Na tułactwie/Tom pierwszy/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NA TUŁACTWIE.

OBRAZY WSPÓŁCZESNE
przez
J. I. Kraszewskiego.
WARSZAWA.
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA.
1882.


... Lo scendere e il salir per l’altrui scale.
Dante.

— Czy można się widzieć z panem Naczelnikiem?
Pytanie to głosem śmiałym a razem uprzejmym, uchylając nieco kapelusza, zadał mężczyzna średnich lat, przyzwoicie ubrany, służącemu, stojącemu przed drewnianym dworkiem w miasteczku, z zapalonym papierosem w ręku. Lokaj, gdyż na takiego wyglądał mocno zarumieniony, tęgiego wzrostu chłopak, w letniem odzieniu — popatrzył z uwagą na pytającego, jakby chciał zbadać z kim ma do czynienia, odjął nieco papieros od ust i namyślał się nad odpowiedzią, gdy przybywający dobył z kieszonki tajemniczy jaki przedmiot i zręcznie wsunął go w rękę, która się ku niemu wyciągnęła. W tej samej chwili fizyognomia i postawa fagasa przybrały nader uprzejmy wyraz — papieros poleciał na ziemię, a chłopak wbiegł żywo do dworku wołając:
— Zaraz zobaczę.
Gość stał tymczasem oczyma roztargnianemi rzucając po podwórku i niekiedy zadumany wlepiając je w ziemię. Znać na nim było jakieś opanowanie myślami i coś ciążącego na głowie.
Średnich lat, słuszny, przystojny, wyprostowany, tak jakby to trzymanie się żołnierskie winien był dawniejszej służbie. Przybyły, mimo dość regularnych rysów, twarz miał niemiłego wyrazu. Wejrzenie było kose, zuchwałe, niespokojne, w ustach coś fałszywego pokrywał uśmieszek. Ubiór, ruchy — choć go klasyfikowały do lepszego towarzystwa — przy ściślejszym rozbiorze, dawały się dorozumieć, że może do niego niedawno był przypuszczony i nauczył się do wymagań zastosowywać.
Jedną nogą stojąc na schodku prowadzącym do dworku, drugą na ziemi, gość czekał na powrót chłopca, trochę się krzywiąc, gdy ten nadbiegł pospiesznie i wprowadził go do wnętrza.
W lewo była kancelarya pana Naczelnika, w której on zwykle obojętnych interesantów przyjmował, wprost to, co się zwało salonem. Dowodem szczególnej łaski było, że wchodzący wpuszczony został do niego. Salon kawalerski nie odznaczał się nadzwyczajną elegancyą, był w nieładzie, pomimo to pełno w nim było rzeczy dowodzących zamożności gospodarza. Wprost drzwi wchodowych znajdowały się dwa okna na ogródek i drzwi szklanne, na prawo i lewo sofy zarzucone różnemi przedmiotami, — przy jednej z nich w prawo stał duży stół okryty serwetą, a na nim, oprócz czapki mundurowej i rękawiczek, widać było na srebrnej tacce butelkę wody sodowej, cukier i rum. Papier stęplowy leżał kupkami w rzędzie, na ziemi kilka kopert podartych. Parę numerów dziennika walały się na sofce. Na półkach w kątach widać było fotografie w różnych oprawach, porcelanowe i srebrne fraszki; najróżnorodniejsze wyroby sztuki i sztuczki — i bardzo cenne i najmniejszej nie mające wartości.
Na jednej z sof, bez surduta, w porozpinanem letniem ubraniu spoczywał mężczyzna tegoż wieku prawie, co przybyły, lub mało co starszy od niego, dobrze zbudowany, otyły, z twarzą zupełnie wygoloną, rysów mało znaczących, które się opisać nie dają. Zobaczywszy wchodzącego podniósł się nieco, witając go ruchem ręki.
Gość pospieszył uścisnąć tę dłoń, nisko się kłaniając, i zawołał z wielką troskliwością i nadskakiwaniem:
— Na miłość Boga, niechże pan Naczelnik się nie rusza, niech ja nie przerywam spoczynku.
— Wściekłe bo gorąco, — nieco ochrypłym głosem począł spoczywający na kanapie, który palił zwolna cygaro i gościowi tak się przyglądał, jak przed chwilą jego sługa.
— Byle po niem burzy i gradu nie było — mówił gość, siadając na przeciwko Naczelnika — jeszcześmy z pól nie pozbierali.
Od tej zwykłej meteorologicznej przedmowy rozpoczęła się rozmowa — lecz po wstępie — urwała się nagle. Naczelnik czekał, bo wiedział że ów przybyły nie fatygował by się pewnie nadaremnie i musiał mieć interes jakiś, gość namyślał się może od czego począć, i trudno mu było.
Grzeczny dosyć gospodarz, choć nie z wielką natarczywością, zaproponował wodę sodowę, za którą podziękowano mu, chciał się zdobyć na cygaro, — ale przybyły oświadczył, że się do dobrych przyzwyczajać nie chce i prosił o pozwolenie zapalenia własnego.
Przeciwko temu nie było opozycyi.
Zapalając cygaro, które w istocie płonąć nie chciało, gość począł niezmiernie się uskarżać na ciężkie czasy.
— He! he! — posłuchawszy go nieco, odpowiedział lekceważąco Naczelnik. — Skarżycie się wszyscy, a no, dla tego u was jednych i u żydów grosz jest.
Powiedział to z uśmiechem, przybyły ruszył ramionami.
— Chyba nie u mnie — rzekł. — Ja w dorobku... dzieci kilkoro.
— Przecież szwagra macie bogatego i żona wasza musiała wziąść posag dobry — przerwał śmiejąc się i jedno oko przymrużając Naczelnik, jakby chciał mu dać poznać, że dobrze jest o wszystkiem uwiadomiony.
Gość westchnął i ruszył ramionami, twarz jego sposępniała.
— Ja przed panem Naczelnikiem — rzekł — jak przed ojcem rodzonym nie chcę mieć żadnych tajemnic. Brat mojej żony... nie mówię na niego nic — zapewne — miał po sobie prawo, ale, Bogiem a prawdą, — zostałem przez niego pokrzywdzony.
Tu westchnął i spuścił oczy. Naczelnik palił cygaro i słuchał z wielką uwagą.
— Powinniśmy byli pójść do równego działu — mówił przybyły — był niby to dział, spłacono mnie — ale...
Tu ręką zamachnął.
— Bóg z nim.
— Wasz szwagier pan Florek — odezwał się leżący na sofie — coś na mnie niełaskaw. Siedzi na wsi, a do miasteczka nawet przez grzeczność nie zajrzy.
Gość słuchając zrobił minę dziwną, jakby chciał mówić i wahał się.
— Ja wam też powiem po szczerości, bo wiem że jesteście uczciwym człowiekiem — kończył Naczelnik. — Wasz szwagier, pan Florek to ptaszek, na którego zbliska patrzeć potrzeba.
Szwagier wcale temu nie zaprzeczył, poruszył się na krześle niecierpliwie, niby pohamował, niby namyślał i dodał cicho:
— Niech mnie Bóg uchowa, abym ja jemu chciał szkodzić — ale co prawda to prawda — głowa przewrócona.
— Ja to wiem — podchwycił leżący na kanapie. — U niego różni ludzie bywają, o różnych rzeczach rozprawiają.
Szwagier powtórnie poruszonym się okazał, otworzył usta i zamknął je.
— Mówcie przedemną śmiało — odezwał się Naczelnik — ja nie mam przeciwko niemu złej woli, owszem radbym tylko zapobiegł, aby sam sobie nie szkodził i nie gubił się. Wy panie Zygmuncie, powinniście być mi w tem pomocą.
Pan Zygmunt więcej ruchami niż słowy zdawał się dziękować za życzliwość tę.
— Panu Naczelnikowi wszyscyśmy winni wdzięczność — rzekł — i nikt lepiej tego nie czuje nademnie. Pana Floryana w istocie pilnować trzeba jak dziecko. Głowa przewrócona... marzyciel... z tych co to, jak nasz genialny powiedział: wiecznie się czegoś spodziewają.
Naczelnik chrząknął na znak, że zrozumiał.
— My ich znamy — odparł z półuśmiechem — a ja też na waszego Florka pilną zwracam uwagę.
W tem miejscu rozmowy, jakby rozrzewniony i przejęty pan Zygmunt przysunął się nagle z krzesłem do gospodarza, pochylił nad nim i coś mu do ucha szeptać zaczął pospiesznie, towarzysząc sobie ruchami wyrazistemi.
Opowiadania tego, porzuciwszy cygaro słuchał Naczelnik z niezmiernie wytężoną uwagą, a na twarzy jego malowały się różne uczucia niem wywołane. Zmarszczył się w końcu i zadumał.
Pan Zygmunt jakby przykrego dopełnił obowiązku odsunął się z krzesłem, westchnął i zamilkł. Cygaro złe, zapalone z trudnością, zagasło mu w czasie opowiadania, jął się zapalać je na nowo.
Tymczasem leżący na kanapie Naczelnik patrzał nań zdala, i można było posądzić go, że z pewną pogardą — i wstrętem przyglądał się gościowi.
P. Zygmunt usiadł, — przebąknął coś małoznaczącego i zakończył tem, że bez żadnego interesu przybył mu tylko złożyć swe uszanowanie, a wiedząc jak na przednowku trudno teraz o owies dla koni, ośmiela się prosić, aby parę furek, które nadejdą z obrokiem dla koni — łaskawie przyjęto. Dodał, że i żona tam coś miała przysłać do spiżarni.
Naczelnik podał mu rękę mrucząc podziękowanie.
Jakby miał jeszcze coś na sumieniu, p. Zygmunt przysunął się i począł usilnie prosić aby to co poufnie się mówiło o szwagrze — żadnych za sobą następstw nie pociągnęło.
P. Naczelnik ręką obojętnie zamachnął.
— Zmiłuj się — rzekł — jużciż nie sądzisz żebyśmy się my go obawiali. Sobie tylko piwa nawarzyć może.
I na tem wszystko się skończyło.
Dalej mowa była o koniach, bo urzędnik miał jednego brudno-kasztanowatego, do którego pary dobrać nie mógł. P. Zygmunt wskazał mu pocichu miejsce, w którem zupełnie, kropla w kroplę drugi był podobny — z czego radość była wielka.
Na tym podobnych informacyach, które bardzo się przydać mogły, zeszła blisko godzina, gość się pożegnał czule i uniżenie, i prosił Naczelnika jak o łaskę, aby dla niego z sofy nie wstawał.
W czasie tych odwiedzin pan Zygmunt miał ciągle wyraz twarzy frasobliwy, smutny, a postawę pełną poszanowania i uniżoności — lecz zaledwie wyszedł za podwórko, stał się innym człowiekiem.
Zdawało się że wyrosł, głowę dumniej podniósł, usta skrzywiły się wcale odmiennie; chód nawet był pewniejszy i zuchowatszy.
O tej godzinie dnia, chociaż u nas siesty odbywać po obiedzie nie ma zwyczaju, upał wielki opustoszył był miasteczko, w którem się to działo. Niewielu wytrzymalszych a pilnemi sprawami zmuszonych do tego, przesuwało się po ulicach, w których panowało milczenie, zaledwie przerywane głosem kozy żydowskiej, zamkniętej gdzieś w szopie, lub turkotem wózka podskakującego na dylach, któremi uliczki wymoszczone były. Tu i owdzie nawet okiennice od skwaru słonecznego pozamykane zostały. U kościoła siedzący zwykle żebracy w cieniu murów usypiali.
Słońce paliło bez miłosierdzia, tak jak ono w tych krajach umie dopiekać, gdzie przez pół roku blade jego promienie ziemi do życia obudzić nie mogą.
P. Zygmunt wolnym krokiem, z wytrzymałością, która o silnym jego organizmie dobrze świadczyła — szedł z przedmieścia, na którem dworek się znajdował, do wnętrza mieściny, na rodzaju wysepki dokoła wodą oblanej rozsiadłej. Rzeka która na wiosnę rozlewała się szeroko, teraz płynęła wązkiem korytem, a na moczarach zielonością niedawno okrytych, pożółkłe szuwary i trzciny pusto i smutno zalegały.
Obraz tego jakby wymarłego miasteczka, okolicy obnażonej z drzew szeroko — pustki i ruin, gdyż wiele murów noszących na sobie ślady pożarów, stały ponad drogą — musiał oddziałać na humor przechodnia, który butno ale zasępiony i zachmurzony wpadł w końcu do jednego z domów zajezdnych w małym rynku, jak całe miasto dylami drewnianemi wyłożonym.
Zajazd ten żydowski, choć do najporządniejszych należał, nie odznaczał się ani wytwornością, ani czystością nawet. Przez wjazdową sień szeroką, oświeconą tylko bramą, która do niej wpuszczała — wchodziło się do izb gościnnych.
Jednej z nich, położonej od ulicy, której okna były okiennicami zasłonięte — otworzył drzwi pan Zygmunt i wszedł do niej, starając się nie stuknąć i jak najmniej zrobić hałasu. W mroku nic z początku widać nie było, oprócz porozrzucanego podróżnego pakunku. Dwa łóżka z dosyć bezładną pościelą stały przy ścianach. Przy jednem z nich tłomok, z którego podobywano rzeczy, leżał otworem. P. Zygmunt się obejrzał uważnie, szukając kogoś oczyma, i w tejże chwili z westchnieniem, dźwignęła się żywo z łóżka pod ścianą kobieta.
Przybyły sen jej przerwał.
Przebudzona, która ziewając i poprawiając włosy na łóżku usiadła — była w tym wieku krytycznym, który już młodością nie jest, a starością się jeszcze nie nazywa.
Jestto ta pora życia dla wielu niewiast, która na humor ich i usposobienie wywiera wpływ najniekorzystniej odbijający się w ich obejściu z ludźmi.
Prędzej chuda niż zażywna, kobieta, z twarzą bladą, zapewne nigdy piękną nie była, ale żywe jeszcze bardzo oczy czarne mówiły, że musiała mieć fizyognomię i wyrazu wiele. Zachowała też resztkę jakiegoś wdzięku i pewności siebie. Na pierwszy rzut oka widać było iż w domu ona musiała odgrywać rolę pani. Ubiór nieelegancki, trochę zaniedbany — miał cechę wiejską — lecz krój staranny i umiejętnie zastosowany do figury. Nie chciała ani się wydawać zbyt troskliwą, ani opuszczoną. Na widok zbliżającego się na palcach p. Zygmnnta poprawiła suknię, przygładziła włosy, oczyma poszukała zwierciadła i poziewając raz jeszcze wstała.
— Czym cię obudził, Natalko? — odezwał się przybyły.
— Drzemałam trochę, gorąco straszne — odparła kobieta tym głosem wprawnym, który miewają osoby lubiące mówić dużo. Spodziewam się, że wszystkie swoje pokończyłeś interesa w miasteczku, ja porobiłam już moje sprawunki i — moglibyśmy jechać do domu.
Spojrzała nań bacznie, p. Zygmunt stał zadumany.
— Jeszczebyśmy dziś mogli być, niezbyt późno w Żarach — dodała spoglądając na niego.
— Hm — odezwał się p. Zygmunt — a gdyby nam wypadło zamiast do Żarów, zawrócić do Lasocina do pana brata.
— Po co? — przerwała zaczynając się przechadzać po niewielkiej przestrzeni wolnej, która w środku izby pozostawała i poprawiając ciągle ubranie. — Choć kocham Florka, ale nudzę się u niego, a do domu mi pilno.
P. Zygmunt pomyślał nieco.
— Jest bo tego potrzeba — odezwał się — jest obowiązek, mógłbym powiedzieć.
Tu głos zniżył.
— Nie przestraszaj się tylko. Byłem u Naczelnika (skrzywił się), potrzeba przestrzedz Florka, coś mają przeciwko niemu.
Pani Natalia bystro spojrzała mężowi w oczy.
— Ten człowiek się zgubi — odparła żywo, ruszając ramionami.
Zaczęli szeptać między sobą pocichu, a po chwili donośnym głosem, otworzywszy drzwi do sieni, krzyknął p. Zygmunt na służbę, aby konie zaprzęgała i wynosiła tłumoki.
Wbiegli zarazem pokojówka pani i służący pana, z pośpiechem biorąc się do pakowania pościeli, do składania rzeczy rozrzuconych. Sam pan wyszedł obejrzeć konie i powóz, otworzono okiennicę i pani naprędce zmieniła swe ubranie, niewiele rozmyślając nad niem, lecz umiejąc prędko i zręcznie przystroić się po swej myśli.
I było jej z tem dosyć ładnie.


— Do Lasocina! — odezwał się siadając do powozu pan Zygmunt.
I konie zwolna po chwiejących się pomostach ruszyły, na długi most na rzece i groble wiodące ku rezydencyi brata pani Zygmuntowej.
Skwar dnia trochę się uśmierzył ku wieczorowi, a choć na zachodzie widać było opary gęste, które długiej pogody nie obiecywały, spodziewano się trzy mile, oddzielających miasteczko od Lasocina, zrobić nimby zmiana jaka nadeszła. Od dni kilku przepowiadano burzę i lękano się jej, żniwa się zbliżały.
Lasocin, jak samo jego nazwanie powiadało, położony był w leśnej, lecz żyznej okolicy. Dobra te składające się z Lasocina samego, Woli lasocińskiej i Brzeżanowic, dawna posiadłość rodziny starej Małdrzyków herbu Wąż, posiadał teraz pan Floryan Małdrzyk, brat pani Zygmuntowej, którą poznaliśmy — wziął on je dosyć odłużone po ojcu i dlatego przy dziale z siostrą, której się połowa wartości dóbr należała, posag jej nie był tak znaczny, jak po rozległości dóbr spodziewać się należało.
Pan Floryan z trudnościąby był wypłacić nawet mógł go, gdyby posag jego żony, dosyć znaczny, nie pomógł do oczyszczenia się z długów. On też sam, prawdziwe dziecko starego rodu, niebardzo był zdolny do wytrwałej pracy, wcale nie umiał być oszczędnym, i miał to jakieś zabobonne niemal przekonanie, że nigdy upaść i zrujnować się nie może, że Pan Bóg sam strzeże i opiekuje się krwią poczciwą. Krew to w istocie poczciwa była, zdolna do ofiar bez namysłu, do bohaterskiego poświęcenia, nieopatrzna, fantazyom swym potrzebująca dogadzać, ale i cudzym folgować gotowa. Temperament można było powiedzieć szlachecki, ze wszystkiemi jego wadami i przymioty, gorący, wrażliwy, serdeczny.
Nie było też człowieka któryby, p. Floryana, vulgo, poczciwego nie kochał Florka, tak jak on kochał wszystkich i wierzył wszystkim. Przy sercu złotem wiele było lekkomyślności, a energii mało.
Z tą wiarą w Opatrzność, która mu o losy rodziny kazała być spokojnym, pan Floryan kroczył przez życie, nigdy sobie ściśle nie zdając z niego sprawy. Był trochę fatalistą, ale po chrześciańsku, zdawał wszystko na Boga, i dla tego zdawało mu się, że sam mógł niebardzo się na kierowanie sprawami życia wysilać. Piękny idealnie mężczyzna, p. Floryan miał tę polską fizyognomię dawną, jaką widujemy na portretach, słodyczy i powagi razem pełną, — piękność opierającą się latom, świeżą cerę, zęby perłowe, rumieniec dziecinny, oczy szafirowe, włos jasny.
Owdowiały, mając już lat przeszło czterdzieści teraz, wyglądał z postawy i z twarzy młodzieńczo, nadto może młodo, wiedział o tem i nie chciał zestarzeć. Po żonie, do której był bardzo przywiązanym, co nie przeszkadzało bałamucić się potroszę — została mu jedynaczka córka, Monika. Zajmował się teraz jej wychowaniem, wraz ze starą kuzynką panią Lasocką — i, choć, bardzo kochliwy — mówił, że się już wcale żenić nie myślał.
Życie mu upływało bardzo swobodnie, na polowaniach, na wycieczkach zagranicę; trochę czytania, muzyki i w towarzystwie najrozmaitszem, bo żadnem nie gardził, a wszystkie lubił bardzo. Bez ludzi żyćby był nie mógł, sam pozostawszy z dzieckiem, które miało lat dwanaście — ze starą Lasocką — nudził się w domu. Naówczas każdy gość był mu dobrym .
Oprócz innych rozrywek, pan Floryan nie gardził też kartami. Nie grał dla pieniędzy, ani mu chodziło o wygraną — ale dla roztargnienia i rozrywki.
Wychowany starannie, wykształcony jak młodzi panicze bywać u nas zwykli, Małdczyk mówił doskonale po francuzku, rozumiał jako tako po niemiecku, trochę się przez ciekawość nauczył włoszczyzny. Czytał dużo, bez wyboru, i w głowie jego pozostało z różnorodnej lektury tyle szczątków rozproszonych, iż żaden przedmiot obcym mu nie był, mógł o każdym mówić łatwo, ale — nie szedł nigdy do głębi.
Jak pszczółka brał tylko miód z kielichów wiedzy i leciał dalej.
W towarzystwie nie było nad niego milszego człowieka, kobiety przepadały za nim. Lecz, rzecz szczególna, gdy przy pierwszem spotkaniu obudzał zwykle najgorętsze sympatye, zawracał głowy, poruszał serca — wszystkie te pasye, które tak łatwo wzniecał — nie trwały.
Nie było może mniej do siebie podobnego rodzeństwa nad pannę (niegdyś) Natalię i jej brata. Jedno z nich wzięło rysy i charakter ojca, drugie matki. Siostra nie była piękną, ale energiczną, żywą i więcej chcącą panować niż się przypodobać. Mężczyzni długo się jej lękali i — choć miała starających się wielu, zamąż jej wyjść było trudno, pomimo że przywiązany do niej brat usilnie jej do wydania się dopomagał.
Dwadzieścia kilka lat mając panna Natalia już była tak upokorzoną tem i zniecierpliwioną, że sobie męża dotąd nie znalazła, iż w końcu wybór zrobiła, który ani bratu ani dalszej rodzinie nie przypadł do smaku.
Pan Zygmunt Kosucki, dosyć postawny i przystojny mężczyzna, dawniej podobno wojskowy, rodziny zupełnie nieznanej w okolicy, opowiadający się z Mazowsza, a nie mający nic oprócz dość przyzwoitej powierzchowności — poznał pannę Natalię na jakimś balu w okolicy. Znajomość poufalsza w ciągu trzech dni trwania zabaw, tak się łatwo zawiązała i takie zrobiła postępy, że pan Kosucki wkrótce potem jawnie jako pretendent do ręki panny zaczął bywać w Lasocinie.
Pomimo usilnego starania o przypodobanie się p. Floryanowi, mimo że on niezmiernie łatwo dawał się wziąć za serce, szczególnym jakimś instynktem Kosucki wstręt w nim obudził. Dobry jednak i łagodny pan Floryan nie okazał mu go, starał przezwyciężyć, był grzecznym, i gdy siostra z niewieścim uporem oświadczyła, że za niego wyjść musi — brat się jej nie sprzeciwiał.
Małżeństwo to zdziwiło wszystkich, bo panna Natalia daleko świetniejszego spodziewać się miała prawo. Zaczęto się dowiadywać o tego zagadkowego człowieka, który się tu zjawił nagle, niewiedzieć zkąd, i nie miał ani rodziny, z którejby się wykazał, ani majątku, prócz małej wysłużonej pensyjki.
Ale panna Natalia, gdy chciała co wmówić w ludzi, umiała wszystko w jaknajpiękniejszem świetle przedstawić. Mówiła o jego charakterze, o nadzwyczajnych zdolnościach, o takcie — a nawet genealogię fantastyczną postarała mu się wyrobić.
Zyskała dlań przyjacioł, udzieliła wskazówek, z pomocą których zjednał sobie obrońców i protektorów. Rad nie rad musiał brat, nad którym też miała przewagę, opartą na słabości jego — zgodzić się na Kosuckiego i okazywać dla niego chętnym i życzliwym.
Panna Natalia potrafiła też posag swój podnieść jak najwyżej, wyprawę zagarnąć wspaniałą, z zasobnego domu szlacheckiego wynieść, co tylko cennego było a jej na nowe gospodarstwo przydać się mogło.
Przed ślubem jeszcze wziął pan Zygmunt Kosucki dzierżawą Żary, które za posagową sumę potem nabyto.
Z bratem wszystkie interesa oddawna były skończone, wypłaty pan Floryan dopełnił w terminie, — nie rachował się ściśle z siostrą — pomimo to jednak od początku nie była kontenta. Ona i mąż szeptali, że zostali pokrzywdzonemi. Na oko mogło się to nawet zdawać prawdopodobnem, bo Lasocin z Wolą i Brzeżanowicami, stanowił klucz pokaźny, rozległość miał wielką, gdy nabyte Żary, ani trzeciej części dóbr tych nie były warte. Ale na Lasocinie leżał posag nieboszczki żony pana Floryana.
Brat nie usuwał się wcale od stosunków ze szwagrem, był dla niego zawsze uprzejmym, lecz spoufalić się, sprzyjaźnić z nim nie mógł. Coś go od tego człowieka odpychało.
Kosucki sztywny, obrachowany, przebiegły, podejrzliwy, czuł to, że serca p. Floryana pozyskać sobie nie mógł — i miał doń za to urazę. Łatwy dla innych, p. Floryan z nim był chłodnym i rzadko się wynurzającym.
Siostra, która do męża swojego wyboru była przywiązaną, rządziła nim pozornie — i chciała, aby świat cały wybór jej pochwalał, a p. Zygmunta wynosił — gniewała się też na brata, iż go nie umiał ocenić. Ochłódła nawet dla niego z tego powodu; czyniła mu wymówki.
P. Floryan rozmowy o tem jak najstaranniej unikał. Pomiędzy Żarami a Lasocinem nie było zbyt ścisłych stosunków, lecz nie stroniono od siebie wzajemnie.
Pomiędzy innemi zarzutami, jakie bratu czyniła p. Kosucka, był i ten, że jej wychowania Moni (Moniki) córki swej powierzyć nie chciał.
Monia była słabowitą i delikatną. Ojciec wolał ją mieć przy sobie ze starą Lasocką.
Pilnie śledzono, co się działo w Lasocinie, przez tę jakąś ciekawość zazdrosną, która z niechęci płynęła — i może z jakiejś rachuby na słabowitość dziecięcia, któremu życia nie prorokowano. Pani Kosucka więc troszczyła się o to mocno, aby brat nie stracił majętności, na którą już potroszę rachowała.
Lasocin był starą rezydencyą, którą przed więcej niż stu laty Małdrzykowie wzięli po kobietach, należał on wprzódy do rodzin możnych i widać to na nim było.
W XVIII wieku, gdy u nas budownictwo ozdobniejsze, równie jak ogrody, weszło w modę, w Lasocinie też jakiś dygnitarz koronny stare mury poprzerabiał w smaku czasu. Dziś wyglądało to trochę dziwacznie, lecz dawniejsze i nowe budowy z muru, wysokie, pokaźne, otoczone staremi drzewy, dawały rezydencyi pozór bardzo pański, szczególniej zdaleka. Alea lipowa wiodła wprost do tak zwanego pałacu, którego część teraźniejszy właściciel przyozdobił żeniąc się, w nowszy sposób.
Lubił pan Floryan wygody, przyjmował gości, dom był zawsze zaopatrzony obficie, służba liczna, ładu niewiele ale dostatek wielki.
Wszystko to budziło w siostrze zazdrość — wzdychała do tego państwa, które się jej, we własnem przekonaniu, należało. Dojeżdżając do Lasocina, poznając te miejsca w których spędziła długie lata, zamiast radości uczuła ucisk jakiś w sercu, posmutniała.
P. Zygmunt zakąsywał wargi i dumał.
W dziedzińcu wielkim przed domem było pusto; i dopiero gdy powóz się zatoczył przed ganek, z bliskich oficyn wybiegła odpoczywająca w nich służba. Oznajmiono przybyłym że p. Floryan, korzystając z chłodu wieczornego wyszedł na przechadzkę z panem Jordanem, ale miał na herbatę powrócić.
Pani Kosucka, która się tu czuła jak w domu a obcą, ze szczególnem uczuciem weszła do wielkiego salonu. Przypomniała sobie spędzone lata dziecinne.
Nie dano jej jednak długo o nich rozmyślać, bo natychmiast przybiegła Monia z panią Lasocką aby ciocię powitać.
Monia była dosyć ładną dzieweczką, ale bladą i wątłą. Duże, ciemne oczy nad wiek roztropne, — oczy te sieroce dzieci, co matki nie znały, wyraz nadawały przedwczesnej dojrzałości, młodziuchnej jej twarzyczce. Chuda, blada, miała tylko przepyszne włosy popielate, które o jakiejś sile organizmu świadczyły.
Pani Lasocka, osoba w latach, siwa, spokojna, cicha, łagodna, nieokazująca zbytniej czułości, smutna — trochę chłodna, przyjęła gości bez wielkiej poufałości, grzecznie, lecz jakby obcemi byli.
Pani Natalia też nie okazała dla siostrzenicy wielkiej czułości, chociaż przypatrywała się jej i badała z zajęciem. Kosucki chodził rozglądając się po wielkim salonie, który choć niezbyt świeżo, wyglądał poważnie i pokaźnie. Myślał że u nich w Żarach, gdzie wszystko nowe było, i niezbyt wykwintne, daleko mniej pańsko wydawało się mieszkanie. Toż samo porównanie robiła i pani Kosucka.
Zaczynano w sali jadalnej obok krzątać się około herbaty, gdy pośpiesznym krokiem, z wesołą swą, jasną a piękną i zawsze młodą twarzą, wpadł po wiejska ubrany, ze słomianym kapeluszem w ręku p. Floryan, witając siostrę radośnie i serdecznie, a nawet Kosuckiego z uprzejmością wielką. Monia przyszła się u niego dopomnieć pocałunku.
Razem z gospodarzem, który nie cierpiał kwasów, dobry humor wszedł do salonu.
Tuż za p. Floryanem kroczył jego nieodstępny — niewiedzieć jak go nazwać było — przyjaciel, towarzysz rezydent — trudno to określić, p. Jordan Klesz.
Byli to równolatki, ze szkolnej ławy wyniesiona drużba, dziś Orestes i Pylades. Po szkołach stracili się na czas jakiś z oczów, Jordan przebywał różne koleje i dostał się w końcu chory, jak mówiono do nieuleczenia, zubożały — do szpitala.
Przypadkiem jakimś dowiedział się o tem Floryan, natychmiast pojechał po niego, zabrał do domu, leczył i miał tę pociechę, że Jordan zupełnie przyszedł do zdrowia.
Miał potem sobie szukać jakiegoś zajęcia, obrać powołanie, dostać miejsce, lecz zwlekało się to od dnia do dnia, w końcu p. Floryanowi, niemogącemu się obejść bez towarzystwa stał się potrzebnym, — i zamieszkał sobie w Lasocinie.
Co on tu robił, opowiedzieć trudno. Wszystko i nic. Najgłówniejszem zajęciem jego było zabawianie przyjaciela, towarzyszenie mu, pomaganie do przyjęcia gości, pieszczenie z nim razem Moni.
Jordan niepiękny, mały, czarny, z twarzą, która miała wyraz codzień inny, z włosem najeżonym na głowie szerokiej i kulistej — z oczkami małemi, kryjącemi się pod brwią nasypioną — niepokaźnej powierzchowności był w swym rodzaju niepospolitym człowiekiem. W szkołach i uniwersytecie był to pierwszy uczeń, który wszystkie zabierał medale. Pamięć miał niesłychaną, dyalektykę zręczną, wymowę czasem przedziwną, nauki ogrom, oczytanie polihistoryczne, zdumiewające — i byłby niezawodnie z temi darami, przy bystrości pojęcia, która go odznaczała, doszedł daleko, gdyby przy końcu studyów — nagle go coś nie zwichnęło. Stracił wiarę we wszystko, czego się uczył. Smiejąc się powiadał, że nie jest pewnym, nawet czy dwa a dwa są cztery.
Sceptyk — stał się obojętnym na wszystko i drwił z całego świata.
Wygłoszenie przy nim jakiejkolwiekbądź teoryi, zasady, pewnika, wywierało ten skutek, że natychmiast usiłował zaprzeczyć temu. Ulubieńcem jego był Montaigne — kochał się we wszystkich krytykach, a niemniej oni też jego nieubłaganym sarkazmem byli ścigani.
Takim był ów p. Jordan, w niektórych momentach życia, gdy coś go z apatyi wywiodło, w innych ograniczał się uśmiechem i łagodnem szyderstwem. Powiadał że nie było na świecie rzeczy, o którąby warto się spierać było.
Obok tego usposobienia sceptycznego — dziwnym kontrastem, serce miał najlepsze.
Za Floryana dałby się był posiekać na kawałki, a Moni służył za niańkę, za popychadło, za pieska. Robiła z nim co chciała.
Łatwo się domyśleć że pani Natalia Kosucka, nie cierpiała Jordana, za to właśnie iż brat jej go kochał, a może i za żarciki, jakich sobie delikatnie pozwalał niegdyś z niej i Kosuckiego.
Spojrzenie samo przenikliwe, bystre, p. Jordana mięszało ich oboje.
Rola jaką w domu tym odegrywał, bardzo skromna i podrzędna — nie zmuszała Kosuckich do zbliżania się ku niemu.
Byli z nim zdaleka, a Jordan zbliżać się nie miał ochoty. Zwykle gdy oni przyjeżdżali w odwiedziny — on szedł sobie czytać Montaign’a.


Wieczór zszedł na bardzo urozmaiconej rozmowie, w ganku od ogrodu. P. Floryan był wesół, Kosucki uderzająco ponury i zamyślony.
Niepodobna było nie wpaść na myśl, że miał ciężkiego coś na sercu. Natalia dostrajająca się do męża, siedziała także posępna. Floryan napróżno usiłował ich rozbawić, w końcu przypisał to znużeniu, i odprowadził ich do przeznaczonych dla nich pokojów. Przez grzeczność dla siostry wybrał jej jeden z tych, które zajmowała będąc panną.
Mieli się pożegnać i rozejść, gdy p. Zygmunt ujął szwagra pod rękę i szepnąwszy mu coś do ucha, poszedł razem z nim do jego sypialni.
— Niezmiernie mi przykro, mój kochany bracie — odezwał się siadając u niego, gdy zostali sami — że ci twój błogi spokój przerwać muszę. Lecz nie miałbym sam pokoju w sumieniu, gdybym obowiązku nie spełnił.
Tak uroczystym wstępem uderzony Florek, który właśnie miał zapalić cygaro i z twarzą promieniejącą zabierał się baraszkować — stanął jak wryty, a po chwili zbliżył się do szwagra.
— Cóż to być może? — szepnął.
— Sprawa największej w świecie wagi — niemiła, groźna — dodał Kosucki — lecz... póki czas, należy radzić.
— Przestraszasz mnie — rzekł Floryan.
— No powiem ci szczerze i otwarcie — wybuchnął Kosucki — radbym żebyś się zląkł i nie wziął lekko tego co powiem, bo inaczej... największe nieszczęście spotkać cię może.
Pobladł p. Floryan.
— Mów, proszę cię — a jasno.
Zygmunt potarł włosy, westchnął.
— To czego się zawsze dla ciebie lękałem, com przeczuwał — mówił Zygmunt — ziściło się. Mam najpewniejszą wiadomość, że z powodu osób które w tym domu bywają, rozmów nieoględnych jakie się tu prowadzą — no, wprost całego twego postępowania nieopatrznego, jesteś pilnie podejrzany... gorzej niż to... zdaje mi się, że lada chwila pociągnionym być możesz.
Tu zniżywszy głos, szybko sypać zaczął do ucha panu Floryanowi — wiadomości, które w znacznej części były improwizowane.
Pod nawałem tych groźb, p. Floryan spoważniał, zmięszał się, ale zbytniej nie okazał trwogi.
— Proszę cię — odparł — gdyby nawet tak było jak mówisz, nie czuje się winnym; łatwo mi się będzie wytłómaczyć.
— Tak, gdyby cię do tłómaczenia się przypuszczono — odpowiedział Kosucki. — Jestem bardzo dobrze z Naczelnikiem, prośbą, datkiem, zaklęciami, wymogłem na nim tylko pewną zwłokę. Na łeb na szyję biegłem z tem do ciebie, dopóki czas, potrzeba się ratować. Na miły Bóg! dla siebie, dla dziecięcia, dla nas — zaklinam cię.
— Ale w jakiż sposób? jak — zawołał Floryan ręce załamując — ja tu nie widzę wyjścia.
— Wiesz co — sądź o mnie jak chcesz, — rzekł Zygmunt — wiem że nigdy nie miałeś do mnie serca, ale ja... kocham cię, wdzięczen jestem i gotów jestem zrobić, co tylko zdołam.
Floryan przyjęty tem oświadczeniem, pospieszył go uściskać.
— Łamałem sobie głowę nad tem, jak ciebie i majątek dla dziecka ocalić — począł gorąco Zygmunt. — Słuchaj mnie, jest jedno wyjście. U nas nic trwałego nie ma, gorące te czasy przeminą, — trzeba im zejść z oczów.
Małdrzyk chciał mu przerwać, Kosucki nie dał mówić i ciągnął dalej:
— Słuchaj — powinieneś wyjechać zagranicę.. to jeden jedyny sposób uniknięcia tego czego ty z twem zdrowiem i rozpieszczeniem nie wytrzymasz. Nie przerywaj mi, aż ci cały plan wyłożę. Ażeby majątku nie tknięto, musisz pozornie się go pozbyć, kondyktownym sposobem, jak się dawniej wyrażano. Komukolwiekbądź go sprzedać, siostrze, komu chcesz. Już ci najpodlejszy z ludzi, mając go sobie powierzonym, przywłaszczyć nie może. Monię możesz oddać z Lasocką do nas.
— Ale, na miłego Boga — przerwał Floryan — jakże chcesz abym się oddalił. Pozwolenia na to nie dostanę, kiedy już jestem posądzony, a przekradać się — nie chcę. Uciekać jak winowajca, jak złodziej, gdy się czuję niewinnym.
Zżymnął się p. Zygmunt.
— Któż o tem mówi — zawołał żywo, zbliżając się do szwagra. Są na wszystko sposoby, ja na siebie biorę wyrobienie ci paszportu... antedatowanego. Nikt za to odpowiedzialnym nie będzie.
Małdrzyk stał z oczyma wlepionemi w ziemię, przybity, zdrętwiały. Jak piorun z jasnego nieba spadało to na niego, nie mógł jeszcze zebrać myśli.
Kosucki, który nie chciał mu dać zbyt rozmyślać, począł dalej rozwijać swój temat, wskazywać konieczność tego kroku a w perspektywie tylko parę lat przebytych spokojnie zagranicą.
Nie mógł poznać po szwagrze jakie to na nim robiło wrażenie. Floryan rzucił się na kanapkę, zapalił cygaro, głęboko się zadumał.
Wybiła północ, gdy Zygmunt naostatek, znękaniem szwagra i jego milczeniem zmuszonym się widział sypialny pokój opuścić.
Ale na odchodnem zbliżył się jeszcze do Floryana.
— Zrobisz naturalnie co zechcesz, ale cię uprzedzam — rzekł — że należy działać szybko, ani dnia ani godziny nie ma do stracenia. Umyślnie z tem przybyłem, ofiaruję ci moje braterskie usługi, jestem w sumieniu czysty.
Uściskali się raz jeszcze w progu. Kosucki wyszedł.
Chwilę długą Floryan stał nieporuszony w tem miejscu, w którym go szwagier zostawił. Spojrzał na zegar — było po północy. Otworzył drzwi sypialni i skierował się ku oficynie.
Stał w niej Jordan. W oknie jego było światło jeszcze. Przyjaciel gospodarza, pomimo największych nalegań, nie chciał nigdy innego zająć mieszkania nad nędzną izdebkę w oficynie. Tłómaczył się z tego bardzo naiwnie.
— Mój kochany Florku — jeżeli chcesz żeby mi było dobrze, nie pakuj mnie do pałacu i nie dawaj paradnych mebli. Jestem z natury i nałogu brudny, a gdy potrzebuję pilnować się abym nie plunął gdzie nietrzeba, nie zwalał czegoś — jestem nieszczęśliwy. Potrzebuję barłogu aby się w nim wylęgać bez troski. Cóż chcesz? natura.
Floryan zostawił go w oficynie.
W istocie izba Jordana była w straszliwym bezładzie. Tylko dawne mieszkania akademików zrównać się z nią mogły. Książki i szkarpetki, tytuń i świece, suknie i talerze leżały razem, jedne na drugich. Jordan palił nieustannie cygara, popiół ich, niedogarki, szczątki, okrywały wszystko.
W chwili gdy Florek drzwi otworzył, przyjaciel leżał na łóżku, w koszuli, z nogami do góry podniesionemi, z cygarem w ustach. Na stołku przy nim paliła się kopcąc mała lampeczka. Podarta książka leżała na łóżku. Z oczyma w sufit wlepionemi dumał.
Zwrócił oczy ku drzwiom i wykrzyknął:
— Florek — a toż co?
Dość mu było podniosłszy się spojrzeć na przyjaciela, aby z twarzy jego, od tylu lat tak dobrze mu znanej — wyczytać że nie dla zabawy przychodził.
Małdrzyk przysunął sobie stołek do łóżka, rzeczy jakieś z niego zrzuciwszy — siadł i milczał czas jakiś.
Potem, w bardzo prostych wyrazach, opowiedział pocichu co mu przyniósł Kosucki.
Jordan podniosłszy się zpościeli, objąwszy kolana rękami, słuchał go z uwagą, nie przerywając. Małdrzyk chcący coś z twarzy jego wyczytać, nic z niej wyrozumieć nie mógł. Marszczyła się, drgała, krzywiła, zasępiała, uśmiechała nawet szydersko.
Długo nie przemówił nic Klesz — dumał.
— Cóż ty na to? — dokończył Floryan — przychodzę do ciebie po radę. Mów.
— Ba! — zawołał Jordan — gdybym wiedział co mówić!! W tem co ci przyniósł Kosucki nie ma nic do prawdy niepodobnego, owszem jest, sądzę albo cała lub pół prawdy. Rada jego nawet złą mi się nie wydaje, a jednakże — szczerze powiedziawszy — nie wzbudza we mnie zaufania i — boję się go.
— Mój Jordanie — przerwał Małdrzyk — ja go nie lubię także, lecz lękam się abyśmy oba nie byli niesprawiedliwi i uprzedzeni. Niemiły jest, niesympatyczny, lecz o żadną nieuczciwość nie mam prawa go posądzać. Siostra moja jest — dosyć powiedzieć, siostrą.
— Tak — a on szwagrem! — dodał Jordan i począł oburącz rwać włosy na głowie, które się straszliwie najeżyły. — Rób jak cię natchnie twój duch opiekuńczy — mój Florku — nie pytaj mnie, bo nie chcę mieć na sumieniu twojego postanowienia. Jedno ci tylko powiadam — że bezemnie zagranicę nie pojedziesz — gdybym miał o żebraczym chlebie wlec się za tobą — nie opuszczę cię. Jesteś zanadto dobry i nieopatrzny, wierzysz wszystkim. Ja z tobą, choćby lokajem.
Florek rzucił mu się na szyję.
— Co począć! co począć! — zawołał wyrywając się i biegając po izdebce. — Monia! moja Monia! jak ja ją porzucę, jak ja bez niej, jak ona bezemnie wyżyje.
Jordan syknął tylko.
— Gdyby dłużej tam przyszło pozostać — odezwał się — nie rozumiem dla czegobys córki nie miał wziąść do siebie. Wychowanie zagranicą daleko łatwiejsze niż tutaj. Skorzystałaby na tem. Wątła jest, powieźlibyśmy ją do morza, w klimat cieplejszy.
Myśl ta silnie zdawała się przemawiać do przekonania p. Floryana.
— Masz słuszność — rzekł — toby się doskonale złożyło.
— Tak mi się zdaje — począł Jordan — chociaż znowu powtarzam, nie słuchaj mnie, a rób po swej myśli. Przecież dochody z majątku przysyłać ci będą.
Floryan myślał chodząc milczący po pokoju. Z pierwszej trwogi ochłonąwszy, był teraz pod panowaniem fantazyi, która mu przedstawiała ponętne obrazy, pięknych krajów, morskich wybrzeży, — życia wyswobodzonego z trosk powszednich, podróży z Monią, która się miała napawać wrażeniem piękności nowych, rozwijać pod wpływem tej cywilizacyi tworzącej cuda.
Niemal z radością chwytał już tę myśl dobrowolnego wygnania i wyswobodzenia od trosk wszelkich.
Druga już była i na dzień się zbierało, gdy Małdrzyk wyszedł z oficyny, wrócił do swego pokoju i położył się rozgorączkowany na spoczynek, nie mogąc usnąć aż do rana.
Gorzej było z Jordanem, który natychmiast po wyjściu przyjaciela, oddział się i, że mu duszno było w izdebce, pobiegł do ogrodu, rozmyślać. Tu leżącego na ławce i uśpionego ze znużenia słońce zastało.
Owocem dumania a może walki z samym sobą, którą Jordan toczył zwykle, gdy mu do niej przeciwnika brakowało, było teraz — przekonanie całkiem wczorajszemu przeciwne.
Floryan spał jeszcze snem ciężkim, gdy Klesz wszedł pocichu do sypialni i usiadł przy łóżku jego.
Małdrzyk otworzył oczy, nie mogąc zrazu oprzytomnieć.
— Słuchajno — odezwał się Jordan, biorąc go za rękę. — Całą noc rozmyślałem nad tem o czem mówiliśmy wczoraj. Zdaje mi się, że i ty i ja źleśmy radzili.
Wiesz co — kraj opuścić jest łatwo — powrócić do niego trudno. Wyrwany z pośrodka tego społeczeństwa, którego jest cząstką składową, człowiek z konieczności dziczeje. Wcielić się musi w nową całość, a to nieinaczej jak wyrzekając się swojej. Rzecz okropna, a dla nas, niemłodych, to operacya, którą się często życiem przypłaca. Serce, obowiązki, nałóg, wszystko nas przywiązuje do tej ziemi.
Cierpieć — musi człowiek wszędzie, lepiej najsroższą katuszę znieść u siebie, niż błąkać się wyrzuconemu, oderwanemu po obczyźnie.
Nie — nie — uchodzić nie można, nie godzi się — tułactwo to śmierć.
Patetyczny ten wykrzyknik, ledwie przebudzonego Floryana zdumiał nadzwyczajnie.
— Przypomnij co mówiłeś wczoraj! — zawołał.
— Głupstwo mówiłem, bez zastanowienia się głębszego — odparł spokojnie Jordan.
Argumenta, które teraz głosił, do serca i przekonania panu Floryanowi nie przypadały. Milczał, Klesz dowodził z zapałem i nie ustępował, nalegał.
— Nie pojedziesz więc zemną — rzekł w końcu Floryan — jeżeli mnie okoliczności zmuszą, na rok, na dwa się oddalić. To się samo z siebie rozumie. Ja też nie myślę wcale o wygnaniu się na wieki.
— To zupełnie inna kwestya — odpowiedział chłodno Jordan. — Jeżeli ty zrobisz głupstwo — za nic w świecie nie dam ci go popełnić samemu. Idę z tobą, tembardziej że czuję się ci potrzebnym.
Poczęli się sprzeczać z sobą.
— Mój kochany — zawołał w końcu Floryan — ty przypuszczasz najgorsze. Ja się oddalam, ale z najmocniejszem przekonaniem, iż wkrótce powrócę do Lasocina.
— Nikt inaczej kraju nie opuszcza — przerwał Klesz — jak z tą nadzieją, która najczęściej zawodzi.
Nadchodzący sługa, rozmowie tej koniec położył. Jordan powrócił do oficyny. Wszyscy wstawali, zbliżała się godzina śniadania. Pierwsza zjawiła się Natalia z chmurą na czole. Przychodziła błagać i prosić brata, aby usłuchał rady jej męża — ściskała go ze łzami w oczach; zaklinała na miłość dla córki.
Floryan wczoraj już zachwiany — dawał się namówić na wszystko. Kosucki z nadzwyczajną gorliwością podejmował mu się posług wszelkich, brał wszystko na siebie. Szło o to aby nie tracić czasu, natychmiast akt sprzedaży na imię siostry dopełnić; uzyskać pozwolenie wyjazdu, i uchodzić. Monia miała pozostać ażby p. Floryan obrał sobie miejsce pobytu i urządził się tak by ją mógł przyjąć.
Około południa, ułożonem było wszystko. Dziecku nie powiedziano nic więcej nad to, iż ojciec na czas jakiś oddalić się musi.
Małdrzyk, jak mu się to trafiało najczęściej, był bez większego zapasu w domu, Kosucki ofiarował się natychmiast z pożyczką kilku tysięcy rubli.
Nie było wymówki, pozoru do zmiany planu tak mądrze obmyślanego. P. Zygmunt naglił tylko z wykonaniem i nazajutrz już mieli jechać do akt, aby corychlej sprzedaż symulowaną dokonać. Koszta miał też szwagier opłacić.
Przed samym obiadem, zmęczony, z twarzą zmienioną wszedł Małdrzyk do pokoju Jordana, który siedział w swej izdebce, po dniu brudniej się jeszcze wydającej. Palił cygaro i patrzył w ogród. Przez cały ranek w pałacu go nie było.
— Jordku — zawołał ściskając go — rzecz jest postanowiona, nie ma sposobu — jadę.
— Więc, jedziemy — poprawił go Jordan. — Byłem na to przygotowany.
— Nie mogę przyjąć tej ofiary — rzekł Floryan.
— Powlokę się za tobą sam — odezwał się Klesz — jak chcesz. Nie opuszczę cię.
Patrzali na siebie czas jakiś.
Floryan rękę mu podał, ścisnęli dłonie w milczeniu.
— Nie namyśliłeś się znowu inaczej? — zapytał gospodarz ze smutnym uśmiechem.
Jordan ruszeniem ramion odpowiedział — a potem dodał:
— Znasz mnie — w wielkich i małych rzeczach, po roztrząśnięciu pro i contra, kończę zawsze na tem że — nie wiem nic i niczego nie jestem pewny. Myślałem dużo — nie wiem nic. Kończę na fatalizmie: są losy i przeznaczenia.


Pani Nina Herz, wdowa po kontrolerze, któremu nawet dawano pono tytuł ober-kontrolera — niewiasta lat czterdziestu kilku, z twarzą bardzo pospolitą, lecz umysłu nader praktycznego, trzymająca mieszkania umeblowane do najęcia na Starem mieście w Dreznie, przy Christianstrasse — była bardzo szczęśliwą, gdy jednego poranku jesieni, zwabiony kartką na drzwiach przybitą, zwiastującą: Möblirte-Zimmer, parterre, zjawił się mężczyzna lat średnich, przystojny bardzo, oświadczając iż chciałby obejrzeć mieszkanie.
Mowa jego, akcent, powierzchowność, wszystko świadczyło że miała do czynienia z cudzoziemcem, a nikt nie może być pożądańszym gościem w podobnych lokalach, nad przybywającego zdaleka.
Szło tylko o odgadnięcie, do jakiej kategoryi należał ów przystojny mężczyzna. Strój jego i obejście, było, wedle wyrażenia się pani Niny, bardzo nobel, ale są narodowości i narodowości — jedne lepsze bywają od drugich do — zdzierania z nich skóry.
Domyślała się w nim pani ober-kontrolerowa polaka lub rosyanina — obu tych narodowości było naówczas w Dreznie obficie, pierwsza przemogła. Kalendarz oznaczony był rokiem 1865. Czasy dla wdów po ober i po prostych kontrolerach, utrzymujących meblowane pokoje dla gości przybyłych do Drezna — były, można powiedzieć, złote. Niewiele mieszkań stało próżnych.
Pani Herz zaledwie przed tygodniem postradała rodzinę amerykańską, która jej za wszystkie nakrycia poplamione i spalone dywany, sowicie się opłacić musiała. Nakrycia i dywany — starannie wyrestaurowane, czekały teraz na nowego przybysza, któryby je powtórnie zapłacił.
Piękny mężczyzna, niezmiernie ugrzeczniony, powierzchowności sympatycznej, od pierwszego wejrzenia podobał się bardzo pani Herz, szło tylko o zbadanie kategoryi cudzoziemców, do jakiej należał, i o wiadomość bliższą czy był w posiadaniu dzieci i psów. Dzieci jako tako za podwyższeniem komornego tolerowano w kamienicy, psów nie znoszono.
Przybyły bardzo pilno oglądał wszystkie zakątki, nawet te o których się mówić nie godzi, choć realiści nowej szkoły lubią je i opisują dokładnie. Wymagania jego, dawały do myślenia iż przybywał z dobrze zaopatrzonym workiem, co panią Herz skłaniało do nadskakującej grzeczności i wielu ustępstw. Obiecywała lampy z zasłonkami, gotową była dać stołeczki pod nogi, poświęcić fotel jeden, który stał u niej w „gute Stube“. Tymczasem gość opatrywał i nie okazywał tego zachwytu, jakiego się spodziewała właścicielka. Zamało mu było słońca, pokoiki znajdował ciasnemi, umeblowanie niedostatecznem.
Było to tem dziwniejszem, że pani ober-kontrolerowa wyrozumiała z rozmowy, iż tymczasowo w pięciu pokojach miało mieszkać tylko dwóch panów i służący.
Służący!! dawało to wielkie wyobrażenie o worku cudzoziemca, gdy się nie chciał ograniczyć jedną — sługą płci żeńskiej, któraby z pomocą przychodniej niewiasty i kuchni i pokojowej służbie starczyła.
Posłyszawszy o lokaju, poczęła ostrożna niemka, tytułować nieznajomego hrabiowską godnością. Zawahała się chwilę pomiędzy baronem a hrabią — lecz ostatni przemógł.
O cenę przybysz nie targował się wcale, choć pani Herz, na wszelki wypadek o kilka talarów ją podniosła. Potrzeba wiedzieć, że szanowna kontrolerowa, której po mężu została tylko mała pensyjka, utrzymywała się z tego że w kamienicy najmowała dwa piętra, meblowała je, i odnajmowała przyjezdnym. W ten sposób miała dla siebie mieszkanie darmo i wcale niezły dochodzik. Szczególniej teraz gdy napływ cudzoziemców był znaczny, ceny lokalów się podniosły, nadzieje miała świetne.
Oglądający pan, zdawał się namyślać i nie być pewnym; gospodyni uczyniła mu uwagę że jest wielka trudność ze znalezieniem mieszkania, zwłaszcza powabnego, w domu tak przyzwoitym, w pośrodku miasta położonym — i za cenę tak umiarkowaną. Wahał się jeszcze, lecz widocznem było że nudził się poszukiwaniem. Dobył z kieszeni cygaro do zapalenia którego gospodyni ofiarowała mu zapałkę i nic nie mówiąc usiadł w fotelu.
Było to dobrym znakiem. Pani Herz dbała o godność swoją, natychmiast w drugim zajęła miejsce. Cudzoziemiec się zadumał.
Puściwszy kilka razy dym, dobył w końcu pugilaresika, i milcząc położył zadatek przed gospodynią. Uradowała się temu wielce, lecz ober-kontrolerowa była osobą praktyczną i nie chciała potem mieć kwestyj żadnych z lokatorem, poczęła więc wymieniać dodatkowe warunki, drobne dopłaty i t. p. Na to wszystko mało zważał zadumany cudzoziemiec, palił cygaro, smutne jakieś myśli zdawały się go ogarniać, na widok tego czystego ale niesmacznie i trywialnie przybranego mieszkanka, tandetnych jego obrazków na ścianach i ozdób przypominających hoteliki drugorzędne.
Tego pani ober-kontrolerowa pewnie odgadnąć nie mogła, bo dla niej pokoje te były zbytkownie przybrane.
W kilku słowach tymczasowa umowa została dokonaną, podano sobie ręce; cudzoziemiec miał się wnieść przed wieczorem.
Z karty wizytowej zostawionej wraz z zadatkiem, dowiedziała się wreszcie pani Herz, że lokator jej był polakiem i zwał się panem Floryanem... Małdrzyka zakrztusiwszy się, wymówić nie mogła i ruszyła tylko ramionami.
Powszechne u nas panowało przekonanie, iż sasi czułą zachowali pamięć dawnych z Polską stosunków, z którą przez dwa albo i więcej panowania pod jednem berłem zostawali. Wprawdzie korzystali oni z tego, bo pieniądz nasz płynął tu i wycieńczonych podatkami zasilał — lecz zarazem mieli to przekonanie, że królowie zrujnowali Saksonię, opłacali drogo utrzymywanie swe na tronie. My, sasom przypisywaliśmy zgubę rzeczypospolitej, oni nam wszystkie swe klęski. Wyzyskiwano więc polaków dla odwetu choć częściowego, ale szczególnego dla nich nie miano nigdy afektu.
W bliższych nam czasach, Drezno szczególniej było schronieniem, ulubionem miejscem pobytu, przytułkiem jakimś tradycyjnym dla rodzin polskich. Sasi dopóki im grosz przynoszono, radzi byli i grzeczni — ale — na stronie krzywili się i uśmiechali z obyczaju naszego, nieopatrzności i buty. W tych latach, gdy się nasze opowiadanie zaczyna, możnych rodzin było dosyć, więc i pewne poszanowanie miano dla worka.
Myśmy się zawsze łudzili sympatyą tych „poczciwych sasów“. I pan Floryan, który mieszkanie najmował, znalazł swą przyszłą gospodynię, wprawdzie bardzo pospolitą kobieciną, lecz miłą i grzeczną.
Dom, choć wymaganiom jego nie odpowiadał, musiał przyjąć jakim był, bo od wczora chodził, trudził się, męczył i trafiał coraz na gorsze.
Powrócił więc wolnym krokiem do hotelu Saskiego, w którym stanął tymczasowo, ciesząc się tem że po drodze co chwila, słyszał z ust przechodzących mowę polską. Spodziewał się znaleść ziomków, wesołą gawędkę, a wieczorem wiseczka.
Rozrywka ta była mu tem konieczniejszą, że, choć ze złudzeniami wyjeżdżał, spodziewając się wiele przyjemności z podróży, od granicy owładła nim jakaś tęsknica nieopisana, nieodegnana, jakiś ból serca po tym kraju, który porzucił, po dziecięciu ukochanem, po miłym Lasocinie, nawet po powietrzu, jakiem tam oddychał.
Mimowolnie myśl powracała do gniazda, siadała tam i roiła co o tej godzinie działo się w opuszczonym dworze. Widział swą Monię, niespokojną, zapłakaną.
Miał z sobą poczciwego Jordana, który go opuścić nie chciał, ale i ten straciwszy grunt pod nogami, po którym stąpać był przywykły, znajdując się w świecie nowym, patrzył, milczał, niewiele rozumiał, zabawnym nie był i zabawić nie umiał.
Pan Floryan, choć mu się ze swą lepszą od jego niemczyzną, ofiarował iść szukać mieszkania i wyręczyć go, nie puścił przyjaciela. Wiedział już jego teorye oszczędności, a tych zwolennikiem nie był. Skazany na czasowe wygnanie, chciał przynajmniej mieć je opłacone wygodami życia i rozrywkami. Miał na to, jak mu się zdawało, aż nadto dostateczne zasoby. Wszystko tu wydawało mu się bajecznie taniem.
W hotelu Saskim, p. Floryan zastał Jordana, spartego na oknie i patrzącego w ulicę. Nie było mu tu dobrze, dosyć eleganckie umeblowanie pokoików, które zajmowali i czystość jaką w nich utrzymywano — wadziła mu. Musiał się mieć na baczności, aby cygar nie rzucać na dywany, i chodzić pluć do... miseczki stojącej w kącie.
Widok ulicy i kręcących się po niej przechodniów, aż do najostateczniejszego proletaryusza, starannie i czysto poodziewanych, nie podobał mu się także. Przeczuwał, że będzie się musiał ubierać. To go nudziło.
— No, chwała Bogu! — zawołał Floryan wchodząc — mamy nareszcie mieszkanie przy ulicy... Ale jakże się uliczka zowie? Chrystusowa? Nie może być... coś podobnego. Nie odpowiada ono wymaganiom moim, jest trochę ciasne, pięć pokoi.
— Bój się Boga! a toż na co?
— Jakto na co? ażebym się nie dusił i miał gdzie przyjąć ludzi. Bez towarzystwa żyć mi niepodobna, a ziomków, jak słyszę, jest mnóstwo. Pięć pokoików nie pokoi. Jeden dla mnie, drugi dla ciebie, jadalny, salonik, garderoba. Komisyoner hotelowy obiecał mi kucharkę przyzwoitą. Pawełek też potrzebuje ciupki dla siebie.
Jordan słuchał i wzdychał.
— Trzeba się ograniczyć o ile możności — odezwał się wreszcie. — Bądź co bądź, Bóg wie jak długo to potrwa, a nim ci z kraju nadeślą.
— Proszęż cię! pieniądze będą na zawołanie, Kosucki mi to przyrzekł uroczyście, a tymczasem mamy ich dosyć. Tęskno mi okrutnie — dodał Floryan — potrzebuję rozrywki i skąpić nie myślę. Tetryk jesteś.
Jordan spojrzał na niego.
— Trzeba więc zająć się pakowaniem i przenosinami — rzekł idąc ku drzwiom.
— Po co? Pawełek to zrobi. Chodźmy gdzie.
To mówiąc westchnął i ziewnął razem p. Floryan.
Wtem zapukano do drzwi.
Mężczyzna z okrągłą, uśmiechniętą twarzą, wąsikiem wyczernionym i nastawionym do góry, z charakterystycznemi bokobrodami noszącemi datę 1831 r. w półksiężyce podgolonemi, nieśmiało ukazał się na progu. Fizys jego tak była ułagodzona, przymilona, serdeczna, że budziła sympatyę. Nie można się też było omylić na niej, tak nasze choć pospolite, składały ją rysy.
Ubrany bardzo przyzwoicie, a nawet z pewną elegancyą pospolitą — gość ten mógł mieć lat przeszło pięćdziesiąt, ale trzymał się dobrze.
P. Floryan postąpił parę kroków ku niemu.
— Pan Floryan Małdrzyk z Lasocina? — dobył się głos z piersi przybyłego niego zachrypły.
— Tak jest.
— Mój Boże! pan dobrodziej nie pamięta! w klasie czwartej gdy byłeś w drugiej... Ignacego Cymerowskiego.
— Przepraszam.
— A ja doskonale go sobie przypominam — rzekł żywiej coraz Cymerowski — piękny pan byłeś jak aniołek.
— Cóż pan tu porabia? — zapytał skłopotany trochę pan Floryan, bo Cymerowskiego tego nie mógł sobie na żaden sposób przypomnieć, choć pamięć miał doskonałą.
— Ja!! — tu mu ręce z kapeluszem ku kolanom opadły. — Ja tu już od lat kilkudziesięciu. Łatwo się domyśleć — wygnaniec panie dobrodzieju, ale, dzięki opatrzności bożej i pracy własnej mam tu już swój zakładzik, magazyn bielizny, którym trudni się moja żona. Ożeniłem się z poczciwą niemką.
Naturalnie serce ciągnie do ziomków, radbym im służyć, bo to tu, panie dobrodzieju, te sasy — ho! ho! trzeba ich znać. Gemütlich Gemūtlich a drą ze skóry.
Bezinteresownie, jako rodakom miło mi...
Pan dobrodziej długo tu zabawić myśli?
— Nie wiem — rzekł p. Floryan powoli się oswajając z Cymerowskim. — Siadajże, łaskawco.Znasz Drezno, my z moim przyjacielem p. Jordanem Kleszem.
— Klesz? — podchwycił Cymerowski — a nie był naówczas w szkołach.
— Byłem — odparł zimno Jordan, który przybyłemu z pewną nieufnością się przypatrywał.
— Więc także koledzy!
Podano sobie ręce, ale Jordan cofnął się nie zawiązując rozmowy. Floryan widocznie rad był człowiekowi, zasiedziałemu już na tutejszym bruku i mogącemu dać jak najlepsze informacye. Gawędka była gotowa.
Cymerowski badał, patrzał i wyciągał na słowa. Dowiedział się o najętem mieszkaniu.
— A! jak Boga kocham — zawołał — to bieda z tymi przybywającymi! — Czemuż pan nie poczekał. Pewnie pana obedrą, a i ulica nieprzyjemna.
Herzowa? tak. Ja ją znam, baba kuta. Ma córkę niczego, niby wdową jak i ona.
Pokiwał głową. — Ja panu później nastręczę lepsze mieszkanie.
Małdrzyk, któremu koniecznie towarzystwa było po trzeba, począł się rozpytywać o ziomków mieszkających w Dreznie.
— Jak maku! panie dobrodzieju, pełno ich! — zawołał Cymerowski. — Hrabina D., hrabia P., hrabia Z. Znam wszystkich i szczycę się ich przyjaźnią. Prezes T., Marszałek Ks.
Liczył i liczył bez końca!
Floryan słuchał uradowany.
— O! Polonii dosyć — dokończył śmiejąc się Cymerowski — będziesz pan miał do wyboru. Jednakże z koleżeńskiego obowiązku muszę ostrzedz, nie zawadzi ostrożność, są ludzie i ludziska.
Zabawiając tak dawnego towarzysza, Cymerowski ściągnął do obiadowej godziny. Ponieważ Jordan był smutny i milczący, p. Floryan na obiad zaprosił gadułę, który nie odmówił. Wesół był i plotki sypał jak z rękawa.


W kilka dni potem, gdy już Małdrzyk zbiegiem szczęśliwych okoliczności tylu znalazł znajomych starych i tyle nowych porobił znajomości, że cały dzień miał towarzystwo a Cymerowski z uczucia koleżeńskiego obowiązku nie odstępował go prawie na chwilę i posługiwał mu nadzwyczaj gorliwie, Jordan, który nie mógł się oprzeć smutkowi, jaki go uciskał, błądził najczęściej sam po mieście i okolicach.
Jak Floryan szukał rozrywki pomiędzy ludźmi, tak przyjaciel jego w samotności, albo właściwiej powiedziawszy, w studyowaniu ludzi, kraju i tego nowego świata, na którego ląd burza ich wyrzuciła.
Floryan po swojemu, brał lekko wszystko — Jordan podejrzliwie i nieufnie. Tu na tym nowym gruncie, nie mógł się bezpiecznie obracać i nie czuł się swobodnym, dopókiby lepiej go nie poznał.
Studya, jak ten co je robił, były dosyć fantastyczne. Bystry umysł Jordana miał ten dar intuicyi rzadki, który dozwala z niewielu pochwyconych rysów, stworzyć sobie całą istotę. Szukał więc charakterystycznych znamion, łatwo odgadując resztę.
We wszystkiem, co natura tworzy, nie wyjmując człowieka, jest logika tak ścisła, tak prawidłowa, iż dosyć jest prawa jej znać, aby jak Cuvier z zębu odtworzyć mamuta.
Jordan obracał się dotąd w ciasnych ramach jednego kraju, widywał ludzi pod mniej więcej jednemi warunkami wykształconych i obracających się — sąd jego o społeczeństwie był więc na nieco jednostronnych doświadczeniach oparty. W nowe wpadłszy stosunki, znajdował w nich tego samego człowieka którego znał — lecz z nieznanemi waryantami formy i barwy.
Dla siebie nie potrzebował on tych studyów, bo niewiele dbał o strony życia praktyczne, lecz dla biednego Floryana rad był poznać nową atmosferę, w której obracać się mieli.
Bawił się swemi spostrzeżeniami osobiście, a zbierał je na pożytek przyjaciela. Jakieś niedobre przeczucia mówiły mu, że w przyszłości potrzebować mogą całej energii i wszystkich sił dla stawienia czoła temu — co czekać ich mogło.
Obawiał się, lecz obawa ta przyszła zapóźno i Floryan jej nie dzielił, wyśmiewał ją. Jordan, który ludziom wogóle nie wierzył, nietyle dla zepsucia ich, jak raczej dla słabostek, które ku złemu prowadziły, z nieufnością patrzał na całą sprawę tę nagłego wyprawienia z kraju p. Floryana. Sprzedaż kondyktowa Lasocina, na którą tak mocno nalegano, nie podobała mu się.
Przywiązany niemniej od ojca do Moni, która w jego oczach, na jego rękach wzrosła, niezmiernie tęsknił i niepokoił się o nią, a to mu czarnemi myślami cały horyzont zaciągało.
Gdy Floryan godzinami baraszkował z Cymerowskim, który go oprowadzał po różnych kątach miasta, Jordan brał kapelusz i laskę i ruszał — w świat, gdzie oczy poniosły patrzeć i uczyć się.
W jednej z tych przechadzek po Wielkim ogrodzie, w którego głównej kawiarni — restauracyi (Grosse Wirthschaft) zawsze prawie naówczas ludzi bywało pełno — Jordan siadł przy stoliczku nad szklanką piwa i naprzemiany przysłuchiwał się to szwargotaniu niemców, to odzywającym się dokoła głosom znanej polskiej mowy.
Niekiedy wyraz jakiś dochodzący jego uszu, wprawiał go w drżenie i niepokój.
Znajomości nowych nie robił Klesz i niechętnie je zawiązywał. Tym razem uderzyła go przy sąsiednim stoliku twarz, która mu się znajomą wydała. Mężczyzna siedzący w pewnem oddaleniu, mniej więcej jego wieku, rysów zmęczonych, blady, żółty, równie pilno mu się przypatrywał. Klesz miał najmocniejsze przekonanie, że tego kogoś znał gdzieś i widywał, ale nazwiska przypomnieć sobie nie mógł.
Już miał wyrzec się odgadywania go, gdy spierając się na lasce, powstał ów nieznajomy-znajomy i zwolna zbliżać się zaczął z nieśmiałością ku niemu.
Jakiś ruch czy postawa nagle Jordanowi przypomniały nazwisko... Filipa Żyrmuńskiego. Przed kilku laty bywał on często u Floryana, i wyróżniał się od zwykłego jego towarzystwa usposobieniem poważniejszem, głębszem uczuciem życia i obowiązków. Jordana to zbliżyło do niego, lubił z nim mówić. Sprzeczali się zawsze, bo p. Filip miał pewne zasady i prawdy, w które wierzył mocno, a Jordan był nieprzezwyciężonym sceptykiem. Było to równie w jego umyśle jak w temperamencie.
Filip, wiedział o tem Klesz, znikł był z kraju zostawiając w nim młodą żonę. Różne wieści chodziły o jej losach..
— Filip! — zawołał Klesz wstając.
Smutnym głosem potwierdził to zbliżający się i ręce sobie ścisnęli.
— Że ja się tu znajduję — rzekł Żyrmuński — to, nie dziwna, ale ty panie Jordanie.
— Nie z własnej woli — odparł Klesz. — Jak się to stało żem i ja wywędrował — długoby opowiadać było. Powiem ci tylko, że p. Floryan jest tu, wytłómaczy ci to może.
— Floryan! — zawołał zdumiony Żyrmuński.
— No, lecz wy? wy — przerwał Jordan. — Jesteście tu dawno?
— Od początku mojego wygnania, które było, jak wiecie, koniecznością — rzekł spokojnie siadając przy nim Żyrmuński.
— I, jakże ci tu?
Uśmiechem bladym odpowiedział p. Filip. — Jak mi jest — począł — zdaje mi się, że się tego łatwo możesz domyśleć? Nikt mniej nie był stworzonym do emigrowania nad nas szlachtę polską, dla tego nam nigdzie dobrze być nie może. Wychowany byłem jak my wszyscy na hreczkosieja, na berejtera trochę, na gajowego, ale... do niczego więcej. Prawdę rzekłszy, nie umiem nic. W salonie znajdę się przyzwoicie, jem dobrze, piję gdy potrzeba, ręce mam silne, więcej nic. Lecz to co rękami bez głowy zarobić można, ledwie wyżywi.
Ramionami strząsnął i mówił dalej:
— Wyszedłem z małemi bardzo środkami, które się wyczerpały, z kraju nic mieć nie mogę, żebrać nie umiem. Zapracować tu — rzecz trudna. Biedę klepię.
Jordan słuchając wzdrygnął się jakby po nim mrowie przeszło.
— Tak jest — rzekł — my wszyscy wychowujemy się tak jakbyśmy nigdy wykoleić się nie mieli.
— Tu — dodał Filip — każdy człowiek coś Szablon:Krekta ma jakąś specyalność, powołanie — my stworzeni jesteśmy na szlachciców, a szlachcic bez ziemi... do niczego. Wyobraźże sobie los tych...
Jordan nie dał mu dokończyć.
— Nauczyłeś się czego? — spytał.
— Nauczyć się czego na starość, gdy się nic nie uczyło w młodości bardzo trudno. Musiałem się chwycić najłatwiejszej rzeczy.
Uśmiechnął się pokazując plamami ciemnemi okryte ręce.
— Pracuję u fotografa!!
Zamilkli oba.
Jordan rad był odwrócić rozmowę od drażliwego przedmiotu. Począł pytać o sasów i ich usposobienia.
— Ludzie są — rzekł Filip. — Warunki życia w tym kraju, nasiedlonym gęsto — są takie, że wszyscy pracować muszą. Zarobek mały, życie ubogie, nędzy prawie nie ma, fortun wielkich, któreby miały fantazye wielkie, nie ma także... proza życia, mierność.
Wszystko na maluczką skalę i serca też.
— Smutno — rzekł Jordan.
— Szczególniej tym — dodał Filip — którzy ze złudzeniami wychodzą, wierzą w chrześciańskie braterstwo, w miłosierdzie przyjaznych ludów i tym podobne mrzonki.
— Ja przynajmniej nigdy się nie łudziłem niczem podobnem — gwałtownie przerwał Jordan — ale powiedz mi co tu robotnik prosty zarabia — bo — któż wie, może i ja kiedy potrzebować będę pracy, a nie umiem nic.
— Ty? ty nic nie umiesz! — rozśmiał się Filip.
— Pochlebiam sobie, że tak jest — rzekł śmiejąc się także Jordan.
— Naprzód więc trzeba ci wiedzieć, że niekażdy robotnik znajdzie tu pracę, nawet do tłuczenia kamieni.
Klesz usta zagryzł.
— To fatalne — mruknął — i można z głodu umrzeć? hę?
— Nie, bo gdy będziesz bliskim zamorzenia od głodu — odparł Filip — wtedy dadzą ci kartofli, kawałek chleba i żandarm wywiezie cię do granicy.
— A! — rozśmiał się gorzko Jordan — dobrze to wiedzieć.
Rozmowa szła w ten sposób czas jakiś. Wstali w końcu i aleą lipową, smutniej coraz gawędząc pociągnęli ku miastu.
— Floryan rad cię będzie widział — odezwał się Jordan. — Wiesz jak jest żądny towarzystwa, byliście dobrze z sobą. Chodź ze mną.
Zawahał się nieco fotograf.
— Poszedłbym — wybuchnął — ale, ale mi przykro pokazać mu się teraz... a potem, wiesz, towarzystwo nasze polskie, psuje człowieka bo go rozpróżniacza. Nawykamy do próżnej paplaniny, do zbytnich wygódek, a ja — chciałbym się korzystając z nieszczęścia mego — odrodzić. Chcę zapomnieć o mojem szlachectwie, a stać się — człowiekiem. Floryan nie zrozumie tego, że czas mój jest moim chlebem.
— Przecież spocząć musisz — zawołał Jordan.
— Godziny spoczynku są chwilami nauki. Zostałem fotografem — dodał — chcę przynajmniej to powołanie wielce dwuznaczne, wielce wątpliwe — wziąść na seryo i umieć to dobrze co robię.
Słuchał Jordan z uwagą.
— Do licha — zamruczał — sensat z ciebie i rygorzysta straszny.
— Ale bo jeść muszę — odparł Filip — a prosić nie umiem.
Przeszli kawałek milcząc.
— Powiedzże mi — odezwał się pomyślawszy Jordan — gdybym ja był w twojem położeniu, cobym robił? Wiem że mi odpowiesz pewnie, iż... kierowałem się na profesora i uczonego, ale w Niemczech doktorowie filozofii chodzą bez butów i ukształcenia jest więcej niż go społeczność zużytkować może... więc to do niczego.
Korektorem w drukarni? — zapytał Jordan — nadto jestem roztargniony...
Mógłbym przepisywać.
— Wszystkiego tego ja nieudolnie próbowałem — zawołał Filip. — Z przepisywania na obiad nie starczy.
— Cóż obiad kosztuje?
— Hm! — rozśmiał się Żyrmuński — robotnik prosty wyżywia się za trzy srebrniki, resztę dopełniając piwem i cygarem.
Zadumany znów głęboko Jordan, zapytał nagle:
— A chleb po czemu funt?
Filip odpowiedzieć nie umiał.
— Na suchy chleb jeszcze nie zszedłem — rzekł po chwili.
Uparł się Klesz, złapanego znajomego prowadzić do p. Floryana.
— Jest nawet tego potrzeba — odezwał się. — Właśnie Florek chce się dla córki kazać fotografować.
— Mogę być pomocą w tem — rzekł Żyrmuński — ale mnie z waszego fotografowania się nie przyjdzie nic, bo ja jestem w służbie u fotografa.
Wlekli się tak do Christianstrasse. Przez zapuszczone w oknach mieszkania story, widać już było u niego światło. Domyślać mogli się towarzystwa, bez którego nie obchodził się Małdrzyk. Zawahał się nieco Filip, lecz dał w końcu pociągnąć.
Z przedpokoju słychać już było gwar wesołej rozmowy.
Pokoje oświecone rzęsisto, wyglądały bardzo ładnie.
Pawełek roznosił właśnie herbatę. Stolik do wista wieczornego stał przygotowany.
Cymerowski opowiadał coś z wielkim zapałem, dolewając sobie araku do szklanki. Oprócz niego, trzech panów jeszcze, siedziało na kanapach i fotelach.
Tak zwany Nabab, majętny obywatel, który bawił w Dreznie nie z konieczności lecz dla fantazyj, puszczając im cugle dosyć luźne, leżał na wpół na kanapie. Ponieważ niedaleko mieszkał, kazał sobie więc długi swój cybuch przynieść z ogromnym bursztynem i pykał z niego, ożywiając rozmowę bardzo dosadnemi wyrażeniami.
Drugi, którego zwano hrabią Trzaską, od herbu przybierający to nazwisko, niemłody, do zbytku wyświeżony, elegant — palił cygaro, spoglądając ku kartom. Mówiono, że grał wybornie i szczęśliwie, a wygranej potrzebował, bo — musiał żyć wygodnie i zbytkownie — a nie było z czego. Znakomite koligacye, dawna domu zamożność, nałogi powzięte w czasach gdy się fortunę traciło, robiły go panem choć już nim nie był.
Położenie jego teraźniejsze nikogo nie oszukiwało, znali je wszyscy — lecz każdy przez grzeczność udawał, że nie wie o ruinie. Niemcy zaś, choć czuli iż nie miał nic wierzyli w to, że się zawsze na stopie zamożnej utrzymać potrafi. Imponował im swoją niezachwianą wiarą w siebie. Długów miał mnóstwo, a płacił je, zaciągając nowe, potroszę, dla utrzymania kredytu, systematycznie dając dwadzieścia wierzycielom natrętnym, gdy mu się udało sto u kogo pożyczyć.
Postawa była niewymownie dystyngowana, wzrost piękny, twarz pańska, a maniery arystokratyczne.
Ostatni pan Myśliński, nieustępujący nikomu pod względem wysoko nastrojonego tonu i górą noszonej głowy, miał coś w sobie jakby nagle oswobodzonego kancelisty gubernialnego miasta, przerobionego na obywatela. Nie obył się jeszcze z nowem położeniem swem, choć już szpakowaciał. Naprzemiany to zbytek buty śmiesznej, to coś służebniczego i pokornego zdradzało, że nie był na swem miejsca. W istocie mówiono o nim, że przez ożenienie, ze starszą od siebie a bogatą panną, z chudopachołka wszedł w lepsze towarzystwo.
Dobór ten osób nie czyniłby wielkiego honoru p. Floryanowi, gdyby za łagodzące okoliczności nie służyły mu — że znajdował się zagranicą i że byli to tylko partnerzy do wista, do których głównych zalet liczyła się wprawa do gry i ochota do niej. Wprawdzie hr. Trzaska gdy znaczniejsze sumy przegrywał uregulowanie rachunku odkładał do jutra, które się przeciągało, ale zresztą był to gentleman i rozmowę miał bardzo przyjemną.
Gdy Jordan prowadzący Filipa z sobą ukazał się we drzwiach, gospodarz nie odrazu go poznał — lecz przypomniawszy sobie okazał wielką radość. Inni goście spojrzeli zukosa na intruza, Nabab i hrabia przywitali go zimno, Myśliński skłonił się zdaleka.
Największe jednak i nieprzyjemne wrażenie zrobiło przybycie p. Filipa na Cymerowskim, który pobladł, zesztywniał, skrzywił się i zszedł na drugi plan — zasuwając się do kąta.
Jordan tymczasem, znajomy wszystkim gościom, zbliżył się do nich zastępując gospodarza, który zajął się Filipem.
Cymerowski wziął w rękę kapelusz swój i rękawiczki nakładał zabierając się do wyjścia, chociaż wprzód nie okazywał do tego ochoty. Postrzegłszy to p. Floryan poszedł mu szepnąć aby pozostał.
— Nie mogę, prawdziwie nie mogę — odparł Cymerowski z jakiemś zakłopotaniem, które nie uszło uwagi gospodarza. — Człowiek ma tyle na głowie.
Zająknął się i szepnął do ucha p. Floryanowi:
— Panowie z tym panem (wskazał na Filipa) dawno się już znają?
— Z kraju jeszcze — rzekł Floryan wpatrując się w niego.
Cymerowski dwuznaczną jakąś zrobił minę, nie powiedział już nic, ścisnął rękę gospodarza i wymknął się cichaczem ku drzwiom.
Po chwili Filip i gospodarz, którego tymczasowo u stolika zastępował Jordan — rozmawiali z sobą pocichu. Od czasu jak się raz ostatni widzieli, tyle się zmieniło rzeczy. Floryan mając zaufanie w Filipie, pobieżnie, naprędce zasięgnął od niego wiadomości o ziomkach, których tu poznał.
— Nabab? — zapytał — zdaje się dobry człowiek.
— Dobry, zapewne — rzekł Filip — ale czy człowiek, nie wiem. Przynajmniej nie pierwszego wyborowego rodzaju.
— Hrabia? — szepnął gospodarz.
Żyrmuński ruszył ramionami.
— Najprzyjemniejszy z biesiadników, ale z arytmetyką pokłócony oddawna.
— Myśliński? — badał Floryan.
— Prawie go nie znam — rzekł Żyrmuński — ale jeżeli nie był lokajem, to ma kwalifikacyę wszelką potemu.
— Złośliwy bo jesteś! — zawołał śmiejąc się gospodarz.
— Cóż chcesz, bieda otwiera oczy i czyni nieubłaganym dla drugich, gdy los jest nielitościwy dla nas. Mścimy się na bliźnich za dolę własną.
Ale — dodał — nie zapytałeś mnie nawet o Cymerowskiego, a to może było ze wszystkiego najpilniejszem. Jest to stary wyga, który wszystkim służy i wszystkich wyzyskuje. Miej się na ostrożności, aby cię nie wciągnął w co, i nie złupił. Znany jest z tego.
Floryan się roześmiał.
— W tym względzie nie potrzebowałem informacyj — rzekł. — Kosztuje mnie kilkanaście talarów już, ale jest tak biedaczysko niezręcznym, że mi go żal.
P. Floryan poszedł do wista, a Jordan z gościem do swojego pokoju i grano w uroczystem milczeniu.


Brühlowska terrasa! Któż nie zna jej z europejskiej sławy, jakiej od wieku używa? Każdy przybywający do Drezna spieszy ją zobaczyć — i jedni na wiarę swych poprzedników widokiem z niej się zachwycają, drudzy znajdują, że pochwały były przesadzone. Stanąwszy tu, mając Elbę pod stopami, daleki i urozmaicony widok ze wszech stron, przypominający obrazy Drezna Canalettego, staroświeckie budowy, poważny most, wzgórza zielone na widnokręgu, wybrzeże malownicze — niepodobna nie przyznać, że to jest w swoim rodzaju oryginalne, jedyne i w swoim rodzaju piękne. Tylko ogród i bulwary przyozdabiające samą terrasę, datujące z małemi odmianami od czasów ministra Brühla, a dziś mniej starannie utrzymywane niż niegdyś, ze swemi poszczerbionemi wodotryskami, wyślizganemi schodami, z kawiarenką bardzo skromną Torniamentego, który latem tylko tu gości — z niesmacznie odnowionym i polepionym Belwederem — wydają się trochę staroświecko i jak na stolicę... ubogo.
W tych czasach jeszcze, mimo że mniej może było starania o upięknienie sławnej terrasy niż dzisiaj, była ona zawsze pełną — przepełnioną. Cudzoziemców tysiącami liczyło Drezno i takich co z dobrej woli gościli tu i co z musu czekali na coś, albo nie wiedzieli co zrobić z sobą. Ruch i życie było niezmierne, a wieczory przy dźwiękach muzyki miały wybitny, kosmopolityczny charakter. Typy fizyognomij najrozmaitsze, ubiory najdziwaczniejsze ocierały się tu o siebie, języki całej Europy brzmiały równouprawnione, prawie głusząc niemiecki. Sasi, którym to przynosiło dochody, nie chorowali jeszcze na wielkogermańską jedność, którą drogo przypłacili — i nie zabraniali nikomu tak mówić jak go matka nauczyła; nie przeczuwano jeszcze nawet tych czasów, których my dożyliśmy, gdy na kolejach żelaznych junkry pruskie obcej mowy znosić nie zechcą.
Błogie to zaprawdę były czasy owe — bo cudzoziemców jako mszyce szanowano, potrzebując ich wysysać — a policya bardzo czujna, kładła rękawiczki gdy była zmuszoną z jednym z nich obejść się trochę ostrzej. Ta atmosfera łagodna i rozweselająca, ozonem jakimś przesycona, oddziaływała tu na wszystkich, nawet na tych, którzy się ze swego losu i pobytu na tej ziemi jak najmniej cieszyć mieli prawo. Ludzie co w kieszeni nie czuli nad talara, chodzili podśpiewując z głową do góry. Mieszkańcy dla wszystkich byli uprzedzająco grzeczni, rachowali bowiem że stu ubogich także coś przynoszą — a kto inny ich nie drezdeńczycy zasilać muszą.
Pięknemi wieczorami jesiennemi roiło się na terrasie. Przy małych stoliczkach u Torniamentego, we mroku siedziały pary, trójki i czwórki cichych, śmieszkami przerywanych rozmowach, w Belwederze około muzyki, przy rzęsistem oświeceniu, robiły się znajomości wejrzeniami, zawiązywały rozmowy, umawiały schadzki. Nawet członkowie młodsi ciała dyplomatycznego, incognito nie pogardzali zabawą na terrasie — i nie opuszczali żadnego koncertu.
Cóż dziwnego, że się tu znalazł jednego wieczora i p. Floryan, który tak ludzi i towarzystwa potrzebował. Wypadkiem jakimś był właśnie pozbawiony Jordana, który powlókł się gdzieś z Filipem, a jego partnerowie wistowi dnia tego zaproszeni byli do hrabiny P., której chory, niewstający z fotela mąż, potrzebował dystrakcyi.
Małdrzyk w domu, sam jeden, nie mógł wytrzymać. Napastowały go w samotności myśli duszące, przykre — wspomnienia, przeczucia, żale, których czuł nieużyteczność. Wyszedł więc sam jeden — i machinalnie powlókł się na terrasę w nadziei spotkania tam kogoś — pochwycenia, choćby już Cymerowskiego, który go nudził powtarzaniem jednych zawsze historyi z wojny stanowiącej epokę świętą jego życia.
Przeszedł jednak terrasę razy kilka, tam i nazad, napróżno szukając znajomej twarzy. Mrok był jeszcze dozwalający doskonale rozpoznawać przechodniów. Piękna postawa, twarz męzka typowa p. Floryana zwracały nań uwagę, osobliwie kobiet przesuwających się tu powoli pojedynczo i parami. Fizyognomia człowieka mówiła im, że to musiał być jeden z tych ludzi, których łatwo zdobyć można. A żadna z kobiet nie wątpi, że gdy zdobędzie — utrzyma; chociaż z p. Floryanem właśnie to było najtrudniejszem.
W istocie nasz wygnaniec znudzony, był w tem usposobieniu i stanie ducha, że zdobytym być pragnął. Oprócz innych tęsknot doznawał i tęsknoty do towarzystwa niewieściego, którego tu nie miał.
Lubił preliminarya romansu, choć zwykle i najczęściej na nich kończył, zjadając jak dzieci z ciast wielkanocnych rodzynki cykatę z placka.
Wśród przechadzek raz pominął był przystrojoną bardzo, skromnie ale starannie ubraną — panienkę czy też młodą osobę, która mu się pilno przypatrywała. Półuśmieszek skromny ale wyraźnie zarysowany drgnął na jej ustach.
P. Floryan postrzegł, że była to blondyneczka, z oczyma niebieskiemi, dosyć słusznego wzrostu, czysty typ saski. Zaintrygował go uśmiech.
Przesunęła się krzyżując z nim raz jeszcze, z tym samym zagadkowym twarzy wyrazem. Szła słuchać muzyki na terrasie, przez prostą ciekawość p. Floryan pociągnął za nią.
Siadła przy stoliczku, rozkazując sobie podać kawy, a że w bliskości miejsce się znalazło próżne, znudzony nasz wygnaniec zajął je, — żądając herbaty.
Kobieta dostrzegła to zaraz, zarumieniła się i — wymagała tego przyzwoitość, zaczęła unikać wejrzeń ciekawych natrętnego sąsiada. Było to widocznem, lecz brała się do tego czy bez przekonania, czy tak niezręcznie, że co chwila spotykały się wzroki, poczem kobieta z oczyma uciekała co najprędzej do swej filiżanki.
Floryan pił bardzo brzydką herbatę powoli i siedział.
Muzyka warczała i huczała.
Niewiasta dobyła z torebki sakramentalną niemiecką pończochę, bez której przyzwoitość z domu wychodzić nie pozwala, i poczęła pilno bardzo obracać drutami. Jak wiadomo do pracy tej oczu niepotrzeba, i — chodziły one po sali, a czasem spotykały się znowu z wejrzeniem melancholicznem Floryana.
Radby był ją zaczepił może, bo niekiedy drażniący uśmieszek po wargach się jej przesuwał, lecz onieśmielała go pończocha, a kto wie czy i uśmiech nie oznaczał, iż przystąpić się nie godziło.
Skończył się tak koncert, kobieta z niebieskiemi oczyma dopiła herbaty, zwinęła pończochę, okryła się chustką, upadł jej parasolik, który p. Floryan pośpieszył podnieść i podać, za co otrzymał nieme podziękowanie, któremu towarzyszył rumieniec.
Nieznajoma wyszła, a że Floryan nie miał tu co robić, skusiło go — zdaleka, niepostrzeżonemu pójść za piękną blondynką. Szła powoli, obejrzała się nawet parę razy, co zmusiło wstydzącego się swego postępku Małdrzyka, wstrzymać trochę. Obawiał się być śmiesznym, a — życzył sobie, choćby wiedzieć kto była owa blondynka. O ile dotąd pragnął kogoś znajomego spotkać — teraz się zaczął tego obawiać. Szedł pod murami, cieniem. Blondynka wolnym krokiem skierowała się ku Georgen-Thor; przez ulicę zamkową, rynek na pragską. Była to droga, która prowadziła mniej więcej i p. Floryana do jego domu na Christianstrasse.
Dziwniej jeszcze, dalej okazało się, że nieznajoma ku tej samej ulicy skierowała swe kroki. P. Floryan cieszył się z tego, lecz — osłupiał w końcu zobaczywszy ją wchodzącą — w bramę kamienicy, w której on zajmował parter od pani Herz najęty.
Poniekąd tłómaczyło mu to uśmieszek szyderski, gdyż mogła go widzieć już kiedy, chociaż on jej sobie nie przypominał.
Stanąwszy w progu, obejrzała się — jak się zdawało (ciemno już było) w tę stronę, z której Małdrzyk nadchodził, zatrzymała chwileczkę — i — znikła.
Niepospolicie tem zaintrygowany p. Floryan przyśpieszył kroku, i wchodząc do domu usłyszał tylko głośny, wesoły śmiech od strony mieszkania Herzowej, który umilkł nagle.
Pawełek nadbiegł natychmiast. Jordana dotąd w domu nie było.
Dobry p. Floryan choć ze sługą swym był na bardzo poufałej stopie — nie śmiał go pytać w początku. Dopiero rozbierając się, od niechcenia zagadnął go czy nie stał w bramie przed chwilą i nie widział kogo wchodzącego, bo mu się zdawało — że go ktoś do domu poprzedził.
— A jużci że widziałem. — Dycht przed jaśnie panem przyszła córka gospodyni.
— Mnie się zdawało że mężczyzna? — nie chcąc się wydać przed Pawełkiem rzekł Floryan.
— Gdzie mężczyzna — odparł Pawełek — przecież ja ją znam, i śmiejąc się jeszcze mi powiedziała po swojemu Tenabend, co ma się znaczyć — dobry wieczór.
Floryan się rozśmiał.
— Robisz więc znajomości, widzę, i uczysz się języka!!
— A już! z tym językiem, bodaj ich... — mruknął Pawełek — jabym tu sto lat mieszkał, a nie nauczyłbym się go, bo to do niczego niepodobne. Kat wie co! A z gospodynią i jej córką, człowiek rad nie rad, choć na migi rozmawiać musi, bo raz w raz czego potrzeba. To i ony się śmieją i ja się śmieję, a w końcu taki dadzą co potrzeba. Tylko takie to bestye, żeby najmniejsza rzecz, to ją zaraz zapiszą, darmo nic.
Pokręcił głową.
— Córka gospodyni, stara? — zapytał Floryan.
Pawełek parsknął.
— Przecie jasny pan Herzową zna, a i ta nie stara jeszcze. Córka młoda, ale ponoś wdowa już, bo dziecko ma, dziewczynkę lat ze dwa — a męża nie słychać — nie; ale bo taki wdowa, bo służąca mi to mówiła.
— Hę? — śmiejąc się zapytał Floryan — to ze służącą jednak choć po niemiecku rozmawiasz.
— A, jako żywo! — ofuknął Pawełek. — Służąca powiada, że jest wendka, licho wie co to znaczy, ale z takiego narodu co niby po naszemu gada, tylko przekręca — a rozumie wszyćko. Ze służącą tą to ja mogę przecie się rozgadać. Powiada, że jak panowie z sobą rozmawiają, bez mała też rozumie.
— Dobrze o tem wiedzieć! — dokończył p. Floryan, który posłyszał w tej chwili wracającego Jordana.
Jakkolwiek byli z sobą bardzo dobrze, Małdrzyk o swej śmiesznej przygodzie nie powiedział mu nic. Wstydził się jej i płochości swej — a choć domyślał się, że wszystkowidzący Jordan pewnie córkę gospodyni znał już z widzenia i mógłby był mu coś o niej powiedzieć, nie zaczepił go o nią.
Klesz tłómaczył się z opóźnienia swego. Powracał z Filipem z przechadzki, ku Plauen, którą dla miłości fotografa przedsięwziął, bo Żyrmuński przez cały dzień nawąchawszy się fotograficznych wyziewów, potrzebował ruchu i świeżego powietrza.
— Żal mi okrutnie Filipa — dodał Jordan — mężna w nim dusza, charakter silny — ale przewidzieć można, że w walce z losem padnie. Gdyby miał całą swobodę umysłu, i nic na sercu — szłoby mu lepiej. Człowiek boleścią złamany, siły traci.
— Cóż za boleść tak ciężka? — zapytał roztargniony Floryan.
— Zdaje się — po chwili namysłu odparł Jordan — że porzucona w domu żona, zdradziła go. Z boku dochodzą go wieści. Listów nie ma żadnych, majątek który zostawił w jej ręku... przepadł.
Ręką zamachnął Jordan i zamilkł nagle. Floryan sposępniał i namarszczył się. Przeszedł się po pokoju kilka razy paląc cygaro.
— Nie odebrałeś nic z poczty? — zapytał Jordana, pod którego adresem pisać miano.
— Ani słowa.
— Dziwi mnie to — dodał Małdrzyk. — Mieliśmy tu dostać resztę pieniędzy. Ani ich, ani listu. Nawet od Moni i Lasockiej nic. Wina poczty, bo niepodobna aby tak długo milczeli.
— Chodzę na pocztę codzień — odezwał się Jordan — robiłem jak najstaranniejsze poszukiwania.
Ze zwykłą swą lekkomyślnością, Małdrzyk, który nad przykremi rzeczami długo nie lubił się zatrzymywać — odwrócił rozmowę i począł szydzić z Cymerowskiego, opowiadać o Myślińskim, który w rozmowie zdradzał najpocieszniejsze nieuctwo.
Jordan tym razem śmiechowi nie wtórował — chodził zasępiony.
Być może, iż Małdrzyk miał ochotę zręcznie przeprowadzić gawędkę na mieszkanie, gospodynię i — jej córkę, bo począł utyskiwać na niedogodności lokalu. Cymerowski, jak mówił, znajdował że był drogi. Chciał o tem pomówić z gospodynią.
Jordan dumał, nie odpowiadając.
— A ty, nie poznałeś się bliżej z Herzową — spytał — możebyś mógł służyć za pośrednika.
— Z Herzową? — przerwał Jordan. — Poznałem się i owszem, a gdybym nie unikał jej, baba by mnie zanudziła, bo, zapewne sobie wyobrażając, że mam tu wpływ jakiś, bardzoby mnie sobie rada pozyskać. Dwa razy napoiła mnie kawą.
— Byłeś więc u niej? Ma familię? — zapytał Floryan.
Klesz, który na wylot znał przyjaciela, jakby uderzony tem pytaniem spojrzał nań.
— Słuchajno — odparł z miną mentora — pytasz ty, mnie o familię; jakże to być może abyś ty — babiarz niepoprawiony, nie wiedział że ma córkę, gdy ta jest młoda i ładna?
Zarumienił się Małdrzyk i przybrał prawie zagniewaną minę. W oczach Klesza pogorszyło to jego sprawę, zrodziło podejrzenie.
— Zkądże chcesz — krzyknął Floryan — żebym wiedział te szczegóły?
Jordan ciągnął dalej z szyderskim spokojem:
— Jeżeli ci są nieznane, służyć mogę informacyą, zasiągniętą w czasie picia kawy, w gute Stube. Tak jest, pani ober-kontrolerowa ma córkę, mniej więcej dwudziestoletnią, ale już owdowiałą, i jest babką dwuletniej wnuczki. Córka, którą po imieniu Liną zowią, a której mężowskiego nazwiska nie znam, pozwalając sobie z pewnych powodów, powątpiewać o istnieniu owego męża... jest wcale ładną blondynką, sentymentalną i zalotną. Czyta Schillera, zna Heinego, pasyonowaną jest do teatru i powiada że ma słabość do polaków.
O tem bym ci w końcu powiadać nie powinien, ale powiem abyś się miał na ostrożności, że parę razy wspominając o tobie, chwaliła bardzo twą męzką piękność; a gdym jej lata, które liczysz sobie — powiedział, zakrzyknęła, iż tyle ich mieć nie możesz.
Pani Liny strzedz się potrzeba.
Floryan ruszył niby pogardliwie ramionami.
— Nie znamy się przecie — dokończył i dali sobie: dobranoc.


Miesiąc upływał od owego wieczora pamiętnego na terrasie, jesień już coraz była chłodniejsza. Na koncertach w Belwederze publiczność w dusznej sali przy drzwiach zamkniętych siedzieć musiała. Torniamenti stoliczki z podwórza kazał poznosić i wyglądał tylko pierwszego śniegu, aby się na zwykłą zimową do Włoch wybrać przejażdżkę, a kawiarnię zamknąć do wiosny. Wróble nawykłe zbierać rzucane im okruszyny, strwożone przelatywały od Torniamentego do Marschnera, i napowrót — przeczuwając już głodną zimę.
Za to teatr się napełniał, i urlopowani artyści powracali do swych obowiązków. Amerykanie, anglicy, rosyanie, którzy letnie miesiące spędzali u wód, w Szwajcaryi, na wycieczkach różnych, a nawet w Schandau, Loschwitz i Blasewitz, ciągnęli też napowrót do Drezna.
Z wielkiego tłumu polaków, który w letnich miesiącach wszędzie się tu spotykało, znaczna część ubyła. Zostawało ich jeszcze jednak bardzo wielu, i p. Floryan, który tu zimę spędzić postanowił, nie obawiał się aby mu towarzystwa zabrakło.
Listy z Lasocina, długo oczekiwane z utęsknieniem nareszcie nadeszły. Pani Natalia pisała do brata, długo ale niejasno, tłómacząc męża iż on wcale pisać nie mógł, gdyż obawiał się być przez to skompromitowanym. Z boleścią serca donosiła iż niespodziewany wcale obrót przybrał — wiadomy interes, że się znalazły różne podejrzenia, oskarżenia i niebezpieczne zeznania, które możność rychłą powrotu odbierały. Trzeba było czekać cierpliwie ażeby się to wszystko wyjaśniło, nad czem miał mąż jej pracować. Bolało ją także — iż w żaden sposób pieniędzy teraz nadesłać nie mogli, gdyż nieurodzaj był okropny, ceny nadzwyczaj niskie, a pozostawione ciężary i opłaty naglące. Wszystko to było zawikłane, niejasne, smutne.
Pocieszającem tylko pozostawało to, że Monia była zdrowa, że uczyła się pilnie, że wspominała o ojcu i tęskniła za nim.
Listy Lasockiej i samej Moni, dużemi literami, po dziecinnemu pisany — przyszły inną drogą i tak jakoś jak gdyby p. Natalia o nich nie wiedziała. List Moni jakby łzami był pisany, a tak naiwny dziecinnie, tak serdeczny, stęskniony, smutny, iż czytając go łzy w oczach Fioryanowi stanęły: Dziecię wyrywało się ku niemu, wołało: Weź mnie z sobą. Ból i przestrach sieroctwa czuć było na tej karcie.
Lasocka pisała z wielką oględnością, sucho, z omówieniami, frazesami, które więcej mówiły niż w nich było. Pismo było przerażająco smutne, jakby na biedną kobietę spadł niespodziany ciężar nad jej siły.
Jordan, który czytał to czego tam nie było — domyślał się z listu, iż Lasocka bardzo była ze sposobu obchodzenia się z nią i z dziecięciem niekontenta. Nie skarżyła się wcale, donosząc tylko sucho, iż państwo Kosuccy przenieśli się do pałacu, zamieszkali w Lasocinie, a ją z Monią umieścili w oficynie, że służącę dawną, do której dziecię było przywykłe, odprawiono, a dano im do posług dwunastoletnią ze wsi sierotkę.
Pisała że Monia była zdrowa, ale popłakiwała często, a za te łzy odbierała bury i groźby od ciotki — która trochę zaostro obchodziła się z pieszczonem dziecięciem.
Odebrawszy te korespondencye Floryan tegoż dnia długie listy wyprawił do siostry, do szwagra, do Lasockiej i do dziecka. Pod wpływem rozgorączkowania w jakie go pisma odebrane wprawiły — pisał gorąco; nalegając na Natalię naprzód o niezbędne pieniądze, gdyż zapasy się wyczerpywały, potem o jak najłagodniejsze obchodzenie się z Monią. Kosuckiego upoważniał chociażby do zaciągnięcia długu w jego imieniu, gdyż życie zagranicą było drogie i t. p.
Listy te wysławszy i nie wątpiąc bynajmniej o ich skutku, p. Floryan z uciskiem w sercu tak potrzebował rozrywki jakiejś, towarzystwa — czegoś coby go z koła myśli czarnych wyprowadziło, że się rzucił pomiędzy ludzi, i porobił nowe a uciążliwe znajomości.
Bywając na obiadach i wieczorach, musiał też u siebie przyjmować. Kucharkę niedosyć ze stołem wykwintniejszym obeznaną, potrzeba było odprawić. Nastręczył się kucharz stary, który niegdyś u panów polskich sługiwał — wzięto go bez namysłu.
Jordan sykał i krzywił się, a Floryan się z nim kłócił, wyrzucając mu niegodziwy pessymizm jego, którym sobie i drugim życie zatruwał.
Poczciwy Klesz miał oprócz tego powody krzywienia się. Między innemi i to mu się nie podobało, że Floryan jakimś przypadkiem poznał się z córką gospodyni, która do innych talentów łączyła i ten, że mówiła nieźle po francuzku, co Małdrzykowi ułatwiało wymianę myśli. Siadywał często po obiedzie u pani Herzowej i trafiało się, że gdy ona dla gospodarskich potrzeb wychodziła do miasta, sam na sam godzinami paplał z piękną Liną, coraz poufalszym z nią będąc — i ona z nim. Klesz postrzegł, że małe podarunki przynosił z miasta, które bez trudności przyjmowano, może nawet przymawiano się do nich.
Matka, pani ober-kontrolerowa, zawsze zapraszając na kawę Jordana, który dla tego tylko nie odmawiał, że chciał badać co się tu święciło — bardzo zręcznie usiłowała się dowiedzieć od niego o położeniu majątkowem, rodzinie, przeszłości swojego lokatora, a nawet o jego charakterze.
Widocznem być zaczynało, że budowano coś sobie na sympatyi Floryana dla pięknej Liny. Jordan, którego to oburzało i przerażało razem, z przezorną dobrodusznością, z rodzajem politowania malował położenie przyjaciela, jako bardzo niepewne, przyszłość jego mocno zagrożoną. Kobiety słuchały z niedowierzaniem, i miały słuszność, bo sposób życia, wydatki, przyjęcia gości, świadczyły o zamożności. Tak im się zdawało. Jordan utyskiwał na nieopatrzność. Ta była w istocie wielka — Małdrzyk się zawsze miał za dziedzica znacznego majątku, a nie przypuszczał żeby wygnanie to potrwać miało długo. List siostry na chwilę go zmięszał, ale już trwoga ta przeszła.
Dobrego serca i chętny dla drugich, równie jak folgujący sobie, p. Floryan przebąkiwał już o tem, że Cymerowskiemu należałoby dopomódz do rozszerzenia jego handelku bielizną, na co niewiele miało być potrzeba, a Filipowi założyć pracownię fotograficzną, któraby przy stosunkach z polonią, mogła mu zapewnić utrzymanie.
Nie zaprzeczał Małdrzyk, że Cymerowski był trochę szachraj i filut, ale przypisywał to jego położeniu i właśnie dla tego pomagać mu chciał, aby go na drogę poczciwszą wprowadzić. Dla Filipa zaś chciał coś zrobić, bo jego cichą pracę niewdzięczną szanował i miał dla niego współczucie. Że oprócz tego codziennie się trzeba było z kimś dzielić, do składek przyczyniać, ratować kogoś — do czego p. Floryan całem sercem się garnął, — a zapasy z domu przywiezione wyczerpywały się — nadesłanie zaś nowych funduszów było bardzo wątpliwem, Jordan drżał o los przyjaciela.
Nie mówił nic jeszcze, chodził coraz posępniejszy.
Od czasu jak poznał bliżej Linę p. Floryan — mieszkanie, które wprzódy miało dla niego wiele niedogodności — stało się znośnem.
Ludzie, którzy wszystko wiedzą, często nawet to czego nie ma, już przebąkiwać zaczynali o pięknej Linie — i o skłonności dla niej p Floryana. Hrabia Trzaska, sam w sprawach świata i zielonego stolika bardzo wyćwiczony, pierwszy otwarcie o to zagadnął Małdrzyka, który się o mało nie rozgniewał. Trzaska, poufały ze wszystkiemi, a po kilku dniach każdego po imieniu wołający, bez ceremonii odezwał się do Floryana:
— Strzeż się tej swej gosposi... my tuje dobrze znamy. Sentymentalne są, czułe, łatwo się przywiązujące, ale następstwa zawsze drogo się opłacają.
I śmiał się, a p. Floryan zapierał, hrabia nawet od chwili gdy go przestrzegł stał mu się nieznośnym.
Ze swej strony, znający lepiej Florka Jordan, zamiast go drażnić, udzielał mu tylko wiadomości przy kawie zaciągniętych. W czasie jednego z tych posiedzeń, Lina mu szepnęła, że urodziny jej matki były nazajutrz.
Klesz już wiedział co to znaczyło i, nie mówiąc nic Floryanowi, w swojem imieniu, i jego, parę wazoników kwiatów posłał pani ober-kontrolerowej. Skutkiem atencyi było, że ośmielono się ich obu prosić na wieczerzę i poncz, ale Małdrzyk był zaproszony na obiad i wista, i Jordan przez ciekawość poszedł sam do gospodyni.
Znalazł tu samą tylko jej rodzinę, starszą siostrę, osobę poważną i otyłą, także wdowę, która jadła dużo a nie mówiła tak jak nic, brata urzędnika w ministerstwie skarbu, typ biuralisty i jakąś kuzynkę niesmacznie ubraną, z okrutnie wielkiemi rękami i nogami płaskiemi.
Przyjęcie ograniczyło się na zimnych mięsiwach, sałacie z kartofli ze śledziem (najpospolitszej i ulubionej świątecznej potrawie sasów), kawie, którą się pije zawsze — a na ostatek ponczu.
Ten stanowił epilog uczty, wszyscy się rozochocili — pani Lina i reszta familii dla poufalszej zabawy wyszli do drugiego pokoju, a, Jordan ulubiony gospodyni pozostał z nią w saloniku.
Poncz niespodziane wydał owoce, wzruszona, rozrzewniona, wspomnieniami lepszej przeszłości pani ober-kontrolerowa całe swe życie, dole jego i niedole roztoczyła przed chętnym słuchaczem. Szczególniej rozczulała się nad losem ukochanej córki, której się nie mogła odchwalić. Ze szczerością, której później może żałowała, opowiedziała Jordanowi, o młodym owym mężczyźnie, który się tak kochał w Linie, był z nią zaręczonym, i — nim poszli do ołtarza... na tamten świat śmierć go zabrała.
Dotąd mówiono zawsze że była wdową — teraz okazywało się, że słomianą tylko.
Po ostatniej zaś lampce ponczu, zapomniawszy już pono o tem co niedawno wyznała Jordanowi — poczęła niespodzianie pani Herzową kląć i łajać zdrajcę, który uszedł do Ameryki od ożenienia z Liną.
W ten sposób dowiedział się Klesz historyi dotąd utrzymywanej w tajemnicy. Było mu to na rękę, a że bardzo pragnął przyjaciela odciągnąć od zbyt bliskich stosunków z Liną — nazajutrz w swój sposób, sarkastycznie, z humorem, wyśpiewał przed nim wszystko.
P. Floryan przyjął to jakoś dziwnie, gniewnie.
— Proszę cię, co mnie to wszystko obchodzić może? Wdowa czy nie. Powiem w ostatku, że zawód jakiego w życiu doznała, budzi we mnie prędzej sympatyę niż — inne uczucie. Co to wszystko dowodzi?
Klesz się śmiał.
— Ja też nie nie chciałem dowieść — odparł — mój Florku, pragnąłem cię rozerwać tylko opowiadaniem.
— Bardzo smutnem — rzekł żywo Małdrzyk. — Posądzasz mnie widocznie o czułe jakieś sentymenta — przyznaj się?
— Znam poczciwe a do zbytku miękkie serce twoje — odparł Jordan. — Nie kochając się, bo nie przypuszczam aby kobieta innego świata, narodowości, obyczaju — nawpół i powierzchownie wykształcona, zająć cię mogła seryo — możesz nawyknąć i nałogowo się przywiązać, a potem cierpieć.
Pozwól też abym ci tę zrobił uwagę, że polka, gdy komu okazuje współczucie, zawsze nią kieruje serce, temperament, uczucie prawdziwe — niemki zaś mają trochę fantazyi, a wiele rachunku.
— Dajże mi pokój z morałami! — weselej trochę ale zawsze zasępiony zawołał Floryan. — Grasz rolę mentora nie przyjaciela, litości nie masz nademną. Wiesz co cierpię, najmniejszej rozrywki mi nie pozwalasz.
Jordan z powagą swą zwykłą przyszedł go uścisnąć.
— Mój drogi — rzekł — gdybyś ty otworzył serce moje i zajrzeć mógł do niego!
Nie bierz mi za złe, że cię goryczą karmię, sam nią jestem przepojony. Życie nasze w domu, a życie na tem wygnaniu — są rzeczy odrębne zupełnie i wielce różne. Tam między swemi — mieliśmy swobodę, znano nas i fałszywie nie tłómaczono czynności. Tu, co jeden z nas czyni spada na cały naród — Jordan Klesz nie powiedzą ale polak to zrobił. Maleńki rys przybywa do coraz ciemniejącego wizerunku narodowego, niechętną, złośliwą malowanego dłonią.
Tobie przytem zdaje się, mój Florku, że jutro się to skończy wszystko i wrócimy tam gdzie dulcis fumus patriae tak pięknie wonieje, po smrodliwym węglu niemieckim. Bóg wie! Bóg wie.
Westchnął Jordan.
Małdrzyk chciał na gwałt rozmowę na inny przedmiot odwrócić. Zanucił coś, przeszedł się.
— Mój Jordku — spytał — ja jak ja, po całych dniach z rodakami gram, piję i paplam, mea culpa, wiesz że całe życie byłem próżniakiem z powołania, ale — powiedz mi — co ty robisz?
Klesz skrzywił usta i potarł włosy.
— Daj mi słowo, że się śmiać nie będziesz? — rzekł.
— Zmiłuj się!.
— Nie mam co robić, widzisz — dodał Jordan — nudzę się, postanowiłem uczyć się czegoś i obrałem sobie — introligatorstwo. Zawsze z książkami i papierem będę miał do czynienia. W Niemczech papieru zadrukowuje się ogromnie wiele.
— Obiecałem ci się nie śmiać, Jordku — zawołał Małdrzyk — ale doprawdy trudno. Ty, cobyś mógł pisać, chcesz książki oprawiać?
— A, mógłbym pisać — odparł Jordan — to nie ulega wątpliwości. Książkę zrobić z pewnym szykiem i wprawą — jest rzecz nadzwyczaj łatwa. Jedno z dwojga albo się tworzy dzieło imaginacyi, do którego wchodzą ingredyencye tysiąc razy już zużytkowane, lecz w nowy sposób zmięszane, zaprawione i osmaczone — albo z pięćdziesięciu książek starych zszywa się nowa.
Proces to znany, łatwy i przy odrobinie talentu, dający owoce wcale pokaźne. Ale tu w Niemczech tego owocu na targu jest tyle, że go za bezcen nie chcą. Po polsku zaś... ty wiesz lub nie wiesz co daje pisanie? Chleba z tego mieć nie mogę — a chcę mieć chleb.
— Mój drogi — ofuknął go Florek — jużciż póki ja żyję.
— Tak! tak — rzekł Jordan — ale ty także możesz nie mieć chleba do zbytku.
— Jakim sposobem? — oburzony zawołał Floryan.
— Jak tysiąc innych co się zdało na łaskę i niełaskę rodziny. Kosucki może być niezłym człowiekiem — ale jest człowiekiem, podlega pokusie.
— Siostra! Natalia! — wołał Floryan.
— Siostrze on potrafi wmówić co zechce — rzekł Jordan — ale, dajmy pokój temu. Dość. Pozwól mi bym się na przypadek uczył introligatorstwa.
— Bzik! — roześmiał się Floryan.
— Wiesz, że jestem do bzików skłonny — spokojnie rzekł Jordan. — Przypuść, że mam taką fantazyę.
— Naturalnie że ci jej zabronić nie mogę — roześmiał się Małdrzyk. — Życzę aby cię to bawiło.
— Bawi nawet bardzo — rzekł cicho Jordan — na nieszczęście nim przyjdzie do tego co jest zabawne, to jest do wykończenia, klej obrzydliwie śmierdzi...i w izbie zaduch — nie do opisania. Ale — nie ma róży bez kolców.


Czas płynął i biegł z szybkością niesłychaną. Bywały dnie nudne i długie, miesiące przelatywały jak błyskawice, i zaledwie się jedno komorne i rachunki opłaciło — już nowe trzeba było gotować.
Około Nowego Roku kassa pana Floryana, bardzo była nadwerężona, a oczekiwane z kraju pieniądze — nie nadchodziły. Korespondencya stawała się coraz rzadszą, mniej jasną, niezrozumiałą, zawikłaną. Z pism możnaby się było domyślać, że interesa szły bardzo źle — i że chyba tajono jakieś katastrofy. Floryan smutniał, niecierpliwił się, gniewał.
Na dobitkę do kłopotów okazało się przy sprawdzeniu terminu paszportu, na który, przy wyjeździe nie zważano, że wydany był na kilka miesięcy, i już się kończył. Lecz że prawo toleruje przez lat kilka takie przeciągnięcie — niewiele na to zważano.
Dnia jednego gdy Małdrzyk rano, zaledwo się ubrawszy, wybierał na miasto, ujrzał wchodzącą do mieszkania nieznajomą sobie figurę, która z lisim, szyderskim, złośliwym uśmieszkiem, z niezmierną grzecznością wcisnęła się i patrzyła mu w oczy, jakby naumyślnie ociągając z zaprezentowaniem się.
Postać i fizyognomia były tak w swoim rodzaju szczególne, iż łatwiejby je odmalować niż opisać.
Wojskowego coś, urzędniczego, typ starty i niewyraźny — postawa wymuszona i sztywna, ruchy wyuczone, ubranie tylko wielką ilością wstążeczek w pętlicy się odznaczające.
Gdy się krokiem cichym sunął raczej niż zbliżał ku p. Floryanowi, wyglądał jakby zaczaiwszy się wprzód — chwytał go nagle na uczynku.
Otwierające się usta uwydatniły brzydkie zęby, i wyraz twarzy szatańsko zły, lubujący się w zadaniu komuś kłopotu — w sposób słodziuchny i zwiększający jeszcze przykrość.
Mówił po francuzku, głos był stłumiony, ciągle szyderski.
— Pan Floryan Małdrzyk? — zapytał.
— Tak jest — odparł gospodarz.
— Mam honor się mu zaprezentować, komisarz nadzorujący obcych (Fremden-Comissar).
Nie potrzebował wymawiać nazwiska, które powszechnie było znane.
Floryan się skłonił.
— Z obowiązku chciałem zrobić znajomość.
Małdrzyk wskazał krzesło.
Komisarz nie siadając, począł się po mieszkaniu rozglądać ciekawie.
— Bardzo wygodny lokal? nieprawdaż? — spytał ciągle się sam do siebie śmiejąc, bo mu robić musiało przyjemność widzieć pomięszanie Floryana.
Ale musi pana drogo kosztować? — dodał.
— Nie tak bardzo — rzekł sucho Floryan, który zaczynał się chmurzyć, bo mu się wizyta nie podobała.
— Długo tu panowie myślą bawić? — ciągnął dalej komisarz — bo wiem, że pan ma towarzysza... Jordan Klesz? wszak tak?
— Bardzo dokładnie pan jesteś uwiadomiony — przebąknął Floryan.
— To mój obowiązek — szydersko kończył przybyły. — Muszę wiedzieć czem się kto zajmuje, gdzie bywa, a nawet czy ma fundusz do utrzymania się.
Odchrząknął.
Rumieniec okrył twarz Floryana, który drgnął oburzony tą indagacyą. Bystre wejrzenie gościa dostrzegło tego poruszenia i śmieszek stał się jeszcze zjadliwszym.
— Pan daruje — rzekł uniżenie się kłaniając — iż go inkomodowałem.
Skłonił się, wizyta była skończona, skierował się ku drzwiom i zniknął.
Małdrzyk stał długo nie mogąc przyjść do siebie. Odwiedziny te miały jakieś znaczenie, ale jakie? odgadnąć nie umiał.
Począł wołać głośno Jordana, o którym wiedział, że był jeszcze w domu. Niezwykły ton i natężenie głosu, przestraszyły Klesza, który wybiegł bez surduta, wydając się ze swą kolorową, i nieświeżą koszulą.
Szybko, niecierpliwie Małdrzyk opowiedział mu o tych odwiedzinach — zapytując go: Co to ma znaczyć?
— Zdaje mi się, że to poprostu zwykła tym panom chętka zrobienia przykrości, a może — dodał Jordan — jakaś grzeczna przestroga. W ciągu dnia będę się starał dowiedzieć.
Floryan, który był do zbytku wrażliwym, wyszedł jak struty.
Jordan narzuciwszy surdut na siebie udał się do pani Herzowej.
Zobaczywszy go gospodyni z twarzą strwożoną, pobiegła naprzeciw.
— Co u panów robił komisarz? — zapytała z widoczną obawą.
— Właśnie ja pani się o to pytać chciałem.
Ober-kontrolerowa zwiesiła głowę i ruszała ramionami.
— Albo ja wiem! Co ja wiedzieć mogę — rzekła. — Wystaw pan sobie, był i u mnie. Rozpytywał się o panów, o sposób ich życia, o wydatki, o osoby, które do nich przychodzą.
Ale ja tych panów nie znam.
Coś w tem jest! Mianożby panów oskarżyć o co?
Jordan śmiać się zaczął.
— Ale o cóż?
— Nieprzyjemna rzecz! — dodała Herzowa. — Zapytywał mnie z jakimś przekąsem o córkę też? W tem coś jest! — powtórzyła z niechęcią.
— Jakże się pani zdaje? coby to być mogło — odezwał się Jordan spokojnie. — Ani mój przyjaciel ani ja nie poczuwamy się do niczego.
Wdowa westchnęła ciężko. Myślała chwilę, spojrzała na kalendarz ruchomy, wskazujący ostatnie dnie miesiąca, utarła nos, odchrząknęła i zbliżając się do Klesza odezwała się zmienionym głosem:
— Prawdziwie mi przykro, ale tyle mamy wydatków, niech pan daruje i będzie łaskaw hrabiemu przypomni (tytuł ten uparcie się utrzymywał), że zmuszona jestem prosić go o zaległą należność za lokal.
Jordan się skrzywił.
— Będziesz ją pani dziś jeszcze miała — rzekł z chłodną dumą — a jeśli pani pilno, ja założę.
Jordan sięgnął do sakiewki, Herzowa popatrzała nań z jakiemś wahaniem, zaczerwieniła się i zaczęła przepraszać.
— Tyle bo mam tych wydatków.
Klesz nic od niej się nie dowiedziawszy i wyrozumiewając tylko, że coś przecie spowodować musiało odwiedziny komisarza — poszedł do Filipa.
Lecz do niego się docisnąć o tej godzinie rannej w pracowni, która szczególniej dla podawania potomności rysów kucharek, pokojówek i ich szaców (kochanków) była ufundowaną, a te w tym czasie wycieczek na miasto najwięcej się zgłaszają — w godzinie tej było trudno.
Fotograf, u którego Filip pracował robił pono niezłe interesa, ale fotografie niedobre.
W Saksonii wszystko co jest obrachowanem na masy, przystępnem dla nich, wiedzie się najlepiej. Tu też niezmiernie mało jest zakładów zbytkowny towar sprzedających, a te są dla cudzoziemców tylko przeznaczone.
Najwięcej zarabia piwiarnia, w której i minister i wyrobnik za dwadzieścia fenigów chłodzą się gambrynusowym nektarem; najlepiej też stosunkowo wychodzi fotograf, który tanio, z prosta odbija na papierze kucharki i żołnierzy.
Kilku nadwornych fotografów, każe sobie płacić drogo, produkuje arcydzieła — lecz sława ich nikogo nie ściąga, bo tu pierwszym warunkiem — taniość.
Chlebodawca Filipa był jednym z tych skromnych profesyonistów, który na ludek rachował — i na liczbę.
Roboty więc tu, choć niewytwornej było dużo i nieustanna. Cisnęły się kucharki z koszykami w ręku w towarzystwie wojskowych.
Filip biegał spocony, zajęty, nie mając czasu słowa przemówić — i, mimo najlepszej chęci, Jordana na godzinę wieczorną odprawił.
Trzeba było czekać na nią.
Klesz znalazł się w maleńkiej uliczce, przy której mieściła się pracownia, o godzinie w której zwykle wychodził, wziął go pod rękę i wyprowadził na sąsiednią Bürgerwiese.
Opowiedział mu ranną przygodę, której Żyrmuński wysłuchał krzywiąc się.
— Nie wiem co to w tym razie ma oznaczać — rzekł — ale zwykle tłómaczy się to tem, że albo cudzoziemiec jest podejrzany pod względem politycznym, lub nie dowierzają kieszeni jego i obawiają się niewypłatności.
— Ale my, zdaje mi się — zawołał Jordan — żadnych długów nie mamy. Pieniędzy jest niewiele, lecz Floryan się ich spodziewa co chwila.
— Zatem, pierwsze! — odparł Filip.
— Prawdą a Bogiem, mój kochany — rzekł śmiejąc się Jordan — mój poczciwy Florek i pod tym względem czysty jest. Być może, iż go ogadano, że było jakieś podejrzenie niesłuszne, lecz miano czas się przekonać o jego bezpodstawności. Nie rozumiem.
— Ani ja — dodał Filip — ale w końcu być też może, iż wizyta jest wprost tylko złośliwego człowieka, zabawką. Indywiduum to, europejskiej sławy, znane jest ze swych fantazyj.
Gdy po rozmowie z Filipem, Jordan późno już wrócił na Christianstrasse, zastał okna oświecone i gości w domu zebranych na herbatę i wista.
Był to dzień, w którym zwykle Małdrzyk przyjmował. Nie umiał on utrzymać w sobie doznanej przykrości, wygadał się przed przyjaciołmi i, gdy Klesz wszedł, zastał ożywioną rozmowę o panu komisarzu. Znali go wszyscy — odwiedziny nie były bezprzykładne, nie przywiązywano do nich wagi.
Hrabia Trzaska, który należał do klubu przy Krzyżowej ulicy, składającego się z dyplomatów i szlachty — i mówił, że się tam czasem z ministrem Beustem spotykał — obiecywał mu się poskarżyć na to postępowanie komisarza.
Opowiadano anegdoty o nim.
Ubogich ludzi pozbywał się z miasta różnemi sposoby, a obchodził się z niemi nielitościwie, często grubiańsko.
Beust pono, gdy się przed nim uskarżano, ramionami potrząsał, usta krzywił, ręce rozpościerał szeroko i milczeniem do zrozumienia dawał, iż na to poradzić nie mógł.
Zwolna też wielka w początku ilość przybywających tu rodaków, znacznie się zmniejszała.
Powieść o rannych odwiedzinach, pomimo że ją lekceważyć się udawano — dziwnie jednak zwarzyła i ostudziła nowych przyjacioł pana Floryana. Daleko wcześniej niż zwykle zaczęli spoglądać na zegarki, dokończyli śpiesznie wista i porozchodzili się.
Jordan powtórzył treść tego o czem się dowiedział od Filipa.
Następnego dnia, gdy swoim zwyczajem, poszedł Małdrzyk dać dzień dobry pięknej Linie, znalazł i ją zasępioną i bardzo ostygłą. Robiła pończoszkę wzdychając i nie patrząc na niego.
W kwaśnej i przerywanej rozmowie kilka razy powtórzyła — jakto, w teraźniejszych czasach nikomu wierzyć nie można, bo ludzie się sprzedają za to, czem w istocie nie są.
Florek, który z nią zwykł był żartować i wesołe tylko prowadzić pogadanki, obrócił i to w żart.
Matka pani Liny, chodziła też posępna, i — tego dnia, nastręczała się zbytnio, przeszkadzając miłej rozmowie. Popsutego humoru nie mógł być jednak przyczyną pan Floryan, bo komorne, z dodatkami, wczoraj jeszcze zapłacił.
Wszystko to razem wzięte i brak wiadomości z domu, zaczęło wpływać na usposobienie p. Floryana i czynić go coraz smutniejszym.
Na stoliczku przy jego łóżku stała fotografia Moni — wpatrywał się w nią z tęsknotą, z coraz większym niepokojem.
Listy Lasockiej, choć pisane oględnie — dawały do myślenia. Nie zmieniono mieszkania w oficynie i pani Natalia na wyraźne żądanie brata nie odpowiedziała nawet.
W tych dniach przyszedł od niej list nowy: krótki, suchy, w którym oznajmywała o wyprawieniu trzechset rubli w miejsce żądanych dwóch tysięcy, wyrzucała mu marnotrawstwo i zapowiadała ażeby nie żądał nowej przesyłki, bo ani za pół roku mieć jej nie może.
Pismo to było jakby kroplą, która naczynie przepełniła.
Floryan wpadł w gniew niesłychany. W pierwszej chwili, chciał bądź co bądź — powracać. Jordan zaledwie go mógł pohamować.
Oczy mu się otworzyły. List siostry napisany był w takim tonie, jakby nie miano żadnego obowiązku względem Małdrzyka, a czyniono mu łaskę tylko.
Mniej może w tej chwili uląkł się Floryan o siebie, co o córkę. Wyrzucał sobie, że przez tchórzostwo dziecię naraził, i przyszłość jego mógł zachwiać.
Kleszowi z wielką trudnością przyszło ukołysać go, uspokoić nieco i doprowadzić do chłodnego rozważania — co czynić należało.
Małdrzykowi, który ani do oszczędności ani do pracy, nigdy w życiu nie był nawykłym — przewidywanie samo położenia, w którem oboje stać się mogło koniecznością, było przerażającem.
Widząc go w tym stanie podrażnienia, Jordan w pierwszej chwili powziął myśl powrócenia do kraju, dla widzenia się osobistego z Kosuckiemi; lecz wprędce rozwaga przyszła, że on tam zrobić nic nie mógł, nie miał prawa, a Floryana opuścić samego, było to narazić go na nieochybne zwichnięcie, na moralne zwątpienie i upadek.
Wstrzymał się więc z tem aż do czasu gdyby zrozpaczyć mieli, i ten jeden ostatni krok pozostał.
Małdrzyk wrażliwy do zbytku, miał naturę ludzi słabych, gwałtownie odczuwał wszystko i zrazu, równie łatwo zapominał, tłómaczył sobie na lepsze, chwytał się najniedorzeczniejszych nadziei.
Nazajutrz, po wyprawieniu nowych listów, znalazł go Jordan spokojniejszego znacznie, a, co dziwniej, usiłującym wczorajsze wrażenie nowym wykładem listów zatrzeć i kłam mu zadać.


Tak stały rzeczy, gdy jednego wieczora, figura obrzękła, z zaczerwienioną mocno twarzą, świadczącą o używaniu niepomiernem Reisewitskiego, Feldschösscheńskiego i Pilznieńskiego piwa — niewyraźnie coś bełkocząca pod nosem, przyszła wręczyć dwie napół drukowane, pół pisane karteczki, pieczęcią urzędową opatrzone. Zapalono świece aby wydecyfrować o co chodziło.
Prezydujący w wydziale policyi wzywał obu panów aby się stawili nazajutrz w biurze cudzoziemców, drzwi X., o godzinie jedenastej rano.
Floryan przeczytawszy to zaproszenie zmięszał się niem bardzo, zgryzł, posmutniał, przewidywał już, że przez całą noc spać nie będzie.
Jordan wymknął się do kontrolerowej, aby się o czemś od niej dowiedzieć. Stosunki z gospodynią, a zwłaszcza z piękną Liną, od niejakiego czasu znacznie były ochłodły. Zdawało się, iż kobiety miały jakieś instynktowe przeczucie, że pieniądze z kraju przywiezione się wyczerpywały, a nowe fundusze nie nadpływały. Śledzono postylionów przychodzących z listami. Piękna Lina była smutną.
Floryan, który zachodził do niej, jak dawniej na gawędkę z cygarem, nie znajdował już ani uśmiechu na ustach, ani tych słodkich wejrzeń melancholicznych, jakiemi go dawniej darzyła.
Wezwanie policyi do stawienia się pani Herzowa znaczącem poruszeniem głowy powitała, spojrzała na córkę, minę zrobiła nieokreślonego wyrazu.
— Kto to może wiedzieć, czego od panów chcą? — rzekła — albo o paszport idzie, albo może... (tu przerwała sobie, poruszyła się żywo i dokończyła). Ja tych rzeczy nie rozumiem.
Nazajutrz przed jedenastą jeszcze niecierpliwy p. Floryan z Jordanem razem, błądził około dawnego pałacu Coelów, przy Frauenkirche. Usłużny policyant chcącym wnijść objaśnił, że było dopiero trzy kwadranse na jedenastą, i że punkt o godzinie naznaczonej stawić się dopiero mogli we drzwiach, które im ukazał. Tak chciała forma i prawo.
Dnia tego prawdopodobnie jakaś razzia przedsięwziętą być musiała przeciwko ziomkom pp. Floryana i Jordana, gdyż kilku, znanych tylko z widzenia zobaczyli wychodzących z tych samych drzwi X., prowadzących do kancelaryi pana komisarza.
Biła jedenasta gdy, niecierpliwy, z twarzą rozpaloną, Małdrzyk wszedł do szczupłego pokoiku, jednem oknem oświeconego, w którym biurko papierami zarzucone, krzesło i sofka, były całem umeblowaniem.
Przy biurze schylony siedział znany komisarz, ale quantum mutatus ab illo. Owego złośliwego uśmiechu śladu na jego twarzy nie było. Nachmurzony, posępny, zły — tu już pamiętający tylko o tem że był wszechwładnym urzędnikiem — p. komisarz zaledwie na ukłon małem skinieniem głowy odpowiedzieć raczył.
Wziął najprzód kartkę z rąk Małdrzyka, wpatrzył się w nią, srożej jeszcze brwi ściągnął, usta wydął, i siedząc w krześle, nawpół obrócony do stojącego przed nim — delikwenta, (bo w istocie Floryan wyglądał na obżałowanego, a biurokrata na sędziego) odezwał się ostro i krótko:
— Środki utrzymania WPana?
Floryan osłupiał, nie umiał odpowiedzieć. Niezrozumiany komisarz, żywiej i z wymówką, dodał:
— Proszę mi pokazać fundusze? Władza żąda od pana, abyś pieniądze jakie masz... ukazał i — i dał słowo, że one do niego należą.
— Ale cóż za powód? — począł Floryan zmięszany.
Ostro i niegrzecznie komisarz zaczął gniewając się i bijąc ręką o biurko:
— Władza nie ma powodu się panu tłómaczyć z tego co czyni! Nasze przepisy tego wymagają, pokaż pan pieniądze.
Małdrzyk nie był do tego przygotowanym, lecz że zwykle nosił w pugilaresie paręset rubli (ostatnich), wyjął je milcząc i rzucił na biurko, nie chcąc się wdawać w rozmowę dalszą.
Komisarz ręką je rozsypał, oczyma policzył.
— Są pańską własnością? — zapytał grubiańsko.
— Tak jest — rzekł Małdrzyk sucho.
— Słowo?
— Zdaje mi się, żem je już powiedział.
Komisarz mrucząc coś popchnął pieniądze ku właścicielowi, który je zgarnął i nie mówiąc nic, głowę zwrócił do Jordana, który już co miał przy sobie nagotował.
Taka sama formalność, lecz krócej i prędzej odbyła się z Jordanem, komisarz zanotował coś na papierku i głową kiwnąwszy, jakby mu nader pilno było, zawrócił się już do stojącego w progu, nowego delikwenta.
Rozmówić się z nim — ani mieli sposobu, ani ochoty.
Floryan wyszedł upokorzony, milcząc, z głową spuszczoną.
O kilka kroków od bramy spotkali Filipa.
— Cóż i ty wezwany jesteś? — zapytał Jordan.
— A wy?
— Wystaw sobie — krzyknął oburzony Floryan — co za szykana!! każą pokazywać fundusze!
— A! to jeszcze nic — rzekł smutnie Filip — ja, który się paszportem prawnym wykazać nie mogłem, podlegam daleko cięższej kontroli. Nietylko muszę co miesiąc tłómaczyć się z tego co będę jadł... ale — nie mam zapewnionego dłużej pobytu nad dwa do czterech tygodni, poczem kartę moją odnawiać muszę. Zły humor komisarza, który bywa często kwaśnym, może mnie jutro zmusić... do wyniesienia się — w świat szeroki.
— Jakto? i nie ma wyższej instancyi? odwołania się, skargi? — zawołał Małdrzyk.
— Nie wiem przynajmniej przykładu aby coś mogło zaradzić temu — smutnie bąknął Filip. — Jesteśmy na łasce i niełasce. Sasi są w obawie naprzód o własny spokój od czasów jak im go Bakunin zakłócił — powtóre o to aby ktoś od nich nie potrzebował... kawałka chleba. Biednych wytrącają bez litości.
Filip, którego karta pobytu wyszła była, biegł prosić o jej odnowienie i pożegnał Floryana i Jordana, w milczeniu powracających do domu na Christianstrasse.
Kleszowi zdawało się, że, choćby przykrość miał zrobić przyjacielowi, rozmówić się z nim otwarcie, pora przyszła.
— Słuchaj, Florek — rzekł — trzeba mieć męztwo, temu co sobie zgotowaliśmy czy los nam zgotował mężnie zajrzeć w oczy — i — póki czas do położenia się zastosować. Ty żyjesz złudzeniami. Człowiek powinien, aby się nieomylił w rachubie, liczyć zawsze na najgorsze nie — jak ty — na najlepsze.
Małdrzyk chciał przerwać.
— Daj mi mówić naprzód — odezwał się Jordan. — Cierpliwości chwila. Żyjesz na takiej stopie jakby ci Kosuccy regularnie mieli przysyłać coś sobie zakreślił. Widzisz już że, bądź co bądź, oni albo się opóźnią lub całkiem chybią. Nie wchodzę w powody.
Potrzeba więc natychmiast kucharkę odprawić, służącego odesłać do domu, wziąść dla siebie jeden czysty i porządny pokój, ja się sobie gdzieś i na poddaszu umieszczę, o mnie nie ma mowy. Stół w Hôtel de France dwuzłotowy wcale jest znośny.
Małdrzyk słuchał nie zdając się ni słyszeć ni rozumieć, konwulsyjnie mu się twarz krzywiła.
— Jordek, do tej ostateczności nie doszliśmy jeszcze — zawołał. — Prawda, byłem nieopatrzny nieco, wyszastałem trochę tego głupiego grosza — ale dziś — wobec tych wszystkich rodaków, z którymi się tu zawiązały stosunki — tak się skompromitować.
— Co za kompromitacya! — krzyknął Jordan zapalając się. — Na Boga! Ubóstwo noszone jawnie i z podniesionem czołem jedna szacunek — udawany dostatek nikogo nie oszukuje, a, jak wszelkie kłamstwo, robi ujmę człowiekowi.
— Romanse! — rzekł głosem stłumionym Floryan. — Jak cię widzą, tak cię piszą. Musiałbym wyrzec się wszelkich stosunków.
— A pal ich djabli stosunki, do których kwalifikacyą jest majątek nie uczciwość — zawołał Jordan. — Z tych stosunków innej korzyści nie masz, oprócz że u ciebie jedzą, piją i ogrywają cię w karty.
Floryan otarł pot z czoła.
— Rachujmy — spiesznie dodał Jordan. — Kasa twoja cała wątpię, żeby nad trzysta rubli wynosiła.
— Trzaska mi winien z pięćdziesiąt! — mruknął Małdrzyk.
— No! będziesz je widział! — uśmiechnął się Jordan — te możesz pożegnać. Potrzebujesz przy dzisiejszym trybie życia więcej niż połowy tego co masz na miesiąc. Pieniędzy z Lasocina nie obiecują. Na Boga! Floryanie...
— Znajdę kredyt! — syknął Małdrzyk — dajże mi pokój, zlituj się. Przecież z Lasocina w najgorszym razie na jakie pięć tysięcy rubli liczyć mogę.
Jordan gorzko śmiać się zaczął.
— Poczciwcze ty mój — zawołał — pamiętaj, że środków prawnych do zmuszenia ich aby ci płacili nie masz żadnych, że oni ci rachunki przedstawią jakie zechcą. Gdyby przyszło przez przyjacioł znaglać, upominać się — na to czasu potrzeba.
— Znajdę kredyt! — odparł powtórnie, lecz z wyrazem rosnącej niecierpliwości Małdrzyk. — Proszę cię temi przepowiedniami nie dobijaj mnie, zlituj się.
Klesz uścisnął go w milczeniu.
— Wiesz Florku — rzekł — kocham cię nie jak brata, ale jak dobroczyńcę, jak ojca. Krew moją dałbym aby ci łzy oszczędzić. Ja na ten tryb życia twego patrzeć nie mogę, ten chleb, który u ciebie jem gorzkim mi jest niewymownie. Pozwól mi, abym się wyniósł i myślał o sobie. Służyć ci będę, być ciężarem — nie mogę.
Małdrzykowi łzy stanęły w oczach.
— Jordku mój — zawołał — jeżeli ty mnie kochasz, nie opuszczaj mnie. Opłacasz mi ten chleb, który z tobą łamię, radą, pociechą, samą przytomnością twoją.
Patrząc na ciebie łudzę się czasem żeśmy tam, — razem.
Nie dodawaj mi jednej więcej tęsknoty, gdy ciebie nie będę czuł przy sobie.
— Florku, potrzeba być mężnym — przerwał Jordan — słabych los gniecie — odwagi.
Zrób o co proszę. Wymów mieszkanie, wynośmy się.
— Nie mogę, jeszcze nie mogę — złamanym głosem dodał Floryan. — Pozwól mi, pofolguj, czas jakiś, zobaczysz... Znajdę środki.
Klesz, który pierwszy był zrobił już kroki sądził, że starczy on za wyłom w twierdzy, ulitował się nad przyjacielem i — umilkł.
Małdrzyk oddalił się do swego pokoju, zapalił cygaro, tarł czoło i przechadzał się niespokojnie.
Posłał Pawełka po Cymerowskiego. Wierny ten w początku służka Floryana, po wyciągnięciu od niego kilkudziesięciu talarów i — szczególniej, po ukazaniu się Filipa na Christianstrasse — rzadkim tu bywał gościem. Pawełek miał polecenie prosić go, aby przybył natychmiast.
Jakoż przyprowadził ze sobą pana Cymerowskiego, który począł od progu tłómaczenie się dla czego od tak dawna się tu nie pokazywał. Dziecko mu było chore, doktorowie i apteka kosztowali niezmiernie, kłopoty miał wielkie.
— Mój Cymerowski — odezwał się, niebardzo słuchając tłómaczeń Małdrzyk — prosto z mostu ci mówię o co mi idzie. Spóźniły mi się pieniądze z domu. Zawczasu chcę na to radzić. Nie wiesz gdziebym mógł pożyczyć?
Oblicze Cymerowskiego ściągnęło się dziwnie — stał milczący długo.
— Pożyczyć? — powtórzył. — Mnie się zdaje, że chyba u jednego ze znajomych... ale, dalipan, u którego — nie wiem. Co się tyczy tutejszych...
Pokręcił głową. — Lombard pożycza ale na zastawy, a lichwiarze... na wysoki procent, i to potrzeba poręczyciela miejscowego, znanego. O! z tem pożyczaniem — westchnął — kłopot tu niemały. Niemcy są trudni, a drą jak żydzi. Broń Boże godzina minie weksel protestują i bieda.
Nie, nie — ja radzę, niech pan, u którego z przyjacioł się postara. Nabab ma pieniądze.
— Ale bo to przykra rzecz prosić — wyjąknął Floryan. — Pilno mi tak bardzo nie jest. Pomyśl.
— Co tu myśleć — zamruczał Cymerowski — ze wszystkich rzeczy w Dreznie o pieniądz najtrudniej. Na pierwszą hypotekę ja panu dostanę na półpięta procentu, choćby na milion, a na słowo — grosza trudno. A! ci niemcy, proszę pana.
Z Cymerowskiego po godzinnej gawędzie nic nad mnóstwo smutnych przykładów golizny, wyciągnąć nie było można. Zgryziony Małdrzyk odprawił go. Chciał koniecznie dowieść Jordanowi podobieństwo i łatwość kredytu, wyobrażał go sobie możliwym, łamał głowę.
Pod wieczór poszedł z wizytą do Nababa.
Zastał go we wspaniałym apartamencie, który zajmował przy Bürgerwiese, w szlafroku złocistym, z cybuchem niezmiernej długości i z tym tonem protekcyonalnym, który go nie opuszczał nigdy.
Głoszono go bardzo bogatym, tracił bardzo wiele, a pańskość ta wyglądała jakoś na zapożyczoną i udawaną. Coś dorobkowiczowskiego było w prozopopei Nababa, oprócz tego umysłowo wielce ograniczonego.
Jak zawsze Nabab nie znajdował się sam, — doskonale doń dobrany pod względem zdolności, dworujący mu Myśliński zabawiał go.
Przyjęli p. Floryana dosyć zimno. Od niejakiego czasu chłód ten postrzegał u wszystkich.
Przesiedziawszy tu z pół godziny, nasłuchawszy się niedorzecznych i bałamutnych plotek, Małdrzyk wyszedł zgryziony. Nie było sposobu żądać tu pożyczki.
W drodze przyszła mu myśl inna. Miał przyjacioł w kraju, niektórzy z nich byli majętni. Były marszałek Lubicki, stary wdowiec, mający kapitały, częsty dawniej gość w Lasocinie — mógł mu z łatwością przyjść w pomoc.
Floryan napisał do niego, list wystylizowany zręcznie, lekki, niezbyt nalegający, o krótkoterminową prosząc pożyczkę, którą Kosuccy mieli wprędce zapłacić.
W przypisku dodał, że tych parę tysięcy rubli pragnąłby mieć — jeżeli możliwa — odwrotną pocztą.
Jordanowi naturalnie nic nie powiedział o tem.
Z niecierpliwością liczył dnie, oczekując odpowiedzi. W najgorszym razie spodziewał się ją mieć za dni kilkanaście, a o skutku nie wątpił.
Jakoż nie zawiódł się, Lubicki, który go znał zamożnym i słownym, a obrocie nowym interesów nie wiedział, wyprawił weksel na bank Kaskiela, naówczas najznaczniejszy tu, prawie jedyny, a Floryan natychmiast sobie pieniądze kazał wypłacić.
Z niemi razem powróciła mu dawna pewność i wiara w siebie, humor — buta.
Jordan, który o liście i wekslu nic nie wiedział, niezmiernie był zdumiony. Nazajutrz po otrzymaniu wypłaty, Floryan zaprosił wszystkich znajomych nie już na herbatę i wista, ale na sutą z szampanem wieczerzę.
Posłyszawszy o niej, Klesz aż pobladł.
— Ale mój Florku, to naprawdę szaleństwo — zawołał.
— Cóż to, myślisz, że nie mam pieniędzy? — odparł śmiejąc się i pugilares dobywając z kieszeni Małdrzyk. — Patrz, licz!
Jordan odtrącał ręką.
— Nie, nie, wymagam tego, licz.
Tryumfował Małdrzyk widząc zdumienie przyjaciela.
— Otóż to tak się konfuduje czarno wszystko widzących pessymistów.
Milczący Klesz, ani się dopytywał o źródło — był pewny zaciągniętej pożyczki i ta go strwożyła, zasmuciła. Obawiał się najgorszych następstw.
Wieczór był — świetny!
Hr. Trzaska wesołością i dowcipem ożywiał wszystkich, Nabab — pił i jadł doskonale, nawet Myśliński był ożywiony, i puszczał się w rozmowę, z której nigdy cało nie wychodził.
Wieczór ten — stosunki z gospodynią i piękną Liną znacznie poprawił. Kobiety obie, ostygłe, niedowierzające, znowu się stały uprzejmemi bardzo.
Lina nazajutrz podniósłszy oczy na p. Floryana, westchnęła i zaczęła mu robić wymówki, że jej towarzystwo już mu się naprzykrzyć musiało — gdyż... rzadko teraz przychodzi.
— Zdawało mi się — odparł Małdrzyk — że chyba ja panią nudzę, bo przestałaś być na mnie łaskawą.
Wdowa uśmiechnęła się dwuznacznie — coś przebąkując o płochości mężczyzn i t. p.
Rozmowa, jak za lepszych czasów, zadzierzgnęła się żywo. Niemka szczególniej niebieskiemi oczyma mówiła wiele. Floryan rozbudzony bezkarnie brał za rączki — duże i nieładne, zbliżał się, poufalił. Mama, choć podglądała, nie protestowała i nie stawała na zawadzie. Dosyć, że dnia tego przyszło do kradzionego niby całusa, do szeptów poufałych i pan Floryan zasiedział się tam do późna.
Gdy nucąc coś powrócił do swojego pokoju obok Jordana i zajrzał do niego, zastał z nogami do góry, wedle amerykańskiej metody, dumającego nad Montaignem.
— Myślałem, że zanocujesz u pani Herzowej? — rzekł z przekąsem.
— Ah! zagadałem się z tą Liną! — zawołał wesoło Floryan. — Wiesz, niepojęta dla mnie zagadka ta niemka, jak wszystkie kobiety, choć miałem ją za naiwną. Raz zimna jak lód, to znowu czuła i przymilająca się, że — człowieka djabli biorą. Nie rozumiem.
— Ba! — odparł pomrukując Jordan — dla mnie to rzecz jasna.
Ja wcale nie wiedziałem że ci pieniądze nadeszły — a one musiały to dośledzić. Nic tak nie rozczula ich jak przekonanie, że ideał ma pieniądze.
P. Floryan drzwi zatrzasnął.


Nadeszła wiosna. Lipy na Brühlowskiej terrasie miały już zieleniejące pączki, wielki ogród balsamiczną wabił wonią. W miniaturowych ogródkach przed domami kwitły krokusy i dobywały się tulipany. Wszędzie widać było żywe zajęcie około drzew i grządek. Wielką Paulownię, na zimę zawijaną w słomę, a pomimo to często przemarzającą, gotowano się rozpowić — ale do maja nad Elbą, do Serwacego, Pankracego i Bonifacego, nikt nie zaręczy, że mróz odpędzony nie powróci.
Tak samo jeszcze wstrzymywano się z podejmowaniem tych pudełek drewnianych, które okrywają na zimę marmury i chronią je od słoty i sadzy.
Lecz... kwiecień miał się ku końcowi, śnieg zdawał się niemożliwy, mróz chyba bardzo lekki mógł grozić.
Razem z nadchodzącą wiosną, wszyscy co zimę spędzali w Dreznie, snuli już projekta, dokąd ztąd na nieuchronną wilegiaturę, na jaką kuracyę, do których wód jechać mieli. Drezno na lato, jak zawsze, trochę opustoszeć miało. Panie ober-kontrolerowe, regestratorowe i inne meblowanych lokalów właścicielki wzdychały. Z tej ogólnej reguły, z tego zatruwającego wiosnę utrapienia i pani Herzową nie była wyjętą.
Chwilowa rehabilitacya jej wiernego lokatora, znowu ustąpiła podejrzliwości i smutnym rozmyślaniom.
Dla wielce przenikających i odczuwających każdą zmianę niewiast, coraz jawniejszem było, że p. Floryan mógł nie tak w istocie być bogatym jak go sobie wyobrażano.
Tracił wprawdzie po pańsku, z nieopatrznością nader szlachetną czy nader szlachecką, ale z kraju nie nadsyłano jak należało. Pani Lina utyskiwała znowu, że nikomu na świecie ufać nie można.
Zbliżyła się bardzo do p. Floryana, tak że Jordana razić to zaczynało i niepokoić — gdy jakieś symptomata wycieńczenia znowu ją odepchnęły. Smutna była bardzo. Wyznawała przed matką, że polak ten podobał się jej, był jej miłym, że zawarłaby z nim chętnie trwalsze stosunki i gotową była poświęcić mu się, a życie osłodzić — lecz — bez pieniędzy??
Przysłowie niemieckie powiada nawet, że uczucie się kończy tam, gdzie się kwestya finansowa zaczyna.
A i biedny wygnaniec, nie miał już wielkiej ochoty do rozrywania się lekcyami języka niemieckiego, dyalektu saskiego, których mu udzielała piękna Lina. Chwilowe jego ożywienie i rozweselenie ustąpić musiało pod naciskiem coraz smutniejszej rzeczywistości.
Niestety — wszystko co przeczuwał i przepowiadał prorok, ów złowrogi Jordan, powoli się sprawdzało. Kosuccy zmienili zupełnie ton w rzadkich korespondencyach, które jeszcze od nich przychodziły czasami. W ostatnim liście pani Natalia wyraźnie dawała do zrozumienia że z Lasocina, ściśle obrachowawszy, p. Floryan niewiele się mógł spodziewać, a to co mu należećby się okazało, przez sumienie musieli dla Moni zachować.
Marszałkowi owych pożyczonych parę tysięcy rubli wręcz oddać odmówiono.
Lasocka pisało coraz wyraźniej uskarżając się na zaniedbanie wychowania Moni, na brak pierwszych potrzeb — sukienek i trzewiczków, na niedostateczne nauczanie guwernantki, a raczej bony, która przy dzieciach Kosuckich była — a jak z łaski przychodziła do biednego dziecka.
Tej straszniejszej coraz rzeczywistości, groźnej, nieubłaganej, oczywistej, już nawet Małdrzyk zaprzeczyć, ani grozy położenia złagodzić nie umiał.
Jordan naglił, prosił, zaklinał. Postanowiono od maja wymówić mieszkanie na Christianstrasse, Klesz miał się przenieść do Filipa — Pawełek odjechać do domu.
Obliczywszy co się po opłaceniu dłużków tu i owdzie pozostać mogło — Małdrzyk miał zaledwie tyle by ubogo i nader skromnie, przy oszczędności, do której nie był nawykłym, przebiedować parę miesięcy.
Niemal wypowiedziana już wojna przez siostrę i szwagra, w sposób tak cyniczny, iż mu prawne posiadanie Lasocina przypominali i wyzywali go niemal aby zaprzeczył, iż się zrzekł wszystkiego — do reszty przygnębiły Małdrzyka. Pozostawał mu jeden środek tylko, domaganie się jakiegoś sądu honorowego, przy wyjaśnieniu całej sprawy o której Jordan był uwiadomiony najlepiej — mógł pod przysięgą świadczyć, że sprzedaż była kondyktową.
Chociaż w skuteczność tego kroku nie wierzył Klesz, lecz na wezwanie przyjaciela ofiarował się z listami jego jechać do kraju.
— Ci co cię w sposób tak niegodziwy zawiedli — mówił — mogą i mnie równie niecnemi środkami się pozbyć. O siebie mi nie idzie, lecz żebym mógł co zrobić — bardzo wątpię. Bądź co bądź, pojadę.
Nie było nad to innego ratunku — Małdrzyk łudził się znowu. Chciał naostatek aby mu i córkę oddano i ten majątek, który pod pozorem zachowania dla niej, zatrzymywano. Bujna fantazya jego snuła już plany nabycia ziemi na Szlązku — i gospodarowania.
Jordan zaczął się w podróż wybierać, chciał jednak wprzódy o Floryana być spokojnym, umieścić go gdzieś w bezpieczniejszym lokalu, urządzić mu życie, obrachować wydatki i widzieć jak Małdrzyk z tą zmianą bolesną i upokarzającą się pogodzi.
Pani ober-kontrolerowa była zapewne już przygotowaną do wypowiedzenia mieszkania — z panią Liną stosunki zupełnie prawie się zerwały. Unikając spotkania się z Małdrzykiem, piękna blondynka wyniosła się z córeczką do Loschwitz, do krewnych.
Matka wzięła na siebie ostateczny obrachunek z tym, którego już nawet hrabią nazywać przestała. Za poplamione dywany, popalone serwety, potłuczone lampy, i mnóstwo drobnych uszkodzeń podano regestr tak olbrzymi, że Jordan oświadczył gotowość rozprawienia się o to na drodze sądowej.
Oburzona do wściekłości pani Herzowa, wyłajawszy go, zapowiedziała że zapozwie sama. Wezwany na naradę Cymerowski, poufnie szeptał, że nigdy jeszcze w Dreznie przykładu nie było ażeby cudzoziemiec wygrał z sasem u saskiego sądu, choćby najsłuszniejszą sprawę. Życzył układy lub poprostu zapłacenie co żądano. Potrzeba było brać adwokata, który dużo kosztował, a ostatecznie Cymerowski po przejrzeniu pretensyj, nie znajdował ich przesadzonemi.
Skończyło się więc na tem, że zapłacić musiano. Uszczupliło to fundusz p. Floryana, który wszystko teraz znosił z apatyą smutną.
Napadały go czasem gniewy szalone, a po nich jakaś niema rozpacz bezsilna. Jordan się za obu krzątał.
Nowa izdebka z przedpokojem wynaleziona przez niego w starym, niemiłym domu, zaniedbanym i brudnym, naprzeciw Mohren-Apotheke — wychodziła oknem na trochę zieloności i drzew. Było to całą jej zaletą, a z meblami lichemi, trzeba ją było blisko dziesięciu talarami miesięcznie opłacać. Usługę miała pełnić kobieta, która takich kwater kilka zamiatała rano i opatrywała wieczorami.
Rozstanie z Jordanem było smutne i milczące; Klesz jechał niebardzo pewnym będąc czy powróci; Floryan żegnał go nie pojmując jak sam jeden pozostać potrafi. Wprawdzie poczciwy, małomówny Filip, miał się do niego dowiadywać, lecz czasu miał zamało, aby przesiadywać, rozrywać i pocieszać.
Gdy po odprowadzeniu na kolej Klesza i wsadzeniu go do wagonu trzeciej klasy, Małdrzyk do nowego swojego mieszkania powrócił — zbierało mu się równie na szał jakiś i na łzy. Dostał gorączki.
Miał przed oczyma upadek własny wypisany tak wyraziście na zbrukanych i odrapanych ścianach, nędznych sprzętach, żelaznym piecyku, nagiej podłodze, suficie niskim — na samotności tej i upokorzeniu, iż ani chwili łudzić się nie mógł — zapomnieć o nieszczęściu swojem.
Lecz zamiast starać się, radzić coś, szukać wyjścia, zająć pracą — biedny rozpieszczony człowiek bolał i wił się nie wiedząc jak podoła ciężarowi, który w latach już późniejszych, spadał na nieprzygotowanego.
Pod naciskiem konieczności, mieszkanie nowe, gdy je z Jordanem opatrywali, wydało się im znośne, dosyć spokojne, przyzwoite; teraz występowały wszystkie jego strony ujemne. W istocie dom stary, zrujnowany, posępny, miał w sobie coś odstraszającego, cichy był jak pustka, opuszczony jak ruina. Schody zużyte, sieni ciemne, przedpokoik cuchnący — sam pokój Floryana zbliska mu się przypatrzywszy — miały coś w sobie więziennego, coś co o nędzy i ubóstwie mówiło.
Małdrzyk przywykły do elegancyi, do wygód, do czystości, do otoczenia poezyą życia — dusił się w tem powietrzu i tych półmrokach zdających pokrywać pajęczyny i śmiecia.
Sługa, stara i nędznie ubrana, która mu przyszła łóżko posłać i lampę zapalić, klapiąca pantoflami, dotykająca rękami brudnemi jego rzeczy — taki w nim wstręt jakiś wzbudziła do nich, taką odrazę, że nie śmiał pomyśleć nawet o położeniu się do łóżka.
Chciał noc spędzić w fotelu, lecz i ten zatłuszczony był i zużyty. Karafka z wodą, szklanka — wszystko na co spojrzał, niepozornem mu się wydawało i podejrzanej czystości. Powietrze stało się dusznem. W gorączce tej zastał go nadchodzący Filip, któremu Małdrzyk z boleścią się uskarżać zaczął.
Fotograf nie mógł tego wziąść na seryo.
— A! — rzekł spokojnie — to prawda, że ze wszystkich obrzydliwości ubóstwa najtrudniejszą do znoszenia jest nieczystość, towarzysząca nędzy i niedostatkowi — lecz i do niej nawyknąć się musi gdy trzeba. Zresztą wody zawsze w studni dostać można.
Floryan łóżko popodścieławszy własną bielizną z pomocą Filipa, pomywszy co się umyć dawało, rozmową trochę roztargniony — uspokoił się wreszcie.
Noc była pod wrażeniem wszystkiego co budziło obrzydliwości, ciężką do przebycia — Małdrzyk budził się, rzucał, i nad ranem dopiero usnął tym snem ciężkim, którym natura zwycięża człowieka i ratuje się od wycieńczenia.
Zbudziły go — wesołe, srebrne, dźwięczne głoski dziecinne, na korytarzu podedrzwiami i tupanie nóżkami, od którego serce mu uderzyło. Przypomniał sobie Monię i te lata, gdy ona czasem znużonego po polowaniu przybiegała budzić całusami. Słuchał jeszcze zdziwiony, z bijącem sercem, gdy się wnet dał słyszeć głos kobiecy, młody, żywy, dźwięczny.
— Jóźka, łobuzie ty jakiś! wielem ci razy mówiła abyś mi po korytarzu hałasów nie wyprawiała. I jeszcze mi Karolka ze sobą na tę hecę zabrałaś. Zaraz mi ruszaj do izby! Marsz!
Słowa te po polsku wymówione, zrobiły na Floryanie przy całej swej rubaszności wrażenie niewymowne. Przypomniał się kraj! Cóż tu mogła ta kobieta robić, i z dziećmi? Samo jej zamieszkanie w tym domu opuszczonym tłómaczyło już, że i ona także nosiła jarzmo wygnania; lecz z głosu nie czuć było, aby jej ono ciężyło.
Zagadkę tych polskich sąsiadów, Małdrzyk postanowił sobie rozwiązać i koniecznie się o nich dowiedzieć. Gdy wkrótce potem nadeszła sługa, pomimo wstrętu jaki czuł do tej istoty brudnej i nasępionej, począł się ją rozpytywać.
Odpowiadała niebardzo chętnie chodząc i krzątając się, bo czasu nie miała wiele na obsłużenie tylu lokatorów, mógł jednak z urywanych słów wyrozumieć Floryan, że w sąsiedztwie we dwu pokoikach mieścili się prowizor apteki, polak, jego żona i dwoje dzieci.
Sługa wyrażała się o nich z tem lekceważeniem, jakie niemcy mają dla tych, co nie umieją być zamożnemi.
Floryan nazwiska nie mógł się dowiedzieć i wyczytał je dopiero później w meldunkowej książce. Prowizor z niemiecka nazywał się Feder, miał czasowe zajęcie w przeciwległej Mohren-Apotheke.
Mimowolnie musiał nad tym faktem pomyśleć Małdrzyk. Ów Feder — z prowizorostwa swego znacznego funduszu do życia mieć nie mógł, z kraju pewnie pomocy żadnej — a żył z żoną i dwojgiem dzieci. Co to za życie być musiało!
Floryan zadrżał wyobrażając je sobie.
Rodzina ta o ścianę nazajutrz niemniejszą budziła w nim ciekawość. Ponieważ niemal wszyscy polacy znali się tu między sobą, postanowił spytać o Federa Filipa, który obiecał przyjść wieczorem.
Nienawykły do żadnego zatrudnienia — Małdrzyk dumał teraz jak czas zabije i dzień przepędzi. Około pierwszej miał pójść na obiad do Hotelu Francuzkiego, kilka godzin trzeba było zostać samemu z sobą.
Wyjeżdżając Jordan zostawił mu swojego podartego Montaigna, jeden tom Mickiewicza i parę niemieckich uczonych książek. Małdrzyk próbował czytać, ale nie nawykła myśl do przywiązywania się niewolniczo do cudzej, odbiegała precz. Nie wiedział co czytał.
Rzuciwszy w końcu książki, wyszedł błądzić na miasto. Lecz i to nie mogło go rozerwać, obawiał się spotkać którego z tych znajomych, przyjmowanych na Christianstrasse tak gościnnie i pańsko — wstydził się zajrzeć im w oczy.
Przemykając się bezmyślnie małemi uliczkami, w których buchająca para z browarów, i dym — przechadzkę czyniły nieznośną, stając przed lichemi wystawami tandetnych sklepików, doczekał się wreszcie godziny obiadowej i w najciemniejszem kącie siadł jeść bez apetytu. Strawa dwuzłotowa wydała mu się bezecną, tanie wino lurą. Wstał głodny, obyczajem niemieckim zmuszony głód zalać czarną kawą, do której dolał araku.
Do wieczora było daleko, a powracać do nieznośnego mieszkania nie miał najmniejszej ochoty.
Skierował się więc ku Bürgerwiese. To jedno poobiedzie niczem jeszcze było, myślał o tem ile ich podobnie, samotnie, gryząc się i męcząc spędzać będzie musiał, nim Jordan powróci.
Dumając tak i przechodząc około ławek, na których niańki siedziały, trzymając przed sobą wózki dziecinne i doglądając malców bawiących się w piasku, postrzegł nagle na odosobnionem siedzeniu, przy niebieskim wózku, bardzo zalotnie przystrojonym w poduszeczki i nakrycia — siedzącą z pończoszką — Linę.
Młoda wdowa, zobaczyła go także i poznała, twarz jej się nieco zarumieniła, rada była czy nie temu spotkaniu, odgadnąć trudno, gdyż dosyć się zimno rozstali — nie unikała jednak wejrzenia, oddała ukłon, a p. Floryan uszczęśliwiony, że miał choć przemówić do kogo, stanął i grzecznie rozpoczął rozmowę.
Ton jej ze strony Liny uderzał zmianą zupełną. Dawniej głos był łagodniejszy, frazesy wyszukańsze, ruchy im towarzyszące obmyślane by wdzięcznie się wydały — teraz występowała kobieta jaką naturalnie była, prozaiczna, zimna, pospolita. Miała tylko ów djabelski wdzięk młodości (francuzi to tak nazwali), który na Floryanie czynił zawsze pewne zmysłowe wrażenie.
— Nie wyjeżdżasz pan więc do kraju? — zapytała go Lina.
— Jeszcze nie — odparł Małdrzyk — jakiś czas przebyć tu muszę. A pani powróciłaś widzę ze wsi.
— Tak! tak — odezwała się niemka — krewnym długo ciężarem być nie można. Wprawdzie płaciłam im po pięć srebrników za mój wikt, ale źle mnie karmili, kawa była szkaradna, a płacz mojego dziecka ich niecierpliwił.
— Jakto gościnność u państwa się opłaca? — spytał Floryan.
— Naturalnie — rzekła wdowa, więcej patrząc na pończochę swą i na córeczkę niż na Floryana. — Ludzie są nie majętni, a ja nie chciałam im być nic winną.
Małdrzyk spróbował po dawnemu na poetyczniejszy nastrój pociągnąć rozmowę. Lina nie była do tego usposobioną.
Przypomniał jej wieczory, które tak mile spędzał z nią, słuchając wyjątków z Schillera, jeszcze pono z pensyi zapamiętanych — ruszyła ramionami.
— Cóż pan chcesz? — odezwała się chłodno spoglądając na niego. — Myślałam wówczas, że pan się seryo mną zająłeś i możesz mnie i mojej małej los zrobić. Ale pan sam podobno nie jesteś w bardzo szczególnem położeniu. Rozum mieć potrzeba. Co warta miłość bez chleba?
Floryan się uśmiechnął.
— Więc gdybyśmy się byli pokochali bardzo... i byli ubodzy.
— Do czegóż taka miłość się zdała? — przerwała rozumna niemka. — Pan to po polsku bierzesz, a ja po naszemu. Dosyć mam już tego com przecierpiała w życiu.
— Dla chwilki miłości? — podchwycił złośliwie Floryan.
Lina spojrzała mu śmiało w oczy.
— No, tak — rzekła — byłam wówczas głupiem dziecięciem.
A po chwilce dodała równie zimno:
— Przyznam się panu, że z początku miałam nawet skłonność przywiązać się do niego. Wy polacy macie w sobie coś sympatycznego — ale to wasze... polnische Wirtschaft! (polskie gospodarstwo!).
Poruszyła ramionami, rozpłakane dziecię podniosła z ziemi, poczęła je całować, uciszać roztkliwione, dała mu dobrych parę klapsów i skinieniem głowy pożegnała rozczarowanego Małdrzyka.
Tak rozumnej wstrętliwie kobiety — nie spotkał był jeszcze w życiu.
Zrażony przechadzką powrócił wcześniej niż zamierzał do domu. Wchodził właśnie na ciemny korytarz, prowadzący do drzwi mieszkania, gdy po za nim dały się słyszeć kroki męzkie.
Sąsiednie izdebki zajmowane przez Federów stały otworem, w progu widać było młodą, przystojną, małego wzrostu, pulchną kobiecinę, z włosami trochę rozrzuconemi, trzymającą chłopczyka na ręku. Przy niej stała z włosami najeżonemi, hoża dziewczynka siedmioletnia może, w której z łatwością się było można owego łobuza, Jóźki domyśleć.
Pani prowizorowa, wyglądająca drzwiami kogoś innego, musiała się spodziewać na schodach, bo wychylała się ciekawie, i w ciemności nie spostrzegłszy zaraz Floryana, odezwała:
— A chodźże, bo kawa ci wystygnie, a ty lubisz gorącą.
Z za Małdrzyka dopiero odpowiedział głos:
— Idę, idę.
Obejrzał się p. Floryan, mężczyźni się pozdrowili.
— Bardzom rad, że pana spotykam — odezwał się wesołym głosem prowizor, młody mężczyzna, niezbyt hoży, ale twarzy otwartej, jasnej, miłej. — Dowiedziawszy się, że ziomka mamy sąsiadem, chciałem zrobić znajomość.
Federowa szepnęła półgłosem do męża
— Prośże na kawę.
— Moja żonka, no i dzieciaki — odezwał się Feder, — kiedy pan łaskaw, prosimy bez ceremonii na kawę. Moja żona robi ją po polska, nie po sasku, i, dalibóg nie wiem jak, ale u niej nawet i śmietanka z kożuszkiem.
Wesoło uśmiechała się Fedorowa, mężowi podsuwając chłopaka, którego trzymała na rękach, a ten pulchne swe łapki wyciągał ku ojcu.
Twarze tych biednych sąsiadów, takie jasne, tak spokojne, choć wszystko mówiło o ich ubóstwie — pociągnęły ku sobie Floryana. Wszedł prezentując się gosposi.
Mieszkanie — nie było o wiele porządniejszem od tego, które on zajmował — lecz czuć w nim było ducha i rękę kobiecą. Czyściuchno się wydawało i wesoło, kilka wazoników z kwiatkami, o które tak łatwo w Dreznie, ożywiało okna zielenią i pstrocizną różnobarwną.
Na stoliczku czystą zasłanym serwetą, stała już przygotowana dla męża kawa.
— Jóźka — zawołała — dzwięcznym głosem gosposia — a żywo! przynieś filiżankę, popłócz i wytrzyj mi czysto.
Dziewczynka pobiegła pędem do drugiego pokoju. Feder prosił siedzieć na kanapce, sama pani nie chciała usiąść.
— Ja, proszę pana — rzekła wesoło — tak nauczyłam się krzątać i ruszać, że mi usiedzieć trudno. Jest bo co robić w domu z dwojgiem bachurów.
I śmiejąc się pokazała dwa rzędy białych ząbków.
To wesele i swoboda jaka tu panowała, niezmiernie zdumiewały Floryana, wytłómaczyć ich sobie inaczej nie umiał jak jakąś naszą nieopatrznością.
— Państwo tu dawno? — zapytał.
— O! już więcej roku — mówiła gosposia. — I dał się nam ten czas we znaki. Z początku póki Ignaś nie znalazł zajęcia, musieliśmy głodem przymierać. Ale my to umiemy jakoś znosić po bożemu. Cóż pomoże się gryźć i płakać? Ja mężowi nie pozwalam być smutnym, ani sobie. Kogo Pan Bóg stworzył tego nie umorzył.
A potem — czy to wiele człowiekowi potrzeba? Byle chleba kawałek.
Uśmiechnęła się do męża, mąż do niej.
— Gdyby nie Anusia — odezwał się do gościa — jabym tego rozumu nie miał. Gryzłbym się o nią, o siebie i o dzieci, ale to heród baba, mówię panu. Choć bieda to hoc!!
Federowa na jednem ręku trzymając chłopca, drugą nalewając kawę, przerwała:
— Ja bo nigdy nie zwątpiłam o opatrzności Bożej! Jakto żeby człowiek zdrów, młody, z trochą oleją w głowie, nie dał sobie rady? Prawda, że u niemców cudzemu znaleść chleb — niełatwo, a no Ignaś przecie ma zajęcie, kontenci z niego, zarabia tyle żeśmy niegłodni, dzieci niebose. Czego chcieć!!
— Nicby mój zarobek nie pomógł — odezwał się prowizor — gdyby nie głowa i nie serce mojej baby.
Kobiecina się zarumieniła od tej pochwały w oczy.
— E! nie pleć! — rzekła — pij kawę, bo ci na czas do apteki powracać potrzeba. Z nimi nie ma żartu.
— Siedem minut mam jeszcze — odparł Feder spoglądając na zegarek.
W taki sposób Floryan zabrał niespodzianą znajomość z sąsiadami, wynosząc od nich wrażenie takiego zdumienia jakby bajkę z tysiąca nocy ujrzał nagle wcieloną. Ubóstwo i przy niem ta wesołość i swoboda umysłu, to ograniczenie się w wymaganiach od losu, zdawały mu się niepojętemi, nieprawdopodobnemi.
Stosunkowo, on, sam jeden tu, zamożniejszy od nich, miałże prawo na swoją dolę narzekać? Mógł i on pracować.
Tak — ale, praca naprzód wydawała mu się, wedle pojęć zadługo żywionych, czemś jego stanowi uwłaczającem; a potem? — nie umiał nic.
Nie taił tego przed sobą, przyszedłszy do badania sumienia; w salonie mógł dostać każdemu, na polowaniu popisać się świetnie, z kobietami szwargotać w sposób najprzyjemniejszy dla nich, na koniu nawet kapryśnym dosiedzieć — lecz, po zatem... więcej nic.
Uczyć się czegoś? w jego wieku było — jak sądził, za późno. Skazanym więc się czuł na to bezsilne pasowanie się z życiem, które małe wstrząśnięcie zwichnęło.


Małdrzyk, chociaż się musiał z pozostałym groszem obliczać bardzo skrzętnie, gdyż Jordan rychłego powrotu nie obiecywał, a za skutek podróży nie ręczył — nie umiał jednak oprzeć się wielu pokusom. Przychodziły nań takie chwile, stęsknienia, goryczy, rozpaczy niemal, że naówczas szukał rozrywek tak, jakby szło o ocalenie życia.
Jednego wieczoru, choć sam to sobie wyrzucał, choć czuł, że to było rozrzutnością nieprzebaczoną, kupił sobie bilet do krzesła w teatrze. Raz tam idąc, wstydził się by go na innem, tańszem miejscu nie spostrzegł kto z dawnych znajomych.
Parę jasnych rękawiczek i kapelusz świeży, został mu z dawnych czasów. W teatrze grano possę niemiecką, zgruba ociosaną na stary sposób, ale śmiechu pełną, naiwną prawie, a do prostodusznej publiki zastosowaną.
Pan Floryan zapomniał o swem położeniu i śmiał się. W sztuce był człek średniego wieku lekceważący wszystko, wyśmiewający świat — komiczny zaufaniem w swe szczęście, który pragnącego takiego nastroju Małdrzyka, zupełnie na wiarę swą nawrócił.
Wychodził więc z teatru, nic sobie chwilowo ze swej biedy nie robiąc — prawie wesół, myśląc że tego dnia mógłby już sobie pozwolić skromnej wieczerzy u Helbiga, gdy znany głos go powitał:
— Pana Floryana, dawno niewidzianego.
Obejrzawszy się postrzegł Małdrzyk Nababa, dla którego właśnie lokaj w liberyi przywoływał powóz.
Nadzwyczaj łaskawy, wielki pan podał rękę p. Floryanowi.
— Ale cóż bo pana Floryana nigdzie widzieć nie można. Ponieważ złapałem, słowo honoru — do mnie na herbatę i wiseczka. Wiesz co, ten Myśliński, licho wie co go upiekło, i wyrwał się, znikł. Posądzam go, że pojechał grać w ruletę do Wisbadenu lub Homburga. Nie przyznaje się do tego, ale ma żyłkę.
Nabab rozśmiał się głupowato.
— I wiecznie przegrywa! — dodał.
Małdrzyk się wahał jeszcze, przyjąć czy nie zaproszenie, gdy Nabab ujął go pod rękę i niemal gwałtem do powozu swego wsadził.
Tej uprzejmości ze strony wielkiego pana przyczyną było że — się nudził. I on, tak jak Floryan we własnem towarzystwie nie smakował. Potrzebował mieć dwór, rezydentów, przyjacioł domu, naprzód że się to ładnie wydawało, powtóre iż sam sobie zostawiony — nie wiedział co zrobić z sobą.
Oprócz palenia fajki, grania we wszystkie gry możliwe i — paplania, Nabab do niczego nie był zdatnym. Lubił stół dobry i kobiety także, ale te ostatnie zaczynały mu się wydawać coraz mniej powabnemi. Starzał.
— To dziwna rzecz — mawiał naiwnie. — Za moich czasów młodszych, co to pięknych było... nawet prostych chłopianek, a teraz co spojrzysz — brzydota lub coś tak pospolitego!
Pomimo to Nabab, który tu przepędzał część roku bez rodziny, sam, niekontrolowany przez nikogo — zmieniał bardzo często swą służbę żeńską, i przyjaciele jego mówili, że ją dobierał zawsze bardzo młodziuchną, świeżą i wdzięczną.
Oddalenie się Myślińskiego, który wiernie jak cień towarzyszył Nababowi, zostawiło po sobie próżnię dotąd niezapełnioną. Zobaczywszy Floryana, o którego losie wiedział, wielki pan wpadł na myśl przywiązania go do siebie. Człowiek był przyzwoity, szlachcic dobry, mówił po francuzku jak francuz, prezentował się w sposób dystyngowany — na dworaka lepszego wyboru zrobić nie było podobna.
W drodze na Bürgerwiese, gdzie Nabab miał wspaniały apartament na pierwszem piętrze pięknej nowej kamienicy — myśl ta dojrzała. Szło tylko o to aby drażliwego człowieka, nieobytego jeszcze z własną dolą, nie obrazić.
— Słowo honoru — rzekł Nabab, gdy się już zbliżali ku mieszkaniu — że ja za p. Floryanem tęskniłem. A takeś nam zniknął, nie wiedzieć gdzie szukać było.
Proszę mnie za życzliwego sobie przyjaciela uważać, i nie zapominać o mnie. Ile razy na obiad zechcesz przyjść to mnie uszczęśliwisz. Sam jedząc dławię się.
Ścisnął go za rękę, a p. Floryan tak już był swoim upadkiem przybity, że uczuł wdzięczność, rozczulił się i niemal go w ramię chciał pocałować — gdy wysiadać potrzeba było.
Na górę wszedłszy okazało się, że już wprzód zaproszony hrabia Trzaska, który wszędzie gdzie jadano i grano, szedł chętnie — czekał z cygarem w fotelu.
Był więc gotowy wist z dziadkiem, na twarzy gospodarza rozpromienionej radość widać było wielką. W tejże chwili dla podniecenia jej jeszcze, lokaj podał szlafrok i fajkę.
Rzucił się na sofę, wołając:
— Służba, herbaty!!
U Nababa herbata zawsze była obficie jadłem różnem poprzedzaną, mogła się nazwać wieczerzą. Floryan, który przez czas jakiś na chudym stole w Hôtel de France się żywił, błogiego doznał wrażenia, znajdując stół dobrze zastawiony. Humor wyniesiony z teatru nietylko się utrzymał, ale jeszcze rozwinął. Pierwszy raz oddawna uśmiechał się.
Nabab był smakoszem razem i obżartuchem, kucharza miał wyśmienitego, wina doskonałe. Wszyscy trzej siedli odżywiać się z dobrym apetytem.
Małdrzyk nabrał posiliwszy się ducha, odwagi, nawet myśli mu łatwiej po głowie chodziły i po czarnych nie błąkały się kątach. Odżył.
Chociaż godzina była późna dosyć, siedli do wista. Nabab kładł się do snu późno, a na dzień zwykł był zasypiać.
Siadając do kart, Floryan spojrzał na zegarek.
— O! — rzekł — godzina jedenasta; ja klucza od bramy nie mam, i trudno się będzie dostukać.
— A po cóż iść i dobijać się — odparł Nabab, jak gdyby u mnie gościnnego łóżka zawsze nie było. Prześpisz się u mnie.
Małdrzyk chciał zaprotestować.
— Ale, proszę cię, jak na wsi, bez ceremonii.
I zwrócił się zaraz do lokaja:
— Przygotuj dla pana pościel w gościnnym pokoju, bo ja go po nocy nie puszczę. Słowo honoru!
Hrabia miał klucz i niedaleko mieszkał, z nim więc ceremonii nie było.
Siedli do wista i grali do pierwszej godziny. Małdrzyk wstydząc się wyznać, że gra była dla niego za drogą teraz, zaryzykował się grać, choć z wielką obawą. Tymczasem szczęście mu sprzyjało, choć oba partnerowie wista wybornie grali — i po obliczeniu Małdrzyk znalazł się wygranym kilkanaście talarów, a na dobitkę, nie u hrabiego, któryby był nie zapłacił ale u gospodarza, płacącego zawsze gotówką.
Pokoik sypialny, który mu dano, lepsze czasy przypomniał. Czyściuchny był, elegancki, wygodny, taki — w jakim się czuć mógł Floryan jak u siebie.
Po życiu ubogiem i wstrzemięźliwem do jakiego był zmuszonym, wszystko to miało dlań wartość podwojoną — z rozkoszą rzucił się na łóżko świeżuchne, z doskonałem cygarem w ustach.
Wspomnienie tego co go jutro czekało, z powrotem do brudnej izdebki w starym domu — zasępiło go trochę. Mimowolnie przesunęła się myśl po głowie, jakby to miło było tu zostać.
Resztka dumy zaprotestowała. Usnął w marzeniach napół różowych, pół szarych.
Nazajutrz nie chciano go puścić bez śniadania. Nabab nieubrany, w pantoflach przy kawie, proponował rewanż w ekarte lub nawet maryaża.
Nie godziło się będąc wygranemu odmawiać. Siedli i grali z rożnem szczęściem do południa. Floryan był parę talarów wygrany. Wyrywał się już do domu, ale na odchodnem, w potężne go ująwszy ramiona, Nabab zawołał rozczulony:
— Ale proszęż cię, zlituj się, na obiad przyjść o czwartej, i potem wiścika zagramy. Nie opuszczaj mnie.
Między obiadem a wistem, po kawie pojedziemy do cyrku. Jest Renz, ty musisz lubić konie, nie byłbyś szlachcicem. Powiadam ci, czwórka siwych, którą on sam stojąc na jednym z nich pogania! choć malować. Anioły nie konie. A ta bestyjka miss Betty... dałbym jej pięćset talarów gdyby przyszła na wieczerzę.
Floryan odszedł przebrać się do domu, rozmarzony. Widocznie Pan Bóg zlitował się nad nim. Nie było w tem nic złego, że się mógł trochę rozerwać i o położeniu zapomnieć.


Jakim sposobem Małdrzyk, zatrzymując dla jakiegoś wstydu mieszkanie swe w starym domu, stał się w niem prawie gościem, bo najczęściej i noce nawet przepędzał u Nababa, któremu powoli dworować się nauczył — wytłómaczyć tego nie umiemy.
Nie czuł żadnej zgryzoty sumienia przyjąwszy niemal obowiązki usłużnego rezydenta. Nabab obchodził się z nim bardzo względnie — lecz niemniej musiał mu się biedny akomodować.
Ten rodzaj życia nieregularnego, sąsiadów jego Federów zdawał się zasmucać i niepokoić.
Parę razy nieśmiało zapytała go pani prowizorowa — czy nie wyjeżdżał z miasta.
— Nie, pani — rzekł — mam tu przyjaciół, nie puszczają mnie od siebie.
Feder, który może coś wiedział już, milczał, ale stał się ceremonialniejszym.
Filip fotograf, kilka razy wieczorem w domu nie zastawszy Małdrzyka, skrzywił się i przestał tam zaglądać. Rozpytując u znajomych o Floryana dowiedział się z łatwością o tem, o czem wszyscy swoi byli już uwiadomieni. Przykro mu się zrobiło. Znał innym Małdrzyka, cierpiał nad jego upokorzeniem.
Spotkali się raz wreszcie wieczorem. Floryan zobaczywszy go widocznie się zmięszał.
— Nigdy p. Floryana nie zastaję w domu — odezwał się — byłem już niespokojny.
— Nie ma o co — odważnie odparł Małdrzyk — wciągnął mnie do siebie Nabab i — oto jakoś stało się, że bez siebie żyć nie możemy.
Filip się skrzywił.
— Nie mam sympatyi dla tego człowieka, i dziwię się, że ją pan dla niego mieć możesz. Kto zmuszony jest nieszczęściem iść na wygnanie za cudze czy swoje grzechy — rzecz to przebaczona. Nabab w chwili gdy drudzy tu cierpią, obok nich przyjeżdża się bawić, pieniądze trwonić i jakby z nich najgrawać.
Małdrzyk czuł się w obowiązku starać go bronić.
— Zmiłuj się, zmiłuj! — zawołał — cóż znowu za purytanizm cię opanował. Każdemu wolno żyć jak mu się podoba, wierz mi, że robi wiele dobrego.
— Radbym wierzyć — odparł Filip — ale śladu tego nie widzę.
Ostygli oba dla siebie po tej krótkiej rozmowie, fotograf pożegnał się i odszedł.
Kilka słów jego nie pozostało jednak bez skutku — Małdrzyk wszedł w siebie i począł rozbierać własne postępowanie. Nie był z siebie rad — lecz, słabość, nałóg wygodnego życia, próżniactwo przemogło. Starał się w oczach własnych oczyścić, a kto tylko przedsiębierze coś podobnego, ten zawsze tego dokonać potrafi. Został tylko zły humor i kwas na dnie.
Chciał choć trochę usunąć się od Nababa, jego codziennych obiadów i służby przy nim, która w godzinach od wista wolnych, zależała na dosiadywaniu przy nim, gdy w szlafroku, z fajką leżał, drzemał i niby pół uchem słuchał plotek miejskich. Pan, który się przyzwyczajał do ludzi, a Myślińskiego jeszcze z powrotem nie miał — gdy mu Floryana zabrakło, posyłał po niego lokajów i dżentlmanów, i w końcu zawsze go do siebie skusił.
W istocie upokarzające to było, ale Małdrzyk jadł, pił i wista najczęściej wygrywał, a w brudnej izdebce czasu spędzać nie potrzebował.
Niekiedy na parę godzin do siebie wpadłszy, mimowolnym był świadkiem życia swoich sąsiadów Federów. Tam, dziwny, niczem niezakłócony, spokój panował. Ponieważ ściana oddzielająca jego pokój od nich bardzo była cienka, dochodziło do niego co się tam działo: wesoły zawsze głos prowizorowej, jej zabawy i nauka dzieci, krzątanie się około gospodarstwa i kuchni, rozmowy z mężem — i śmiechy wesołe obojga.
Mógł sobie najdokładniejszą zdać sprawę z ich dochodów i wydatków, wiedział ile Feder dawał żonie na utrzymanie domu, — nawet co na obiad jedli i co mieli do herbaty wieczorem. Nie mógł pojąć tego zaspokojenia małem, tych dobrowolnych umartwień, a przy ubóstwie niczem niezachwianego dobrego humoru młodej gospodyni, która do dwojga swoich dziatek, spodziewała się wkrótce trzeciego, i już pieluszki i kolebkę gotowała, a cieszyła się, bo chciała mieć koniecznie drugiego chłopca.
Feder starał się tymczasem o miejsce prowizora na prowincyi w małem miasteczku saskiem, gdzie życie znacznie tańsze było.
Prowizorowa gotując, szyjąc, ucząc dzieci, posługując sobie sama w domu, miała jeszcze czas podśpiewywać piosenki młodych lat, głosem czystym — i, gdy się najmniejsza chmurka zjawiła na twarzy męża, póty ją rozpędzać, aż z nią razem śmiać się i z dziećmi bawić nie zaczął.
Całe szczęście tych czworga osób, wedle obrachunku p. Floryana nie kosztowało ich więcej, jak jego bieda i męczarnia. Wydawali we czworo tyle ile on sam na siebie — oszczędzając jeszcze.
Tymczasem dnie uchodziły, a spodziewanych listów od Jordana nie było. Zamiast dwóch, upłynęło pięć tygodni, a nie dał znać o sobie. To samo już było bardzo złym znakiem.
Małdrzyk myślał co pocznie gdy się przedłuży jeszcze zwłoka — i Klesz nie da znać o sobie, a nie dźwignie go z tego utrapionego położenia.
Lasocka i Monia milczały także. Odpędzał ją jak mógł, trwoga coraz większa go ogarniała.
Naostatek dnia jednego przyniósł mu bryftreger list, na którego kopercie stempel pocztowy niespodziewany jakiś i ręka była obca.
Było to pismo od tak dawna oczekiwane Jordana, z ostrożnościami oddane na pocztę.
Klesz, który nie chciał, znając przyjaciela, dobić go szorstkiem doniesieniem o smutnem stanie rzeczy, pisał tajemniczo jakoś i humorystycznie:
„Nie zgłaszałem się dotąd do ciebie — bom nie miał nic dobrego do doniesienia, a pamiętam o francuzkiem przysłowiu, które ci, czasu mojego milczenia, nieochybnie na myśl przychodzić musiało. Gdy nie ma nowin — znaczy to dobrą nowinę.
„Jednakże rzeczywiście dobrego nie ma dotąd nic. Ja nie jestem stworzony na prawnika i dyplomatę, a tu by tych obojga potrzeba było. Nie rozpaczam jednak, że się nauczę i dyplomatyzować i jurystą zostanę. Tobie to winien będę.
„Podróż miałem z przeszkodami, na których udało mi się karku nie skręcić. Pierwsze moje spotkanie z Kosuckim było dosyć nieszczęśliwe — lecz, wiesz że jestem uparty.
„Na zagadnienie moje odpowiedział ostro, że mi prawa do traktowania interesów familijnych nie przyznaje, i ani myśli mówić ze mną o nich. Pani, w pomoc mężowi przybyła dodała, że napisali jaki był stan interesów i nic więcej o nich do powiedzenia nie mają. Wyrzucali nam marnotrawstwo, sobie przyznając troskliwość o los Moni, której majątku tracić nie dopuszczą.
„Pomimo najusilniejszego starania nic z nich więcej dobyć nie mogłem, a Moni — Moni widzieć mi nie dopuszczono.
„Z boku zaś zostałem ostrzeżony ażebym się wynosił, jeżeli nie zechcę narazić na odpowiedzialność jako wielce podejrzany o to, żem z jednej miski jadał z najpodejrzańszym. Zemknąłem więc, bo nie szło o mnie — siedzieć w ciupie na rosole chudym był potrafił — ale coby z tobą było?
„Miałem, nie chwaląc się, cale dobre natchnienie udać się o protekcyę do marszałka, któremu parę tysięcy rubli winien jesteś — naprzód dla tego że dobry człowiek, powtóre że ma powagę pewną, i że jego własny interes mógł mi go zjednać.
„Marszałek, któremu musiałem cały status ausae opowiedzieć nic nie tając, i popierając moje oskarżenie twoją własnoręczną notatką, naprzód wierzyć nie chciał, potem osłupiał, a na ostatek wyrwało mu się tak grubiańskie wyrażenie, że go powtórzyć nie mogę.
„Pojechał sam w tym interesie do Kosuckich i siedział tam cały dzień, a powróciwszy, znowu się grubiańsko wyrażał. Rzecz zdawała się zerwana, gdy nazajutrz, trochę zaniepokojony rozgłosem jaki sprawa mieć mogła, przybył pan Zygmunt.
„Ja, nie pokazywałem się bo by był stracił apetyt, a była pora obiadowa; z drugiej zaś strony lękałem się własnej strawności narazić, bo mógł mi ją przerwać w sposób nieprzyjemny.
„Słyszałem tylko z gabinetu, w którym mnie marszałek posadził, całą replikę pana Zygmunta. Argumenta jego są: że siostra przez ciebie w dziale majątku pokrzywdzoną została i że sprzedaż miała na celu wynagrodzenie jej; powtóre że muszą zabezpieczyć los Moni i — ogromnie łożą na jej wychowanie, potrzecie że ty zostawiłeś długi, w krótkim przeciągu czasu wybrałeś wiele pieniędzy i że — ostatecznie oni ci nie winni nic... i nie czują się obowiązani nic dawać. W końcu naciśnięty przez marszałka, czysto przez miłosierdzie i serce braterskie gotów jest — odczepnego coś ofiarować raz na zawsze.
„Marszałek żądał rozmysłu i p. Zygmunt z niczem odjechał. Teraz ja wsiadłem na marszałka z mojemi rachunkami i argumentami.
„Nastroiłem go jak miał mówić, czego żądać, a naprzód prawomocnego oznaczenia co dla córki twej dać mieli i t. d. Ale cóż? P. Zygmunt tymczasem namyśliwszy się lepiej, zniknął. Od kilku tygodni nie ma go i nigdzie dopytać nie można — ja zaś muszę się błąkać, bo mam pewną wiadomość, że mnie szukają i — jako sprawcę wszystkich niegodziwości chcą zamknąć na rekolekcye. Korzystam z tej przymusowej włóczęgi, dla badań topo-geologo-i-etnograficznych. Nocuję u leśników, odpoczywam po małych karczemkach, zabawiam się po dworkach szlacheckich, a nawet modlę po klasztorach z braciszkami.
„Widzisz że humoru nie tracę, co powinno ci dowieść, iż i nadziei nie pozbyłem. Apetyt mam doskonały, sen czasem niespokojny. Puls zdrowy.
„Życzę z duszy serca abyś i ty w swej ciupie na górce zniósł cierpliwie — oczekiwanie i nie trapił się zbytecznie.
„Wiem od ludzi że Monia, jak zawsze delikatna, chorą nie jest; a nie pisze i ona i Lasocka, bo im tego zabroniono. Mówiono mi, iż starą Lasockę, za szpiega i nieprzyjaciela osądzoną, chcą oddalić.
„Nad Monią i jej losem czuwać będę przedewszystkiem. Bądź dobrej myśli — chybaby Jordan był do niczego... ale jak zręczność czyni złodziejem, tak przyjaźń daje natchnienie i talent, nawet takim jak ja niezdarom“.
Mimo humoru wymuszonego, list był bardzo smutny. Kosuccy widocznie spalili mosty za sobą. O zwrocie Lasocina prawemu jego właścicielowi mowy nie było.
Z ustępu listu, którego nie przytaczamy, dowiedział się Floryan, iż co się tyczyło jego powrotu do kraju — ten całkiem był niemożliwym, chyba bardzo nierychło. Obwiniano go o monstrualne przewinienia, najcięższe kary ciągnące za sobą.
Dzień czy dwa Małdrzyk chodził zrozpaczony — lecz nie był to człowiek coby z takiego stanu wyjść umiał do energicznego jakiegoś kroku. Wrażenie pierwsze się zatarło, starał się wprost rozerwać i zapomnieć.
Dopóki by Jordan nie powrócił — miał przecie nadzieję. Część goryczy jaka mu się na sercu zebrała, wylał przed Nababem, który milcząco przyjął te wyznania, część Federom zaniósł, okazującym mu więcej współczucia. Lecz sama prowizorowa, swym rubasznym sposobem skonkludowała:
— E! jak Boga kocham, już się ztamtąd nie ma co spodziewać. To, przepraszam pana — łajdaki. Musi pan o sobie myśleć sam. Mając taką edukację! mój Boże!
Ta mniemana edukacya łudziła prowizorowę a w istocie sam się badając najlepiej wiedział p. Floryan, że — nie umiał nic. Nawet ten język francuzki, którym z takim wdziękiem władał, gdy mu nim pisać przyszło, gdyby go uczyć drugich potrzebował — nie starczyłby.
Dworowanie u Nababa, po ostatnich wyznaniach i skargach Floryana — uległo zmianie. Ostygł pan dla niego. Tłómaczyło się to tem, że nie życzył sobie z osobą tak skompromitowaną mieć stosunków, — i że — daleko dogodniejszy jeszcze, choć mniej pokaźny, Myśliński powrócił ze swej tajemniczej podróży. Plątał się, gdy go zapytywano gdzie był, mówił że używał świeżego powietrza, lecz zdradzały go wyrywające mu się słówka... o Homburgu i Wiesbadenie. Wygraną się nie chwalił.
P. Floryan znalazł parę razy u Nababa drzwi zamknięte. W ulicy gdy się spotykali udawał, że go niewidział. Wieczorem przyjmowano go zimno, na noc nie zapraszano. Służba, której twarze są najlepszym termometrem usposobienia panów — nie była dlań jak dawniej nadskakująco grzeczną.
Widocznie się go pozbywano.
Małdrzyk z myślą stracenia tej bezpłatnej gospody oswoić się nie mógł — zachodził tam, ale część dnia spędzać musiał na przechadzkach i w domu. Na obiady powrócił do francuzkiego hotelu.
Stosunkowo czas ten spędzony na dworowaniu przy Nababie był krótki — lecz w życiu nic nie przechodzi nie odciskając śladu na człowieku. Małdrzyk nie czuł się tym co wprzódy, spadł o jakiś stopień w oczach własnych — zbiedniał moralnie. Upokorzenie czuł wewnętrzne. Żałował tego co uczynił, a jednak — któż wie, czy nowa podobna nastręczająca się zręczność, nie byłaby go znowu na upadek naraziła.
Czekał ciągle na list Jordana — panowało milczenie. Brak zajęcia, rozrywki, wygód, towarzystwa, codzień czynił go nieszczęśliwszym. Nie pozostawało mu często więcej nic nad — przeszkadzanie pani Federowej w jej pracowitych zajęciach.
Jóźka, przypominała mu Monię, chociaż ani wiekiem, ni charakterem, ni twarzyczką nie była do niej podobną — chodził więc z nią się bawić, zaprzyjaźnił, i — łobuz dziewczyna, nauczyła się wpadać do niego, przewracać mu wszystko, — rozrządzać się tu jak we własnym domu. Czasem w dodatku przyprowadzała małego braciszka, a Federowa za dziećmi musiała tu zaglądać.
Stosunki zawiązały się bliższe, gdyż poczciwa a mężna kobieta miała politowanie nad tym, jak ona go pocichu przed mężem nazywała — kaleką.
Gdy go do zbytku widziała przybitym, pod różnemi pozorami wyprawiała go z domu, wymyślała mu zajęcia.
P. Floryan niegdyś lubił choć mało co umiał rysować, dawniej też kaligraficzne cuda na pargaminie dokazywał. Teraz w długich godzinach nudów, zadumany, siadłszy przy stoliku, bezmyślnie całe arkusze papieru zamazywał jakiemiś dziwacznemi arabeskami, ornamentacyami i figlasami. Papieru tego zarysowanego walało się dużo, dzieci się nim bawiły i nosiły.
Pierwsza Federowa zapatrzywszy się na nie, poczęła dowodzić, że p. Floryan mógłby, gdyby chciał, pracować gdzie u litografa.
— Ja się na tem nie znam — mówiła — ale to mi się wydaje ładne, a takie rzeczy przecie za pieniądze rysują na pudełka, na różne prospekty i t. p. Pewnie że to licho płacą, ale jak nie ma co robić?
Feder pomysł żony znajdował bardzo szczęśliwym. Prostoduszni ludzie nie widzieli w tem nic uwłaczającego dla tego ex-pana, żeby sobie co zarobił bazgraniną.
Floryan, gdy mu to powiedzieli, zmięszał się, zawstydził, ręką machnął — ale myśl w nim utkwiła.
Począł staranniej się wprawiać w ornamentacyjne rysunki. Bawiło go to. Parę ich Feder odkradł i proprio motu zaniósł do litografa, który dostarczał etykiet do apteki, pytając go poufnie, czy to było co warte i czy z tego mógł być jaki zarobek.
Rysownik poznał w tem fantazyę samouczka, niewprawę i nieobeznanie z wzorami, ale — mówił że mało wiele coś by się zrobić dało. Ostrzegł tylko, że takie roboty licho się płacą w ogóle, a przekopiowują zwykle przez lada studentów.
Pobudzono miłość własną p. Floryana. Jestto struna, która ostatnia pęka w człowieku, a odzywa się za najmniejszem jej dotknięciem.
Z nudów kupił jakąś książczynę wzorów i bawił się komponując ornamenta.
Prowizor podszepnął o nich Filipowi, który choć ostygł dla Małdrzyka, miał nad nim politowanie i sympatyę. Wzięli się we dwóch do niego, zachęcając aby talentu nie zagrzebywał. Filip znalazł zamówienie wielkiego arkusza, na tytuł do nut, z podanym tematem i motywami i poddał go p. Floryanowi.
— Zrób to dla mnie.
Małdrzyk miał szczęśliwą chwilę natchnienia. Pomysł był dobry, ale gdy do wykonania starannego przyszło, zrażał się i rzucał rozpoczętą pracę, znajdował że gra świecy nie była warta.
Za bardzo podrzędną uważana jest ta sztuki gałązka, która pod ogólnem nazwiskiem ornamentacyi chodzi. Zdaje się ona mało ważną, łatwą i bez wartości. Tymczasem takiej ornamentacyi charakterystycznej jak we freskach pompejańskich, jak w rysunkach, tytułach i winietach z epoki renesansu, niejeden zdolny mistrz nie wykona. Do tego potrzeba osobnego talentu, fantazyi, bogactwa motywów, a pojęcia jedności w kompozycyi — pewnej erudycyi form, poczucia wdzięku, które niewszystkim są dane.
P. Floryan, który rysownikiem w innych rodzajach nie był, miał talent do ornamentacyi prawdziwy, i wielki.
Brakło mu pracy, zamiłowania i wprawy. Mówił sobie, że na starość nabywać ich było zapóźno — i nie liczył aby się to na co zdało.
Tytuł wykonany, w którym znać było dyletanta, po zbytecznem bogactwie mozolnych szczegółów, przez fachowego rysownika dla oszczędzenia czasu pomijanych, zastępywanych łatwiejszemi ogólnikami — podobał się litografowi.
— Wie pan co — rzekł do Filipa — robota oryginalna, ot — mógłbym czasem co zamówić.
Dla zachęcenia litograf dał kilka talarów.
O całym przebiegu sprawy Małdrzyk nie wiedział, i gdy mu Filip przyniósł zapłatę wierzyć jej nie chciał, przyjąć się wzdragał. Wstyd mu było. Ale — koniec końców — talary przedstawiały dobry obiad i butelkę wina. Floryan wziął je z warunkiem, że Filip i Feder pójdą z nim gdzieś na — saski Schmaus.
Oba oni, widzieli w tem sposób pokierowania na drogę jakiejkolwiek pracy i przyjęli zaproszenie.
W Małdrzyku odezwał się pan, dał obiad niepotrzebnie wykwintny i oblany do zbytku, do którego dołożyć musiał z kieszeni. Lecz wino i towarzystwo rozweseliło go chwilowo.
Nie mogąc się pogodzić ze swem położeniem, zawsze spodziewając się jakiegoś cudu, bo szlachta wierzy, że Pan Bóg dobrej krwi nie daje ginąć marnie — pod koniec obiadu Małdrzyk począł dowodzić — że.... z chwilowego ucisku wyjdzie zwycięzko.
— Zobaczycie — rzekł — nie przepadnę! jeszcze wam na wyjezdnem lepszy schmaus sprawię!!
Wszystko głupstwo.
Słuchając tego Filip posmutniał, Feder ramionami ruszył. Oba oni, mając zajęcia, pożegnali gospodarza prędko — i odeszli, zostawiając go z filiżanką czarnej kawy na terasie.
Poobiedni humor czynił p. Floryana romansowym po dawnemu. Obejrzał się czyby choć twarzyczki przystojnej nie zobaczył, któraby za deser poobiedni służyć mogła.
Właśnie gdy się z tą myślą oglądał — zobaczył dobrze znajomą Lischen — której na pierwszy rzut oka nie poznał prawie tak na korzyść była zmienioną. Owa Lischen należała do często przemieniającej się służby Nababa, wśród której zajmowała stanowisko wysokie, głównej Wirtschafterin — gosposi. Przez jakiś czas była w wielkich łaskach i dumnie się nosiła, gości Nababa ledwie nie jak pani domu przyjmując. Tony sobie dawała wielkie i dowodziła, że pochodziła ze starej rodziny szlacheckiej. Tytułowano ją von.
Lischen mogła mieć lat dwadzieścia, słusznego wzrostu, wysmukła, rysy twarzy miała bardzo regularne i piękne, które szpeciła tylko pretensyonalnemi grymasami. Stroiła się mniej krzycząco i niesmacznie niż inne saksonki, troszkę mówiła po francuzku, opowiadała że była na pensyi i miała prawo zwać się „gebildeten“ wykształconą.
Śmiałą była bardzo i — jak się zdawało, niezbyt surowych zasad. Rodzinę miała podobno liczną, ale w dalekich pokrewieństwa stopniach.
W czasie gdy p. Floryan bywał codziennym gościem u Nababa, Lischen jeszcze znajdowała się tam na czele gospodarstwa. Później jakoś znikła nagle.
Widywał ją p. Floryan codziennie i był u niej w łaskach szczególnych. Wabiła go na rozmowę, prawiła o sobie, o pochodzeniu, krzywiła się przed nim na Nababa, którego grubianinem nieukształconym zwała. Małdrzyk łatwo się dający ująć lada wdziękowi kobiecemu, był z nią bardzo dobrze.
Lecz czasu pobytu na Bürgerwiese, Lischen choć zawsze bardzo czyściuchno i starannie ubrana, — występowała skromnie. Tu, na terasie z pończoszką jedwabną w ręku, ani ją było poznać tak pański miała strój i minę. Suknia jedwabna, narzutka aksamitna, kapelusik z piórem, u paska ozdobna torebka à la Gretchen, pod szyją pyszna kamea, na rękach śliczne bransolety.
Siedziała sama jedna, oczyma czarnemi rzucając po salonie, a gdy wejrzenie jej spotkał p. Floryan, zdawało się jakby ono go już dawno szukało. Uśmiechnęła mu się i dała znak aby się zbliżył.
Rad ze spotkania Małdrzyk zabrał swoją kawę i przysiadł się do niej. Powitała go rada.
— A! a! — zawołała — przecież choć raz pana spotkać było można. Upatrywałam już dawno czy go nie zobaczę. Bywasz pan jeszcze u tego chłopa milionowego?
— Bardzo rzadko!
Skrzywiła się.
— Co za gbur, bez żadnej delikatności! pfe!
— Ale panna Lischen, znosiła go przecie długo?
Pokręciła główką.
— Mam go dosyć! — rzekła — a pan?
— Ja także.
— Co pan robisz?
— Nic — rozśmiał się Floryan — czekam.
— Gdzież pan się kryjesz?
Małdrzyk przed nią nigdy z położenia swojego nie robił tajemnicy.
— Nudzę się w brzydkiej dziurze, i dopóki lepsze nie nadejdą czasy biedę klepię.
— Szkoda mi pana, doprawdy — odezwała się czule nań spoglądając Lischen. — Ja mam przeczucie, że te lepsze czasy powrócą. Nie powinieneś się smucić. A tymczasem, rozrywać się, nie siedzieć tak w kącie.
Floryan rozweselił się, zażartował. Z kolei zapytał co teraz robiła Lischen.
— Ja? Już mi się sprzykrzyło być w obowiązkach, chcę sobie odpocząć. Ja także nie robię nic — dodała. — Sama sobie pani, mam ładnych parę pokoików przy Pragerstrasse, trzymam służącę. Biorę książki z czytelni, chodzę do teatru.
Popatrzała mu w oczy.
— Przychodź pan do mnie na kawę — rzekła ciszej — będziemy sobie paplali.
I dużą, dużą ale starannie w rękawiczkę przybraną rękę podała Floryanowi, ściskając mocno dłoń jego.
— Doprawdy, ja pana zawsze lubiłam. Z tych co u Nababa bywali, ani hrabia, ani ten drugi, ani żaden nie wyglądał tak nobel jak pan, a ja tylko to lubię co nobel.
Floryanowi i to zatęchłe kadzidło dosyć było do smaku. Podziękował jej.
Zaczynało zmierzchać.
— Wiesz pan co — odezwała się Lischen składając pończochę — żebyś wiedział gdzie mieszkam, powinieneś odprowadzić? Zgoda?
— Z największą chęcią! — odparł grzeczny Małdrzyk. Musiał jej podać rękę, ale szczęściem robiło się ciemno, i tak w czułej parze pociągnęli na Pragską ulicę.


Od Jordana listu przez długi czas nie było znowu — lecz rozrywkę miał teraz w miejscu towarzystwa Nababa, — chodząc niemal codziennie do dawnej gospodyni jego p. Floryan.
Musiała ona przy pierwszej znajomości trafnie ocenić dobrego ale lekkomyślnego, słabego i dającego się opanować człowieka. Zagarnęła go zupełnie i rozporządzała nim jak jej się podobało. Był li to kaprys kobiecy czy rachuba jaka, nie dawała poznać.
Łagodna w początku, powoli biorąc nad nim przewagę, tryb cały życia jego zastosowała do swoich wymagań. Umiała go zabawić, rozerwać, zatrzymać, a pyszniła się nim pokazując w ulicach i każąc się pod rękę prowadzić.
Tak idącego z nią kilka razy spotkał Filip i ominął nie witając, widział zdaleka Feder, i Federowa zgorszona niemal mu drzwi zamknęła.
Życie to próżniacze, które marzeniami o lepszej przyszłości podsycała Lischen — Floryanowi było bardzo wygodnem. Panna zdawała się być zamożną dosyć, choć na sposób saski życie prowadziła oszczędne i obrachowane — dla p. Floryana była niemal rozrzutną. Zapraszała go na kawę, przysposabiała mu wieczerzę, umiała doskonale przyprawiać sałatę z kartofli ze śledziem, robiła poncz wieczorem, którego lampeczkę wypijała z przyjemnością.
Gawędka z nią była nienużącą i niewyczerpaną. Czytywała codzień Nachrichten i Anzeiger’a, wiedziała cokolwiek się działo w mieście i okolicy, skandaliczne historyki zakulisowe, podzamkowe, ministeryalae i t. p. i niemi bawiła gościa.
Nikt lepiej nad nią nie znał stosunków dworskich, gdyż wuja miała przy królewskich stajniach, jakiś kuzyn był pisarczykiem przy Beuście.
Miała też wielki przymiot, do którego p. Floryan przywiązywał cenę, humor zawsze wesoły, śmiech gotowy wybuchnąć, pogodę niczem niezachmurzoną na czole. Gdy chciała pochlebić i przymilić się, nic to ją nie kosztowało, a przychodziło tak naturalnie, że było doskonałym surrogatem sentymentu.
P. Floryan coraz więcej ją lubił, przywiązywał się i znajdował w niej nawet przymioty, których nie miała, rozum nadzwyczajny w kobiecie, serce niesłychane u niemki.
Nowy to był epizod w tem nieszczęśliwem życiu wygnańca, który, jak inne, nie mógł przejść bez następstw i skutków; nowy upadek, który o szczebel niżej stawił zapominającego się człowieka. Znudzony — zabawiał się rozpaczliwie, nie licząc jak drogo to opłacał.
Filip tak go już począł unikać, iż Małdrzyka to uderzyło. Jednego dnia powlókł się wieczorem do niego, o godzinie w której zwykle pracownię opuszczał. Fotograf, który właśnie mył ręce gdy przybył, przywitał go stłumionem, cichem, niechętnem: Dobry wieczór.
— Bardzośmy się dawno nie widzieli — odezwał się Floryan. — Cóż to jest? czy się gniewasz na mnie?
— Trochę.
— Za co?
— Nie za siebie — odparł Filip. — Dobierasz sobie towarzystwo, które się zbliżyć do ciebie nie dozwala.
— Jakie towarzystwo? — odparł Małdrzyk.
Filip trochę pomilczał.
— Chcesz chyba dyplomatyczną rozpocząć karyerę — rzekł szydersko — bo widuję cię często z pewną osóbką, która znaną jest dobrze jako przyjaciołka niewybrednego dyplomaty obcego, akredytowanego przy dworze saskim?
Małdrzyk zadumał się.
— Nie wiem nic o tem — począł obojętnie. — Nudzę się, co dziwnego że dystrakcyi szukam.
— Mój drogi — żwawo zawołał Filip — trafiało mi się na polowaniu mieć straszliwe pragnienie, nigdy jednak nie piłem z kałuży.
Małdrzyk zapłonął rumieńcem, którego zmrok widzieć nie dopuścił. Dotknęła go ta przymówka do żywego.
Odwrócił się, wziął za kapelusz i wyszedł bez pożegnania. Dana mu nauka nie pozostała bez skutku. Napomnienie o dyplomacie przywiodło mu na pamięć, iż — spotykał na schodach parę razy lokaja w liberyi, a na stoliku panny Lischen tajemnicze bileciki francuzkie, które ani zazdrości, ani podejrzenia w nim nie budziły.
Lubił niemkę, ale sentymentu nie było w tem i odwiązanie się równie jak przywiązanie było łatwem. Dało mu tylko do myślenia, iż ona robiła tajemnicę z tego o czem świat wiedział cały.
Dzień czy dwa nie poszedł do niej — lecz Lischen sama przybiegła dowiedzieć się do niego, niespokojna, sądząc że jest chory. Okazała troskliwość taką, że nią go ujęła.
Nie mówiąc jej o tem dla czego wedle zwyczaju na kawę się nie stawił — wytłómaczył się niezdrowiem. Przy zręczności niemka po raz pierwszy będąc tutaj, obejrzała mieszkanie i całe gospodarstwo Floryana, znalazła je „Scheusslich“ obrzydliwem, i chciała aby się wyniósł gdzie indziej.
Małdrzyk wytłómaczył jej że dla listów, których spodziewa się z kraju, i danego adresu, musi to mieszkanie zatrzymać. Lischen posiedziawszy — odeszła chmurna, wymagając słowa, że Floryan tegoż dnia ją odwiedzi. Nie miał siły się oswobodzić i być szczerym.
Siedział jeszcze po wyjściu jej posępny nad arkuszem papieru, który wedle zwyczaju zarysowywał gzygzakami, gdy w progu zjawiła się, dziwna, nieznana mu postać.
W czasach tych nie były one osobliwością. Mężczyzna ten lat średnich, twarzy niewybitnej, na której trąd, plamy i zarost charakter zastępowały i czyniły ją wstrętną — ubrany nędznie, w butach podartych, w spodniach zakrótkich, w chustce na szyi, zastępującej bieliznę — z wejrzeniem kosem i nieśmiałem, zaledwie wszedłszy, począł coś mówić takim językiem łamanym, że z niego o narodowości jego trudno było osądzić. Silił się na polszczyznę, w której czuć było nawyknięcie do jakiegoś innego języka.
Oczywiście żądał jałmużny, pod pozorem tej narodowości, do której niby to miał należeć. Nie wchodząc w sprawdzenie pochodzenia, Małdrzyk dobył kilku srebrnych groszy i dał mu je dla pozbycia się.
Przybyły został mimo to przy progu, dalej ciągnąc jakąś odysseę swą — i rozglądając się po izbie. Uderzyło to Małdrzyka, iż powiadał jakoby znał Lasocin, okolicę i jego samego z dawnych czasów, gdy gdzieś tam na służbie zostawał. Wspomniał osoby z sąsiedztwa. Naostatek począł o sobie zapominając boleć nad losem jaśnie pana i t. d.
Z tego się zawiązała rozmowa. Floryana łatwo lada czem ująć było można.
Przybyły opowiadający się jako Leon Tatusewicz — prosił ażeby mu wolno było, czasem posłużyć Małdrzykowi, bez żadnej pretensyi do wynagrodzenia. Gotów był przychodzić rano buty i odzienie czyścić, posyłki, gdyby było trzeba nosić i pełnić przez miłość bliźniego coby kazano.
Małdrzyk zbył go ni tem ni owem.
Nazajutrz natręt zjawił się zrana, nie pytając buty opanował i odzienie, i — gwałtem się wcisnął do usług.
Życie ciągnęło się po dawnemu, tygodnie upływały, listy od Jordana nie nadchodziły, a pieniądze się wyczerpywały. Małdrzyk już za miesiąc winien był komorne. Chciał pożyczyć, ale u kogo? Filipa, z którym się rozstał tak kwaśno, przebłagiwać nie myślał.
Szczęściem pismo nadeszło tak tęsknie oczekiwane od Jordana, zagadkowe znowu, lecz przynoszące jakiś cień nadziei. Klesz pisał:
„Nie mogę o moich przygodach obszerniej się rozwodzić. Opowiem je ustnie za powrotem, gdyż — jeżeli mnie p. Zygmunt nie zasadzi gdzie... co być może, wybieram się nad smutne brzegi Łaby.
„Zrobiłem nietylko com mógł, ale nad możność. Bardzo to mało, a razem wiele bardzo w stosunku do tego z czem mi tu walczyć przyszło.
„Rzemiennym dyszlem — jadę, idę — płynę, dybię aby ci służyć. Kiedy przyjdę, przypłynę i przywlokę się — wie tylko Bóg, którego opiece cię polecam. Twój — “.
Przybycie Jordana było najpożądańszem ze wszystkiego. Z nim czuł się Małdrzyk silniejszym, zostawiony sam sobie — chwiał się — ginął.
W oczekiwaniu na niego nie wahał się, choć go to kosztowało wiele wstydu — założyć zegarek w Lombardzie i kilka kosztowniejszych fraszek. Z tem co otrzymał — mógł się dobić do końca.
Zaczynał się już sierpień, gdy w fotograficznej pracowni Filipa, bardzo rano zjawił się Jordan, opalony, wychudły, namarszczony, smutny.
Witał przyjaciela uściskiem ręki i siadł zaraz, bo ledwie się na nogach mógł utrzymać.
— Widziałeś się z Floryanem — zagadnął fotograf.
— Niech cię to nie dziwi. Nie, nie widziałem się — odpowiedział Jordan z namysłem. — Uczyniłem to nie bez rachuby. Kocham go — wiesz o tem ale znam całą słabość tej natury niemęzkiej, w której męztwa i męzkości wyrobić niepodobna. Może niedola to potrafi. Przyszedłem do ciebie, abyś mnie naprzód objaśnił, ile i jakie głupstwa popełnił ten biedak. Mów prawdę. Potrzebne mi to abym wiedział jak z nim mówić.
Westchnął Filip.
— Rzekłeś — odezwał się — znasz go dobrze, na głupstwach nie zbywało. Zamiast siedzieć spokojnie i szukać zajęcia, naprzód się dał wziąść Nababowi, u którego dworował. Tam podobno poznał się z niemką, którą tu całe miasto wytyka palcami. Była ona gospodynią u Nababa, a później dostała się panu... dyplomacie. Z obu umiała podobno wyciągnąć tyle, że żyje na wcale pokaźnej stopie. Powzięła wielką przyjaźń dla Floryana, który się jej dał uwikłać i chodzi z nią pod rękę, a większą część dnia z nią spędza. Nikt się z nim w ulicy nie wita. Ja go nie widuję — to człowiek nie do uratowania.
Mówił, a Jordan słuchał nie okazując po sobie więcej smutku nad ten, który przyniósł z sobą.
Począł dopytywać z zimną krwią instygatora o szczegóły. Filip się rozgorączkowywał — on siedział napozór zimny. Trwało to dosyć długo, gdyż Klesz zdawał się tu chcieć naprzód obmyśleć sposób postępowania z Floryanem.
— Z nim potrzeba jak z dzieckiem — dokończył Klesz wybadawszy fotografa. — Więcej grzeszy słabością niż złą wolą. Biedny jest raczej niż występny — ale skutek jeden, bez niańki nie potrafi chodzie i — gdy mnie niestanie, gdzieś łeb rozbije.
Westchnął.
— Na Boga! — zawołał ręce składając — mieli słuszność i mają słuszność ci co małe dzieci w zimnej wodzie zanurzają, i boso im w koszuli dają chodzić po mrozie, głodem morzą, nędzą hartują, co nie ma siły do życia — to umiera. A lepiej mężczyznie tak zemrzeć nie żyjąc, niż potem męczyć się nieudolnemu i bezsilnemu, a mnożyć pokolenia osłabłe i znędzniałe.
To powiedziawszy Jordan wyszedł i wprost udał się do starego domu na Pirnajskim placu. Drzwi mieszkania znalazł otworem, chociaż klucza w nich nie było. Rzuciwszy okiem na izbę w nieładzie, a sądząc że Małdrzyk zaszedł pewnie do Federów, zapukał do nich. Prowizorowa przyszła mu otworzyć i na zapytanie o Floryana, odpowiedziała zimno, że prawie nigdy u nich nie bywał.
Nie wiedząc co znaczą drzwi otwarte i gdzie go ma szukać, — Jordan zły, musiał zejść i usadowił się naprzeciw w wielkiej piwiarni na rogu, w oknie, tak, aby powracającego Małdrzyka mógł na drodze pochwycić. Pilno mu było się z nim rozprawić. Wymówek czynić nie myślał, bo te na nicby się nie zdały, miał już plan inny.
Siedząc w oknie — czekał i czekał napróżno, coraz się mocniej niecierpliwiąc. Wieczór nadchodził a Floryana nie było widać. Już miał opuścić swe stanowisko, gdy postrzegł go z głową spuszczoną, ciągnącego opieszałym krokiem do domu. W jednej chwili Klesz był przy nim.
Namiętnie rzucił mu się Floryan na szyję, wołając:
— Mój zbawca!
Jordan wzruszony, gdyż twarz przyjaciela wynędzniała i zmieniona, niemal zbrzydła i coś ze szlachetnego swego wyrazu straciwszy — bolesne na nim uczyniła wrażenie — wziąwszy go za rękę wiódł na górę. Po drodze nie śmiał pytać — Klesz milczał.
Do drzwi przyszedłszy — Floryan, który je chciał otworzyć, zdziwił się znajdując odemknięte. Po zapaleniu gdy się obejrzał — krzyknął.
Mieszkanie było ograbione, wszystko co w niem jakąś wartość mieć mogło zabrano z niego. Złodziej pootwierał i wyprzątnął komody, miał czas odbić szkatułkę.
Małdrzyk ręce załamał, Jordan stał przybity. Zadzwoniono na sługę, posłano po policyę, zamęt stał się w domu. Wybiegła Federowa, wyszedł prowizor.
Z badania okazało się, że nie kto inny, tylko ów sługa, który przychodził rankami, i miano go za domownika p. Floryana, wszystko powynosił.
Sługa widziała go objuczonego odzieżą, ale była pewną, że mu ją zabrać polecono. Trocha pieniędzy pozostawiona w szkatułce, padła też ofiarą!
Floryan obrany do koszuli niemal, byłby mocno uczuł stratę, gdyby przybycie Jordana, nie dawało mu nadziei, że łatwo się ona powetuje.
Nierychło się uspokoiwszy, siedli wreszcie i Małdrzyk ująwszy przyjaciela za rękę, począł od podziękowania mu za jego poświęcenie się.
Jordan westchnął.
— Nic ci dobrego nie przywożę — rzekł — wszystkie starania moje bezwstydna przewrotność Kosuckiego udaremniła. Szczęście że mnie tu widzisz z powrotem, bo omało nie przypłaciłem osobistą swobodą tej wiary jaką miałem we wstyd, w ostatek jakiegoś uczucia w tym człowieku.
Pisałem ci, że musiałem użyć marszałka, zdawało się nawet, iż tytułem odczepnego coś chce dać Kosucki. Okazało się jednak, że nadzieją tą mnie łudził, aby nieopatrznego wydać na łup... rzuconym podejrzeniom. Umknąłem szczęśliwie. Marszałek służył mi jak mógł, całem sercem, lecz mieliśmy do czynienia z szatanem.
Nie posądzam twej siostry, zdaje się że jej p. Zygmunt potrafił swoje postępowanie wytłómaczyć. Marszałka ostatecznie tem zbył, że mu ofiarował... dług jego zapłacić. Majątek chce niby to zachować (co z niego pozostanie) dla Moni.
Floryan nie dał mówić.
— Ale to rozbój na gładkiej drodze! — krzyknął.
— Tak, rozbój, tem szkaradniejszy, że za pałkę służyło prawo, które ci podstępem z ręki wyrwano — lecz — jakiż jest sposób upomnienia się o sprawiedliwość?
Żadnego — dodał po chwili milczenia Jordan. Mężnie należy i śmiało spojrzeć w oczy nieprzyjacielowi — i — walczyć.
— Z czem? jak? — zrozpaczony zawołał Małdrzyk rzucając się na kanapę.
— Dziecku twojemu zapewniłem opiekę i nadzór. Marszałek i dwie poczciwe sąsiadki będą czuwać nad niem. W przypadku gdyby mu groziło jakie niebezpieczeństwo, Lasocka gotowa jest uwieść Monię. O nią więc, do czasu, możemy być spokojni.
— A cóż będzie z nami?
To rzekłszy Floryan, chwycił się za włosy i nagle zapytał:
— Przywiozłeś co z sobą?
Jordan zawahał się z odpowiedzią.
— Tyle może ile potrzeba aby się ztąd wynieść tam, gdzie jakieś zajęcie znaleść możemy. Tu go ani szukać ani znaleść. Tu jeszcze zamożnym cię znano, nie mamy ani ludzi, ani protekcyi.
— A gdzież ją znaleść możemy?
— Pomówimy o tem — rzekł Jordan chłodno.
Małdrzyk zerwał się z siedzenia i krokami wielkiemi począł biegać po izdebce.
Boleśnie było patrzeć na człowieka, który stracił wszelką nadzieję i ostatek energii. Można było go posądzić o jakieś samobójcze myśli, gdyby — nawet ten czyn nie wymagał pewnej siły i woli. Tej brakło Floryanowi.
Jordan patrzał zachmurzony. Dawał mu się wyburzyć i przebyć tę kryzys gwałtowną, wiedział że po niej nastąpi apatya, która uczyni Floryana posłusznym i powolnym jego żądaniom.
Małdrzyk ręce łamał, stawał, padał na sofę, zrywał się, pił wodę, jęczał, rozpytywał o szczegóły podróży i nie słuchając wyjaśnień przerywał mu boleściwemi narzekaniami.
Północ ich tak znalazła, a Jordan nie wytłómaczył się jaśniej z tego co zamierzał uczynić. Kazał się Małdrzykowi położyć — sam rzucił się na sofę — światło zgasił. Potrzebował odpoczynku, ale ciągłe pytania i jęczenia Małdrzyka do rana mu oka zmrużyć nie dały. Floryan widocznie chciał z niego dobyć zaraz — z czem przybył, gdzie chciał go wlec ze sobą, Klesz nie odpowiadał, tylko ogólnikami.


Nazajutrz czujna policya od rana badała o spełnioną kradzież. Nie dano p. Floryanowi wyjść z domu, Jordan zostawiwszy go samego, poszedł na miasto.
Niebyło najmniejszej wątpliwości kto kradzież spełnił — lecz nazwisko, którem się mianował było przybrane i śladu zręcznego złodzieja odkryć nie umiano.
Zostawiony sam sobie — wyczekawszy długo na Jordana, który nie powracał, pobiegł Małdrzyk do niemki.
Lischen właśnie stroiła się na wyjście, czy na przyjęcie gości, gdy wbiegł p. Floryan z twarzą wykrzywioną i zmęczoną wrażeniami dnia wczorajszego. Poznać było łatwo w nim zrozpaczonego człowieka. Niemka, która zawiązywała włosy i bez ceremonii nawpół ubrana, przyjmowała przyjaciela, ulękła się jego oczu obłąkanych.
— Cóż znowu się stało? — zawołała.
Poplątanemi wyrazami począł jej opowiadać Floryan nieszczęście swoje — dodając w końcu, że go chcą wyciągnąć z Drezna.
Zmarszczyła się Lischen.
— O! zapewne — odparła — co z tego to nic nie będzie.
Odwróciła się i poszła żywo kończyć ubranie. Poruszoną była i gniewną. Zdaje się że jakąś rachubę miała na cudzoziemca, którego jej już napół przyswojonego odebrać chciano.
— Z tego nic nie będzie — powtarzała brwi ściągając.
Floryan pogrążony w myślach, leżał napół na kanapie, nie słuchając co mówiła.
Zapukano do drzwi.
Jordan aż tu go ścigał, dowiedziawszy się o adresie u Filipa.
Wychodzącego Floryana wziął pod ramię, nie dając mu się nawet pożegnać.
— Chodź — rzekł — nie czas z babami się zabawiać. Musimy myśleć o sobie. Przywiozłem z sobą listy polecające do Paryża. Tam, w najgorszym razie, znajdziemy łatwiej zajęcie. Umiesz lepiej po francuzku niż po niemiecku, gdyby najlichszą posadę nam dano — z głodu nie umrzemy. Jeżeli Paryż za drogi, na prowincyi umieścić się nam pomogą łatwiej. Tu nie mamy już co robić.
— Lecz, jakże, zkąd pieniądze na podróż? — zapytał Floryan.
— Mam tyle, że nam starczy na nią. Pożyczyłem trochę u marszałka. Na Boga! męztwa i determinacyi.
Małdrzyk się chciał opierać, siłą prawie odciągnął go Jordan, i nie dał mu się od siebie oddalić ani kroku.
Gdy się to działo w starym domu przy Pirnajskim placu, zburzona i zaniepokojona Lischen, która prawdopodobnie liczyła na to iż zbiedniałego szlachcica potrafi zmusić do ożenienia się z sobą, biegła do dyplomaty swego, szukając u niego ratunku.
Stary baron, był zazdrosnym. Zamiast uledz błaganiom przyjaciołki, nasrożył się, rozgniewał, odmówił wszelkiej pomocy i zagroził zerwaniem stosunków. O to nie obawiała się tak bardzo Lischen, znając swą siłę, nie przewidziała wszakże środka jakiego miał użyć dyplomata, dla pozbycia się tego, którego uważał za rywala.
Małdrzyk jeszcze się opierał Jordanowi, przez wrodzone lenistwo, chcąc trzymać się miejsca, do którego nałóg go przywiązywał, gdy dnia trzeciego otrzymał wezwanie do stawienia się w biurze pod Frauenkirche. Karta pobytu była wyszła właśnie. Chodziło więc o zwykłe, proste jej odnowienie.
Małdrzyk dosyć spokojnie wybierał się do pana komisarza, gdy na myśl mu przyszło, że może być wezwanym do wykazania funduszów. Zażądał pieniędzy od Jordana:
Klesz obliczył starannie dobytą kasę i połowę jej, nieprzechodzącą dwudziestu talarów wręczył Floryanowi.
— Jakto? więcej nie masz?
— To wszystko — odparł Jordan — starczy na dojechanie do Paryża.
— A na paryzkim bruku?
— Musimy myśleć o sobie — chłodno odpowiedział Klesz.
— Moglibyśmy łatwiej może tu pomyśleć o czemś.
— Tu, nie — rzekł stanowczo Jordan. — Jeżeli zechcesz zostać — zostaniesz sam — ja jadę.
Nie odpowiadając nic, Małdrzyk poszedł na policyę.
Pan komisarz miał dnia tego oblicze prawdziwie groźne. Zajęty był kilku cudzoziemcami wprzód przybyłemi, dosyć ich grubiańsko odprawiając, a tymczasem oczyma złemi ścigając stojącego u drzwi Małdrzyka.
Przyszła nań kolej wreszcie.
Biurokrata przewracał długo papiery na biurku nagromadzone, bawił się tem iż widział na twarzy nieszczęśliwego męczarnie, które mu zadawał.
— Boli mnie to — odezwał się sucho, patrząc na kartkę podaną, pan zmuszony będziesz w przeciągu dni trzech opuścić Saksonię.
Małdrzyk zagryzł usta.
— Z jakiego powodu?
— Z jakiego powodu? — szydersko się śmiejąc powtórzył p. komisarz. — Gdzież to pan słyszał, ażeby rząd jaki i policya potrzebowała się tłómaczyć z tego co czyni?
Mamy prawo usunąć kto nam się — nie podoba.
— Ale panie — począł Floryan.
— Nie ma żadnego ale — przerwał komisarz, powtarzam, dano mu termin trzydniowy — gdy mogliśmy kazać jechać we dwadzieścia cztery godziny. Rozumie pan?
Małdrzyk milczał już — nie miał ochoty poniżać się i prosić.
— Ile masz pan pieniędzy? — zapytał oczyma go ciągle jedząc komisarz.
Floryan dobył z kieszeni co miał, krew mu uderzyła do głowy ze wstydu.
Niemiec spojrzał pogardliwie na szczupły zapas.
— Jeszcze potrzeba wprzódy komorne i dłużki poopłacać — to ledwie starczy do granicy.
Ruszył ramionami.
— Trzy dni, jesteśmy bardzo względni — dodał. — Może pan swych wszystkich znajomych pożegnać.
Wejrzenie zjadliwe było komentarzem do tych wyrazów.
U drzwi stał już z kartką inny delikwent, komisarz się odwrócił od Małdrzyka i wyciągnął rękę po kartkę jego następcy.
Wyszedłszy ztąd, Floryan tak był upokorzony obejściem się którego doznał i tem przymusowem wygnaniem — że go niemal władza dalszego orientowania się opuściła. Stał w podwórcu, jak nieprzytomny.
Zdaje się, że Jordan musiał przeczuwać jakąś katastrofę i czekać nań w bramie, gdyż znalazł się w samą porę, aby go wziąść za rękę i wyprowadzić ztąd.
— Kazano mi opuścić Drezno w ciągu trzech dni — zadławionym głosem odezwał się Małdrzyk.
— Z tych trzech dwa możemy im darować — odparł zimno Jordan. — Poczciwy ten wasz służący, uwolnił od pakowania wielu niepotrzebnych rupieci — jutro możemy być gotowi.
Pożegnamy tylko Filipa, no, i tych nieoszacowanych Federów, o których mi on wiele mówił dobrego — i — na kolej.
Nic nie odpowiedział Małdrzyk, — żal mu było tych miejsc, choć w nich tylko gorzkie pozostawały wspomnienia, nałóg już go przykuwał do nich. Tu jeszcze choć wiatr jakiś powiał od bliższego kraju — było więcej swoich twarzy. Brühlowska terasa, wielki ogród, Blasewitz, okolice, po których błądził, życie to powszednie tutejsze, do którego się wdrożył i nawykł — budziły żal za sobą.
Nie przyznawał się może do tego że i ową Lischen — niewieści głos pieszczony, — to złudzenie jakiegoś przywiązania, którego potrzebował, opuszczał nie bez bólu.
Dotąd żył jeszcze złudzeniami, nadziejami — teraz miało się rozpocząć życie w nieubłaganej rzeczywistości, surowej, bezlitosnej, prozaicznej.
Napróżno politowania i współczucia szukał u Jordana, który mu odpowiadał tylko przypominając, że elegie nie prowadzą do niczego.
— Jesteś bez serca — wyrwało się Małdrzykowi.
— Wybierając się do ciebie, musiałem je zostawić w domu — rzekł śmiejąc się Klesz. — Serce jest doskonałe: gdy nie ma troski o chleb. Radzę ci je zamknąć gdzie i zachować na lepsze czasy.
Idziemy się pakować — jutro w drogę.
— Mamy trzy dni.
— I chcesz, żebyśmy ostatniego dnia w towarzystwie jakiego dodanego opiekuna miasto opuszczali?
Chodźmy do Filipa.
Ze zbliżającą się chwilą stanowczą Klesz zdawał się nabierać coraz większej energii, wracała mu nawet dawna wesołość i lekceważenie cierpienia. Żartował sobie ze wszystkiego, drażnił Floryana, lecz w ten sposób i z niego dobywał resztę siły.
Filip przyjął ich w małej izdebce, wyrwawszy się z pracowni na chwilę.
— Przychodzimy cię zaprosić — rzekł Jordan, abyś i ty nam towarzyszył do Paryża. Słyszałem, że tam fotografowie robią miliony. Wszystkie zarobki obrachowane na miłość własną i na próżność ludzką, najlepiej procentują.
— Wyjeżdżacie więc?
— Jutro.
— Nie wiesz, że mi kazano wyjechać — dodał Małdrzyk.
— Z powodu?
— Z którego się tłómaczyć nie raczono. Nie ma co mówić gościnni są sasi.
Filip się trochę strwożył.
— Miałożby to być prawidłem dla wszystkich? Przyznam się że nie miałbym ochoty, szukać nowego przytułku i odbywać nowicyatu w kraju, który zawsze poznawać i nawykać trudno do niego. Tu przynajmniej nauczyłem się żyć chlebem z masłem, kiełbaską i piwem.
— Polska natura jest dość wytrzymałą — wtrącił Klesz — nauczyłbyś się pić tak samo farbowane na czerwono kwaśne wino, i jeść tłustą zupę bez mięsa.
— Może nie w porę — odezwał się Filip obracając do Małdrzyka — lecz muszę ci oznajmić, że wczoraj fotografował się u nas Nabab — raczył rozmawiać ze mną i troskliwie się dopytywał o ciebie. Nie umiałem mu powiedzieć nic, oprócz że dotąd tu jesteś jeszcze.
— Muszę go pójść pożegnać — rzekł Floryan. — Jordan na mnie poczeka, jeśli nie znajdę Nababa kartę mu rzucę.
Dosyć niechętnie zgodził się na to Klesz milczeniem, a Małdrzyk wyrwał się swojemu mentorowi z myślą może zajrzenia jeszcze do Lischen. Właśnie o to posądzał go przyjaciel.
Przeciw wszelkiemu prawdopodobieństwu, pan, chory na zęby, był w domu — Floryana wpuszczono. Z odnowioną życzliwością powitał go znudzony Nabab. Myślińskiego znowu nie było, a hrabia Trzaska, którego długi wzrosły były do rozmiarów niepokojących, i niedających się już małemi nadpłatami przeciągnąć do idealnych terminów — wyjechał cicho, niespodzianie do Wiednia, zkąd już niemiał powrócić.
Zbolały Małdrzyk — przy pierwszem słowie dodał że przyszedł z pożegnaniem.
— Na Boga! i ty wyjeżdżasz! — zawołał chory — cóż to znaczy?
— Wypędzają mnie.
Nabab rzucił się na kanapce.
— Potrzeba iść do Beusta, to się da przerobić. Baronowa.... wymoże to na nim.
Baronowej U — przypisywano naówczas wpływ wielki u ministra, i przez nią szły wszystkie prośby do niego. Floryanowi zaświecił promyk nadziei, gotów był, nawet przeciwko Jordanowi, pozostać w Dreznie, obawiał się tej walki o byt, jaka mu groziła w przyszłości. W Dreznie, bliżej kraju, wśród ciągle przesuwających się tędy ziomków — jakoś żyć i wyżyć było można, nieokreślonemi nadziejami, pożyczkami i błogiem farniente.
— Gdyby coś zrobić się dało? — westchnął.
Nabab zdawał się mocno sprawę biednego Floryana brać do serca. Mimo bólu zębów ruszył się z kanapy.
— Przyznam się też panu — rzekł, wstyd przemagając Małdrzyk — że i zapasy moje się wyczerpały, a niegodziwy szwagier zawód mi zrobił okrutny.
Bojaźliwa ta wzmianka ostudziła Nababa i zafrasowała go. Stanął zadumany i cybuch na kanapę rzucił.
— Proszę cię — rzekł — mnie tu mają za milionera — a ja też zaczynam być goły. Z temi pieniędzmi z kraju — to rzecz nieznośna. Oni naszych potrzeb nie rozumieją, a tu nawet za szklankę wody płacić musimy. Mnie także taki zawód zrobił rządca, że musiałem kazać sprzedać kawał lasu.
Potarł głowę.
— W kasie nie mam już i pięciuset talarów, a pieniądze lecą jak plewa.
Chcesz pięćdziesiąt talarów to ci pożyczę?
Floryan nie odpowiedział nic na to, a milczenie biorąc za przyzwolenie, stęknąwszy poszedł Nabab do biurka, otworzył je, szukał długo najmocniej podartych papierków i wręczył je Małdrzykowi, który natychmiast siadł pisać kwit.
Nabab z początku brać go nie chciał, w końcu się nie sprzeciwiał.
— Znajdę drogę do ministra — dodał — dowiedz się do mnie jutro.
Małdrzyk wyszedł, trochę uspokojony tem, że na wszelki wypadek, miał niezależnych od Jordana w zapasie choć trochę talarów. Obawiał się aby go przyjaciel na zbyt ostrą dyetę nie skazał.
Od Nababa pobiegł do Lischen, której nie zastał w domu. Byłby czekał na nią, ale się zląkł ścigania Jordana. Znał go i wiedział że gotów i tu za nim gonić.
O kilka kroków od mieszkania spotkał powracającą do niego niemeczkę wyfiokowaną, wystrojoną, ale zamyśloną i w złym humorze. Zobaczywszy go, przyskoczyła żywo.
— Kazali ci wyjeżdżać? — zawołała. — O! wiem, wiem kto tę podłość zrobił — ale to być nie może. Szukałam was. Jedźcie niedalej jak do Blasewitz lub do Plauen, tymczasem się to przerobi.
Floryan opowiedział jej co mu Nabab przyrzekł.
— E! to głupi stary baryła — odparła z pogardą. — Jemu się śni że przez ministrów robi się wszystko. Nieprawda! wszystko się robi przez małych ludzi. Ministrowi pod nosem jego urzędnicy wyrabiają co zechcą — kłaniają mu się i śmieją się z niego. Ja znajdę inną drogę.
Lischen chciała go prowadzić do siebie, lecz w strachu ażeby go nie przydybał przyjaciel, pożegnał ją Małdrzyk, przyrzekając że postąpi podług jej rady.
Powróciwszy do fotografa znalazł tu już Jordana samego z książką w ręku, Filip musiał do pracowni iść. Klesz tymczasem aby nie tracić napróżno i chwili, a umysł czemś zająć i odwrócić go od smutnych myśli — z wielkiem zajęciem studyował podręcznik fotograficzny.
Zobaczywszy nadchodzącego Małdrzyka, zerwał się.
— Chodźmy — zawołał — pakujemy się i jedziemy.
— Na miłość Bożą — padając na kanapę odparł Floryan — nie pędź mnie tak nielitościwie. Daj mi się opamiętać. Sam możesz to pojąć, że po tem co doznałem, coś mi przywiózł — potrzebuję odetchnąć, oprzytomnieć. Głowa mi pęka z bólu, czuję się chorym.
Jordan spojrzał na niego bacznie.
— Do wieczora możesz się wyleżeć i wypocząć — rzekł — jutro jechać musimy.
— Chcesz więc mnie ubić! — zrozpaczony zawołał Floryan, nie śmiejąc się przyznać dla czego zwłóczył.
— Chcę przeciwnie abyś wolniej odetchnął, a tu powietrze dla ciebie niezdrowe — spokojnie rzekł Jordan. — Wyjedziemy jutro, bo to jest nieodwołalne, a na drodze zatrzymamy się gdzie zechcesz dla spoczynku.
— Zapomniałem ci powiedzieć — wtrącił Floryan — że zmuszony byłem zastawić zegarek i trochę złotych rzeczy w Lombardzie. Dziś już niepodobna ich odebrać, biuro jutro tak rano się nie otwiera — a ja nie mogę wyjeżdżać bez tych rzeczy.
Zmarszczył się mocno Klesz.
— Daj mi rewers Lombardu — rzekł sucho.
Floryan zaczął go szukać po kieszeniach i pobladł.
— Do licha! — krzyknął — lękam się aby i tego złodziej niepoczciwy nie porwał. Był w szkatułce.
— Chodźmy do mieszkania.
Milcząc wysunęli się od fotografa, ale Klesz okazywał po drodze znaki niecierpliwości. Widocznem, było iż zwłokę, jakiej przyjaciel wymagał pod różnemi pozorami podejrzywał jako podstęp dla zostania w miejscu, które za niebezpieczne uważał. Bądź co bądź, chciał go ztąd wyciągnąć.
W mieszkaniu kwit z Lombardu się nie znalazł — zginął. Jordan, pomimo zapewnień przyjaciela, iż biuro zamknięte, pojechał do Nowomiejskiego Ratusza. Urzędnik, którego tu znalazł, począł szukać w księgach, pokazał Jordanowi dowód że w dniu spełnienia kradzieży, rzeczy były wykupione. Przez kogo? nie wiedział. Złodziej zapewne musiał sprzedać kwit spekulantowi, który pośpieszył pochwycić zastaw. Nie było więc potrzeby czekać na to, czego nie można było odzyskać.
Wróciwszy do starego domu, gdzie się spodziewał zastać tak bardzo spoczynku potrzebującego Floryana — nieznalazł go tu, drzwi były zamknięte — wyszedł. Kleszowi krew biła do głowy.
— Nieszczęście z tym człowiekiem — mruczał. — Gdzie go szukać?
Małdrzyk — który czuł kilkadziesiąt talarów w kieszeni a w umyśle zamęt i znużenie cielesne, pozwolił sobie pójść na terasę, kazał pół butelki reńskiego wina postawić i z cygarem w ustach — pił, aby sobie dodać — męztwa.
Podbudzona fantazya dostarczała mu rozmaitych środków, do — pozostania na miejscu. Dla czego? z tego się sam przed sobą nie spowiadał. Jordan wydał mu się niezręcznym, dziwakiem, tyranem. Z Kosuckiemi oczywiście postąpił bez taktu, zepsuł sprawę... tu, marzył znowu o wyjeździe do Paryża — po co?
Sposobił się do oporu. Stanowczo nie chciał jechać. Nabab w rozmowie bardzo rozumnie się wyraził, że Paryż i Francya dobre były tylko dla tych co tam z pieniędzmi jechali. Małdrzyk widział że jak na dłoni — prawda ta była jasną, a Klesz bałamucił i na nieszczęście go narażał.
Z temi myślami, podniecony, wrócił powoli na plac Pirnajski. Jordan czekał nań w piwiarni na rogu.
— Na zegarek nie masz już co czekać — rzekł. — Złodziej uwinął się i wykupił go.
— Byłem pewny tego — zamruczał Floryan.
— Możemy więc sposobić się do podróży, dodał uparty Klesz.
— Ja, nie pojadę — odparł Małdrzyk stanowczo. — Mam widoki inne. W Paryżu z głodu umierać nie myślę. To są mrzonki te protekcye i szukanie zarobku.
Jordan stał milcząc i długo się wpatrując w niego.
— Zatem — odezwał się spokojnie — nie pozostaje mi nic więcej nad — pożegnanie się z tobą. Pieniądze podzieliłem — zdałem ci sprawę z nieszczęśliwej podróży. Rady mojej słuchać nie chcesz, pomoc przyjacielską odrzucasz. Żegnam cię.
Małdrzyk stał na pół osłupiały. Widząc że Klesz odchodzić myśli naprawdę, pochwycił go za rękę.
— Na Boga! zaczekajże, tak się przecie nie rozstaniemy.
— Jadę jutro — powtórzył stanowczo Jordan. — Pieniędzy mam zaledwie tyle ile mi na podróż do Paryża starczy, przejadać ich tu nie mogę. Muszę jechać.
— Ależ do jutra jeszcze dosyć czasu — wybąknął Małdrzyk — tyranizujesz mnie.
Klesz milczał.
— Chodź na górę, mówmy — dodał Floryan.
— Znasz mnie — odezwał się przyjaciel — niełatwo co postanawiam, ale gdy mam przekonanie to uparte. Nie zmienię go, pocóż napróżno mamy się spierać?
Jadę jutro, nieodwołalnie — dokończył Jordan.
Na twarzy Floryana widać było pasowanie się z sobą.
— Chodź, proszę cię, zostań ze mną — do jutra, daj mi zebrać myśli.
Jordan nic już nie mówiąc, szedł z nim na górę. Siedli — milczeli.
Kilka razy z różnych stron próbował Małdrzyk zaczepiać przyjaciela, usiłując zachwiać jego postanowieniem — napróżno.
Jordan w końcu zamknął rozprawy temi słowy:
— Być bardzo może iż się mylę, że to co za środek zbawienny dla nas, dla ciebie uważam — nie będzie tak szczęśliwem jak się spodziewam; ale — wyrwać cię ztąd, jest koniecznością. Ty tu zgnijesz...
— A tam? — zapytał Małdrzyk.
— Nie wiem, możesz odżyć.
Wieczorem, Klesz sam wniósł że coś zjeść było potrzeba, ale poprowadził Floryana do piwiarni naprzeciw, gdzie kazał dać dwa kufelki piwa, chleba z masłem i szynki.
— To dosyć na umorzenie głodu — rzekł — a z kasą potrzeba się rachować ściśle.
0stygły, rozczarowany, zamyślony Małdrzyk, był na rozdrożu, nie wiedział to wybrać. Pozostać samemu, ze słabemi nadziejami? czy jechać mając z sobą energicznego za dwóch opiekuna?
O świcie Jordan był upakowany — nie namawiał go, ale sam sposobił się do drogi. Na pociąg odchodzący przez Kolonię do Paryża potrzeba było spieszyć. Małdrzyk, który chodził gorączkowo po izbie, nagle spojrzał na zegarek, twarz mu się wykrzywiła boleśnie.
— Jadę! — zawołał — chciałeś, zmusiłeś — jadę.
— Nie zmuszam! — odparł Jordan.
Filip, który na wszelki wypadek przyszedł się dowiedzieć wieczorem o przyjaciół, posądzając ich o zwłokę, zastał izbę pustą i starą służącą w pantoflach, zamiatającą ją, która mu rzuciła niechętnie odpowiedź na zapytanie:
— Wyjechali!!

Koniec Tomu I-go.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.