>>> Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Marany
Wydawca Nakładem J. Czaińskiego
Data wyd. 1911
Druk Drukiem J. Czaińskiego
Miejsce wyd. Gródek Jagielloński
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Marana
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Honorjusz Balzac.

MARANY.
POWIEŚĆ.
GRÓDEK JAGIELLOŃSKI
NAKŁADEM i DBUKIEM DRUKARNI J. CZAINSKIEGO W GRÓDKU JAGIELLOŃSKIM
Skład główny w księgarni Gubrynowicza i Syna we Lwowie
1911.


Pomimo karności, którą marszałek Suchet zaprowadził w swoim korpusie, niepodobna było przeszkodzie w pierwszej chwili zamętowi i zamieszaniu po zdobyciu Sarragossy. Według zdania niektórych wojskowych, zasługujących na wiarę, to upojenie zwycięstwem dziwnie podobnem było do rabunku, który wszakże marszałek poskromił wkrótce. Po przywróceniu porządku, po umieszczeniu każdego pułku we właściwej dzielnicy, po zamianowaniu komendanta placu, nastały rządy wojskowe. Miasto wtedy przybrało powierzchowność mieszańczą. Chociaż wszystko urządzono na sposób francuski, pozwolono Hiszpanom upierać się in petto przy nawyknieniach narodowych. Ta pierwsza chwila rabunku, trwającego przez czas, którego niepodobna ściśle określić, miała, jak wszystko pod słońcem, przyczynę łatwą do zrozumienia. W korpusie marszałka pułk, prawie wyłącznie złożony z Włochów, pod dowództwem niejakiego pułkownika Eugène, człowieka niesłychanej waleczności, drugiego Murata, który zbyt późno zacząwszy wojować, nie otrzymał ani wielkiego księstwa Bergu, ani królestwa neapolitańskiego, ani kul w Pizzo. Chociaż nie otrzymał on korony, znalazł się jednak we właściwem miejscu, gdzie się dostaje kule, i nie byłoby w tem nic dziwnego, gdyby się z niemi był spotkał. Pułk ten złożony był w zawiązku ze szczątków legionu włoskiego. Legjon ten był dla Włoch tem, czem są dla Francji bataljony kolonjalne. Jego depót znajdujące się na wyspie Elbie, służyło do honorowego wywożenia i dla paniczyków, wzniecających obawy na przyszłość, i dla tych niedoszłych wielkich mężów, których społeczeństwo zawczasu piętnuje rozpalonem żelazem, nazywając ich nicponiami. Wszystko to ludzie niezrozumiani po większej części, których życie może stać się albo pięknem pod wpływem uśmiechu kobiety, która ich podnosi ze świetnej drogi, albo strasznem, przy zakończeniu hulanki, pod wpływem jakiejś złej uwagi, mogącej się wyrwać któremu z towarzyszów pijatyki. Napoleon więc włączył tych ludzi do 6-go pułku linjowego w nadziei, że prawie wszystkich zamieni w generałów7 z wyjątkiem braków, spowodowanych przez kule działowe, ale wyrachowania cesarza okazały się słusznemi tylko w przedmiocie ciosów śmiertelnych. Pułk ten, często dziesiątkowany, zawsze taki sam, pozyskał wielką sławę waleczności na widowni wojny, a najniegodziwszy ze wszystkich w życiu prywatnem. W czasie oblężenia Taragony Włosi stracili swego znakomitego dowódcę, kapitana Bianchi, tego samego, który założył się w czasie kampanji, że zje serce szyldwacha hiszpańskiego, i zjadł je. Ten żarcik obozowy opowiedziany jest w innem miejscu (Sceny z życia paryskiego), i pewne szczegóły o 6-tym pułku linjowym, które potwierdzają to, co się tutaj mówi, tam się znajdują. Chociaż Bianchi był wodzem tylu djabłów wcielonych, którym potem zawdzięczał swoję podwójną sławę, posiadał on jednak ten rodzaj humoru rycerskiego, który w armii uniewinnia największe wybryki. Jednem słowem, w innym czasie mógłby być godnym podziwu flibustjerem. Przed kilku dniami odznaczył się wielkim czynem, który marszałek chciał wynagrodzić. Bianchi odmówił przyjęcia stopnia, nowego orderu, i jako jedyną nagrodę, zażądał zaszczytu, ażeby pierwszy szedł na Taragonę. Marszałek, przychyliwszy się do żądania, zapomniał o swojem przyrzeczeniu; ale Bianchi zmusił go do przypomnienia sobie o nim. Wściekły kapitan pierwszy zatknął sztandar francuski na murach i padł, zabity przez jakiegoś mnicha.
Ta wycieczka historyczna była konieczną do wyjaśnienia, jakim sposobem 6-ty pułk linjowy pierwszy wszedł do Taragony i jakim sposobem nieład, dosyć naturalny w mieście, które zostało wzięte szturmem, przerodził się w wielki rabunek.
W tym pułku znajdowało się dwu oficerów, mało znanych pomiędzy temi ludźmi żelaznemi, którzy jednak, niezależnie od wszystkiego, odegrają dość znaczną rolę w tem opowiadaniu.
Pierwszy, kapitan ubiorczy, oficer przez pół wojskowy, przez pół cywilny, uchodził za człowieka, mówiąc stylem wojskowym, pamiętającego o sobie. Utrzymywał, że jest walecznym, chwalił się między ludźmi, że należy do 6-go pułku linjowego, umiał podkręcać wąsa, jak człowiek gotów wszystko porozbijać, ale towarzysze nie szanowali go wcale. Z powodu majątku, jaki posiadał, musiał być ostrożnym. Dlatego też z dwu przyczyn nazywano go kapitanem kruków. Naprzód czuł on proch o milę i zmykał przed strzałami jakby na skrzydłach; następnie przydomek ten zawierał w sobie niewinny dwuznacznik wojskowy, na który w każdym razie zasługiwał i z którego każdy inny byłby się szczycił. Kapitan Montefiore ze znakomitej rodziny medjolańskiej, któremu jednak prawa królestwa włoskiego zabraniały nosić tego tytułu, był jednym z najpiękniejszych chłopców armji. Piękność ta mogła być jedną z przyczyn jego ostrożności w czasie bitwy. Rana, któraby mu skrzywiła nos, rozcięła czoło lub porozrywała twarz, byłaby zniszczyła jednę z najpiękniejszych fizjognomij włoskich, której konturów kobieta nawet w marzeniach nie umiałaby nakreślić.
Twarz jego dosyć podobna do pierwowzoru, który służył Girodet’owi za młodego Turka w jego obrazie: Powstanie w Kairze, była jedną z tych twarzy smętnych, na które kobiety zawsze się łapią. Markiz Montefiore posiadał dobra substytuowane, sprzedał dochody na pewną liczbę lat, żeby popłacić wybryki włoskie, którychby nikt nie zrozumiał w Paryżu. Zrujnował się utrzymując w Medjolanie teatr, ażeby narzucić publiczności lichą śpiewaczkę, którą, jak mówił, kochał do szaleństwa. Kapitan Montefiore miał więc bardzo piękną przyszłość i nie chciał jej narażać wzamian za lichy kawałek czerwonej wstążki. Jeżeli nie był zuchem, byt przynajmniej filozofem i miał anteriora, jeżeli się godzi mówić stylem parlamentarnym. Wszak Filip II przysiągł w czasie bitwy pod Saint-Quentin, że już nigdy nie będzie widział ognia, z wyjątkiem stosów świętej Inkwizycji, a książę Alby utrzymywał go w tej myśli, że najlichszym interesem jest mimowolne przefacjendowanie korony na kulę ołowianą. A więc Montefiore był filozofem jako markiz, filozofem jako przystojny młodzieniec, a w końcu tak głębokim politykiem jak i Filip II. Pocieszał się z powodu nadanego mu przydomku i braku szacunku w pułku myślą, że jego towarzysze byli nicponiami, których opinja mogłaby niewiele znaczyć, gdyby przypadkiem przeżyli tę wojnę wytępienia, a przytem powierzchowność jego była patentem waleczności; był pewnym, że będzie mianowany pułkownikiem, czy to przez jakiś fenomen wpływu kobiecego, czy to przez zręczną metamorfozę kapitana ubiorczego na oficera służbowego, a z oficera służbowego na adjutanta przy jakim pobłażliwym marszałku. Chwała dla niego była prostą kwestją ubioru. Wtedy pewnego dnia jakiś dziennik wyrzeknie, mówiąc o nim; dzielny pułkownik Montefiore i t. d. Wtedy to będzie miał sto tysięcy skudów dochodu, zaślubi panienkę wysokiego rodu, i nikt się nie poważy zaprzeczyć mu jego waleczności, ani sprawdzać jego ran. Wreszcie kapitan Montefiore miał przyjaciela w osobie kwatermistrza, Prowansalczyka, urodzonego w okolicach Nicei nazwiskiem Diard.
Przyjaciel czy to w ciężkich robotach czy na poddaszu artystowskiem, stanowi pociechę nie w jednej niedoli. Otóż, Montefiore i Diard byli to dwaj filozofowie, którzy się pocieszali w życiu rozumieniem nałogów, jak dwaj artyści, którzy usypiają dolegliwości życia nadzieją chwały. Obaj pojmowali wojnę w jej rezultatach, nie w działaniu, i poległych nazywali podrostu głupcami. Przypadek wykierował ich na żołnierzy, kiedy powinni byli zasiadać przy zielonym stole kongresu. Natura rzuciła Montefiorego w formę Rizziów, a Diarda w retortę dyplomatów. Oba obdarzeni byli tem usposobieniem gorączkowem, ruchliwem, napół kobiecem, zarówno nadającem się do dobrego jak i do złego; ale z którego wyrodzić się może, stosownie do wybryków temperamentu, zarówno zbrodnia jak i czyn szlachetny, wielkoduszność lub nikczemność. Los ich zależy co chwila od mniejszego lub większego nacisku przyrządu nerwowego przez namiętności gwałtowne lub przelotne. Diard był dobrym rachmistrzem, ale żaden żołnierz nie byłby mu powierzył ani swojej kieski, ani swojego testamentu, być może, wskutek antypatji, jaką wojskowi uczuwają do biurokratów. Kwatermistrzowi nie zbywało ani na odwadze, ani na pewnym rodzaju szlachetności młodzieńczej, których to uczuć pozbywają się niektórzy ludzie starzejąc się, kiedy rozumują lub obliczają. Niestety, jak tylko może być piękność kobiety jasnowłosej, Diard był samochwałem, gadułą i mówił o wszystkiem. Mienił się artystą i zbierał, naśladując dwóch sławnych generałów, dzieła sztuki jedynie dlatego, jak utrzymywał, ażeby zachować je dla potomności. Towarzysze z trudnościąby mogli wydać o nim sąd sprawiedliwy. Wielu z pomiędzy nich, zmuszonych uciekać się do jego kieski w nagłych wypadkach, uważało go za bogatego; lecz był graczem, a gracze nie posiadają nic na własność. Był graczem tak samo jak Montefiore: wszyscy oficerowie grywali z niemi, gdyż na hańbę ludzi, często zdarza się spotykać przy zielonym stole osoby, które po skończeniu partji, nie kłaniają się sobie i nie szanują się wcale. Montefiore był przeciwnikiem Bianchiego w zakładzie o serce hiszpańskie.
Montefiore i Diard znaleźli się w ostatnich szeregach w czasie szturmu, ale zaszli najdalej w środek miasta, skoro zostało wziętem. Takie wypadki trafiają się w czasie boju; dwaj przyjaciele do tego byli przyzwyczajeni. Wspierając się wzajemnie, odważnie zapędzili się w labirynt uliczek ciasnych i ponurych, pamiętając oba o swoich interesach, jeden szukając madon malowanych, drugi żyjących. W jakimś zakątku Taragony, Diard, po architekturze portyku poznał klasztor, którego bramę wywalono, wszedł tam celem powstrzymania wściekłości żołnierzy. Przybył w porę, gdyż nie dozwolił dwom Paryżanom rozstrzelać madony albańskiej, którą od nich kupił, pomimo wąsów, jakiemi ją dwaj woltyżerowie ozdobili przez fanatyzm wojskowy. Montefiore pozostawszy sam, spostrzegł na przeciwko klasztoru dom sukiennika, skąd padł strzał do niego wymierzony, w chwili kiedy przyglądając się mu zdołu do góry, został zatrzymany piorunującem spojrzeniem, jakie zamienił z zaciekawioną dziewczyną, której głowa wysunęła się z zakątka żaluzji. Taragona wziętą szturmem, Taragona wrząca gniewem, strzelająca ze wszystkich okien, Taragona zgwałcona z rozczochranemi włosami, napół naga, z płonącemi ulicami, zalana przez żołnierzy francuskich, zabijających lub zabitych, warta była spojrzenia odważnej hiszpanki.
Nie byłaż to walka byków na wielką skalę? Montefiore zapomniał rabunku i przez chwilę nie słyszał ani krzyków, ani wystrzałów ręcznej broni, ani huku dział. Profil tej hiszpanki był najbardziej bosko rozkoszny z tych, jakie widział kiedykolwiek, on, rozpustnik włoski, on, któremu sprzykrzyły się Włoszki i który marzył o kobiecie niemożliwej, ponieważ był przesycony kobietami, czyż mógł zadrżeć jeszcze, on rozpustnik, który zmarnował majątek, dla wykonania tysiąca szaleństw, tysiąca namiętności człowieka młodego i zużytego; najobrzydliwszy potwór, jaki społeczeństwo wydało. Dobra myśl, którą go natchnął wystrzał kupca patrjoty, przeleciała mu przez głowę, była to myśl zapalenia domu. Ale znajdował się sam, pozbawiony środków działania; środek bitwy był na rynku, na którym pewna liczba zapaleńców broniła się jeszcze. Wreszcie lepsza myśl zajaśniała w jego umyśle. Diard wyszedł z klasztoru a Montefiore nie wspomniał mu o swojem odkryciu, i pobiegł z nim załatwiać interesa w różnych stronach miasta. Lecz nazajutrz kapitan włoski stanął kwaterą u sukiennika. Czyż to wreszcie nie było pomieszczeniem właściwem dla kapitana ubiorczego?
Dom tego zacnego Hiszpana składał się na dole, z obszernego a ciemnego sklepu, z zewnątrz opatrzonego grubemi sztabami żelaznemi, tak jak w Paryżu stare sklepy przy ulicy des Lombards. Sklep ten łączył się wielkiem pokojem oświetlonym od podwórza, z pokojem, który tchnął duchem średnich wieków: stare zakopcone obrazy, stare obicia, starożytne brazero, kapelusz z piórami zawieszony na gwoździu, strzelba gierylasowska i płaszcz à la Bartolo. Kuchnia przyległą była do tego pokoju zebrań domowych, do tego jedynego pokoju, w którym jadano, rozgrzewano się przy głuchym blasku ogniska, paląc cygara, rozprawiając z myślą poruszenia serc nienawiścią przeciwko Francuzom. Dzbany srebrne, naczynia kosztowne zdobiły kredens starodawnej mody. Ale światło, skąpo rozdzielone, słabo tylko odbijało od przedmiotów błyszczących i, jak na obrazie szkoły hollenderskiej, wszystko tu stawało się ciemnem, nawet twarze. Pomiędzy sklepem i salonem, tak pięknym barwą i życiem patryarchalnem, znajdowały się schody dosyć ciemne, prowadzące do magazynu, przez otwory którego zręcznie wyrobione oglądać było można materje. Następnie, wyżej znajdowało się mieszkanie kupca i jego żony. Nakoniec, mieszkania ucznia i służącej urządzone były na poddaszu stanowiącem facjatę, wychodzącą na ulicę i opartą na filarach, które temu domowi nadawały dziwną powierzchowność; ale pokoiki ich zabrane zostały przez sukiennika i jego żonę, którzy oddali oficerowi własne swoje mieszkanie, zapewne dla uniknięcia wszelkiej sprzeczki.
Montefiore powiedział, że jest dawnym poddanym hiszpańskim, prześladowanym przez Napoleona, któremu służy wbrew swojej woli; to półkłamstwo odniosło skutek, jakiego się spodziewał. Zaproszono go do stołu rodzinnego, jak tego wymagały; jego imię, urodzenia, tytuł. Montefiore miał powody zjednania sobie przychylności sukiennika: czuł on madonę jak ludożerca czuł świeże ciało małego Poncet’a i jego braci. Pomimo zaufania, jakie umiał wzniecić w sukienniku, ten ostatni zachowywał najgłębsze milczenie o tej madonie, i kapitan nietylko nie spostrzegł żadnego śladu młodej dziewczyny w ciągu pierwszego dnia, jaki przepędził pod dachem zacnego Hiszpana, ale nie zdołał usłyszeć żadnego szelestu, ani odkryć najmniejszej wskazówki, któraby zdradzała jej obecność w tem starożytnem mieszkaniu; a jednak wszystko tak dobrze było słychać przez deski tej budowli, prawie zupełnie wystawionej z drzewa, że wśród milczenia pierwszych godzin nocy Montefiore spodziewał się odgadnąć, w ktorem miejscu znajduje się młoda nieznajoma. Wyobrażając sobie, że jest ona jedyną córką tych starych ludzi, sądził, iż rodzice zamknęli ją w jednej izdebce poddasza, na którem urządzili sobie mieszkanie na cały czas okupacji. Ale żaden objaw nie zdradził kryjówki tego szacownego skarbu. Oficer napróżno przyciskał twarz do drobnych szyb w oknach, obsadzonych w ołów, które wychodziły prostą na podwórze, otoczone brudnemi, czarnemi ścianami, ale nie spostrzegł tam żadnego światła, oprócz tego, jakie rzucały okna pokoju zajętego przez dwoje starych małżonków, którzy kaszlali, chodzili, rozmawiali. Dziewczyny ani cienia. Montefiore zanadto był rozumnym, ażeby narażać przyszłość swojej namiętności przetrząsaniem domu po nocy, lub lekkiem pukaniem do drzwi. Być odkrytym przez tego zapalonego patryarchę, podejrzliwego jak po winien być każdy Hiszpan, ojciec i sukiennik, byłoby to narazić się na niechybną zgubę. Kapitan postanowił przeto oczekiwać troskliwie, spodziewać się skorzystać ze sposobnej pory i ułomliwości ludzi, którzy w końcu zawsze, chociażby nawet byli zbrodniarzami, a tem bardziej uczciwi, zapominają zachować pewnej jakiej ostrożności. Nazajutrz dowiedział się, gdzie sypia służąca, zobaczywszy rodzaj hamaka w kuchni. Uczeń sypiał na kantorze w sklepie. W tym drugim dniu Montefiore w czasie wieczerzy, złorzecząc Napoleonowi, zdołał rozmarszczyć czoło gospodarza, Hiszpana poważnego o czarnej twarzy, podobnej do tych, jakie niegdyś wyrzucano na gryfach skrzypiec, a żona jego zdobyła się na wesoły uśmiech nienawiści pomiędzy zmarszczkami starej twarzy. Lampa i odblask brazera fantastycznie oświecały tę szlachetną salę. Gospodyni ofiarowała cygaretto swojemu napół-współobywatelowi. W tej chwili Montefiore usłyszał szelest sukni i upadnięcie krzesła za zasłoną.
— Masz tobie I zawołała stara blednąc, niech was wszyscy święci mają w swojej opiece i bronią przed jakiem nieszczęściem.
— Macie tam kogoś u siebie? zapytał Włoch nie okazując najmniejszego wzruszenia.
Sukiennik mruknął jakieś zaklęcie przeciwko dziewczynom; jego żona, przestraszona otworzyła skryte drzwi i przyprowadzić napół umarłą madonę Włocha na którą ten kochanek zachwycony pozornie nie zwrócił uwagi. Tylko, chcąc uniknąć podejrzenia o udawanie, spojrzał na dziewczynę i rzekł w języku macierzystym:
— Czy to jest wasza córka?
Perez de Lagunia (tak się nazywał sukiennik) miał bardzo rozległe stosunki Genui, we Florencji, w Livornie, umiał po włosku i odpowiedział w tym samym języku:
— Nie. Gdyby ona była moją córką, nie zachowywałbym tyle ostrożności. Tę dziewczynę oddano mi pod opiekę, i wolałbym zginąć, aniżeli widzieć, że się jej przytrafiło coś złego. Ale proszę dać sobie radę z dziewczyną osiemnastoletnią!
— Jest bardzo ładna, obojętnie rzekł Montefiore, nie patrząc na dziewczynę.
— Piękność jej matki była dość głośną, odpowiedział kupiec.
I palili cygara dalej spoglądając na siebie z pod oka. Chociaż Montefiore surowo sobie zabronił spojrzeń, któreby zdradzić mogły pozorną jego obojętność, to jednak w chwili, kiedy Perez odwrócił głowę, żeby splunąć, zdecydował się ukradkowo rzucić okiem na dziewczynę i spotkał iskrzące się oczy. Ale wtenczas, z tą umiejętnością wyobraźni, która nadaje rozpustnikowi, zarówno jak rzeźbiarzowi, zgubną władzę rozbierania kobiety niejako i odgadywania jej kształtów przez wnioskowanie szybkie i rozumne, spostrzegł jedno z tych arcydzieł, których utworzenie wymaga wszystkich rozkoszy miłości. Była to twarz blada, na której słońce Hiszpanii rzuciło cokolwiek tonów ciemnych, podnoszących jej spokój seraficki, płonącą dumę, blask wsiąknięty w tę cerę przeźroczystą, pochodzącą może z krwi maurytańskiej, która ją ożywiała i zabarwiała. Włosy jej podniesione na wierzch głowy spadały i otaczały refleksami czarnemi świeże uszka przeźroczyste, zaznaczając zarysy szyi lekko zarumienionej. Przez bujne zwoje uwydatniały się oczy błyszczące i wargi koralowe ust w łuk zagiętych. Baskina narodowa dodawała znaczenia wcięciu kibici, łatwej do naginania jak gałązka wierzby. Nie była to dziewica włoska, ale dziewica hiszpańska, dziewica Murilla, jedynego artysty dość śmiałego do odmalowania jej jako upojonej szczęściem poczęcia Chrystusa; wynik szalonej wyobraźni najzuchwalszego, najgorętszego z malarzy. W dziewczynie tej były połączone trzy rzeczy, z których jedna wystarczyłaby do postanowienia kobiety w rzędzie bóstw: czystość perły spoczywającej w głębi morza, cudne egzaltacja świętej Teresy hiszpańskiej i namiętność nieświadoma siebie jeszcze. Ukazanie się jej wywarło wpływ talizmanu. Montefiore nie widział nic starego około siebie: dziewczyna odmłodziła wszystko. Jakkolwiek zjawisko było rozkosznem, trwało jednak krótko. Nieznajomą odprowadzono do tajemniczego pokoju, do którego służąca ostentancyjnie nosiła jej od tej chwili światło i jedzenie.
— Dobrze czynicie, że ją ukrywacie, rzekł Montefiore po włosku. Zachowam tajemnicę do licha! mamy generałów, którzy byliby zdolni porwać ją wam przemocą.
Upojenie kapitana było tak wielkie, że aż nasunęło mu zamiar zaślubienia nieznajomej. Wtedy to zażądał pewnych objaśnień od swojego gospodarza. Perez chętnie opowiedział mu przygodę, której zawdzięczał posiadanie swojej wychowanicy; ostrożny Hiszpan skłonił się do tego zwierzenia, zarówno przez wzgląd na znakomitość osoby markiza Montefiore, o którym słyszał we Włoszech, jak namniej dla wykazania, jak silne były zapory chroniące dziewczynę od uwiedzenia. Jakkolwiek poczciwiec miał pewną wymowę patryarchy, będącą w zgodzie z jego obyczajami prostemi i odpowiednią do wystrzału wymierzonego przeciwko kapitanowi, opowiadanie zyska na streszczeniu.
W chwili kiedy rewolucja francuska zmieniła obyczaje krajów, które służyły za widownię jej wojen, do Taragony przybyła młoda nierządnica, wypędzona z Wenecyi po jej upadku. Życie tej istoty było tkanką przygód romansowych i dziwnych zmian losu. Jest to częściej aniżeli każdej innej kobiecie tej klasy, odtrąconej od świata, zdarzało się, dzięki wybrykowi jakiegoś pana podniecanego przez jej niezwykłą piękność, być obsypywaną złotem, klejnotami, otoczoną tysiącznemi rozkoszami bogactwa. Kwiaty, powozy, paziowie, pokojowe, pałace, obrazy, zuchwalstwo, podróże na wzór Katarzyny II, wreszcie życie królowej samowładnej ze wszystkiemi zachceniami spełnianemi ponad żądanie; słowem wszystko było na jej zawołanie. Przytem ani ona, ani nikt, żaden uczony, fizyk, chemik, lub ktokolwiek inny, nie mógł odkryć, jakim sposobem ulatniało się jej złoto, tak dalece, że znajdowała się znowu na braku, biedna, pozbawiona wszystkiego, zachowując tylko swoję wszechwładną piękność, nie troszcząc się o przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Rzucona, utrzymywana w nędzy przez jakiegoś biednego oficera gracza, którego wąsy uwielbiała, przywiązała się jak pies do swojego pana, dzieląc z nim tylko niewygody tego życia wojskowego, których była pociechą, wreszcie nawykła do wszystkiego, sypiając zarówno wesoło na poddaszu jak i pod sutemi kotarami. Włoszka i Hiszpanka jednocześnie, skrupulatnie zachowywała przepisy religijne, i często mawiała do kochanka:
— Przyjdź jutro, dziś należę do Boga. Ale to błoto ulepione ze złota i wonności, to lekceważenie wszystkiego, te szalone namiętności, ta wiara głęboka rzucona w to serce jak brylant w kałużę, to życie zaczęte i zakończone w szpitalu, to życie stawiane na kartę; nakoniec ta wysoka alchemia, w której namiętność żarzyła ogień pod tyglem, gdzie topniały najpiękniejsze majątki, rozpływały się i znikały talary naddziadów i honor wielkich imion; wszystko to pochodziło od s szczególnego genjuszu, wiernie przekazywanego córce przez matkę od wieków średnich. Tej kobiecie było na imię Marana. W tej rodzinie czysto kobiecej, od trzynastego wieku, wyobrażenie, osoba, imię i władza ojca najzupełniej były nieznane. Marana była dla niej tem, czem godność Stuartów była dla głośnego rodu królewskiego w Szkocji, imieniem honorowem podstawianem w miejsce ojczystego w skutek dziedziczenia nieustającego tej samej godności feudalnie przyznanej rodzinie.
Niegdyś we Francji, w Hiszpanji i we Włoszech, kiedy te trzy państwa miały od czternastego do piętnastego wieku, interesa wspólne, które je łączyły i rozłączały przez wojny nieustające, wyraz Marana służył do określenia w najobszerniejszem znaczeniu rozpustnicy. W owych czasach ten rodzaj kobiet miał w świecie pewien stopień, o jakim obecnie niepodobna dać wyobrażenia. Ninoti de Lenclos i Marion Delorme jedynie odegrały we Francji rolę Imperyj, Catalin, Maran, u których w wiekach minionych zgromadzali się duchowni, prawnicy i wojskowi. Imperja zbudowała w Rzymie kościół, w przystępie żalu za grzechy, jak Rhodopa piramidę w Egipcie. To imię nadawane w początku jako piętno hańby dziwnej rodzinie, o której tu mowa, stało się w końcu jej własnością i uszlachetniło w niej nałóg, przez niezaprzeczalną starożytność nałogu. Otóż pewnego dnia, Marana dziewiętnastego wieku, w dniu dostatku czy też nędzy, niewiadomo, gdyż to zagadnienie było tajemnicą między Bogiem i nią, a z pewnością w godzinie religji i melancholji, ta kobieta znalazła się nogami w błocie a głową w niebiesiech. Przeklęła wówczas krew żył swoich, przeklęła samę siebie, zadrżała na myśl, że ma córkę, i przysięgła tak, jak przysięgają takie kobiety, z uczciwością, z niezłomnością galer, z najdokładniejszą uczciwością, jaka się znajduje pod słońcem: przysięgła przed ołtarzem, z wiarą w ołtarz, że córkę wykieruje na istotę cnotliwą, świętą, ażeby obdarzyć ten długi szereg zbrodni miłosnych i kobiet nierządnych aniołem dla nich wszystkich w niebie. Po wykonaniu przysięgi, krew Marany przemówiła; ladacznica znów rzuciła się w życie awanturnicze, z jedną myślą więcej w sercu. Nakoniec pokochała gwałtowną miłością wszetecznic, jak Henrjeta Wilson pokochała lorda Ponsomby, jak panna Dupuis pokochała Bolingbroke’a, jak margrabina de Peskaire pokochała męża; ale nie, ona nie kochała, ona ubóstwiała jednego z tych ludzi jasnowłosych, mężczyznę napół kobietę, któremu przypisywała cnoty, jakich nie miał, chcąc dla siebie zostawić to tylko, co było występkiem. Potem z tego człowieka słabego, ż tego małżeństwa bezmyślnego, którego nigdy nie pobłogosławił ani Bóg ani ludzie, które szczęście powinno było usprawiedliwić, chociaż go nigdy nie rozgrzesza, i za które rumienią się nieraz ludzie bezczelni, miała córkę, którą ocalić należało, córkę, dla której pragnęła błogiego życia, a zwłaszcza skromności, jakiej jej samej nie dostawało. Wtenczas czy to szczęśliwa, czy znękana, w dostatkach czy też w nędzy, miała w sercu uczucie czyste, najpiękniejsze ze wszystkich uczuć ludzkich, ponieważ jest najbezinteresowniejszem. Miłość płciowa posiada swoje samolubstwo właściwe, miłość macierzyńska nie ma go wcale. Marana była matką, jaką żadna matka być nie zdoła, gdyż w wiecznem rozbijaniu się na fałach życia, macierzyństwo mogło być dla niej deską zbawienia! spełnić święcie część swojego zadania doczesnego, wysyłając jednego jeszcze anioła do raju, czyliż to nie więcej było warte aniżeli spóźniony żal za grzechy? czyliż nie była to jedyna modlitwa czysta, którą wolno było jej wznieść do Boga? Dlatego też, kiedy ta dziewczyna, kiedy jej Marja Juana Pepita (pragnęła ona dać jej za patronki wszystkie święte kalendarza), skoro ta istotka została jej daną, powzięła tak wysokie wyobrażenie o majestacie macierzyństwa, że błagała nałóg o użyczenie jej folgi. Stała się cnotliwą i żyła samotnie. Odtąd żadnych zabaw, żadnych nocy, żadnych miłości. Całe jej szczęście, wszystkie rozkosze spoczywały w wątłej kołysce córki, dźwięki tego głosu dziecięcego budowały oazę w rozpalonych piersiach jej życia. Uczucie to nie miało w sobie nic takiego, coby porównać się dało z innem. Czyliż nie obejmowało ono wszystkich nadziei niebiańskich? Marana nie chciała zmazać córki swojej żadną plamą, poza grzechem pierworodnym jej urodzenia, który chciała zmyć wszystkiemi cnotami społecznemi: dla tego też zażądała od młodego ojca majątku ojcowskiego i ojcowskiego nazwiska. Ta dziewczyna więc nie była już Juaną Marana, ale Juaną Mancini. Potem po siedmiu latach rozkoszy i pocałunków, upojenia i szczęścia, biedna Marana musiała się pozbyć swojego bóstwa, ażeby jego czoło nie potrzebowało chylić się ciężarem hańby dziedzicznej, i tu matka miała tyle odwagi, że się wyrzekła dziecka dla niego samego, wyszukała, nie bez strasznych boleści, inną matkę, rodzinę, obyczaje, których nabrać trzeba, święte przykłady do naśladowania. Abdykacja matki jest aktem przerażającym albo wzniosłym; w tym wypadku czyż nie był wzniosłym?
Otóż w Taragonie, szczęśliwy traf dozwolił jej spotkać Lagunię w okoliczności, w której mogła ocenić uczciwość Hiszpana i wysoką cnotę jego żony. Zjawiła się u nich jak anioł zbawienia. Majątek i honor kupca chwilowo zagrożone, wymagały pomocy bezzwłocznej i tajemnicy; Marana oddała mu sumę stanowiącą posag Juany, nie żądając od niego ani pokwitowania, ani procentu. W jej pojęciu o prawie, kontrakt był rzeczą serca, sztylet sprawiedliwością słabego, a Bóg trybunałem najwyższym. Wyznawszy nieszczęsne położenie swoje donie Lagunia, powierzyła córkę i majątek staremu honorowi hiszpańskiemu, którym wszystko tchnęło w tym domu starożytnym Dona Lagunia nie mając dzieci, bardzo uradowała się, że będzie wychowywać córkę przybraną. Ladacznica rozłączyła się ze swoją drogą Juaną, pewna, że zapewniła jej przyszłość i znalazła matkę, która wychowa ją na kobietę godną Mancinich, nie zaś jako Maranę. Opuszczając cichy i skromny dom sukiennika, w którym jaśniały cnoty rodziny, w którym religia i honor były w powietrzu, biedna rozpustnica, matka osierocona z dziecka, zdołała znieść swoją boleść, widząc Juanę dziewicą, małżonką i matką, matką szczęśliwą przez całe długie życie. Wszetecznica, pozostawiła na progu tego domu jednę z tych łez, którą zbierają aniołowie. Od tego dnia żałoby i nadziei, wiedziona niezwyciężonemi przeczuciami, trzykrotnie wracała, żeby zobaczyć swoją córkę. Po raz pierwszy zastała Juanę niebezpiecznie chorą. „Wiedziałam o tem“, rzekła do Pereza, wchodząc do jego domu. We śnie, będąc oddaloną, widziała Jnanę, umierającą. Usługiwała jej, pielęgnowała ją; potem pewnego poranku, kiedy powracająca do zdrowia córka spała, pocałowała ją w czoło i oddaliła się, nie zdradziwszy się niczem. Matka wypędziła wszetecznicę. Drugim razem Marana weszła do kościoła, w którym Juana Mancini przystępowała do komunii. Ubrana skromnie, skryta w ciemnym zakątku za filarem, matka wygnanka poznała siebie w córce taką, jaką była niegdyś, z niebiańską postawą anioła, czystego jak śnieg rankiem spadły na Alpy. Wszetecznica w samem macierzyństwie swojem, Marana uczula w głębi duszy zazdrość silniejszą aniżeli wszystkie jej miłości razem wzięte i wyszła z kościoła, niezdolna powstrzymać się dłużej od chęci zabicia dony Lagunia, kiedy widziała ją tam, jak z twarzą rozpromienioną zawiele okazywała się matką. Nakoniec ostatnie spotkanie matki z córką miało miejsce w Medjolanie, dokąd udał się kupiec wraz z żoną. Marana przebywała Corso z całą okazałością władczyni: ukazała się córce jak błyskawica, i nie była poznaną. Zabójcze cierpienie. Tej Maranie przesyconej pocałunkami brakowało jednego-jedynego, za który byłaby sprzedała wszystkie inne, całusa świeżego i rozkosznego danego matce przez córkę, matce szanowanej, matce jaśniejącej wszystkiemi cnotami rodzinnemi. Juana żyjąca, była umarłą dla niej! Pewna myśl ożywiła tę wszetecznicę, do której wtedy powiedział książę de Lina: „Co ci jest, mój aniele?“ Myśl radosna! Juana od tej chwili była ocaloną. Będzie ona może najnieznaczniejszą z kobiet, ale nie będzie nikczemną wszetecznicą, której każdy mężczyzna może powiedzieć: Co ci jest, mój aniele?
Wreszcie sukiennik i jego żona spełnili swój obowiązek z całą surowością nieskazitelności. Majątek Juany, odkąd stał się ich majątkiem, zwiększył się dziesięciokrotnie. Perez Lagunia, najbogatszy kupiec z całej prowincji, przywiązał się do dziewczyny prawie bałwochwalczo. Czyliż obecność tej niebiańskiej istoty, ochroniwszy starą jego firmę od hańbiącego bankructwa, nie sprowadziła niesłychanej pomyślności? Jego żona, kobieta złotego serca i pełna delikatności, wychowała ją na dziecko pobożne, o tyle czyste o ile piękne. Juana mogła być zarówno małżonką wielkiego pana jak i bogatego kupca; nie była zdolną w niczem uchybić cnotom, jakich potrzeba dla jej świetnego losu, i gdyby nie wypadki, Perez, który marzył o podróży do Madrytu, byłby ją wydał za jakiego granda hiszpańskiego.
— Nie wiem, gdzie Marana jest teraz, rzekł Perez przy końcu opowiadania; ale w jakiejkolwiek stronie świata się znajduje, jeżeli się dowiedziała o zajęciu naszei prowincji i o oblężeniu Taragony, z pewnością jest już w drodze, żeby przybywszy tu czuwać nad córką.
Opowiadanie to zmieniło postanowienie kapitana włoskiego, który nie chciał już wykierować Juany Mancini na markizę Montefiore. Poznał krew Marany w zerknięciu, jakie dziewczyna zamieniła z nim przez żaluzję, w podstępie, jakiego użyła celem zaspokojenia swojej ciekawości, w ostatniem spojrzeniu, jakie rzuciła na niego. Skończony rozpustnik chciał zaślubić kobietę cnotliwą. Przygoda ta była pełną niebezpieczeństw, ale takich, jakich nigdy nie obawia się najmniej odważny człowiek, gdyż zapowiadały miłość i jej rozkosze. Uczeń sypiający na kantorze, służąca w hamaku w kuchni Perez i jego żona, drzemiący snem lekkim jak zwykle starzy; cienkość ścian, czujność jaszczurcza w ciągu dnia, stanowiło przeszkody, wszystko tej miłości nadawało cechę, miłości niemożliwej. Ale Montefiore miał na swoję korzyść, przeciw wszelkiej niemożliwości, krew Marany, która wrzała w sercu tej ciekawej Włoszki, Hiszpanki z obyczajów, dziewicy faktycznej, niecierpliwie pragnącej kochać. Namiętność, dziewczyna i Montefiore mogli we troje wystąpić przeciw całemu światu. Montefiore wiedziony zarówno instynktem ludzi szczęśliwych w miłostkach jak i nieokreślonemi nadziejami, których wytłómaczyć sobie niepodobna, a którym dajemy nazwę przeczucia, wyraz zadziwiająco prawdziwy, Montefiore przepędził pierwsze godziny tej nocy przy oknie patrząc na dół, w przypuszczalnym kierunku kryjówki, w której małżonkowie umieścili miłość i rozkosz swojej starości. Magazyn mieszczący się w antresoli, że użyję tu nazwy francuskiej dla łatwiejszego zrozumienia miejscowości, rozdzielał dwoje młodych ludzi. Kapitan nie mógł więc uciec się do wyrazistego sztukania w podłogę, do sztucznej mowy, jaką sobie zakochani wytwarzają w podobnych okolicznościach. Lecz w pomoc przyszedł mu los, a może sama dziewczyna! W chwili kiedy stanął w oknie, ujrzał na czarnej powierzchni podwórza krąg świetlany, w środku którego zarysowała się sylwetka Juany; ruchy rąk powtarzane kilkakrotnie, postawa, wszystko domyślać się kazało, że układała włosy na noc.
— Czy jest sama? rzekł do siebie Montefiore, czy mogę bez narażenia się na niebezpieczeństwo przywiązać do sznurka list z kilkoma sztukami monety i uderzyć nim w szybę okrągłą okienka oświecającego jej celkę?
Natychmiast napisał bilet, prawdziwy bilet oficerski, bilet żołnierza wysłanego przez rodzinę na wyspę Elbę, list podupadłego markiza, niegdyś wymuskanego, teraz kapitana ubiorczego. Potem skręcił sznur ze wszystkiem, co do tego należało, przywiązał do niego bilet z kilkoma talarami i opuścił go w najgłębszem milczeniu w środek tego światła okrągłego.
— Cienie padające na mur powiedzą mi, czy matka lub służąca przy niej, a jeśli nie jest sama, pomyślał Montefiore, pociągną sznurek z powrotem.
Kiedy po tysiącznych trudnościach, łatwych do zrozumienia, srebro uderzyło w szybę, jedna tylko postać, wiotka kibić Juany poruszyła się na ścianie. Dziewczyna zwolna otworzyła lufcik, spostrzegła bilet, wzięła go i czytała stojąc. Montefiore wymienił swoje nazwisko i żądał schadzki; w stylu w starych romansach napotykanym, ofiarował serce i radę Juanie Mancini. Ordynarny i niegodziwy podstęp, którego powodzenie jednak zawsze jest pewnem! W wieku Juany czyż szlachetność nie zwiększa niebezpieczeństw właściwych wiekowi? Ówczesny poeta wytwornie powiedział: „Kobieta upada tylko wtenczas, kiedy jest silną“. Kochanek udaje, że wątpi w miłość, którą natchnął w chwili, kiedy jest najbardziej kochany; dziewczyna ufająca i dumna chciałaby wynaleźć ofiary, które spełnić trzeba, nie zna dostatecznie ani świata, ani ludzi, ażeby mogła pozostać spokojną pośród wznieconych namiętności, przygnieść pogardą mężczyznę, który przyjmuje życie ofiarowane za wymówkę zdradliwą.
Od czasu ostatecznego ukształtowania się społeczeństw, dziewczyna znajduje się wśród strasznych cierpień, jakie jej sprawiają i wyrachowaniu rozważnej cnoty i nieszczęścia błędu. Często utraca miłość na pozór najrozkoszniejszą, pierwszą, jeżeli się oprze, a traci możność zamążpójścia, jeżeli jest nierozważną. Rzuciwszy okiem na zmiany losu życia społecznego w Paryżu, niepodobna wątpić o konieczności religji, wiedząc, że niema zbyt wielkiej liczby dziewcząt co wieczór uwiedzionych. Ale Paryż znajduje się pod czterdziestym: ósmym stopniem długości. Taragona zaś pod czterdziestym pierwszym. Stara kwestja klimatu jest jeszcze potrzebną opowiadaczom do usprawiedliwienia zakończeń nagłych i nierozwagi lub oporów miłości.
Montefiore miał oczy wlepione w pyszny profil czarny, rysujący się na jasnem tle. Ani on, ani Juana nie mogli widzieć się wzajemnie; nędzny fryz, niefortunnie umieszczony, pozbawiał ich dogodności niemego ze sobą korespondowania, które zawieszać się może pomiędzy dwojgiem kochanków, kiedy się wychylą z okien. Dlatego też dusza i oko kapitana ześrodkowały się w tem kole świetlanem, w którem młoda dziewczyna, bezwiednie może, miała z całą naiwnością pozwolić odgadnąć myśli za pośrednictwem ruchów, jakie się jej wyrwać mogły. Ale nie. Dziwne ruchy Juany nie dozwoliły kapitanowi powziąć najmniejszej nadziei. Juana bawiła się strzyżeniem listu na kawałki. Cnota, moralność często naśladują we właściwej sobie nieufności, przewidzenia, które zazdrość poddaje Bartolom z komedji. Juana, pozbawiona atramentu, pióra i papieru, odpowiadała nożyczkami. Wkrótce przywiązała z powrotem bilecik: oficer go wciągnął, otworzył, przysunął do światła lampy i odczytał w literach wyciętych: Przyjdź.
— Przyjść! rzekł do siebie. A trucizna, flinta, sztylet Pereza? A uczeń, który co tylko zasnął na kantorku! A służąca w hamaku! A ten dom tak dźwięczny jak basetla w operze, w którym stąd słychać chrapanie starego Pereza. Przyjść! A więc ona niema nic do stracenia?
Bolesna uwaga! Tylko rozpustnicy umieją być tak logicznemi i zdolnemi do ukarania kobiety za jej poświęcenie. Człowiek wynalazł szatana i lowelasa, ale dziewica jest aniołem, któremu on nic przyznać nie chce oprócz namiętności; jest ona tak wielką, tak piękną, że on nie może uczynić jej ani większą, ani piękniejszą; nadaną mu została fatalna władza splamienia jej przez wciągnięcie w swoje błotniste życie. Monte fiore czekał na najbardziej rozespaną godzinę nocy; poczem, pomimo uwag poprzednich, zszedł bez obuwia, uzbrojony w pistolety, posuwał się krok za krokiem, zatrzymywał się nasłuchując, wyciągał ręce, próbował stopni schodów, niemal widział wśród ciemności, gotów ciągle powrócić do swego mieszkania, gdyby najdrobniejsza okoliczność się zdarzyła. Włoch przywdział najpiękniejszy mundur, uperfumował czarne włosy i okrył się tym blaskiem szczególnym, jaki ubiór i staranność nadają piękności wrodzonej; w podobnym przypadku większa część mężczyzn zachowuje się tak samo po kobiecemu, jak i kobieta. Montefiore zdołał dostać się bez przeszkody do skrytych drzwi gabinetu, w którym mieszkała dziewczyna. Była to skrytka urządzona w kącie domu, rozszerzonym tu przez jeden z tych dziwnych załamków, jakie często zdarzają się tam, gdzie ludzie z powodu drożyzny placów zmuszeni są przyciskać domy jedne do drugich.
Ta celka należała wyłącznie do Juany, która przebywała tam wśród dnia zdala od wszelkich spojrzeń. Aż do tej pory sypiała przy swojej przybranej matce; ale szczupłość mieszkań poddasznych, w których pomieścili się małżonkowie, nie dozwoliła im zabrać ze sobą wychowanki. Dona Lagunia pozostawiła więc dziewczynę pod strażą klucza drzwi ukrytych, pod opieką zasad religji najskuteczniejszych, ponieważ stały się zabobonami, i pod obroną dumy wrodzonej, wstydliwości dziewiczej, które zrobiły z młodej Mancini wyjątek w jej płci; posiadała ona zarówno najszacowniejsze cnoty, jak i popędy najnamiętniejsze, dlatego też trzeba było tej skromności, tej świętości życia jednostajnego do uspokojenia i ochłodzenia wrzącej krwi Maran, która płynęła w jej sercu, a którą przybrana matka nazywała pokusami szatana.
Lekki promień światła padający na podłogę ze szczeliny drzwi, dozwolił kapitanowi zobaczyć, gdzie się ona znajduje, kiedy lekko w nie zastukał, Juana otworzyła, Montefiore wszedł, drżąc cały, i dostrzegł w zamkniętej dziewczynie wyraz naiwnej, ciekawości, najzupełniejszą nieświadomość niebezpieczeństwa i pewien rodzaj skromnego podziwu. Pozostał nieruchomym przez chwilę, uderzony świętością obrazu, który się przedstawiał jego oczom.
Na ścianach obicie w kwiaty fioletowe na szarem ile, miała szafka hebanowa, starożytne zwierciadło, stare wielkie krzesło z poręczami, również hebanowe i wybite tkaniną wzorzystą, dalej stół z nogami wyginanemi; na podłodze piękny dywan, przy stole krzesło, i oto wszystko. Ale na stole kwiaty i robota szydełkowa; ale w głębi łóżko wązkie i szczupłe, na którem Juana marzyła; ponad łóżkiem trzy obrazy, w głowach krucyfiks z kropielnicą, modlitwa pisana złotemi literami i w ramki oprawiona. Kwiaty wydawały lekką woń, świece roztaczały łagodne światło. Wszystko było spokojne, czyste, święte. Marzenia Juany i sama Juana dodawały powabu przedmiotom i zdawało się, że jej dusza w nich promienieje, była to perła w swojej muszli. Juana ubrana w bieli, piękna sama swoją pięknością, porzucająca różaniec dla przywołania miłości, byłaby nakazała szacunek kapitanowi nawet, gdyby nie milczenie, gdyby nie noc, gdyby nie Juana tak rozkochana, gdyby nie łóżeczko białe dozwalające dojrzeć uchylonej pościeli, §dyby nie poduszka, powiernica tysiąca bezładnych pragnień. Montefiore stał długo, upojony szczęściem nieznanem, może szczęściem szatana, który dostrzegł niebo wymykające się z chmur zasłaniających je.
— Od chwili, w której, cię ujrzałem, rzekł czysto po baskańsku i głosem włosko-skromnym, pokochałem. W tobie znajduje się dusza moja i życie moje, i w tobie one-pozostaną nazawsze, jeżeli zechcesz.
Juana słuchała, wdychając z powietrzem te wyrazy, którym język miłosny dodawał wspaniałości.
— Biedne dziecię! jakżeś mogła oddychać tak długo w tym domu i nie umrzeć? Stworzona do panowania w świecie, do mieszkania w pałacu książęcym, do życia wśród balów, odczuwania rozkoszy, jakie sama wzniecasz, widząc wszystkich u stóp swych, zaćmiewając najpiękniejsze bogactwa bogactwem swojej piękności, której równej znaleźć niepodobna, żyłaś tu jak samotnica z kupcem i kupcową.
— Tak, odpowiedziała Juana. Ale kto przed panem powiedział najtajniejsze myśli moje? Od kilku miesięcy jestem smutna śmiertelnie. Tak, wolałabym umrzeć aniżeli dłużej pozostać w tym domu. Spójrz pan na ten haft, nie ma tam ani jednego ściegu, któryby nie był zrobiony pod ciężarem tysiąca myśli straszliwych. Ileż to razy chciałam się wyrwać i pobiedz rzucić się w morze? Dlaczego? tego już nie wiem... Drobne przykrości dziecinne, ale bardzo bolesne pomimo ich głupoty. Częstokroć ściskałam matkę wieczorem, jak się ściska matkę po raz ostatni, mówiąc do siebie:
— Jutro odbiorę sobie życie. A potem nie umierałam. Samobójcy idą do piekieł, a ja tak się obawiałam piekła, że odważyłam się żyć, wstawać, iść do łóżka, pracować w tych samych godzinach, zawsze robić jedno i to samo. Nie nudziłam się, ale cierpiałam... A jednak ojciec i matka uwielbiają mnie! Ach, jestem niedobra! zawsze to mówię spowiednikowi.
— A więc zawsze pozostawałaś tu bez zabawy, bez przyjemności?
— Och! nie zawsze tak mi było. Aż do piętnastego roku życia, śpiewy, muzyka, uroczystości kościelne rozkoszą mnie przejmowały. Szczęśliwą byłam, czując się jak anieli bez grzechu, z pobożnością przystępowałam codziennie do stołu pańskiego, gdyż kochałam Boga. Ale od trzech lat, z dnia na dzień wszystko się we mnie zmieniło. Najprzód chciałam mieć kwiatki i miałam co najpiękniejsze: potem chciałam... ale już nic nie chcę więcej, dodała po małej przerwie, uśmiechając się do Montefiorego. Wszak napisałeś do mnie przed chwilą, że kochać mnie będziesz zawsze.
— Tak, droga Juano, rzekł łagodnie Montefiore. obejmując wpół tę cudowną dziewczynę i silnie przyciskając ją do serca, ale pozwól, że mówić będę do ciebie, jak ty mówisz do Boga. Nie jestżeś piękniejszą aniżeli Marja niebiańska? Słuchaj! Przysięgam ci, mówił dalej całując jej włosy, przysięgam ci, uważając czoło twoje za najpiękniejszy z ołtarzy, że staniesz się bóstwem mojem, że rzucę pod twoje stopy wszystkie skarby świata. Dla ciebie karety, dla ciebie mój pałac w Medjolanie, dla ciebie wszystkie klejnoty, wszystkie kosztowności starożytnej mojej rodziny! dla ciebie codzień nowe stroje! dla ciebie tysiące zabaw, wszystkie rozkosze świata!
— Tak, odpowiedziała Juana, lubię to wszystko, ale czuję w duszy, że najwięcej w świecie kochać będę mojego małżonka. Mio caro sposo! rzekła; gdyż niepodobna w dwóch innych wyrazach pomieścić tyle u czucia, tyle miłosnej wytworności dźwięków, ile język i wymowa włoska nadają ich tym wyrazom. Właśnie język włoski był językiem macierzystym Juany.
— Oddycham, mówiła dalej, rzucając na Montefiorego spojrzenie jaśniejące czystością Cherubinów, odzyskam moję kochaną religję w nim. On i Bóg, Bóg i on. Czy to ty będziesz? zapytała. Tak, ty, zawołała po krótkiej przerwie. Patrz, obejrzyj obraz, który ojciec przywiózł mi z Włoch.
Wzięła świecę i dała znak Montefioremu i pokazała mu nad łóżkiem obraz świętego Michała tratującego szatana.
— Patrz, czyliż on niema twoich oczu? To też skoro cię ujrzałam na ulicy, to spotkanie wydawało mi się znakiem z nieba. W czasie moich marzeń porannych, zanim matka zawołała mnie do modlitwy, tyle razy przyglądałam się temu obrazowi, temu aniołowi, że nakoniec zrobiłam sobie z mego małżonka. Mój Boże! mówię, jakbym mówiła do samej siebie. Muszę wydawać się szaloną; ale gdybyś wiedział, jak biedna samotnica potrzebuje wypowiedzieć tłoczące ją myśli! Będąc sama, rozmawiałam z temi kwiatami, z temi bukietami na obiciu; one, jak sądzę, rozumiały mnie lepiej, aniżeli ojciec i matka, zawsze tak poważni.
— Juano, znów zaczął Montefiore, biorąc ją za ręce i całując z namiętnością błyszczącą w oczach, ruchach i w głosie, mów do mnie jak do swojego małżonka, jak do siebie samej. Przecierpiałem wszystko to, coś ty przecierpiała. Niewiele nam potrzeba słów do zrozumienia przeszłości naszej, ale nigdy nie będzie ich dosyć na wyrażenie rozkoszy przyszłych. Połóż rękę na mojem sercu. Czujesz że jak ono bije? Przyrzeknijmy sobie wobec Boga, który nas widzi i słyszy, że będziemy sobie wiernemi przez całe życie. Tak, weź ten pierścień. Daj mi swój.
— Mam oddać swój pierścień! zawołała z przestrachem.
— A dlaczegóżby nie? zapytał Montefiore zaniepokojony taką naiwnością.
— Ależ on pochodzi od naszego Ojca Świętego Papieża: włożyła mi i go na palec w mojej młodości piękna pani, która mnie wykarmiła, która mnie umieściła w tym domu, i przykazała, żebym go zatrzymała nazawsze.
— Juano, a więc nie będziesz mnie kochała?
— Ach! zawołała, masz. Czyliż nie jesteś lepszy odemnie?
Trzymała pierścień w drżącej ręce i ściskała go, patrząc na Montefiorego okiem badawczem, przenikającem jasnowidzeniem. Ten pierścień to była ona sama: oddała mu pierścień.
— Och! Juano moja, rzekł Montefiore ściskając ją w objęciu, trzeba by być potworem, żeby cię zdradzać... Kochać cię będę do śmierci...
Juana rozmarzyła się. Montefiore, myśląc w duchu, że w czasie tego pierwszego widzenia się nie należało przedsiębrać nic takiego, coby mogło przestraszyć dziewczynę tak czystą, nierozważną więcej przez cnotę, aniżeli przez żądzę, zaufał przyszłości, swojej urodzie, której znał potęgę i niewinnemu małżeństwu przez pierścień, najwspanialszemu ze wszystkich związków, najlżejszej i najpilniejszej ze wszystkich ceremonij, himenowi serca. Przez resztę nocy i przez dzień następny, wyobraźnia Juany powinna była się stać wspólnikiem jego namiętności. Dlatego też starał się zarówno być pełnym uszanowania jak i czułości. W tej myśli, powodowany namiętnością a więcej żądzą, którą w nim wzniecała Juana, przemawiał słowami pieszczoty i namaszczenia. Zespolił niewinne dziewczę ze wszystkiemi zamiarami nowego życia, malował świat najświetniejszemi barwami, mówił o tych szczegółach domowego życia, które tak podobają się dziewczętom, zawierał z niem te układy roztrząsane, które miłości nadają prawa i rzeczywistość. Potem oznaczywszy odpowiednie godziny schadzek nocnych, pozostawił Juanę szczęśliwą, ale zmienioną. Juana czysta i święta już nie istniała; w ostatniem spojrzeniu, rzuconem na niego i pięknym ruchu, jaki wykonała, poddając kochankowi czoło do pocałowania, było już więcej namiętności, aniżeli dziewczynie okazać jej wolno. Samotność, nuda robót przeciwnych naturze tej dziewczyny, złożyły się na to; dla utrzymania jej w uczciwości i cnocie, należało ją może nazwyczajać zwolna do świata, albo go ukryć przed nią nazawsze.
Dzień jutrzejszy wyda mi się bardzo długim, rzekła, przyjmując pocałunek czysty jeszcze. Ale pozostań w sali i mów głośno, żebym mogła słyszeć głos twój. który napełnia mi serce.
Montefiore odgadując całe życie Juany, niewymownie był zadowolony, że powstrzymał swoje żądze, ażeby lepiej zapewnić ich zaspokojenie. Powrócił do swego mieszkania bez wypadku. Dziesięć dni przeminęło, a żadne zdarzenie nie zakłóciło spokoju samotności tego domu. Montefiore rozwinął całą pochlebczą zręczność włoską przed starym Perezem, donią Lagunia, uczniem, a nawet służącą i wszyscy go kochali; ale pomimo zaufania, jakiem zdołał ich natchnąć, nigdy nie chciał z niego korzystać i nie prosił o pokazanie Juany, lub otworzenie drzwi rozkosznej celki. Młoda włoszka, pragnąc wciąż widzieć kochanka, często go do tego nakłaniała, ale on zawsze odmawiał przez ostrożność. Wreszcie zużył cały swój wpływ i całą sztukę, ażeby uśpić podejrzenia dwojga starych małżonków, i przyzwyczaił ich nawet do tego, że jakkolwiek wojskowy, mógł wstawać o południu. Kapitan mówił, że jest chory. Kochankowie żyli więc tylko w nocy, kiedy w domu wszyscy byli pogrążeni we śnie Gdyby Montefiore nie był jednym z tych rozpustników którym nawyknienie do rozkoszy dozwala zachować krew zimną w każdej okoliczności, byliby przepadli dziesięć razy w ciągu tych dni dziesięciu. Młody kochanek w skromności pierwszego uczucia byłby się puścił na zachwycające nieostrożności, którym oprzeć się trudno. Ale Włoch opierał się nawet Juanie dąsającej się, Juanie szalonej, Juanie zaplatającej długie włosy swoje w łańcuch, który okręcała około jego szyi, ażeby go przytrzymać. Tymczasem człowiek najprzenikliwszy w świecie nie zdołałby odgadnąć tajemnicy ich nocnych schadzek. Stąd wnosić należy, że Włoch, pewien skutku, oddawał się niewypowiedzianej rozkoszy uwodzenia powolnego, płomienia obejmującego stopniowo i w końcu ogarniającego całość. Jedenastego dnia przy obiedzie, uznał za potrzebne zwierzyć się, pod pieczą tajemnicy Perezowi, że niełaskę w rodzinie spowodowało małżeństwo niestosowne. To kłamliwe zwierzenie było czemś strasznem wśród dramatu nocnego, odgrywającego się w tym domu. Montefiore, jako gracz doświadczony, przygotowywał się do rozwiązania, którym rozkoszował się zawczasu niby artysta kochający sztukę. Spodziewał się, że wkrótce opuści bez żalu dom i miłość swoję. Kiedy Juana z narażeniem życia zapyta Pereza, po długiem wyczekiwaniu, gdzie jest jego gość, Perez jej powie, nie znając ważności odpowiedzi: Markiz Montefiore pogodził się z rodziną, która zezwala na przyjęcie jego żony i pojechał ją przedstawić.
Wtedy Juana... Włoch nie zadał sobie nigdy pytania, co się stanie z Juaną; ale poznał jej szlachetność, wstydliwość wszystkie cnoty, i był pewnym milczenia Juany.
Otrzymał polecenie wyjazdu od któregoś z gienerałów. W trzy dni potem, w nocy poprzedzającej jego wyjazd, Montefiore, pragnąc zapewne jak tygrys nic nie pozostawić ze swojej zdobyczy, wszedł zaraz po obiedzie do pokoju Juany, żeby przedłużyć sobie noc pożegnalną. Juana, prawdziwa Hiszpanka, prawdziwa Włoszka, o podwójnej namiętności, była bardzo szczęśliwą z tego zuchwalstwa; dowodziło ono tyle zapału! Znaleźć w czystej miłości małżeńskiej szczęśliwość okrutną związku zakazanego, ukrywać małżonka za firankami łóżka, napół oszukać przybranych rodziców, i znaleźć się w możności powiedzenia w danym wypadku:
— Jestem margrabiną Montefiore; dla dziewczyny romansowej, która od trzech lat marzyła tylko o miłości, bez mierzenia niebezpieczeństwa, czyż nie była to uciecha? Drzwi przepierzenia zamknęły się za niemi, na ich szczęście, jakby zasłona, której unosić nie należy. Było wtenczas około dziewiątej; sukiennik i jego żona odmawiali modlitwy wieczorne; nagle turkot powozu zaprzężonego w kilka koni dał się słyszeć na ulicy; pośpieszne stukanie do drzwi rozległo się w sklepie; służąca pobiegła otworzyć drzwi. Natychmiast w dwóch skokach wbiegła do celi starożytnej kobieta wspaniale ubrana, chociaż wysiadła z powozu straszliwie obryzganego błotem tysiącznych dróg. Powóz jej przebiegł Włochy, Francję i Hiszpanję. Była to Marana! Marana, która, pomimo trzydziestu sześciu lat, pomimo nadużyć, była w całej świetności bella folgorante, wyrażając się wspaniałym wyrazem utworzonym dla niej w Medjolanie przez roznamiętnionych wielbicieli, Marana, kochanka królewska, opuściła Neapol, uczty Neapolu, neapolitańskie niebo, apoteozę życia pośród złota i madrygałów, wonności i jedwabiów, dowiedziawszy się od swojego królewskiego kochanka o wypadkach, w Hiszpanii i oblężeniu Taragony.
— Do Taragony, nim Taragona będzie zdobytą; zawołała. W ciągu dni dziesięciu muszę być w Taragonie...
I nie troszcząc się ani o dwór, ani o koronę, przybyła do Taragony, zaopatrzona w firman prawie cesarski, zaopatrzona w złoto, które dozwoliło jej przebyć Francję z szybkością rakiety. Dla matek niema odległości. Prawdziwa matka przeczuwa wszystko i widzi dziecię swoje z jednego bieguna na drugim.
— Moja córka! moja córka! wołała Marana.
Na ten głos, na ten nagły napad, na widok tej królowej na małą stopę książka od nabożeństwa wypadła z rąk Pereza i jego żony; głos ten huczał jak piorun, a oczy Marany rzucały błyskawice.
— Jest tam, odpowiedział sukiennik spokojnie, po chwili milczenia, w czasie którego ochłonął ze wzruszenia spowodowanego nagłem przybyciem, wzrokiem i głosem Marany. Ona jest tam, powtórzył, pokazując na drzwi pokoiku.
— Tak, ale nie jest chora, jest zawsze...
— Zupełnie dobrze, rzekła dona Lagunia.
— Mój Boże, rzuć mnie teraz do piekła na wieczność całą, jeżeli ci się tak podoba, zawołała Marana padając wycieńczona przez pół umarła, na krzesło.
Fałszywe rumieńce, wywołane trwogą, znikły natychmiast, zbladła. Miała siłę do wytrzymania cierpień, lecz nie miała jej dosyć do wytrzymania radości.
— Jednakże rzekła, jakżeście zrobili? Taragona została wzięta szturmem.
— Tak, odpowiedział Perez. Ale skoro widzisz mnie pani żywym, jakże możesz mnie nawet pytać? Czyliż, chcąc zbliżyć się do Juany, nie należało mnie zabić pierwej?
Usłyszawszy tę odpowiedź rozpustnica schwyciła pomarszczoną rękę Pereza i ucałowała ją zraszając łzami, które jej z oczu popłynęły. Była to rzecz najdroższa, jaką posiadała pod słońcem, ona, która nie płakała nigdy.
— Zacny Perezie, rzekła nareszcie. Ależ musieliście mieć żołnierzy na kwaterze.
— Jednego tylko, odpowiedział Hiszpan. Na szczęście mamy najbardziej prawego z ludzi, dawnego Hiszpana, dziś Włocha, który nienawidzi Bonapartego, człowieka żonatego, człowieka zimnego Wstaje on późno i kładzie się spać wcześnie. Obecnie jest nawet chory.
— Włocha! Jak się nazywa?
— Kapitan Montefiore...
— A więc to nie markiz Montefiore?...
— Przeciwnie, senora, to on sam.
— Czy widział Juanę?
— Nie, rzekła dona Lagunia.
— Mylisz się, żono, odparł Perez. Margrabia musiał widzieć i widział Juanę przez bardzo krótką chwilę, to prawda; ale zdaje mi się, że spojrzał tylko na nią w dniu, kiedy weszła tu w czasie wieczerzy.
— Ach! Chcę widzieć moję córkę!
— Nic łatwiejszego, rzekł Perez. Śpi. Jeżeli zostawiła klucz w zamku, to trzeba ją będzie obudzić jednak.
Kiedy wstał, żeby wziąć drugi klucz ode drzwi, oczy jego padły przypadkiem na wysokie okno. Wtedy, w kole światła padającego z owalnego okna celki na czarny parkan podwórza, spostrzegł sylwetkę grupy, której przed wdzięcznym Canovą żaden inny rzeźbiarz nie odgadł. Hiszpan się odwrócił.
— Nie wiem, rzekł do Marany, gdzieśmy ten klucz podzieli.
— Jesteś bladym, odezwała się do niego.
— Powiem pani dlaczego, odpowiedział chwytając sztylet i gwałtownie pukając nim do drzwi Juany, z krzykiem: „Juano, otwórz! otwórz!“
Głos jego wyrażał straszną rozpacz, która dreszczem przejęła obie kobiety.
Juana nie otworzyła, ponieważ potrzeba było trochę czasu, żeby ukryć Montefiorego. Nie wiedziała o niczem, co się działo w sali. Podwójne portjery głuszyły słowa.
— Pani, kłamię przed tobą, mówiąc, że nie wiem, gdzie jest klucz. Proszę, dodał, wyjmując z kredensu. Ale jest on nie potrzebny. Klucz Juany tkwi w zamku, a drzwi jej są zatarasowane. Żono, jesteśmy oszukani, zawołał, odwracając się ku niej. Mężczyzna jakiś znajduje się u Juany.
— Na zbawienie wieczne, to niepodobna! odparła kobieta.
— Nie przysięgaj, dona Lagunia. Nasz honor skonał, a ta kobieta... Wskazał na Maranę, która podniosła się i stała nieruchoma, przerażona temi wyrazami. Ta kobieta ma prawo pogardzać nami. Ocaliła nam życie, majątek i honor, a my potrafiliśmy tylko pilnować jej pieniędzy.
— Juano, otwórz, wołał, bo rozbiję drzwi.
I głos jego stając się coraz gwałtowniejszym, rozlegał się aż na poddaszu. Lecz on sam był zimny i spokojny. Miał on w swojem ręku życie Montefiorego i szedł zmyć wyrzuty sumienia wszystką krwią Włocha.
— Wyjdźcie, wyjdźcie, wyjdźcie wszyscy! wołała Marana, rzucając się ze zręcznością tygrysicy na sztylet, który wyrwała z ręki zdziwionego Pereza.
— Wyjdź, Perezie, mówiła dalej spokojna. Wyjdź ty i twoja żona, twoja służąca, twój uczeń. Przyjdzie do morderstwa w tym domu. Francuzi wszystkich nas mogliby rozstrzelać. Nie mieszajcie się do tego, to mnie tylko obchodzi. Pomiędzy mną i córką moją, może być tylko Bóg. Ten człowiek do mnie należy. Świat cały z moich rąk wyrwać go nie zdoła. Idźcie, idźcie już, przebaczam wam. Widzę, ta dziewczyna jest Maraną. Wy z waszą religją, z waszym honorem, za słabi byliście do walki z krwią moją.
Westchnęła strasznie i pokazała im oczy suche; wszystko straciła i umiała cierpieć: była wszetecznicą. Drzwi się otworzyły. Marana zapomniała o wszystkiem, i Perez, dając znaki żonie, pozostał na swojem miejscu. Jako stary Hiszpan niezłomny na punkcie honoru, chciał dopomódz zemście matki zdradzanej. Juana w łagodnem oświetleniu, w bieli, ukazała się spokojna na środku pokoju.
— Czego chcecie ode mnie? zapytała.
Marana nie mogła powstrzymać się od lekkiego dreszczu.
— Perezie, zapytała, czy w tym gabinecie jest drugie wyjście?
Perez dał znak przeczący, a wszetecznica, ufając temu znakowi weszła do pokoju.
— Juanno, jestem twoją matką, twoim sędzią, i ty znalazłaś się w tem jedynem położeniu, w którem mogę ci wyjawić, kto jestem. Przyszłaś do mnie, a ja chciałam, żebyś była u siebie. Ach! jakże nisko upadłaś. W twoim pokoju jest kochanek.
— Pani, w nim może i powinien znajdować się tylko mąż, odpowiedziała. Jestem margrabiną de Montefiore.
— A więc jest ich dwie, zawołał stary Perez poważnym głosem. On powiedział mi, że ma żonę.
— Montefiore, moje życie, zawołała dziewczyna, rozdzierając firanki i ukazując oficera, pójdź! ci ludzie spotwarzają cię.
Włoch ukazał się blady i siny, widział sztylet w ręce Marany, a znał Maranę.
To też jednem skokiem wybiegł z pokoju, wołając grzmiącym głosem:
— Na pomoc! na pomoc! mordują Francuza. Żołnierze 6-go pułku, biegnijcie do kapitana Diarda! Na pomoc!
Perez schwycił markiza i miał już twardą dłonią zatkać mu usta, gdy Marana, zatrzymując go, rzekła:
— Trzymajcie go dobrze, ale dozwólcie mu krzyczeć. Pootwierajcie drzwi, niech stoją otworem, i wyjdźcie wszyscy, powtarzam wam. Ty zaś, mówiła dalej, zwracając się do Montefiorego, wołaj błagaj ratunku... Kiedy usłyszysz odgłos kroków twoich żołnierzy, ostrze tego sztyletu będzie w twojem sercu. Czy jesteś żonatym? mów!
Montefiore upadł na progu przede drzwiami, o dwa kroki od Juany, nic nie słysząc, nic nie widząc oprócz ostrza sztyletu, którego błyszczące promienie oślepiły go.
— Miałżeby mnie oszukać? rzekła zwolna Juana. Mówił, że jest wolny.
— Do mnie powiedział, że jest żonatym, odparł Perez poważnie.
— Matko najświętsza! zawołała dona Lagunia.
— Czy odpowiesz nareszcie, duszo z kału? zawołała tonem nizkim, nachylając się do ucha kapitana.
— Wasza córka... mówił Montefiore.
— Córka, jaką miałam umarła, albo umrze, odparła Marana. Nie mam już córki. Nie wymawiaj tego imienia. Odpowiedz, jesteś żonatym?
— Nie, pani, rzekł nareszcie Montefiore, chcąc zyskać na czasie. Chcę zaślubić waszę córkę.
— Mój szlachetny Montefiore! zawołała Juana odetchnąwszy.
— Dlaczegóż więc chcesz uciekać i wołasz pomocy? zapytał Hiszpan.
Straszna światłość.
Juana nic nie odpowiedziała, ale załamała ręce i usiadła w krześle. W tej chwili dał się słyszeć zgiełk na ulicy, który łatwo było usłyszeć wśród głębokiego milczenia, panującego w sali. Jakiś żołnierz 6-go pułku liniowego, przechodzący przypadkiem przez ulicę, w chwili kiedy Montefiore wołał pomocy, zawiadomił Diarda. Kwatermistrz, który na szczęście wrócił do domu, przybył w towarzystwie kilku przyjaciół.
— Dlaczego uciekać? odrzekł Montefiore, usłyszawszy głos przyjaciela. Ponieważ powiedziałem wam prawdę. Diard! Diard! wołał głosem przenikającym.
Ale, na jedno słowo sukiennika, który chciał, żeby wszyscy w domu należeli do morderstwa, uczeń zamknął drzwi, i żołnierze musieli je wyłamywać. Nim weszli, Marana zdołała zadać cios zbrodniarzowi, ale wściekłość ześrodkowana nie dozwoliła jej wymierzyć go jak należało i ostrze zsunęło się po szlifie Montefiorego. Uderzyła jednak z taką silą, że Włoch padł u stóp Juany, która nie spostrzegła się. Marana rzuciła się na niego i nie chcąc chybić powtórnie, schwyciła go za gardło, i trzymając go żelazną ręką. wymierzyła w serce.
— Jestem wolnym i zaślubiam ją! Przysięgam na Boga, na Boga, na moję matkę i to, co jest najświętszem w świecie; jestem bezżennym i zaślubiam ją, daję słowo honoru.
I ugryzł wszetecznicę w rękę.
— Dalej, matko, zawołała Juana, zabij go. Zanadto podły; nie chcę go za męża, chociażby dziesięć razy był piękniejszym.
— Ach, odzyskuję córkę! zawołała matka.
— Co się tutaj dzieje? zawołał kwatermistrz wchodząc.
— To się dzieje, zawołał Montefiore, że mordują mnie w imieniu tej dziewczyny, która utrzymuje, że jestem jej kochankiem, która wciągnęła mię w pułapkę i chce zmusić mnie, żebym się z nią ożenił pomimo mej woli.
— I ty nie chcesz? zawołał Diard olśniony niezwykłą pięknością, jakiej oburzenie, pogarda i chęć zemsty dodały Juanie i tak już pięknej, jesteś bardzo wybrednym! Jeżeli potrzeba jej męża, ja służę. Włóżcie do pochwy wasze puginały.
Marana wzięła Włocha, podniosła go, pociągnęła do łóżka córki i rzekła mu do ucha:
— Jeżeli cię oszczędzam, zawdzięczyć to musisz ostatniemu słowu, jakie wymówiłeś; ale pamiętaj! jeżeli twój język zhańbi kiedykolwiek moję córkę, zobaczymy się.
— Ile wynosi jej posag? zapytała Pereza.
— Dwakroć sto tysięcy piastrów bitych.
— To nie wszystko, panie, rzekła wszetecznica do Diarda. Kto pan jesteś? Ty możesz wyjść, dodała, zwracając się do Montefiorego.
Słysząc o milionie franków, markiz postąpił naprzód, mówiąc:
— Jestem rzeczywiście wolnym.
Jedno spojrzenie Juany nakazało mu milczenie.
— Rzeczywiście wolno panu wyjść, rzekła do niego.
Włoch wyszedł.
— Niestety! panie, podjęła dziewczyna, zwracając się do Diarda, dziękuję ci z uwielbieniem. Mój małżonek jest w niebiesiech; będzie nim Jezus Chrystus. Jutro wstępuję do klasztoru.
— Juano, Juano moja! cofnij słowo! zawołała matka ściskając córkę w objęciu. Potem rzekła jej do ucha: Innego ci trzeba małżonka.
Juana zbladła.
— Kto pan jesteś? powtórzyła, spoglądając na Prowansalczyka.
— Do tej pory jestem tylko kwatermistrzem 6-go pułku liniowego. Ale wobec takiej kobiety, można się odważyć zostać marszałkiem Francji. Nazywam się Piotr Franciszek Diard. Mój ojciec był prezydentem miasta; nie jestem żaden...
— Ach, jesteś pan uczciwym człowiekiem, nie prawdaż? zawołała Marana. Jeżeli podobasz się signorze Juanie Mancini, możecie oboje być szczęśliwemi.
— Juano, mówiła dalej poważnie, zostawszy żoną zacnego człowieka, pamiętaj, że zostaniesz matką. Przysięgłam, że będziesz mogła całować w czoło dzieci swoje, bez zarumienienia się... (w tem miejscu głos jej zadrżał cokolwiek); przysięgłam, że będziesz kobietą cnotliwą, spodziewaj się więc w tem życiu wiele przykrości; ale, cokolwiek się stanie, pozostań czystą i bądź we wszystkiem wierną mężowi, poświęć mu wszystko, gdyż on będzie ojcem dzieci twoich... Ojcem dzieci twoich... Pamiętaj! pomiędzy kochankiem i tobą napotkasz matkę twoję, będę nią jedynie w chwilach niebezpieczeństwa. Czy widzisz ten sztylet Pereza? On należy do twojego posagu, dodała, biorąc broń i rzucając ją na łóżko Juany. Zostawiam go tam jako porękę twojego honoru. dopóki mieć będę oczy otwarte i ręce swobodne. Bądź zdrowa, zawołała powstrzymując łzy, oby niebo dozwoliło nam nigdy już nie spotkać się z sobą!
Na tę myśl łzy popłynęły jej obficie.
— Biedne dziecię! byłaś bardzo szczęśliwą w tej celce, szczęśliwszą, aniżeliś sądziła! Postępuj pan tak, żebym jej nigdy nigdy nie żałowała, rzekła, zwracając się do przyszłego zięcia.
Opowiadanie to, czysto wstępne, nie jest głównym celem tej pracy, dla zrozumienia której potrzebne było przedewszystkiem wyjaśnić, jakim sposobem kapitan Diard zaślubił Juanę Mancini, gdzie Montefiore i Diard poznali się, oraz wytłómaczyć, jaka krew, jakie namiętności ożywiały panią Diard.
Kwatermistrz przez czas dopełnienia długich i powolnych formalności, bez których wojskowemu francuskiemu ożenić się niepodobna, namiętnie rozkochał się w Juanie Mancini. Juana miała czas namyślić się nad losem swoim. Los to straszny! Juana, która nie uczuwała dla Diarda ani szacunku, ani miłości, była jednak związana z nim słowem nierozważnem wprawdzie, ale koniecznem. Prowansalczyk nie był ani pięknym, ani kształtnym. Na obejściu jego, pozbawionem dynstykcji, czuć było zły ton wojskowy, obyczaje prowincjonalne i mizerne wychowanie. Czyż więc miała kochać Diarda, ta dziewczyna pełna powabu i wytworności, ożywiona niezwyciężonem poczuciem świetności i gustu, którą wreszcie natura ciągnęła ku wyższym sferom społeczeństwa? Co się tycze szacunku, odmawiała tego Diardowi, właśnie dlatego, że Diard chciał ją zaślubić. Odraza ta była nienaturalną. Kobieta jest istotą świętą i piękną, ale zawsze prawie niezrozumianą. Gdyby Juana kochała Diarda, byłaby go też szanowała. Miłość tworzy w kobiecie kobietę nową: kobieta z wczoraj nie istnieje nazajutrz. Przywdziawszy na siebie suknię ślubną namiętności, w której idzie o całe życie, kobieta przywdziewa ją czystą i białą. Jeżeli odradza się cnotliwą i skromną, niema dla niej przeszłości; cała jest przyszłością i zapomnieć powinna o wszystkiem, żeby się znów wszystkiego nauczyć. W tem znaczeniu, wiersz dość sławny, który poeta nowoczesny włożył w usta Marion Delorme, nasiąknięty jest prawdą, wiersz skądinąd czysto Kornelowski:
„A miłość odrodziła dziewictwo moje.“
Czyliż wiersz ten nie przypomina jakiejś tragiedji Kornela, tak w niem odżywa nanowo robota rzeczywiście energiczna ojca teatru francuskiego? A jednak poeta zmuszony był poświęcić go istotnie wodewilistowskiemu usposobieniu parteru.
A więc Juana bez miłości pozostała Juaną uwiedzioną, upokorzoną, poniżoną. Juana nie mogła szanować człowieka, który ją przyjmował w tym stanie. Czuła ona, w całej sumiennej czystości młodocianego wieku to rozróżnienie drobne na pozór, ale święcie prawdziwe, prawne według serca, które kobiety stosują instynktownie do wszystkich uczuć, nawet do najprzelotniejszych.
Juanę przejął jakiś smutek, skoro spojrzała w cały obszar życia. Zwracała ona często oczy pełne łez, dumnie powstrzymywanych, na Pereza i donę Lagunię; oboje oni rozumieli gorzkie myśli zawarte w tych łzach, ale milczeli. Po co wymówki? na co pocieszania? Im one są żywsze, tem bardziej rozszerzają niedolę.
Pewnego wieczoru, Juana zgłupiała z boleści. Przez portjerę swojej celki, kiedy małżonkowie sądzili, że jest zamkniętą, usłyszała skargę, jaka się wyrwała jej przybranej matce.
— Biedne dziecię, umrze ze zmartwienia.
— Tak, odparł Perez głosem wzruszonym, ale cóż my na to poradzimy? Czyliż mogę teraz pójść wychwalać nieskalaną piękność naszej wychowanicy przed księciem d’Arcas, za którego spodziewałem się wydać ją?
— Błąd nie jest występkiem, rzekła stara kobieta tak pobłażliwa, jak mógłby być tylko anioł.
— Matka ją oddala, odparł Perez.
— W jednej chwili i nie zasięgając jej rady! zawołała dona Lagunia.
— Wiedziała dobrze co robi.
— W jakież ręce dostanie się perła nasza?
— Ani słowa więcej, bo pokłócę się z tym... Diardem.
— I to byłoby nowem nieszczęściem.
Juana, słysząc te straszne słowa, poznała wtenczas to szczęście, którego bieg zniweczony został przez błąd. Godziny czyste i spokojne jej zakątka byłyby otrzymały nagrodę w tem świetnem i wystawnem życiu, o którego rozkoszach marzyła często, a marzenia te zgotowały jej zgubę. Spaść z wysokości Grandessy do pana Diarda!...
Juana płakała, Juana od zmysłów prawie odchodziła. Wahała się przez kilka chwil między namiętnością i religją. Namiętność zapowiadała rozwiązanie nagłe; religia całe życie cierpień. Rozmyślanie było burzliwe i uroczyste.
Nazajutrz miał nastąpić dzień stanowczy: dzień ślubu. Juana mogła jeszcze pozostać Juaną. Jeżeli będzie wolną, wiedziała, dokąd zajdzie jej nieszczęście: zamężna nie wiedziała, dokąd ono zajść może. Religia zwyciężyła. Dona Lagunia przyszła do niej modlić się i czuwać pobożnie, jakby się modliła i czuwała przy umierającej.
— Bóg tak chce! rzekła do Juany.
Natura daje kobiecie naprzemian to siłę szczególną, która jej pomaga w cierpieniu, to słabość, która jej radzi poddanie się losowi. Juana poddała się bez myśli uprzedniej. Chciała być posłuszną życzeniom matki i przebyć pustynię życia, ażeby się dostać do nieba, chociaż wiedziała, że nie napotka kwiatów w swojej bolesnej podróży. Zaślubiła Diarda.
Co się tyczy kwatermistrza, który nie znalazł łaski u Juany, to któżby go nie rozgrzeszył? Kochał z upojeniem. Marana, z natury tak zręczna w przeczuwaniu miłości, poznała w nim oddźwięk namiętności i odgadła charakter szorstki, popędy szlachetne, właściwe. Południowcom.
W przystępie szalonego gniewu, spostrzegła tylko przymioty Diarda, i zdawało się jej, iż widzi ich tyle ze szczęście jej córki zapewnione będzie nazawsze.
Pierwsze dni tego małżeństwa były szczęśliwe, albo też, żeby wyjaśnić jeden z tych faktów ciemnych, w których kobieta grzebie wszystkie nieszczęścia w głębi duszy, Juana nie chciała zakłócać szczęścia swojego męża. Podwójna to rola, straszna do odegrania, a która prędzej czy później odgrywa większa część kobiet źle za mąż wydanych.
Z tego życia człowiek może opowiedzieć tylko fakta; uczucia jedynie serca kobiet odgadnąć są zdolne. Wszak jest to historja, której skreślić niepodobna w całej prawdzie? Juana walcząc bezustannie przeciw swojej naturze hiszpańskiej i włoskiej, wysuszywszy źródło przez płacz potajemny, była jedną z tych istot typowych, przeznaczonych do przedstawienia niedoli kobiecej w najszerszem znaczeniu tego wyrazu; była uosobieniem boleści nieustającej, której odmalowanie wymagałoby spostrzeżeń tak drobiazgowych, że dla ludzi chciwych wzruszeń dramatycznych, stałoby się nudnie suchem.
Analiza ta, w której każda małżonka powinnaby odnaleźć niektóre ze swoich cierpień, żeby objąć mogła wszystkie, czyliż nie wymagałaby całej książki? ksiązki niewdzięcznej z natury swojej, a której zasługę stanowiłyby rysy drobne, odcienie delikatne, uważane przez krytykę za miękkie i mgliste.
Wreszcie, któżby zdołał dotknąć, nie mając innego serca w swojem sercu i tych rozrzewniających i głębokich elegij, jakie niektóre kobiety unoszą do grobu, i tej melancholji nierozumiałej nawet dla tych, którzy ją wzniecają: tych westchnień niewysłuchanych, poświęceń bez nagrody, chociażby ziemskie; wspaniałego milczenia zapomnianego; zemsty wzgardzonej; szlachetności bezustannej i straconej; rozkoszy upragnionych i zawiedzionych; miłosierdzia anielskiego w ciszy spełnianego; nakoniec wszystkich ich religij i nigdy niegasnącej miłości? Juana poznała to życie, a los niczego jej nie darował.
Była kobietą zupełną, ale kobietą nieszczęśliwą i cierpiący kobietą bezustannie obrażaną i zawsze przebaczającą, kobietą czystą jak brylant bez skazy; ona, która posiadała tego brylantu piękność i świetność; a w tej piękności, zemstę już gotową. Zaiste, nie była ona tą dziewczyną, któraby potrzebowała się obawiać sztyletu w posagu otrzymanego.
Tymczasem Diard, ożywiony prawdziwą miłością, jedną z tych namiętności, które zmieniają chwilowo najniegodziwsze charaktery i wyświetlają to wszystko, co jest pięknego w duszy, Diard umiał się z początku zachować jako człowiek honorowy.
Zmusił Montefiorego do opuszczenia pułku, a nawet korpusu armii, ażeby żona nie spotkała go przez ten krótki przeciąg czasu, jaki zamierzał spędzić w Hiszpanii. Następnie kwatermistrz postarał się o tranzlokację, i udało mu się pomieścić w gwardji cesarskiej. Za jakąbądź cenę pragnął pozyskać tytuł, zaszczyty i uważanie odpowiednie do swojego wielkiego majątku.
Ożywiony tą myślą okazał się odważnym w jednej z najkrwawszych bitew prowadzonych w Niemczech; ale zbyt niebezpiecznie został ranionym, żeby mógł po zostać w służbie. Zagrożony utratą nogi, otrzymał dymisję, bez tytułu barona, bez nagrody, którą pozyskać pragnął, którą byłby może otrzymał, gdyby nie był Diardem. To znaczenie, ta rana, te zawiedzione nadzieje przyczyniły się do zmiany jego charakteru.
Jego energja francuska, podniecona chwilowo, nagle upadła. Jednakże, w początku wspierała go żona, której te usiłowania, ta odwaga, ta żądza wyniesienia się pozwoliły nabrać cokolwiek wiary w męża, i która więcej aniżeli każda inna, musiała pokazać się tem, czem są kobiety: istotą pocieszającą i czułą w dolegliwościach życia.
Podniecony przez kilka słów Juany, dymisjonowany dowódca batalionu przybył do Paryża i postanowił w zawodzie administracyjnym zdobywać wysokie stanowisko, któreby nakazywało szacunek, kazało zapomnieć o Diardzie kwatermistrzu 6-go pułku i uposażyło a czasem panią Diard jakim pięknym tytułem.
Namiętność, jaką uczuwał do tej czarującej istoty, dopomogła mu do odgadywania najtajniejszych jej życzeń. Juana nie mówiła, lecz on ją rozumiał; nie był on tak kochanym, jak kochanek pragnąłby nim być; wiedział o tem i chciał wzbudzić dla siebie szacunek, miłość i uwielbienie.
Nieszczęśliwy ten człowiek przeczuwał szczęście, znajdując żonę zawsze łagodną i cierpliwą w każdej okoliczności; ale ta łagodność i ta cierpliwość zdradzały poddanie się losowi, któremu zawdzięczał Juanę. Poddanie się, religia, czyliż są miłością? Często Diard byłby pragnął odmowy tam, gdzie napotykał skromne posłuszeństwo; często byłby oddał zbawienie wieczne, gdyby Juana raczyła zapłakać na jego piersiach i nie ukrywała myśli swoich pod uśmiechniętą twarzą, która szlachetnie kłamała.
Wielu ludzi młodych, gdyż w pewnym wieku już nie walczymy, chce przezwyciężyć los przeciwny, którego chmury grzmią czasami na widnokręgu ich życia; lecz w chwili, kiedy staczają się w przepaść niedoli, trzeba ich szanować za te walki nieznane.
Jak wielu innych, Diard próbował wszystkiego i wszystko było nieprzyjaznem dla niego. Majątek dozwolił mu otoczyć żonę rozkoszami świetności paryskiej; miał wielki pałac, wielkie salony, utrzymywał jeden z tych domów, w których gromadzą się licznie i artyści, niezbyt wybredni z natury, i intryganci, stanowiący ciżbę, i ludzie gotowi bawić się wszędzie, i pewni ludzie będący w modzie, a wszyscy zakochani w Juanie.
Ci, którzy stoją na świeczniku w Paryżu, muszą podbić Paryż, albo uledz Paryżowi. Diard nie miał charakteru dość silnego, dość ścisłego, dość wytrwałego, ażeby rozkazywać ówczesnym ludziom, ponieważ w tej epoce każdy pragnął wznieść się wysoko.
Warstwy społeczne, odrazu wytworzone, są może wielkiem dobrodziejstwem nawet dla ładu. Napoleon zwierzył się z trudności, jakich doznawał, chcąc nakazać szacunek dla swojego dworu.
Ale Napoleon byt Korsykaninem, Diard zaś Prowansalczykiem. Przy jednakowym genjuszu, wyspiarz będzie zawsze doskonalszym aniżeli mieszkanie stałego lądu i pod tą samą szerokością odnoga morska oddzielająca Korsykę od Prowancji, jest naprzekór nauce ludzkiej, całym oceanem, który z nich robi dwa kraje.
Z fałszywego położenia, w jakiem się znajdował, a które fałszywem jeszcze zrobił, wynikło dla Diarda wielkie nieszczęście.
Kto wie, czy nie znajdzie się pożyteczna nauka w niedostrzegalnym związku faktów, które wywołały rozwiązanie tej historji. Naprzód, żartownisie paryscy nie bez uśmiechu złośliwego oglądali obrazy, któremi dawny kwatermistrz ozdobił swój pałac. Arcydzieła zakupione w dniu poprzednim łączyły się w niemych wymówkach z temi, które zabrane zostały z Hiszpanji, a te wymówki były zemstą za obrażoną przez Diarda miłość własną.
Juana zrozumiała niektóre z tych dwuznaczników w których tak biegłemi są Francuzi. Wtedy, za jej radą mąż odesłał obrazy do Taragony. Ale publiczność, postanowiwszy wszystko brać za złe, mówiła:
— „Ten Diard jest sprytny, posprzedawał swoje obrazy“.
Zacni ludzie ciągle byli przekonani, że płótna, które w salonach pozostały, nie były nabyte uczciwie.
Niektóre kobiety zazdrosne zapytywały, jakim sposobem jakiś Diard mógł zaślubić młodą i piękną dziewczynę i tak bogatą. Stąd powstały komentarze, żarciki bez końca, jak to umieją żartować w Paryżu.
Jednakże Juana spotykała wszędzie szacunek, jaki nakazywało jej życie czyste i religijne, które góruje nad wszystkiem, nawet nad potwarzami paryskiemi; ale ten szacunek zatrzymywał się na niej, a brakowało go mężowi. Jej przenikliwość kobieca i jej jasne spojrzenie, unoszące się po salonach, jemu przynosiły tylko boleść.
Ten brak szacunku był jeszcze rzeczą zupełnie naturalną. Wojskowi pomimo cnót, które im wyobraźnia przyznaje, nie przebaczali dawnemu kwatermistrzowi 6-go pułku, właśnie dlatego, że był bogatym i chciał figurować w Paryżu.
Otóż w Paryżu, od ostatniego domu na przedmieściu Saint Germain, do ostatniego hotelu ulicy Saint-Lazare, pomiędzy wzgórzem Luksembourga i wzgórzem Montmartre, wszystko to, co się ubiera i gawędzi, co się ubiera, ażeby wyjść, i wychodzi, żeby gawędzić, ci wszyscy ludzie z tęgą i lichą miną, ci ludzie odziani w impertynecją a podszyci ogromnemi żądaniami, zazdrością i dworactwem, wszystko, co jest złocone i odzłocone, młode i stare, co jest szlachtą świeżej daty i szlachtą od czwartego wieku, wszystko to, co szydzi z parweniusza, wszystko, co się obawia skompromitowania, wszystko, co chce zburzyć władzę, z warunkiem uwielbiania jej, jeżeli się ona utrzymuje; wszystkie te uszy słuchają, wszystkie te języki mówią i wszystkie umysły wiedzą, w ciągu jednego wieczoru, gdzie się urodził, gdzie wyrósł, co zrobił lub nie zrobił ten przybysz, który chce zaszczytów pomiędzy temi ludźmi.
Jeżeli niema sądów przysięgłych dla wielkiego świata, znajduje on najsroższego z prokuratorów, istotę moralną, niepochwyconą, jednocześnie sędziego i kata, który oskarża i piętnuje.
Niech się nikt nie spodziewa, że się przed nim coś ukryje, niech mu powie wszystko sam; chce on bowiem wiedzieć o wszystkiem i wie wszystko.
Niech się nikt nie pyta, gdzie jest telegraf nieznany, który mu posyła w ciągu jednej godziny, w jednym mgnieniu oka, we wszystkie miejsca, historję, skandal, nowinę; niech nikt nie pyta, kto go porusza. Telegraf ten jest tajemnicą społeczną, a spostrzegacz może tylko zaznaczać jego skutki.
Przykłady przerażające są: jeden wystarczy. Zamordowanie księcia de Berry, zasztyletowanego w Operze, w dziesięć minut po spełnieniu zbrodni opowiadano w głębi wyspy Saint-Louis.
Opinia, która wyszła z 6 go pułku, przecisnęła się pomiędzy ludzi wielkiego świata tego zaraz wieczora, kiedy Diard wydawał pierwszy bal.
Diard nie mógł więc podołać ludziom wielkiego świata. Od tej pory jego żona tylko miała władzę zrobienia czegoś z niego. Cud tej dziwnej cywilizacji! W Paryżu, jeżeli człowiek nie umie być czemś, żona jego jeżeli jest młoda i dowcipna, daje mu jeszcze nadzieję wwyższenia się.
Pomiędzy kobietami, spotykać można chore, słabe na pozór, które nie wstając z kapany, nie wychodząc ze swego pokoju, rządzą towarzystwem, poruszają tysiącami sprężyn i umieszczają mężów tam, gdzie w swojej próżności same chciały być pomieszczone.
Ale Juana, której młodość naiwnie upłynęła w pokoiku w Taragonie, nie znała żadnego występku, żadnej podłości, ani żadnego ze sposobów życia paryskiego; spoglądała na nie okiem ciekawego dziewczęcia i widziała tylko to, co boleść i obrażona duma jej wykrywały. Wreszcie Juana posiadała takt serca dziewiczego, które naprzód przyjmowało wrażenia tak, jak jej czułość nakazywała.
Młoda samotnica, zostawszy żoną tak nagle, zrozumiała, że gdyby usiłowała zmusić wielki świat do szanowania jej męża, to byłoby to żebranina po hiszpańsku z rusznicą w ręku. Następnie mnogie i częstotliwe ostrożności, jakie przedsiębrać należało, czyliżby nie dowodziły całej ich potrzeby?
Pomiędzy nienakazywaniem szacunku a nakazywaniem zbytniego dla Diarda była przepaść cała. Nagle odgadła ona ludzi, jak dawniej odgadła życie, i spostrzegła dla siebie jedynie tylko ogrom niedoli nieodwołalnej. Następnie doznała jeszcze przykrości poznania zapóźno osobliwszej nieudolności w mężu swoim, w człowieku najmniej właściwym do tego, co wymagało logiki w myśleniu.
Nie rozumiał on zupełnie roli, którą powinien był odgrywać w świecie, nie pojmował jej całości ani odcieni, a odcienie były tam wszystkiem. Czyż nie znajdował się w tem położeniu, gdzie zręczność może z łatwością zastąpić siłę?
Ale zręczność, która zawsze przynosi powodzenie, jest może największą siłą.
Właśnie Diard zamiast wywabić tłustą plamę, zrobioną wskutek poprzedniego postępowania, zadał sobie ogromną pracę rozszerzenia jej.
I tak, nie umiejąc zbadać należycie fazy cesarstwa wśród której przybywał, chciał ten dowódca szwadronu za jakąbądź cenę zostać prefektem. Wszyscy prawie wierzyli wtedy w gieniusz Napoleona; jego względy wszystkiemu wielkości dodawały.
Prefektury, te cesarstwa na małą stopę, mogły być obsadzone jedynie tylko przez ludzi noszących wielkie imię, przez szambelanów jego cesarsko-królewskiej mości.
Prefekci wówczas stali się wezyrami, dlatego też zausznicy wielkiego człowieka żartowali sobie z ambicji wyrażonej przez dowódcę szwadronu, i Diard zaczął starać się o podprefekturę. Zachodziła śmieszna niezgodność pomiędzy skromnością żądania i wielkością majątku.
Otworzyć salony królewskie, wystąpić z zuchwałym zbytkiem, następnie porzucić to życie miljonera i udać się do Issoudun albo do Savenay, czyliż nie było to zejść poniżej swojego stanowiska?
Juana, zbyt późno poznawszy prawa francuskie, zwyczaje społeczne i administracyjne, zbyt późno oświeciła męża. Diard, przywiedziony do rozpaczy, robić starania we wszystkich ministerjach.
Diard, odepchnięty zewsząd, nie mógł zostać niczem i wtenczas świat osądził go tak jak osądził go rząd i tak jak on sam się osądził.
Diard został ciężko ranny na polu walki i nie był ozdobiony orderem.
Kwatermistrz, bogaty, ale bez żadnego uważania w świecie, nie znalazł miejsca w rządzie; społeczeństwo logicznie odmówiło mu tego miejsca, do jakiego rościł sobie pretensje w społeczeństwie.
Nakoniec w domowem pożyciu, ten nieszczęśliwiec doświadczał w każdym wypadku wyższości zony, chociaż posiadała ona takt, możnaby powiedzieć aksamitny, gdyby nazwa ta nie była zbyt śmiałą, zamaskowywała przed mężem tę wyższość, która ją samą dziwiła i upokarzała. Diard w końcu był nią dotknięty. Ludzie przy takiej grze, z konieczności upadają, olbrzymieją albo stają się niegodziwemi.
Odwaga lub namiętność tego człowieka musiała się zmniejszyć pod ciągle powtarzającemi się ciosami, które błędy popełnione zadawały kłam jego miłości własnej; a popełniał on błąd po błędzie.
Naprzód, musiał walczyć ze wszystkiem, nawet ze swojemi obyczajami i ze swoim charakterem. Namiętny Prowansalczyk, szczery w swoich wadach tak jak i w zaletach, człowiek ten, którego fibry podobne były do strun arfy. był najserdeczniejszym dla swoich dawnych przyjaciół.
Wspomagał ludzi zabłoconych jak i potrzebnickich wysokiego rzędu; słowem uznawał wszystkich i podawał w swoim złoconym salonie rękę biedakom.
Widząc to, gienerał cesarstwa, odmiana rodu ludzkiego, której typ wkrótce zaniknie, uścisnął Diarda i mówił lekceważąco:
— Mój drogi! przysuwając się do niego. Tam gdzie gienerałowie ukrywali swoje lekceważenie pod żołnierską dobrodusznością, niewielka garstka ludzi wyższego towarzystwa, przy spotkaniu się z Diardem, okazywała mu tę pogardę wytworną, wypolerowaną, przeciwko której przybysz zawsze jest bezbronny.
Nakoniec postawa, ruchy napół włoskie, wymowa Diarda, sposób ubierania się, wszystko w nim odpychało ten szacunek, który dokładne obserwowanie rzeczy wymaganych przez dobry ton dozwala nabyć ludziom pospolitym i którego jarzmo zrzucić mogą z siebie jedynie tylko wielkie potęgi.
Tak się dzieje w świecie.
Szczegóły te słabo tylko malują tysiączne udręczenia, których Juana była ofiarą; przychodziły one po jednemu; każdy z członków towarzystwa zadawał jej pchnięcie szpilką; a dla duszy, przekładającej pchnięcia sztyletem, czyliż nie było straszliwych cierpień w tej walce, w której Diard odbierał zniewagi, nie czując ich, kiedy tymczasem Juana odczuwała je, nie odbierając ich.
Potem nadeszła chwila straszna, w której jasno zrozumiała ludzi i uczuła naraz wszystkie boleści, które naprzód już dla niej się nagromadziły.
Osądziła, że mąż jej nie jest zdolnym wejść na wysokie szczeble porządku społecznego, i odgadła, dokąd zejść będzie musiał w dniu, w którym potrzebować będzie odwagi. Wtedy uczula litość dla Diarda. Przyszłosć była bardzo ponurą dla tej młodej kobiety. Żyła ona ciągle w obawie nieszczęścia, To przeczucie znajdowało się w jej duszy, jak zaraza znajduje się w powietrzu, ale umiała znaleźć siłę zamaskowania obawy uśmiechami.
Doszła do tego, że już nie myślała o sobie. Juana użyła całego wpływu swojego, ażeby skłonić Diarda do wyrzeczenia się wszelkich pretensyj i wskazać mu jako schronienie, miłe i dobroczynne życie ogniska domowego.
Dolegliwości pochodziły od ludzi. Czyliż nie należało wypędzić ludzi? W domu Diard znajdzie spokój, szacunek, będzie w nim panował. Czuła, że posiada siłę do podjęcia ciężkiego zadania uszczęśliwienia tego, który był tak niezadowolonym z siebie.
Energja jej wzrosła jednocześnie z trudnościami życia; posiadała ona całe bohaterstwo koniecznie w jej położeniu, i natchnioną była temi religijnemi pragnieniami, które podtrzymują anioła opiekującego się duszą chrześcijańską: przesądna poezja, obrazy alegoryczne podwójnej natury naszej.
Diard zaniechał projektów, zamknął dom i żył w jego wnętrzu, jeśli wolno użyć tak poufałego wyrażenia.
Ale tu był szkopuł.
Biedny wojak miał jednę z tych dusz dziwacznych, które potrzebują bezustannego ruchu. Należał do liczby ludzi, którzy instynktownie są zmuszeni odjeżdżać, skoro tylko na miejsce przybyli i których niejako potrzebą życia jest wyjeżdżać i powracać bezustannie, jak koła, o których Pismo Święte wspomina.
Zresztą może starał się uciekać od siebie samego. Nie sprzykrzył sobie Juany, nie mógł oskarżać Juany; że jednak namiętność dla niej stała się spokojniejsza w skutek posiadania jej, powrócił więc do swojego charakteru.
Od tej chwili przystępy zwątpienia stawały się częstszemi, i nierzadko wybuchał z gwałtownością południową. Im kobieta jest cnotliwszą, im mniej ma sobie do wyrzucenia, tem więcej mężczyzna lubi pomawiać ją o błędy, chociażby dlatego, ażeby zaznaczyć swoję wyższość prawną; ale, jeżeli przypadkiem, jest dla niego zupełnie nakazującą, wtedy uczuwa nawet potrzebę wytworzenia win.
Wtedy, między małżonkami, drobiazgi nabierają znaczenia i stają się Alpami. Ale Juana, cierpliwa bez dumy, łagodna bez goryczy, którą kobiety umieją dorzucać do uległości, nie oddawała się wyrachowanej złośliwości najprzykrzejszej ze wszystkich.
Przytem, była ona jedną z tych szlachetnych istot, którym uchybić niepodobna; jej spojrzenie, w którem jaśniało życie, święte i czyste, jej spojrzenie męczennicy miało wagę uroku.
Diard, z początku zakłopotany, następnie obrażony, spostrzegł w końcu jarzmo dla siebie w tej wysokiej cnocie. Rozsądek żony nie dawał mu wzruszeń gwałtownych, a on wzruszeń potrzebował.
Tysiące scen odgrywa się w głębi dusz pod temi dedukcjami zimnemi życia na pozór cichego i pospolitego. Pomiędzy temi małemi dramatami, tak krótko trwającemi, które jednak tak głęboko wpijają się w życie, że bywają prawie zawsze przepowiednią wielkiego nieszczęścia zapisanego w wielkiej liczbie małżeństw, trudno zdecydować się na przykład.
Jest jednak scena, która szczególniej posłużyła do zaznaczania chwili, kiedy w tem życiu we dwoje, zaczęło się nieporozumienie. Może też pozwoli ona wyjaśnić rozwiązanie tej opowieści.
Juana miała dwoje dzieci, dwóch chłopców na szczęście dla niej.
Pierwszy przyszedł na świat w siedem miesięcy po ślubie. Na imię było mu Juan i podobny był do matki. Drugi urodził się we dwa lata po przybyciu jej do Paryża. Ten zarówno był podobny do Diarda jak i do Juany, lecz więcej do Diarda, którego nosił imiona.
Od pięciu lat Franciszek był dla Juany przedmiotem osobliwie czułych starań. Matka bezustannie zajmowała się tem dzieckiem, dla niego były pieszczoty, dla niego najpiękniejsze zabawki, i na niego głównie zwracał się przenikający wzrok matki.
Juana śledziła go od kolebki, badała jego krzyki, i uchy i chciała odgadnąć jego charakter, żeby pokierować wychowaniem. Zdawać się mogło, że Juana ma tylko to jedno dziecko.
Prowansalczyk, widząc Juana prawie wzgardzonym, wziął go pod swoją opiekę, nie zdając sobie sprawy, czy ten chłopiec był dzieckiem miłości przelotnej, której zawdzięczał Juana, ten mąż, przez pewien rodzaj pochlebstwa godnego uwielbienia, zrobił sobie z niego Benjaminka.
Ze wszystkich uczuć, płynących ze krwi prababek, a które ją pożerały, pani Diard przejęła tylko miłość macierzyńską.
Ale kochała ona dzieci swoje z wzniosłą gwałtownością, której przykład Marana dała we wstępie tej opowieści, z powabną wstydliwością, z delikatnem zrozumieniem cnót społecznych, których wykonywanie było chwałą jej życia i najwyższą nagrodą.
Myśl tajemna i sumienne macierzyństwo, które wycisnęły na życiu Marany pieczęć szorstkiej poezji, były dla Juany życiem jawnem, pociechą w każdej godzinie.
Matka jej była cnotliwą, jak inne kobiety są zbrodniarkami, pokryjomu: kradła ona dla siebie szczęście ukrywane; nie rozkoszowała się niem. Ale Juana, nieszczęśliwa z powodu cnoty, jak jej matka była nieszczęśliwa z powodu swoich wad, bezustannie znajdowała nieopisane rozkosze, których matka tak jej zazdrościła, ponieważ była ich pozbawioną. Dla niej, tak samo jak dla Marany, w macierzyństwie mieściły się wszystkie uczucia ziemskie.
Jedna i druga, dla przyczyn wprost przeciwnych, tę tylko miała pociechę w swej niedoli. Juana może kochała więcej, gdyż, odstawiona od miłości, wszystkie rozkosze, których jej nie dostawało, przelała na dzieci, a to samo dzieje się z namiętnościami szlachetnemi co i z występnemi: im więcej są zaspokajane, tem więcej wzrastają.
Matka i gracz są nienasyceni. Skoro Juana dostrzegła szlachetne przebaczenie, codziennie kładzione na głowę Juana przez ojcowskie przywiązanie Diarda, była tem rozczuloną, i w dniu kiedy małżonkowie zamienili role, Hiszpanka nabierała dla Diarda tej życzliwości głębokiej i prawdziwej, której tyle dała mu dowodów, jedynie tylko z poczucia obowiązku.
Gdyby ten człowiek był konsekwentniejszym w życiu; gdyby był nie zniweczył przez nieporządek, przez niestałość i ruchliwość charakteru błysków prawdziwego uczucia, chociaż nerwowego: Juana bezwątpienia byłaby go pokochała.
Na nieszczęście był on pierwowzorem tych Południowców sprytnych ale nielogicznych w swoich poglądach; dziś zdolnych do wielkich rzeczy, jutro zaś niezdolnych do niczego; będących często ofiarami cnót swoich, a często lubiących się w nikczemnych namiętnościach, ludzi godnych uwielbienia wreszcie, kiedy ich przymioty posiadają wytrwałą energję do wspólnego związku.
Od dwóch lat Diard więziony był w domu przez najmilsze obawy.
Żył prawie pomimo woli, pod wpływem kobiety, która usiłowała być wesołą, zabawną dla niego, która używała wszystkich środków gienuszu kobiecego, ażeby go podbić w imieniu cnoty, ale której zręczność nie doszła do tego, żeby udawać miłość przed nim.
W tej chwili wszyscy w Paryżu zajmowali się sprawą kapitana dawnej armii, który w przystępie rozpusty zgubił swoją żonę.
Diard wróciwszy do domu na obiad, zawiadomił Juanę o śmierci tego oficera. Odebrał on sobie życie, żeby uniknąć hańby procesu, bezecnej śmierci na rusztowaniu.
Juana z początku nie zrozumiała logiki tego postępowania, i mąż musiał wytłómaczyć jej piękne postępowanie praw francuskich, które zabraniają dochodził sądownie umarłych.
— Ależ, papo, wszak nam mówiłeś przed kilku dnia mi, że król może ułaskawić? zapytał Franciszek.
— Król może tylko darować życie, odpowiedział mu Juan prawie rozgniewany.
Diard i Juana, widzowie tej sceny, każde inaczej ją zrozumieli.
Spojrzenie ze łzą radości, które matka rzuciła na starszego syna, fatalnie wykryło mężowi tajemnicę tego serca nieprzeniknionego do tej pory.
Starszy był nawskroś Juaną; starszego znała Juana; była pewną jego serca, jego przyszłości, ubóstwiała go i gorąca jej miłość dla niego pozostała tajemnicą dla niej, dla jej dziecka i Boga.
Juan rozkoszował się instynktownie gwałtownością matki, która dusiła go w uściskach, kiedy byli sami, która zdawało się, że się dąsa na niego w obecności ojca i brata, Franciszek był Diardem, a starania Juany wykrywały przeciwnie chęć zwalczenia w tem dziecku wad ojca i podnoszenia jego przymiotów.
Juana nie wiedząc o tem, że oczy jej za wiele powiedziały, wzięła Franciszka na kolana i udzielała mu, głosem łagodnym, ale wzruszonym jeszcze z powodu rozkoszy doznanej z odpowiedzi Juana, naukę zastosowaną do jego pojęcia.
— Jego charakter wymaga wielkiej staranności, rzekł ojciec do Juany.
— Tak, odpowiedziała poprostu.
— Ale Juan...
Pani Diard, przestraszona brzmieniem głosu, jakim te dwa wyrazy zostały wymówione, spojrzała na męża.
— Juan urodził się doskonałym, dodał. Powiedziawszy to, usiadł pochmurny, a widząc, że żona nic nie mówi, znów zaczął:
— Jedno z twoich dzieci kochasz lepiej aniżeli drugie.
— Wiesz o tem dobrze, odpowiedziała.
— Nie, odparł Diard. Do tej pory nie wiedziałem, któremu dajesz pierwszeństwo.
— Ależ ani jeden, ani drugi nie sprawił mi żadnego zmartwienia, odrzekła żywo.
— Tak, ale który więcej ci sprawił radości? zapytał z większą jeszcze żywością.
— Nie liczyłam tego.
— Kobiety są bardzo fałszywe! zawołał Diard. Odważ się powiedzieć, że Juan nie jest dzieckiem twojego serca.
— A jeżeli tak, odparła ze szlachetnością, czyżby to miało być nieszczęściem?
— Nie kochałaś mnie nigdy. Gdybyś była chciała, byłbym mógł dla ciebie zdobywać królestwa. Wiesz, jak się starałem o wszystko podtrzymywany jedynie tylko rozkoszą podobania się tobie. Ach! gdybyś była mnie kochała...
— Kobieta, która kocha, rzekła Juana, żyje w samotności i zdala od świata. Czyliż nie tak robimy?
— Wiem, Juano, że zawsze masz słuszność.
Wyraz ten był nacechowany głęboką goryczą i rzucił chłód pomiędzy nich na resztę życia.
Nazajutrz po tym dniu fatalnym, Diard poszedł do jednego z dawnych swoich towarzyszy i znalazł u niego rozrywkę w grze. Na nieszczęście wygrał wiele pieniędzy i znów zaczął grać.
Potem, wszedłszy na tę nieznaczną pochyłość, popadł w życie nieporządne, jakie prowadził dawniej.
Wkrótce przestał obiadować w domu.
Po kilku miesiącach, spędzonych na używaniu roskoszy niezależności, chciał być swobodnym zupełnie i wyprowadzi! się od żony, pozostawił jej wielki apartament i zajął antresolę.
Po upływie roku, Diard i Juana widywali się tylko rano, w czasie śniadania.
Ostatecznie, podobnie jak wszyscy gracze, wygrywał i przegrywał kolejno.
Otóż nie chcąc zrobić uszczerbku w swoim majątku, postanowił usunąć z pod kontroli żony rozporządzanie dochodami; w tym celu pewnego dnia odebrał jej udział, jaki miała w zarządzie domu.
Po nieograniczonem zaufaniu nastąpiły ostrożności niedowierzania. Następnie pod względem przychodu i rozchodu, niegdyś wspólnych dla obojga, przyjął dla potrzeb żony, systemat płacy miesięcznej, której wysokość ustanowili wspólnie; pogawędka, którą mieli pomiędzy sobą w tym przedmiocie, była ostatnią rozmową poufną, jednym z najbardziej zachwycających powabów małżeństwa.
Milczenie pomiędzy małżonkami jest rozwodem spełnionym, w dniu kiedy oni przestają mówić: my.
Juana zrozumiała, że od tego dnia została się tylko matką, i była z tego szczęśliwą, nie poszukując przyczyny nieszczęścia.
Był to błąd wielki.
Małżonkowie odpowiadają solidarnie za życie swoich dzieci, a postępowanie tajemnicze Diarda nie powinno było być jedynym tylko powodem smutku i niepokoju Juany. Diard, wyswobodziwszy się, nawykł wkrótce do wygrywania lub przegrywania sum ogromnych.
Gracz przyjemny, gracz wielki, stał się sławnym przez swój sposób grania. Uważanie, jakiego nie mógł zdobyć dla siebie za Cesarstwa, nabytem zostało za Restauracji, z powodu majątku zamienionego na gotowiznę, która toczyła się po zielonym stole, i z powodu talentu do wszystkich gier, który stał się sławnym.
Ambasadorowie, bankierzy, najbogatsi posiadacze ogromnych majątków, i wszyscy ludzie, którzy zbyt pośpiesznie żyjąc, żądają od gry rozkoszy nadmiernych, przyjmowali Diarda do swoich klubów, rzadko kiedy u siebie w domu, ale wszyscy z nim grali.
Diard stał się modnym. Przez dumę, raz czy dwa w czasie zimy, wyprawił ucztę celem oddania grzeczności, jakich sam doznawał. Wtedy Juana widziała ludzi wśród tych biesiad, balów, zbytku, światła; ale był to dla niej pewien rodzaj dodatku nałożonego na szczęście jej samotności.
Ukazywała się ona, królowa tych uroczystości, jak istota, która spadła tam ze świata nieznanego. Jej naiwność, której nic nie zepsuło; jej piękna dziewiczość duszy, którą obyczaje nowe jej życia nowego odświeżyły w niej; jej piękność, skromność niekłamana, jednały dla niej szczere hołdy. Ale widząc niewielką tylko ilość kobiet w swoich salonach, zrozumiała odrazu, że chociaż mąż postępował według nowego planu, którego jej nie wyjawił, to nic przecie jeszcze nie zyskał na uważaniu u ludzi.
Diard niezawsze bywał szczęśliwy, w ciągu trzech lat strwonił trzy czwarte majątku; ale namiętność do dawała mu energii, koniecznej do jej zadawalniania. Był w stosunkach z wieloma ludźmi, a szczególniej z temi wyjadaczami Giełdy, z temi ludźmi, którzy od czasu rewolucji przyjęli za zasadę, że kradzież, na wielką skalę spełniona, była tylko obrotem, stosując tym sposobem do kas bezczelne zasady, jakie wiek XVIII przyjmował w miłości.
Diard wyszedł na trudniącego się interesami i wdał się w sprawy nazywane zobaczywemi w języku sądowym! Umiał on od biedaków, nieznających biur, kupować likwidacje nieczyste i załatwiać je w ciągu jednego wieczoru, dzieląc się zyskiem z likwidatorami. Potem, kiedy takich należności zabrakło, szukał należsności bieżących i wygrzebywał w państwach europejskich, barbarzyńskich lub amerykańskich, pretensje przedawnione, które umiał ożywiać.
Kiedy Restauracja spłaciła długi książąt, Rzeczypospolitej i Cesarstwa, otrzymywał zlecenia do zaciągania długów na kanały, na wszelkiego rodzaju przedsięwzięcia.
Nakoniec popełnił kradzież przyzwoitą, do której należało tylu ludzi zamaskowanych, lub też działających za kulisami teatru politycznego; kradzież, która, spełniona na ulicy przy świetle latarni, zaprowadziłaby na galery biedaka, a którą uświęca złoto gzymsów i kandelabrów.
Diard nagromadzał i odprzedawał cukier, sprzedawał urzędy, i jemu należy się sława człowieka słomianego w urzędach korzystnych, które należało zatrzymywać przez pewien czas, zanim się dostanie inne. Następnie obmyślał prawie wyszukiwał braki w kodeksach, prowadził kontrabandę prawną.
To maluje jednym wyrazem ten wysoki przemysł: żądał tyle od sta za kupienie piętnastu głosów prawo dawczych, które w ciągu jednej nocy przeszły z Lewicy na Prawicę.
Takie czynności nie są ani zbrodniami, ani występkami, lecz jest to kierowanie rządem, urządzaniem przemysłu: to się nazywa mieć głowę finansową. Diard posadzony był przez opinię publiczną na ławie niegodziwości, na której zasiadł już niejeden człowiek zręczny.
Tam znajdowała się arystokracja łotrowstwa. Jest to izba wyższa zbrodniarzy dobrego tonu. Diard nie był więc graczem pospolitym, którego w dramacie przedstawiają jak niegodziwca a w końcu jak żebraka.
Taki gracz nie istnieje już w świecie na pewnej wysokości topograficznej. Dziś, ci łotrzy zuchwali umierają świetnie zaprzężeni do występku i okryci zaprzęgiem fortuny. Strzelają sobie w łeb w karecie i unoszą z sobą wszystko, co im powierzono.
Diard przynajmniej posiadał ten talent, że nie kupi! wyrzutów sumienia po zniżonej cenie i stał się jednym z ludzi uprzywilejowanych.
Poznawszy wszystkie sprężyny rządu, wszystkie tajemnice i namiętności urzędników, umiał się trzymać we właściwym rzędzie gorejącej kuźni, w którą się rzucił.
Pani Diard nie znała życia piekielnego, jakie jej mąż prowadził. Zadowolona z osamotnienia, w którem ją pozostawił, nie dziwiła się temu z początku, ponieważ, wszystkie jej godziny były zapełnione.
Pieniądze swoje poświęcała na wychowanie dzieci, na opłacanie wybornego guwernera i wszystkich nauczycieli potrzebnych do gruntownego wykształcenia; chciała wykierować ich na ludzi, wyrobić w nich zdrowy rozsądek, nie tłumiąc wyobraźni.
Ponieważ dla nich tylko poświęcała wszystkie uczucia, więc życie bezbarwne nie sprawiało jej przykrości; były one dla niej tem, czem są dzieci przez czas długi dla wielu matek, rodzajem przedłużania życia. Diard bywał już tylko przypadkiem, i od czasu jak przestał być ojcem, głową rodziny, Juana była z nim złączoną tylko związkami przyzwoitości towarzysko-narzucanej małżonkom.
Pomimo to, wychowała synów swoich w najwyższym szacunku dla władzy ojcowskiej, jakkolwiek była ona dla nich fikcyjną tylko, ale na szczęście dopomagała jej w tem bezustanna nieobecność męża. Diard pozostając w mieszkaniu, byłby zniweczył wszystkie usiłowania Juany.
Dzieci za wiele posiadały taktu i domyślności, ażeby nie umiały sądzić swojego ojca. Sądzić własnego ojca jest moralnem ojcobójstwem.
Tymczasem, z biegiem czasu, obojętność Juany dla męża zniknęła. Uczucie pierwotne zmieniło się w trwogę.
Zrozumiała ona to pewnego dnia, że postępowanie długo może ciężyć na przyszłości dzieci, wskutek czego jej przywiązanie macierzyńskie ukazywało jej, chociaż niezupełnie, prawdę.
Obawa nieszczęścia nieznanego ale nieuniknionego, w którem żyła bezprzestannie, codzień stawała się żywszą i bardziej palącą. Dlatego też, w tych rzadko trafiających się chwilach, w czasie których widywała Diarda, rzucała na twarz jego zapadłą, siną wskutek spędzania nocy bezsennych, pomarszczoną wskutek wzruszeń doznawanych przenikliwe spojrzenie, którego blask dreszczem przejmował Diarda. Wtedy wesołość wymuszona, jaką mąż okazywał, bardziej jeszcze ją przerażała, aniżeli ponury wyraz jego niepokoju, jeżeli przypadkiem zapomniał o swojej roli wesołości. Obawiał się on żony jak zbrodniarz obawia się kata.
Juana widziała w nim hańbę swoich dzieci, i Diard obawiał się w niej zemsty spokojnej, pewnego rodzaju sprawiedliwości z czołem pogodnem, prawicą zawsze podniesioną, zawsze uzbrojoną.
Po piętnastu latach małżeństwa, Diard znalazł się pewnego dnia bez sposobu do życia. Był winien sto tysięcy talarów, a posiadał zaledwie sto tysięcy franków.
Jego pałac, jedyny majątek widzialny, był obciążony sumami hipotecznemi, przewyższającemi jego wartość. Jeszcze kilka dni, a urok, którym go opatrzył dostatek, miał zniknąć.
Po upływie tego terminu nikt mu nie poda ręki, nikt kieski nie otworzy. Następnie z wyjątkiem jakiegoś przyjaznego wypadku, padnie w kałużę pogardy, głębiej może, aniżeli powinien, właśnie dlatego, że się trzymał na niewłaściwej wysokości.
Na szczęście dowiedział się, że w czasie letniego sezonu u wód pirenejskich przebywa wielu znabomi tych cudzoziemców, dyplomatów, a wszyscy grywają piekielnie i zapewnie zaopatrzeni są w wielkie surm pieniędzy.
Postanowił natychmiast ruszyć w Pireneje, ale nie chciał zostawić w Paryżu żony, której jakiś wierzyciel mógłby odkryć straszną tajemnicę jego położenia i zabrał ją z sobą wraz z dwoma synami, którym odmówił nawet nauczycieli. Wziął z sobą jednego tylko służącego i zaledwie dozwolił Juanie zatrzymać garderobianę.
W sposobie wyrażania się, stał się zwierzęcym, rozkazującym, zdawało się, że uzyskał energię. Ta nagła podróż, której powodu Juana przeniknąć nie umiała, przejęła ją zimnym dreszczem przerażenia.
Mąż w podróży był wesół i z konieczności złączony z rodziną w jednym powozie, okazywał się coraz baczniejszym na dzieci, bardziej uprzejmym dla matki. Niemniej przeto każdy dzień przynosił nowe a złowrogie przeczucia matek, które drżą bez widocznej przyczyny, ale które rzadko się mylą, drżąc w ten sposób. Dla nich, jak się zdaje, zasłona, zakrywająca przyszłość, jest bardziej przeźroczystą.
W Bordeaus, Diard wynajął na spokojnej ulicy mały cichy domek, bardzo porządnie umeblowany, i umieścił w nim żonę.
Domek ten przypadkiem stał na rogu ulicy i miał przy sobie wielki ogród. Przytykając jedną tylko ścianą do domu sąsiedniego, znajdował się na widoku i nożna było przystąpić do niego z trzech stron; Diard zapłacił należność i zostawił Juanie tylko tyle pieniędzy, ile było potrzeba na trzymiesięczne wydatki; dał jej zaledwie pięćdziesiąt luidorów.
Pani Diard nie pozwoliła sobie żadnej uwagi nad tem niezwykłem sknerstwem. Kiedy mąż powiedział jej, że jedzie do wód, a ona musi pozostać w Bordeaux. Juana zamierzyła wydoskonalić synów w języku hiszpańskim, włoskim i kazała czytać dwa główne arcydzieła w tych dwóch językach. Miała więc prowadzić życie odosobnione, skromne i naturalnie oszczędne.
Chcąc pozbyć się kłopotów życia materjalnego, na drugi dzień po wyjeździe Diarda, ułożyła się z restauratorem o żywienie.
Garderobiana była dla niej dostateczną do usługi. Została więc bez pieniędzy, ale zaopatrzona we wszystko aż do powrotu męża. Całą jej przyjemność stanowiły przechadzki z dziećmi. Miała natenczas lat trzydzieści trzy.
Piękność jej znakomicie rozwinięta, błyszczała całą świetnością. Dlatego też, skoro tylko się ukazała, w całem Bordeaux o niczem nie mówiono tylko o pięknej Hiszpance. Po otrzymaniu pierwszego listu miłosnego Juana przechadzała się już tylko po swoim ogrodzie.
Diard w początku robił majątek u wód; wygrał trzykroć sto tysięcy w ciągu dwóch miesięcy i ani pomyślał, żeby posłać pieniądze żonie; chciał zatrzymać bardzo wiele, żeby grubszą grę prowadzić. Przy końcu ostatniego miesiąca, przybył do wód markiz Montefiore, poprzedzony rozgłosem o wielkim majątku, o pięknej powierzchowności, o szczęśliwem ożenieniu się z jakąś znakomitą Angielką, a więcej jeszcze o zamiłowaniu w grze.
Diard, jego dawny towarzysz, chciał na niego zaczekać, w zamiarze przyłączenia łupów zdobytych na nim do wszystkich innych.
Gracz, uzbrojony w cztery setki tysięcy franków, jest zawsze w tem położeniu, z którego panuje się nad życiem i Diard przegrał wszystko, co posiadał.
— Mój kochany Montefiore, rzekł dawny kwatermitrz, obszedłszy salon w około, kiedym się już zrujnował zupełnie, winienem ci sto tysięcy franków: pieniądze moje są w Bordeaux, gdzie pozostawiłem żonę.
Diard miał sto biletów bankowych w kieszeni; ale z pewnością siebie i szybkim rzutem oka człowieka nawykłego do korzystania ze wszystkiego, pokładał jeszcze nadzieję w nieokreślonych zmianach losu.
Montefiore oświadczył się z chęcią zwiedzenia Bordeaux Diard, wypłacając dług, byłby już nie miał pieniędzy i nie mógłby myśleć o odwecie.
Odwet niekiedy wynagradza wszystkie dawniejsze straty. Jednakże te palące nadzieje zależały od odpowiedzi markiza.
— Poczekaj, mój drogi, rzekł Montefiore, pojedziemy razem do Bordeaux. Sumiennie mówiąc, jestem zanadto bogatym, ażebym miał zabierać pieniądze dawnemu towarzyszowi broni.
W trzy dni potem, Diard i Włoch znajdowali się w Bordeaux.
Jeden dał odwet drugiemu. W czasie wieczoru, w początku którego Diard zapłacił sto tysięcy franków, przegrał dwakroć na słowo. Prowansalczyk był wesół jak człowiek nawykły do kąpania się w złocie.
Jedenasta wybiła, a pogoda była wspaniała.
Montefiore, zapewne tak samo jak i Diard, potrzebował odetchnąć świeżem powietrzem, ażeby przyjść do siebie po doznanych wzruszeniach; ten ostatni zaproponował, ażeby poszli do niego po pieniądze i wypili razem szklankę herbaty.
— A pani Diard? rzekł Montefiore.
— Ech! odpowiedział Prowansalczyk.
Wyszli; ale przed zabraniem kapelusza, Diard wszedł do sali jadalnej domu, w którym się znajdował, i zażądał szklanki wody: kiedy po nią posłano, przeszedł się wzdłuż i wszerz i zdołał pochwycić, przez nikogo nie postrzeżony, jeden z tych noży stalowych bardzo małych, ostro zakończonych, z trzonkiem z perłowej macicy, służących do krajania owoców przy deserze, a których jeszcze nie sprzątnięto.
— Gdzie mieszkasz? zapytał Montefiore na dziedzińcu. Muszę posłać powóz przed bramą mojego domu.
Diard wskazał dokładnie swoje mieszkanie.
— Pojmujesz, rzekł do niego Montefiore pocichu, biorąc go pod rękę, że dopóki jestem z tobą, nie potrzebuję się obawiać niczego, ale gdybym powracał sam, a jaki nicpoń poszedł za mną, to nieźleby się obłowił na mojej śmierci.
— A co masz przy sobie?
— Och! prawie nic, rzekł Włoch podejrzliwy. Mam tylko to, co wygrałem. Ale stanowiłoby to niezły majątek dla jakiego łotra, który z pewnością okupiły sobie patent uczciwego człowieka na resztę życia.
Diard poprowadził przez ulicę pustą, której zauważył dom, którego brama znajdowała się na końcu pewnego rodzaju alei wysadzonej drzewami i otoczonej wysokiemi bardzo ciemnemi murami.
Przybywszy w to miejsce, był tyle śmiałym, że prosił po wojskowemu Montefiorego, ażeby szedł naprzód, Montefiore zrozumiał Diarda i chciał, żeby weszli jednocześnie.
Wtedy skoro tylko oba weszli w aleję, Diard ze zręcznością tygrysa, powalił markiza, kopnąwszy go pod kolano z tylu, postawił mu nogę na gardle, i kilkakrotnie zatopił nóż w sercu, w którem ostrze się złamało. Potem przetrząsł kieszenie Montefiorego, zabrał mu pugilares, pieniądze, wszystko.
Chociaż Diard załatwił się z jasnowidzącą wściekłością, ze zwinnością kieszonkowca; chociaż bardzo zręcznie pochwycił Włocha, Montefiore miał jeszcze czas zawołać:
„Zabójca! zabójca!“ głosem dźwięcznym i przenikającym. który musiał wstrząsnąć wnętrznościami ludzi śpiących.
Ostatnie jego jęki były krzykiem przeraźliwym. Diard nie wiedział, że w chwili kiedy weszli w aleję, tłum ludzi wychodzących z teatru po skończeniu przedstawienia może znaleźć się w górze ulicy i słyszeć chrapanie konającego, chociaż Prowansalczyk usiłował przytłumić głos, przyciskając silniej nogą gardło Montefiorego i stopniowo zdołał uciszyć jego krzyki.
Ludzie ci zaczęli biedź w stronę alei, której wysokie mury odbijając krzyki, dokładnie wskazywały iw miejsce, gdzie zbrodnia spełnioną została.
Odgłos ich kroków rozległ się w mózgu Diarda; ale nie tracąc jeszcze głowy, morderca wymknął się z alei i wyszedł na ulicę, idąc bardzo powoli, jakby ktoś ciekawy, który przekonał się, że pomoc jest już niepotrzebna.
Odwrócił się nawet, ażeby ocenić należycie odległość, jaka mogła oddzielać go od nadchodzących, widział jak wpadli w aleje, z wyjątkiem jednego, który przez ostrożność naturalną, zaczął obserwować Diarda.
— To ten! to ten! krzyknęli ludzie, wszedłszy w aleję, z chwilą kiedy spostrzegli Montefiorego rozciągniętego, drzwi domu zamknięte, nie spotkawszy nigdzie mordercy, pomimo przetrząśnięcia wszystkich kątów.
Jak tylko krzyk ten się rozległ, Diard czując, że ma pewną odległość za sobą, znalazł energję lwa i nogi jelenia; zaczął biedź a raczej lecieć.
Na drugim końcu ulicy zobaczył czy też zdawało mu się, że widzi tłum ludzi, i wtenczas rzucił się w ulicę poprzeczną; ale już wszystkie okna się pootwierały i w każdej szybie ukazywały się twarze, i każdych drzwi biegły głosy i błyskało światło.
A Diard uciekał wprost przed siebie, biegnąc pomiędzy tłumem i światłem; ale nogi były tak sprężyste, że wyprzedzał tłum, nie mogąc jednak uniknąć wzroku, który obejmował szybciej przestrzeń, aniżeli on ją przebiegał.
Mieszczanie, żołnierze, żandarmi, wszystko w całej dzielnicy było na nogach w jednem oka mgnieniu. Gorliwi pobudzili komisarzy, drudzy pozostali przy trupie.
Zgiełk rozlegał się na wszystkie strony i ku uciekającemu, i ku środkowi miasta, gdzie mieściły się biura.
Diard doznawał wrażenia snu, słysząc jak całe miasto w ten sposób wyło, biegło, trzęsło się, zachował jednak władzę myślenia i przytomność umysłu; obcierał sobie ręce o mury.
Nakoniee dobiegi do muru ogrodu swojego domu. Sądząc, że zbił z tropu ścigających, znalazł się w miejscu zupełnie pustem, do którego jednakże dochodził zdala gwar miasta, podobny do mruku morza. Zaczerpnął wody z rynsztoka i napił się.
Spostrzegłszy kupę kamieni brukowych, schował w niej swój skarb, słuchając jednej z tych bezwiednych myśli, które przychodzą zbrodniarzom, w chwili kiedy oni nie mogąc objąć całości swoich czynów, starają się wykazać swoję niewinność za pomocą braku dowodu.
Po wykonaniu tego, starał się przybrać postawę skromną, usiłował uśmiechać się, i zwolna zapukał do drzwi swojego domu, spodziewając się, że przez nikogo nie został spostrzeżony.
Podniósł oczy w górę i zobaczył poza firankami światło w pokoju żony. Wtedy wśród zamętu, obrazy spokojnego życia Juany siedzącej pomiędzy synami, uderzyły go w głowę jakby młotem.
Służąca otworzyła drzwi, które Diard zatrząsnął popchnięciem nogi. W tej chwili odetchnął; ale wtenczas spostrzegł, że jest cały w potach, pozostał w ciemności i odprawił służącą do Juany.
Obtarł twarz chustką od nosa, uporządkował ubranie jak elegant, który gładzi tużurek, nim wejdzie do pięknej kobiety; potem przy świetle księżyca obejrzał ręce, obmacał twarz; ucieszył się widząc, że nie jest poplamiony krwią, której wylew musiał prawdopodobnie nastąpić w ciele ofiary.
Ale to strojenie się zbrodniarza zabrało cokolwiek czasu. Wszedł do Juany, z postawą spokojną, poważną, jak postawa człowieka, który powrócił z teatru i udaje się na spoczynek.
Wchodząc na stopnie schodów, mógł ocenić swoje położenie; skreślił je w dwóch słowach: wyjść i dostać się do parku.
Myśli tych nie stworzył, znalazł je wypisane ognistemi głoskami w ciemnościach.
Skoro tylko dostanie się do parku, ukrywać się będzie przez dzień, a w nocy powróci po swój skarb: potem, jak szczur, zakradnie się na dno jakiego statku, i pojedzie, a nikt się nie dowie, że on jest na tym o kręcie.
Lecz na to wszystko — złota przedewszystkiem! A on nie miał nic. Służąca mu poświeciła.
— Felicjo, rzekł do niej, czy nie słyszysz hałasu na ulicy, krzyków? idź, dowiedz się, co to za przyczyna i przyjdziesz mi powiedzieć...
Juana, w białem ubraniu, siedziała przy stole i czytała z Franciszkiem i Juanem Cervantesa w oryginale, obydwaj patrzali na tekst, kiedy ona głośno go wymawiała.
Zatrzymali się wszystko troje i spojrzeli na Diarda, który stał z rękoma w kieszeniach, zdziwiony zapewne, że się znajduje wśród tej sceny tak łagodnie oświetlonej, upiększonej wyrazem tej kobiety i tych dwóch chłopców. Był to żywy obraz Dziewicy pomiędzy swoim Synem a świętym Janem.
— Juano, mam ci coś powiedzieć.
— Co się stało? zapytała odgadując po żółtej bladości męża nieszczęście, którego się spodziewała codziennie.
— Nic... ale chciałbym z tobą pomówić... na osobności.
I bystro spojrzał na dwóch synów.
— Moje dzieci, idźcie do swojego pokoju i połóżcie się spać, rzekła Juana. Odmówcie modlitwy bezemnie.
— Droga Juano, podjął Diard głosem pieszczotliwym zostawiłem ci mało pieniędzy, czego teraz bardzo żałuję. Słuchaj, czy od czasu, jak cię uwolniłem od kłopotów prowadzenia domu wyznaczając ci stałą płacę, nie oszczędziłaś jak wszystkie kobiety trochę pieniędzy?
— Nie, odpowiedziała Juana, nie mam nic. Nie policzyłeś kosztów wychowania dzieci. Nie wymawiam ci tego, mój mężu, i przypominam tylko to zapomnienie, żeby usprawiedliwić brak pieniędzy. Wszystko, co mi dałeś, wystarczyło na zapłacenie nauczycieli.
— Dosyć, zawołał Diard gwałtownie. Do stu tysięcy piorunów! czas drogi. Czy nie masz jakich kosztowności?
— Wiesz przecie, że nigdy ich nie miałam.
— A więc tu niema ani jednego solda! wołał Diard, przywiedziony do szaleństwa.
— Dlaczego krzyczysz? zapytała.
— Juano mówił dalej, zabiłem przed chwilą człowieka.
Juana poskoczyła w stronę pokoju swoich synów i powróciła, pozamykawszy pierwej wszystkie drzwi.
— Niechże synowie pana nic nie słyszą. Ale z kimże mogłeś się pan pojedynkować?
— Z Montefiorem, odpowiedział.
— Ach! rzekła odetchnąwszy, jest to jedyny człowiek, którego miałeś pan prawo zabić.
— Wiele zebrało się powodów na to, żeby umarł z mojej ręki.
— Ale nie traćmy czasu. Pieniędzy, pieniędzy, pieniędzy, na imię Boga! Mogę być ściganym. Myśmy się nie pojedynkowali, ja... zabiłem go.
— Zabiłeś! zawołała. Jakim sposobem?
— Ależ, tak jak się zwykle zabija; zrabował mi w grze cały majątek, a ja mu go odebrałem. Powinnaś, Juano, kiedy tu jest jeszcze spokojnie, a pieniędzy niema, pójść po moje, które znajdują się pod kupą kamieni, pod tą kupą, co jest na rogu ulicy, jak wiesz.
— A więc, rzekła Juana, okradłeś go.
— Co cię to obchodzi? wszakże muszę uciekać? Czy masz pieniądze? Oni mnie ścigają!
— Kto?
— Sąd!
Juana wyszła i natychmiast wróciła.
— Masz, rzekła, podając mu zdaleka klejnot, oto jest krzyż dony Lagunii. Są w nim cztery rubiny wysokiej wartości, jak mi mówiono. Idź, oddal się... odejdź że.
— Felicja nie powraca, rzekł Diard osłupiały. Czyżby ją zaaresztowano?
Juana, położyła krzyż na brzegu stołu i rzuciła się do okien wychodzących na ulicę.
Tam przy świetle księżyca spostrzegła żołnierzy, którzy stawali w najgłębszem milczeniu wzdłuż murów. Powróciła udając spokój i rzekła do męża:
— Nie masz ani chwili czasu do stracenia, trzeba uciekać przez ogród. Oto jest klucz od furtki.
Przez ostrożność jednak poszła rzucić okiem na ogród.
W ciemności, pod drzewem spostrzegła srebrzysty połysk kapeluszy żandarmskich, usłyszała nawet cichy szmer tłumu, zgromadzonego przez ciekawość, ale który straż powstrzymywała na rogach ulic, którędy napływał.
W istocie, ludzie, którzy patrzyli przez okna, widzieli Diarda.
Wkrótce za wskazówką ich i przestraszonej służącej, którą przyaresztowano, wojsko i lud zajęli dwie ulice, przy zbiegu których dom się znajdował.
Kilkunastu żandarmów, którzy wrócili przez mury okalające ogród i przetrząsali go, do czego ich upoważniała spełniona w tej chwili zbrodnia.
— Panie, rzekła Juana, już wyjść nie możesz. Całe miasto się zgromadziło.
Diard pobiegł do okien z szaloną szybkością ptaka ząmkniętego, który się rozbija o każdą szybę. Biegał do wszystkich drzwi. Juana stała, zamyślona.
— Gdzież mógłbym się ukryć? zawołał.
Spojrzał w komin a Juana spoglądała na dwa opróżnione krzesła. Od pewnego czasu jej dzieci dla niej tam się znajdowały.
W tej chwili drzwi od ulicy się otworzyły i odgłos kroków dał się słyszeć na podwórzu.
— Juano, moja droga Juano, dajże mi jaką radę, zmiłuj się nademną.
— Dam ci radę i ocalę cię.
— Ach, będziesz zbawczym aniołem dla mnie.
Juana powróciła i, podając Diardowi pistolet, odwróciła głowę. Diard nie wziął pistoletu.
Juana słyszała hałas na podwórzu, gdzie złożono ciało markiza celem konfrontacji z mordercą, odwróciła się i spostrzegła Diarda bladego, sinego. Człowiek ten czuł, że mdleje i chciał usiąść.
— Dzieci twoje błagają cię o to, rzekła do niego, podając mu broń do ręki.
— Ależ, moja droga Juano, moja kochana Juano, czy sądzisz że... Juano! czy to tak pilno? chciałbym cię uściskać.
Żandarmi wchodzili po schodach. Juana odebrała pistolet, zmierzyła do Diarda, przytrzymała go za gardło. pomimo krzyków, roztrzaskała mu czaszkę i rzuciła broń na ziemię.
W tej chwili drzwi się nagle rozwarły.
Prokurator królewski, za nim sędzia śledczy, lekarz, pisarz, żandarmi słowem cała sprawiedliwość ludzka ukazała się.
— Czego panowie chcecie? zapytała.
— Czy to pan Diard? odpowiedział prokurator królewski wskazując na trupa zgiętego we dwoje.
— Tak, panie.
— Suknia pani jest poplamiona krwią.
— Czyliż nie rozumiecie panowie dlaczego, rzekła Juana.
Usiadła przy stoliku, z którego wzięła tom Cervantesa, i pozostała tam blada, w nerwowem wzburzeniu, usiłując powstrzymać je.
— Wyjdźcie, rzekł urzędnik do żandarmów.
Potem dał znak sędziemu śledczemu i lekarzowi, którzy pozostali.
— Pani, w tej okoliczności powinniśmy tylko powinszować ci śmierci męża. Przynajmniej, jeżeli popadł w obłęd w skutek namiętności, umarł jak żołnierz, i działanie sprawiedliwości uczynił niepotrzebnem; ale jakkolwiek pragnęlibyśmy nie przysparzać pani niepokoju w takiej chwili, to prawo zmusza nas do skonstatowania każdej śmierci gwałtownej. Pozwól pani, że spełnimy naszę powinność.
— Czy mogę pójść zmienić suknię? zapytała, kładąc książkę.
— I owszem, pani; ale przyniesiesz ją pani tutaj. Lekarz zapewne będzie ją potrzebował.
— Zbyt przykrem byłoby dla pani, gdybym przy niej dopełnił czynności, rzekł lekarz, który zrozumiał podejrzenie prokuratora. Panowie, pozwólcie pozostać jej w sąsiednim pokoju.
Urzędnicy zezwolili na litośne żądanie lekarza i Felicja poszła dopomódz do przebrania się pani.
Sędzia śledczy i prokurator zaczęli z sobą mówić po cichu.
Urzędnicy są tak nieszczęśliwi, że wszystko muszą mieć w podejrzeniu i wszystko przypuszczać.
Z powodu przypisywania złych zamiarów i upatrywania ich wszędzie, dla dojścia prawdy ukrytej pod czynami najbardziej sprzecznemi, źródło szlachetnych wzruszeń musi być u nich wyschnięte wskutek wypełniania strasznego ich kapłaństwa; wszystko muszą podawać w wątpliwość.
— Jeżeli zmysły chirurga, który szpera w ciele dla wykrycia jego tajemnic, w końcu tępieją, to co się dziać musi z sumieniem sędziego, który zmuszony jest bezustannie szperać w zakątkach duszy.
Urzędnicy, najpierwsi męczennicy swojego posłannictwa, chodzą zawsze w żałobie po straconych złudzeniach, zbrodnia nie mniej cięży na nich jak i na zbrodniarzach.
Starzec, zasiadający w trybunale, jest wzniosłym, ale czy sędzia młody nie przejmuje dreszczem?
Otóż tutaj, sędzia śledczy był młody i musiał powiedzieć do prokuratora:
— Czy mamy przypuszczać, że żona była wspólniczką męża? Czy należy przeciwko niej rozpocząć śledztwo? Czy jesteś pan tego zdania, że należy ją przesłuchać?
— Prokurator odpowiedział, wzruszywszy ramionami lekceważąco:
— Montefiore i Diard, dodał, byli dwoma nicponiami dobrze znanemi. Pokojowa nic nie wiedziała o zbrodni. Poprzestańmy na tem.
Lekarz dopełniał swojej czynności, oglądał Diarda i dyktował protokół pisarzowi.
Nagle wpadł do pokoju Juany.
— Pani...
Juana, która już zrzuciła suknię zakrwawioną, wyszła na spotkanie lekarza.
— Pani, rzekł nachylając się do ucha Hiszpanki, zabiłaś swego męża.
— Tak, panie.
...I z tego wszystkiego wnosząc, dyktował dalej lekarz, nabraliśmy przekonania, ze Diard dobrowolnie sam odebrał sobie życie.
— Czy skończyłeś pan? zapytał pisarza po chwili milczenia.
Skończyłem, odrzekł pismak.
Lekarz podpisał. Juana rzuciła na niego spojrzenie, z trudnością powstrzymując łzy, które chwilowo wilżyły jej oczy.
— Panowie, rzekła do prokuratora, jestem cudzoziemką, Hiszpanką. Nie znam praw, nie znam nikogo w Bordeaux i proszę o wyświadczenie mi przysługi. Każcie wydać mi paszport do Hiszpanji.
— Chwilkę! zawołał sędzia śledczy. Pani, co się stało z sumą skradzioną markizowi Montefiore?
— Pan Diard, odpowiedziała, wspominał mi o jakiejś kupie kamieni, w której ją ukrył.
— Gdzie?
— Na ulicy.
Dwaj urzędnicy spojrzeli po sobie. Juana zrobiła giest wspaniały i przywołała lekarza.
— Panie, rzekła mu do ucha, czyliż mają mnie w podejrzeniu o jaką niegodność? mnie! Kupa kamieni powinna się znajdować przy końcu mojego ogrodu. Idź pan w to miejsce, błagam o to. Zobaczcie, szukajcie, znajdziecie te pieniądze. Przecież gdy posądzić mnie panowie nie możecie ażebym była wspólniczką zbrodni męża. Ja przy nim szczególnie w ostatnich latach dźwigałam ciężki krzyż Pański, który po zgonie jego może lżejszym mi będzie!...
Lekarz wyszedł zabrawszy z sobą sędziego i obydwa znaleźli pugilares Montefiorego z pełną zawartością jego.


Na trzeci dzień Juana sprzedała krzyż złoty, ażeby mieć na koszta podróży.
Zbliżając się wraz ze swemi dziećmi do karetki pocztowej, która miała ją dowieźć do granicy hiszpańskiej, usłyszała, że ją ktoś woła z ulicy: umierająca jej matka, którą niesiono do szpitala, przez szparę w firankach lektyki zobaczyła córkę.
Juana kazała wnieść lektykę w bramę.
Tam nastąpiło ostatnie widzenie się matki z córką.
Chociaż obie rozmawiały po cichu, Juan usłyszał następujące słowa pożegnania:
— Umieraj w pokoju, matko moja, cierpiałam za was wszystkie!

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: anonimowy.