Herod-baba/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Herod-baba |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na drugim noclegu przed Warszawą zastali gospodę, do któréj pod wieczór dążyli na pewno, tak napchaną końmi i ludźmi, że już się do niéj wcisnąć nie było sposobu. Słońce zaszło było właśnie i mrok w lesie padał gęsty. Stryj Eligi, który wysiadł z kolebki, żeby nocleg opatrzyć, powrócił z twarzą przeciągniętą i wąsami opuszczonemi.
— Co tu robić moja dobrodziéjko — rzekł: ani sposobu się do karczmy docisnąć, tyle ludzi i koni, różnego tałałajstwa, zbieranéj drużyny, iż nocować ani myśleć. Panów i chłopów sienie pełne, a w karczmie jak we młynie, kto pierwszy zajedzie ten pan.... trudno wyganiać. Tymczasem noc nadciąga, koniska łby pospuszczały zmęczone.
— A! ozwała się Elżusia: juści kobiecie ktokolwiek izdebki ustąpi — a konie i jezdni choćby się obozem położyli — niech no stryjaszek lepiéj poprobuje.
Poszedł pan Eligi po głowie się skrobiąc. Za Zygmusia, kiedy doma ucztował, gości w nim bywało mnóstwo, trafili się i z różnych stron przejezdni, mieli tedy znajomości co niemiara po świecie całym. Ledwie stryj od kolebki odpadł, gdy dorodny mężczyzna, po podróżnemu a raczéj po domowemu ubrany przystąpił do niego.
— Wszakci Okóń, jeśli mnie oczy nie mylą?
— Ten sam, Eligi, do usług — a kogoż mam honor?....
— Jakżeś mnie nie poznał, Trzaska!! pamiętasz to, jakeśmy u Zygmusia pili razem z kulawki?
— A! jakże, Trzaska! pomnę.
— Cóż wy tu robicie pośród gościńca?
— W biedzie jestem, synowica, właśnie oto Zygmuntowa, jedzie ze mną, a tu nie ma gdzie przenocować.
— Jakto nie ma gdzie? krzyknął Trzaska, strzeliłbym do was, żebyście do dworu nie zajechali — o staje. Toć to karczma moja, a dwór za lasem tuż. Nawracaj! zawołał na woźnicę — ja na koń siadam i prowadzę.
— Czekaj! stój! zatrzymując go zawołał stryj Eligi — Bóg raczy wiedzieć czy się moja synowica zgodzi, a juści do niéj nie strzelicie!
— Jak się nie ma zgodzić? ofuknął Trzaska, dla czego? a kiedyż to kto dobrém sercem ofiarowaną gościnę odrzucił?
I postąpił, zdjąwszy węgierską czapeczkę z głowy, do kolebki.
— Miłościwa pani, rzekł — przypominam się jéj, Trzaska jestem z Czerwonéj Kamienicy, bywałem w domy waszym, dom mój o staje. W gospodzie miejsca nie ma, ale dwór na usługi wasze. Stara matka i ja, oboje was przyjmiemy sercem całém.
Elżusia się skłoniła tylko.
— Nawracaj! za mną! zawołał Trzaska dosiadłszy konia. Stryj do kolebki się dostał, nie było co już próżnych czynić refleksyj, nie mieli téż nic do wyboru; pojechali do Trzasków.
Po za lasem mroku się trochę ujęło, widać było nieopodal wioskę znaczną i dwór, który niedaremnie zwał się Czerwoną Kamienicą. Niewiadomo który z Trzasków upodobawszy znać w Prusiech czerwone mury z toruńskiéj cegły, sprowadził był do siebie majstrów i dla fantazyi pańskiéj, wystawił sobie dwór niby malborskiego zamku kawał. Niewielkie to było, a wyglądało dziwnie i nie brzydko. Ludzie nie nawykli do takich budowli, brali to zdala za kościół, a pospólstwo dwór, potém i wieś od niego poczęło zwać Czerwoną Kamienicą. Było więc gdzie gościa pomieścić, bo budynek był obszerny, a w nim tylko jeden Seweryn Trzaska i stara matka jego.
Trzaska miał lat pod czterdzieści, a jeszcze się był nie ożenił, jakoś się ociągał i obawiał tego złotego jarzma. Człek był wesół, ochoczy, gorączka, sejmikowicz zawołany, na obywatelskie posługi gotów, myśliwy, tancerz sławny, dobry towarzysz, ale trochę próżniak mimo zajęć tylu. Matka gospodarzyła, on się najczęściéj od komina do komina włóczył, trudno go było do domu napędzić. Pragnęła stolnikowa bardzo ożenić go, aby się trochę ustatkował — ale się wykręcał bardzo zręcznie, powtarzając zawsze: — Stolnikowo dobrodziejko, będzie na to czas! będzie czas!
Dowodził, że dziadowie nie żenili się przed pięćdziesięciu... i dobrze im z tém było — nie mówił czy też i żony rade być miały takim mężom.
Gdy na drogę do dworu wjechali, Trzaska konia spiął i jak strzała przodem świsnął, aby powóz ciężki i zwolna się toczący wyprzedzić, a matce dać znać. Tak się uwinął dobrze, iż stolnikowa narzuciwszy czarny kwefik, była już u ganku, gdy Elżusia z kolebki wyskoczyła.
— Darujesz mi pani, że jéj tu niespodzianie spadam, odezwała się Piętkowa — ale to wina nie moja po części, raczéj łaskawego jéj syna, który nas tu gwałtem prawie zagarnął.
— Moja mościa dobrodziejko! odpowiedziała staruszka — to mu się bardzo chwali — bo obowiązku dopełnił.
Weszli tedy do dworu na podziw pięknie wewnątrz i pańsko urządzonego. Znać było dostatek wszędzie i porządek wielki. Rozmowa z razu toczyła się obojętna, wreszcie nie widząc męża przy jejmości, nie domyślając się nic, poczęto dopytywać o cel podróży i o Zygmusia, którego Trzaska znał.
Odpowiedziała Elżusia ni to ni owo, półgębkiem, Eligi też jeszcze się niezgrabniéj starał wykręcić. Musiało to uderzyć pana Seweryna, że coś w tém jest, iż tak mu niewyraźnie bąkają, począł sobie przypominać coś... i stryja Eligiego zaparł do kąta.
— Przebaczysz mi pan, rzekł, niedyskretne może pytanie... Coś mi po głowie chodzi, a nie dobrze sobie przypominam, czy nie jestem w błędzie? Byłem niedawno w Warszawie, tam o Piętce... bodaj czy nie o mężu jejmości coś gadano... gadano... a no — dalipan nie wiem czy o tym samym, jakoby do... Saksonii pojechał.
Spojrzał stryjowi w oczy, ten się zmieszał mocno.
— A no, może być, może być — odparł cicho — bo go w domu nie ma.
— I nic o nim nie wiecie?
Tak zagadnięty stryj już nie wiedząc jak się wywinąć, ścisnął potajemnie dłoń Trzaski i szepnął: — Chodźmy gdzie daléj na bok, powiem wszystko...
Gdy do bocznéj komnaty weszli, Trzaska się odezwał sam:
— Nie potrzebujesz mi pan mówić, bo ja teraz się opamiętywam iż wszystko wiem pono. Zygmuś żonę na wsi porzuciwszy, za Diuparką tą do Drezna poleciał... niepoczciwy! Jeśli myślicie, że go w Warszawie przydybacie to się mylicie srodze. Żal mi biednéj kobiety, którą taki zawód czeka. Czy nie lepiéjby na to coś wcześnie radzić?
— Nie ma co już radzić, ponuro ozwał się stryj bo ona wszyściuteńko wie.
— Co? że mąż za francuzką drapnął?
— A no wie.
— I cóż myśli?...
Stryj tak zagadnięty nie miał co taić, a oprócz tego człek był co całe życie języka za zębami trzymać nie umiał.
— Co myśli — mruknął — waćpan jéj nie znasz to kobieta jakich na świecie nie ma. Ona wybrała się w pogoń za mężem, i myśli go za szyję do domu przyciągnąć.
— Co pan mówisz! zawołał Trzaska — pojedzie za nim do Drezna?
— Powiada, choćby na koniec świata!
— Cóż to tak, z czułości? spytał Trzaska.
— Oj nie! kochałać go ona, ale teraz się gniéwa — dodał Eligi — dalipan bym nie chciał być na jego miejscu.
Trzaska rękami uderzył.
— Ot to mi kobieta! zawołał, a to jéj czołem bić! Gdybym taką heroinę drugą znalazł, to bym się ożenił.
— Poczekaj asindziéj, markotno zamruczał stryjaszek — ona mu obiecuje w łeb wypalić, jeśli jéj nie przebłaga, możesz asindziéj jeszcze o sukcesyę się po nim upomnieć. Parę krucic z sobą ma i nigdy ich nie rzuca.
Co raz bardziéj zdumiony, Trzaska też w coraz większy ferwor i uwielbienie wpadał dla heroiny, jak ją nazywał.
— Nie ma co mówić, zakończył — jeśli mu nawet w łeb wypali temu niegodjaszowi — zasłużył. Taką kobietę Pan Bóg mu dał i nieumiał jéj ocenić!
Przeszedł się po izbie parę razy namyślając..
— Jako ono jest to jest, rzekł Eligiego biorąc za pętlicę od podróżnego kontusza, ani ona ani wy sobie w téj podróży rady nie dacie.
— Ja jéj to mówiłem sto razy.
— A ona co?
— Ona się śmieje z niebezpieczeństw i z wszelkich trudności.
Wyszli do pierwszéj izby gdzie kobiety między sobą szeptały, bo właśnie stolnikowa rozpytywała Elżusię, a ta jéj też nie zataiła celu swojéj podróży. Staruszka ręce łamała reflektując — Piętkowa się uśmiechała.
— Stolnikowo dobrodziejko, mówiła, my kobiety dla tego tylko słabe jesteśmy, że nas mieć chcą słabemi, a w potrzebie energia się znajdzie i u nas. Nie, ja się nie trwożę.
Dano tym czasem wieczerzę, do któréj że wedle obyczaju osób dworskich, respektowych, gracyalistów, rezydentów dużo zasiadło, mówić o niczem poufalszem nie było sposobu.
Rozpowiadano de publicis, co z Warszawy słychać było i z Drezna. Chwila to była właśnie, w któréj się na małżeństwo najstarszego syna królewskiego z arcyksiężniczką Maryą Józefą zanosiło; rozpowiadano więc wiele o projektowanych wesela tego wspaniałościach — na które zapewne wielka do stolicy Saksonii napłynąć miała mnogość cudzoziemców, chciwych oglądania uczt, jakich nigdzie w Europie oprócz Paryża i Drezna, naówczas widzieć nie było można. Wiadomość ta zasmuciła nieco Elżusię, zapowiadając jéj wiele w podróży i stolicy trudności, tego jednak poznać po sobie nie dała. Trzaska przez cały czas wieczerzy w pięknego swego gościa oczy miał wlepione, nie mogąc ich od niej oderwać, a powtarzając w duszy iż Piętka wart był solennéj chłosty za niedarowaną rozpustę swoją. Acz z podróży i nie przystrojona, błyszczała pani Zygmuntowa takim wdziękiem, iż starzy i młodzi z uwielbieniem na nią poglądali. Śmiała postawa, ruchy i pogodne wejrzenie, coś jéj królewskiego nadawały.
— Byłem jeśli nie przyjacielem, to życzliwym Zygmuntowi Piętce dobrym znajomym, ale gdyby mu teraz pięćdziesiąt na kobiercu wyliczyć przyszło, ręki bym nie pożałował — dodał w duchu Trzaska — aż mi żal kobieciny, bo z tym starym safandułą jadąc, biedy tylko napyta po drodze, a jéj by człeka trzeba, coby pyły przed nią zmiatając, do celu poprowadził... Jest tego warta!
Westchnął pan Seweryn, bo mu heroina głowę od razu zawróciła, nigdy jéj jeszcze tak majestatycznie piękną nie widział.
— Klnę się wam, słowem szlacheckiem — gdyby nie to, że nie wypada, siadłbym na koń z wami, tego trutnia ścigać! szepnął po wieczerzy stryjowi.
— Nie wypada! nie wypada! odparł Eligi z takiemże westchnieniem, a może i żalem, iż go w pomoc wziąć nie mógł. Trzaska potém przysiadł się do pani Zygmuntowéj, i w miłéj rozmowie z nią i z matką cały wieczór przepędził. Oczéwiście mowy tam nie było o niczém, tylko w ogóle o drodze, o powietrzu, o ludziach — ale Elżusia miała ten dar, że z najmniéjszéj rzeczy wyciągnęła coś zajmującego i rozmowę prowadziła jak dobry gracz partyę maryaszową. Gdy przyszło żegnać się wieczorem, bo jejmość do dnia jechać chciała, Trzaska z westchnieniem rączkę jéj ucałowawszy, stryja zabrał jeszcze do siebie na lampkę miodu do poduszki.
— Ej! mosanie, rzekł mu podochocony, co to te szczęście ludzkie, prawda co starzy mówili, że jednemu szydła golą, drugiemu brzytwy nie chcą — otóż tak w życiu, — bałamut taki, wiercipięta jak Zygmunt, dostanie żonę jakiéj ze świecą szukać drugiéj i nie znaleźć, a poczciwemu człowiekowi coby ją szanować umiał, los da może koczkodona.
— No, powiem ja asindziejowi, dodał stryj cicho, sącząc powoli lampeczkę swoją — wszak ci to rodzona synowica moja i kocham ją mocno, ale mimo jéj wielkiéj piękności i rozumu, może bym żyć się obawiał z jejmością.
— A to czemu?
— Ba! wprawdzieć Zygmunt sam temu winien, że do tego ją doprowadził, a no gdy się spotkają niewiadomo co z nim będzie... Ona sama powiada, że mu gotowa w łeb wypalić — i — krucice z sobą nosi!
Trzaska się z siedzenia porwał z okrzykiem.
— Otoż to mi kobieta! zawołał, to charakter! A już, powiem wam, z takiéj rączki i zginąć miło... I mówisz asindziéj, że gotowa to uczynić?
— Grosza bym za to niedał! potwierdził stryj.
Drugi to już raz słysząc z ust pana Eligiego, zamyślił się Trzaska.
— Dalipan, to lubię — dodał — to lubię — to przecie jest kobieta co z siebie żartować nie da... Aż mnie piecze, żeby tę historyą z blizka widzieć, panie Eligi — hę! jabym z wami pojechał?
— Przecież asindziej sam widzisz, że to nie może być — odparł stryj, o tém i mowy nie ma.
— Myślisz asindziéj?
— A pewnie... Jeszczeby z tego gadanie wynikło, toby jéj sprawę popsuło.
— To prawda, odparł zamyślony Trzaska. Jechać z wami nie ma sposobu — jednakże gdybym ja też miał interes do Drezna i tym samym gościńcem musiał tam dążyć, nikt mi tego zabronić nie może.
Pan Eligi śmiać się począł. — Daj jegomość pokój, rzekł, ona w takim humorze, że jéj by się to nie podobało, a herod-baba bez krucic nie stąpi.
Pośmieli się tedy i na tem miód i rozmowę skończyli. Nazajutrz skoro świt, kolebka pani Zygmuntowéj ze stryjem Eligim i całym dworem w dalszą ruszyła drogę. Trzaska stał w ganku i patrzał długo za nią, zdając się coś rachować... O południu poszedł do matki.
— Muszę, jejmościuniu dobrodziejko, do Warszawy jechać. Referendarz mnie umyślnym wzywa i pisze abym rączki pani Stolnikowéj ucałował, a na dłuższy pobyt się wybrał, bo tam coś około naszéj sprawy zakrzątnąć się mają.
Niesprzeciwiała się matka wcale, wybór w drogę był krótki, i pan Trzaska, przed wieczorem już był na gościńcu, a konie miał rącze i woźnicy kazał by ich nie żałował.
Nigdy, bywało siedząc doma Piętka bez mnogiego dworu przy sobie obejść się nie mógł. Choć fortuna szlachecka nie bardzo starczyła na to, młodzieży kilku miewał przy sobie, aby mieć z kim pobaraszkować, w warcaby zagrać, na polowanie ruszyć i do celu o lepszą strzelać. Mieniało się to u niego, bo na jurgielt i barwę brać nie mógł, tylko zwykle czasowy dawał przytułek takim, którzy sobie dworskiéj służby szukali. Ale że dostatek był, kuchnia zawiesista i Zygmunt wesoły towarzysz, nigdy tam na nich nie zbywało. A trafiali się różni, czasem pokorne chłopaki choć ich do rany przyłożyć, więcéj trutniów, próżniaków i burdy, z którą długo żyć trudno. Pan Zygmunt to potém bez ceremonii wymiatał, — lecz gdy jednego się pozbył, trzech na jego miejsce przystawało. Było już takie zaprowadzenie na dworze iż szli jak w dym... do Piętki. Gdy się który tylko nie miał gdzie podziać — słano go do Zygmusia.
Jejmość wprawdzie tego dworu darmozjadów nie lubiła, ale jemu pochlebiało, że zawsze z kalwakatą dworno się mógł przedstawiać. Ostatniemi czasy przybłąkał się był tak niejaki Julek Dziemba, chłopak niczego, a trudno go było poznać rzeczywiście kim był, bo milczał wiele, pokorną miał postać — tylko wedle przysłowia, cicha woda brzegi rwie — jejmość nań koso patrzała — za to Zygmuntowi tak się jakoś przypodobać umiał, że ten prawie się bez niego obejść nie mógł. Dziemba mu towarzyszył wszędzie, z listami jeździł, do wszelkiéj hulanki posługiwał, szeptali z sobą nieustannie, podarki brał, nawet mu konia z rzędem za coś ofiarował pan Zygmunt. Dla jejmości też usłużnym był, nie można powiedzieć i przypodobać się starał, ale mu się to nie udawało, ta się od niego odwracała nie chcąc go znać. Czuła w nim zausznika i pochlebcę, jak powiadała. A im ona bardziéj się nań krzywiła, tém u Zygmunta więcéj w łaski rosnął.
Dziemba ten, młody jeszcze, chłop jak dąb, silny, zręczny, na twarzy blady, oczu biegających i niepewnych, jakby do dworu przyrósł; inni się mieniali, ten siedział... Parę razy brał go z sobą i w drogi pan Zygmunt, myślała jejmość, że go gdzie podzieje — ale nie.
Gdy się to nieszczęście stało, że Zygmuś za francuzicą drapnął, Dziemba we dworze był i w nim został. Elżunia ani nań spojrzała. Chodził do stołu, miejsce mu dawano, chleba nie odmawiano, lecz dobrego słowa nigdy. Cały ów gniew jejmości, odgróżki jéj, wybór w drogę, wszystko się to w oczach jego odbyło — patrzał się nic nie mówiąc. Gdy inni na Zygmunta pioruny ciskali, on ani mruknął — spuszczał oczy i ręce zwinąwszy palcami kręcił. Chodził, narzucając się do jakiéj służby, na posyłkę, ale jejmość go użyć do niczego nie chciała. Inni też we dworze co mu łaski pańskiéj zazdrościli, nie bardzo się doń zbliżali... koniowi obroku uszczuplać zaczęto, chłopcu coraz było ciaśniéj, dosyć, że gdy surowcowe pasy do jejmościnéj kolebki kręcono, jednego ranka Julka Dziemby nie stało. Dopatrzono się koło południa, że odrobinę rzeczy, które miał, w troki wziął, nawet bieliznę nieupraną od praczki ściągnął, konia sobie osiodłał i ruszył w świat. W izbie, którą zajmował, ino siano na tapczanie zostało i kupka śmiecia w kątku... a na ścianie wielkiemi literami napisał krédą: Valete!
Gdy Elżusi o tém powiedziano, pokiwała tylko głową, uśmiechnęła się i rzekła: — Z Panem Bogiem — i — krzyżyk na drogę. Nikt nie wątpił, że poznawszy, iż tu nie ma co dłużéj popasać, jak nie pyszny pan wyniósł się cichaczem. Nie domyślał się wszakże nikt tego, iż Dziemba, który wszystko słyszał i wiedział co jejmość mówiła i z czem się odgrażała — postanowił za panem Zygmuntem gonić, choćby na kraj świata, aby go o niebezpieczeństwie ostrzedz — a może mu wstydu oszczędzić.
Nic to nie było dziwnego wówczas, że się młody ubogi szlachcic na szkapie wlókł choćby i najdaléj; podróżowali tak ludzie przez ciekawość po całym świecie, choć się też trafiało, że czasem zajechali niekoniecznie tam gdzie chcieli. Dziemba choć młody jeszcze, ale od lat pono ośmiu różne kąty wycierał, naturę miał taką, że nie bardzo mógł na jednem miejscu usiedzieć. Milcząco, powoli umiał sobie wszędy radę dać, bo wytrwały był na podziw i lada czém się nie zraził. Na konia, którego od Zygmunta dostał, mógł śmiało rachować, iż go w szachu nie zostawi: gniadosz był grubo płaski, biegun nie ciekawy, a na podziw wytrzymały i nieznużony. Zdawał się iść sobie zwolna, krok miał jednak spory jakiś i choćby się najtężéj zmęczył, nigdy go spotniałego niewidziałeś.
Dziemba siadłszy nań ruszył naprzód do Warszawy; tu on już różne znajomości miał, wiedział gdzie pytać i języka łatwo dostał. Powiedziano mu bez ogródki iż za francuzicą do Drezna Zygmuś ruszył, bo od przyjaciół informacyi zasięgał gdzie ma stanąć i rekomendowali mu gospodę pod „polskim trębaczem“ na placyku, gdzie wówczas wielu zajeżdżało. Którędy się udał łatwo było odgadnąć, bo inaczéj wówczas nie jechał prawie nikt jak na Wrocław. Pokierował się więc i on tą samą drogą, dwa razy popasając, nocy i rana zachwytując, a konia nie nadużywając. Że się tam saskie wojska kręciły, a i z pruskim oddziałem spotkać się z biedy było można, torbę sobie skórzaną powiesił, i mówił, że z listami był posłany do wojewody którego skomponował od hetmana téj saméj nominacyi. Nic mu się nie trafiło w drodze i tak szczęśliwie, poprzedzając o dobrych kilka dni jejmość, dobił się do stolicy, kędy jak w wodę wpadł.
Że go wszakże widywano we dworze u Piętków, gdy Elżusia przybyła do Warszawy, a tu stanęła wysławszy stryja Eligiego na zwiady, przyplątał się zaraz do niéj żydek faktor znajomy i na pierwszym wstępie powiedział, iż jadącego, pewnie od jaśnie pani, dworzanina Dziembę z listami do jaśnie pana, widział i gadał z nim, a zapewniał że już niechybnie nawet na miejscu stanąć musiał.
Nowina ta nie mile bardzo w sercu Elżusi zabrzmiała, zarumieniła się, usłyszawszy ją, przed żydem jednak wydawać nie chcąc, poczęła go o Dziembę rozpytywać.
Żyd myślał, że chwaląc go i rozwodząc się nad nim największą jéj uczyni przyjemność — począł tedy swego mniemanego posła pod niebiosa wynosić.
— Był tu, ja jego sam widziałem, gadałem z nim, wołał prędko zachłystając się aż od pośpiechu — co to za sługę jaśnie państwo mają. Jak on tu rozpytywał, jak on drogę zwiedzał naprzód, jak on koło konia chodził!!
Plótł tak żyd ledwie się go pozbyć nareszcie mogła Elżusia... Wielce jéj ta wiadomość była nie na rękę. Łatwo się mogła domyśleć, że Dziemba pospieszywszy wygada przed jegomością wszystko, ostrzeże go i całą tę pogoń może nadaremną uczynić.
Zawahała się jak daléj postąpić, aliści i stryj nadszedł wiodąc z sobą drugiego takiego starego jegomości jak był sam, z opuszczonemi wąsami... Był to pan starosta Liwski, niejaki Brzeziński, dawny Okóniów przyjaciel. Ucałowawszy naprzód rączki Elżusi, zasapany drogą, wykaszlał się nim mówić począł. — Moja mościa dobrodziejko, a to mi szanowny pan Eligi powiada, że asindźka za tym wietrznikiem gonisz! Po co się to zdało szukać wiatru w polu. Wróci on i sam... Jam na to patrzał niemal jak ich tu dwóch, a bodaj trzech w te sidła wzięto. Przywieźli te nieszczęsne skocznice razem z teatrum królewskiem... a szło wszystko na operę dobijając się dostania u dworu biletów, jakby na odpust lub nabożeństwo! Wszakże mi tam druga taka szatanica jak owa Duparc, niejaka Fanfan, mościa dobrodziejko, tak samo syna uwikłała, że za nią mi się wyrwał do Saksonii!
— A widziałżeś pan starosta tę Duparc? zapytała Elżusia.
— Dwa razy, mościa dobrodziejko, dwa razy w balecie, jakiejś księżniczki Aulidy. Skakały te małpy i wyrabiały nogami łamańce, że sobie człek oczy musiał zakrywać, a co która bezeceństwo popełniła, to klaskano i cieszono się jakby cudu dokazała. Prawda że tam one i w powietrzu się nosiły i klękały i kręgowały... na podziw, ale — z piekła rodem mościa dobrodziejko — ten bezwstyd, jakiego u nas od początku świata nie bywało...
— Cóż one! piękne tak? zapytała niecierpliwie Elżusia.
— Nie bardzom się im przypatrywał, mościa dobrodziejko aby na sumienie tego wszeteczeństwa nie brać — a no — rzekł starosta — nie wydało mi się to nic osobliwszego.... tylko pomalowane jak jajka wielkanocne.
— A ta Duparc? spytała Elżusia.
— Na teatrum wydaje się i trzpiocze jak młode kurczątko, mościa dobrodziejko — mówił starosta — a ci co metryki znają, zaręczają, że do czterdziestówki jéj nie daleko... Wszystko to występuje przy świecach, bo po bożym dniu tynki by te na twarzach powyłaziły.
Westchnął starosta.
— Syna mi ta Fanfan powlokła, mościa dobrodziejko, jak asińdźce Duparc zabrała męża, choć mojemu Jurkowi rychléj się to przebacza, boć nie żonaty, a Zygmuntowi niedarowana rzecz, kto na asindźkę spojrzy. Ale one mają swe sztuki, w winie im napoju jakiegoś zadają szatanice, że i najrozumniejszy głowę straci.
Załamał ręce starosta.
— Tę pociechę mam, dodał, że Jurek pieniędzy dużo nie wziął, a gdy tych się przebierze, wracać musi, bo tam bez grosza popasać długo nie dadzą. I jejmościn też jeśli worka nabitego nie powiózł, wkrótce się napowrót zjawi jak turecki święty...
Elżusia nachmurzona nie mówiła nic — po chwili jeszcze raz zapytała starostę.
— Opisz że mi asindziéj, jak ona wygląda?
— Duparc? mościa dobrodziejko — a no! to przecie światu wiadomo, że król J-mość, była chwila, bardzo wielkie miał w niéj upodobanie. Niczego! Oczy czarne wielkie, brwi takież, nie wielka a no giętka i wyłamana... daléj... już powiedzieć nie potrafię... Twarz nie nasza, znać cudzoziemkę, niby włoszkę, niby cygankę...
Elżusia ręce załamała, spuściła głowę.
— Panie starosto, rzekła — masz tam syna, jedź ze mną, dwóch zbiegów razem ścigać będziemy i wzajem sobie pomagać.
Zamyślił się Brzeziński. — Dalipan bym to uczynił, rzekł — gdyby się to na co zdało — wiary nie mam, wywiną się nam zbiegi tak że ich nie pochwycimy, a gdybyśmy i złapali — cóż daléj?
— O! ja z moim będę wiedziała jak się rozprawić — a jeśli mi nie poprzysięże poprawy, dodała — no — to mu jak psu w łeb wypalę!!
Na te słowa starosta rękami obiema uszy zatulił, głowę w ramiona wcisnął. — Co asindźka mówisz — przerwał — cyt! cyt! nie godzi się nawet na wiatr takiéj groźby rzucać...
— Mój starosto — gorąco podchwyciła kobieta, albo nie mam świętéj słuszności za sobą? Wymagają od nas wiary, niechże nam jéj dochowują? Jeśli który nikczemnie zdradza, niechże się choć tai i wstyda, a nie przed całym światem srom domu roznosi? I ma mu to być przebaczoném, bezkarném, a powróciwszy będzie mi chciał w domu rozkazywać i ja przed nim padać mam jako przed panem a małżonkiem! Niedoczekanie ich — krzyknęła Elżusia — trzeba im pokazać, że nie zawsze kobieta łzami się tylko bronić umie.
Gdy tu mówiła, poczciwy starosta z otwartemi usty stał, jakby uszom własnym nie wierząc... bladł, przestraszył się, oglądnął na Eligiego... nie wiedział co mówić na to.
— Mościa dobrodziejko, wyjąknął dobrze się namyśliwszy — jest racya... to pewna, czy tylko tym sposobem poprawicie łotra waszego, niewiem. Niezwykła to rzecz widzieć niewiasty tak mężne... a no... a no... ciarki po mnie przeszły gdym asindźki słuchał. Spojrzawszy na nią ludzie potępią Zygmusia, a posłyszawszy kto wie? gotowi powiedzieć, że z husarzem się ożeniwszy omyłką, drapnął od niego, gdy wąsy zobaczył.
Elżusia popatrzała nań, a jakby na dowód, iż husarzem nie była, rozpłakała się.
— Co tu począć? zawołała. Może byś asińdziej miał słuszność, gdyby z innym do czynienia było, a nie z tym oszalałym Zygmusiem. Łzy tu nie pomogą.
— A krucice jeszcze mniéj, odparł starosta — wierz mi asindźka.
— Więc cóż? cierpliwość, ale ja jéj nie mam.
— Hm! znalazłoby się coś jeszcze — odezwał starosta... tylko to nie dla asindźki...
— Cóż przecie? pytała Elżusia.
— Nie stworzona jesteś komedyą grać... co w sercu to na dłoni! a tu by trzeba właśnie tak postąpić jak w onéj sztuce, którąm na teatrum widział, gdy ostatni raz król JM. był, a z nim francuzka Duparc.
— Jakże? jak? niecierpliwie domagała się Elżunia.
— Jak?... namyślając się nad stylistyką począł starosta. Rzecz się dzieje nie wiem w jakim kraju... bodaj w antypodach, bo ludzie poubierani jakem ich tu nigdzie nie widział. Mąż zdradza żonę, właśnie tak jak Zygmuś ją, dla koczkodona. Cóż ona czyni? Oto udaje też niewierną i mizdrzy się do młokosa, czem męża do desperacyi, konfuzyi zazdrości i skruchy, a finalnie do proszenia o przebaczenie przymusza.
— Nie — tego bym ja nie potrafiła — ozwała się Elżusia — a no — ponieważ dobrze mieć w zapasie broń im jedną więcéj, dziękuję staroście za radę.
— Nie radzę! nie radzę, bo ślizka to rzecz — podchwycił Brzeziński — i zacnéj matrony, jaką asindźka jesteś, nie godna... Nie zabrakło by jéj pewnie tych, coby tę komedyą z jejmością dobrodziejką grać chcieli — ale by potém owe służki odprawić trudno.
Uśmiechnęła się Elżusia smutnie... zamilkli...
— Starosta więc niepojedziesz ze mną? zapytała.
— Chyba asindźka sobie służyć każesz — rzekł stary — dla syna nie pojadę, bo wiem że mi powróci — byle cały! Ja na to nie pomogę nic...
— Pojadę więc sama — dodała Zygmuntowa i to co najrychléj, bo mnie tu od stryja Eligi, (obróciła się do niego) nie miła spotkała wiadomość. Rachowałam na to, że mojego przerażę przybyciem niespodzianem, a pochwycę, gdy się nie będzie domyślał iż za nim gonię, tymczasem... Dziemba niegodziwy, na łeb i szyję, przodem z językiem poleciał. Znać on go był tam na straży zostawił.
Starosta i Eligi, zaczęli rękami do góry i koło głów machając, wyrażać przerażenie swe i oburzenie.
— Niepoczciwy Dziemba! krzyknął Eligi — a no — moja kochana pani — żeby on miał tam zostawiony być i o Zygmuncie co wiedział — to nie. Świadkiem byłem gdy lamentował i mam to przekonanie, że tak go będzie musiał szukać i gonić jak my, grając w ciuciubabkę. A kwestya kto go z nas prędzéj dogoni!
Westchnął stryj.
— Co gorzéj, rzekł powoli starosta, iż prawdopodobnie ani wasz ani mój już nie są w Dreźnie. Francuzice się porozłaziły... chcę mówić porozlatywały po świecie. Słyszę, że były w Lipsku, drudzy plotą, że do Flandryi ruszyły, a inni, że do Paryża. Nuż ci trutnie za niemi? dodał Brzeziński, to potém — per pedes i jak marnotrawni synowie odarci wracać będą musieli, jeśli ich gdzie po drodze prusacy gwałtem nie zawerbują i nie zainkorporują do gwardyi króla JMości... a z niéj jak z piekła — nullo redemptio! a oba nasze chłopy jak dęby! a pruski król za takich na wagę złota płaci! i jemu to wszystko jedno, szlachcic czy nie, byle pleczysty a miał na czem dźwigać karabin. Ot co mnie przeraża...
Elżunia ciągle posępnie zamyślona, skrzywiła usta nieco.
— E! rzekła, gdyby jakich kilka miesięcy pochodzili pod muszkietami... nie zawadziłoby... a wykupić zawsze można.
— Otoż bo to, mówił daléj starosta, że pono nie zawsze można... oni się tam w wielkiego wzrostu ludziach, a potężnéj siły tak kochają, iż cuda o tém prawią. Łapią ich po wszystkich drogach, kupują, zwożą... i nie ma ceny jakiéj by król pruski nie dał za dorodnego grenadyera. Nasz moja mości dobrodziéjko — kocha się tak samo słyszę w czerepach i garnuszkach i mówią ludzie, że z prusakiem raz taki handel zrobili; prusak dał kilka wanien porcelanowych chińskich, a sas kilkudziesiąt żołnierzy po półczwarta łokcia! Elżusia myślała, że starosta żartował, a plotka ta przecież była historycznym faktem.
Przerażało ją daleko mocniéj to, że Eligi i starosta prorokowali, iż zbiegowie mogli się już nie znajdować w Dreznie, ani może w Lipsku i że za niemi gnać przyjdzie aż do Flandryi i kto wie jak daleko. Mimo to Elżusia się nie zachwiała, zdało się jéj, iż stryj ze starostą w spisku będący, umyślnie ją tak przestraszał, by od dalszéj powstrzymać podróży. Raz postanowiwszy pogoń, bądź co bądź zawrócić się z niéj nie chciała, namarszczyła piękną twarz, podparła na białéj dłoni głowę i siedziała zadumana nic nie mówiąc.
Starosta pożegnał ją i przeprowadzony przez stryja wysunął się powoli.
Drugiego dnia nie żartem już sposobiono się w drogę, stryj Eligi jeszcze bardziéj sposępniał, nie żeby mu odwagi brakło, lecz że zleniwiał i na awantury oczewiste puszczać się nie miał najmniejszéj ochoty. Wracał chmurny do domu, gdy w ulicy posłyszał za sobą.
— Czołem panu Okóniowi!
Obrócił się i ze zdumieniem postrzegł Seweryna Trzaskę, który na tęgim siwoszu, w pięknym rzędzie, paradował przez ulicę.
— A asindziéj tu co robisz, stolnikowiczu? zapytał.
— Jak widzicie — wlokę się... utrapiony mnie gna interes.
— Dokąd?
— Niewiem jeszcze, rzekł Trzaska, przygnał mnie tu, może popędzi gdzie daléj!... a no sprawa gardłowa.
— Hę! gardłowa!! a cóż to o niéj słychać nawet nie było w Czerwonéj Kamienicy?
— W godzinę po waszym wyjeździe odebrałem list od referendarza... a że u mnie pali się wszystko i w sercu i w rękach, otom ci tu jest! A wy ztąd rychło?
Eligi wzdychał.
— Dziś, jutro, rzekł, gdyby mnie słuchać chciała albo Brzezińskiego, który u niéj był... i gadać umiał — nawrócilibyśmy do domu... ale herod-baba uparta!
— Co asindziej mówisz! to niewiasta heroiczna! zawołał Trzaska czapkę z piórem podnosząc do góry.
Eligi nie odpowiedział nic... pokłonił się i myślał oddalić.
— Kiedyż jedziecie? spytał Trzaska.
— Jeśli nie dziś jeszcze, jutro pewnie... Czołem.
— Czołem, rzekł młodzieniec, a złóżcie tam respekt mój u nóg heroiny. To mówiąc siwosza spiął, błotem bryzgnął i — tyleście go widzieli. Eligi do gospody powróciwszy nic pilniejszego nie miał nad to, by synowicy wyspowiadać się ze spotkania z Trzaską, i opowiedzieć jéj całą admiracyą jaką miał dla niéj.
Znowu piękne brwi Elżusi nachmurzyły się i ściągnęły — pokiwała główką dziwnie... — Co go tu przygnało?
— Ani bym grosza nie dał, że wasze piękne oczy, rzekł stryj — jeśli się myśli za nami wlec, pięknego nam piwa nawarzy.
— Gościniec każdemu wolny — odezwała się Elżunia, ale bym mu nie życzyła nadto mi się na oczy nawijać, by odprawy nie dostał jakiej się nie spodziewa.
Z ukosa spojrzał stryj Eligi, mrucząc pod nosem — herod-baba!
A tu już tłumoki pakowano i konie kazano zaprzęgać, i Elżusia do drogi przebrana, przeze drzwi wyglądała do sieni rychłoli będzie gotowo. Spieszyła teraz bardziéj jeszcze może, dowiedziawszy się o Trzasce, którego pogoń nie w smak jéj poszła.
Pierwszego dnia podróży nie trafiło się nic szczególnego, kraj do koła wyglądał jakoś pusto i smutno. Mnogie wojsk pochody go zniszczyły. Widać było na pół opuszczone wioski, poobłamywane płoty, dwory odrapane, zboża w polach mizerne i bydełko zdrobniałe. Gdziekolwiek szlakiem szli sasi lub inne obce żołnierstwo, mało tam i ludzi i trzody i zapasu zostało. Gdzie nie gdzie z przed kilkoletniéj wojny napotykali pobojowiska znaczne po usypanych w polu kurhanach. Na gościńcu mijali się z dworami jednych panów, którzy do Saksonii dążyli, drugich co z niéj powracali. Po gospodach trudno było o miejsce, o obroki, o izbę jaką taką. Tak samo i nazajutrz stryj Eligi kłopotać się musiał, a na dobitkę nowo okute koła okazały się gorszemi od starych i obręcz jedna zaczęła się luzować tak, iż ją koniecznie na nowo przymocować należało. Kowala nie znaleźli na popasie, różnemi więc domowemi środkami lecząc chore koło, dowlekli się do miasteczka, w którem im rzemieślnika obiecywano. Pod noc już i przy zbierających się na burzę chmurach wjechali na rynek ostawiony gospodami. Na nieszczęście jarmark był w mieścinie, domy pełne, a na nocleg z obu stron od Drezna i Warszawy naściągało tyle dworów, iż gdzie tylko stryj Eligi wszedł za głowę się brał, widząc wszędzie tabory. Już był niemal nadzieję stracił żeby miejsce choć szczupłe zdobyć się dało, gdy Elżusia ulitowawszy się nad starym, sama z kolebki wysiadła. Na szczęśliwą trafiła chwilę, bo właśnie przeciw miejsca tego, wyszedł był na chmury znać patrzeć, mężczyzna dorodny z laską w ręku, któremu z obu stron dwóch suto wschodnią modą ubranych karłów towarzyszyło. Wielki musiał być pan, bo to i strój i mina i ów karli dwór dowodził. Pięknego wzrostu, postawy kształtnéj, twarzy rumianéj i pogodnéj, w podróżnym stroju z węgierska złotem uszamerowanym obficie; nieznajomy ów gdy z chmur na ziemię rzucił okiem, postrzegł Elżusię i jakby osłupiał oczów od niéj nie mogąc odciągnąć. A że tuż stryj Eligi krzątał się rozpowiadając jéj o swych niefortunnych przygodach, i poznać było łatwo, że tu jakieś zachodziły trudności, pchnął karła jednego by ku niemu pana Eligiego prosił. Niezrozumiał zrazu stary czego od niego chciano, przecież ów służka złocisty nie dał mu się namyślać — zbliżył się więc ku stojącemu jegomości z pokłonem.
— Przepraszam asindzieja — zawołał pan — nie byłbym inkomodował, a no téj pięknéj pani niechciałem być natrętnym. Widzę żeście państwo w kłopocie — jam tu dworem moim całą gospodę zajął — czém służyć mogę? Jestem wojewoda inowrocławski. I rzucił nazwisko.
Pan Eligi wielce szanujący dostojników, pokłonił się do kolan.
— Mości wojewodo, rzekł nie mamy kąta z synowicą moją — a tu burza nadchodzi, karczmy wszystkie zajęte.
— Hej! ozwał się wojewoda do karła — wołaj mi Rzesińskiego a żywo!
Wypadł na te słowa drab okrutny w mundurze jakimś od pętlic i szarfów tak złotych jak samego wojewody.
— Słyszysz Rzesiński, zakomenderował wojewoda, moich koni połowę i ludzi do téj karczmy co z brzegu wprowadzić, a żyda z bebechami wyrzucić precz, ci państwo tu staną pod opieką moją. Stancyę waćpan obmyślisz.
To powiedziawszy grzeczny wojewoda rękę niosąc do czapki zbliżył się do Elżuni, znać w nim było Augustowego dworaka, nawykłego piękności hołd składać, choćby do krzesła senatorskiego prawa nie miała.
— Piękna pani odezwał się — chociaż znać jéj nie mam jeszcze zaszczytu — dosyć mi było spojrzeć na nią, ażeby pragnąć jéj służyć. Niegodzi się by takiéj urody i dystrakcyi osoba szukała schronienia, które się samo przed nią, na jéj skinienie otworzyć powinno. Rozkazałem dom zajęty przezemnie oczyścić i proszę byś w nim gościnę przyjąć raczyła.
Skłonił się chcąc jéj podać rękę. Elżunia odkłoniła mu się wprawdzie i uśmiechnęła, lecz od ręki wyśliznąwszy, odpowiedziała śmiało:
— Dziękuję panu wojewodzie... gościnę przyjąć jestem zmuszona, a jeśli kiedy szczęśliwy traf zaniesie w nasze strony, Elżbieta Piętkowa rada będzie we własnym domu odwdzięczyć serdecznem przyjęciem.
— Acani dobrodziejka jakich jesteś Piętków? czy ci co się Ślepowronem pieczętują? a z domu, jeśli wolno spytać? odezwał się wojewoda.
— Z domu jestem Okóniowna Pieńkowska, a Piętkowie Oczkowicze istotnie Ślepowron w klejnocie noszą! odparła śmiało Elżusia wciąż postępując ku gospodzie.
— Rodziny mi obie znane, choć nie z moich stron, rzekł wojewoda — stara szlachta oba rody! a to i bez legitymacyi z twarzy acani dobrodziejki wyczytać się dało, bo na królowę wyglądasz!
Nadto był grzeczny pan wojewoda. Elżusia rumieniła się — lecz nie gniewała może. Pomyślała tylko: — A ten łotr mnie dla malowanéj staréj francuzicy odbiegł!
Weszli do gospody gdy grzmieć już dobrze zaczynało i błyskawice po niebie zwijały się gospodarząc pośpiesznie. Równie znać prędko Rzesiński się uwinął, bo izba piękna stała otworem dla jéjmości i konie drugiemi wrotami wyprowadzano, aby kolebka zaraz, unikając ulewy, wtoczyć się mogła.
Wojewoda do progu odprowadziwszy panią skłonił się, rękę jéj pocałował, bo mu jéj odmówić nie mogła, a sam ująwszy Eligiego do drugiéj izby przeszedł. Karły za niemi szły w ślad.
— Niechże i asindzieja poznam, odezwał się do stryja.
— Jestem Eligi Okóń Pienkowski, rodzony ojca pani Piętkowéj, który jéj w podróży towarzyszę.
— Dokąd że?
— Do Drezna jedziemy.
— A to chyba króla jegomości od Denhofowéj odsadzać! zawołał wojewoda, bo jak tę piękność zobaczy, i o Cosel i o Königsmark i o księżnie Teszeńskiéj i o ostatniéj zapomni, zaśmiał się wojewoda.
— Wolne żarty! panie wojewodo — moja synowica wcale tego na myśli nie ma. My ludzie starego autoramentu, a Elżusia moja skromne dziecko.
— Czemuż jéj maski na twarz nie włożycie, ciągle żartobliwie mówił wojewoda — by najcnotliwszą była ludziom szkodliwszą być musi, bo niezwyciężonéj jest piękności niewiastą.
— Jeśli mam prawdę rzec — szepnął stryj, ona piękność to jeszcze najmniejszy z tych przymiotów, któremi Bóg obdarzyć ją raczył, bo i głowa i rozum i serce, kto ją pozna z blizka, o twarzy zapomnieć każą.
Stryj znać pod wpływem wymowy wojewodzińskiéj zdobył się na tak piękną pochwałę i uradowany sobą, dokończywszy odpoczął.
— Bardzo wierzę co mi asindziej mówisz, bo to wszystko sama twarz wyraża — dodał wojewoda. Jeśli też zapytać wolno, co ją do Drezna prowadzi?
Stryj Eligi, jakkolwiek gadatliwy i wielce szanujący senatorską godność pytającego, zmięszał się tém pytaniem. Nie miał prawa synowicy z sekretu wydawać.
— Delikatnéj natury, nader delikatnéj natury interes, mruknął spuszczając oczy, i raczysz mnie pan wojewoda uwolnić, jeśli być może, od odpowiedzi.
— A zatém, śmiejąc się rzekł pan i poklepał po ramieniu Eligiego — zatém przysięgam, że amor gra w tém jakąś rolę. Nie może to być — by się ta natrętna mucha około tego cukru nie kręciła!!!
— Hm, bąknął stryj — ja nic powiedzieć nie mogę.
— Panie Okóń, przerwał wojewoda — jadę też ja do Drezna, to się dowiem! tajemnica się przedemną nie utai żadna.
— Ani bym ja śmiał tak łaskawemu na nas panu a dobrodziejowi, i tak dostojnemu senatorowi tajemnicę czynić z czego, gdyby o mnie szło... a z moją synowicą, przyznam się panu wojewodzie — niebezpieczna sprawa, gdybym się źle znalazł.
— Cóż tedy? co? jakaby asindzieja kara spotkała? zaśmiał się wojewoda.
— To tylko wiem, że narazić się na nię nie ważę, bo kobieta jak piękna tak popędliwa i gwałtowna.
Wygadał się już nieco stryj Eligi.
— Doprawdy! proszę! rzekł wojewoda — a i to jéj z oczów patrzy. A no w niewieście jak w koniu arabskim ogień wielki znaczy krew szlachetną. Ale to wszystko mocno moją obudzą ciekawość.
W chwili gdy to mówił, wojewoda stojąc z karłami i panem Eligim po środku sieni karczemnéj, błysnęło straszliwie, a w tejże chwili trzask jakby się już karczma waliła, zagłuszył mówiących i swąd siarczysty dał się słyszeć. Wojewoda przeżegnał się, co też uczynili wszyscy przytomni, karły na kolana popadały. W tém naprzeciwko buchnął z domostwa sąsiedniego płomień, a krzyk i wrzaski napełniły rynek i dom cały. Przestrach ogarnął wszystkich.
— Pali się! Ogień! Ratujcie! wołali ze wsząd i biegali bezprzytomni.
Z izby swéj wybiegła też Elżusia zobaczyć czy się co stryjowi lub ludziom nie stało. Wojewoda, który stał spokojnie, posunął się ku niéj, mimo zamętu ogólnego nie zapominając o obowiązkach grzeczności.
— Uspokój się acani dobrodziejko — rzekł, my tu wszyscy na straży stojemy, a ognia do nas ludzie moi nie dopuszczą. W każdym razie nad jéj bezpieczeństwem czuwać będziemy.
Elżusia dziękowała, wojewoda jak w obraz się w nią wpatrywał. Wybiegając zrzuciła była płaszczyk z ramion, kibić jéj jeszcze się piękniej rysowała w sukni obcisłéj, a zarazem owe kruciczki, które na sznurze uczepione w kieszonkach miała, zdradziły się rączkami, które z nich wyglądały. Wojewoda je dostrzegł i zdumiał się.
— Na Boga żywego! zawołał — a cóż to asińdźka zbrojno jeździsz jak widzę i na siebie więcéj niż na orszak swój rachujesz? Cóż znaczy ta broń?
Elżusia zarumieniła się mocno.
— Panie wojewodo, rzekła, wiem że ta broń w ręku kobiety wydać się może dziwną, alem ja nawykła i sama sobie rady dawać i liczyć tylko na siebie!
— Na Boga żywego! Cudowną mi pani jesteś z temi pistoletami. O jednej tylko słyszałem, która z niemi jeździła — ale niech Bóg uchowa bym jéj imię wspomniał przy pani!
Ponieważ ogień gaszono, a w części i ogromna ulewa go stłumiła, burza zaś ustawała i niebezpieczeństwo nie groziło, Piętkowa skłoniwszy się uszła do swéj izby co prędzéj. Chciał za nią stryj, lecz go powagą swą wojewoda zatrzymał.
— Słówko, mój łaskawco — rzekł — chodź do mnie. Widzę, że kucharz wieczerzę już dawać każe, asindziéj musisz ją ze mną jeść, to nic nie pomoże, a pani Piętkowéj ja ją poślę i gdy przyjęła gospodę u mnie, chleb też mój raczy przyjąć.
Tak się i stało. Poszedł pan Eligi na wieczerzę, przy któréj i kieliszek wina się znalazł, a dolewał pan wojewoda obficie, chcąc znać w dobry humor wprawić gościa, żeby mu się łacniéj wygadał z czém jadą. Ujęty przyjęciem i wielkim faworem dygnitarza, pan Eligi w końcu sub rosa, zakląwszy, aby to między niemi zostało — wszystko wyśpiewał. Chciwego miał słuchacza w gospodarzu, który się śmiał i coraz wykrzykiwał z podziwu nad jędrnym charakterem niewiasty.
Gdy skończył stryj, wojewoda się zadumał.
— Ciekawym, rzekł, jak się ta historya rozwiąże. Volens nolens, jadę w tropy za wami, spodziewam się tedy, iż się w Dreznie zobaczymy i że mnie asindziéj odwiedzić raczysz. Tym czasem piję za zdrowie pięknéj synowicy waszéj i sukurs jéj podróży. W żadnym razie żałować nie będzie, że ją przedsięwzięła, bo gdyby męża nie znalazła, adoratorów natomiast kopami liczyć będzie. Gdyby się na dworze pokazała a! no, nie ręczyłbym i za króla jegomości, choć nam trochę ociężał. Mogłaby Denhofowéj niechcący stołka przystawić.
Domawiał tych słów pan wojewoda, gdy Eligi, który był wstał i na dymiące szczęty spalonéj od piorunów karczmy poglądał, otoczonéj ludu tłumem — aż krzyknął czegoś z podziwu.
— Co tam waszmość zobaczyłeś! spytał wojewoda.
— Nic tak osobliwego — ale znajomego tylko, któregom się tu widzieć nie spodziewał. Muszę zobaczyć co tu go przyniosło.
Puścił go tedy gościnny wojewoda. Przed gospodą stał z ludźmi swemi pan Seweryn Trzaska i rozglądał się gdzie zajechać.
— A pan tu co robisz? podbiegłszy spytał Eligi — w Imię Ojca!
— Jak mnie widzisz w kłopocie jestem, obojętnie odparł Trzaska — referendarz wysyła mnie do Drezna, muszę jechać chociem się w drogę nie wybrał. Sprawa gardłowa.
Dziwnie nań popatrzał Eligi.
— Osobliwsza rzecz — dodał, że się tak spotykamy, rzekłby kto, że stolnikowicz w tropy nasze podążasz.
Trzaska ramionami ruszył.
— Co się wam śni — jadę bo muszę! Ale ponieważ znowu się zetknęliśmy — jakże tam piękna heroina nasza?
— Cóż? zdrowa i spokojna, rzekł stryj, mniéj ją bodaj podróż męczy, a sprawa kłopocze niżeli mnie! Ale waszmość musisz gospody szukać.
— A tu kto z wami?
— Wojewoda inowrocławski.
— Miejsca nie ma?
— Ani kęska...
— Kiedyż jedziecie daléj?
— Jutro do dnia, jeśli koło nam przyklepią.
Odszedł pan Eligi, ale zafrasowany udał się zaraz do synowicy. Wszedłszy obejrzał się, potarł podgoloną czuprynę i ręce załamał.
— Widzisz asińdźka, moja złota Elżuniu, co to za bieda młodéj kobiecie wybrać się na takie azardy! Co krok to nowe kłopoty.
— Jakież? kochany stryju? przecież jam nie winna że piorun trzasł w karczmę!
— Ale oto wojewoda się gorzéj od karczmy do asińdźki zapalił! a tu i Trzaskę licho niesie.
— Jak to? Trzaskę? gdzie?
— A jest tu, plecie że go jakiś referendarz do Saksonii wyprawił! Jaka to prawda... On się od Czerwonéj Kamienicy za waćpanią wlecze!
Elżusia ruszyła ramionami niecierpliwie.
— Zabronić mu trudno jechać tą co i my drogą, rzekła — ale się myli jeśli myśli, że w podróży znajomość zawiąże. Źle trafił i płochy człek, widzę, nie wiele mam dlań szacunku.
Zastanowiła się nieco.
— Kochany stryju, rzekła — jest na to wszystko rada. Nic nie trzeba ichmościom mówić kiedy my jedziemy. Niech koło klepią jutro cały dzień, posiedziemy tu, ci pojadą przodem i tak się zgubiemy. Juścić niemogą chcieć mi towarzyszyć, bo ja na to nie pozwolę, a który by probował, będę wiedziała jak się z nim mam rozprawić.
Powiedziała to takim głosem i z taką odwagą, że pan Eligi osłupiał.
— Ale — Elżusiu kochanie — pana wojewody asińdźka potrzebować możesz! Kto wie co się stanie, ten pan wiele znaczy u dworu!
— Ja z dworem do czynienia mieć nie będę! odparła kobieta.
— Któż to może wiedzieć — mruknął stryj — te diablice na jurgielcie są dworskim. Kto wie gdzie Zygmuś, może opieki prawa wzywać przyjdzie.
Elżusia się rozśmiała.
— Ja prawa innego nad moje własne nie znam i to mi starczy. Tylko proszę o wyjeździe nie wspominać nic, a puścić ich przodem.
— Tak, — jeśli się to uda! dodał Eligi.
— I kochany stryj — bądź łaskaw gdy spytają, o niczem niewiedzieć.
— Zapewne i to się rozumie — rzekł Eligi — tylko, że Trzaska to desperat jakiś!
— My o nim i wiedzieć nie powinniśmy! przerwała Elżunia — co nam do niego, a jemu do nas!
Po burzliwym wieczorze, noc jakoś przeszła spokojnie, powietrze znacznie ochłodło, a ranek zwiastował się nader piękny. O świcie ludzie wojewodzińscy do podróży się zaczęli sztyftować korzystając z chłodku. Gdy Eligi wyszedł do sieni, znalazł tu i wojewodę z karłami, już ubranego, który ujrzawszy go odezwał się głośno.
— Polewka winna na jegomości czeka! a co tak z jazdą marudzicie? u was widzę nic nie gotowo.
— Stopki całuję, wojewody — skłonił się pan Eligi — będziemy i my niebawem gotowi, ale to z kobietami wiadomo — zawsze się powolniéj guzdrze. My nagoniemy.
— A no, bo ja jechać muszę — rzekł wojewoda — gorąco we dnie straszne, lepiéj w chłodku przestać.
Wypiwszy polewkę na prędce, submitował się pan Eligi, do kolasy odprowadził senatora, karły posiadały z boku na drążkach i cała procesya powozów, konnych, wozów, koczych ruszyła pompatycznie z miasteczka. Pan Eligi odetchnął wolniéj, gdy oto — z drugiéj strony patrzy, w rannym łosiowym kaftanie, stoi Trzaska w drzwiach drugiéj gospody.
— Czołem! dzień dobry!
— Do nóżek upadam.
— A cóż jedziecie?
— Tak! tak! jedziemy, ale gdy się jejmość ubierze.
— Nie pojechalibyśmy to razem? byłoby weseléj.
Eligiemu zrobiło się markotno, przypadł do ucha natrętowi.
— Jedźcie przodem! baba czegoś w złym sosie, lepiéj się jéj nie nastręczać. Jedźcie przodem — nagoniemy.
Trzaska zamilkł i pochmurniał, postał chwilę we drzwiach, popatrzał i huknął na służbę — konie kulbaczyć! w drogę!
Aż się lżéj zrobiło stryjowi gdy zobaczył i ten drugi orszak oddalający się gościńcem i ręce złożył. — Chwała Opatrzności, rzekł w duchu — otożeśmy się ich pozbyli. Teraz do jutra trzeba szabasować w miasteczku, boć tak długo oni stać nie będą i pogubiemy ich — co daj Boże.
Lecz z temi rachubami, choćby nawet i na dnie podróży — nie zawsze człowiek tak wychodzi jakby sobie życzył. Chłop strzela, Pan Bóg kule nosi.
Zabrali się tedy na cały dzień spoczywać, czemu konie rade były, a pani Zygmuntowa nie wiedziała wcale, że sobie tem gorszego piwa nawarzy.
W onym czasie, gdy p. Zygmunt Piętka poczynał się starać o Elżunię, już przy niéj zastał smalącego siarczyście cholewy niejakiego Gracyana Borodzicza. Borodziczowie mieli wioskę około Okóniów; mieszkali w Wiązówce — o trzy ćwierci mili od Wólki. W owych czasach żył jeszcze ojciec Gracyana, pan Filip Borodzicz, były rotmistrz kawaleryi narodowéj, słynny rębacz, gaduła i bibuła. Syn do niego wcale nie był podobny, chyba z twarzy i postawy. Mężczyzna nie piękny, to prawda, ale dorodny, zdrów, silny, twarzy marsowéj i męztwa takiego, że się niczego w świecie nie uląkł. Szedł bez namysłu z szablą jeden na dziesięciu, a pistolety do siebie wymierzone za lufy łapał. Wymowę miał trudną, mówił też niewiele, ale na słowo jego liczyć było można. Zakochał się był Borodzicz w pannie i attentował z pozwoleniem rodziców, gdy się Zygmuś zjawił i zaraz go odsadził. Borodzicz pannę widząc za nim odstąpił, ale jak się kochał tak ze swém kochaniem pozostał. Chcieli mu pp. Okóniowie drugą swatać — podziękował. Smutny a wierny swemu pierwszemu uczuciu — zaklął się, iż nigdy w życiu się nie ożeni, a Elżuni poprzysiągł wierność do śmierci. Śmiano się z tego, dawał się śmiać, ani się taił.
— A co to jéj szkodzić ma, że ja ją kocham. Zdaleka i słońce kochać wolno.
Znano go z téj passyi, Zygmunt sam czasem sobie z kawalera żony swéj żartował, ona nie... Otwarcie powiadała, iż miała dlań szacunek i przyjaźń. A Zygmuś ją bystrością znać dowcipu i układną postawą obałamucił, bo inaczéj byłaby pewnie poszła za Borodzicza.
Gdy się ta nieszczęsna przygoda trafiła z Zygmuntem, Borodzicza nie było doma, jeździł do krewnych kędyś daleko. Dopiero wróciwszy dowiedział się o wszystkiem. Pierwszego tedy dnia nie spoczywając, do Okóniów pojechał.
Zastał tam łzy i niepokój i wiadomość o podróży Elżusi z panem Eligim. Stryja znał dobrze, a wydało mu się, że dla towarzyszenia młodéj kobiecie w daleką drogę źle był dobrany — to go zasmuciło bardzo. Nie mniéj myśl iż rzucona bez opieki w świat nieznany, wiele przecierpieć musi.
Nie mówił jednak Okóniom nic, pochodził z niemi, postękał i do domu powrócił. Tegoż wieczora dla zasięgnięcia języka do Mioduszewskiego pojechał. Oba oni jednakiemi byli adoratorami pięknéj Elżusi i nawzajem się też wielce kochali. Ledwie Borodzicz z konia pośpiał zsiąść, już go stary Mioduszewski witał.
— A co! bratku! nie ma królowéj naszéj nie ma!
— Jać to za tem do waści na radę przybyłem, ściskając go odparł Borodzicz — nie dosyć że pojechała nieopatrznie w cudzy kraj, ale kogoż wzięła z sobą, hm...
— Rozgotowaną sztuka mięsę! zawołał Mioduszewski, bo to kruche jak ona a nie posilne. Niech mnie wezmą! pojechał Eligi.
— Otóż to jest! rzekł Borodzicz — ale gadaj no jegomość więcéj! Jak? co? ja nic nie wiem.
— Co mam mówić? Znacie królowę naszą, zaczął Mioduszewski podnosząc ręce — to kobieta jakich nie ma. Powiedziała sobie że pojedzie za nim i ruszyła jak z procy, żadną siłą jéj powstrzymać nie było podobna. A po co pojechała? zarznij mnie to ci nie powiem! Eligi mówi, że mu obiecała w łeb strzelić — no — ale tego nie uczyni... żeby mu tam w oczy napluć i zawstydzić, przyznam się tyle fatygi nie było warto! żeby go tu nazad przyciągnąć? — wszak ci i sam ogoliwszy się przybędzie pewnie. Summa summarum, królowa nasza z wielkiego gniewu, bodaj czy nie bąka ucięła, którego sama potém żałować może. Niech mnie wezmą!
— A może! westchnął Borodzicz — i w dodatku Eligi!!
— Dobre człeczysko, ale co po nim! zawołał Mioduszewski.
— Hm! mruknął przechadzając się Borodzicz, to źle jest — źle... a rodzice ją tak puścili!
— Któż ją strzyma? odparł gospodarz, gdy czego chce — to być musi, a gdy się pogniewa, żadna siła jéj nie zmoże.
— Hej! hej! uśmiechnął się Borodzicz, ręce ogromne gdyby łapy niedźwiedzie składając jak do modlitwy — hej! hej! to musiała być piękna gdy się tu gniewała!!
Aż westchnął z piersi całéj — ona bo czy się gniewa, czy się uśmiecha — czy smutna to coraz inaczéj, a piękna... kroć sto tysięcy... zarwał — Mioduszewski uściskał go.
— Prawda! prawda! to jest mosanie piękność nad pięknościami, to jest — kobieta jakiéj drugiéj nie ma pod słońcem... niech mnie wezmą.
— Nie ma pod słońcem! powtórzył Borodzicz i począł znowu chodzić po izbie jak zwierz po klatce.
— Wiesz acan co? wiesz co? mnie się zdaje — dodał — tak ją opuścić, zdać na łaskę Opatrzności z tym Eligim, — ciemięgą — to się nie godzi. Za późno się dowiedziałem o wyjeździe — a no — a no — wiecie co, Mioduszewski?
— A co? a co?
— Ja za nią pojadę! Ona o tém i wiedzieć nie ma, i nikt oprócz was — będę z za węgła naglądał. Ot! a co wy na to?
— Hm! westchnął drugi — żeby ona mi była gospodarstwa nie zdała, ja bym toż samo zrobił — niech mnie wezmą!
— Ale żywéj duszy ani mrumru! dodał Borodzicz — chciałem wiedzieć co wy powiecie — teraz bywajcie zdrowi — ja dziś nocą już będę na gościńcu.
— E?? e? spytał Mioduszewski — na prawdę!
— Jak mi Bóg miły! bywaj zdrów.
Uścisnęli się. — Tegoż dnia ruszył Borodzicz, a dobrawszy i konie i ludzi, niezatrzymując się nigdzie, poparł tak, że tego dnia gdy koło reperowano w miasteczku, stanął w niem na popas.
Rzeczywiście koło było oddawna gotowe, konie się tylko wylegiwały, ludzie chrapali, Elżusia zadumana siedziała w okienku, a stryj Eligi który się strasznie nudził, po pustym rynku miasteczka chodził z rękami w kieszeniach, jakby po swym własnym toku. Dwie kozy żydowskie i chuda krowa, żywiące się resztkami wczorajszego jarmarku, dotrzymywały mu towarzystwa. Spacerował tak sobie zdjąwszy nawet pasa, aby mu wolno było, gdy na zawrocie nos w nos... z konnym jakimś się zetknął i aż cofnął.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! Borodzicz! a ty tu co robisz?
Nieszczęśliwy pan Gracyan, który się tu jeszcze podobnego spotkania wcale spodziewać nie mógł — a nie był do niego przygotowany — oniemiał. Szyk, pyk — co tu powiedzieć?
Zaczął się kłaniać i uśmiechać, myśląc tymczasem jak się wykłamać. Innemu by to może łatwo przyszło, ale Borodzicz nie miał najmniéjszéj wprawy, nie trafiło mu się dwa razy w życiu wyłgiwać. Łykał więc wyrazy, śmiał się, wąsa kręcił, a myślał: — Co ja tu jemu nieszczęśliwy powiem?
Niechciał się wcale przyznać, że gonił za niemi, ani nawet się im pokazać. Wypytywał po drodze kiedy jechali i był pewnym, że go o cały popas, co najmniéj wyprzedzają. Tym czasem zatrzymanie się w miasteczku było powodem, że się tak niespodzianie zetknęli.
— Cóż ty tu robisz? zapytał się Eligi.
— Ja? co ja tu robię — mówił Gracyan przeciągając dla namyślenia się — w istocie panu się zdawać może dziwném co ja tu robię, nieprawdaż? ha! a ja też nie mogę się wydziwić jakim trafem tu pana spotykam?
— Czyś waćpan w domu był? spytał stryj.
— Kiedy?
— A no teraz w Wiązówce byłeś?
— Jakto?
— Z tamtąd jedziesz?
Borodzicz zmiarkował, że się jednem kłamstwem śmiałem uratuje.
— Ja? ja jadę od familii. Cztery tygodnie jak nie byłem w domu.
— Nic nie wiesz?
— A cóż mam wiedzieć!
Stryj Eligi odetchnął. Nic nie wiesz? Zygmuś uciekł z diablicą, a my z Elżusią za nim goniemy! Ona tu jest.
— Tu jest? zawołał niby dziwiąc się Gracyan.
— Tu! i stryj wskazał na gospodę.
Duch wstąpił w Borodzicza.
— Otóż, rzekł, szczęśliwy trafunek mnie tu sprowadza.
— Bardzo szczęśliwy... chodź do Elżusi, będzie ci rada, bo to ty stary adorator, stary adorator! śmiejąc się, dodał stryj.
Borodzicz z razu się opierał, potem otrząsnąwszy z pyłu, za stryjem pociągnął. A już Elżusia go z okna dostrzegła i zarumieniła się zobaczywszy, bo się jéj zdało, że i ten może za nią goni — obiecała go sobie surowo przyjąć i odprawić, bo z nim jako z najwierniejszym sługą nie robiła ceremonii.
Gdy się stryj w progu pokazał, po twarzy poznał, że synowica była gniewna — bo się jéj wówczas ciemne brwi schodziły prawie i pręga występowała na czole.
A pan tu co robisz! zawołała na Borodzicza zobaczywszy go i nie czekając aż ją pozdrowi.
— Istny przypadek, miłościwa pani! jadę od familii, cztery czy pięć tygodni jak nie byłem w domu.
To rozbroiło Elżunię, uśmiechnęła się.
— Dowiaduję się od pana Eligiego, że państwo w podróży jesteście i to jeszcze tak dalekiéj, tak smutnéj.
— Siadaj panie Gracyanie, swobodnie zaczęła Elżusia — podróż to nie straszna, a bardzo się smucić nie mam czego! chcę ratować człowieka, który rozum stracił. Znaleźć go muszę, poprobuję ocalić, a nie!.. Machnęła ręką.
— To co? szepnął Borodzicz.
— To wrócę do domu i — obejdę się bez trutnia, ale gdy on przyjedzie, może mnie nie zastanie. Ja się ani podróży ani jego nie lękam.
— Herod-baba! szepnął stryj — ona się nie lęka, a ja się lękam!
Borodzicz milczał. Elżunia chodziła po izdebce dosyć raźnie, wziąwszy się w boki, a tak jéj w podróżnéj katance było pięknie aż miło spojrzeć — pasł też oczy nieszczęśliwy Gracyan i wzdychał. Jakoś go to wszystko tak nagle a niespodzianie pochwyciło, że się na żadną przytomną odpowiedź nie przygotował, i gdy go Elżunia nagle zagadnęła — A pan dokąd jedziesz?
Stropił się i zmięszał, niewiedząc co odpowiedzieć. Po długiem milczeniu powtórzyła mu: — Waćpan dokąd jedziesz?
Co tu było orzec? głowa pękała, kłamstwo go każde niesłychanie kosztowało. W téj chwili gdy łykał niedojrzałe wyrazy, których powiedzieć nie śmiał jakby mu kto szepnął na ucho: — Na Szlązk woły kupować.
— Na miłego Boga! rozśmiała się kobieta — a toż z waści gospodarz! Przecież od nas je tam wodzą sprzedawać?
— Hm! nie wiem! rzekł zafrasowany Borodzicz... nie wiem, bo mnie powiedziano, że takiego bydła jak na Szląsku u nas nie widziano.
Coś to tak kłamstwem pachniało, że Elżusia głową strasznie trząść zaczęła.
— Może i pan za jakim koczkodonem gonisz! rozśmiała się — bo się przyznać lękasz! wszak ci to chodzi po was.
— Ino nie po mnie — zawołał Borodzicz z oburzeniem, to się po Borodziczu nie okaże.
Tak jakoś rozmowa drażliwa się skończyła; biedny Gracyan stał a patrzał, czując że swą panią nie rychło znów zobaczy.
— Pewnie panu do tych szlązkich wołów pilno — rzekła filuternie trochę Elżusia, ruszaj że szczęśliwie nie wstrzymujemy, my tu jeszcze nocować będziemy.
Skłoniła mu się, wyszedł rad nie rad, a stryj Eligi za nim. Ale mało co już mówili, bo Gracyan do rozmowy skorym nie był, stryj ponuro chodził, wreszcie namyśleć się należało co tu począć. Pożegnali się w rynku, Borodzicz schronił się do żydowskiéj izby, gdzie sobie jajecznicę zadysponował. Zastygła wszakże ta podróżna potrawa, a jeszcze chodził i dumał a przemyślał co miał z nieszczęsną swą figurą uczynić, aby nie narzucać się kobiecie, a na straży jej pozostać. Po długich rachubach postanowił ruszyć przodem i wyczekawszy gdzieś, aby go minęła, później za nią nieznacznie podążać.
Gdy się to dzieje, na gościńcu dobrze przodem przed wszystkimi poleciał Juliusz Dziemba z tą informacyą, aby sobie gospody szukał pod „Polskim Trębaczem,“ kędy pocztylioni stawać nawykli, co z listami extra do króla posyłani byli. Dobił się do stolicy właśnie w taką nieszczęśliwą porę, gdy z Niemiec różnych książąt, z całego świata podróżnych moc się była wielka zbiegła do stolicy, w nadziei jakichś uczt i uroczystości nadzwyczajnych. Po niemiecku nie wiele rozumiejąc, a ufając temu, że tam siła swoich znajdzie, Dziemba dotarł do nowego miasta (dziś się ono starém nazywa na odwrót), a że w ulicach był i jezdnych i powozów i lektyk i pieszych tłok nadzwyczajny, utonął w tłumie sam już nie wiedząc co począć. Szczęściem pacholika z podgoloną głową, gąsiorek pod pachą niosącego, zobaczył.
— Na miłość bożą — chłopcze — zawołał po polsku do niego — ratuj ziomka, a powiedz mi gdzie ja się tu mam podziać?
Chłopiec zęby białe pokazał: — A wy to zkąd?
— A no, widzicie po mowie! wśród tego szwargotu — obałwaniałem, nic nie rozumiem. Prowadźcie mnie do jakiéj gospody, gdzieby się można ludzkim rozmówić językiem.
Chłopiec mu wciąż w oczy patrząc śmiał się.
— A to wy myślicie — rzekł, że wy tu kąt znajdziecie gdzie? ale! ale! wszystko zapchane.
— Gdzież gospoda pod Trębaczem?
— Ja cię do niéj zawiodę, a co po tém? tam kąta nie ma.
Poszli tedy przeciskając się, chłopiec z gąsiorkiem przodem, ten konia za sobą wlokąc za nim. Tymczasem w tłumie ktoś miłosierny, żeby szkapa zbyt wielkiego nie dźwigała ciężaru, troki poobcinał i tłomoczek przygarnął. Dziemba nie rychło się opatrzył. Przybyli pod Trębacza... dziedziniec pełny, do stajni ani się docisnąć, gawiedzi wszelakiéj jak mrowia... kiedy spojrzy, aż z za wrot blada twarz Janka woźnicy pana Zygmunta patrzy, ale tak smutno jakby po tygodniu postu. Rzucił się tedy ku niemu chłopca zabywszy: — Chwalić Boga! jest pan?
— Albo ja wiem! ziewając syknął Janek.
— Jakże nie wiesz?
— Co mam wiedzieć! Pięć dni jakeśmy go nie widzieli — gdyby w wodę wpadł. Gospodarz obroku i strawy nam już dawać nie chce, konie żłoby gryzą, my chleb suchy, a pana ani widu ani słychu.
— A gdzież go szukać?
— Albo ja ta wiem gdzie? odparł Janek, jak się kropnął raz ztąd, tyle go oczy widziały. Nam tu chyba z głodu przyjdzie pozdychać!
Co człowiek klnie i łaje — oni nie rozumieją nic... jak groch na ścianę... nawet nie ma téj pociechy, żeby się z którym poczubić.
— Przecież pan w mieście jest?
— Abo ja wiem czy on jeszcze na świecie! obojętnie głodny Janek wyśpiewał.
Obejrzeli się w dodatku do wszystkiego, że z trok tłomoczek zniknął Dziembie, którego całe mienie w nim było, aż się na płacz zbierało. Siadł przy Janku na kamiennym słupku i we dwóch zaczęli litanię klątw na Niemców, przyczém może się co komu więcéj dostało. Już było z południa, postawił konia Dziemba, a że szczęściem trzosik chudy miał w kieszeni, poszedł Janka nakarmić i sam coś zjeść na miasto. Posilili się oba kiełbaskami, a że o konie w gospodzie byli bezpieczni, bo wyrostek przy nich został, Dziemba poprosił Janka, aby go trochę oprowadził.
Na Zygmunta musieli czekać zlitowania bożego — by ono im go dało w ręce, nie wiedzieli wcale i nie mieli pojęcia gdzie go szukać. Przewlekli się tak po rynku pełnym jeszcze, przez zamkową ulicę, zajrzeli w bramę, wyszli ku mostowi, wszędzie ścisk znajdując ogromny i ledwie mogąc wyminąć między końmi, wozami, lektykami i ciżbą. Około zamku dostali od halabardnika sążnistego po plecach, aby prędzéj z drogi schodzili, i uznojeni wrócili pod Trębacza. Dziemba tylko trochę się obeznawszy z ulicami, na jutro wyprawę odkładał.
Drugiego dnia gdy się na słomie w stajni przespawszy obudził Juliusz, chciało mu się płakać, po co on tu z wielkiéj gorliwości zapędził się za owym panem, który mu tu tak mógł dać zdechnąć jak swoim koniom i sługom. Zwlókł się nieboraczysko na mszę do kapliczki, którą mu ukazano, potém wędrował po ulicach i zjadł znowu parę kiełbasek popiwszy je wódką, potém już nie wiedział co robić... gdy — a było dobrze z południa — przechodząc rynkiem starym, zapatrzył się w okno. W oknie stała bardzo pięknie wystrojona niewiasta z wachlarzem, i śmiejąc się do rozpuku, ręką i rękawiczką dawała mu znaki, aby wszedł. Dziemba obejrzał się naprzód czy to się do kogo innego nie stosuje, lecz zaprosiny te widocznie były dla niego. Zawahał się — piękna twarzyczka ze śmiechem, którego utulić nie mogła, ciągle gwałtownie mu ukazywała, ażeby szedł na górę. Zbliżył się do okna zdumiony, osoba była zupełnie nieznajoma, a z ust jéj szybko raz po raz zaczęło się sypać:
— Siemba! Siemba! Siemba!
Nie było więc wątpliwości, że nie kogo innego tylko jego wołano. Acz nadzwyczaj skłopotany, pomyślał, że szlachcicowi nie wypadało nie wiedzieć czego się ulęknąć i śmiało wszedł do kamienicy.
Wschody były przyciemne, lecz ledwie się na nie wdrapywać począł, w górze otworzyły się drzwi, usłyszał czyjś zmieniony głos — Dziemba! i pośpieszył nań. Drzwi zastał na rozcież odemknięte, z obu ich stron stały dwie kobiety bardzo przystrojone całe we wstążkach i kokardach, uróżowane, ubielone, trzewiczki na korkach, ręce po łokcie obnażone, w gorsecikach jakichś jak w pudełkach, a do gorsu postrojone, na głowach upudrowane dwie piramidy z kwiatami tak misternie fryzowane ujrzał, iż osłupiały stanął. Kobiety śmiejąc się wciąż go do środka wzywały.. ale nie mówiły nic, gestami tylko pokoje dalsze pokazywały. Cóż było robić? Mimo że sobie widocznie drwiono z niego, posunął się daléj.
Pierwszy pokój był pięknie przystrojony, meble złocone z jedwabnemi przykryciami, zwierciadła w porcelanowych ramach, pająk od sufitu jakby cały z kwiatów i ptaszków ulepiony, ale w nim... nikogo. Dziemba znalazł się sam jeden i nie wiedział co myśleć. Drzwi do drugiego pokoju stały otworem, zajrzał doń. Drugi był jeszcze wytworniejszy. Ściany w nim całe lśniły od jedwabiów. Stolik przed kanapką wysadzany był z marmurów, posadzka wyglądała jak szkatułka cała w kostki i floresy. W rogach na kolumnach wazony malowane dźwigały snopy kwiatów, których woń rozchodziła się w powietrzu. Żywéj duszy i tutaj. Dziemba szedł powoli, lecz coraz śmieléj. Co to wszystko miało znaczyć? Z pokoju tego ostrożnie wyglądając, dostrzegł niby sień wyłożoną marmurem, ogromne okno z niéj na pół otwarte wychodziło na balkon balustradą marmurową obwiedziony. Na balkonie złocona stała klatka, a w klatce siedziała papuga zielona, która spostrzegłszy Dziembę, zaczęła kręcić głową i wrzeszczeć:
— Gute Nacht! Gute Nacht!
Wszystko to dziwnie go draźniło. — Co daléj robić? Oczywiste z niego sobie ktoś stroił żarty! Wrócił się Dziemba nazad z mocném postanowieniem wyjścia z tego jakby zaczarowanego domu. Doszedłszy jednak do pierwszych drzwi, znalazł je na klucz zamknięte, a gdy się odwrócił, postrzegł, że i te któremi do papugi chodził pozamykały się. Natomiast gdzie w ścianie żadnych wprzódy nie było, zobaczył otworzone, a przez nie widok osobliwszy. Cichuteńko, bez ruchu, jak skamieniałe, siedziało u stołu towarzystwo z kilkunastu osób złożone, niby obraz żywy wyglądające...
Na stole zastawionym obficie, ubranym w wazony, szkła, kwiaty, porcelanę, figurki, w półmiskach stały owoce, potrawy, cukry i łakocie. Postrojone kobiety oparte jedna na łokciu, druga na ramieniu mężczyzny, inna z rękami w wieniec nad głową, patrzały wszystkie na nieszczęśliwego Dziembę. Stroje ich były osobliwe, a jaskrawe i mnóztwem świecideł popstrzone... jaskrawe też twarzyczki i oczy i usta wiśniowe, około których loki fryzur i brylanty zausznic i naszyjników łyskały. Wśród nich naprzemian siedzieli mężczyzni w maskach, jeden z nosem ogromnym i chińskiemi wąsami do pasa, drugi w sukni Arlekina, trzeci w peruce jak fura siana i okularach jak talerze, czwarty z rogami na głowie i uszami sterczącemi do góry.
Patrzał Dziemba, patrzał na ten bankiet osobliwszy i coraz go nieruchomość ta więcéj męczyła, gdy — nagle muzyka jakaś słyszeć się dała... wszystko ożywiło się, ruszyło, zagadało, a jedna z pań jęła Dziembę ręką zapraszać do stołu i wołać usty śmiechu pełnemi:
— Siemba — Siemba!
Mężczyzna w peruce i okularach podniósł kielich pełny do góry i wyciągnął go ku niemu, wołając — Fifat Siemba!! Wszyscy przytomni pochwycili za szklanki, kielichy, flaszki i echem rozległo się — Fifat!!
Wszystko mu się jeszcze zdawało, że gdzieś w stajni pod Trębaczem usnął, że mu się licho wie co marzy, a radby się był z tego snu otrząsnął, gdy głośnym śmiechem parsknął ten co miał rogi, zerwał maskę z twarzy i uradowany Dziemba ujrzał — kochanego Zygmusia.
Zygmuś bawił się tu szczęśliwie, avec les Comediens ordinaires du Roi... Skoczył on z za stołu i pobiegł do zdumionego chłopaka. Wszyscy ogromnym znowu chórem śmieli się i klaskali. Prolog sztuki doskonale był odegrany. Posadzono Dziembę do stołu nie pytając o nic, nalano mu puhar wina, podsunięto pieczeń, a gdy reszta towarzystwa weseliła się jako chciała śpiewając i krzycząc, Zygmunt klapnął go po ramieniu.
— Co ty tu robisz? zkądeś się tu wziął?
— Z dobréj woli pewniebym był się nie zabił w ten kraj niemiecki, westchnął Julek — ale mnie miłość ku panu przygnała.
— Cóżeś się zatęsknił? parsknął Zygmuś.
— Gdzie zaś panie! gdybym tęsknił tobym musiał zdychać, bo dogodzić sobie trudno — a no nieszczęście się stało.
— Co za nieszczęście?
Dziemba namyślał się jak mu to ma powiedzieć.
— Jejmość okrutnie się na pana rozsierdziła.
— Ale ba — to minie.
— Pono nie, bo ona tu za panem jedzie, a na moje uszy słyszałem, że się temi słowy odgrażała: — jak psu mu w łeb strzelę!!
Zygmuś, który się nigdy nie spodziewał, ażeby żona tak na seryo brać miała wybryk jego — widocznie się zmieszał. Znał Elżusię tyle, iż wyrzeczonego słowa jéj nie lekceważył.
— Widząc panie, że to nie żarty, że pani się do drogi pakuje z panem Eligim, a krucice do kieszeni wzięła, drapnąłem ja przodem, aby miłemu panu oznajmić i przestrzedz. Com biedy i głodu napytał i strachu, Panu Bogu chyba ofiaruję.
Zygmunt poklepał go po ramieniu.
— To ci nie przepadnie, rzekł — bądź spokojny... ale miałażby ona aż tu gonić za mną? Hę?
— Nieochybnie, tylko co jéj może nie widać!
— Któż z nią?
Dziemba począł liczyć konie i ludzi i wszystko co się do podróży sposobiło.
Zygmunt potrząsał ramionami.
— To coś nie żartem, rzekł rozgniewany — ale jak pójdzie między nami na udry, tom i ja nie malowany! Niech przyjeżdża, zobaczymy co mi tu ona zrobi? a najprzód czy mnie tak weźmie jak się jéj zdaje? Jeśli ona gonić umie, ja potrafię uciekać. A to baba! zawołał — nie przędłoby to przy piecu kądzieli? hę? nie śpiewałaby godzinek! Zachciało się świat sobą zajmować i grać heroinę... niech ją...
Stuknął pięścią o stół tak mocno, że się wszystkie kieliszki powywracały, i porcelana płaczliwie jękła. Widząc brew namarszczoną i gniew, jedna z pań, mała, fertyczna i ciekawa, z czarnemi oczyma i brwiami aksamitnemi, wybielona i wymalowana, a muszkami upstrzona, przybiegła nagle, sparła się na ramieniu Zygmusia poufale, i nagadawszy mu coś na ucho, maleńką rączką klapnęła go po twarzy...
Zygmuś się odwrócił, chcąc za to uderzenie ukarać gdy jéjmościanka poskoczyła w powietrzu jak fryga, okręciła się, uderzyła raz jeszcze, skoczyła na krzesło, z krzesła na stół, między wazony i kieliszki, ominęła je szczęśliwie żadnego nie potrąciwszy, furknęła na prawe krzesło, usiadła w niém poważnie bardzo i pokazała Zygmusiowi dwie różowe figi z dodatkiem niemniéj różowego końca języczka. Odbyło się to tak szybko, że Piętka nie miał czasu wydobyć się z krzesła, a Dziemba zdumiony wywrócił swój kieliszek i rozlał wino... Grzmot oklasków zgromadzenia nagrodził zręczność balleriny. Któż inny jak tancerka mógł takiéj sztuki dokazać?
Śmiech powszechny powitał też bezsilne usiłowanie Zygmunta, który chciał się dostać do winowajczyni, ale ręce wszystkich współbiesiadników łapały go i zatrzymywały na drodze, arlekin go bił dostawszy łopatkę z za krzesła, podstawiano nogi i krzesełka, lano mu wodę za kołnierz, na ostatek jegomość w peruce zręcznie ją zdjąwszy ze swéj łyséj głowy, wrzucił Zygmusiowi na odwrót, tak że jéj tylne pukle oczy mu zasłoniły...
Dziemba patrzał, nie wiedząc czy bronić Zygmunta czy śmiać się, czy uciekać... Zamęt był straszny, lecz skończył się w sposób bardzo osobliwy: porwano pana Piętkę pod ręce i całe towarzystwo tańcując na zabój, miotając się, szalejąc, śpiewając wyleciało z nim do pierwszéj sali... Tu rozpoczęto prawdziwie piekielne tany, z takiemi podskokami, wyciem, świstem, wyłamywaniem po stołach, krzesłach, kanapach i po podłodze jakby szał jakiś owładnął niemi..
Dziemba wstał od stołu i patrzał przecierając oczy... Niektóre z tanecznic i tancerzy siadali na ziemi, inni skakali im na ramiona, wywracano koziełki... zdawało się, że wszyscy kości połamać muszą i karki pokręcić. Skończyło się to jednak na takiém znużeniu, iż popadali na podłodze jak porozbijane lalki.
W pośrodku dyszał Zygmunt dobywszy się na wpół z peruki, ale śmiał się i trzymał za boki.
— A co Dziemba! krzyknął, a czy u nas się tak bawić umieją? To szatany wcielone te Francuzice, Włochy i Cygany... Ledwie po chwili Zygmuś się zwlókł jakoś probując krzyżów czy mu ich nie połamano i pokuliwając na nogę.. Ubiór jego, a przebrał się tu oczywiście z niemiecka już, poszarpany był w kawałki, koronki wisiały w strzępkach, kamizola nie miała guzików, poły jednéj u fraka brakło, bo została na podłodze... z żabotów wisiały ruiny i pończocha nawet jedna zsunęła się na trzewik...
Nie lepiéj mieli się i drudzy, szczególniéj panie, których fryzury się porozpuszczały a suknie na robronach świeciły otworami... Śmiano się jednak serdecznie, zbierając zaraz potracone łańcuszki, naszyjniki i kolce.
Zygmuś padł na krzesło ocierając pot z czoła.
— Cóż ty Dziembo na to?
— Julek ramionami ruszył: — Trzeba żelaznych ludzi, żeby się tak bawić mogli! rzekł cicho.
— I są żelazni! odparł Zygmuś, piją, skaczą, wrzeszczą dzień i noc, a nic im nie szkodzi! To dopiero mi ludzie i to mi hulanka! A u nas! E! dodał, kapucyny!
Chwilę odetchnąwszy Zygmuś zwlókł się, podszedł do małéj owéj z grubemi brwiami, coś jéj poszeptał na ucho coś ona jemu... dał znak Dziembie i wysunęli się drzwiami ku wschodom. Ale w takim stanie w jakim Piętka się znajdował, nie sposób było pokazać się na ulicy, zajrzał więc do małéj izdebki gdzie znaleźli krawca nad robotą i fryzyera przy peruce, około któréj z żelazkiem tańcował; ci dwaj artyści wzięli go na kwadrans w opiekę, połatali, pozszywali, oczyścili, Zygmuś dostał jakiś płaszczyk na ramiona i wspaniale Niemców nagrodziwszy, spuścił się z Dziembą ze wschodów...
— Gdzież pan mieszkasz? zapytał go Julek po drodze?
— Nocleg czasem gdy się bardzo spiję odprawiam w ciupce pod Trębaczem, rzekł Piętka — a resztę dnia to się człek tam i sam bałamuci.
— Gdzieżbyśmy pogadać mogli? dodał Dziemba.
— Hm... może na wino gdzie wstąpićby trzeba, bo mi od tego szalonego tańca w gębie zaschło — zamruczał Piętka — jak ci się zda?
— Nie wiem, ale i pod Trębacza zajrzeć trzeba, bo tam Janek z głodu mrze i konie żłoby gryzą... gospodarz im już nic nie daje.
— Stłukę bestyę na miazgę! krzyknął Zygmuś...
— Wiesz pan co? jeśli tak ma być — ja z panem nie idę — rzekł namyśliwszy się Julek — nas tu mało a Niemców siła, pan jednego zaczniesz tłuc, oni nam wszyscy na karki siędą i z życiem nie ujdziemy...
— Ale gdzie zaś! zawołał Piętka spokojnie — ja będę którego chcę tłuc, oni będą patrzeć. To tylko bieda, że pozwą do sądu, poświadczą i każą tak zapłacić, że wszyscy razem tego nie warci — ot dla czego tylko mu w kącie uszu natargam. Bądź ty spokojny, ja już ich znam.
Poszli tedy razem pod Trębacza. Zygmuś się z gospodarzem w kącie rozprawił tak, że ten raz tylko kiwnął i wrócili do Dziemby. Izdebka, w któréj mieszkał, po paradnych salach opuszczonych przed chwilą wydawała się bardzo smutnie. Okno wychodziło w podwórze... łóżko było pierzynami nabite, ale wązkie, stół chwiejący się, a krzesełka jakby po przepiciu, niepewne na nogach.
— Czemuż pan sobie uczciwszego mieszkania nie poszukasz? spytał Dziemba.
— A mnie ono na co? Ja tu prawie nigdy nie siedzę, a pieniędzy szkoda... i wiesz co, Dziemba — bodaj, że mi ich już prędko zabraknie. — Co tu poczynać?
Struchlał chłopak.
— A te, któreś pan wziął z domu?
— Zachcisłeś! toż się żyło przez parę dni po królewsku, a to kosztuje dyabelnie... mówił Zygmuś wzdychając. Trochę się przepiło, trochę przejadło, trochę przegrało, trochę z kieszeni mi wyciągnęli, o reszcie chyba kto inny wie, bo nie ja... Dobył z kieszeni trzosika i wysypał na stół — było w nim kilkanaście dukatów i kilka talarów.
— E! e! e! zawołał, fiu! fiu! fiu! jam się tego nie spodziewał, kruszczowe skarby... jeszcze tyle. Tak z tém jak bez tego! trzeba pójść na wieczerzę...
— Ale panie — zaprotestował Dziemba.
— Ale milcz! przerwał Zygmuś — jest tu taki co mi pieniędzy da! ale ba! tylko się przebiorę i poprowadzę z sobą na wieczerzę.
Wszystko co dotąd Dziembę spotkało, dawało mu wielce do myślenia, nawykł on był do pańskich hulanek, a bywały niektóre i bardzo ochocze i szalone, coś takiego jednak jak tu nie trafiło mu się nietylko oglądać, lecz nawet nie marzył, by się to na świecie znalazło. Zygmuś też tu tą atmosferą zdawał się jakby upojony... Lekceważył sobie wszystko, z pogróżek żony śmiał się, ruszał ramionami i śpiewał — jutra dla niego nie było, począł Dziembie rozpowiadać o Francuzicy jaka to miła i pełna talentów kobiecina, jak skacze, jak śpiewa i jak swojego czasu poważną nawet a przyzwoitą być umie; dodał, że się w niéj na zabój kocha, że jest nadzwyczaj szczęśliwy i że póty ztąd nie ruszy, choćby po niego dziesięć żon przyjechało, póki do dna tego kielicha nie dopije.
— Jednakże ciekawym — dorzucił Zygmuś — co ona tu ze stryjem Eligim pocznie, gdy się nareszcie przywloką? Najprzód, licha zjedzą, żeby mnie znaleźli, powtóre figle im będę płatał... i zemszczę się za to prześladowanie. No! kiedy wojna! to wojna!
— A jakby się jéjmość do króla udała — zapytał Dziemba.
Zygmuś za boki się wziął ze śmiechu.
— Doskonaleby trafiła! albo to on lepszy! Ale jejmość nadto rozumna, żeby miała sięgać tak wysoko... a stryj Eligi dobry na zające nie na takie kozły jak ja.
Poczęli tedy pić, a że skromnego Dziemby nie dosyć było Zygmusiowi, dobrał sobie dwóch jeszcze towarzyszów i tak noc spędzili do rana... Pokładli się spać na ławach ponakrywani płaszczami, a przebudzili się aż na śniadanie.