Na turniach/Orlą Percią na Kozi Wirch

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Limba
Tytuł Na turniach
Podtytuł Opowieści turystyczne z Tatr
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Przemysłowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
ORLĄ PERCIĄ NA KOZI WIRCH.

Marzenia czasem się spełniają. W rok później w pogodne upalne południe sierpniowe biwakowaliśmy przy Zmarzłym Stawie pod Zawratem. Oprócz mnie w wycieczce uczestniczyły panna Cesia i Lusia, tudzież kuzyn ich pan Witold i narzeczona jego panna Zosia. Liczba pięć była — jak śmialiśmy się — mistyczną dla naszych wycieczek. Lusia była z tego niezadowolona, że niewiast było więcej niż mężczyzn.
— To powinno być ustawowo zabronione w ten sposób chodzić w Tatry; każda kobieta powinna mieć co najmniej jednego przewodnika!
— A czemu pani nie postarała się — drwiłem — można było wziąć choć górala z blachą. Podobno bardzo mili ludzie, umieją doskonale bawić a nawet rozkochać damy. Sam widziałem na jednej z wycieczek taką parę: piękną Warszawiankę i młodego górala przewodnika, jak więcej zamiast na góry patrzyli sobie w oczy. Hej!
— O ten pan Karol! — biadała Lusia — ten zawsze daje mi się we znaki, czy jest, czy go nie ma! Pisze, telegrafuje: wyjeżdżam, jadę, przyjeżdżam, czekać na mnie z wycieczką i co? — fiasko. Istotnie można znienawidzić tego człowieka!
— A ja pani ręczę, że on w tej chwili wysiada z pociągu w Zakopanem; trzeba było poczekać.
— Ba! a chcieliście to czekać? Pan Tadeusz jak zobaczy Tatry, toby go i na łańcuchu nie utrzymał a jeszcze w towarzystwie pewnej panny, co tak anielsko przewraca oczyma.
— Lusiu! — mówiła Cesia — to nieładnie być zjadliwą.
— E! — odparła Lusia — czuję, że mam dziś usposobienie osy; chętniebym kąsała! Wyjeżdżam, jadę, przyjeżdżam! On gotów jeszcze w ślad za nami gonić w Tatry i dogonić nas naturalnie na Krupówkach w Zakopanem!
— Musisz darować kuzynko — mówił pan Witold — ale to moja wina. — Wszak wiesz, że mam tylko dwa dni czasu. Dziś całą noc trząsłem się koleją, a jutro w nocy muszę stanowczo wracać do Krakowa. Niepodobna było czekać. Zrobicie sobie z panem Karolem inną wycieczkę choć na tydzień; będziesz go mogła gruntownie bałamucić.
— I jabym była wolała, żeby wycieczka była o jeden dzień odroczona, gdyż wczoraj wróciłam dopiero z pięciodniowej wyprawy na stronę węgierską — rzekła śmiejąc się panna Zosia, jasna blondynka, z niebieskimi jak bławatki oczyma; ona się zawsze śmiała. — Nadto miałam jeszcze wczoraj w dolinie Świstowej przygodę; próbowałam zjeżdżać ze śniegu i tak ślicznie zjechałam, że natłukłam sobie kilka sińców na plecach. Zdaje się, że oboje z panem Witoldem będziemy wam, wprawnym taternikom kulą u nogi.
— Co do sińców — rzekłem — to te oddajemy pod opiekę panu Witoldowi a co do reszty, to iść będziemy powoli i zastosujemy się do państwa. Zresztą tu pod Zawratem zapóźno na refleksje, lepiej oglądajmy widoki.
Widok istotnie był piękny; szczególnie przykuwał nasze oczy Kozi Wirch swymi czarnymi ścianami, opadającymi pionowo ku Koziej Dolince.
— Gdzież jest sławny Zawrat? — pytała Cesia.
— Ot, ten żleb przed nami, zawalony piargami; to Stary Zawrat, którym wchodzono dawniej; obok na lewo po turniach Małego Koziego Wirchu biegnie ścieżka zwana Nowym Zawratem, wyprowadzająca na przełęcz, na której byliśmy zeszłego roku, idąc ze Świnicy. Jestem mocno ciekaw tej ścieżki, bo jej nie znam jeszcze i nikt zdaje się z nas jej nie zna, chyba może panna Zosia.
— Nie! myśmy przeszli przez Liliowe i Koprową przełęcz na południową stronę Tatr a wracaliśmy przez Polski Grzebień.
— Tym lepiej — ciągnąłem — dla wszystkich będzie to nowość. Musimy jednak mieć się na baczności, bo pamiętają panie moje opowiadanie o jednym znajomym turyście, jak on mi opisał Zawrat:
— Proszę sobie wyobrazić pięćdziesiąt trzypiętrowych kamienic jedna na drugiej a u szczytu najwyższej małą klamrę a pan stoi na tej klamrze.
Lusia wzruszyła ramionami lekceważąco, Zosia się śmiała a na twarzy Cesi odmalował się mały niepokój:
— O do licha! — rzekł pan Witold — zdaje się, że ja się znajdę w najgorszym położeniu, bo panie już wprawne turystki a ja zaczynam alfabet tatrzański. Pięćdziesiąt kamienic trzypiętrowych — to wcale nie zachęcające. j
— Właśnie, że zachęcające! — zawołała Lusia — nie ma nic przyjemniejszego, jak chodzić nad przepaściami po turniach.
— Panno Lusiu! — rzekłem — pamięta pani, jak zeszłego roku panna Erna wołała: ja się kocham w klamrach! — a potem przed klamrami usiadła i w płacz: ja nie pójdę, ja nie mogę.
— Szkoda, żem tego nie widziała — śmiała się panna Zosia — ta rezolutna, rozhukana Erna! kto by myślał!
— Może pani zobaczy jeszcze w gorszym wydaniu, gdy ja siądę na klamrach i będę biadał: ja nie mogę, ja nie pójdę!
— Co? pan, mężczyzna! tobym się pana całkiem wyrzekła mimo całego... — tu urwała.
— Co, mimo całego... — pytał żywo pan Witold.
— Mimo całego uszanowania — zaśmiała się Zosia.
— Widzę, — odparł Witold — że będę musiał zdobyć się na całą dozę bohaterstwa. O, smutny losie mężczyzny! nic dość, że musiałem zdobywać serce panny Zosi, muszę jeszcze zdobywać klamry i pięćdziesiąt trzypiętrowych kamienic.
— Niech pan zdobędzie choć ze trzy — wtrąciłem — ale na równinach — panna Zosia nic nie będzie miała przeciw temu!
Panna Zosia wybuchnęła zaraz gwałtownym śmiechem; nie darmo mówiono, że pannie Zosi wystarczy pokazać zgięty palec, aby zaraz rozległa się cała gama śmiechu.
— Proszę szanowne grono — rzekłem — wobec zamierzonej tury przez Zawrat na Orlą Perć i Kozi Wirch musimy przystąpić do obioru wodza. Wszyscy mamy równe szanse, bo nikt z nas tej drogi nie zna. Proszę o wnioski!
— Pan Tadeusz wybrany przez aklamację! — wołała Cesia.
— Zgoda! — wołali wszyscy.
— Za wybór dziękuję i oświadczam, że go przyjmuję ale pod pewnymi warunkami. Po pierwsze: nie mogę ręczyć, czy gdzie nie zbłądzimy a w następstwie nie przesiedzimy w turniach i noc całą, bo drogę znam tylko z opisu w przewodniku Chmielowskiego i to nie dokładnie, jako żem go dokładnie nie czytał. Mam go w plecaku, więc w razie potrzeby wezwę swą sekretarkę, którą mianuję pannę Cesię, aby nam odpowiednie ustępy odczytała ku ogólnemu zbudowaniu. Po drugie: nie mogę ręczyć za trudności drogi, bo ich sam nie znam. Po trzecie: nikt nie będzie poczytywał sobie i drugim za ujmę, jeśli nie damy rady i będziemy musieli wrócić. Zobowiązuję jednak wszystkich tu obecnych, iż o takim szpetnym wypadku zachowają wieczyste milczenie i nie zdradzą go ani słowem — tu skłoniłem się w stronę Lusi — ani rumieńcem — takiż ruch w stronę Cesi — ani śmiechem — dodałem, wskazując na Zosię — iżby plama na naszej sławie taternickiej nie stała się widna w całym Zakopanem.
— Ani myślę wracać! — krzyczała Lusia.
— Nie mów hop, póki nie przeskoczysz — rzekł na to pan Witold.
— A teraz — dodałem — my z panem Witoldem pójdziemy nabrać zapasów wody a panie raczą przedzierzgnąć się w strój męski a sukienki i swetry schować do worków.
Gdyśmy powrócili panny były już przebrane. Cesia była zakłopotana i rumieniła się, Lusia była rozbawiona swym strojem a Zosia się śmiała.
— Śliczny, zachwycający chłopiec! — mówiłem do Cesi, która coraz mocniej oblewała się rumieńcem.
Istotnie granatowe spodenki spięte niżej kolan na guziczki, czarne, jedwabne pończoszki, popielata bluzka w granatowe prążki i brązowy pasek obciskający kibić uwydatniały całą bujność i zgrabność dziewiczej postaci. Bluzka wycięta i kołnierz jej mocno odłożony odsłaniał bajecznie kształtną i białą szyję.
Witold był zachwycony znów swą narzeczoną, która ubrana w niebieski kostium, ze swymi jasnymi włosami i niebieskimi oczyma wyglądała jak cherubinek z obrazka. Także i Lusia wyglądała uroczo w męskim stroju ze swą łobuzerską minką.
— Teraz już jestem zadowolona, — mówiła — jest nas pięciu mężczyzn i nie ma niewiast w naszym towarzystwie. Bo po cóż chodzić z babami! Teraz jest dopiero prawdziwa taternicka wyprawa. Możebyśmy zrobili jakie pierwsze wyjście!
— Ba — odparłem — gdyby było co jeszcze do zdobycia! Wszystkie turnie, turniczki i turniątka miały już swych zdobywców. Sam sławny Janusz Chmielowski zdobył więcej turniczek, niż Don Juan serc niewieścich. Spóźniliśmy się niestety i musimy iść w cudze ślady.
Weszliśmy na turnię.
— Skała! to lubię! — wołała Lusia. — Bo te wszystkie piargi to naprawdę można znienawidzić. Każdy mężczyzna powinien być stały jak skała a nie zmienny jak ten piarg ruchomy.
— Jeśli panna Lusia porównywa mężczyzn ze skałą, to wie pani do czego w Tatrach przyrównałbym niewiasty?
— Do czegóż? — pytały wszystkie panny zaciekawione.
— Do siklawy tatrzańskiej! Bo to ślicznie się wygina, wdzięczy, połyskuje do słońca, stroi się w brylanty i dużo szumu robi.
— Ja wiem, wiem! — wołała Lusia, gdy reszta towarzystwa się śmiała — w tym ostatnim pan Tadeusz do mnie robi przymówkę. Ale niech będzie; jestem ruchliwa i hałasująca siklawa tatrzańska, to lepiej niż być bezwładnym, sterczącym nieruchomo głazem, na który każda koza wlezie.
W tej chwili wspięła się właśnie na głaz i przebiegała zgrabnie po jego stopniach.
— Otóż jest i drugie porównanie tatrzańskie — śmiał się Witold — kuzynka Lusia jest tatrzańską kozicą.
— To chyba ty kuzynie, jesteś świstakiem — odcięła się Lusia.
— A czym ja jestem? — dopominała się Cesia.
— Taką śliczną tatrzańską tęczą, jaką widzieliśmy zeszłego roku nad Wielkim Stawem!
Dziewczyna zarumieniła się i spojrzała na mnie przeciągle, widziałem, że poruszyłem w jej duszy rozkoszne wspomnienie.
— A czym ja jestem? — pytała Witolda panna Zosia.
— Śliczną szarotką! — odrzekł.
— Przecież szarotki nie są niebieskie — odparła, wskazując na swój kostium.
— Ale są takie miękkie i aksamitne, że się chce do ust je tulić.
Tu przycisnął do ust rękę panny.
— A z czymże mnie można porównać? — pytałem Cesię półgłosem.
— O różnie: z sokołem, co wisi wysoko i czyha na zdobycz; z przepaścią, co zagraża nieostrożnej turystce; z wichrem tatrzańskim, co porywa i unosi; ze słońcem, co pali.
Wstępowaliśmy na pierwsze klamry.
— Niechcę być ani sokołem, ani przepaścią, ani wichrem — rzekłem, stojąc na klamrze tuż za dziewczyną — chcę być słońcem, co pali.
— Ho! ho! — odezwano się z dołu.
— Ho, ho! — powtórzyła czarna Zawratowa Turnia.
— Tu pierwsze klamry! — wołałem.
— Klamry! — powtarzano na dole.
— Klamry! — wołało od turni.
Przeszliśmy pierwsze klamry gładko a Lusia spojrzawszy w przepaść, rzekła:
— Na trzy kamienice to może będzie, ale nie na pięćdziesiąt!
— Ba! to dopiero początek, — mówił Witold — zobaczymy, co dalej będzie. Jeśli tak dalej pójdzie, jak dotąd, to mam nadzieję, że panna Zosia mnie się nie wyrzeknie.
— Owszem — śmiała się panna Zosia — pan Witold jest moim uczniem w taternictwie, ale widać, że jest pojętny i ma zdolności.
— Czy tak pojętnym, jak w innych naukach? — pytałem.
— W jakich na przykład?
— Na przykład w miłości?
— O, przepraszam — chichotała Zosia. — w tym przedmiocie to pan Witold jest moim nauczycielem.
— I cóż panie Witoldzie?
— Talenta są duże — odparł Witold — pilność pozostawia do życzenia.
Odetchnąwszy, ruszyliśmy w górę. Ja z Cesią przodem, Lusia w środku, narzeczeni na końcu. Stanęliśmy u stóp stromego żlebiku wilgotnego od spływającej wody, opatrzonego od dołu do góry klamrami i łańcuchami.
— O, — rzekł Witold, spojrzawszy — tu będzie gorzej; no, moja śliczna nauczycielko! proszę o lekcję chodzenia po takich żlebach.
— E! — odparła panna Zosia, patrząc niepewnym wzrokiem w górę — zdaje mi się, że moje własne wiadomości nie sięgają tak daleko.
Jednak pięliśmy się i szło gładko; w jednym tylko miejscu panna Zosia, chwytając za łańcuch, włożyła w stopień skalny prawą nogę zamiast lewej i nie mogła następnie w żaden sposób dokonać koniecznej zmiany, aby wstąpić na wyższy stopień. Wtedy Witold z pewnym narażeniem się ujął pannę za obie stopy, zręcznie podniósł i dokonał zmiany, przestawiając nóżki. Oczywiście nie obeszło się przy tym bez krzyku i śmiechu.
— A ślicznie! — wołałem z góry — to uczeń uczy nauczycielkę!
Weszliśmy teraz w rodzaj korytarza utworzonego przez płytę odwaloną od ściany i samą ścianę. Lusia, opuszczając żleb, spojrzała w dół i rzekła:
— No tu będzie ze sześć kamienic.
— Coraz lepiej — mówił zadyszany Witold — Uf! nie brak tu emocji szczególnie z takimi niebieskimi pannami, co nie wiedzą, która noga prawa a która lewa. Zdaje się, że jak tak dalej pójdzie, to dociągniemy do owych pięćdziesięciu kamienic. Prawdę jednak mówiąc, to już wszystko jedno, czy się spadnie z wysokości sześciu czy pięćdziesięciu, skutek ten sam.
— Ba — rzekłem — wystarczy i jedna, aby kark skręcić; ale przecież jest różnica, bo z wysokości pięćdziesięciu człowiek spłaszczy się na placek.
— Brr! co za porównanie! — dodała Lusia — wcale nie życzę sobie zostać plackiem.
— Byłabyś plackiem z migdałami — rzekła panna Zosia — bo myślisz często o niebieskich migdałkach.
— A tybyś była plackiem ze serem — odcięła się Lusia — bo śmiejesz się jak — do sera.
— Panna Lusia istotnie dziś złośliwa — bronił narzeczonej Witold.
— To tęsknota tak działa — rzekłem — u jednych budzi tkliwość serca u drugich ostrość języczka.
Dalej trafiliśmy na eksponowaną mocno krawędź skalną, której szczupłe stopnie i klamerki dawały mało poczucia bezpieczeństwa.
Witold spojrzał w dół.
— Uf! tu już będzie z dziesięć kamienic!
— Placek się jeszcze z ciebie — kuzynie — nie zrobi — wtrąciła Lusia — ale tort na pewno i to prowansalski, maślany, bo strasznie masz maślane oczy, ile razy patrzysz na Zosię.
— Dziękuję! wolę być zjadaczem tortów, niż tortem.
— A więc ostrożnie! — mówiłem — kto nie chce zostać masą tortową.
Przezwyciężyliśmy i to miejsce szczęśliwie. Dalsza droga była już łatwą.
Stanęliśmy na przełęczy. Usiedliśmy na południowym zboczu i nasycaliśmy się widokiem, który dla narzeczonych był nowy. Rzeźba gór była tak wyrazistą, że widziało się niemal każdą rysę i każdy załom; rozkoszowałem się subtelnym odcieniem fioletowym skał, zwracając nań uwagę Cesi, a równocześnie traciłem głowę patrząc na Cesię. Dziewczyna czując, jaki czar roztacza, była rozpromieniona i szczęśliwa. Stwierdzałem z rozkoszą, jak czar miłości i gór harmonizują ze sobą; zdawało się, że jeden nadawał drugiemu ten stopień potęgi i mocy, które owładały całą duszę. Zwierzałem się z tego półgłosem Cesi a ona rozumiała mię doskonale i rozjaśniał się jej stan własnej duszy. Musieli to czuć i narzeczeni, gdyż objąwszy się patrzali zachwyceni to na siebie, to na góry.
Tylko Lusia, nie czując akordu miłości, mniej zachwycała się widokiem gór i rozwiązywała worek, dobywając z niego zapasów. Ten widok obudził we wszystkich uczucie głodu. Zapasy nasze były szczupłe, gdyż pośpiesznie złożona wycieczka nie dała czasu do staranniejszych przygotowań. Najgorzej było z wodą; półlitrowa manierka Witolda była już pusta, gdyż dzień był upalny, był więc w zapasie litr wody w mojej manierce. Tymczasem wszyscy wołali:
— Pić!
— Wody nie dam! — mówiłem — po posiłku zgotuję herbatę, bo ta lepiej gasi pragnienie.
Cesia rozpostarła bieluchną serwetkę na kamieniu, panny rozłożyły zapasy, ucztowaliśmy z zapałem. Przygotowałem tymczasem maszynkę i wkrótce boski nektar orzeźwiał nasze podniebienia. Niestety! ostatnią kroplę wody wylałem z manierki. Po herbacie dobyłem przewodnik Chmielowskiego.
— Biegła w piśmie sekretarko! — mówiłem do Cesi, otwierając książkę — proszę czytać ustęp: Orla Perć. Ot! tu się ona zaczyna — i wskazałem na biegnącą od przełęczy ku wschodowi grań Małego Koziego Wirchu.
— To jest Orla Perć? — mówiła Lusia ze wzruszeniem. — Boże! tak o niej marzyłam!
Cesia czytała, ja wyjąłem ołówek i pisałem na granicie liczby.
— Co pan tu dodaje? — pytała Lusia — zaglądając ciekawie.
— Godziny i minuty — odparłem — od Zawratu na Kozi Wirch razem trzy godziny!
— O widać profesor-matematyk! — drwiła Lusia.
— Moi państwo! — zabrałem głos — jako wódz dzisiejszej wyprawy muszę państwu przedstawić jasno wszystkie dalsze trudności. Wypada się zastanowić, czy nie należy zrezygnować z Orlej Perci i pójść najprostszą drogą do Pięciu Stawów, ewentualnie do Morskiego Oka.
— Co? nigdy w świecie! — zakrzyczano mię, a najgłośniej krzyczała Lusia — idziemy Orlą Percią!
— Dobrze, niech będzie! Ale proszę rozważyć! — Spojrzałem na zegarek. — Teraz jest druga! O pół do trzeciej wyruszamy, trzy godziny na Kozi, co najmniej godzina wypoczynków po drodze. Jesteśmy na Kozim o pół do siódmej w najlepszym razie; tam pół godziny wypoczynku — siódma. Przed ósmą się ściemnia, czyli, że na zejście do Pięciu Stawów mamy ze trzy kwadranse; strasznie mało, liczą dwie godziny.
— Zanocujemy na Kozim, pogoda przecudna! — było zdanie Cesi.
— To być może, nawet przymusowo, ale jest inna trudność: nie mamy wody. Droga idzie cały czas ot tak jak tu granią, w każdym razie po turniach, a na turniach nie ma wody.
— Boże! — wołała Zosia — cały staw wody przed nami! — i pokazała na staw pod Kołem.
— Tak! tylko proszę zejść i przynieść.
— Jakoś wytrzymamy — mówiła Cesia — mam trochę cukierków marmoladowych.
— Proszę nimi gospodarzyć umiejętnie i wydzielać tylko w ostatecznym razie.
— Byleśmy tylko gdzie nie zbłądzili — mówił pan Witold — z tego podobno najgorsze bywają katastrofy. Ale zdaje się, że droga dobrze jest wyznaczona.
Istotnie czerwone znaki gęsto biegły po grani.
— Przedstawiłem państwu ewentualne trudności a teraz sam głosuję za Orlą Percią.
— Brawo! — wołały panny.
— Tak robił Napoleon — rzekłem — pytał się o zdanie generałów a potem kazał uderzać do szturmu!
— A więc do szturmu! — wołała Lusia, nakładając plecak i wybiegając na grań. — Graniówka! to jest nowość!
Z wyjątkiem mnie, który znałem już grań Granatów i Wołoszyna, wszyscy byli w tej rzeczy nowicjusze. Ale szło dobrze.
— No! — mówiła Lusia — Erna by już tu siedziała i płakała, mając na obie strony przepaść.
— Panno Lusiu! lepiej się nie chwalić — uśmierzałem — bo kto wie, co nas jeszcze czeka. Oby i nasze łzy nie polały się na tych turniach!
Wczasie drogi na szczyt Małego Koziego Wirchu rzekła Lusia:
— Ależ ten znajomy pana Tadeusza to jakiś tęgi blagier! Gdzież owych pięćdziesiąt kamienic na Zawracie?
— Nie, panno Lusiu! ja już go rozumiem, on mówił względną prawdę.
— Jakżeż?
— Tak, widzi pani; on widocznie miał na klamrach porządnego stracha a strach ma wielkie oczy. Z pięciu kamienic zrobiło się pięćdziesiąt. To była więc prawda ale subiektywna, on mówił to, co widziały jego wystraszone oczy.
— Ach, tak! — śmiała się Lusia — chciałabym widzieć takiego turystę na klamrach, jak mu dygocą nogi.
— Jednak to śliczna rzecz chodzić po grani — mówiła Cesia — co za piękne widoki na dwie strony; o, widać Zmarzły Staw i Czarny Staw Gąsienicowy i Halę Gąsienicową. Jak niezmiernie przestronno! Prosto przed nami piętrzą się jakieś turnie, zresztą wszędzie powietrze i błękit!
— Tak — mówił Witold — tylko trochę za dużo tego powietrza i błękitu a za wąsko ziemi pod nogami. Ma się tę szansę, że można spaść na dwie strony.
— Taki wypadek zdarzył się w zeszłym roku na grani Rohaczów — rzekłem — dwaj turyści związani liną szli granią; jeden przeważył się na jedną stronę, drugi chcąc ratować, przechylił się na drugą, lina pękła i obaj spadli każdy w inną dolinę.
— Jezus Maria! — krzyknęła Cesia — i cóż się stało?
— Pozbierano ich kości.
— Och, ten zeszły rok był w Tatrach strasznie nieszczęśliwy — mówiła Zosia.
— Bo też państwo wleźliście na temat! — strofowała Lusia. — Przecież żaden dobry przewodnik nie opowiada o spadaniu z grani, gdy wiedzie turystów po grani!
— Panna Lusia ma słuszność — rzekłem — zapomniałem o swej roli i należy mi się nagana.
Z Małego Koziego Wirchu perć sprowadza nagle w dół a potem skręca na północ i wchodzi w żleb stromy i groźny. Dno żlebu było zasłane stromym śniegiem, który niżej urywał się nad bezdenną przepaścią. Po prawej stronie ściany były przybite liny druciane biegnące pochyło w dół. Wziąłem linę w rękę, próbując stąpić na śnieg, okazał się miękki, rozmokły i nie dawał stopom oparcia. Od razu zorientowałem się w położeniu.
— Proszę uważać — mówiłem, biorąc linę w obie ręce — trzeba przejeżdżać w powietrzu na obu rękach po linie! Na śnieg nie stawać, bo zdradliwy! Pod drugą liną jest już półeczka skalna, tam nogi znajdą oparcie. Jazda pojedyńczo, żeby liny zbyt nie obciążać! Następna osoba nie ruszy pierwej, aż poprzednia dosięgnie poza hak drugiej liny. Baczność i ostrożność! ekspozycja wielka!
Zacząłem jazdę; trwała kilka metrów. Minąwszy hak stanąłem na półce skalnej, trzymając następną linę w ręku.
— Teraz panna Cesia!
Cesia naśladowała me ruchy i przejechała zgrabnie i pewnie. Gdy doszła do mnie, przesunęliśmy się wzdłuż półki, aż umieściłem ją na bezpiecznym miejscu już poza żlebem. Sam wracałem do haka, aby nadzorować dalszych turystów. Dochodząc do haka, usłyszałem stłumiony krzyk. To Lusia, nie stosując się do mych wskazówek, chwyciła tylko prawą ręką za linę a lewą wsparła na ciupadze, którą wbiła w śnieg. Ciupaga wjechała nagle głęboko w rozmokły śnieg a dziewczyna zawisła na linie na prawej ręce. Próbowała wyszarpnąć drugą, ale ta była przywiązana do ciupagi, jak zwykle na turniach i nie mogła wydrzeć ciupagi ze śniegu. Zrozumiałem grozę położenia; rzuciłem się w mgnieniu oka po linie ku pannie, w kilka sekund dotarłem do niej a zawisłszy na jednej ręce, chwyciłem za jej lewą rękę.
— Proszę trzymać mocno linę! — rzekłem a potem targnąłem jej ręką i wydarłem wraz z ciupagą utkwioną w śniegu. W jednej chwili podniosłem jej rękę i przytknąłem do liny; chwyciła ją kurczowo. Wtedy odwróciłem się na linie i rzekłem:
— Już dobrze! ostrożnie za mną.
Przebyliśmy krytyczne miejsce, przeprowadziłem ją przez półkę ku Cesi; teraz dopiero spostrzegłem, że dziewczyna była śmiertelnie blada i mocno dyszała.
Cesia zajęła się siostrą, ja skoczyłem ku hakowi. Pomoc dalsza była zbędna; narzeczeni, którzy widzieli wypadek, przesuwali się ostrożnie i przeszli bez wypadku.
Gdy nasza gromadka zeszła się razem, Lusia była jeszcze blada ale już ochłonęła. Cesia trzymała ją w ramionach.
— Co ci jest Lusiu? — pytała zaniepokojona.
— Nic już — ale widziałam przed oczyma śmierć — mówiła Lusia, uśmiechając się blado. — Byłabym linę za kilka chwil z ręki wypuściła.
— Jezu Chryste! Lusiu! — mówiła Cesia, tuląc ją do piersi i zaczęła ją gwałtownie całować.
Usiedliśmy wszyscy około Lusi, jak koło dziecka, co wstało z niebezpiecznej choroby. Każdy na swój sposób obdarzał ją pieszczotą; wziąłem jej niefortunną lewą rączkę i bijąc z lekka, mówiłem:
— A nieposłuszna rączka! to się tak robi? tyle strachu nam napędzić!
— Już będę teraz posłuszna — odpowiadała dziewczyna.
Czuliśmy wszyscy, jak wspólne pożycie w Tatrach zbliża i jednoczy. Cesia patrzała na mnie szczególnym wzrokiem; rozumiałem; oto zyskałem u niej aureolę bohaterstwa i chciało mi się śmiać ze siebie; nie przewidywałem, że wkrótce będę musiał działać w sytuacji o wiele trudniejszej.
Na Zmarzłej przełęczy odsłonił się nam widok na przepysznie ukształtowaną Zamarłą Turnię; spojrzawszy na stronę południową podziwialiśmy jej wspaniałe krzesanice zbiegające pionowo ku Pustej Dolince. Niby te same widoki — ale jakże inne! Zmieniają się ciągle ramy, zmienia się zakres i rozległość panoramy, tudzież stanowisko widza; jedne szczegóły roztapiają się lub znikają gdzieś w głębi, inne występują na plan pierwszy.
Tak i teraz wystąpiła Pusta Dolina ze swymi polami śniegowymi a w głębi Czarny Staw, jeden z pięciu; wystąpiły na pierwszy plan zbocza Granatów po stronie północnej. Usiedliśmy na gładkich, pochyłych płytach.
— Patrzcie państwo — pokazywałem na zbocze Granatów — widzicie tam ścieżkę w serpentyny? W zeszłym miesiącu szedłem tamtędy sam na Kozi Wirch; wychodzi się aż na grań Granatów i schodzi się potem do żlebu Kulczyńskiego. Jest tam po drodze mocno pionowy, wąski komin dwudziestometrowy. Opowiem wam o swojej wędrówce tym kominem, który później spod ścian Koziego zobaczymy zapewne dokładnie. Będzie to dla nas nawet pożyteczne, bo tam spraktykowałem, jak należy przezwyciężać trudniejsze miejsca na turniach.
— Słuchamy, to będzie ciekawe — mówiła Lusia, która już odzyskała werwę.
— Otóż tak: stoję nad kominem; o! do licha! widać wskróś aż do dna Koziej dolinki, może nie pięćdziesiąt ale tak ze trzydzieści kamienic.
— Nie wielka już różnica! — mruknął Witold.
— Zsuwam się ostrożnie do komina, są chwyty i stopnie, skała twarda — dobrze. Zniżam się powoli, coraz gorzej. Mniej więcej w środku komin gładki ani ugryźć. Rozpieram się rękami i zsuwam, macając nogami — uf! nie ma gdzie buta wetknąć; w dodatku plecak okropnie wypycha z komina. Cofam się w górę, zaczepiam z przeproszeniem dolną częścią stroju turystycznego o jakieś wysterki skalne i niby siedzę. Co u licha — czuję jakieś stukanie w kominie. Rozglądam się — aha, to serce mi tak stuka! to emocja! Patrzę w dół — trzydzieści kamienic! patrzę w górę, brzeg komina wysoko. Próbuję na nowo zsuwać się w dół i macać nogami; ten sam skutek, znów rejterada w górę. Trzeba wracać! uf! wstyd i demoralizacja! Ale nie ma rady. Ba — jakże wracać? tyłem się nie wyspinasz a obrócić się w kominie z workiem na plecach ani mowy! Przyznajcie państwo, że pyszne położenie.
— Bajeczne! — wołały panny — i cóż, cóż?
— Zaraz. — Siedzę znów a w kominie coraz mocniej stuka i pot spływa z czoła na twarz. Przez jakiś czas nic nie myślę, potem zaczynam myśleć. To wszystkiemu worek winien, trzeba go zrzucić do Koziej Dolinki. Ba — myślę — obiecywałeś sobie doskonałą herbatę na Kozim Wirchu i pyszny obiad z szynką, jajami i ciastkami. Żal prawdziwy, ale worek wściekle wypycha z komina. Próbuję odpiąć rzemienie, ani rusz! ręce potrzebne do rozpychania się o ściany.
— Czekaj — mówię do siebie głośno; to dodaje otuchy, bo tak jakby dwóch było; ale głos w kominie brzmi głucho i grobowo — musisz być zmęczony. Siądź wygodniej, odpocznij i zagwizdaj sobie jaką melodię, to cię rozerwie, bo nudno tak siedzieć niby nie całkiem z dobrej woli. Cofnąłem się jeszcze wyżej, usiadłem wygodniej i gwiżdżę. Gdzieś na Kozim Wirchu odpowiada mi kozica; to mię zajmuje, wypatruję ją po turniach. Ale nie mogę dojrzeć. Czuję, że odpocząłem, stukanie w kominie ustaje, ale ogarnia mnie chłodny gniew. Jesteś truteń — mówi do mnie niby ten drugi — wlazłeś w pułapkę, musisz przecież myśleć, jak wyleźć. Macasz na oślep nogami, serce ci stuka a tu trzeba tylko zimnej krwi i rozwagi. Nic cię gorszego nie czeka, jak zjazd do Koziej Dolinki; niejeden kiep już w Tatrach zjechał, świat się nie zawali, jeśli i ty zjedziesz. Ten argument istotnie podziałał; uśmiechnąłem się: O to głównie chodzi, żeby świat się nie zawalił — rzekę głośno.
Przypatruję się teraz spokojnie ścianom komina, rozważam, obliczam. Tu jest chwyt, mały, ale jest! tam jest stopień, tam niżej drugi; najpierw prawa potem lewa noga — lewa ręka weźmie chwyt, prawa oprze się dłonią o ścianę, bo zadzierżysta. Wykonywam plan z cudowną precyzją a równocześnie mówię sobie, że nie dbam nic a nic o Kozią Dolinkę. Umyślnie patrzę na nią i drwię sobie z niej w żywe oczy; przecież świat się nie zawali — a to grunt, bo inaczej byłoby strasznie dużo huku. Udało się! Komin rozszerza się, staje się mniej gładki, po chwili stoję już pod nim i mówię sobie. No! obiad i herbata na Kozim Wirchu uratowane!
I smakowało mi potem bajecznie. Tu zdobyłem naukę i doświadczenie; główna zasada: nigdy na oślep! Im trudniej, tym zimniej, tym matematyczniej.
Panny śmiały się do rozpuku.
— Ależ to znakomite — mówiła Lusia rozbawiona — świat się nie zawali! nie, istotnie, to jest nadzwyczaj pocieszające!
Poszliśmy dalej i wyszliśmy na piękny taras pod ścianą Zamarłej Turni; później droga się urwała, na pionowej ścianie widniała żelazna drabina; nią zeszliśmy do Koziej przełęczy. Jest to wąski, dziki i ponury zakamarek, w którym nawet w ciche dni wiatr śwista. Opuściliśmy go zaraz, wspinając się na stronę południową po wysokich stopniach na ściany Koziego Wirchu; ścieżka wyprowadza na grań a następnie przerzuca się na stronę północną. Zaczynało nam dokuczać silne pragnienie.
— Królestwo za kubek wody! — wołała Lusia — ginę z pragnienia!
— Panno Cesiu — rzekłem — proszę nam dać po cukierku z marmoladą.
Cesia wydobyła torebkę.
— Dużo ich jest?
Policzyła.
— Piętnaście, po trzy na osobę.
Smakowało wybornie, ale pragnienie wzmagało się. Wypociliśmy przecież ze siebie nieprawdopodobne ilości wody, było gorąco.
— Pragnienie może nam rzeczywiście dać się we znaki — mówiłem do Witolda — sporo godzin przyjdzie nam jeszcze spędzić na turniach; będzie ciężko.
— Trzeba się uzbroić w cierpliwość! — odparł Witold.
Nagle na skałach nad nami ukazała się postać turysty, schodził z Koziego Wirchu. Gdy zrównał się z nami, powitałem go i zagadnąłem:
— Przepraszam, czy nie ma pan może wody? nie mamy ani kropli.
— Niestety, wody już dawno nie mam, ale trafiłem po drodze od Granatów na płatek śniegu i nabrałem do manierki. Mogę część odstąpić.
Wyjąłem saganek, z manierki wytrzęsło się z trudem trochę śniegu. Podziękowaliśmy turyście i poszedł.
— Śnieg — mówiłem — gasi chwilowo pragnienie, ale potem jeszcze gorzej zechce się pić.
Braliśmy
po gałce i kładli w usta; niestety, cała porcja wnet znikła. Szliśmy dalej północną ścianą Koziego — ale zauważyłem, że narzeczeni zostają w tyle i nikną nam z oczu. Chciałem czekać, ale Cesia mi szepnęła, żeby im zostawić trochę swobody, bo mają sobie dużo do powiedzenia.
— A my także — mówiłem.
Uścisnęła mię za rękę.
— Co to jest, że ich nie widać — mówiłem zaniepokojony po pewnym czasie, wszakże już dawno powinni nadejść.
— Ba! — wołała Lusia — pewnie gdzie siedzą pod skałą i tamują sobie nawzajem oddech.
Jednak czas mijał, nie nadchodzili.
— Nie, — rzekłem, wstając — tam coś zaszło; niech panie tu siedzą, ja pójdę szukać.
— Ho! ho! — wołałem.
Milczenie.
— Może Zosia osłabła — obawiała się Cesia — ona dziś właściwie szósty dzień na wycieczce. Idziemy razem, nasza pomoc może być potrzebna.
Wracaliśmy wszyscy; rozglądałem się bacznie.
— Ho! ho! — wołały panny.
Cisza. Ogarnął nas niepokój. Po dłuższym marszu w dół, stanąłem; ścieżka stawała się prawie poziomą i rozszerzała się w obszerny, piarżysty taras. Poszliśmy jeszcze dalej za załomy skalne.
— Przecież tu byliśmy wszyscy razem; poznaję ten kamień, sznurowałam sobie na nim bucik — wskazywała Lusia — a Zosia przysiadła obok. Potem oni tu zostali.
— Co to jest? — mówiła zaniepokojona Cesia — przecież się nie wrócili, ani nie mogli z nami się rozminąć.
— Ani jedno, ani drugie nie jest możliwe — odparłem, ale niepokój Cesi i mnie się udzielił. — Można tylko jedno przypuszczać, że zeszli ze ścieżki i zbłądzili.
— Boże — szepnęła Cesia — może im grozi niebezpieczeństwo, może gdzie spadli!
— Jezu Chryste! — wyrzekła Lusia i nagle pobladła.
— Nie trzeba zaraz przypuszczać najgorszych rzeczy; pan Witold choć nowicjusz, ale wcale dzielnie chodzi a panna Zosia przecież dość już wprawna taterniczka — uspokajałem.
— Ho! ho! —
Znów milczenie i cisza; zdawało mi się, że słyszę bicie serc naszych. Rozglądałem się bystro w sytuacji, wracając znowu na piarżysty taras; gdzieś tu musieli zejść ze ścieżki; znaki istotnie były tu zatarte z powodu piargu; ścieżka szła, wyginając się, pod ściany na prawo; na wprost szły jednak jakby mylne, może koziej perci.
Zszedłszy o kilkanaście metrów ze ścieżki, ujrzałem na piasku dziurkę wyraźnie od ciupagi a jeszcze dalej odcisk damskiego obcaska. Nie było wątpliwości, przeszli tędy. Wezwałem panny.
— Są ślady — wskazałem — jest prawie pewność, że szli tędy; prawdopodobnie więc weszli dalej w te skały.
Lusia miała bystre oczko, odkryła jeszcze jeden ślad wyraźny i poznawała bucik Zosi.
— Tak, tak, poznaję na pewno, bośmy przy Zmarzłym Stawie porównywały odciski swych stóp na śniegu. Boże, jeśli weszli tam na te ściany, to zginęli!
Tu nagle wybuchła płaczem. Cesia panowała nad sobą ale miała też łzy w oczach i usta jej drgały; patrzała na mnie pytającym i błagalnym wzrokiem.
— Moje złote! — mówiłem, starając się o swobodny ton — odwagi! Panna Lusia niech nie płacze, bo jeśli wszyscy siądziemy i zaczniemy płakać, to z tego niewielka będzie pomoc. Proszę tu siąść i czekać na mnie; muszę zbadać teren a o mnie się nie niepokoić, bo się turniom zjeść nie dam.
Dziewczęta siadły, ja ruszyłem powoli. Z piargu wstąpiłem na łatwe skały, które wyginały się w różne ściany tak, że wnet panny znikły mi z oczu. Lawirowałem, idąc prawie poziomo z lekkim odchyleniem w górę i wybierając takie miejsca, które mogły przedstawiać pozory ścieżki; przy tym hukałem często:
— Ho! ho! — i przystawałem, nadsłuchując. Cisza.
Po kilku takich próbach, gdy ściana zaczęła się stawać coraz trudniejszą, uczułem, że mi serce stuka, jak w owym kominie. Przebiegła mi straszna myśl przez głowę: To katastrofa! zbłądzili, weszli w ten labirynt ścian, turni, zachodzików i półek i — spadli. Przecież byliby gdzieś niedaleko i musieliby słyszeć hukanie.
— Ho! ho! — Cisza. Czułem, że włosy mi się jeżą na głowie. Szedłem dalej, stawiając w gęstych odstępach po dwa kamienie w kopczyk, abym sam mógł znaleźć odwrót. Wstąpiłem na poziomą, wąską półkę, która się wyginała w prawo naokoło skały; za skałą półka wkrótce się urwała, nie puszczało; natomiast odsłonił mi się widok na nowe ściany.
— Ho! ho! — wołałem donośnie.
— Ho! ho! — odezwały się głosy nade mną na ścianie.
Spojrzałem w górę: nade mną wyżej rysowały się sylwetki naszych zaginionych turystów. Siedzieli na ścianie, objąwszy się wpół, wołali i dawali znaki chusteczkami. Uczułem niezmierną radość; pewnie tam płaczecie, moje biedniątka — myślałem o Cesi i Lusi — a oni tu zdrowi.
— Ho! ho! panie Witoldzie! Cóż tam z wami?
— Niedobrze! — wołał — ani naprzód, ani wstecz!
— Siedźcie na miejscu! — krzyczałem — to najbezpieczniej! Będę się starał dać wam pomoc!
Wspiąłem się nieco po ścianie na występ skalny, skąd mogłem lepiej ich widzieć i ocenić położenie. Dalej ściana była gładka, u podnóża ogromna przepaść.
— Którędy dostaliście się na tę ścianę?
— Nie wiem — wołał Witold — szliśmy gdzieś tam niżej, potem w górę, potem wracaliśmy parę razy. Zbłądziliśmy. Tam nad nami widać było jakby ścieżkę; chcieliśmy się dostać do niej, ale nie puściło. Teraz nic nie widać! Ale ścieżka musi być w górze!
Wyjąłem lornetkę, aby zbadać teren. W pewnej wysokości ponad nimi dostrzegłem istotnie ścieżkę; zdawało mi się, że to będzie właśnie miejsce, z którego zawróciliśmy z pannami.
Byliśmy więc wtedy nad nimi, ale czemu nie słyszeli wołania? Rzecz prosta — przyszło mi na myśl — gdy my byliśmy tam, oni błądzili jeszcze znacznie niżej, widocznie głos gubił się w ścianach. Chodziło teraz o drogę do nich. Ściana, która dzieliła mię od nich, była — o ile mogłem ocenić — zbyt trudna do przebycia. Rozglądałem się po bokach, nie mogłem nic wypatrzyć. Wejście gdzieś musi być — myślałem — skoro wleźli, ale odnajdź je teraz, gdy oni sami nie mogą go odnaleźć. Obejrzałem ścianę nad nimi, wydawała się więcej poszarpana i znacznie łatwiejsza. Widziałem wyraźnie, że oboje siedzą pod niewielką przewieszką, nic więc nie mogą nad sobą widzieć. Chwilę rozmyślałem, potem postanowiłem.
— Ho! ho! panie Witoldzie! siedźcie na miejscu! Zaklinam na wszystko! Pomoc przyjdzie z góry, bo tędy na wprost nie ma zejścia. Tam krótsza przestrzeń i dostęp łatwiejszy! Przywiążcie chusteczki do ciupag i machajcie nimi w górę nad przewieszkę.
— Rozumiemy! — wołała Zosia — pomoc z góry! siedzieć na miejscu! machać chusteczkami!
Zacząłem się cofać; moje kopczyki wskazywały mi w tym labiryncie drogę. Niedługo byłem przy pannach, zdjąłem czapkę i ocierałem pot z czoła.
— Cóż? — wołały obie.
— Są cali i zdrowi, chwała Bogu!
— Gdzie? czemu nie przyszli?
— Bo nie mogą! siedzą na ścianie i ani w górę ani w dół!
— Boże! cóż będzie?
— Spokój i zimna krew! to przecież bajeczne szczęście, że zdrowi. Tam mogą siedzieć choćby dwie doby; jeżeli sami nie damy rady, sprowadzimy im pomoc. Mają zapasy.
— Mogą umrzeć z pragnienia! — mówiła Lusia.
— Jakoś to będzie! wracamy w górę!
Doszliśmy do pierwszego punktu.
— Ho! ho! — wołałem z góry.
— Ho! ho! — odezwało się z dołu, równocześnie dwie chusteczki białe zaczęły powiewać wśród skał.
— Tam są — mówiłem wskazując — niżej, ale skała ich zakrywa.
— Boże! jakże do nich się dostać? — mówiła z lękiem Cesia — okropna przepaść!
— Cesiu! — odparłem — pamiętasz: nigdy na oślep! zimna krew! Proszę tu siadać i odpoczywać, ja też trochę odpocznę, potem spróbuję zejść do nich.
Zdjąłem worek i odpiąłem od ręki ciupagę.
— Boję się — mówiła Cesia, drżąc — boję się, że to będzie kara za naszą grzeszną miłość.
— Miłość nie jest grzechem — mówiłem, całując jej rękę — nasza miłość liliowa.
Zacząłem schodzić.
— Będę się modliła — mówiła Cesia.
— Dobrze!
Jak przewidywałem, ściana była trudna, przepaścista, ale twarda, miała niezłe chwyty i stopnie. Niżej jednak stawała się coraz gładszą; musiałem się posuwać z wielką ostrożnością. Wtedy przypomniałem sobie opowiadania mego kolegi Toma, zawołanego taternika, jak chodził po takich ściankach boso. Zdjąłem buciki i umieściłem bezpiecznie w zagłębieniu skalnym; rzeczywiście w skarpetkach szło się po płytach i ściankach znakomicie zwłaszcza, że granit był szorstki.
Chusteczki widniały przede mną coraz bliżej i zarazem głowa przewieszki, pod którą oboje siedzieli. Nad przewieszką był nawet dość wygodny tarasik, to mi dodawało otuchy. Położyłem się na brzuchu i czołgałem się ku krawędzi.
— Jestem tu nad wami — mówiłem.
— Brawo! — wołali narzeczeni.
Przesunąłem głowę za krawędź przewieszki; zobaczyliśmy się nawzajem.
— Jakże tam? — pytał Witold.
— Byłoby dobrze; najgorszy sęk ta przewieszka! Wygląda tak, że musicie zrobić to pierwsze wyjście.
— Tu niżej są małe stopnie — mówił Witold — ale co w górze?
— Owszem są chwyty twarde, choć małe. Tu głowa przewieszki jest pęknięta, można wetknąć w szparę rękę, są zęby; ale hola! proszę zdjąć buciki i włożyć do worków.
— Dobrze — mówił Witold — rozumiem.
Tymczasem upatrzyłem sobie nieco wyżej blok skalny, za który mogłem silnie chwycić lewą ręką, prawą dostawałem do krawędzi przewieszki.
— Proszę podsadzić najpierw pannę Zosię — mówiłem — prawą rękę niech włoży w szparę, na lewą jest tu chwyt a potem ją chwycę i podciągnę.
Czekałem.
— Zosia idzie! — był głos Witolda.
Białe rączki ukazały się na krawędzi przewieszki a potem błysnęła jasna główka; śmiała się nawet teraz. Wskazałem jej chwyt, ujęła go; wtedy chwyciłem za tę rękę mocno.
— Teraz w górę i na brzuch! — mówiłem.
Gibka panna przeczołgała się zgrabnie, ja ciągnąłem z całej siły; znalazła się przy mnie.
— Cudownie! — rzekłem — proszę odejść nieco wyżej. Teraz worki!
Witold podał mi ciupagę, do toporka przywiązywał po kolei dwa worki; wyciągnąłem je ostrożnie w górę. Zosia odbierała i swój zaraz wzięła na ramiona.
— Wspinam się! — wołał z dołu Witold; powtórzyła się poprzednia scena o tyle jednak trudniej, że już bez pomocy z dołu. Poszło jednak szczęśliwie i byliśmy za chwilę razem.
— Teraz odpocząć trochę i ostrożnie za mną.
Witold spojrzał w dół i rzekł:
— No, teraz to istotnie jest nareszcie pięćdziesiąt kamienic; mogły być z nas placki!
— Ostrożnie — rzekłem — jeszcze mogą być! ta ścianka niełatwa.
Włożył worek, szliśmy w górę; po drodze zabrałem buty, które Witoldowi włożyłem do worka. Zobaczono nas z góry; rozległy się okrzyki radości.
Po chwili byliśmy już razem a Zosia przechodziła po kolei w ramiona Cesi i Lusi, które ją gwałtownie całowały; łzy radości lały się z pięknych oczu.
— Boże! — mówiłem — znów płaczą! Nie płaczcie panny, bo resztę wody wypłaczecie!
Nagle Lusia spojrzała na nas, otarła oczy i wybuchnęła gwałtownym śmiechem.
— Toż oni wszyscy boso! a gdzież buty?
— Koboldy gór — odparłem — zabrały je w okup za to, że nas puściły cało.
A Witold zrobił komiczną minę i rzekł, wskazując w dół:
— Tak, tak — zamiast nas nasze buty leżą w Koziej Dolince.
— Cóż teraz będzie? — śmiała się na zabój Lusia — takich turystów jeszcze w Tatrach nie widziałam.
— W każdym razie nie będziemy siedzieć i beczeć, jak to czasem robią pewne panny! — a potem dodałem: — A co nie ostrzegałem: oby i nasze łzy nie polały się na tych turniach! Ale żart na bok; narzeczeni są i buty są! No! chwała Bogu! Zmarnowaliśmy jednak z godzinę cennego czasu. A i teraz trzeba wypocząć!
Wdzialiśmy buciki i zaczęły się opowiadania.
— Cóż wy robiliście tam na ścianie? — pytała Cesia Zosię.
— Co? — śmiała się Zosia a potem przechyliła się do ucha Cesi; jednak usłyszałem: ca-ło-wa-li-śmy się!
Teraz Cesia wybuchnęła śmiechem:
— Boże! w takim położeniu!
— Co? jak? — pytałem.
— E! niepotrzebna ciekawość! — odparła mi Zosia.
— Wiecie państwo, jak zachowała się panna Zosia na tej wściekłej przewieszce, gdy ujrzałem jej głowę i gdy sama wisiała wprost nad przepaścią?
— Jak?
— Śmiała się!
— No, wiecie państwo! — krzyknęła Lusia. — Ja tu beczę jak dziki osioł a ta dziewczyna tam się śmieje! Ona umierając, jeszcze będzie się śmiała!
— A jak to beczy dziki osioł? — pytał Witold.
— Wiedziałbyś kuzynie — odcięła się Lusia — gdyby ci Zosia spadła do Koziej dolinki.
Witold zaś mówił:
— Myśmy źle zrobili, że po zmyleniu ścieżki szliśmy na oślep, ale nas potem zwabiła ta ścieżka. Dopiero na przewieszce zrozumiałem dobrze zasadę: „nigdy na oślep“. Tam trzeba było ściśle obliczać.
— Patrzcie państwo! — pokazywałem — widać stąd jak na dłoni mój komin pod granią Granatów!
Wszyscy oglądali to bez szkieł, to przez lornetki a Witold rzekł:
— Siedząc tam pod przewieszką, mieliśmy jednak jedną pociechę z panną Zosią: Przecież świat się nie zawali a to grunt, bo by było bardzo wiele huku!
— No, no, kuzynie — mówiła ze ślicznym uśmiechem Cesia — wiem, wiem; były tam jeszcze i inne pociechy. Ale teraz musimy sobie przyrzec, że więcej już się nie rozdzielimy pod żadnym pozorem. Wspólna dola i niedola. Boże! co myśmy tu przeżyły, gdy pan Tadeusz schodził w dół nad tą przepaścią i zniknął nam z oczu! Nie, nie! pilnujmy się gromadki i idźmy wszyscy razem. Jeśli ginąć, to wspólnie!
Potem podeszła do mnie i ścisnęła mi mocno rękę:
— Jestem niezmiernie wdzięczna.
A oczy jaśniały wszystkimi blaskami wdzięcznego dziewiczego serca. Dalsza droga odbyła się już bez zdarzeń i wyszliśmy wreszcie na Kozi Wirch. Spojrzałem na zegarek, było po siódmej.
Na końcu ogromnego łańcucha Tatr za wierchami zachodziło właśnie w szkarłatnych blaskach słońce. Było jak rozżarzony metal i zapadało za wał chmur, które mieniły się wszystkimi blaskami purpury i złota. Spoza krawędzi karminowych chmur wystrzelały wysoko na nieboskłon smugi złociste promieni. Na wschód od nas Miedziane a dalej Żabie szczyty, Rysy, Wysoka, Garłuch, Lodowy i potężna, rozłożysta Szeroka Jaworzyńska, wreszcie Hawrań były całe purpurowe.
— Przecudny widok! żarzenie się gór! — mówiła Cesia. — Co za przepyszny zachód!
— Ba — rzekł Witold — czy nie wróży on zmiany pogody a nawet burzy? Patrzcie jak szybko rosną te wały chmur!
— Co za cudowna chmura! — wskazywała Lusia na południowy zachód.
W tej stronie nieba bliżej nas wisiał w otchłaniach niebios samotny, fantastycznie skłębiony obłok, olśniewający blaskiem swych świateł i barw. Jakby roztopiona olbrzymia bryła złota, w której żar powypalał pełno szczelin, jam i wgłębień, jaśniejących roztopionym metalem, po brzegach olśniewających bielą śniegów lub płonących czerwienią krwi. Widok był czarujący i przykuwający wzrok tym silniej, że obłok zmieniał kształty, w jednych miejscach się wydymał, w drugich zapadał i mienił się barwami tak silnie, że trzeba było mrużyć oczy. Na turniach Koziego Wirchu i na naszych własnych postaciach i twarzach świeciły czerwone odblaski. A tymczasem doliny i stawy pod turniami były już w głębokim cieniu, tylko Wielki Staw, w którym odbijały się rozżarzone turnie Miedzianego grał wszystkimi tonami czerwieni, granatu i fioletu.
Rozsiedliśmy się na skałach, położyłem się na płycie a Cesia siadła u mej głowy.
— Jej! — biadała Lusia, padając na głaz — ratujcie! umieram z pragnienia!
Istotnie pragnienie silne, niemiłosierne dokuczało nam wszystkim.
— Panno Cesiu! cukierka! rozdzielić ostatnią porcję!
Każdy dostał po cukierku; śliczne paluszki wsunęły mi malinę w usta i zostały chwilę na mych ustach.
— Otóż to jest niedola taternicka! Wszystkie przeciwności naraz! Tam cały Wielki Staw pełen najpyszniejszej wody, a tu giń z pragnienia! Och, żeby choć taka długa rurka, którą by można włożyć stąd do stawu i pociągnąć.
— Panna Lusia nic się nie zna na prawach fizyki — a doświadczenie Toricell’ego!
— Wiem, wiem! wodę można wyciągnąć na dziesięć metrów!
— Tak a my jesteśmy siedemset metrów nad Wielkim Stawem!
— E! — mówiła Lusia — co mi z fizyki! Cała fizyka wraz z jej profesorem nic mi nie pomoże w tym utrapieniu!
— A może jeszcze pomoże!
Wyjąłem z worka kawał sera i ukroiłem płatek.
— Panno Lusiu! niech pani to położy na języczek.
Był to świeży ser owczy, który kupiłem u gaździny na Hali Gąsienicowej. Wilgotny płatek gasił nieco pragnienie; próbowaliśmy wszyscy a Lusia mówiła:
— Rzeczywiście — łagodzi to nieznośne uczucie.
— A widzi pani! nie trzeba wydziwiać na fizykę i jej profesorów. Może jeszcze pociśniemy tę skałę i ze skały woda wytryśnie! Zresztą z Tatrami to tak jak z miłością: kto chce kochać, cierpieć musi; kto chce bujać w Tatrach, także cierpieć musi.
— Boże! — mówiła Lusia — gdyby nie ci błędni turyści, co to lubią umyślnie się odosabniać i szukać sobie zakątków w niedostępnych turniach, bylibyśmy może już na dole i piłabym tę wodę, tę cudną purpurowo-granatową wodę.
— Na pociechę opowiem pannie Lusi jedną historyjkę, którą mi opowiadał Kulig, właściciel hotelu „pod Giewontem“ o jednym turyście.
— Prosimy — mówiły panny.
— Jednego dnia w lipcu w tym roku zajechał do hotelu oficer austriacki. Wieczorem przy kolacji rozłożył na stole mapę generalnego sztabu i studiował. Potem zawołał gospodarza i polecił przygotować sobie kotlet cielęcy i dwie kromki chleba z masłem do papieru. Na zapytanie, dokąd się wybiera, odrzekł, że do Morskiego Oka przez Waksmundzką polanę a potem przez Polski Grzebień do Szmeksu.
— Może panu trzeba przewodnika, górala? — pytał gospodarz.
— Przewodnika? nigdy w świecie! ot! tu mój przewodnik — i wskazał na mapę. Gospodarz wyjaśniał mu trudności, brak napisów i znaków — nie posłuchał. Nazajutrz rano o świcie poszedł. Dzień zrobił się mglisty, w nocy lunął deszcz i lał cały następny dzień. Wieczorem siedzi gospodarz na werandzie, gdy drzwi się otwierają i wchodzi niefortunny turysta cały obmoknięty i zbłocony.
— Ach, panie gospodarzu — mówi, zrzucając pelerynę i plecak i siadając do stołu — proszę jeść!
— Może usmażyć kotlet? — pyta gospodarz.
— Co? kotlet? trzy, panie, trzy duże kotlety! — pokazywał na palcach.
Zjadł potem wszystkie trzy, wypił parę butelek piwa i jeszcze kazał sobie podać dużą porcję leguminy. Okazało się, że gdzieś na Psiej Trawce zbłądził w lasach i we mgle, chodził w kółko, wlazł potem na jakieś piargi, być może, że w dolinie Pańszczycy.
— Gdzieś pan nocował? — pytał gospodarz.
— Gdzie? pod kosówką, panie, rozumie pan? pod kosówką, cały mokry.
Śliczny nocleg w ulewny deszcz! Następnego dnia znów błądził w kółko i głodował, aż pod wieczór wylazł z lasu i trafił do Jaszczurówki. Stąd wrócił do hotelu. Gospodarz poradził mu wypić parę szklanek herbaty z rumem do łóżka a rzeczy oddać do kuchni do wysuszenia. Dwa dni leżał w łóżku a gdy się wypogodziło, wziął sobie górala-przewodnika i jeszcze sześć kotletów na drogę. Tak to ludziom wiedzie się czasem w Tatrach.
Tymczasem słońce zaszło, chmury zaciągnęły niebo na zachodzie. Turnie, które z purpurowych stały się różowe, potem szare, teraz były fioletowe i przybierały coraz ciemniejsze tony; widocznie mrok się rozsiewał. Radziliśmy o swym położeniu.
— Mamy dwie możliwości: — mówiłem — albo tu zostać na nocleg, który mógłby nam przynieść cudowne wrażenia, albo schodzić w dół ku Wielkiemu Stawowi drogą, której nikt z nas nie zna i naturalnie po ciemku, co najwyżej przy latarni, którą mam we worku.
— Przecież pan Tadeusz musiał tą drogą schodzić, skoro był na Kozim Wirchu — rzekła Lusia.
— Nie, panno Lusiu! schodziłem wtedy do Koziej dolinki żlebem Kulczyńskiego. Ścieżka tu zaraz pod szczytem dzieli się na dwie drogi. Proszę więc o radę i zdanie szanownego sztabu przed tą nową kampanią.
— Tu byłoby cudownie nocować — mówiła Cesia — tak w gwiaździstą noc pod sklepieniem nieba i jeszcze przy księżycu, bo kilka dni temu była pełnia, księżyc więc wkrótce powinien się ukazać. Wieczór taki ciepły. A rano wschód słońca!
— Możeby zostać, jesteśmy zmęczone — mówiła Zosia.
— Tak — prawiła Lusia — księżyc, gwiazdy, śliczne rzeczy — a tu język sztywnieje z pragnienia. Ja radzę schodzić!
— To prawda! — rzekłem — ja sam czuję to sztywnienie języka i niemiłą suchość skóry.
— Moi państwo — zabrał głos Witold — trzeba sprawę dobrze rozważyć. Za noclegiem tutaj przemawia nasze zmęczenie; co do gwiazd i księżyca to zaczynam wątpić, bo te chmury na zachodzie mię niepokoją; to przemawia przeciw. Nuż przyjdzie burza z piorunami, wtedy na szczycie niebezpiecznie. Za schodzeniem przemawia pragnienie; może niżej będzie woda; przeciw — noc i ciemność. Wybór istotnie trudny.
— Dodajmy do tego — rzekłem — że droga w dół trwa normalnie dwie godziny i ma być łatwa naturalnie przy dziennym świetle. Są więc dwa wnioski: jeden panny Cesi za noclegiem, drugi panny Lusi za zejściem. Czy mogę oddać pod głosowanie? kto ma jeszcze co do powiedzenia?
Nagle między chmurami na zachodzie przebiegła zygzakowata błyskawica.
— Chmura powiedziała! to rozstrzyga — rzekł Witold — schodzimy!
— Schodzimy! — mówiły panny.
— A więc schodzimy! Worki na plecy i w drogę!
Wkrótce doszliśmy do miejsca, gdzie na lewo odchodzi wyraźna ścieżka ku Granatom; ścieżka na prawo gubi się w piargach rozłożonych tu szeroko i tworzących początek żlebu. Było coraz ciemniej. Prosiłem bystrooką Lusię, żeby szła przede mną, ale we dwoje nic nie mogliśmy na piargu wypatrzyć. Szliśmy powoli w dół piargiem i wreszcie znaleźliśmy się w piarżystym, rozłożystym żlebie. Na dole połyskiwał jeszcze Wielki Staw, kierunek był dobry; wspinać się po ciemku po bocznych, choć niewysokich skałach i szukać ścieżki było niepodobieństwem. Zatrzymałem całą gromadkę.
— Zdaje się, że zgubiliśmy ścieżkę, gdyż zwyczajnie żlebami one nie idą; ale cofać się w górę i szukać jej po ciemku też nie można. Chyba będziemy schodzić żlebem, ale za szczęśliwą przeprawę nie można ręczyć, bo te żleby zwykle bywają w dole podcięte progami. Może jednak niżej będzie woda.
— Och! wody, wody! — jęczała Lusia.
Usiedliśmy na głazach, wydobyłem latarkę i zapaliłem świecę.
— Jednak latarka to w Tatrach dobra rzecz! — mówiła Cesia.
— Oczywiście — odparłem — często turystę ratuje. A pamiętacie panny nasz zeszłoroczny nocleg na strychu, jak nam się przydała latarka Karola!
— Tak! — tylko ciągle gasła!
— Jej! — mówiła Lusia — już my to mamy szczęście do tych przygód! Inni ludzie chodzą po górach i nic — a nam to przygoda za przygodą. Boże! umieram z pragnienia! Och, och! — i zaczęła płakać.
— No! wiecie panny — mówiłem — to płaczcie już wszystkie a my będziemy spijać łzy z waszych oczu, przynajmniej my ugasimy pragnienie.
Lusia podniosła głowę i otarła oczy:
— Tak! wy zawsze chcecie przywilejów. Ale figę z makiem! Cierpcie i wy, kiedyście nas tu sprowadzili!
— Ja sprowadziłem! — a to wyborne! A nie ostrzegałem na Zawracie! a nie radziłem wprost do Pięciu Stawów! Kto mię pierwszy zakrzyczał: Nigdy w świecie! na Orlą Perć! Masz Orlą Perć — orlico!
Lusia zamilkła.
— Ślicznie! — wmieszała się Cesia — jeszcze się pokłócicie w takim położeniu!
— O, gdyby tu był pan Karol! — odezwała się znów Lusia — on by nie tak się wykłócił z panem Tadeuszem!
— Pewnie! pan Karol, ideał! Jabym ręczył, że gdzieś teraz po nocy tłucze się po Tatrach i szuka gwiazdy swych myśli, przy czym może karku nadkręcić!
— Proszę nie drwić, bom rozdrażniona! — tupnęła nóżką Lusia.
— A ja będę drwił, bom także rozdrażniony!
Lusia uderzyła w płacz. Cesia ją objęła.
— Lusiu! przecież pan Tadeusz żartuje! Co ci?
Podszedłem do Lusi.
— Panno Lusiu! niechże pani nie płacze; to były żarty — przepraszam.
— Nie chcę! pan Tadeusz jest niegodziwy, nie-go-dzi-wy! Jak można mówić, że kark skręci!
— Ależ nie skręci, nie! co najwyżej podbije oko, jak to zrobił tej zimy w nocy na nartach.
— Jak to było? — pytała Zosia; Lusia przestała płakać.
— Historia krótka: chciał dogonić jakieś towarzystwo narciarskie, idące na Pilsko, jechał w nocy na nartach, zleciał z dziesięć metrów po śniegu, wpadł w krzaki i podbił oko. A teraz w drogę!
Świeciłem latarką i szliśmy powoli dnem żlebu; piarg się skończył, zaczęła się skała; łatwiejsze i trudniejsze stopnie ale bez większej ekspozycji, więc świecąc latarką i przeważnie siedząco zsuwaliśmy się po głazach. Szło to powoli, gdyż na gorszych miejscach każdej osobie trzeba było osobno świecić.
— Czemu to nie ma jeszcze księżyca? — mówiła Cesia.
— Rzecz prosta — odparł Witold — niebo widocznie się zachmurzyło, bo i gwiazd nie widać.
Tymczasem gdzieś za Kozim Wirchem od zachodu błyskało.
— Burza na nas idzie — rzekłem — ale jest za turniami; napadnie nas nagle!
— Jeszcze tego potrzeba! — biadała Lusia — jeszcze jedna przygoda! Ja już nie mogę.
Siedliśmy dla odpoczynku; pragnienie mię tak paliło, że mówić nie mogłem i czułem ogólne osłabienie; tego stanu zresztą doświadczali wszyscy. Zdawało się, że kropli wody nie ma w naszych ciałach, skóra jakby pękała.
— Chyba rozciąć żyłę i pić własną krew — mówiła Zosia.
— Jaką krew? — jęczała Lusia — u mnie w żyłach to zrobiła się chyba kasza. O jak mi pulsa w skroniach biją!
Oświetliłem latarką dno żlebu, szukając wody, było suche. Żal mi było panien; patrzałem na Cesię; widoczne było, że i ona cierpi, ale uśmiechała się do mnie blado.
Latarka miała zbyt krótki łańcuszek; rozgrzawszy się, piekła w palce. Oddałem ją Witoldowi, który ją zawiesił na guziku; szedł teraz przodem i świecił; lawirowaliśmy to jedną, to drugą stroną żlebu, to samym dnem, ale było coraz stromiej i gorzej. Od Witolda wzięła latarkę Cesia, która z panien najwięcej okazywała wytrzymałości; chwilę jeszcze szliśmy, nagle stanęła; błyskało już coraz silniej.
— Tu pod nami próg i przepaść — rzekła.
Wziąłem latarkę, założyłem na ciupagę, żeby lepiej przed sobą oświetlić skały: ciemna otchłań była pod nami; zresztą ujrzałem ją wyraźnie przy błyskawicy.
— Nie możemy iść dalej — rzekłem — trzeba siadać! Cofnijmy się nieco wstecz, by dalej być od przepaści; siadać na zboczu, bo w razie burzy mogą środkiem żlebu toczyć się kamienie.
— Świeca gaśnie — rzekła Cesia. Dopalała się w istocie.
— Wszystkie nieszczęścia i przygody! — biadała Lusia — chyba żywi z tego żlebu nie wyjdziemy!
Mogłem jeszcze tyle poświecić, że wyszukaliśmy jakie takie płyty do siedzenia. Ledwo siedliśmy, świeca zgasła i zrobiła się ciemność przerywana coraz częściej błyskawicami; za nimi szły już głuche grzmoty. Narzeczeni siedli nieco wyżej w osobnej grupce; ja z Cesią i Lusią utworzyliśmy drugą.
— Proszę worków nie zdejmować, na plecach lepiej się chronią od deszczu — mówiłem — przygotować peleryny.
Miałem nową, dużą, gumową pelerynę.
— Zrobimy z niej namiot na nas troje; panie nałóżcie swetry, ja włożę serdak.
Pomogłem im wydobyć z worków swetry. Ledwie wdziały, uderzył piorun gdzieś na Kozim Wirchu i zaczęły padać duże krople deszczu.
Przytuliliśmy się do siebie, okryli peleryną, którą spiąłem na guziki, tak iż tworzyła doskonały stożkowaty namiot. Objąłem obie panny a one otoczyły mię ramionami dla bezpieczeństwa, okrywając mię swymi pelerynami.
— Zaraz będzie woda — mówiłem do Lusi — deszcz coraz lepszy, ten deszcz będziemy błogosławić. Panna Lusia się nie gniewa?
— Nie, nie! — śmiała się już dziewczyna ucieszona nadzieją wody.
Gdy poczułem, że z peleryny deszcz już dobrze ścieka, podniosłem jeden brzeg w górę i złożyłem we fałd na kształt rynny.
— Niech panna Lusia wystawi tu głowę i przytknie tu usta.
— Gdzie? — pytała.
Błysnęło silnie.
— Ot tu! — pokazałem przy błyskawicy.
Dziewczyna przyłożyła usta.
— Woda! — krzyknęła ucieszona i piła chciwie; z gumowej rynny płynęła strumieniem woda. Piła potem Cesia, piłem i ja i znów powtarzaliśmy kolejką.
— A co? — mówiłem do Lusi — przydał się fizyk-profesor! Nie sztuka mieć wodę, sztuka zbudować wodociąg!
— Uwielbiam fizykę i jej profesorów! — śmiała się Lusia.
Objaśniłem potem Witoldowi, jak mają zrobić; pili także, ale z większą trudnością gdyż mieli peleryny wełniane. Pioruny biły coraz gęstsze, chwilami zdawało się, że wszystkie turnie Koziego Wirchu walą się w dół; deszcz bił ulewny ale wichru prawie nie było, być może, że ściany żlebu nas chroniły. Nagle na dnie żlebu powstał szum — to wody staczały się ze szczytu na dół.
— A co? jak dobrze, żeśmy nie siedli na dnie żlebu; byłaby kąpiel i mogłaby nas woda spłukać w przepaść!
— Czuję się jak odrodzona — mówiła Lusia.
— Gdy burza przejdzie, zgotujemy sobie wyborną herbatę — rzekłem — a panna Lusia dostanie podwójną porcję. Jednak czuje się pewne zmęczenie.
Oparłem głowę na ramieniu Cesi; otuliła mię mocniej, czułem w niej drżenie rozkoszy. Mimo ulewy i huku piorunów było nam niezmiernie dobrze.
Wreszcie deszcz przestał padać, nawała przesunęła się gdzieś poza Koprowy Wirch i rozwidniło się odrobinę tak, że choć na dwa kroki można było odróżnić skały. Wtedy zeszliśmy na dno żlebu, którym płynął z szumem obfity strumień wody; piliśmy jeszcze a potem wyszukaliśmy po drugiej stronie duże, płaskie płyty granitowe, na których można było wygodnie zabrać się do posiłku i spędzić resztę nocy. Po zaspokojeniu pragnienia obudził się gwałtownie apetyt. Wydobyliśmy zapasy. Zapaliłem tymczasem maszynkę spirytusową a Cesia naparzyła herbatę, która smakowała nam wybornie. Odzyskaliśmy zupełnie humory a Lusia mówiła:
— Te przygody mają jednak bajeczny urok! Pewnie, gdy się jest w niebezpieczeństwie, lub się cierpi, to wtedy można i beczeć — ale potem jakież to miłe wspomnienia. Och, żałuję, żem nie pozwoliła panu Tadeuszowi pić łez z mych oczu, byłby to nadzwyczajny sposób gaszenia pragnienia.
— A widzi pani! a pani się jeszcze ze mną kłóciła. Ale czy łzy gaszą pragnienie, to wątpię, bo podobno są słone.
— A czy teraz to nie romantycznie — mówiła Zosia — siedzieć w nieznanym żlebie nad jakąś bezdenną przepaścią, nie wiedząc, czy się z tego żlebu da wyleźć, w ciemną noc, wśród burzy!
— No, burza już minęła — rzekł Witold.
— A wyleźć ze żlebu da się w każdym razie, bo ostatecznie możemy wrócić do góry — dodałem.
— E! panowie zaraz wszystko bierzecie realnie! Można sobie wyobrazić, że się nie da, to przecież upiększa całą przygodę.
— To dziwne, jak ciepło! — mówiła Lusia — zeszłego roku po burzy, gdyśmy nocowali na strychu, zrobiło się tak zimno, że pan Tadeusz rano zębami dzwonił.
— Jednakże — mówiła Zosia — ja czuję zmęczenie, chodźmy spać; płyty już suche i nocleg będzie doskonały, choć trochę twardy.
Ułożyliśmy się na wygodnych płytach, worki poszły pod głowy, owinęliśmy się pelerynami.
Nie mogliśmy jednak z Cesią spać; rozmawialiśmy półgłosem o wszystkich wrażeniach wycieczki.
Aż oblało nas łagodne, seledynowe światło — to księżyc jasny, śliczny wyszedł zza chmur i obsypał nas i żleb i cały krajobraz srebrzystymi promieniami. W dole połyskiwał Wielki Staw; był to czarujący widok.
Po niejakim czasie ozwał się głos Witolda:
— Jak jasno! — możemy próbować zejścia na dół!
Ocknęli się wszyscy. W istocie żleb był pod nami podcięty, tworząc kilkunastometrowy próg, na którym lśniła srebrzysta kaskada; ale obok na prawo ponad ścianą żlebu zbocze było pokryte trawkami, po których można było nietrudno zejść na dół.
Z żalem opuszczaliśmy z Cesią pamiętny żleb. Trawki okazały się śliskie a zbocze strome. Lusia skarżyła się, że jest zaspana i że w głowie jej się kręci.
— Jeśli tak — rzekłem — to zastosujemy jazdę bezpieczeństwa, jazdę na kark!
— Jakto jazdę na kark? — pytała Lusia — to coś nowego! Chyba na złamanie karku!
— Zaraz wyjaśnię! Trochę to może będzie nieestetyczne, ale bezpieczne. Proszę siadać na trawie; pan Witold pierwszy, potem panna Zosia, panna Cesia, ja i panna Lusia, którą muszę mieć w opiece, żeby w czasie jazdy nie zasnęła i nie wpadła do żlebu. Pan Witold posuwa się w dół o dwa kroki, potem wbija ciupagę w ziemię, zapiera się i czeka, panna Zosia rusza i zjeżdża na niego; tak czekają, aż zjedzie panna Cesia, potem ja i panna Lusia. Potem wszyscy zapierają się ciupagami a pan Witold rusza naprzód o dwa kroki i tak dalej. Gotowi? Panie Witoldzie! jazda!
Znalazła ona ogólne uznanie, było dużo śmiechu i krzyków.
— Tylko nie najeżdżać niepotrzebnie za mocno! — wołałem do Lusi, która bez ceremonii zjeżdżała mi na ramiona.
— Jak na kark, to na kark! — wołała rozbawiona Lusia.
Zrazu szło to wolno ale pewnie, potem coraz prędzej. W końcu zbocze stało się łagodniejsze a Witold krzyknął:
— Jest ścieżka!
Skończyła się jazda na kark, szliśmy dalej ścieżką; w pół godziny potem stukaliśmy do drzwi kuchni w schronisku przy Pięciu Stawach.
Wyszła gospodyni; izby były dość pełne, miejsce było tylko na siennikach na podłodze:
— Wolę spać na werandzie — rzekłem do gospodyni — tam widzę, leży siennik.
— Tak, ale tam już śpi turysta.
Podszedłem do łoża, było puste.
— Ależ nie ma nikogo!
— A to chyba wstał i poszedł; mówił, że wyjdzie o świcie, chodził po izbach, zaglądał wszędzie a potem prawił, że mu tam źle i wyniósł się na werandę.
Narzeczeni i Lusia poszli spać zaraz. Cesia została jeszcze na werandzie; gospodyni dała mi ciepłej wody, gotowałem na maszynce herbatę. Siedzieliśmy obok siebie i pijąc, oglądaliśmy tatrzański krajobraz przy księżycowym świetle.
— Jestem już znużona i senna — mówiła dziewczyna, mrużąc śliczne oczy — a jednak pragnę jeszcze w tę cudną noc być razem, jeszcze choć trochę nasycić się jej czarem. Był to dzień wielkiej trwogi ale i dzień wielkiego szczęścia.
— Pozostanie na zawsze w skarbnicy naszych tatrzańskich wspomnień — mówiłem wzruszony — na zawsze.
Przytuliłem jej rękę do ust.
— Dobranoc — rzekła i znikła wewnątrz izby.
Ułożyłem się na werandzie; czułem także wielkie znużenie i zacząłem zaraz majaczyć. Zdawało mi się, że patrzę w oczy Cesi, to znów, że schodzę po gładkiej ścianie nad przepaścią — i usnąłem.
Wstaliśmy późno. Schronisko już się opróżniło, zostaliśmy tylko w pięcioro.
Dzień był prześliczny; czuliśmy się rzeźwi i wypoczęci.
Kilka godzin snu w Tatrach lepiej orzeźwia niż długi sen w dolinach. Panna Zosia tylko czuła się trochę wyczerpaną.
Gospodyni nagotowała nam herbaty i mleka, dała nam chleba z masłem, śniadanie było paradne.
Lusia opowiadała narzeczonym wśród śmiechów nasze zeszłoroczne przygody i nocleg na strychu. W izbie południowej, w której właśnie piliśmy śniadanie była belka środkowa jeszcze wygięta a dziura w suficie załatana była świeżą białą deską.
Układaliśmy program na dzień dzisiejszy.
— Byłoby to cudownie posiedzieć tu choć cały dzień i zwiedzić zakątki tej prześlicznej doliny — mówiła Cesia.
— Tak, ale to niemożliwe — rzekł Witold — jutro muszę być w Krakowie.
— Radźmy więc o powrocie — rzekłem z westchnieniem. — Mamy dwie drogi przed sobą: albo do Morskiego Oka albo Roztoką do Wodogrzmotów. Ta druga droga byłaby dla nas wszystkich nowa i po drodze zwiedzilibyśmy Wielką Siklawę. Chodzi tylko o to, czy tam dostaniemy furkę.
— Furkę tam państwo dostaną — rzekła gospodyni — często przejeżdża jakiś góral, który odwiózł turystów do Morskiego Oka. W taki dzień pogodny ruch turystyczny duży.
Wpisaliśmy się jeszcze do księgi Towarzystwa tatrzańskiego, gdzie Lusia zapisała w rubryce nocleg: „W żlebie na Kozim przy świetle świeczki, błyskawic i księżyca“.
O dziewiątej ruszyliśmy w dolinę Roztoki.
Pod Wielką Siklawą spędziliśmy sporo czasu, podziwiając jej wspaniałe kaskady. Powrót ten w słońcu przy szumie spienionego strumienia, wśród przepysznych turni Wołoszyna i Świstówki a potem drogą przez pachnące lasy smrekowe był sam całą uroczą wycieczką.
Panny zbierały kwiaty na łąkach. Niżej wśród lasu odłączyliśmy się z Witoldem i pod spienioną kaskadą potoku wzięliśmy króciutką, orzeźwiającą kąpiel.
Pod ogromnym smrekiem spożywaliśmy resztki zapasów jako drugie śniadanie; zjawiły się na naszym stole z kamienia, przykrytym białym obrusem Cesi, różne przysmaki, a nigdy w życiu może nic mi tak nie smakowało, jak kilka płatków zimnej wołowiny, którą mnie uraczyła Cesia. A dziewczyna mówiła mi po cichu, że w cieniu tego smreka, przy złotych blaskach słońca i szumie potoku tak jej dobrze i rozkosznie, że chciałaby tu spędzić dni całe.
Ale Witold naglił. Po kilku godzinach znaleźliśmy się więc na gościńcu; była już druga po południu. Zwiedziliśmy jeszcze wodospady a następnie na werandzie restauracyjki przy gościńcu zjedliśmy obiad, oczekując na jaką przejezdną furkę, gdy około trzeciej rozległ się turkot: jakaś furka jechała od Morskiego Oka. Niestety, nie była pusta, siedział w niej turysta.
— Może by nas jednak zabrał — rzekłem, gdy nagle furka stanęła a spod budy płóciennej wyskoczył — Karol.
— Witajcie! — wołał — nareszcie was dogoniłem!
Rozległy się radosne okrzyki, najgłośniej objawiała swą radość Lusia.
— Skąd? jak? którędy? — krzyżowały się pytania, ściskały się dłonie.
Usiedliśmy przy stole, Karol opowiadał:
— Od wczoraj rano was doganiam! O jedenastej rano przyjechałem do Zakopanego. Jadę do hotelu „pod Giewontem“; powiedziano mi, żeście rano poszli na Zawrat. Jadę do Kuźnic. Tam zjadłem obiad i pędzę za wami na Zawrat. Byliście na Zawracie?
— Oczywiście — odparłem — poszliśmy potem na Orlą Perć i na Kozi Wirch.
— Tak? — a ja za wami goniłem w stronę Morskiego Oka. No dobrze — ale gdzież nocowaliście?
— Gdzie? — zawołała Lusia — tam gdzie orły nocują — w żlebie na Kozim, przy świetle świeczki, błyskawic i księżyca!
— Przy świetle świeczki? Czekajcie — od strony Wielkiego Stawu?
— No, tak!
— A to zabawne! Idąc już po ciemku od Zawratu ponad Wielkim Stawem widziałem wysoko na Kozim światło. Mówiłem o tym nawet w schronisku turystom, przypuszczając, że może kto potrzebuje pomocy. Ale potem przyszła zaraz burza.
— Właśnie wtedy świeczka nam zgasła i siedzieliśmy w żlebie nad progiem — odparłem. — Czekaj! to ty spałeś na werandzie?
— Ja — w izbach było parno.
— I poszedłeś przy księżycu do Morskiego Oka? to do ciebie podobne.
— No tak; bałem się, że mi rano uciekniecie dalej i będę was musiał gonić po całych Tatrach.
— To jeszcze zabawniejsze — śmiały się panny a Cesia rzekła: — bo myśmy wkrótce potem przyszli do schroniska.
— Ja wyszedłem o pół do trzeciej — rzekł Karol.
— A my przyszliśmy do schroniska przed trzecią — odparłem — i spałem potem na twoim łóżku na werandzie.
— Otóż to! — wołała Lusia — pokazuje się, że goniąc za kimś w Tatrach, nie należy zanadto się spieszyć. Panie Karolu! niech się pan cieszy, że pan nas jeszcze żywych widzi, bośmy miały mnóstwo przygód: leciałam w przepaść, umierałam z pragnienia, pioruny strzelały naokoło nas i tym podobne.
Siedliśmy do furki; ja naturalnie z Cesią, Karol z Lusią a narzeczeni razem, było ciasno ale niezmiernie miło. Opowiadaliśmy Karolowi nasze przygody, on znów szczegóły swojej gonitwy za nami; trzymałem w ręku dłoń Cesi i było nam jak w raju.
Układaliśmy przy tym na bliską przyszłość wielką wycieczkę w Tatry co najmniej na tydzień a oczy świeciły nam nadzieją nowych wrażeń i nowych przygód, które nam dotąd przyniosły tyle wzruszeń i szczęścia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dropiowski.