z galanteryą w rękę, ofiarował koszyk z kwiatami i owocami.
Wręczył też Aleksemu listy z Rosyi i oznajmi ustne polecenie z Wiednia.
— W Wiedniu przyjęto z zadowoleniem wiadomość o dobrem zdrowiu i usposobieniu wielmożnego Grafa. Obecnie trzeba więcej jeszcze cierpliwości, aniżeli dotąd. Mam wiadomość, że już po całym świecie mówią, iż carewicz gdzieś przepadł. Jedni mówią, że szuka ocalenia w ucieczce przed srogością ojca, a inni zaś, że został pozbawiony życia z rozkazu carskiego; inni jeszcze mniemają, że zabity został na drodze przez najętych zbójów, nikt wszakże nie wie dokładnie, gdzie się carewicz znajduje. Oto kopia raportu rezydenta cesarskiego, Pleiera. Może wielmożny Graf zechce dowiedzieć się, co w tym przedmiocie piszą z Petersburga. Słowa są własne Jego Wysokości cesarza: »Radzimy wielką ostrożność miłemu carewiczowi, albowiem po powrocie do Petersburga cara, jego ojca, pocznie się ścisłe dochodzenie«.
I nachyliwszy się do ucha carewicza, dodał szeptem.
— Niech Wasza Wysokość będzie spokojną. Mam dokładne wiadomości. Cesarz w żadnym razie Was nie opuści, a jeżeli zajdzie potrzeba po śmierci ojca, to i zbrojnej pomocy udzieli dla zdobycia tronu.
— Ach nie. Cóż mówicie. Nie o to chodzi... — zatrzymał go carewicz z tem samem uczuciem przykrem, z jakiem przed chwilą odłożył list do cesarza. — Da Bóg, do tego nie przyjdzie, z mego powodu wojny nie będzie. Nie oto was proszę — o to tylko, abyście udzielili mi teraz swej opieki. A tamtego i nie pragnę wcale... Zresztą wdzięczny jestem. Niech Bóg nagrodzi cesarzowi jego łaskawość dla mnie.
Kazał odkorkować butelkę wina mozelskiego z przyniesionej co tylko skrzynki, aby wypić za zdrowie cesarza.
Wyszedłszy na chwilę do sąsiedniego pokoju po jakieś listy, skoro powrócił, zastał Weinharta, który z wielką galanteryą starał się przekonać M-elle Eufrozynę, nie tyle co prawda słowami, ile znakami, iż ubiór męzki bardzo jej był do twarzy.
— L’amour même ne saurait se presenter avec plus de grâce. — Zakończył po francusku, patrząc na nią swemi załzawionymi oczkami z tym wyrazem w spojrzeniu, którego tak nie cierpiał carewicz.
Eufrozyna, przy wejściu Weinharta, zdążyła narzucić na swój brudny szlafrok ozdobny kontusik, a na nieuczesane włosy wspaniały czepiec z koronkami brabanckiemi, przyczem upudrowała się trochę i nawet przylepiła muszkę nad lewą brwią, jak widziała w Rzymie, na Corso, u pewnej przybyłej z Paryża kokoty. Zniknął z jej twarzy wyraz nudy, ożywiła się cała i chociaż ani słowa nie rozumiała, ani po francusku, ani po niemiecku, domyślała się jednak tego, co mówił niemiec o męzkim ubiorze, zaśmiała się chytrze, poczerwieniała, zakrywając twarz rękawem, jak czynią dziewki wiejskie.
— Ot kogo jej się zachciało kokietować — pomyślał carewicz — świńską mordę niemiecką; ale jej wszystko jedno, byle nowy. Och, wy córeczki Ewy. Baba i czart, jedno warte drugiego.
Po odejściu Weinharta począł czytać listy. Najważniejsze było doniesienie Pleiera.
»Pułki gwardyi, złożone przeważnie ze szlachty, razem z pozostałą armią, uczyniły zmowę w Meklemburgii, aby cara zabić, a carową wraz z młodszym carewiczem, oraz obiema carewnami tutaj przywieść i zamknąć w tym samym monasterze, gdzie obecnie stara carowa, tę zaś wyswobodzić i synowi jej prawowitemu następcy rządy oddać«.
Carewicz wypił duszkiem dwa kieliszki wina mozelskiego, wstał i począł chodzić żywo po pokoju, mrucząc coś i machając rękami. Eufrozyna w milczeniu bacznie ale obojętnie śledziła go oczami. Twarz jej po wyjściu Weinharta przybrała znowu zwykły swój wyraz znudzenia. Nakoniec, zatrzymawszy się przed nią, zawołał Aleksy:
— I cóż, niezadługo będziemy zajadać rybki białojeziorskie. Wieści dobre, a nuż da Bóg, powrócimy wkrótce z uciechą do ojczyzny?
I powtórzył jej szczegółowo doniesienia Pleiera; ostatnie słowa listu przeczytał po niemiecku, nie mogąc się widać niemi dość nacieszyć:
— Alles zum Aufstand all hier sehr geneigt ist. W Petersburgu bunt gotowi uczynić. Wszyscy skarżą się, że ludzie godni z niegodnymi na równi są stawiani, jednych i drugich zarówno między żołnierze i majtki zapisywać każe, a wsie rujnowane są wskutek ciągłego budowania miast i okrętów.
Eufrozyną słuchała w milczeniu, z wyrazem tegoż zawsze obojętnego znudzenia na twarzy, a skoro tylko skończył, spytała swym przeciągającym, leniwym głosem:
— A czyż ty, Aleksy Piotrowiczu, przystaniesz do buntowników, jeśli cara zabiją i ciebie wezwą?
I popatrzyła na niego z boku w ten sposób, że gdyby mniej był zajęty swemi myślami, zdziwiłby się bardzo i może poczułby w tem pytaniu ukryte żądło. Ale on niczego nie zauważył.
— Nie wiem — odrzekł pomyślawszy nieco, — jeśli przyszlą po śmierci ojca, to może i przystanę do nich... Ale po co naprzód mówić. Niech będzie wola Pańska — dodał, jakgdyby żałując tego, co powiedział. — A tylko ot co powiem ci Afrośka. Bóg wie co robi: ojciec swoje, a Bóg swoje.
I jakby zmęczony uciechą, padł na stołek i znów począł mówić, nie patrząc na Eufrozynę, niby sam do siebie.
— Jest wiadomość w druku, że flota szwedzka popłynęła ku wybrzeżom inflanckim, aby tam wysadzić wojsko. Będzie wielka bieda w Petersburgu, jeżeli to prawda. Menszykow kłóci się tam z senatorami. A główna nasza armia daleko. Ci będą sobie robić na przekór, a tymczasem Szwedzi nie mało mogą szkody poczynić. Petersburg pod bokiem. Nasi zapędzili się aż do Kopenhagi; żeby nie stracili Petersburga, jak ongi Azowa. Nie będzie on długo nasz: albo Szwedy go wezmą, albo wody zniszczą. Oby stał się pustką, pustką! — powtarzał zaklęcie prorocze ciotki, carewny Marty.
— A że teraz tam spokój i to nie bez kozery. Oto wuj Abraham Łopuchin pisze, że ludzie wszelkiego stanu o mnie mówią i dopytują i żałują mnie i gotowi się za mną ująć. A dokoła Moskwy wszędzie powstania. I nad Wołgą nie obejdzie się bez zamętu. I nie dziwota. Dziwno, że dotąd cierpieli. Ale wreszcie stracili cierpliwość i coś przecie uczynią. A tu i w Meklemburgii powstanie i Szwedy i cesarz i ja. Ze wszystkich stron bieda, wszystko się burzy i mąci. W końcu zatrzęsie się cała budowla i padnie, aż pod niebo się zakurzy. Nie da rady i ojciec.
Pierwszy raz w życiu czuł się silnym i groźnym ojcu. Jak wówczas, w ową pamiętną noc, podczas choroby ojca, kiedy za szybą pokrytą mrozem grała miesięczna zawieja, błękitnym płomieniem igrająca i pijana — i teraz dech mu zaparło od uciechy. Radość poiła go więcej aniżeli wino, które pił wciąż sam, nie spostrzegając prawie, kieliszek za kieliszkiem i przytem patrzał na morze, także błękitne, jakby błękitnym płomieniem gorejące, także pijane i upajające.
— W kurantach niemieckich piszą, że młodszy mój brat, Piotruś, tego lata omal od pioruna nie został zabity; mamka, co go w ręku trzymała, ledwie też życia nie utraciła, a żołnierz na warcie na miejscu ubity został. Odtąd dziecko ciągle kwęka. Nie żyć mu widać na świecie. A jak go strzegli, jak koło niego skakali! Szkoda Piotrusia. Dusza dziecięca niczemu nie winna. Za cudze, za ojcowskie grzechy cierpi biedaczek. Boże zbaw go i zmiłuj się nad nim. A tylko ot co mówię: Wola Boża, cud i znak widoczny. A jeżeli ojciec się nie opamięta! straszno, straszno wpaść w ręce Boga żywego!
— A kto z senatorów jest za tobą? — i znowu taż sama dziwna iskierka zabłysła w jej oczach i zgasła, jakby świeca mignęła, niesiona w ciemności.
— A po cóż to ci wiedzieć? — zapytał carewicz, spojrzawszy na nią ze zdziwieniem, jakby o jej obecności zapomniał całkiem i teraz dopiero spostrzegł, że go słucha.
Eufrozyną więcej nie pytała. Ale jakiś ledwo dostrzegalny cień przemknął pomiędzy nimi.
— Chociaż i nie wszyscy są mi wrogami, wszyscy jednak czynią łotrostwa, bo tchórze są, i ojcu chcą się przypodobać — ciągnął dalej carewicz — obejdę się bez nich. Plunę na nich wszystkich — byle pospólstwo za mną stało. — Gdy carem zostanę, starych porozpędzam, a nowych sobie wezmę wedle swej woli. Ludowi ulżę ciężarów, niech odetchnie swobodniej. Tłuszczy bojarskiej ujmę obroku, dosyć się nażarła; pomyślę o włościaństwie, o słabszych, o szarzyznie biednej, o młodszej braci Chrystusowej. Uczynię sobór ziemski i cerkiewny, zwołam posłów od całego narodu i niech wszyscy bez strachu prawdę carowi mówią szczerym, swobodnym głosem, aby carstwo i cerkiew naprawić za radą powszechną i Ducha Świętego natchnieniem, na wieki wieków!...
Marzył głośno, a marzenia jego stawały się coraz mglistsze i fantastyczniejsze.
Wtem zła, ostra myśl, jak osa, ugryzła go w samo serce: »Wszystko kłamstwo i ułuda, nic z tego wszystkiego nie będzie«. I obok ojca wielkoluda, wykuwającego z żelaza nową Rosyę — sam siebie wraz ze swemi marzeniami ujrzał jako maleńkiego chłopca, zabawiającego się puszczaniem baniek mydlanych. Gdzież mu się mierzyć z ojcem?
Ale wraz odpędził od siebie tę myśl, jako złą, natrętną muchę: niech wola Pańska we wszystkiem się stanie; niechaj ojciec kuje żelazo na zdrowie; czyni on swoje, a Bóg swoje; jeśli Bóg zechce — pęknie żelazo, jak bańka z mydła.
I pogrążył się w słodsze jeszcze marzenia. Czując się już nie silnym, lecz słabym — ale przyjemną mu była ta słabość — z uśmiechem coraz pokorniejszym i coraz bardziej pijackim słuchał, jak morze szumi i w tym szumie rozpoznawał jakieś dawne, znane dawno, dawno głosy — czy to babka bajki prawi, czy ptak rajski Sireń śpiewa pieśni królewskie.
— Potem, gdy kraj urządzę, narodowi ulżę ciężarom — z wielkiem wojskiem i flotą na Carogród się wyprawię, Turków precz przepędzę, słowiańskie ludy z jarzma wyzwolę, na świętej Zofii krzyż zatknę. I zwołam wtedy Sobór powszechny, aby kościoły chrześciańskie połączyć. I pokój światu całemu dam, a ludy ze wszystkich krańców ziemi napłyną pod opieką Zofii świętej, mądrości Bożej i zjednoczą się w Królestwo święte, wieczne na cześć i chwałę Chrystusowi!...
Eufrozyną dawno już nie słuchała — przez cały czas poziewała, przysłaniając usta, na koniec wstała, wyciągnęła się i podrapała w głowę.
— Zmorzyło mnie coś. Po obiedzie nie spałam. Niemiec przeszkodził. Pójdę może przespać się, czy co?
— Idź miła, śpij z Panem Bogiem. Może i ja przyjdę za chwilę, tylko gołębie nakarmię.
Wyszła do sąsiedniego pokoju, a carewicz na galeryę, kędy już zlatywały się gołębie w oczekiwaniu zwykłego pokarmu. Rozrzucał im okruszyny chleba i ziarnka z cichem nawoływaniem: »Gul, gul, gul«.
I podobnie, jak niegdyś wśród lasów rożdiestwieńskich, gołębie gromadziły się u nóg jego, latały nad głową, siadały na ramiona i ręce, pokrywały go całego, jakby przyodziewały skrzydłami. A on patrzał z wysokości na morze i wśród tego drżenia i powiewu skrzydeł gołębich, zdało mu się, że sam leci na skrzydłach, kędyś w nieskończoną dal poza morze sine ku promienistej, jak słońce, Zofii, wszechmądrości Bożej.
Wrażenie lotu tak było silne, że serce mu zamierało, w głowie się kręciło. Przymknął oczy i kurczowo schwycił ręką za poręcz kraty: zdało mu się, że już nie leci, ale upada.
Niepewnym krokiem wrócił do pokoju, dokąd z sypialni weszła też Eufrozyna, zupełnie rozebrana, w koszuli, z bosemi nogami. Weszła na stołek i jęła poprawiać lampkę przed obrazem świętym. Był to staroświecki, ulubiony carewicza, obraz Matki Boskiej Pocieszycielki, który wszędzie z sobą woził, i nigdy się z nim nie rozstawał.
— Ot grzech jaki. Jutro Zaśnięcie Najświętszej Panny, a ja zapomniałam i Matka Boża pozostałaby bez lampki. Czy odczytasz godzinki, Aleksy Piotrowiczu?
Wilią, każdego większego święta z powodu nieobecności popa sam carewicz odprawiał nabożeństwo. Czytał godzinki i śpiewał psalmy.
— Nie, chyba wieczorem. Zmęczony jestem, głowa coś boli.
— Ot wina byś tyle nie pił?
— Nie od wina a od myśli, od radosnych wieści.
Zapaliwszy lampkę i powróciwszy do sypialni, zatrzymała się Afrośka przed stołem, aby wybrać z podarowanego jej przez Niemca koszyka najdojrzalszą brzoskwinię.
Carewicz zbliżył się do niej i objął ją.
— Afrośka miła, ty moja, czy ci nie lubo? Tóż carową będziesz a sleblny...
»Srebrny« czyli sleblny, jak wymawiają małe dzieci, takie było przezwisko dzieciątka nieodzownie, jak myślał carewicz, syna, mającego się narodzić z Eufrozyny, która od trzech miesięcy była brzemienna.
— Tyś mi złota, a synek srebrny — mawiał on jej w chwilach wielkiej czułości.
— Będziesz carową a Slebny następcą — ciągnął carewicz. — Nazwiemy go Jasiem. — Czcigodny samowładny car wszej Rusi, Joann Aleksandrowicz.
Uwolniła się delikatnie z jego objęć, obejrzała się przez ramię, czy lampka dobrze się pali, ukąsiła brzoskwini i wreszcie odpowiedziała spokojnie:
— Żartujesz sobie ze mnie. Gdzie mnie to, prostej chłopce, carową być.
— A jak cię wezmę za żonę, to i będziesz. Tak ci ojciec mój nie inaczej uczynił. Macocha, Katarzyna Aleksiejewna, nie wiedzieć jakiego rodu — bieliznę z czuhunkami prała w jednej koszulinie, wzięta do niewoli, a ot widzisz, króluje teraz. Będziesz i ty carową nie gorszą od drugich.
Chciał a nie umiał powiedzieć tego, co czuje i dlatego może ją miłował tak, że była prostą chłopką; to i on, chociaż z krwi carskiej, człek prosty, pychy bojarskiej nie znosi, a pospólstwo miłuje, i od niego carstwo otrzyma. Dobre za dobre, gmin carem go uczyni, a on ją, Eufrozynę, chłopkę z pośród czerni — carową.
Ona milczała, spuściwszy oczy, a na twarzy jej było widać tylko senność. Ale on przyciskał ją coraz mocniej i mocniej, odczuwaiąc po przez cienką tkaninę sprężystość, świeżość jej ciała. Ona broniła się, odtrącała jego ręce. Wtem nagłym ruchem Aleksy pociągnął na dół rozpiętą, na pół, trzymającą się zaledwie na jednem ramieniu koszulę. Zsunęła się na dół i upadła u jej nóg.
Zupełnie obnażona w mglistej pozłocie swych czerwonawych włosów, jak w blasku zorzy, stała przed nim i dziwnie kuszącą zdała się czarna muszka nad lewą jej brwią a w skośnych przedłużonych jej oczach było coś kosego, obcego i dzikiego.
— Puść, puść-że Alosza. — Wstyd!
Ale jeśli wstydziła się, to nie bardzo: odwróciła się trochę tylko, ze zwykłym swym leniwym, nieco jakby pogardliwym uśmiechem, jak zawsze pod jego pieszczotami chłodna, niewinna, nieomal dziewicza, chociaż zaledwie dostrzegalne zaokrąglenie łona wskazywało już na jej brzemienność. W takich chwilach zdało mu się, że ciało jej wymyka mu się z ręki, taje, rozpływa się jak powietrze, jak widmo.
— Afrośka! Afrosia! — szeptał — starając się uchwycić, zatrzymać w swych objęciach tę postać widmową, i nagle padł przed nią na kolana.
— Wstyd — powtarzała — przed świętem. A lampka się pali... Grzech, grzech. Ale wraz potem obojętnie i spokojnie poniosła brzoskwinię do rozchylonych ust czerwonych i świeżych jak ten owoc rozkąszony.
Tak grzech — przemknęło mu w myśli.
— W niewieście początek grzechu od tego wszyscy umrzemy.
Pomimo woli spojrzał na obraz i nagle wspomniał, jak takiż sam obraz święty w ogrodzie letnim nocą podczas burzy wypadł z rąk ojca i rozbił się u stóp Wenery petersburskiej — Białej Diablicy.
w czworokącie drzwi, otwartych na sine morze, ciało jej występowało, jakby wychodziło z płonącej morskiej błękitności złocisto białe, niby piana fal. W jednej ręce trzymała owoc, drugą opuściła dziewiczym ruchem, zakrywając swą nagość jak bogini z fal zrodzona. A za nią grało, kipiało morze sine jak czasza ambrozyi i szum jego podobny był wiecznemu śmiechowi bogów. A była to ta sama dziewka Afrośka, która onego czasu podczas wieczoru w petersburskim domu Wiazemskich nizko schylona, z podgiętą spódnicą myła podłogę. Była to dziewka Afrośka i bogini Afrodyta — zarazem.
»Wenus, Wenus, biała djablica« — pomyślał carewicz w zabobonnej trwodze i chciał wraz uciekać. Ale grzeszne a zarazem niewinne ciało jak kwiat otwarty zapachniało mu znanym, upajającym i strasznym zapachem — i sam nie pojmując, co czyni, jeszcze niżej przed nią się pochylił i nogi jej całował i w oczy zaglądał i szeptał błagalnie:
— Królowo! Królowo moja!
A słaby promyk lampki drżał przed świętem bolesnem obliczem.
Namiestnik cesarza w Neapolu, hrabia Daun, zaprosił carewicza do królewskiego pałacu na dzień 20 września.
Od kilku dni już odczuwać można było w powietrzu zbliżanie się sirocca, wiatru afrykańskiego, który z pustynnych głębin Sahary przynosił ze sobą chmury rozpalonego piasku. Widocznie huragan już wybuchnął i szalał w swych najwyższych powietrznych sferach, — na ziemi jednak panowała jeszcze martwa spokojem cisza. Liście palm, gałązki mimoz wisiały bez ruchu. Tylko morze pieniło się bystrą obfitością fal, rozbijających się z łoskotem o wały nadbrzeżne. Przestrzeń cała przesłonięta była gęstą mgłą, a na niebie bez chmur światło słońca rzucało zmącone blaski, jak gdyby przez pryzmat dymnego opalu. Powietrze przenikał delikatny, drobniutki pył. Wciskał się wszędzie, nawet w szczelnie zamknięte komnaty, pokrywał szarą warstwą czyste karty papieru i stronice ksiąg; zgrzytał po zębach, wysuszał źrenice i tamował oddech. Z każdą godziną wzrastała coraz to większa duszność. W całej przyrodzie odczuwać można było to, co odczuwa ciało, kiedy je ogarnia gwałtowna gorączKa. Lud oczekiwał nieszczęścia — wojny, dżumy, wybuchu Wezuwiusza.
I w rzeczy samej, w nocy z 23 na 24 września, mieszkańcy Torre del-Greco, Resiny i Portici poczuli pierwsze podziemne wstrząśnienia. Lawa poczęła wybuchać. Potok ognisty zbliżać się zaczął do winnic, położonych u samego szczytu góry. Dla przebłagania gniewu Pańskiego urządzano procesye pokutne z zapalonemi świecami, śpiewem psalmów, głośnymi jękami dobrowolnych biczowników. Ale gniew Boży srożył się dalej. Z Wezuwiusza we dnie buchały czarne słupy dymu, gdyby z olbrzymiego komina, i pokrywały przewalającemi się chmurami całą przestrzeń od Castellamare do Pauzylippu — w nocy zaś dobywał się z krateru płomień czerwony, niby zarzewie podziemnego pożaru.
Pogodny ołtarz bogów zamieniał się w złowróżbną pochodnię Eumenid. Nakoniec w samym Neapolu — jakby grom podziemny — odezwał się rozgłośny huk pierwszych wstrząśnień ziemi; zdało się, że starożytne Tytany powstają z grobów. Całe miasto ogarnęło przerażenie. Przypominano sobie nawzajem zagładę Sodomy i Gomory. A po nocach, wśród martwej ciszy, gdzieś w szczelinach okna, w szparach drzwi, w kominie zrywał się nagle, jakby pisk tłumiony: to sirocco zawodził swoje melodye. Dźwięk przeraźliwy wzrastał, potężniał, i już, już zdawało się wybuchnie rykiem straszliwym, — aż tu nagle zamierał, gubił się w przestrzeni, i znów następowała cisza, więcej jeszcze martwa, niż przedtem. Jakby złe duchy w górze i na dole porozumiewały się ze sobą i dawały znać sobie nawzajem, że oto zbliża się straszny dzień sądu, dzień skończenia świata.
Przez cały ten czas carewicz czuł się chorym. Ale lekarz uspokoił go, mówiąc, że pochodzi to z nieprzyzwyczajenia się do sirocca i zapisał mu jakąś orzeźwiającą, kwaśną miksturę, która też rzeczywiście carewiczowi przyniosła ulgę. W dzień oznaczony, punktualnie, pojechał carewicz do pałacu, by zobaczyć się z namiestnikiem.
W przedpokoju spotkał go dyżurny oficer i przepraszał najuniżeniej w imieniu hrabiego Dauna: jego cesarska wysokość zechce chwilę zaczekać, gdyż namiestnik zmuszony był wyjechać dla załatwienia nagłej, niecierpiącej zwłoki sprawy.
Carewicz wszedł do ogromnej, pustej komnaty przyjęć, o ponurej, prawie złowieszczej, hiszpańskiego stylu dekoracyi: krwawo-czerwony adamaszek obić, nadmiar ciężkich, złoconych ozdób, rzeźbione szafy z czarnego drzewa, podobne do trumien, zwierciadła tak przyciemnione, że zdawały się w nich odbijać twarze upiorów. Na ścianach wielkie zczerniałe płótna — pobożne obrazy starodawnych mistrzów: rzymscy żołnierze, podobni do rzeźników, palili, zarzynali, kaleczyli i wszystkimi możliwymi sposobami torturowali chrześciańskich męczenników. Istotnie przywodziło to na myśl rzeźnię, lub tajne komnaty świętej Inkwizycyi. A w górze, na suficie wśród sztucznych ornamentów złotych i muszli — Tryumf olimpijskich bogów. W nędznem naśladownictwie Tycyana i Rubensa widać tu już było schyłek epoki Odrodzenia. Z poza umiejętnej, kunsztownej techniki przeglądało barbarzyństwo smaku i pojęcia: masy nagiego ciała, tłuste grzbiety, opasłe, pofałdowane brzuchy, rozkraczone nogi, potworne kobiece piersi. Wydawało się, że wszyscy ci bogowie i te boginie wypasione, jak wieprze, i małe amorki, podobne do różowych prosiąt że cały ten bydlęce wrażenie czyniący Olimp, z góry był przeznaczony na kaźń, na tortury wymyślnych narzędzi świętej Inkwizycyi.
Carewicz długo chodził po sali, nareszcie zmęczył się i usiadł. Przez okna wkradał się zmierzch, a szare cienie, niby pająki snujące sieci, układały się po kątach. Gdzieniegdzie tylko przeświecała złocista łapa lwa, lub ostrodzióby gryf z pod malachitowej tablicy okrągłego stołu. Carewiczowi wydało się, że duszność sirocca zwiększa się jeszcze od tej całej masy nagiego ciała, spasionego, pogańskiego — u góry, umęczonego, chrześciańskiego — u dołu. Roztargniony wzrok jego, błąkając się po ścianach, zatrzymał się w końcu na jednym z obrazów, niepodobnym do innych, wyróżniającym się z całego szeregu świetlistą plamą: obnażona do pasa dziewczyna o rudych włosach, z dziecinną niemal, nierozwiniętą piersią z oczami przeźroczo jasnemi i bezmyślnym uśmiechem.
W podniesionej ku górze linii ust, w zdziwienia pełnym wyrazie szeroko rozwartych oczu, było coś dziwacznego, kosego, dzikiego, coś, co mu przypomniało dziewkę Afrośkę. I poczuł nagle jakiś związek między tym uśmiechem a dusznym podmuchem sirocca. Obraz był lichy, kopia jakiegoś starego dzieła lombardzkiej szkoły, jednego z naśladowców uczni Leonarda. W tym bezmyślnym a jednak jeszcze tajemniczym uśmiechu błąkało się jakby dalekie wspomnienie szlachetnej obywatelki Neapolu, Mony Lizy Giocondy.
Carewicz dziwił się, że namiestnik zawsze tak wytwornie grzeczny, tym razem każe mu czekać tak długo. A gdzież się podziewa Weinhart? Skąd taka cisza, jak gdyby wszyscy w pałacu wymarli?
Chciał wstać, zawołać kogoś, kazać przynieść świece. Ale owładnął go nagły straszny bezwład, jak gdyby jego samego oplątywać poczęła ta sieć pajęcza, nakształt której cienie układały się po kątach. Trudno mu było ruszyć się z miejsca. Oczy poczęły mu się kleić, otwierał je od czasu do czasu z całym wysiłkiem, by tylko nie zasnąć. Ale jednak zasnął na kilka chwil tylko. Gdy się obudził, wydało mu się jednak, że długi, długi czas już upłynął.
Widział we śnie obraz jakiś straszny, ale nie mógł go sobie przypomnieć. Tylko w duszy zostało uczucie niewypowiedzianego jakiegoś ciężaru i znowu majaczył mu w wyobraźni związek między dziwnym bezmyślnym uśmiechem dziewczynki a dusznym podmuchem sirocca. Kiedy otworzył oczy zobaczył przed sobą bladą, bardzo bladą twarz, podobną do upiora. Długo nie mógł sobie zdać sprawy, co to znaczy. Nareszcie zrozumiał, że to jego własna twarz odbija się w ciemnej tafli zwierciadła, przed którem usnął, usiadłszy na krześle. W tem samem zwierciadle, tuż za swemi plecyma widział zamknięte drzwi. I wydało mu się, że sen trwa dalej, że zaraz drzwi się otworzą i stanie w nich coś strasznego, coś takiego, co widział tylko we śnie i czego nie mógł sobie przypomnieć.
Drzwi otworzyły się bez szelestu. Pojawiło się w nich światło świec woskowych i czyjeś twarze. Patrząc, jak przedtem w zwierciadło, nie odwracał się i poznawał po kolei twarz jedną, drugą, trzecią. Zerwał się z krzesła, odwrócił się, ręce wyciągnął przed siebie z nadzieją rozpaczy, że to tylko mara pokazała mu się w zwierciadle, ale gdy zobaczył przed sobą to samo w rzeczywistości — z piersi dobył mu się krzyk nieskończonego przerażenia:
— On! On! On!
Carewicz upadłby na wznak, gdyby go z tyłu nie podtrzymał sekretarz Weinhart.
— Wody! Wody! Carewiczowi słabo!
Weinhart ostrożnie posadził go na krześle.
Aleksy zobaczył pochyloną nad sobą dobrą twarz sędziwego hrabiego Dauna. Namiestnik głaskał go po plecach, dając mu do wąchania spirytus.
— Niech się Wasza Wysokości uspokoi. Na Boga, niech się Wasza Wysokość uspokoi. Nic złego się nie stało. Owszem, wieści bardzo pomyślne.
Carewicz pił wodę, dzwoniąc zębami o brzegi szklanki. Nie spuszczał oczu z drzwi, drżał na całem ciele, jak gdyby w gorączce.
— Ilu ich tam? — zapytał szeptem hrabiego Dauna.
— Dwóch, Wasza Wysokość — wszystkiego dwóch.
— A trzeci? — Widziałem tam trzeciego.
— Chyba to przywidzenie.
— Nie, widziałem go. Gdzież on się podział?
— Co za on?
— Ojciec!...
Starzec ze zdziwieniem spojrzał na carewicza.
— To sirocco — wyjaśniał Weinhart. — Małe uderzenie krwi do głowy. Zdarza się często. Ot i mnie od rana przed oczyma chodzą sine pręgi. Puścić krew — i jak ręką odjął.
— Widziałem go! — powtórzył carewicz. — Klnę się na Boga, że to nie był sen! Widziałem go, hrabio, tak, jak pana w tej chwili widzę przed sobą...
— Ach, Boże mój, Boże mój — zawołał namiestnik z istotnem współczuciem. — Gdybym mógł przypuszczać, że Wasza Cesarska Wysokość nie czuje się dobrze, nigdybym nie dopuścił... Można zresztą i teraz jeszcze odłożyć rozmowę?
— Nie, nie trzeba — wszystko jedno. Chcę wiedzieć — odezwał się carewicz. — Niech się zbliży do mnie, tylko jeden z nich. A drugiego, niech pan powstrzyma.
Konwulsyjnie chwycił namiestnika za rękę.
— Na miłość Boską, niech go pan powstrzyma!... To — morderca!... Patrz pan, jak strasznym spogląda wzrokiem... Wiem, wiem napewno: car posłał go tu, żeby mię zabił!
Na twarzy carewicza malowało się takie przerażenie, że namiestnik pomyślał: »a kto ich tam wie, tych barbarzyńców, może w rzeczy samej?...« — i przypomniał sobie słowa cesarza z poufnej instrukcyi:
»Spotkanie winno być tak urządzone, żeby żaden z Moskwicinów (ludzie szaleni i do wszystkiego zdolni!) nie mógł się targnąć na carewicza i podnieść nań rękę, chociaż się tego nie spodziewam«.
— Niech Wasza Cesarska Wysokość uspokoić się raczy: życiem i czcią odpowiadam za to, że nikt nie ośmieli się tu Waszej Cesarskiej Wysokości wyrządzić jakąkolwiek szkodę.
Namiestnik szepnął na ucho Weinhartowi, by wydał polecenie wzmocnienia straży.
Równocześnie zaś zbliżał się do carewicza cichymi, pełnymi uszanowania krokami, z pochyloną w pokłonie głową, Piotr Andrejewicz Tołstoj.
Towarzysz jego, kapitan gwardyi, pokojowiec carski, olbrzymiego wzrostu, o dobrodusznej i ładnej twarzy, ni to »durnego Iwaśki«, ni to rzymskiego legionisty, Aleksander Iwanowicz Rumiancew, na znak dany mu przez namiestnika, zatrzymał się przy drzwiach.
— Panie najmiłościwszy, carewiczu! List od ojca — rzekł Tołstoj i pokłonił się jeszcze niżej, tak, że lewą ręką dotykał prawie posadzki, prawą podał list carewiczowi.
Carewicz w charakterze pisma, jedynego na odwrotnej stronie listu napisanego słowa: Synowi — poznał rękę ojca. Drżąc ze wzruszenia, wziął list od Tołstoja i czytać go począł.
Mój synu!
»Wszystkim już wiadomo, jakie nieposłuszeństwo, jaką krnąbrność okazałeś wobec mej woli. Ani upomnienia moje, ani kara, którą ci zagroziłem, nic nie pomogły. Oszukałeś mię. Żegnając się ze mną, zaprzysięgałeś mi posłuszeństwo w obliczu Boga, a potem, co uczyniłeś? Uciekłeś i oddałeś się, jako zdrajca, pod obcą protekcyę! Rzecz to niesłychana nietylko w naszem rodzeństwie, ale także ze strony wiernych naszych poddanych. Dlaczego wyrządziłeś taką zniewagę i taką złośliwość ojcu twemu, taki wstyd twej ojczyźnie! Dlatego też posyłam teraz ten list, byś usłuchał mego rozkazu i uczynił to, co ci panowie Tołstoj i Rumiancew przedłożą. Jeżeli ulegniesz mi, obiecuję ci i wobec Boga i jego strasznego sądu przysięgam, że żadna kara cię nie spotka; owszem większą okażę ci miłość, jeśli woli mej się poddasz i powrócisz. A jeśli tego nie uczynisz to jako ojciec, władzą od Boga mi daną, przeklinam ciebie na wieki; a jako władca twój zdrajcą cię ogłoszę i użyję wszelkich środków, by z tobą jako zdrajcą i ojca swego krzywdzicielem postąpić, w czem dopomoże mi Bóg, w obronie słusznej sprawy. Nadto pamiętaj, że nie wykonywałem nad tobą przemocy; a gdybym chciał, któżby mej woli mógł się oprzeć. Co chcę, stanie się.
Przeczytawszy list, carewicz spojrzał znowu na Rumiancewa. Ten złożył mu pokłon i chciał się zbliżyć do niego. Carewicz pobladł, wzdrygnął się, cofnął się do ściany i zawołał:
— Piotrze Andrejewiczu — rozkaż mu, by się nie zbliżał!... Inaczej pójdę stąd... pójdę natychmiast... Ot i hrabia też mówi, by się nie zbliżał...
Na znak Tołstoja Rumiancew znowu zatrzymał się w miejscu, z wyrazem zdumienia na swej ładnej, niezbyt rozumnej twarzy.
Weinhart podał krzesło. Tołstoj przysunął je do carewicza, usiadł z rewerencyą na samym koniuszku, pochylił się, spojrzał mu prosto w oczy prostodusznem, wzbudzającem ufność spojrzeniem i zaczął mówić tak, jak gdyby nic nadzwyczajnego się nie zdarzyło i jak gdyby zeszli się wszyscy dla przyjemnej pogawędki.
Był to ten sam wytworny i wspaniały pan, radca tajny i kawaler, Piotr Andrejewicz Tołstoj: czarne, jedwabiste brwi, miękki jedwabisty wzrok, miły jedwabisty uśmiech, ujmujący jedwabisty głos — a w tem wszystkiem, żądło.
I chociaż carewicz pamiętał powiedzenie ojca: »Tołstoj — mądry człowiek; ale kiedy z nim gadasz, patrz, czy nie ma kamienia za pazuchą«, to jednak słuchał mowy jego z przyjemnością. Rozumna, treściwa mowa uspokajała go, odsuwała we mgłę straszliwe przywidzenia, powracała mu rzeczywistość. W mowie tej wszystko nabierało miękkiego wyrazu. Wszystko wydawało się pojednawczem. Zdawało się, że można będzie rzecz całą tak urządzić, by wilk był syty i koza cała. Mówił jak doświadczony, stary chirurg przekonywujący chorego, że ta oto operacya będzie właściwie nawet pewnego rodzaju przyjemnością.
»Używać łagodnego tonu i pogróżek, posługiwać się w miarę potrzeby przekonywującymi argumentami«, powiedziane było w carskiej instrukcyi — i gdyby car go teraz słyszał, byłby zadowolony.
Tołstoj powtórzył ustnie to, co było w liście — zupełne przebaczenie i łaskę, jeśli carewicz powróci.
Później przytoczył poufne słowa cara z danej jemu, Tołstojowi, instrukcyi o rokowaniach z cesarzem, i tu w głosie jego z po za tonu dawnej, ujmującej grzeczności, zabrzmiała stanowczość.
— »Jeśli cesarz będzie mówił, że syn nasz oto oddał się pod jego opiekę i że nie można przeciw jego woli wydać go w nasze ręce, jeśli podobnemi wymówkami będzie się zasłaniać — wtenczas należy oświadczyć, że nie możemy na to inaczej się zapatrywać, jak na zniewagę, że cesarz w ten sposób chce stanąć, jako sędzia, pomiędzy mną a synem moim — a według prawa natury, szczególniej zaś jeszcze według praw naszego państwa, nikt nawet wtedy, gdy idzie o prywatne osoby, sędzią między ojcem a synem być nie może: syn powinien być poddany woli ojcowskiej. My zaś, władca samodzierżawny, cesarzowi w niczem nie podwładni — nie wypada mu więc użyczać synowi opieki, ale raczej odesłać go nam; my zaś, jako ojciec i monarcha, w myśl obowiązków ojcowskich, przyjmiemy go łaskawie i wybaczymy ten jego postępek, starając się wpłynąć na niego, by czynów takich zaniechał, szedł nadal drogą cnoty i zamiarom naszym ulegał; gdyż tylko w ten sposób może pozyskać sobie napowrót serce ojca. A Jego cesarska Wysokość, odsyłając go, i jemu dobrodziejstwo wyświadczy i zyska sobie naszą wdzięczność, a wobec Boga zasługę. A i syn nasz będzie mu później za to wdzięczny, gdy rozważy, że teraz oto przy nim pozostaje jako niewolnik zbieg, pod przybranem nazwiskiem jednego z buntowników, hrabiego węgierskiego, na wstyd i zakałę czci naszej i naszego imienia. Ale jeśli wbrew oczekiwaniom, cesarz żądaniom naszym odmówi — oświadczyć stanowczo, że uważać to będziemy za jawne zerwanie stosunków i przed całym światem krzywdę naszą przedstawimy i będziemy za niesłychaną i nieznośną obrazę, wyrządzoną czci naszej naszego majestatu, szukać pomsty«.
— Niedorzeczność! — przerwał carewicz. — Nie rozpocznie z powodu mojego ojciec wojny z cesarzem.
— Wojny nie rozpocznie — zgodził się Tołstoj. — Ale cesarz i bez wojny ciebie wyda. Żadnej z tego nie może mieć korzyści, że na swych terytoryach pobytu tobie dozwala. A obietnicę, że ci opieki swej udzieli, już względem ciebie wypełnił, bo teraz, kiedy ojciec przebaczyć ci raczył, zobowiązanie cesarza ustaje. I z pewnością nie będzie on miał ochoty, by wbrew wszelkim prawom, nadal zajmować się tobą i narażać się na wojnę z carem. Zwłaszcza, że teraz właśnie na dwie strony wojnę prowadzi: z Turcyą i Hiszpanią. Wiadomo ci przecie, że flota hiszpańska stoi między Neapolem a Sardynią, w zamiarze atakowania Neapolu, i że szlachta tutejsza sprzyja zamiarom Hiszpanii. Nie wierzysz mi, spytaj się wice króla: dostał właśnie od cesarza list własnoręczny, w którym cesarz zaleca mu, aby wszelkimi sposobami wpływał na ciebie i nakłonił cię do zgody z ojcem, w ostatecznym razie zaś, by namówił cię do wyjazdu gdziekolwiekbądź, byle tylko po za granice terrytoryum cesarskiego. A jeżeli nie wydadzą cię dobrowolnie, car nastawać będzie siłą oręża. Dlatego wojska swoje w Polsce trzyma, by je rozmieścić na kwaterach zimowych na Śląsku, skąd zaś już niedaleko do dzierżaw cesarskich.
Tołstoj zajrzał mu w oczy jeszcze natrętniej i z lekka dotknął jego ręki:
— Najmiłościwszy panie carewiczu, posłuchaj rodzicielskiej woli — wróć do ojca! — »A my, powiada car — słowa jego własne — przebaczymy mu, powrócimy go do łaski i obiecujemy na przyszłość okazywać mu ojcowską miłość, pozostawić mu zupełną swobodę i zaniechać wszelkiego gniewu«.
Carewicz milczał.
— »Jeżeli zaś — ciągnął dalej Tołstoj z ciężkiem westchnieniem — rozkazu naszego nie posłucha — powiedz mu w naszem imieniu, że za takie zuchwalstwo spadnie na niego klątwa ojcowska i cerkiewna, prócz tego zaś w państwie całem obwołany będzie zdrajcą: niech więc rozważy, jakie wtedy będzie jego życie? I niech nie myśli, że kiedykolwiek będzie mógł się czuć bezpiecznym, chyba gdzieś w zamknięciu i pod silną strażą. Tak więc zagubi duszę swą na wieki a w doczesnem życiu nie zazna chwili spokoju. Bo my nie przestaniemy używać wszelkich środków, aby dosięgnąć karą jego nieposłuszeństwo; nawet z bronią w ręku zmusimy cesarza, by wydał go w nasze ręce. Niechaj więc rozważy, jakie będą tego następstwa«.
Tołstoj umilkł, czekając odpowiedzi, ale carewicz milczał także. Wreszcie podniósł oczy i spojrzał uważnie na Tołstoja.
— Ile masz lat, Piotrze Andrejewiczu?
— Dam tu niema, więc przyznać się mogę: siedmdziesiąt z górą — odpowiedział starzec z ujmującym uśmiechem.
— Zdaje się, że mówi Pismo: Lat siedmdziesiąt — miara ludzkiego życia. Jakże więc ty, Piotrze Andrejewiczu, stojąc jedną nogą w grobie, mogłeś podjąć się takiej sprawy? A ja myślałem kiedyś, że mogę liczyć na twe przywiązanie.
— Możesz, najmiłościwszy carewiczu, Bóg widzi, możesz. Do ostatniego tchnienia służyć ci jestem gotów. Jedno mam tylko pragnienie: pogodzić ciebie z ojcem. Święte to dzieło; powiedziano bowiem: błogosławieni pokój czyniący.
— Po cóż tak kłamać, starcze! Myślisz, że nie wiem, po co was tu z Rumiancewem przysłano? Jemu się nie dziwię. Łotr i rozbójnik patrzy mu z oczu. Ale ty, ty, Piotrze Andrejewiczu!... Na przyszłego cara i samodzierżcę rękę ośmielasz się podnosić! Mordercy wy, mordercy obydwaj! Po to was ojciec przysłał, abyście mię życia pozbawili...
Tołstoj z przerażeniem rozłożył ręce:
— Bóg niech mię sądzi, carewiczu.
Taka szczerość brzmiała w jego głosie, że carewicz, choć znał go dobrze, jednak pomyślał: możem się omylił, może skrzywdziłem starca podejrzeniem? Ale natychmiast roześmiał się; przeszło nawet rozżalenie: w tej obłudzie było coś prostodusznego, naiwnego, niemal ujmującego poniewoli, jak w nieszczerości kobiet i w grze wielkich aktorów.
— Sprytny ty jesteś, Piotrze Andrejewiczu! Lecz na nic spryt twój się nie zda. Nie pójdę dobrowolnie w wilczą paszczękę...
— To ojca ty wilkiem nazywasz?
— Wilkiem nie wilkiem; ale niech ja mu raz w ręce wpadnę, to i kosteczki ze mnie nie zostanie! I pocóż tumanić się nawzajem? Sam wiesz przecie najlepiej...
— Carewiczu najmiłościwszy, panie mój łaskawy! Jeśli słowom moim nie wierzysz, patrz, w liście własną ręką cara napisane: przysięgam na Boga i straszny sąd Jego. Widzisz, na Boga przysięga! A czyż mógłby car na oczach całej Europy przysięgę swą złamać?
— Co tam przysięgi! — przerwał carewicz. — Jeśli sam nie będzie chciał, za archirejami się ukryje. Sobór wyrok wyda. Od czegóż jest samodzierżawcą rosyjskim! Dwóch ludzi na świecie, jako bogi: car moskiewski i papież rzymski; co zechcą, stanie się... Szkoda więc słów napróżno tracić! Żywego mię nie dostaniecie!
Tołstoj wyjął z kieszeni złotą tabakierkę z pastuszkiem, rozwiązującym pas śpiącej pasterce — i bez pośpiechu, ruchem spokojnym dobył szczyptę tabaki, zażył, potem pochylił głowię na piersi i rzekł, jakby do siebie, w głębokiej zadumie:
— Widocznie tak być musi. Rób, jak chcesz. Nie usłuchałeś mej rady, rady starca i przyjaciela, może usłuchasz ojca własnego. On sam niezadługo tu będzie...
— Gdzie tu?... Kłamiesz, stary... — zawołał carewicz blednąc i z przerażeniem oglądając się na drzwi.
Tołstoj znowu nie spiesząc się, zażył raz drugi tabaki, chustką strzepnął ze siebie resztki pyłu i powoli mówić zaczął:
— Choć nie kazano mi mówić, ale, cóż robić, mimowoli się wygadałem. Otrzymałem onegdaj, od Jego cesarskiej Wysokości pismo własnoręczne, że wkrótce sam wybierze się do Włoch. Nie myśl, by to stać się nie mogło, bo żadnej trudności tu nie ma, jeśli tylko car tego sobie życzy. A i sam wiesz to oddawna, że car miał zamiar jechać do Włoch, teraz zaś tembardziej się w nim utwierdził.
Jeszcze niżej pochylił głowę i cała twarz jego nagle się zmarszczyła: postarzał się w jednej chwili. Zdawało się, że mu się na łzy zbiera, nawet jedną małą łezkę uronił. I jeszcze raz posłyszał carewicz słowa, które słyszał tak często:
— Gdzie ty możesz przed ojcem się schronić? Chyba pod ziemią, bo inaczej wszędzie cię znajdzie. Żal mi cię, carewiczu, panie najmiłościwszy, żal...
Carewicz wstał, drżąc na całem ciele, jak w samym początku tej rozmowy.
— Zaczekaj Piotrze Andrzejewiczu. Chcę zapytać o coś hrabiego.
Podszedł do namiestnika i wziął go za rękę.
Wyszli do drugiego pokoju. Przekonawszy się że drzwi zamknięte, carewicz opowiedział namiestnikowi wszystko, co mówił Tołstoj i na zakończenie schwyciwszy starca za rękę zapytał:
— Jeżeli ojciec będzie się domagał wydania mnie z bronią w ręku, czy mogę polegać na protekcyi cesarza?
— Niech Wasza Cesarska Wysokość będzie spokojna! Cesarz dość jest silnym, by obronić tych, których przyjął pod swą opiekę.
— Wiem, hrabio. Ale mówię teraz do pana, nie jak do namiestnika cesarza, ale jak do honorowego kawalera, jak do dobrego człowieka. Byłeś zawsze tak dobrym dla mnie. Powiedz mi teraz całą prawdę, nie ukrywaj niczego przedemną, na miłość boską, hrabio!... Bez polityki! Powiedz pan całą prawdę! Jezu! Widzi pan, jak cierpię!... — Zalał się łzami i patrzył na niego wzrokiem zwierza, osaczonego w ostępie. Starzec mimowoli spuścił oczy. Wysoki, smukły, o bladej, delikatnej twarzy, podobnej nieco do twarzy Don Kichota, człowiek dobry, ale słaby i chwiejny, nigdy nie zdecydowany w myślach i czynach, rycerz i polityk, hrabia Daun wiecznie wahał się między starem, wcale niepolitycznem poczuciem rycerskości, a nowem, wcale nie rycerskiem rozumieniem politycznej konieczności. Miał współczucie dla carewicza, ale zarazem ogarniała go obawa wmięszania się w sprawę niejasną, za którą musiałby przyjąć odpowiedzialność.
Carewicz padł przed nim na kolana.
— Błagam cesarza w imieniu Boga i wszystkich świętych, by mnie nie opuszczał. Straszna rzecz pomyśleć nawet o tem, co się ze mną stanie, jeśli wpadnę w ręce ojca. Nikt nie wie, co to za człowiek... ja wiem... Coś okropnego!
Starzec pochylił się ku niemu ze łzami w oczach.
— Niech Wasza Cesarska Wysokość powstać raczy! Przysięgam na Boga, że mówię zupełną prawdę, bez żadnej polityki. O ile znam cesarza, nigdy nie wyda on Waszej Cesarskiej Wysokości ojcu; byłoby to z ujmą dla jego czci i jego majestatu, sprzeciwiałoby się powszechnie przyjętym prawom, byłoby dowodem barbarzyństwa.
Uścisnął carewicza i pocałował go w czoło z ojcowską czułością.
Kiedy powrócili obydwaj do sali przyjęć, twarz carewicza była blada, ale spokojna i stanowcza. Podszedł do Tołstoja i nie siadając, również nie prosząc Tołstoja, by usiadł, widocznie na znak, że audyencya skończona, rzekł:
— Wrócić do ojca rzecz niebezpieczna i stanąć przed jego gniewnem obliczem, straszna. Dlaczego na powrót odważyć się nie mogę, doniosę na piśmie protektorowi mojemu, cesarzowi. Do ojca, być może, napiszę także, dając odpowiedź na jego list i w odpowiedzi tej racye swe przytoczę. Teraz zaś w obecnej chwili nic więcej powiedzieć nie mogę, myśleć zaś dalej o tem nie chcę.
— Jeżeli Wasza Cesarska Wysokość — rozpoczął znowu podstępnie Tołstoj — chce przedłożyć jakie kondycye, mam także pełnomocnictwo ich wysłuchać. Ręczę, ze ojciec na wszystko się zgodzi. Zezwoli na małżeństwo z Eufrozyną. Niech Wasza Cesarska Wysokość rozważyć to wszystko zechce. Noc radę przyniesie. No, a my jeszcze pomówić o tem będziemy mogli. Nie widzimy się przecież po raz ostatni...
— Nie mamy poco mówić ze sobą, ani widzieć się ze sobą nie mamy powodu. Długo tutaj zostać zamierzasz?
— Mam rozkaz — odrzekł Tołstoj cicho i spojrzał na carewicza tak, że mu się zdało, jakoby z oczu Tołstoja patrzył na niego wzrok ojca — mam rozkaz nie wyjeżdżać stąd, zanim carewiczu, ciebie ze sobą nie wezmę. Gdybyś ty zaś stąd wyjechał, w ślad za tobą iść mam.
Później dodał jeszcze ciszej:
— Ojciec nie ustąpi, póki cię mieć nie będzie żywego czy martwego.
Dziki zwierz pokazał pazury. Ale tylko na chwilę. Tołstoj cofnął się, złożył przed carewiczem pokłon głęboki, chciał nawet ucałować jego rękę, czego jednak Aleksy nie dopuścił.
— Najmiłościwszego Pana mojego, wierny i uniżony sługa!
Wyszedł z Rumiancowem temi samemi drzwiami, któremi przyszli.
Carewicz odprowadził ich spojrzeniem i długo spoglądał nieruchomym wzrokiem na te drzwi, jakby za niemi znowu zamajaczyło straszliwe przywidzenie.
Wreszcie padł na krzesło, ukrył twarz w dłoniach, skulił się cały, jakby pod brzemieniem strasznego ciężaru.
Hrabia Daun położył mu rękę na ramieniu, chciał mu okazać jakiś znak współczucia, ale zrozumiał, że nie ma nic do powiedzenia i w milczeniu podszedł do Weinharta.
— Cesarz nastaje na to — szepnął po cichu — żeby carewicz oddalił od siebie kobietę, z którą przebywa. Nie miałem odwagi powiedzieć mu tego dzisiaj. Kiedyś przy sposobności, niechaj mu to pan powie.
»Sprawy moje wikłać się poczynają, — pisał Tołstoj do rezydenta Wiesołowskiego w Wiedniu. — Jeżeli dzieciak nasz nie zrzeknie się protekcyi, pod którą się schronił, dobrowolnie za nic nie pojedzie z nami. Dlatego też potrzeba, aby Wasza Miłość usilnie się starał, by wszędzie, na każdem miejscu, carewicz spotykał się z posłuchem, że cesarz z bronią w ręku w sprawie jego przeciw carowi nie stanie. Bo w tem jego główna otucha. Wdzięczni być powinniśmy tutejszemu wice-królowi za starania, na korzyść naszą podjęte. Ale na upór tak zatwardziały, rady nie ma. Nie mogę na razie pisać więcej, bo idę do naszego zwierza, a poczta odchodzi«.
Zdarzało się Tołstojowi nieraz, że z najbardziej skomplikowanych sytuacyj wychodził cało i bez szwanku. W młodości brał udział w buncie strzelców — wszyscy zginęli, on jeden ocalał. Siedząc na urzędzie wojewódzkim w Ustiużu — podówczas już mąż lat pięćdziesięciu, ojciec dużej rodziny — podał się o wyjazd za granicę, by wraz z wysłaną staraniem rządu »rossyjską młodzieżą« zapoznać się z nauką nawigacyi — i rzeczywiście się jej nauczył. Jako poseł w Konstantynopolu, trzy razy dostawał się do podziemnych lochów siedmiowieżowego zamku i trzy razy wychodził stamtąd na wolność, ze szczególniejszymi oznakami łaski cara. Razu pewnego własny jego sekretarz napisał na niego donos, w którym obwiniał go o roztrwonienie skarbowych pieniędzy. Po tym czynie, sekretarz umarł nagle, Tołstoj zaś dodał do tego następujący komentarz: »ni stąd ni z owąd przyszło do głowy dyakowi Tymoszce, żeby się obisurmanić. Tak fatalnie wpłynął na niego obyczaj turecki; z pomocą Bożą, dowiedziałem się o tym jego zamiarze; wezwałem go potajemnie do siebie, by go perswazyą przekonać. Zamknąłem go na noc w swej sypialni; w nocy wypił czarkę wina i nagle umarł. W ten sposób zachował go Bóg przed odstępstwem od wiary«.
Nie na próżno tłómaczył Tołstoj na język rosyjski »Mikołaja Machiavell’ego, obywatela florentyńskiego, Wskazania Polityczne«. Sam Tołstoj słynął jako Machiavelli rosyjskiej ziemi. »O głowo, głowo, gdybyś nie była tak rozumna, dawnobym kazał odrąbać cię od karku« — mawiał o nim car Piotr.
I oto teraz obawiać się począł Tołstoj, by ta tak rozumna głowa, w sprawie, którą prowadził, nie okazała się głupią, a Machiavelli rosyjski — bałwanem. A przecież zrobił wszystko, co zrobić było można: omotał carewicza cienką, a mocną siecią; wmówił w każdego z osobna, że wszyscy jedno mają tylko życzenie, by wydać carewicza ojcu, a tylko każdy, bojąc się naruszyć niezłomność danego słowa, wykonanie czynu zwala na drugiego: cesarzowa — na cesarza, cesarz — na kanclerza, kanclerz — na namiestnika, namiestnik — na sekretarza. Temu ostatniemu dał Tołstoj łapówkę w wysokości stu czerwonych złotych i obiecał dać później jeszcze więcej, jeśli sekretarz przekonać zdoła carewicza, że cesarz nadal protekcyi swej użyczać mu nie zechce. Ale wszystkie te wysiłki rozbiły się o »zatwardziały upór«.
Sprawę całą pogarszała ta jeszcze okoliczność, że on sam właściwie wyprosił sobie ten mandat. »Powinno się znać swego planetę« — zwykł był mawiać Tołstoj. I wydawało mu się, że jego planetą jest schwytanie w sieci carewicza — co zatem idzie pozyskanie wielkiej wstęgi orderu świętego Andrzeja i hrabiowskiego tytułu. W ten sposób stałby się założycielem nowego domu hrabiów Tołstojów, o czem życie całe marzył.
A teraz, co powie car, gdy powróci z niczem?
Ale w danej chwili nie myślał o utracie carskiej łaski, orderu świętego Andrzeja i hrabiowskiego tytułu: jak zapalony myśliwiec zapomniał o wszystkiem na świecie, miał na uwadze li tylko zwierza, który mu się z rąk wymykał.
W kilka dni po pierwszej rozmowie z carewiczem, siedział Tołstoj przy filiżance porannej czekolady na balkonie wspaniałego swego apartamentu w hotelu Trzech Króli, na najruchliwszej ulicy Neapolu, via Toledo. W nocnym szlafroku, bez peruki, z łysą czaszką, na której pozostały tylko resztki siwych włosów na ciemieniu, wydawał się bardzo starym, niemal zgrzybiałym. Młodość jego — wraz z księgą Metamorfoz, czyli Przemian Owidyusza, którą tłomaczył na język rosyjski — jego własna metamorfoza: bielidła, pędzelki i przepyszna allonge peruka z czarnymi jak smoła młodzieńczymi zwojami bujnych włosów — leżała w bawialni na stoliku przed lustrem.
W usposobieniu nie był wcale najlepszem. Ale, jak zawsze, w chwilach głębokiej rozwagi nad sprawami polityki, wyglądał spokojnie, prawie lekkomyślnie; oczkował z ładniutką sąsiadką, siedzącą również na balkonie domu na przeciwległej stronie ulicy. Była to smugła, czarnooka Hiszpanka, jedna z tych, co to, według wyrażenia Ezopka, »nie bardzo nadają się do ręcznej pracy, a najbardziej lubią zażywać rozkosznych wywczasów«. Uśmiechał się do niej z pełną galanteryi uprzejmością, chociaż uśmiech ten przypominał uśmiech martwej czaszki i nucił pod nosem piosenkę miłosną własnej kompozycyi, naśladowaną z Anakreonta:
Nie uciekaj ty przedemną,
Widząc siwe moje włosy;
I niech piękność twa młodzieńcza,
Uśmiechnięta wiosny czarem,
Nie pogardza mą miłością.
Patrz na róże, które w wieńcach
Krasy młodej purpurowej,
Przyozdabia kwiatów biel.
Kapitan Rumiancew opowiadał mu o swych miłosnych przygodach w Neapolu.
Według określenia Tołstoja, Rumiancew »był człowiekiem wesołego temperamentu, przyjemnym w kompanii i młodzieńczej zabawie; do spraw ważniejszych jednak miał uzdolnienia niewiele — a jedynym jego instynktem była śmiałość dzielnego żołnierza« — po prostu mówiąc, głupiec. Ale wcale nim nie pogardzał Tołstoj z tego powodu; przeciwnie nieraz pytał go o zdanie a nawet rad jego słuchał: »na głupcach stoi świat — mawiał Piotr Andrejewicz — Katon, mędrzec rzymski twierdził, że głupcy o wiele są potrzebniejsi mądrym ludziom, niż mądrzy głupcom«.
Rumiancew skarżył się na jakąś dziewczynę, Kamillę, która w przeciągu tygodnia zdołała wyłudzić od niego więcej niż sto cekinów.
— Dziewki tutejsze, strasznie na brata naszego zachłanne!
Piotr Andrejewicz przypomniał sobie, że sam tu właśnie w Neapolu, był przed laty także zakochany; o miłości tej opowiadał zawsze jednemi i temi samemi słowami:
— Rozkochała mnie w sobie siniora Francesca i była panią moją przez cały czas pobytu mego w Neapolu. Tak byłem w niej rozkochany, że godziny jednej bez niej przeżyć nie mogłem, a kosztowała mnie przez dwa miesiące tysiąc czerwonych złotych. Rozstawałem się z nią w głębokiej boleści, i do tej jeszcze chwili amor serca mego nie porzucił..
Westchnął głęboko i uśmiechnął się do ładniutkiej sąsiadki.
— A cóż nasz zwierz? — zapytał nagle z miną niedbałą, jakby to była jedna z jego spraw najmniejszej wagi.
Rumiancew opowiedział mu o wczorajszej swej rozmowie z Ezopkiem.
Nastraszony groźbą Tołstoja, że go się schwyci przemocą i odstawi, jako zbiega do Petersburga, Ezop, mimo swego przywiązania do carewicza, zgodził się być szpiegiem i donosić codziennie o wszystkiem, co się działo w domu carewicza.
Rumiancew dowiedział się od Ezopka wiele rzeczy ciekawych i potwierdzających to wyobrażenie, jakie miał Tołstoj o nadzwyczajnej miłości carewicza do Eufrozyny.
— Dziewka ta usidliła go tak miłością i konfidencyą wspólnego życia, że dziś ma nad nim władzę przemożną. Odezwać się przy niej nie śmie. Co mu każe, robi. Chce się z nią żenić i gdyby tu popa znaleźli, dawnoby już było po ślubie.
Opowiedział także o swej schadzce z Eufrozyną urządzoną staraniem Ezopa i Weinharta w tajemnicy przed carewiczem i w czasie jego nieobecności.
— Osoba wspaniała pod każdym względem. Włosy ma tylko ryże. Na pozór spokojna, zda się trzech zliczyć nie umie, a w gruncie rzeczy szczwana jak lis. Wiadomo: cicha woda brzegi rwie.
— A jak ci się wydaje — zapytał Tołstoj, w którego głowie nagle powstała myśl nowa — miałaby skłonność do miłostek?
— To jest, żeby naszego zwierza w rogi wystroić? — uśmiechnął się Rumiancew. — Jak i wszystkie baby, z pewnością miłostkom rada. Ale z kimby...
— A chociażby z tobą, Aleksandrze Iwanowiczu. Nie bój się, na takiego chwata, jak ty, żadna się wzdragać bardzo nie będzie! — chytrze uśmiechnął się Tołstoj.
Kapitan roześmiał się i kontent ze siebie, podkręcił cienkie, zadarte do góry, tak jak car nosił, kocie wąsiki.
— Dla mnie Kamilki dosyć! Z dwiema nie dałbym sobie rady.
— A znasz ty, panie kapitanie, co mówi piosenka:
Nie walcz nigdy napróżno z miłości swej żarem,
Dwie kochanki w twem sercu pomieszczą się łatwo,
Nie martw się, że miłości trudom nie podołasz,
Znajdziesz w sobie animusz i zwyciężysz trudy;
Później porzucisz jedną, drugą, trzecią,
A choćby i dziesiątą — co z serca, to z myśli.
— Widzisz go, jaki dzielny! — wybuchnął śmiechem Rumiancew, okazując rząd białych, równych zębów. Broda siwa, a bies jeszcze za nią wodzi!
Tołstoj odpowiedział mu znowu piosenką:
Mówią do mnie kobiety:
»Anakreon już stary.
Spójrz w lustro, a obaczysz
Zmarszczki, starość, siwiznę«.
Nie wiem ja, czym jest siwy,
Czy zmarszczki twarz mą kryją,
Wiem tylko, że im lat więcej,
Tem weselić się chcę więcej,
Bo śmierć z za grobu czeka.
— Co ty mówisz, Piotrze Andrejewiczu? Zmiłuj się! Myślałem, że żartujesz, a widzę, teraz myślisz na seryo. To sprawa niebezpieczna. A jak on carem zostanie i o tym amorze się dowie — dawaj szyję pod topór i rzecz skończona...
— Głupstwo! Czy Aleksy Piotrowicz będzie carem, to jeszcze dziś jakby na wodzie pisane; to że Piotr Aleksiejewicz ciebie hojną nagrodą obdarzy, to rzecz pewna! I jak obdarzy! Aleksandrze Iwanowiczu, najdroższy, zgódź się — przysługę wyświadcz — do śmierci wdzięcznym będę!
— Prawdę mówiąc, nie bardzo wiem nawet, jakby się wziąć do takiej rzeczy?
— Weźmiemy się razem! Wielka historya! Damy sobie rady. Ja cię nauczę — ty tylko słuchaj.
Rumiancew długo jeszcze się wzbraniał, nakoniec jednak zgodził się i Tołstoj zaraz podał mu plan działania.
Kiedy wreszcie Rumiancew wyszedł, Piotr Andrejewicz popadł w zadumę, godną Machiavella rosyjskiego.
Dawno już instynktownie odczuwał, że jedna tylko Eufrozyna mogłaby, jeśliby zechciała, nakłonić carewicza do powrotu — i że w niej, może ostatnia pomyślnego wyniku nadzieja. Napisał przecież do cara: »Niepodobna opisać, jak carewicz dziewkę tę kocha, jaką opieką ją otacza«. Przypomniał sobie także słowa Weinharta: »Najbardziej dlatego boi się jechać do ojca, żeby go nie rozłączono z tą dziewką. A teraz chcę go nastraszyć, że to rozłączenie bezwarunkowo nastąpić będzie musiało, jeśli do ojca nie wróci. A chociaż takiego przymusu bez wyraźnego rozkazu wykonaćby nie można, to w każdym razie zobaczymy, co z tego wyniknie«.
Tołstoj postanowił jechać natychmiast do wicekróla i żądać od niego, aby zgodnie z wolą cesarza, rozkazał carewiczowi oddalić od siebie Eufrozynę. — »A potem to już Rumiancew ze swoimi amorami reszty dokona — pomyślał z taką nadzieją, że serce bić mu poczęło. — Pomagaj Venus miłościwa! Ot, czego rozum i polityka nie dokazały, dokaże głupiec z amorami«.
Zrobiło mu się zupełnie wesoło na sercu. Patrząc na sąsiadkę, rozpoczął nucić z zupełnie już wyraźną intencyą zaczepki:
Patrz na róże, które w wieńcach
Krasy młodej, purpurowej
Przyozdabia kwiatów bieli!
Tołstoj wstał z krzesła, by się przebrać a odchodząc rzucił jej ręką od ust całusa, z uśmiechem pełnym najwytworniejszej galanteryi: wydało się, że do Fortuny nierządnicy, uśmiecha się bezwstydnie martwy czerep.
∗
∗ ∗ |
Carewicz podejrzewać zaczął Ezopka o szpiegostwo, o tajemne stosunki z Tołstojem i Rumiancewem. Wypędził go i zakazał mu przychodzić do pałacu. Ale kiedyś wracając do domu spotkał się z nim niespodziewanie na schodach. Ezopek, zobaczywszy go pobladł i trząść się począł ze strachu, jak złodziej schwytany na gorącym uczynku. Carewicz poznał, że Ezopek skradał się do Eufrozyny z jakiemiś tajnemi poleceniami, schwycił go za kark i strącił ze schodów.
Upadając, upuścił Ezopek mały okrągły przedmiot, który ostrożnie i troskliwie ukrywał w kieszeni. Było to pudełeczko z francuską czekoladą, przybrane wstążeczkami. Znajdował się w niem liścik, którego, pierwsze słowa brzmiały, jak następuje:
»Najłaskawsza i najmiłościwsza Pani moja, Eufrozyno Teodorówno!
»Cóż poradzę na to, że serce moje nie z głazu, a od urodzenia już skłonne do rzewnych uczuć«...
A kończył się liścik wierszami
Stłumić nie mogę płomienia,
Który rozgorzał w mem sercu.
Jakżeż mą boleść ukoję?
Smutny świat cały bez ciebie
Bez twej miłości, jedyna.
Jeśli mą miłość odrzucisz
Wezuwiusz ujrzy me zwłoki.
Zamiast podpisu — dwie litery: A. R. »Aleksander Rumiancew«, pomyślał carewicz.
Nie miał odwagi powiedzieć Eufrozynie o tem odkryciu.
Tegoż samego dnia powtórzył mu Weinhart rzekomo od cesarza otrzymany rozkaz, że carewicz musi oddalić od siebie i to bez zwłoki Eufrozynę, jeśli chce nadal korzystać z protekcyi cesarza.
W rzeczywistości rozkazu takiego nie było; Weinhart spełniał tylko obietnicę daną Tołstojowi: »A teraz chcę go zastraszyć, że to rozłączenie bezwarunkowo nastąpić będzie musiało, jeśli do ojca nie wróci. A chociaż takiego przymusu bez wyraźnego rozkazu wykonaćby nie można, to w każdym razie zobaczymy, co z tego wyniknie«.
W nocy z 1 na 2 października rozszalał się wreszcie sirocco.
Ze szczególną wściekłością wył huragan na wzgórzu twierdzy San Elmo. W zamku samym, w szczelnie zamkniętych pokojach, szum wiatru był tak silny, jak w kajutach okrętowych, podczas najsilniejszej burzy. A w szumie tym przerażone ucho dosłuchiwało się rozmaitych odgłosów: to jakoby wycia wilków, to znów dziecięcego płaczu, wściekłego tupotania jakoby biegnącego gdzieś na oślep stada, poświstu i zgrzytu jakoby ptaków olbrzymich z żelaznemi skrzydłami. A po przez te wszystkie odgłosy szał wściekłej nawałnicy robił wrażenie salw nieustających dalekiej jakiejś kanonady. Wydawało się, że tam za ścianami, cały świat wzruszył się w swych posadach, że oto nadszedł dzień ostateczny, dzień niszczącego wszystko chaosu.
W komnatach carewicza chłodno było i wilgotno. Nie można było jednak wzniecić ognia na kominie, bo wiatr kłęby dymu wtłaczał napowrót do pokoju. Płomyki świec zapalonych chwiały się od przenikaącej ściany wichury, a grube krople wosku zastygały na świecznikach w długich, bezkształtnych soplach.
Carewicz szybkimi kroki chodził tam i napowrót po pokoju. Cień jego przesuwał się po białych ścianach, wydłużał się i skracał, to znów załamywał się na krawędziach sufitu.
Eufrozyna siedziała z nogami pod siebie podłożonemi, otulona w futro i, wodząc oczyma za carewiczem, milczała. Twarz jej wydawała się obojętną. Tylko w kątach ust przebiegał od czasu do czasu nieznaczny dreszcz, a palce jednostajnym ruchem splatały i rozplatały oderwany od klamerki futra złoty sznurek.
Wszystko było tak samo, jak półtora miesiąca temu, kiedy carewicz otrzymał radosne wieści.
Aleksy nakoniec stanął przed nią i rzekł głuchym głosem:
— Cóż robić, kochanie! Zbieraj się w drogę. Jutro pojedziemy do Rzymu, do papieża. Kardynał tutejszy powiedział mi, że papież przyjmie mnie pod swoją protekcyę.
Eufrozyną ruszyła ramionami.
— Nie wierz, carewiczu! Jeśli cesarz nie chce znosić u siebie dziewki występnej, jakżeby znosić mógł ją papież? Tem bardziej mu nie wypada, że jest kościelnym dostojnikiem. A i wojska nie ma, by stanąć w twej obronie, gdy ojciec z bronią w ręku domagać się będzie twego wydania.
— Więc cóż robić, cóż robić, Afrośka?... — rozłożył carewicz ręce w rozpaczy. — Rozkaz cesarski wydany, by ciebie natychmiast rozłączyć ze mną. Czekać będą najdłużej do jutra. A później siłą nas rozdzielą. Uciekać trzeba, uciekać jak najprędzej!...
— Uciekać? Dokąd? Wszędzie złapią. I tak wszystko jedno — najlepiej wracaj do ojca.
— I ty, i ty także Afrośka! Nauczyli cię tej śpiewki Tołstoj i Rumiancew, a ty odrazu słuchać ich gotowa!
— Piotr Andrejewicz życzy ci dobrze...
— Życzy mi dobrze!... Co ty mówisz? Milcz lepiej, niewiasto. Długie włosy, rozum krótki! Myślisz, że cię na tortury nie wezmą — właśnie ciebie. I na żywot twój zważać nie będą. U nas to rzecz wcale nie rzadka, dziewki brzemienne na kół sadzać.
— Przecież ojciec obiecał ci łaskę...
— Znam, znam ojcowskie łaski. U dzikiego zwierza prędzej łaskę znajdziesz. — Papież nie przyjmie, to do Francyi, do Anglii, do Szweda, do Turka, do dyabła samego wreszcie, byle tylko nie do ojca! Nie śmiej nigdy wspominać mi o tem, Eufrozyno, rozumiesz, nie śmiej!
— Wola twoja, carewiczu. Tylko, że ja z tobą do papieża nie pojadę — powiedziała cichym głosem.
— Jakto nie pojedziesz? — Co to ma znaczyć?
— Nie pojadę — powtórzyła z zupełnym spokojem, patrząc mu stanowczo w oczy. — Powiedziałam już Piotrowi Andrejewiczowi: nigdzie już nie pojadę z carewiczem, chyba do ojca; jeśli chce gdzie jechać, niech jedzie sam, a ja nie pojadę...
— Co to jest? Co to znaczy Afrośka! — zawołał carewicz zmienionym głosem, blednąc straszliwie. — Chryste, miej mię w swej opiece! Co to jest? A, cóż ja bez ciebie pocznę, najdroższa?...
— Jak chcesz, carewiczu. Ale ja nie pojadę. Nie proś mię nadaremnie.
Oderwała sznurek od pętli i rzuciła go na ziemię.
— Czyś ty zwaryowała, czy co? — wrzasnął z nagłym porywem złości, zaciskając pięści. — Pytać się nie będę. Wezmę przemocą! Skąd tobie takie zuchwalstwo? Zapomniałaś, czem byłaś?
— Czem byłam, tem i zostałam: sługą i niewolnicą pana mego najmiłościwszego, cara Piotra Aleksiejewicza. Gdzie car każe, tam pojadę. Woli jego się nie sprzeciwię. Z tobą przeciw ojcu nie pójdę.
— A więc tak? Nareszcie prawda się pokazała! Z Tołstojem i Rumiancewem się zwąchałaś, z wrogami moimi, z mordercami... Za wszystko dobre, którego odemnie doznałaś, za moje serce, za miłość moją. Żmija jadowita! Chamska krew, chamskie nasienie!...
— Wolno ci lżyć mię, carewiczu. Ale na co się to przyda? Jak powiedziałam, zrobię.
Aleksego nagle ogarnął strach. Nawet złość przeszła. Siły poczęły go opuszczać, padł na krzesło obok niej, wziął ją za rękę i usiłował spojrzeć jej w oczy:
— Afrośka złota, moja, jedyna, co to jest, co to wszystko znaczy? Boże miłosierny! Czy to sen? Dlaczego tak mówisz? Wiem, że tego nie zrobisz — że mię samego w biedzie takiej nie zostawisz, że jeśli nie nademną, to nad dzieckiem, które w łonie twem nosisz, się zlitujesz?...
Nie odpowiadała ni słowem, nie patrzała na niego, siedziała bez ruchu, niby martwa.
— Więc mię nie kochasz? — zapytał Aleksy z niemą, rozpaczliwą prośbą, z podstępnem błaganiem rozkochanego na śmierć. — Nie? To trudno. Jedź w takim razie. Bóg z tobą. Siłą zatrzymywać cię nie będę. Powiedz tylko: nie kochasz mię?...
Wstała nagle z miejsca i popatrzyła na niego z uśmiechem, który ściął mu serce dreszczem przerażenia.
— A tyś myślał, że cię kocham? Kiedyś się znęcał nad bezbronną dziewczyną, kiedyś ją siłą brał i nożem jej groził — wtedyś nie pytał, czy cię kocha!...
— Afrośka, Afrośka, co ty mówisz? Żali nie wierzysz mej przysiędze? Przecież ożenię się z tobą — małżeństwo grzech mój okupi. A i teraz przecie za żonę swoją cię uważam...
— Czołem za taką łaskę, Najjaśniejszy Panie. Bo i co za łaska! Z chłopką carewicz ożenić się raczy! A ty głupia, nie umiesz takiego honoru rozumieć... Dosyć już tego... cierpiałam, ale dalej niemogę. Na szubienicę iść, albo w przerębel się rzucić, to samo, co twoją żoną zostać. Lepiej było zabić mię wtedy od razu, nożem po gardle przejechać. Carycą będziesz, ot jaką sobie przynętę obmyślił. A może mój wstyd dziewiczy i wola moja droższe mi od twego carstwa? Napatrzyłam się ja dosyć na wasze rody carskie — srom i grzech, nic więcej! U was na dworze, tak jak w norze wilczej: jeden patrzy na drugiego, jakby mu gardło poderżnąć. Ojciec twój — zwierz duży, ty — zwierz mały. A jeden drugiego pożre. Gdzie tobie z nim wojnę toczyć? Dobrze ojciec zrobił, że cię dziedzictwa tronu pozbawił! Jakżeby to taki, jak ty człowiek, carem mógł być samodzierżawnym? Dyaczkiem tobie zostać, pacierze klepać, świętoszku! Żonę zamorzył, dzieci porzucił, dziewki nierządnej stał się kochankiem, a teraz puścić jej od siebie niechce! Wstrętny jesteś, rozumiesz, wstrętny i plugawy! Ot i teraz baba ci w oczy wymyśla, a ty milczysz, ust otworzyć się nie ośmielisz! Pfuj, bezwstydny! Gdybym cię jak psa zbiła i skopała nogami, a później gwizdnę na ciebie, polecisz za mną! I taki, ot, miłości chce dla siebie? Czyż takiego, jak ty, kochać można?...
Aleksy patrzył na nią i nie mógł jej poznać. W świetle promienistem ognisto rudych włosów, twarz jej blada, jakgdyby oświecona niesamowitym płomieniem, wyraz miała straszny, ale zarazem tak piękny, jak nigdy przedtem. »Czarownica!« — przyszło mu na myśl i nagle zamajaczyła mu w głowie jakby gorączkowa wizya, że cała ta burza, hen, za ścianami, jest jej dziełem i że dzikie wycia huraganu powtarzają jej dzikie słowa:
— Poczekaj, dowiesz się ty, jak ja ciebie kocham! Za wszystko, za wszystko ci odpłacę. Sama pójdę na rusztowanie, a ciebie nie osłonię! Wszystko opowiem ojcu — jak prosiłeś cesarza, by z bronią w ręku stanął za tobą, jakeś go namawiał do wojny na cara, jakeś się radował, że bunt w wojsku wybuchnął i do buntu przystać chciałeś, jakeś ojcu swemu śmierci życzył, zbrodniarzu! Wszystko, wszystko powiem, nie wykręcisz się! Zamęczy cię car, knutami zasiecze, a ja patrzeć będę i pytać: A cóż Aloszka, kochanie moje najmilsze, pamiętasz, jak cię Afrośka miłowała? A szczeniaka twego »sleblnego«, jak się urodzi — własnemi rękoma...
Aleksy zakrył oczy, zatkał uszy, aby nie widzieć, aby nie słyszeć. Zdawało mu się, że ziemia usunie się mu z pod stóp i przepaść go pochłonie. Tak jasno, jak w tej chwili, nie pojął jeszcze nigdy tego — że niema dlań ratunku, że jest zgubiony na zawsze, cokolwiekby uczynił.
Kiedy carewicz otworzył oczy, Eufrozyny nie było już w pokoju. Ale przez szczelinę niedomkniętych drzwi błyskało światło z sypialni. Zrozumiał, że ona tam jest, podszedł do drzwi i zajrzał do pokoju.
Z pośpiechem zawiązywała rzeczy w węzełek, jak gdyby chciała natychmiast uciec od niego. Węzełek był nieduży: trochę bielizny, dwie, trzy skromne suknie, które sobie sama uszyła, i dobrze pamiętna Aleksemu stara, panieńska jeszcze szkatułka ze złamanym zamkiem i poszczerbionym ptakiem, dzióbającym winne grona. W szkatułce tej Eufrozynąa, jeszcze jako dziewka dworska w domu Wiazemskich, gromadziła sobie posag. Drogie stroje i klejnoty darowane jej przez Aleksego, starannie odkładała na bok, okazując, że niczego od niego przyjąć nie chce. Uraziło go to więcej, niż wszystkie jej zelżywe słowa.
Skończywszy pakowanie, usiadła przy nocnym stoliku, wytarła pióro i zaczęła pisać powoli, z wysiłkiem, stawiając po kolei, rysując niejako każdą literę. Aleksy niepostrzeżenie poszedł do niej z tyłu, na palcach, zajrzał przez jej ramię i przeczytał pierwsze, kilka wierszy:
»Aleksandrze Iwanyczu!«
»Że to carewicz hce jehać do papieża, a ja nie hcę, żeby jehał, a on nie słócha, tylko się złości, to może wasza miłość pżyśle po mnie jak najprendzej a najlepiej sam nieh przyjedzie, by mnie siłom nie wywiuz, bo bezemnie nigdzie nie pojedzie«.
Podłoga skrzypnęła. Eufrozyna prędko się odwróciła, krzyknęła i zerwała się z miejsca. Stali oboje, milcząc, bez ruchu, twarzą w twarz, i patrzyli sobie w oczy długiem spojrzeniem, zupełnie tak samo, jak wtedy, kiedy się na nią rzucił z nożem w ręku.
— Więc prosto do niego?... — wyszeptał carewicz ochrypłym głosem.
Wargi jej, nieco przybladłe, wykrzywił wzgardliwy uśmiech.
— Chcę — do niego, chcę — do tamtego. Ciebie pytać nie będę.
Przez twarz carewicza przebiegł konwulsyjny dreszcz. Jedną ręką chwycił ją za gardło, drugą za włosy, powalił na ziemię, zaczął bić, włóczyć po ziemi, deptać nogami.
— Ścierka! Ścierka! Ścierka!
Cieniutka klinga misternego sztyletu, który nosiła przy swoim kostyumie pazia, a którym dopiero co, zamiast noża, odcięła z dużego arkusza zwitek papieru na list, — połyskiwała na stole. Carewicz chwycił sztylet, zamierzył się. Ogarnęło go uczucie szału, takie samo, jak wtedy, gdy przemocą ją zawładnął. Zrozumiał nagle, że oszukiwała go zawsze, że nie należała do niego, nigdy, nawet w chwilach najgorętszych uścisków, i że dopiero teraz, gdy ją zabije, owładnie ją na nowo, na zawsze, nasyci swą niezmierzoną żądzę.
Nie krzyczała, nie wołała pomocy, walczyła z nim cicho, zręczna, gibka, jak pantera. W czasie walki potrącił carewicz stół, na którym stał świecznik. Świecznik spadł i zagasł. Mrok ogarnął komnatę. W oczach carewicza śmignęły ruchem niesłychanej chyżości koła ognistego rydwanu. Wycie huraganu rozległo się straszliwym jękiem tuż, tuż nad jego uchem i z jęku tego wydobył się po chwili przeraźliwy, piekielny śmiech.
Aleksy wzdrygnął się jakby w opamiętaniu się po śnie głębokim i w tejże chwili poczuł, że ciało jej zwisło mu na rękach bez ruchu, martwe. Otworzył dłoń, którą ciągle jeszcze trzymał ją za włosy. Ciało upadło na ziemię z głuchym, nieżywym łoskotem.
Chwycił go strach tak zwierzęcy, że włosy stanęły mu na głowie. Rzucił sztylet precz od siebie, wybiegł do drugiego pokoju, ujął świecznik z zapalonemi świecami, wrócił do sypialni i zobaczył ją leżącą na ziemi, bezwładną, bladą, z okrwawionymi włosami i zamkniętemi oczyma. Chciał biegnąć gdzieś, krzyczeć, wołać ratunku. Ale wydało mu się, że ona jeszcze dysze. Padł na kolana, nachylił się nad nią, podniósł ostrożnie z ziemi i położył na łóżku.
Później biegać zaczął po pokoju, nie wiedząc, czego się chwycić: dawał jej do wąchania spirytus, to znowu szukał pióra, przypominając, że łaskotaniem gęsiego pióra trzeźwi się zemdlonych, to znowu wodą moczył jej skronie. I znowu pochylał się nad nią, łkając, okrywał pocałunkami jej ręce, nogi, suknie, wołał ją po imieniu, bił głową o krawędź łoża, rwał sobie włosy z głowy.
— Zabiłem, zabiłem, zabiłem, przeklęty!...
Modlić się począł.
— Jezu Chryste, najświętszy, Matko Przeczysta, weź moje życie, wróć jej!...
Serce mu ściskał ból taki, że zdawało mu się, iż oto skona za chwilę.
Nagle spostrzegł, że otwiera oczy i patrzy na niego z dziwnym uśmiechem.
— Afrośka, Afrośka... co tobie, najmilsza?... Poślę zaraz po doktora...
Patrzyła na niego ciągle z tymsamym zagadkowym uśmiechem.
Zrobiła wysiłek, aby się podnieść. Aleksy pomógł jej i uczuł nagle, że objęła go za szyję rękami, przytuliła się twarzą do jego twarzy, z tak cichą, słodką, pełną dziecięcej ufności pieszczotą, jakiej nigdy jeszcze od niej nie doznał:
— Przestraszyłeś się biedaku? Myślałeś, żeś na śmierć zabił? Nie bój się! Nie tak to łatwo babę zabić. My, jak kotki, twarde w nas życie. Kochanek, gdy uderzy — wyjdzie to tylko na zdrowie!
— Przebacz, przebacz najmilsza — kochanie moje!...
Patrzyła mu w oczy z uśmiechem i głaskała mu włosy z macierzyńską czułością.
— Głupiutki ty jesteś, głupiutki, mały chłopczyk! Patrzę na ciebie, zdaje mi się — ot dzieciątko malutkie. W niczem ty sobie nie poradzisz, a w naszej babskiej chytrości to się już nigdy nie wyznasz. Oh, głupiutki ty jesteś, uwierzyłeś, że ja ciebie nie kocham? Chodźno, do uszka powiem ci jedno małe słówko.
Zbliżyła wargi do ucha jego i szeptać poczęła namiętnym szeptem:
— Kocham, kocham, jak duszę swoją, ty, duszo moja, radości moja! Cóż mi po całym świecie bez ciebie, cóż mi po życiu bez ciebie? Gdybyś mię odszedł, to tak, jakby się dusza moja z ciałem rozstała. Nie wierzysz?
— Wierzę, wierzę! — mówił ze łzami szczęścia w oczach.
Przytulała się do niego coraz mocniej a mocniej.
— Najdroższy mój, sokole serdeczny, Aloszka jedyny i za co, za co ja tak ciebie kocham?... Gdzie twoja myśl, tam i moja, gdzie twoje słowo, tam i moje — gdzie twoja głowa, tam i głowa moja! Cała twoja jestem!... I to nieszczęście moje: wszystkie my biedne głupie kobiety, a ja więcej, niż inne. A cóż mam robić, gdy Bóg mi takiej na świat przyjść kazał? Dał mi serce niesyte, żarłoczne. Widzę, że mię kochasz a wszystkiego mi mało, mało — czego chcę, sama nie wiem. Coś sobie myślę, chodzi mi po głowie, dlaczego to dzieciak mój taki cichutki, taki pokorniutki, nigdy mi się słowem nie sprzeciwi, gniewem nie wybuchnie, nie pouczy mnie, głupią. Ręki jego nad sobą nie czuję, grozy nie doznaję. Nie na darmo przecież mówi przysłowie: Kto się lubi, ten się czubi. A może mię nie kocha? A no — rozgniewam go, zobaczę, co wtedy zrobi... No, i pokazało się! Ledwo nie zabił! Zupełnie jak ojciec. Ze strachu to dusza ze mnie wyszła... No, ale to już na całe życie nauka, pamiętać będę i kochać będę, ot jak...!
Aleksy, jakby po raz pierwszy widział te oczy, płonące groźnym, żarnym ogniem, te półotwarte, spalone żądzą usta; czuł, że drżące jej ciało otacza go jakby wężowym splotem. »Oto, czem ona jest« — myślał w nieprzytomnym szale rozkoszy.
— A ty myślałeś, że pieścić nie potrafię? — jakby odgadując jego uczucia, zaśmiała się cichym śmiechem, który poruszył mu wszystką krew w żyłach. — Tylko ukój, uspokój nie serce głupie, zrób o co prosić cię będę, bym wiedziała, że mię kochasz, tak jak ja ciebie — na życie i śmierć!... O, jedyny mój, życie moje, kochanie moje! Zrobisz to? Zrobisz?...
— Wszystko zrobię! Bogiem się świadczę, że nie ma na świecie tego, czegobym dla ciebie nie zrobił. Na śmierć pójdę — powiedz tylko słowo.
Ledwo dosłyszalnym, już nie szeptem, ale westchnieniem, westchnęła:
— Wróć do ojca!...
I znowu, jak przed chwilą, serce zamarło mu w trwodze. Wydało mu się, że ta drobna, czuła rączka przemienia się w żelazną pięść ojca. »Łże« przemknęło mu w głowie, jak błyskawica. »Niechaj łże, byle kochała« odpowiedział z rezygnacyą.
— Ciężko mi — mówiła dalej — ciężko i sromnie, w grzechu i bezprawiu żyć z tobą. Nie chcę być dziewką nierządną; żoną chcę być uczciwą przed ludźmi i przed Bogiem!
Mówisz mi: »przecież i teraz żoną moją jesteś«. Jaka tam ja żona! A i dziecię nasze zrodzi się bez czci i imienia. A, jeśli wrócisz do ojca, ożenisz się ze mną. Tołstoj powiada: niechże carewicz ojcu oświadczy, że wróci, jeśli zezwolenie na małżeństwo otrzyma, a car temu jeszcze i rad będzie, jeśli carewicz wyrzeknie się carstwa i żyć będzie na wsi, w spokoju. Bo jeśli niewolnicę, jako niewiastę pojmie, — trudno mu już być carem. A ja, Alosza, kochanie moje, tego tylko i pragnę. Boję się, drogi mój, carstwa, więcej niż czego innego, carstwa się boję! Jeśli ty carem zostaniesz — nie żyć mi z tobą. W głowie mi się zawróci. Car miłować nie może, czasu nie ma i czucia nie ma. Nie chcę być carycą wzgardzoną, kochanką twą chcę być na wieki! Miłość — to carstwo moje! Pojedziem na wieś, do Porecka, albo do lasów Rożdziestwienskich, będziem żyć w ciszy i pokoju, ja, ty, nasze maleństwo — i o nic więcej dbać nie będziemy... Kochanie moje. serce moje, radości moja! Nie chcesz? Nie zrobisz?... Carstwa ci żal?...
— Czemu pytasz, najmilsza: Wiesz dobrze — zrobię...
— Wrócisz do ojca?
— Wrócę.
Czuł, że między nimi dzieje się w tej chwili coś zupełnie przeciwnego, niż kiedyś: nie on nad nią, ale ona nad nim zapanowała siłą przemocy, pocałunki jej — to rany śmiertelne, pieszczoty jej — to morderstwo.
Nagle wyprężyła się, odsunęła go od siebie i znowu szepnęła ledwo dosłyszalnem westchnieniem:
— Przysiąż!
Wahał się chwilę, jak się waha samobójca, w chwili ostatniej, kiedy już nożem uzbroił rękę. Ale wkrótce rzekł:
— Przysięgam na Boga!
Zgasiła świecę i objęła go jednym nieskończonym uściskiem, głębokim i strasznym, jak śmierć.
Wydało mu się, że leci z nią strzygą, czarownicą, białą dyablicą, w bezdenną, mroczną przepaść, na skrzydłach huraganu.
Wiedział, że to jego zguba i koniec wszystkiego i mimo tego — czuł się szczęśliwym.
Następnego dnia, 3 października, pisał Tołstoj do cara do Petersburga:
»Najmiłościwszy panie!
Niniejszem wiernopoddańczem pismem naszem donosimy, że syn Waszej Cesarskiej Mości, Jego Cesarska Wysokość Aleksy Piotrowicz, raczył dnia dzisiejszego objawić nam swoje zamiary: niechając dalszego oporu, posłuszeństwo okazuje rozkazowi Waszej Cesarskiej Mości i z nami stanowczo do Petersburga jedzie, o czem raczył własnoręczny list do Waszej Cesarskiej Mości napisać i list ten niezapieczętowany w ręce nasze złożył, byśmy go wraz z naszem pismem posłali. Z listu tego kopię uczynić kazaliśmy i oną tutaj dołączamy, oryginał zaś przy sobie zatrzymaliśmy, obawiając się z rąk go wypuścić. Postawił przytem dwa warunki: aby mu wolno było mieszkać w jego dobrach w pobliżu Petersburga; i drugi: aby mógł ożenić się z tą dziewką, która z nim obecnie przebywa. A kiedyśmy go z początku namawiali, by do Waszej Cesarskiej Mości powrócił, nie chciał żadną miarą na to się zgodzić, jeśli te warunki nie zostaną wypełnione. Teraz zaś domaga się, byśmy od Waszej Cesarskiej Mości uzyskali pozwolenie na ślub z tą dziewką, zanim do Petersburga dojedzie. I chociaż te warunki z państwowych względów bardzo są uciążliwe, jednakże ośmieliłem się ustnie przystać na nie, nawet bez ukazu Waszej Cesarskiej Mości. I niech mi tu wolno będzie nieudolne me zdanie o tej sprawie wyrazić: jeżeli nie sprzeciwia się to postanowieniom Waszej Cesarskiej Mości — żeby mu na to pozwolić, bo wtedy okaże się w oczach całego świata, jakiego właściwie jest charakteru, że taką sromotę na siebie przyjął dla miłości tej dziewki; powtóre zaś cesarza sobie w ten sposób narazi i raz na zawsze zaufanie jego utraci. Jeżeli na to pozwolisz, Miłościwy Panie, raczysz może w liście swym do mnie, przy innych sprawach o tem napisać, bym mógł mu to pokazać, ale do rąk nie dawać. A jeśli Wasza Cesarska Mość orzecze, że tak być nie powinno, może w takim razie najlepiejby było zrobić mu jednak nadzieję, że dokonać tej rzeczy należy nie w cudzem, ale w swojem własnem państwie, by tą nadzieją ożywiony, jechał do Waszej Cesarskiej Mości bez najmniejszego wątpienia. Racz także, Panie Miłościwy, wiadomość o powrocie syna czas jakiś w tajemnicy utrzymać: gdyby bowiem wieść o tem się rozgłosiła, może to niebezpiecznem o tyle się okazać, że ktoś, komu ten powrót nie po myśli, listem carewicza przestraszy i (czego nie daj Boże!) do zmiany postanowienia go nakłoni. Racz także, Najjaśniejszy Panie, na ręce nie przysłać ukaz do komendantów wojsk twoich, by, jeśli tego w drodze zajdzie potrzeba, konwoju nam udzielali.
»Mamy zamiar wyjechać z Neapolu tego miesiąca października, dnia 6 lub 7. Przedtem jednak carewicz jechać chce do Baru, by pokłonić się relikwiom św. Mikołaja. Tam i my z nim pojedziemy. Prócz tego drogi w górach bardzo złe, tak, że nawet nie stając nigdzie, trudno podróż tę prędko odbyć. A przytem dziewka ta czwarty czy piąty miesiąc brzemienna i ta okoliczność podróż naszą przedłużyć może, bo on z jej powodu zwłokę będzie nakazywał: niepodobna bowiem opisać, jak ją miłuje i jaką pieczą ją otacza.
»Tak więc pozostaję Waszej Cesarskiej Mości najpoddańszym i najpokorniejszym sługą i niewolnikiem.
»P. S. A jeśli Wasza Cesarska Wysokość przyjąć mię raczy w Petersburgu — bez narażenia się na niebezpieczeństwo, chwalić będę Italię i sztrafu za to pić nie będę — gdyż nie tylko rzeczywista podróż, ale sam zamiar wyjazdu do Italii, dobry rezultat Waszej Cesarskiej Mości i całemu państwu rosyjskiemu przyniósł«.
Jednocześnie pisał do rezydenta Wiesiołowskiego w Wiedniu:
»Utrzymaj Wasza Mość wszystko w głębokiej tajemnicy, by czart jaki nie wdał się w tę sprawę i nie wystraszył carewicza, a w niwecz naszą pracę obrócił. Bogu samemu wiadomo, ile trudu zadać sobie musieliśmy, by rzecz całą do pomyślnego doprowadzić rezultatu! Cud to istny, którego opisać niepodobna«.
Piotr Andrejewicz siedział w nocy sam jeden w swych pokojach w hotelu Trzech Królów, przy świecy za stołem do pisania.
Skończywszy list do cara i kopię z listu carewicza, wziął wosk, by oba listy zapieczętować w jedną kopertę. Ale po chwili odłożył na bok pieczątkę, raz jeszcze przeczytał własnoręczne pismo carewicza, głęboko, z pod serca westchnął, otworzył złotą tabakierkę, wyjął szczyptę tabaki i zażywając, zadumał się z cichym uśmiechem.
Ledwo szczęściu swojemu wierzył. Przecież jeszcze dziś rano był w takiej rozpaczy, że otrzymawszy list od carewicza: »widzieć się chcę z tobą, by coś bardzo ważnego ci powiedzieć« — nie chciał jechać do niego. »Szkoda czasu na puste gadania«.
I oto nagle, po tej »uporczywej zatwardziałości«, której, zdało się, nic przemódz nie zdoła — carewicz godzi się na wszystko. »Cud, istny cud. Łaska Boża i przyczynienie się św. Mikołaja«. Niedarmo Piotr Andrejewicz szczególnie miał zawsze nabożeństwo do św. Mikołaja i liczył zawsze na świętą protekcyę Cudotwórcy. Rad też jechał teraz z carewiczem do Baru. »Jest za co patronowi łaskawemu świeczkę postawić«. No, naturalnie, prócz św. Mikołaja, pomogła także bogini Venus, którą również w czci chował: nie zawiodła go też pani przemożna!
Dziś na pożegnanie ucałował ręce dziewki Eufrozyny. Co tam ręce, do nóg by jej padł z radością, pokłon jej złożyć był gotów, jak samej bogini Venus. Dzielna dziewczyna! Jak omotała carewicza! Przecież nie taki on głupi, by nie wiedział, na co idzie, by nie odgadywał, co go czeka. W tem właśnie rzecz cała, że zanadto wszystko rozumem bierze. »Generalna to reguła — wspomniał Tołstoj jedną ze swych prawd zasadniczych — że ludzi wszystko na rozum biorących, łatwo oszukać. Bo choć oni wszystko wiedzą — ale wyznać się nie umieją w ordynarnych prawach życia, które poznać, rzecz w życiu najpotrzebniejsza. Obyczaj i serce człowieka zgruntować — wielka filozofia, a trudniej ludzi znać, niż ksiąg wiele na pamięć umieć«.
Z jaką że to spokojną twarzą, z jaką lekkomyślną wesołością, powiedział mu dziś carewicz, że do ojca wraca. Pijany był, czy snem odurzony: śmiał się czas cały jakimś dziwnym, niesamowitym śmiechem.
— Biedny ty, biedny! — pomyślał Tołstoj ze skruchą, kiwając głową smutnie i pociągnął znowu niuch tabaki, a z oczu spłynęła mu duża łza, nie wiadomo czy od tabaki, czy ze współczucia. »Jako jagnię na rzeź, powiodą cię na zagładę. Pomagaj mu Boże litościwy!«
Piotr Andrejewicz miał serce dobre, był nawet uczuciowy.
»Żal mi go, ale cóż robić, pocieszać się zaczął, na to szczupak w stawie, by karaś spać nie mógł spokojnie! Przyjaźń przyjaźnią, a służba służbą«. Przecież zasłużył się on jednak czynem takim, on Tołstoj, carowi i ojczyźnie: sprawy nie popsuł, okazał się godnym uczniem Mikołaja Machiavell’ego, celu swego dosięgnął. Teraz już szczęścia planeta sam zejdzie na drogę jego życia. Zaświeci na piersi gwiazdą orderu św. Andrzeja — będą, będą hrabiami Tołstoje i jeśli kiedyś w wiekach późniejszych sława rodowi przybywać będzie, jeśli na coraz to wyższe szczeble dostojeństw społecznych wspinać się będą potomne pokolenia, to wspomną wtedy Piotra Andrejewicza! Odpuść więc, Panie, sługę twego w pokoju!
Myśli te przepełniły serce jego dziecinnem prawie weselem. Poczuł się młodym, jakby mu kto lat czterdzieści ujął. Miał ochotę puścić się w pląsy, jak gdyby — niby bogowi Merkuremu — wyrosły mu skrzydła u rąk i nóg.
Trzymał wosk nad płomieniem świecy. Płomień drżał, a cień ogromny łysej czaszki — Tołstoj zdjął na noc perukę — odbijał się na ścianie czarną plamą. Tołstoj w radości serca śpiewać począł ulubioną piosenkę:
Porzuć strzały, o Kupido
Wszyscyśmy już urażeni
Strzałami miłości,
Złotemi twemi strzałami.
Wszyscy miłości poddani.
W liście, który Tołstoj wysłał do cara, pisał carewicz:
»Najmiłościwszy Panie i Ojcze mój!«
»Pismo Twoje łaskawe, Ojcze mój, wręczyli mi panowie Tołstoj i Rumiancew, wraz zaś z nim ustne od Ciebie zaręczenie, że przebaczysz mi — niegodnemu twej miłości — wszystkie winy, jeźli rozkazu twego usłucham i do Ciebie powrócę. Za co ze łzami dziękuję, do nóg Twoich upadam i miłosierdzia Twego żebrząc, proszę o darowanie win moich, mnie zasługującemu na wszelkie kary. Ufając Twej łaskawej obietnicy w ręce Twoje, Panie Najmiłościwszy i Ojcze, się oddaje i z posłami Twymi w dniach tych z Neapolu do Petersburga, do Pana mego i Ojca powracam.
Najniższy sługa Twój, niegodny zwać się synem.