Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część piąta/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tryumf śmierci |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aleksandra Callier |
Tytuł orygin. | Trionfo della morte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Ustawiony w loggii stół — wesoły przedstawiał widok; zastawiony był jasDą porcelaną, lazurowemi kryształami, bukietami ponsowych gwoździków, pod złotawem światłem wielkiej lampy, która przyciągała ćmy nocne, rozproszone w zmroku.
— Patrzaj Jerzy, patrzaj! Motyl piekielny. Przypatrz mu się, ma oczy demona. Widzisz jak mu błyszczą?
Hipolita ukazywała ćmę, większą od innych, szczególniejszego pozoru, pokrytą płowym pluszem gęstym, z oczyma wypukłemi, które przy świetle lampy iskrzyły się jak dwa karbunkuły.
— Leci prosto na ciebie! Leci na ciebie! Uważaj!
Śmiała się na całe gardło, bawiąc się instynktownym niepokojem, którego Jerzy nie mógł utaić, ilekroć który z tych owadów skrzydlatych groził mu muśnięciem.
— Muszę go pochwycić! — zawołała z porywem dziecinnego kaprysu.
I usiłowała uwięzić wielką ćmę piekielną, która bez odpoczynku krążyła dokoła lampy. Usiłowania jej gwałtowne i nagłe pozostawały jednak bezskutecznemu. Przewróciła szklankę, strąciła na stole piramidę owoców, o mało nie stłukła klosza od lampy.
— Co za zaciekłość! — ozwał się Jerzy, który chciał ją podniecić jeszcze — ale i tak ci się to nie uda.
— Owszem, zobaczysz, że uda — odpowiedziała z uporem, patrząc mi prosto w oczy. — A może założysz się?
— O co zakład?
— O co chcesz tylko.
— Więc niech będzie à discrétion.
— Dobrze, à discrétion.
W gorącem świetle twarz jej miała najbogatszy swój i najłagodniejszy koloryt, ten koloryt idealny „złożony z ambry bladej i matowego złota, w który mięszało się może kilka zaledwie tonów bladej róży“, ten koloryt, w którym nie dawno Jerzy dopatrywał się całej tajemnicy i całego piękna starożytnej duszy wenecyańskiej, przeniesionej w słodką krainę Cypru. We włosach miała w pięty gwoździk, płonący jak jej żądza. A oczy przyćmione rzęsami połyskiwały jak jeziora u zmroku, w oprawie wierzb płaczących.
W tej chwili wydawała się istnem wcieleniem rozkoszy, silnem a delikatnem narzędziem przyjemności, zwierzem lubieżnym i wspaniałym, przeznaczonym do zdobienia festynów, rozweselania łoża, wywoływania fantazyi zagadkowych rozpustnego estetyka. Ukazywała się w najwyższym przepychu swej zwierzęcości: radosna, ruchliwa, gibka, lubieżna, okrutna.
Jerzy przypatrywał się jej z ciekawością baczną i myślał: „Ileż ona przybiera w moich oczach najróżnorodniejszych postaci! Wciąż się mieni. Moja żądza nadaje jej kształt coraz inny; jej odcienie moja myśl wytworzyła. Taką, jaką mi się ukazuje w każdej chwili, jest ona tylko wytworem bezustannej mojej twórczości wewnętrznej. Istnieje ona tylko we mnie. Jej powierzchowność zmienną jest jak rojenia chorego. Gravis dum suavis! Kiedyż to? O tej epoce, w której przyozdobił ją tym tytułem idealnej szlachetności, całując w czoło, pozostało mu bardzo niejasne zaledwie wspomnienie. Teraz ta gloryfikacya ukochanej stała się dlań niezrozumiałą niemal. Przypominał sobie jak przez mgłę niektóre wypowiedziane przez nią słowa, które zdawały się odsłaniać umysł głęboki: „To co przemawiało podówczas przez nią, nie byłaż to własna myśl moja, duch mój własny? Toż przecie jedną z moich ambicyj było oddać na posługę smutnej mej duszy te wargi wygięte, żeby mogła wylewać swą boleść przez to narzędzie wielkiej piękności“.
Popatrzał na te usta. Ściągały się lekko, nie bez wdzięku, uczestnicząc w natężeniu uwagi, z jaką Hipolita starała się pochwycić chwilę sposobną do przytrzymania ćmy, wciąż krążącej.
Czatowała na nią z niecierpliwością podstępną; chciała jednym ruchem jedynym, piorunująco szybkim, zagarnąć w dłoń ręki zdobycz skrzydlatą, która wirowała zawzięcie, bez odpoczynku w koło światła. Zmarszczyła brwi i zdawała się napinać cała jak łuk, gotowy do pocisku. Pocisk powtórzony został dwa czy trzy razy, ale bezskutecznie. Ćma była niepochwytną.
— Przyznaj, żeś przegrała — mówił Jerzy. — Ja moich praw nie nadużyję.
— Nie!
— Przyznaj, żeś przegrała.
— Nie! Biada jej i tobie, jeśli ją pochwycę.
I rozpoczęła na nowo polowanie z cierpliwością drżącą.
— O, patrzaj, uciekła — wołał Jerzy, który stracił z oczu zwinną wielbicielkę płomienia. — Ule ciała!
Hipolita doznała prawdziwego rozczarowania; zakład roznamiętnił ją na dobre. Podniosła się i bystremi oczyma rozpatrywała się dokoła, by odkryć gdzie zbiega.
— Jest! — zawołała z tryumfem. — Tam ot na ścianie. Widzisz?
I uczyniła ruch żalu, że tak krzyknęła głośno:
— Nie poruszaj się — podjęła cichym głosem, zwracając się ku Jerzemu.
Ćma usiadła na ścianie oświeconej i pozostawała tam nieruchoma, podobna do plamki brunatnej. Z niesłychanemi ostrożnościami, zbliżyła się do niej Hipolita; a piękne jej ciało smukłe i giętkie zarysowywało się cieniem na białym murze. Szybko dłoń jej podniosła się, opadła i zamknęła.
— Mam ją! Już trzymam!
I wybuchnęła radością dziecinną.
— Jaką ci zadam pokutę? Wsadzę ci ją za kołnierz. I ty także jesteś teraz w mojej mocy.
I zrobiła ruch, jak gdyby zamierzała spełnić swą groźbę, jak w ów dzień przechadzki po wybrzeżu.
Jerzy śmiał się, podbity swobodą tej wesołości, która budziła w nim wszystko, co tam pozostało młodzieńczego. Przemówił:
— Dość tego, teraz siadaj już i zajadaj spokojnie owoce.
— Czekaj, czekaj!
— Co chcesz zrobić?
— Czekaj.
Wyjęła szpilkę, którą przypięty był gwoździk we włosach i wzięła ją w wargi. Potem ostrożnie rozchyliła dłoń, ujęła ćmę za skrzydełka i zabierała się do przebicia jej szpilką.
— Jakaś ty okrutna! — wymówił Jerzy. — Jakaś ty okrutna!
Uśmiechnęła się, całą uwagę zwróciwszy na swe zajęcie, kiedy tymczasem ofiara trzepotała skrzydełkami, już opadającemi zwolna.
— Jakaś ty okrutna! — powtórzył Jerzy cichszym już ale poważniejszym głosem, dostrzegłszy na twarzy Hipolity jakiś wyraz zagadkowy, złożony z upodobania i wstrętu, który zdawał się dowodzić, że doznawała specyalnej przyjemności w sztucznym dręczeniu własnej wrażliwości.
Przypomniał sobie, że w kilku okolicznościach, okazała już upodobanie chorobliwe do tego rodzaju podnieceń. Nigdy prawdziwe, czyste uczucie litości nie napełniło jej serca ani wobec łez i krwi pielgrzymów w świątyni, ni wobec dziecka konającego na barłogu chłopskiej chaty. I stanęło mu w myśli także jak przyśpieszała kroku ku gromadce ciekawych, pochylonych przez parapet w Pincio, chcących dopatrzeć się na bruku śladów krwi samobójcy.
W głębi jej miłości utajonem jest okrucieństwo — pomyślał. — Jest w niej coś destrukcyjnego, co się ujawnia tem wyraźniej, im zapał jej pieszczot jest większym...“
I stawał mu w myśli obraz przerażający, niemal gorgoński tej kobiety, takiej, jaką się ukazywała często jego wpół przymkniętym oczom, w spazmie rozkoszy lub w bezwładności najwyższego wyczerpania.
— Patrz! — zawołała — ukazując mu ćmę przekłutą, która poruszała jeszcze skrzydełkami. — Patrz jak się jej świecą oczy!
I obracała ją na wszystkie strony, ukazując na różne sposoby tak, jak kiedy się chce ożywić blask drogiego kamienia. Następnie dodała:
— Śliczny klejoot!
I zręcznym ruchem wpięła ją sobie we włosy. Potem patrząc Jerzemu prosto w oczy, rzekła:
— Ty bo tylko wciąż myślisz, myślisz i myślisz! Ale o czem tak myślisz, nad czem łamiesz sobie tak głowę? Dawniej, mówiłeś przynajmniej i może więcej nawet niż należało. Teraz stałeś się milczący, skryty, przybierasz jakąś tajemniczą minę spiskowca... Czy masz co przeciw mnie? Mów, chociażby mi to miało sprawić przykrość.
Dźwięk jej głosu, nagle zmieniony, wyrażał niecierpliwość i wyrzut. Spostrzegała ponownie, że Kochanek był tylko widzem rozważnym i odosobnionym, świadkiem czujnym, a może nawet wrogim.
— Ale mówże przecież! Wolę już dawne przykre wyrzuty, niż to milczenie tajemnicze. Co ci jest? Czyś niezadowolony z tego, że tu jesteś? Czy czujesz się nieszczęśliwym? Może ciągła obecność moja cię męczy? Możem zawiodła twoje oczekiwanie?
Zaskoczony tak wprost niespodziewanie, Jerzy oburzył się, ale pohamował swój gniew; więcej, spróbował uśmiechnąć się.
— Po co te pytania tak dziwne? — odpowiedział spokojnie. — Gniewasz się, że jestem zamyślony? Pytasz, o czem myślę? Jak zawsze myślę o tobie i o W3zystkiem, co dotyczy ciebie.
I śpiesznie, ze słodkim uśmiechem, z obawy, by nie spostrzegła odcienia ironii w jego słowach, dodał:
— Ty użyźniasz mój umysł. Kiedy jestem w twojej obecności, życie moje wewnętrzne tak jest przepełnionem, tak obfitem, że dźwięk własnego głosu sprawia mi nawet przykrość.
Była zadowoloną z tego frazesu przesadnego, który zdał się podnosić ją do jakiejś funkcyi duchowej, przypisywać jej władzę twórczą w górniejszem jakiemś życiu. Wyraz jej twarzy stał się poważnym a uwięziony pośród włosów motyl, bez wytchnienia poruszał barwnemi skrzydełkami.
— Pozwól, bym milczał, nie będąc podejrzywanym — ciągnął dalej, doskonale zdając sobie sprawę ze zmiany, jaką sprawił jego podstęp w tej duszy kobiecej, którą podniecały i upajały idealne strony miłości. — Pozwól mi milczeć. Czyliż żądasz odemnie, bym mówił, kiedy widzisz, jak konam pod twoją pieszczotą? Nie same tylko usta twoje mają moc wywoływania wrażeń, przechodących zwykłą miarę. Nigdy nie wyobrazisz sobie, jaki niepokój budzi w umyśle moim jeden często twój ruch, jedna poza. Kiedy się poruszasz, kiedy mówisz, w duchu moim odbywa się szereg cały wrażeń, cudów. Czasami wywołujesz we mnie reminiscencye jakiegoś życia, którem nie żyłem nigdy. Olbrzymie cienie rozświecają się nagle i stają dla mnie zdobyczami niespodziewanemu. Czemże są wówczas chleb, potrawy, owoce, wszystkie te rzeczy materyalne, które wywołują zmysłowe wrażenia? Czem są nawet wszystkie funkcye moich organów, objawy zewnętrzne mego cielesnego istnienia? Kiedy usta moje mówią, zdaje mi się niemal, że głos mój nie jest w stanie dosięgnąć głębin, pośród których żyję. Zdaje mi się, że nie chcąc mącić mych wizyj, powinienem pozostać nieporuszony i niemy, podczas gdy ty przechodzisz, bezprzestannie przetwarzana, pośród światów, które odsłaniasz przędemną...
Mówił powoli, z oczyma utkwionemi w Hipolitę, oczarowany tą twarzą, niezwykle rozpromienioną, uwieńczoną głęboko, ciemnemi jak noc splotami, wśród których migotała bezustannie żywa, konająca istota. Ta twarz tak blizka a przecież w jego pojęciu tak niepochwytna, niedosięgła i te przedmioty, rozrzucone na stole, te purpurowe kwiaty na wysokich łodygach, te wirujące dokoła światła lekkie uskrzydlone postacie i ten spokój czysty, niezmierny, co płynął od gwiaździstego nieba i oddech harmonijny, co szedł od morza, wszystko to nabierało w jego oczach pozoru sennego widziadła. Własna osoba jego, głos własny nawet wydawał się mu złudzeniem. Myśli i słowa jednoczyły się z sobą w jakiś sposób nieokreślony. Jak w ową noc księżycową, przed cudną, winną latoroślą, istota własnego jego życia i istota życia wszechświata rozwiewała się w mgłę senną.
Pod namiotem rozbitym na nadmorskim piasku, po kąpieli, wpół nagi jeszcze, przypatrywał się Hipolicie, niemogącej oderwać się dotąd od słonecznych promieni nad brzegiem wód, owiniętej białym peniuarem. W oczach miał jeszcze migotanie, bolesne niemal, a wielki blask południa sprawiał mu wrażenie przykrości fizycznej, połączonej z nieokreślonym jakimś przestrachem. Była to straszliwa godzina, punkt kulminacyjny światła i ciszy, unoszących się nad próżnią życia. Rozumiał teraz przesąd pogański, obawę świętą przed południami kanikularnemi na wybrzeżu, zamieszkiwanem przez boga tajemniczego a okrutnego. W głębi nieokreślonej jego obawy było coś, jakby oczekiwanie człowieka, który spodziewa się zobaczyć jakieś zjawisko nagłe a potworne. Wydawał się sam sobie dziecinnie słaby i trwożliwy, czuł, że mniej teraz miał odwagi i sił, jakby po jakiejś próbie, która się nie udała. Zanurzając ciało swe w morzu, wystawiając czoło na działanie słońca, przepływając krótką przestrzeń, próbując się w ulubionem swem ćwiczeniu mierzenia swego oddechu oddechem bezgranicznej przestrzeni, przekonał się po niewątpliwych oznakach o zmniejszeniu się swej siły żywotnej, o schyłku swej młodości, co było destrukcyjnem dziełem Nieprzyjaciółki; odczuł raz jeszcze, jak ta obręcz żelazna zaciskała się dokoła jego działalności życiowej, jak nową jej sferę skazuje na bezwładność i nieudolność. Wrażenie tej słabości muskułów tem głębszem stawało się dla niego, im uważniej przypatrywał się postaci tej kobiety, stojącej w przepychu dnia słonecznego.
By osuszyć włosy, rozplotła je, a pukle, które woda uczyniła ciężkiemi, spadały jej na ramiona tak ciemne, że nieomal zdały się fioletowemi. Smukłe jej i proste ciało, owinięte jakby w fałdy starożytnego peplum, rysowało się w połowie na tle błękitnem nieba, w połowie na promiennem morza przezroczu. Z poza włosów zaledwie widać było profil pachylonej bacznie twarzy. Cała zatopiona była w przyjemności zanurzenia kolejnego stóp bosych w piasku skwarnym i trzy mania ich tam, dopóki mogła wytrzymać, to znowu kładzenia ich rozpalonych jeszcze w falę pieszczącą, co lizała wybrzeże. A podwójne to wrażenie zdawało się sprawiać jej nieskończoną przyjemność, w której zapominała o ubiegających chwilach. Zanurzała się, wzmacniała tem zetknięciem ze zdrowemi i swobodnemi rzeczami, pochłanianiem wód słonych i słonecznych promieni. Jakim sposobem równocześnie mogła być tak chorą i tak silną? Jak mogła w swej istocie łączyć tyle przeciwieństw, przybierać tyle różnorodnych na siebie postaci w ciągu jednego, jedynego dnia, jednej jedynej godziny? Kobieta milcząca i smutna, w której tkwiła straszna epileptyczna choroba, chciwa kochanka, wijąca się w konwulsyach rozkoszy, której zapał częstokroć był przerażającym, której rozwiązłość miewała czasami pozory agonii, ta sama kobieta, stojąca na morskim brzegu, miała zmysły zdolne do napawania się wszystkiem i przyrodzonemi rozkoszami, rozproszonemi w całem otoczeniu, ukazywania się na podobieństwo starożytnego ideału piękna, pochylona nad nurtami wdzięcznego Helespontu.
Miała ona widocznie odporność wyższą. Jerzy przypatrywał się jej z pewną urazą, która skupiając się w sobie coraz to więcej, wytwarzała w nim poważny żal do niej. Poczucie własnej słabości zamącało się jeszcze nienawiścią, w miarę jak przenikliwość jego stawała się jaśniejszą i niemal mściwą.
Nie były bynajmniej piękne te jej nogi bose, które kolejno grzała w piasku nadbrzeżnym i chłodziła w wodzie; miały nawet palce bezkształtne, plebejskie, bez wszelkiej delikatności rysunku; miały widoczne znamiona nizkiego pochodzenia. Jerzy przyglądał się im uważnie, nie spuszczał z nich wzroku, ze szczególnem jasnowidzeniem pojęć, jak gdyby kształt ich miał mu odsłonić jakąś ważną tajemnicę. I myślał:
„Ileż to rzeczy nieczystych fermentuje w tej krwi! Wszystkie instynkty dziedziczne jej rasy pozostały w niej, niewytępione, gotowe rozwinąć się i zbuntować przeciwko jakiemukolwiek przymusowi. Nigdy nie uda mi się uczynić ją czystą. Co najwyżej będę mógł tylko podkładać pod rzeczywistą jej istotę zmienne obrazy własnych marzeń, i nigdy ona nie będzie mogła dla moich upojeń samotnych być czem innem, nad nieodzowne dla organizmu narzędzie“.
Ale kiedy umysł jego strącał tę kobietę do roli prostej tylko osnowy dla wyobraźni, odzierając pochwytną formę z wszelkiej wartości realnej, sama przemożność wrażeń dawała mu od czuć, że najwięcej właśnie przywiązywała go do niej nie rzeczywista jakość tego ciała, nie to nawet, co w niej było najpiękniejszego, ale to przedewszystkiem, co w niej było najmniej pięknem.
Odkrycie jakiejś brzydoty nie rozluźniało bynajmniej więzów, nie zmniejszało uroku. Rysy najpospolitsze nawet wywierały na niego atrakcyę drażniącą. Znał on dobrze to zjawisko, które się powtarzało często. Nieraz z doskonałą jasnością oczy jego dopatrywały w Hipolicie najdrobniejszych błędów, i długo pociągały je te błędy właśnie ku sobie, długo nie mogły się od nich oderwać, zmuszone były przypatrywać się im bezustannie, badać je i przesadzać. I doznawał zmysłami zarówno jak i w umyśle nieokreślonego niepokoju, po którym następował zawsze niemal nagły poryw żądzy. W tem właśnie leżał objaw najstraszliwszy tej wielkiej władzy fizycznej, jaką jedna ludzka istota posiada nad drugą. Takiemu to przekleństwu ulegał ów niewymieniony młodzieniec, którego w jego kochance pociągały najwięcej ślady, jakie wiek wyrył na bladej jej szyi, rozdział włosów z każdym dniem szerszy, uwiędłe usta, na których łzy słone utrwalały jeszcze słodycz pocałunków.
Zastanawiał się nad tem, że lata biegną, nad łańcuchem spojonym na zawsze przez siłę przyzwyczajenia, nad niesłychanym smutkiem miłości, co przeszła w fazę znużonego występku. Widział sam siebie w przyszłości, związanego z tem ciałem, jak niewolnik przykuty do swej obręczy żelaznej, pozbawionego woli i myśli, zezwierzęconego i z pustką w duszy; widział nałożnicę przekwitającą, starzejącą się, poddającą z rezygnacyą, bez walki, powolnemu dziełu czasu, wypuszczającą ze swych dłoni osłonę rozdartą złudzeń, ale niemniej przeto zachowującą fatalną swą nad nimi władzę; widział dom opustoszały, pełen rozpaczy, milczący, w oczekiwaniu ostatniego gościa — śmierci!...
Przypomniał sobie krzyki małych bękartów, zasłyszane w ojcowskim domu w owo odległe już popołudnie. I pomyślał:
„Ona jest bezpłodną; jej wnętrzności dotknięte są klątwą. Wszelkie zarodki giną w nich, jak w płonącem ognisku. Zawodzi ona bezustannie we mnie najgłębszy z instynktów życia“.
Bezużyteczność jego miłości ukazała mu się jako pogwałcenie potworne najwyższego prawa. Dla czegóż zatem miała ona ten charakter nierozerwanej fatalności? Nie byłże instynkt uwiecznienia rasy jedynym i prawdziwym motywem wszelkiej płciowej miłości? Ten instynkt prosty, ślepy a wieczysty nie byłże źródłem żądzy, a żądza czyż nie powinna była mieć za cel, tajemny czy jawny, rozradzania się, przepisanego przez przyrodę? Zkądże więc pochodziło, że węzeł tak silny wiązał go z kobietą bezpłodną? Dla czego w nim okropna „wola“ rodzaju z uporem, z zaciekłością domagała się haraczu życiowego od tego organizmu spustoszonego, wyczerpanego chrobą i niezdolnego do poczęcia? Czego brak było przedewszystkiem jego miłości, to podstawowej, pierwszej przyczyny miłości: utwierdzenia i rozwoju życia poza granicami indywidualnego istnienia. Czego brak było kobiecie kochanej, to najwyższej tajemnicy płci: „cierpienia tej, która wydaje na świat dziecko“. A co było przyczyną nędzy obojga, to właśnie ta potworność trwała.
— Nie wyjdziesz ogrzać się na słońcu? — spytała nagle Hipolita, zwracając się ku niemu. — Patrz, jak ja wytrzymuję żar słoneczny! Chcę rzeczywiście zostać tem, co ty zawsze mówisz: podobną do oliwki. Będąc taką, spodobam ci się, nieprawdaż?
Przybliżyła się do namiotu, unosząc oburącz brzegi długiej tuniki, z ruchami pełnemi wdzięku, lubieżnego niemal, jakby ogarniona nagle osłabieniem.
— Będę ci się podobać?
Pochyliła się cokolwiek, by wejść do namiotu. Pod obfitością śnieżnych fałdów, ciało jej szczupłe a giętkie, przybierało ruchy niedbale wdzięczne, siało gorąco i zapach, które zawsze były szczególniejszym bodźcem dla wrażliwości młodzieńca. A rozciągając się na macie obok niego, osypała mu twarz rozpłomienioną ulewą włosów, mokrych jeszcze od słonej wody morskiej, po przez które świeciły białka oczu i purpurą wykwitały usta, na podobieństwo owocu ukrytego pośród liści.
W głosie jej tak samo jak na twarzy, jak w uśmiechu, przebijał cień jakiś, cień nieskończenie tajemniczy i uroku pełen. Zdało się, że odgaduje w swym kochanku niechęć utajoną i zamierza odnieść nad nią tryumf.
— Co tak patrzysz? — spytała z nagłem drgnieniem. — Nie, nie, nie patrz na nie! Wiem, że są brzydkie.
I cofnęła nogi, ukrywając je pod fałdami peniuaru.
— Nie, nie, zabraniam ci patrzeć!
Przez chwilę gniew i wstyd wziął nad nią górę; zmarszczyła brwi; zdawało się, że dostrzegła w oczach Jerzego iskierkę okrutnej prawdy.
— Nieznośny! — rzekła jeszcze zagadkowym tonem wpół żartu, wpół urazy.
Odparł nieco zdenerwowany:
— Wiesz dobrze, że dla mnie jesteś cała piękną, w każdym szczególe.
I zrobił taki ruch, jakby ją chciał przyciągnąć ku sobie, podając usta do pocałunku.
— Nie. Czekaj. Nie patrz.
I odsunęła się od niego, wcisnęła w róg namiotu Nagle, szybkiemi ruchy włożyła długie pończochy czarne, jedwabne; potem odwróciła się, bez wstydu już; na ustach krążył uśmiech jakiś nieokreślony. I wyciągając przed oczyma Jerzego kolejno jednę po drugiej swe nogi bez zarzutu, w lśniącej powłoce, przypinała po nad kolanem podwiązki. Było w jej ruchu coś umyślnie lubieżnego i wyzywającego, w uśmiechu pewna domieszka ironii. A ta niema a straszna wymowa nabierała dla mężczyzny tego określonego znaczenia: „Ja jestem zawsze niepokonaną. Zaznałeś ze mną wszystkich rozkoszy, jakich spragnione są twe żądze nigdy nieskończone i zawsze przyoblekać się będę w kłamstwa, które bez końca wyzywać je będą. Co mnie obchodzi twoja przenikliwość? Obsłonę, którą ty zdzierasz, ja mogę naprawić natychmiast, zawiązkę, którą zrywasz z twych oczu, ja ci ją mogę zawiązać w jednej chwili napowrót. Jestem silniejszą, niż myśl twoja. Znam tajemnicę moich przeobrażeń w twej duszy. Znam słowa i gesty, które mają moc przetwarzania mnie w twych oczach. Zapach mojej skóry ma władzę zatapiania w tobie całego świata“.
W nim, dla niego tonął też świat cały, kiedy się zbliżała, jak wąż gibka i podstępna, by się u jego boku wyciągnąć na macie z sitowia. Raz jeszcze rzeczywistość zamieniała się w nieokreśloną złudę, pełną halucynacyjnych obrazów. Odblaski morza napełniały namiot migotaniem złota, rzucały tysiące płomyczków złotych na włókna tkaniny. Przez otwór u wejścia, widać było obszar niezmierny spokojnego morza, przestrzeń nieruchomą bez końca wód, pod płomiennem, ponurem niemal sklepieniem niebios. Zwolna i te nawet kształty zewnętrzne, zatarły się, znikły.
W ciszy nie słyszał już nic, prócz rytmu krwi własnej; w cieniu nie widział nic, prócz tych dwojga oczu wielkich, utkwionych w niego z rodzajem wściekłości. Owijała go całego tym podwójnym kontaktem, jak gdyby zapożyczyła dla siebie własności u chmury. I przez wszystkie pory płomienne tej skóry wciągał on wyziew upajający morza, jak parującą sól przez płomienie. I w gęstwie tych włosów, wilgotnych jeszcze, odnajdował tajemnicę najgłębszych lasów morskich porostów. I w ostatecznym obłędzie swej świadomości, zdało mu się, że sięga dna przepaści, gdzie głowa jego uderza o skałę.
Potem posłyszał, jakby gdzieś zdaleka szelest spódnic i głos Hipolity, mówiący:
— Chcesz poleżeć jeszcze trochę? Śpisz może?
Otworzył oczy; mruknął, wpół nieprzytomny jeszcze:
— Nie, nie śpię.
— Co ci jest?
— Umieram.
Spróbował uśmiechnąć się. Zobaczył biały, błysk zębów Hipolity, która się uśmiechała.
— Czy chcesz, żebym ci dopomogła w ubierania?
— Nie. Ubiorę się natychmiast. Idź, idź, ja cię dogonię — szepnął sennym głosem.
— Więc idę na górę. Zanadto jestem głodna. Ubieraj się prędko i przychodź.
— Dobrze, natychmiast.
Zerwał się nagle, poczuwszy niespodziewanie na ustach, usta Hipolity. Otworzył oczy; próbował się uśmiechnąć:
— Litości!
Posłyszał zgrzyt piasku pod oddalającemi się krokami. Wielka cisza objęła w posiadanie napowrót nadbrzeże. W przerwach dochodził od brzegu i skał tylko lekki plusk, szmer słaby, podobny do tego, jaki sprawiają zwierzęta pijące z sadzawki.
Przeszło kilka minut, podczas których walczył z obezwładnieniem, które groziło niemal zamienienem się w letarg. Nakoniec, nie bez trudu, usiadł na swem posłaniu; wstrząsnął głową, by rozproszyć mgły myśli, co go obsiadły; rozejrzał się dokoła wpół nieprzytomny. Doznawał w całej swej istocie szczególniejszego rodzaju próżni, wyczerpania; nie umiał już podporządkować swych myśli; niezdolny był myśleć wogóle a do wykonania jakiejbądź czynności, potrzebował niezmiernego wysiłku. Wyjrzał po za namiot ku morzu i na nowo ogarnęła go obawa przed światłem.
„O! gdybym tak, położywszy się napowrót, mógł już nie podnieść się więcej! Umrzeć, nie zobaczyć jej już nigdy!“
Czuł, że przygniatającą dlań jest ta pewność, iż za chwil kilka będzie musiał zobaczyć znów tę kobietę, że trzeba mu będzie przebywać, że będzie zmuszony znosić znów jej pocałunki, zmuszony słuchać jej słów...
Zanim rozpoczął ubierać się, zawahał się na na chwilę. Kilka szalonych myśli przeszło mu przez głowę. Potem ubrał się machinalnie. Wyszedł z namiotu i, olśniony blaskiem, zamknął aż oczy. Przez tkankę powiek, widział wciąż wielką jasność czerwoną. Doznał lekkiego zawrotu.
Kiedy napowrót otworzył oczy, widok zewnętrznych przedmiotów przejął go niewymownem jakiemś wrażeniem. Zdało mu się, że to wszystko widzi po upływie nieokreślonego jakiegoś czasu, w odmiennych warunkach istnienia.
Wybrzeże, smagane promieniami słońca, miało białość wapna. Nad niezmiernem a posępnem zwierciadłem morza, niebo rozpalone zdało się osuwać z każdą chwilą, pod ciężarem tej ciszy ponurej, co poprzedza oczekiwanie nieznanych katastrof. Przedgórza piasczyste, z swemi wielkiemi przystaniami opustoszałemi, sterczały na kształt wież po nad rafami, czarniawemi grzbietami lesistemi, zkąd drzewa oliwne wznosiły ku słońcu płonącemu swe gałęzie, oszalałe niemal, gniewne. Wyciągnięty na skałach i podobny do czyhającego potworu, trabocco ze swemi licznemi narzędziami, wyglądał potwornie. Wśród gmatwaniny belek i lin, widać było rybaków pochylonych ku toni, nieporuszonych jak bronzowe posągi; a nad ich życiem tragicznem ciążyły straszliwe czary.
Nagle w płonącem powietrzu i ciszy, głos jakiś obił się o uszy młodzieńca; to kobieta przywoływała go z górnych okien pustelni.
Drgnął; obrócił się z dławiącem biciem serca. Głos powtórzył wezwanie czyste a silne, jak gdyby chciała stwierdzić niem swą władzę.
— Chodź!
Kiedy wchodził po pochyłości, paszcza dymiąca jednego z tunelów rzuciła w powietrze grzmot, którego echem rozbrzmiała cała zatoka. Zatrzymał się na brzegu drogi; ponownie ogarnął go lekki zawrót głowy; i błysk szalonej myśli przeszedł mu przez mózg, opustoszały wyczerpaniem. „Położyć się na szynach. Wszystkiemu byłby koniec w jednej sekundzie!“. Ogłuszający, szybki i złowróżbny pociąg, co przebiegał, rzucił mu w twarz wichrem swego przelotu; potem gwiżdżąc i hucząc, zniknął w paszczy przeciwległego tunelu, który buchnął dymem czarniawym w blasku słońca.
Od świta do zmroku rozbrzmiewały kolejno śpiewy żniwiarzy i kobiet, wiążących snopy na stokach urodzajnego wzgórza.
Chóry męzkie z bachicznym zapałem sławiły uciechę uczt obfitych i dobroć starego wina. Dla mężczyzn, żeńców, pora żniw była czasem obfitości. Co godzina niemal, od rana do zmierzchu, wedle starego obyczaju przerywali pracę, by jeść i pić na ściernisku między nowemi snopami, na cześć pana hojnego a każdy wyjmował z swej miseczki część pożywienia wystarczającą do nasycenia jednej z kobiet wiążących zboże. Tak niezawodnie, w porze uczty, Booz rzekł do Ruty, moabitki, „Zbliż się tu, jedz chleb mój i maczaj twój kęs w occie“; a Ruta przyszła usiąść między żeńcami i nasyciła się.
Chór kobiet natomiast przeciągał się w kadencyę religijną niemal, z słodyczą powolną a uroczystą, odsłaniając świętość pierwotną pracy około chleba, szlachetność pierwiastkową tego zadania, gdzie na ziemi przodków, pot ludzki poświęcał narodziny chleba.
Jerzy słuchał ich i śledził uchem i duszą; i po trochu, zwolna wpływ dobroczynny a nieoczekiwany, wnikał w niego. Duch jego zdawał się rozprzestrzeniać zwolna coraz to szerszym, coraz to swobodniejszym oddechem, w miarę jak czystszą stawała się fala tonów, w południowe godziny, skwarne jeszcze, ale którym nadzieja chłodniejszej nocy, odejmowała poprzednią grozę. Był to nowy poryw ku źródłom życia, ku pierwiastkom bytu. Było to ostatnie może drgnienie jego młodości, dotkniętej do samych głębin w sile swej rdzennej, ostatnie pragnienie odzyskania dobra, utraconego już odtąd na zawsze.
Pora żniw miała się już ku końcowi. Przechodząc wzdłuż pól zżętych, obserwował tam piękne zwyczaje, które, jak się zdawało, były pozostałością rytuałów jakiejś liturgii ziemiańskiej. Pewnego dnia zatrzymał się w pobliżu pola, sprzątniętego już, gdzie żeńcy dokończyli składać właśnie ostatnią stertę i był świadkiem całej ceremonii.
Nad przedmiotami zmęczonemi upałem dziennym, unosiło się przezrocze i łagodne powietrze, które za chwilę ujmie w swe krystaliczne sfery niepochwytne popioły dnia, co już spłonął. Pole odcinało się równoległobokiem na płaszczyźnie, opasanej olbrzymiemi oliwnemi drzewami, przez których gałęzie przebłyskał błękitny pas Adryatyku, tajemniczy jak zasłona dojrzana w świątyni, po za srebrzystemi palmami.
Wysokie sterty wznosiły się w równych odstępach, w kształcie ostrokręgów, ciężkie i obfite bogactwem, nagromadzonem rękami mężczyzn, opiewanemi pieśnią kobiet. W pośrodku pola, gromada żeńców kołem otoczyła swego przywódzcę, po dokonanej pracy. Byli to mężczyźni, silnie zbudowani, opaleni, przyodziani w płócienne ubiory. Na rękach i nogach obnażonych, mieli krzywizny i bezkształtności, które długa a wytrwała praca ciężka pozostawia. W dłoni każdego mężczyzny połyskiwał sierp wygięty i cienki jak księżyc w pierwszej kwadrze. Od czasu do czasu ruchem prostym wolnej ręki ocierali pot z czoła i skrupiali nim grunt, na którym świeciła słoma w skośnych promieniach zachodu.
Z kolei i przywódzca zrobił ten sam ruch; potem podnosząc rękę jak do błogosławieństwa, zawołał w swym dyalekcie dźwięcznym, bogatym w rytmy i asonanse:
— Opuśćmy pole w imię Ojca i Syna i Ducha świętego!
Chórem mężczyźni z sierpami odpowiedzieli wielkim krzykiem:
— Amen!
A przywódzca podjął:
— Błogosławiony niechaj będzie pan nasz i błogosławioną nasza pani!
Mężczyźni odpowiedzieli:
— Amen!
A przywódzca głosem, który stopniowo nabierał mocy i zapalał się:
— Błogosławionym niech będzie ten, co nam przynosił dobrą strawę!
— Amen!
— Błogosławionym niech będzie ten, co powiedział: „Nie dolewaj wody do wina żniwiarza!“
— Amen!
— Błogosławiony niech będzie pan, który rzekł do pani: „Daj, nie odmierzając, i włóż stężałego rodzenkowego soku do wina żniwiarza!“
— Amen!
Błogosławieństwa następowały po sobie kolejno: dla tego, co zabił owcę, dla tego, co płukał jarzyny, dla tego, co szorował naczynia miedziane, dla tego, co przyprawiał korzeniami mięsa. I błogosławiący w swym zapale, uniesiony nagle jakimś szałem poetyckim, znajdował na swą posługę rymy i wyrażał się w dwuwierszowym rytmie. Gromada cała odpowiadała mu okrzykami, których echo powtarzały wszystkie przystanie, kiedy równocześnie na żelezcach wszystkich sierpów zapalały się blaski czerwone zachodu a snop ustawiony na wierzchołku każdej sterty, wydawał się istnym płomieniem.
— błogosławione niechaj będą kobiety, co śpiewały pieśń tak piękną, niosąc dzbany starego wina!
— Amen!
Był to grom radości. Potem wszyscy umilkli i patrzyli na zbliżający się orszak kobiet, niosących ostatni hojny poczęstunek właściciela za zżęte pole.
Kobiety dwoma szeregami, podtrzymując na ramionach wielkie dzbany malowane, śpiewały. A widz obcy, widząc je występujące z pomiędzy pni drzew oliwnych jak z pomiędzy jakiej kolumnady na tle morskiem, doznawał złudzenia, że patrzy na jedno z tych poselstw, wysyłanych corocznie do świątyni delfickiej, które się rozwijają tak harmonijnie na płaskorzeźbach fryzów świątnic lub dokoła sarkofagów.
Kiedy powracał do domu, ten obraz wielkiej piękności towarzyszył mu wzdłuż całej ścieżki, którą szedł zwolna w wieczornym chłodzie, w którem unosiły się jeszcze fale chóralnego śpiewu. Na skręcie zatrzymał się, by posłuchać melodyjnego głosu, który się przybliżał a który, zdało mu się, że rozpoznaje. Skoro tylko go poznał, dziwna radość go przejęła; był to głos Favetty, młodej śpiewaczki o oczach sokolich, głos dźwięczny, drgający, który w nim budził zawsze wspomnienie owego rozkosznego majowego poranka, co mu błysnął wśród labiryntu jałowców kwitnących, ponad samotnością złocistego ogrodu, gdzie zdumionemu zdawało się, że odkrył tajemnicę szczęścia.
Nie podejrzewając obecności obcego człowieka, osłonionego żywopłotem, Favetta, szła, prowadząc krowę na postronka. I śpiewała z głową wzniesioną w górę, z otwartemi usty, zwróconemi ku niebu, z twarzą oblaną światłem zachodu; z gardła jej płynął śpiew czysty, rozgłośny, krystaliczny jak źródło. Po za nią, ładne zwierzę śnieżnej białości, postępowało spokojnie; a za każdym krokiem chwiało się podgardle i masa wymion, wezbranych mlekiem po obfitej paszy, poruszała się zwolna.
Kiedy spostrzegła obcego, śpiewaczka przerwała pieśń i zatrzymała się. Ale on, idąc naprzeciw niej z radosnym wyrazem twarzy, jak gdyby odnajdował przyjaciółkę z szczęśliwych swych czasów:
— Gdzie tak idziesz, Favetto? — zawołał.
Posłyszawszy, że ją woła po imieniu, zarumieniła się i uśmiechnęła, zakłopotana.
— Odprowadzam krowę do obory — odpowiedziała.
Ponieważ nagle zwolniła kroku, pysk zwierzęcia dotknął jej krzyża; a śmiały biust jej wznosił się między wielkiemi rogami, jak między obręczą liry.
— Zawsze śpiewasz? — pytał Jerzy, podziwiając ją w tej pozie. — Zawsze?
— Eh, panie — odparła z uśmiechem — gdyby nam zabrano śpiew, cóżby nam pozostało?...
— Pamiętasz ten ranek, kiedy zrywałeś kwiaty jałowcu?
— Kwiaty jałowcu dla twojej żony, signore?
— Tak; czy pamiętasz ten ranek?
— Pamiętam.
— Zaśpiewaj mi raz jeszcze tę pieśń, którą mi śpiewałaś wówczas!
— Sama jedna nie mogę jej zaśpiewać.
— To zaśpiewaj mi jaką inną.
— Tak zaraz, w twojej obecności. Wstydzę się. Zaśpiewam w drodze. Adieu, signore.
— Żegnaj, Favetto.
I poszła dalej, wiodąc za sobą spokojne zwierzę. Uszedłszy kilka kroków, zaintonowała piosenkę całą siłą swego głosu, który ogarnął pola, skąpane w blasku.
Słońce zaszło przed chwilą i nadzwyczaj żywe światło zalało wybrzeża i morze, fala niezmierna nieujętego złota wznosiła się od zachodu nieba ku zenitowi i schodziła na skraj przeciwległy, którego błękit przezroczy przenikała z niesłychaną powolnością. Stopniami Adryatyk stawał się coraz jaśniejszym i łagodniejszym, barwą zbliżał do zieleni pierwszych wiosennych listków wierzby. Tylko czerwone opony, tak wspaniałe jak gdyby były z purpury, przerywały tę rozlaną jasność.
„To prawdziwe święto — myślał Jerzy, olśniony wspaniałością zachodu, czując jak dookoła drga radość życia. Gdzież żyje istota ludzka, dla której dzień, od brzasku aż do zmroku jest jednem świętem, uświęconem jakąś nową zdobyczą?“
Na wzgórzu śpiewy na cześć narodzin chleba wciąż rozlegały się jeszcze. Długie orszaki niewieście ukazywały się na stokach i znikały. Tu i owdzie w powietrzu, niezamąconem wietrzykiem, kolumny dymu biegły w górę powoli z ognisk niewidzialnych. Widok stawał się uroczystym i zdawał się oddalać gdzieś, w tajemniczość wieków pierwotnych, w świętość uroczystych obchodów rolniczych.
Od owej nocy tragicznej, kiedy Kandya, zniżywszy głos, mówiła o czarach, ciążących nad ludźmi z trabocco, ten wielki szkielet białawy, rozpościerający się na rafach, nieraz pociągał u sobie oczy i budził ciekawość przybyszów, zamieszkujących pustelnię. W półkolu małej, szemrzącej zatoki, ten kształt zjeżony i przyczajony podstępnie, wiecznie stojący na czatach, zdawał się zadawać kłam szczęściu samotności. W palące i nieruchome południe, w mgliste zmroki, przybierał czasami potworną jakąś powierzchowność. Niekiedy, gdy wszystko odpoczywało dokoła, słychać było zgrzyt windy i trzask wiązań. W noce księżycowe widziałeś czerwone blaski pochodni, odbitych w wodach.
W któreś popołudnie ciążącej bezczynności, Jerzy zaproponował Hipolicie:
— Nie poszłabyś obejrzeć trabocco?
Odpowiedziała:
— Chodźmy, jeśli chcesz. Ale jak ja to zrobię, żeby przejść przez pomost? Próbowałam raz już...
— Prowadzić cię będę za rękę.
— Przejście jest zbyt wązkie.
— Spróbujemy.
I poszli. Zeszli po ścieżce. Na jej zakręcie znaleźli rodzaj schodów, wyciętych w granicie, mało zdatnych do przejścia, których nieregularne stopnie schodziły do raf, aż do początku chwiejnego pomostu.
— Widzisz, co ja zrobię? — mówiła Hipolita z żalem. — Dość mi patrzeć tylko a już zawraca mi się w głowie.
Pierwsza część mostku składała się z jednej, jedynej deski, bardzo wązkiej, podtrzymywanej przez belki, przytwierdzone do skały; druga część, szersza, złożona była z cienkich tarcic poprzecznych, białych, białością niemal srebrzystą, przegniłych, łamiących się, źle spojonych i tak rzadkich, że zdawało się, iż się muszą załamać pod najlżejszym naciskiem stopy.
— Nie chcesz spróbować? — spytał Jerzy, skonstatowawszy z wrażeniem wewnętrznem osobliwszej ulgi, że Hipolicie nie uda się nigdy przedostać po niebezpiecznem przejściu. — Patrzaj, ktoś idzie, aby nam podać rękę.
Dziecko wpół nagie biegło od pokładu, zwinne jak kociak, brunatne jak bronz obfity w złoto. Pod jego pewną nogą tarcice trzeszczały, belki się gięły. Doszedłszy do środka mostu, blizko już obcych, poczęło ich zachęcać energicznemi giestami, aby mu się powierzyli, wpatrując się w nich bystremi oczyma drapieżnego ptaka.
— Nie zechcesz spróbować? — podjął znów Jerzy z uśmiechem.
Niezdecydowana postawiła nogę na chwiejnej desce, popatrzała na skały, na wodę, potem cofnęła się, niezdolna pokonać strachu.
— Obawiam się zawrotu głowy — rzekła. — Jestem pewna, że spadłabym.
I dodała z wyraźnym żalem:
— Idź, idź sam. Ty się nie boisz?
— Nie. Ale co ty będziesz robić przez ten czas?
— Usiądę sobie w cieniu i poczekam na ciebie.
Dodała jeszcze z wahaniem, jak gdyby próbując go zatrzymać:
— Ale bo po co ty tam idziesz?
— Idę. Ciekaw jestem zobaczyć.
Wydawała się zmartwioną, że nie może iść tam za nim, zirytowaną, że pozwala mu iść w takie miejsce, w którem go dosięgnąć nie może; a jak się zdawało, prócz konieczności wyrzeczenia się przyjemności i zaspokojenia swej ciekawości, inna jeszcze jakaś przyczyna niewyraźna martwiła ją i gniewała. Co jej sprawiało przykrość, to przeszkoda stająca między nią a kochankiem, przeszkoda, której usunąć nie była w stanie. Tak dla niej nieodzownem stało się bezustanne trzymanie go przy sobie, przykuwanie dotykalnym węzłem ciągłej obecności, przestawania z nim nieprzerwanie, władania nim, posiadania wyłącznego!
Wymówiła tonem ledwie dostrzegalnej irytacyi:
— Idź-że już, idź!
Jerzy zauważył w głębi siebie samego uczucie, będące kontrastem instynktownego uczucia Hipolity; był to rodzaj ulgi dlań, że mógł stwierdzić istnienie takiego miejsca, w które Hipolita za nim nie pójdzie, schronienia całkowicie niedostępnego dla Nieprzyjaciółki, schronienia, bronionego przez skały i przez morze, gdzie mógłby nakoniec znaleźć kilka godzin rzeczywistego odpoczynku. I te dwa wrażenia ich dusz, jakkolwiek niezupełnie określone i nawet nieco śmieszne, ale z wszelką pewnością wprost sobie przeciwne, wykazywały stan istotny kochanków względem siebie wzajem; jedno było świadomą ofiarą przeznaczoną na zagładę; drugie bezświadomym i pieszczącym katem.
— Idę — wymówił Jerzy z odcieniem prowokacyi w tonie i postawie. — Do widzenia!
Jakkolwiek nie czuł się całkiem pewnym siebie, odmówił pomocy dziecka i wytężył uwagę, by iść krokiem pewnym a elastycznym, nie wahać się, nie zachwiać na ruchomej desce. Jak skoro tylko postawił nogę na szerszej części, przyśpieszył kroku, wciąż pamiętny na wzrok Hipolity, kładąc instynktownie w swe usiłowanie zapał reakcyi jej wrogiej. Kiedy stanął na deskach platformy, doznał złudnego wrażenia, że się znajduje na pomoście statku. W jednej sekundzie chłód morza pluskającego, co się rozbijało o rafy, rozbudził w jego pamięci niektóre epizody z życia, które pędził na pokładzie „Don Juana“, i doznał w całej swej istocie dreszczu nagłego, na myśl fantastyczną, że mogą podnieść kotwicę. „Do żagli! Do żagli!“
Zaraz natychmiast oczy jego zwróciły się na otaczające przedmioty, których najdrobniejsze szczegóły zauważył ze zwykłą sobie jasnością.
Turchino skłonił mu się szorstko, ruchem, którego nie osłodziły ani słowa, ani uśmiech, jak gdyby żadne wydarzenie, jakniebądź byłoby niezwykłem, nie było w stanie przerwać bodaj na chwilę okropnych rozmyślań, które znać było na ziemistej jego twarzy, bez podbródka prawie, niewiele co większej nad pięść, z długim, wystającym nosem, spiczastym jak paszcza szczupaka, między parą małych iskrzących się oczu.
Toż samo zamyślenie czytać mogłeś na twarzach dwu jego synów, którzy również skłonili się tylko w milczeniu i zabrali zaraz napowrót do roboty, nie pozbywając się przecież swego stałego smutku. Byli to młodzieńcy lat dwudziestu przeszło, wychudli, spaleni, wstrząsani jakimś niepokojem muskulatury, jak opętańcy. Wszystkie ich ruchy wyglądały raczej na kurcze konwulsyjne, na dreszcze; a pod skórą ich twarzy, pozbawionej podbródka, widać było chwilami, jak drgają muskuły.
— Połów dobry? — spytał Jerzy, ukazując szeroką sieć zanurzoną, której rogi widać było na powierzchni wód.
— Nie dziś, panie — pomruknął Turchino, z akcentem hamowanego gniewu.
A po chwili milczenia, podjął:
— Kto wie, może to ty, signore, przynosisz nam połów szczęśliwy...
— Wyciągnijcie sieci; zobaczymy.
Synowie jego zabrali się do windy.
Przez szpary pokładu widać było migocącą i spienioną wodę. W jednym rogu platformy wznosiła się nizka chatka, o dachu słomianym, którego szczyt osłonięty był szeregiem dachówek czerwonych i przyozdobiony rzeźbą dębową, przedstawiającą głowę wołu, z parą wielkich rogów, przytwierdzonych tam, jako ochrona od czarów. Inne jeszcze amulety zwieszały się z dachu, pomieszane z krążkami drzewa, do których przytwierdzone były mazią kawałki lustra, okrągłe jak oczy; pęk widłów czterozębnych, zardzewiałych leżał u niskiego jej wejścia. Na prawo i lewo wznosiły się dwa maszty prostopadłe, oparte o skałę, podtrzymywane u podstawy palami wszelkiej grubości, co krzyżowały się pogmatwane, połączone z sobą grubemi gwoździami, pospajane klamrami żelaznemi i linami, umocnione na wszystkie sposoby przeciwko burzom morskim. Dwa inne maszty, poziomo położone, przecinały tamte na krzyż i sterczały jak przednie maszty okrętu daleko po za rafy na głębokich i zarybionych wodach. Na końcach widlastych czterech masztów zwieszały się bloki z linami, łączącem się z rogami sieci kwadratowej. Inne liny przechodziły znów przez inne bloki na końcu mniejszych drągów; aż do najodleglejszych skał koły powbijane, podtrzymywały liny posiłkowe; niezliczone deski, poprzybijane do belek, wzmacniały słabe punkty. Walka długa i uporna przeciw szałowi i zdradom fali, była tu jakby wypisaną na tym olbrzymim tułowiu za pomocą tych węzłów, tych gwoździ, tych machin. Cały przyrząd zdał się żyć własnem życiem, miał pozór i kształt ożywionego ciała. Drzewo wystawione przez lata całe na działanie słońca, na deszcze, na burze, ukazywało wszystkie swe fibry, odkrywało wszystkie swe chropowatości i wszystkie sęki, odsłaniało wszystkie strony wytrzymałej struktury, obnażało się, trawiło, stawało białem jak piszczel, lub świecącem jak srebro, to szarawem jak krzemień, nabywało charakteru i znaczenia osobnego, znamienia tak wyrazistego, jak człowiek, na którym cierpienie i starość dokonywa straszliwego dzieła zniszczenia.
Winda zgrzytała, podnosząc się przy pomocy czterech drągów i cała maszyna trzeszczała, drżała pod wysiłkiem, kiedy równocześnie sieć obszerna wynurzała się zwolna z toni zielonkawej, o złotawych, migotliwych blaskach.
— Nie — mruknął ojciec, widząc występujące na powierzchnię wód dno pustej sieci.
Synowie puścili drągi wszystkie razem i z mocniejszym jeszcze zgrzytem, winda poczęła się obracać w powietrzu czterema swemi grubemi ramionami, które mogły przeciąć na pół człowieka. Sieć zanurzyła się znowu. Wszyscy umilkli. W ciszy nie było słychać nic już więcej, prócz plusku fali, uderzającej o rafy.
Ciężar przekleństwa jakiegoś przygniatał nędzne te istnienia. Jerzy stracił ochotę rozpytywania się, oglądania, badania, ale czuł, że to towarzystwo milczące i tragiczne, niezadługo będzie dlań miało urok jakiegoś bolesnego powinowactwa. Nie byłże i on także ofiarą jakiegoś przekleństwa? I spojrzał instynktownie ku brzegowi, gdzie na tle skały rysował się profil postaci kobiecej
Powracał też na trabocco niemal co dzień o najrozmaitszych porach. Tu było odtąd dla niego ulubione miejsce rozmyślań i marzeń. Rybacy przyzwyczaili się do jego odwiedzin; przyjmowali go z uszanowaniem, przysposabiali w cieniu chaty rodzaj tapczanu, złożony ze starych masztów, cuchnących smołą. Ze swej strony on jednał ich sobie datkami.
Słuchając szmeru wód, wpatrując się w szczyt masztu nieruchomego na lazurze nieba, przyzywał na pamięć żeglarskie swe wspomnienia, wracał myślą do koczowniczego życia, które niegdyś pędził zawsze latem, tego życia bezgranicznej swobody, które dziś wydawało mu się niezwykle pięknem, fantastycznem nieomal. Przypominał sobie ostatnią swą wycieczkę na Adryatyku, w kilka miesięcy po narodzinach swej miłości, w epoce smutku i zapału poetycznego, pod wpływem Percy Shelleya, tego boskiego Ariela, którego morze przetwarzało w coś bogatego i dziwnego razem: into something rich and strange. I przypominał sobie swoje wylądowanie w Rimini, przybycie do Malamocco, zarzucenie kotwicy na wybrzeżu, ozłoconem promieniami wrześniowego słońca... Gdzie był teraz dawny jego towarzysz podróży, Adolf Astorgi? Gdzie był „Don Juan“? — Poprzedniego tygodnia otrzymał o nim wiadomości z Chios, listem, który zdał się przesiąkłym jeszcze wyziewem żywicy, a który oznajmiał mu wysyłkę całej masy konfitur wschodnich.
Adolf Astorgi, była to dusza prawdziwie bratnia, jedyny, z którym mógł żyć przez czas niejaki w zupełnie ścisłym związku, nie doznając przymusu, przykrości i wstrętu, jakie mu sprawiała zawsze niemal dłuższa zażyłość z innymi przyjaciółmi. Jakie to nieszczęście, że on teraz tak daleko!... I czasami wyobrażał go sobie jako niespodziewanego oswobodziciela, który się zjawia nagle z swym żaglem na wodach San-Vito, proponując mu ucieczkę.
W nieuleczalnej swej słabości, w tym zaniku zupełnym woli czynnej, z upodobaniem oddawał się czasami tego rodzaju marzeniom; przyzywał całą duszą człowieka silnego i nakazującego, który przyszedłby wstrząsnąć nim gwałtownie i który, zrywając jednem stanowczem i nagłem szarpnięciem, wszystkie więzy, na zawsze, wróciłby go życiu, pociągnął z sobą gdzieś daleko, osadził w jakichś regionach zapomnianych, gdzieby nie był znanym nikomu, gdzieby sam wzajem nie znał nikogo i gdzie mógłby, bądź rozpocząć nowe życie, bądź umrzeć śmiercią mniej rozpaczną.
Umrzeć on musiał. Wiedział dokładnie, że jest na śmierć skazanym, wiedział, że jest nieodwołalną; i przekonany był, że akt finalny spełni się w tygodniu, który poprzedzał piątą rocznicę, między ostatniemi dniami lipca a pierwszemi sierpnia. Od czasu owej pokusy, co w skwarne południe, wobec połyskujących relsów, przeszła mu przez myśl błyskawicą, zdawało mu się nawet, że już znalazł sposób. Wciąż miał ucho wytężone na grzmot pociągu i doznawał dziwnego niepokoju, kiedy zbliżała się godzina jego nadejścia. Ponieważ jeden z tunelów leżał w pobliżu trabocca, mógł ze swego tapczanu słyszeć głuchy łoskot, który wstrząsał całem wzgórzem; a czasami, jeśli wówczas zajęty był innemi myślami, zrywał się przerażony, jak gdyby niespodziewanie posłyszał grom własnego przeznaczenia.
Nie taż sama to myśl owładnęła tymi posępnymi, milczącymi ludźmi? Oni i on zarówno, czyż nie czuli nad swoją głową, nawet w pośród spieki skwarnego lata, tegoż samego mroku? Może właśnie to powinowactwo było powodem, że tak polubił to miejsce i to towarzystwo. Na dźwięcznych wodach, pozwalał kołysać się w objęciach widma, które sam stworzył, kiedy tym czasem chęć życia odbiegała od niego zwolna, jak ciepło opuszcza trupa.
Były to wielkie cisze lipcowe. Morze rozścielało się całkiem białe, mleczne, zielonkawe tu i owdzie w pobliżu brzegów. Mgła zaledwie lekko fioletowa, przysłaniała oddalone wybrzeża: przylądek Morę, Nicchiolę, szczyt Ortone, szczyt Vaste. Falowanie niedostrzegalne niemal spokojnego morza wydawało pośród raf jakiś pomruk harmonijny, miarowany jednostajnemi pauzami. Na krawędzi jednego z długich masztów poziomych, dziecko stało na czatach; wytężonem okiem badało pod sobą zwierciadło fal a od czasu do czasu, aby znaglić wystraszoną rybę do popłynięcia w sieci, rzucało w wodę kamyk, którego głuchy łoskot, zwiększał jeszcze smętek przed miotów.
Czasami gość trabocca zasypiał, kołysany pieszczotą powolnego rytmu. Ten sen krótki był jedyną kompensatą za bezsenne noce. I miał zwyczaj wymawiać się tą potrzebą odpoczynku, by Hipolita pozwoliła mu pozostawać na trabocco, dopóki mu się podobać będzie. Jerzy utrzymywał przed nią, że nie może spać nigdzie indziej tylko na tych deskach, wśród woni skał morskich, przy dźwiękach morskiej muzyki.
I ku tej muzyce wytężał on coraz uważniejsze, coraz wrażliwsze ucho. Teraz znał już wszystkie jej tajemnice, rozumiał co znaczy dźwięk każdy. Lekki plusk odbijających się od brzegu bałwanów, podobny do beku rozbiegającej się trzody, wielki huk nagły rześkiej fali, co przybywa z szerokiej przestrzeni, roztrąca i miażdży drobną falę nadbrzeżną; nutkę najpokorniejszą i nutę najdumniejszą w tym akordzie; i niezliczone gamy pośrednich tonów; i różnorodne miary rytmu; i najprostsze akordy; i najbardziej skomplikowane; i całą potęgę tej orkiestry morskiej w pełnej ech zatoce — on znał wszystko, wszystko rozumiał.
Tajemniczo rozwijała się wieczorna symfonia o zmroku i urastała powoli, pod niebem zda się zasypanem fiołkami, które między pękami swemi pozwalały przeświecać nieśmiało pierwszym konstelacyom gwiaździstym, przysłoniętym jeszcze obsłoną. Tu i owdzie błądzące wiatru podmuchy podnosiły i popychały fale, rzadkie z początku, potem coraz częstsze, potem mniej już słabe; podnosiły i potrącały fale, których przezrocze grzbiety zabarwiały się, odkradając zmrokowi blaski, pieniły przez chwilę i upadały osłabłe. Czasem niby dźwięk przygłuszonych cymbałów, to znów jak dźwięk tarcz srebrnych, potrącanych o siebie wzajem, to jak brzęk kryształu, rozbijającego się o skałę, takiemi były odgłosy, które wydawały w ciszy fale te, opadając i zamierając. Nowe fale podnosiły się zrodzone z nowego dłuższego już podmuchu, wyginały grzbiety przejrzysty, niosąc w swych załamach wdzięk schyłku dnia; rozbijały się z pewnego rodzaju niedbałością, podobne do ruchomych krzaków białej róży, z rozsypującym się kwiatem; pozostawiając trwałą pianę, niby liście opadającego kwiecia na tafli zwierciadła. Inne znów, podnosiły się, wzmagały w szybkość i siłę, zbliżały do brzegu, dosięgały go z tryumfalnym łoskotem, po którym następował pomruk przewlekły, podobny do szumu, który wydają zeschłe liście pod stopą przechodnia. I kiedy trwał jeszcze ten złudny szum leśny, inne fale, tam dalej, dalej, na półkolu zatoki, biegły wśród przestanków, coraz, coraz to krótszych, po których następował tenże sam szmer, tak że strefa dźwięków zdała się przedłużać w nieskończoność bezprzestanną wibracyą miryadów zeschłych liści.
Ta naśladownicza leśna harmonia była stałą osnową, na której bałwany rozbijające się o rafy, kładły akordy rytmów przerywanych. Fala biegła z uniesieniem miłości czy gniewu, na złomy skał niewzruszone, rzucały się na nie z rykiem, rozpryskiwały pianą, zalewając swemi wody najtajniejsze szczeliny. Zdawało się, iż jakiś duch przepotężny przyrody napełnia swoim ruchem instrument, rozległy a różnodźwięczny jak organ, przechodząc wszystkie po kolei niezgodne tony, trącając o każdą nutę, zarówno radości, jak bólu.
Śmiała się fala, jęczała, błagała, śpiewała, modliła, pieściła, szlochała, groziła; kolejno to radosna, żaląca się, pokorna, ironiczna, pochlebiająca. zrozpaczona lub okrutna. Tryskała aż do szczytów skał najwyższych, by tam napełnić małą wklęsłość okrągłą, podobną do ofiarnej czary, wciskała się w skośną rozpadlinę, gdzie się mnożyły mięczaki; staczała się po miękim kobiercu koraliny, szarpiąc ją, lub pełzała po nich, tak lekko, jak wąż po mchu. Ściekanie miarowe wody, spływającej kroplami w grocie podziemnej, odpływ rytmiczny strumieni, podobny do pulsacyi wielkiego jakiegoś serca, plusk zachrypły źródeł po skalistych spadzistościach, huk głuchy potoków uwięzionych między dwoma ścianami granitu, grzmot powtarzany rzeki, co się rzuca nagle z wysokości wodospadu — wszystkie te dźwięki, które wydobywają płynące wody z bezwładnego kamienia i wszystkie ich echa, ona je naśladowała. Czułe słowa, które się szepcze na uboczu w cieniu, westchnienie, które wydziera z piersi męczarnia śmiertelna, krzyk rozpaczy zasypanego w podziemiach tłumu, szloch piersi tytanicznej, szyderstwo butne a bezlitosne — wszystkie dźwięki, jakie wydają ludzkie usta, bądź to w smutku, bądź w radości i pomruk gniewu i ryk szaleństwa — ona naśladowała to wszystko. Chóry nocne duchów o powietrznych językach, szept widziadeł, które zorza rozprasza, szczerzący się śmiech hamowany złowrogich istot, co czyhają u progu innych, wołania kwiatów, wzywających do raju lubieżności, magiczną zwrotkę taneczną rusałek w blasku księżyca, wszystkie dźwięki, które podsłuchuje ucho poety w tajemnicy, wszystkie czary syren starożytnego świata — ona je naśladowała.
W umyśle bacznego słuchacza było to jakby zmartwychwstanie świata całego. Wspaniałość morskiej symfonii ożywiła w nim wiarę w nieograniczoną potęgę muzyki. Zdumiał się, jak mógł tak długo pozbawiać swój umysł, tej dawniej powszedniej strawy, jak mógł wyrzec się jedynego, udzielonego człowiekowi sposobu, wyzwolenia się od szalbierstwa pozorów i odkrycia w święcie wewnętrznym duszy istotnej treści rzeczy. Zdumiał się, że mógł przez czas tak długi zaniedbywać ten kult religijny prawie, który za przykładem Demetria, uprawiał od pierwszych lat dziecięcych z takim zapałem. Dla Demetria i dla niego czyż nie była muzyka prawdziwą religią? Czy nie ona odsłoniła przed oczyma ich obu najwyższe tajnie życia? Obudwu powtarzała, ale z odmiennem znaczeniem, te słowa Chrystusa: „Królestwo nasze nie jest z tego świata“.
I znowu ukazał mu się ten człowiek łagodny a zamyślony, ta twarz naznaczona stygmatem męzkiego smutku, której pukiel siwych włosów nad czołem, wmięszany w gęstwę czarnych, dziwnej dodawał wyrazistości.
Raz jeszcze poczuł Jerzy, jak go przejmuje ten urok nadnaturalny, który wywierał na niego z głębi grobu ten człowiek, istniejący po za życiem. Odległe rzeczy przyszły mu na pamięć, podobne do fal niewyraźnej jakiejś melodyi; żywioły myśli, wzięte w spadku od tego objawiciela, zdały się przybierać na siebie niepochwytne kształty rytmu; obraz idealny zmarłego zdał się przetwarzać w melodyę, utracał widzialne swe kontury, wcielał się w jedność głęboką istoty, w tę jedność, którą samotny muzyk przy świetle swego natchnienia odkrył pod różnolitością zjawisk.
„Bez wszelkiego wątpienia — myślał — muzyka to właśnie odsłoniła przed nim tajemnice śmierci ona to ukazała mu po zagranicami życia, ciemne państwo cudów. Harmonia, ten żywioł wyższy nad czas i przestrzeń, ukazała mu jako szczęście, możność wyswobodzenia się od więzów przestrzeni i czasu, oderwania się od woli indywidualnej, która go zamykała w więzieniu jednej osobistości tylko, jednego określonego miejsca, która go przykuwała i podporządkowywała materyi zwierzęcej. Ponieważ czuł on po tysiące razy w samym sobie, w chwilach natchnienia, budzącą się wolę wszechświata; ponieważ zakosztował nadludzkiej radości, poznając jedność najwyższą, będącą na dnie wszystkich rzeczy, sądził, że śmierć będzie dlań sposobem przedłużenia się w nieskończoności, że się rozproszy i zatonie w harmonii nieskończonej Wszechrzeczy i uczestniczyć będzie w nieśmiertelnej rozkoszy „stawania się“.
Dla czegóżbym i ja także nie miał mieć tej samej mistrzyni w tychże samych tajemnicach?“
Wzniosłe obrazy stawały przed jego myślą w tym samym czasie, kiedy gwiazdy ukazywały się jedna po drugiej na milczącem niebie. Odnalazł niektóre z najpoetyczniejszych swych marzeń. Przypomniał sobie niezmierne uczucie radości i wyswobodzenia, jakiego doznał pewnego dnia, kiedy mocą wyobraźni zlał się w jedno z nieznanym sobie człowiekiem, który leżał w trumnie na szczycie majestatycznego katafalku, pośród jarzących świateł, kiedy w głębi, w cieniach świątyni z organów, z orkiestry i z głosów ludzkich, przemawiała do Niewidzialnego, dusza Beethovena, tego boskiego zwiastuna. Ujrzał ponownie okręt fantastyczny, z olbrzymim organem na pokładzie, który między niebem a morzem w dal nieskończoną lał przez las swych rur strumienie harmonii na spokojne fale, kiedy na skraju horyzontu tymczasem płonęła zmierzchu purpura, lub rozlewał się spokój księżycowej nocy. Odbudowywał w marzeniu tę cudowną śmierci świątnicę, całą z białego marmuru, gdzie pomiędzy kolumnami propyleum stoją muzycy znakomici, którzy swemi dźwiękami pociągają ku sobie młodzieńców, przechodzących tamtędy i tak umieją ich wtajemniczać, że nigdy żaden z wtajemniczonych, raz postawiwszy nogę na grobowym progu, nie odwrócił się już, by się pokłonić światłu, kędy do dnia dzisiejszego znajdował radość.
„Daj mi szlachetny rodzaj zgonu. Niechaj Piękno obrzuci swym welonem mój krok ostatni! To jest wszystko, o co błagam u mego losu“.
Zapał liryczny rozpierał mu myśli. Koniec Szelleya, którego tak mu zazdrościł i który marzył dla siebie w cieniu żagla, ukazał mu się teraz znowu w niezmiernym błysku poezyi. Los ten miał wielkość i smutek nadludzki.
„Śmierć jego jest tajemniczą i uroczystą, jak śmierć starożytnych Grecyi bohaterów, których niepokonana potęga zabierała z tej ziemi nagle i unosiła, przetworzonych w sferę wesela. Tak jak w pieśni Ariela nic z niego się nie zatarło; ale ją morze przetworzyło, tylko w coś niezmiernie boga tego i dziwnego. Młodzieńcze jego ciało płonie na stosie u stóp Apeninów, w obliczu samotności morza Tyreńskiego, pod błękitnym pierścieniem nieba. Płonie wraz z aromatami, kadzidłami, oliwą, winem i solą. Dźwięczne płomienie strzelają w górę, w nieruchomem powietrzu drgają i zawodzą śpiew, zwrócony ku świadkowi — słońcu, pod którego blaskiem połyskują marmury na gór szczytach. Dopóki ciała nie strawiły płomienie, mewa zakreśla wielkie kręgi swego lotu po nad stosem. A potem, kiedy ciało rozsypuje się w popioły, serce ukazuje się nagie i nietknięte: — Cor Cordium“.
Może też i on, jak poeta Epipsychidiona, kochał Antygonę w poprzedniem jakiemś istnieniu.
Pod nim, dokoła niego symfonia morska urastała wciąż, rosła w cieniu; a po nad nim cisza gwiaździstego nieba stawała się coraz głębszą. Ale od strony brzegu zbliżał się grzmot, niepodobny do żadnego innego odgłosu, grzmot dobrze znany. A kiedy zwrócił się w tę stronę, zobaczył dwie latarnie pociągu, podobne do błysku dwojga oczu płomiennych.
Ogłuszający, szybki i złowrogi pociąg, co przebiegał, wstrząsał całem przedgórzem; w jednej sekundzie przebiegł drogę odkrytą; potem z gwizdem i bukiem zniknął w paszczy przeciwległego tunelu.
Jerzy porwał się jednym skokiem. Spostrzegł, że sam jeden pozostał na trabocco.
— Jerzy! Jerzy! Gdzie ty jesteś?
Było to wołanie niespokojne Hipolity, która przychodziła po niego; był to krzyk udręczenia i trwogi.
— Jerzy! Gdzie jesteś?
Hipolita wybuchnęła radością, skoro jej Jerzy oznajmił, że niebawem nadejdzie fortepian i partycje. Jakże była mu wdzięczną za tę miłą niespodziankę! Nakoniec będzie czem przerwać bezczynność długich godzin dziennych i ustrzedz się od pokus... Śmiała się, czyniąc aluzyę do ich fizycznego stosunku, przerywanego tylko chwilami zmęczenia lub jaką ucieczką ukochanego.
— Tym sposobem — mówiła, śmiejąc się z pewnym odcieniem złośliwości, choć bez goryczy — nie będziesz mógł już uciekać na twój przeklęty trabocco... Nieprawdaż?
Podeszła, ujęła jego głowę, ścisnęła mu dłońmi skronie i patrząc w oczy głęboko:
— Wyznaj, żeś tam się chronił z powodu tego — szepnęła głosem pieszczotliwym, jakby chcąc go skłonić do spowiedzi.
— Z powodu czego? — spytał, doznając pod dotknięciem tych dłoni wrażenia, jakiego się doznaje blednąc.
— Bo się lękałeś moich pocałunków.
Wymówiła te słowa powolnie, skandując niemal sylaby głosem, który nabrał nagle szczególniejszej czystości. W spojrzeniu zaś miała dziwną mieszaninę nieokreślonej jakiejś namiętności, ironii, okrucieństwa i dumy.
— Wszak prawda? Wszak to prawda? — nastawała.
Wciąż ściskała mu coraz mocniej skronie; ale zwolna jej palce zapuszczały się we włosy, łaskotały zlekka uszy, schodziły aż do karku, jedną z tych pieszczot, których ona tylko posiadała sztukę.
— Wszak to prawda? — powtarzała, kładąc w powtarzane słowa pieszczotę subtelną, nadając swemu głosowi ten akcent, który, jak wiedziała już z doświadczenia, zdolnym był wzbudzić niepokój w kochanku. — Wszakże to prawda?
Nie odpowiedział nic; przymykał oczy; poddawał się; czuł, że życie zeń ucieka, że świat zapada gdzieś i znika mu z przed oczu.
I raz jeszcze ulegał pod wpływem prostego dotknięcia tych szczupłych rączek; raz jeszcze Nieprzyjaciółka odnosiła tryumf, zaznaczała swą nad nim władzę. Zdawało się, że mu powiada „Nie możesz uciec przedemną, nie możesz się wyzwolić. Wiem, że się mnie lękasz; ale żądza, którą budzę w tobie, silniejszą jest od obawy. I nic nie upaja mnie tak bardzo, jak ten twój lęk właśnie, jak kiedy czytam trwogę w twych oczach, kiedy czuję drżenie twych fibrów“.
W naiwności swego egoizmu, zdała się nie mieć najmniejszej świadomości złego, które wyrządza, dzieła zniszczenia, jakie prowadzi bez wytchnienia i litości. Przyzwyczajona do dziwactw swego kochanka — do jego melancholii, do napadów kontemplacyjności stałej a niemej, do jego nagłych niepokojów, porywów zapału ponurych, niemal szalonych, do jego słów gorzkich i zagadkowych — nie pojmowała całej poważnej strony sytuacyi obecnej, którą pogarszała jeszcze z każdą godziną. Wyłączana zwolna z wszelkiego udziału w życiu wewnętrznem Jerzego, naprzód przez instynkt wrodzony, następnie z zamiarem, dokładała wszelkich starań, aby umocnić władzę swą nad jego zmysłami. Nowy ich sposób życia, wśród wolnego powietrza, na tej wsi, nad brzegiem morza, sprzyjał rozwinięciu się w niej zwierzęcości, budził w jej naturze siłę już istniejącą pierwotnie i potrzebę ćwiczenia tej siły aż do nadmiaru. Bezczynność kompletna, brak wszelkich trosk powszednich, ciągła obecność ukochanego, wspólność łoża, lekkość i swoboda ubioru letniego, kąpiele codzienne, wszystkie nowe nawyknienia — składały się na wyrafinowanie w niej, wzmożenie fortelów rozkoszy, nastręczając bezustanną sposobność ich powtarzania. I zdawało się rzeczywiście, że to straszliwy odwet za chłód pierwszych czasów miłości, za niedoświadczenie pierwszych miesięcy i że ona z kolei niosła zepsucie temu, który ją popsuł.
Stała się tak doświadczoną, tak pewną wywieranego wrażenia, tak skorą w pomysłach nieprzewidzianych, miała taki wdzięk prosty a łatwy w każdej pozie, w każdym geście, tyle kładła namiętności gwałtownej, szału niemal w ofiarowanie siebie, że Jerzy nie znajdował już w niej zupełnie tej istoty bezkrwistej i chorej, która poddawała się najśmielszym pieszczotom ze zdumieniem głębokiem, tej istoty bezświadomej, oszołomionej, która początkowo darzyła go owym przykrym a równocześnie idealnym widokiem: zamierania wstydu, pokonanego przez namiętność zwycięską.
Niedawno przypatrując się jej uśpionej, myślał: „Prawdziwy związek zmysłów jest także tylko chimerą. Zmysły mojej kochanki niemniej dla mnie są ciemne, jak jej dusza. Nie zdołam nigdy pochwycić w jej fibrach tajonego obrzydzenia, niezaspokojonej żądzy, podrażnienia nieukojonego. Nie dojdę nigdy do tego, bym mógł poznać różnorodne wrażenia, które jej daje taż sama pieszczota, powtarzana w odmiennych chwilach“... No, a tę władzę właśnie posiadła nad nim Hipolita; posiadła tę umiejętność nieomylną; dla niej wiadomemi były wrażenia najtajniejsze i najsubtelniejsze kochanka i umiała wywołać z prawdziwie cudowną intuicją różne stany fizyczne, które od nich zależały, ich związki, ich następstwa.
Ale żądza niewygasła, którą zapaliła w Jerzym, paliła teraz ją samą z kolei. Czarodziejka doznawała sama skutku swych czarów. Świadomość władzy własnej, doświadczanej już po tysiąc razy bez zawodu, upajała ją; a to upojenie zaślepiało zupełnie, nie dopuszczało dojrzeć, jaki cień straszny z dniem każdym gromadzi się i coraz gęstszą chmurą zawisa nad głową jej niewolnika.
Przerażenie, które spostrzegała w oczach Jerzego, usiłowania ucieczki, niechęć źle ukrywana, podniecały ją, zamiast powstrzymywać. Jej smak sztuczny do życia wyższego, do rzeczy nadzwyczajnych, do tajemniczości, smak, który Jerzy w niej rozwinął, znajdował upodobanie w tych objawach gwałtownego w nim niepokoju. Niegdyś kochanka jej, gdy był z nią rozłączony, dręczyło pragnienie i zazdrość; wówczas to napisał do niej: „Jestże to miłość? O, nie! To rodzaj kalectwa potwornego, które kwitnąć może tylko we mnie, dla mej radości i mojej męczarni. Znajduję upodobanie w tej wierze, że żadna inna ludzka istota nie doznawała nigdy tego uczucia, którego ja doznaję“. Ona chlubiła się tą myślą, że mogła wzbudzić takie uczucie w człowieku tak różnym od ludzi pospolitych, jakich ona znała; unosiło ją, upajało, kiedy poznawała, jak z każdą godziną rośnie władza jej wyłączna nad tym chorym, kiedy widziała dziwne jej skutki. I nie miała innego celu nad wywieranie nad nim tyranicznej swej władzy, na poły z lekkomyślnością, nawpół poważnie, przechodząc kolejno od zabawki do nadużycia.
Czasami nad brzegiem morza, przypatrując się kobiecie bezświadomej, obok fali spokojnej a niebezpiecznej, Jerzy myślał: „Mógłbym odebrać jej życie. Często bardzo próbuje pływać, wsparłszy się na mnie. Łatwo byłoby mi zadusić ją pod wodą, zgubić. Żadne podejrzenie nie padłoby na mnie; zbrodnia miałaby pozory nieszczęścia. W tedy dopiero wobec trupa Nieprzyjaciółki, miałbym szansę znaleźć rozwiązanie mego problematu. Ponieważ dzisiaj jest ona ogniskiem całego mego istnienia, jakaż zmiana zaszłaby we mnie nazajutrz po jej zniknięciu? Czyż nie doznawałem nieraz już uczucia dziwnego spokoju i oswobodzenia, wyobraziwszy ją sobie umarłą, zamkniętą na zawsze w grobie?... Być może, iż udałoby mi się znaleźć ocalenie, odzyskać napowrót życie, gdybym pozbył się przeciwniczki, wroga, gdybym obalił przeszkodę“. Zatrzymywał się nad tą myślą; starał się wyobrazić sobie własną istotę, oswobodzoną i ukojoną w przyszłości, wolną od miłości; z upodobaniem spowijał lubieżne ciało swej kochanki w całun fantastyczny.
Hipolita była bardzo nieśmiałą w wodzie. Nie odważała się nigdy posuwać swych prób pływania dalej na głębinę, pozostawała zawsze na płytkich brzegach. Przejmowała ją nagła trwoga, ilekroć powracając do prostopadłej pozycyi, nie poczuła natychmiast stałego grunta pod nogami. Jerzy podniecał ją, by się odważyła bodaj raz, z jego pomocą dopłynąć do skały, sterczącej w odosobnieniu w pobliżu brzegu, o dwadzieścia sążni od bezpiecznego obrębu. By tam dopłynąć, nadzwyczaj małego trzeba było wysiłku.
— Zdobądź się na odwagę! — powtarzał, by ją przekonać. — Nie nauczysz się inaczej nigdy, jeśli się raz nie odważysz. Ja przecież będę przy tobie.
Tak zwolna otaczał ją swą myślą zabójczą, i zawsze doznawał długiego wewnętrznego dreszczu, ilekroć jakieś zdarzenie w kąpieli pozwoliło mu stwierdzić niezmierną łatwość, z jaką mógłby myśl swą w czyn wprowadzić. Brak mu było tylko potrzebnej energii, ograniczał się do oczekiwania na wypadek, kiedy jej proponował tę próbę. W obecnym stanie słabości, sam narażał się na niebezpieczeństwo, jeśli Hipolita, zdjęta strachem, zechce uczepić się go gwałtownie. Ale takie prawdopodobieństwo nawet nie mogło odstręczyć go od tej próby; przeciwnie, popychało go nawet z większą jeszcze stanowczością.
— Odwagi tylko! Jak widzisz; skała jest tak blizko, że wyciągnąwszy rękę, samabyś ją dosięgła. Nie myśl nic o głębokości. Płyń, nie śpiesząc się, u mego boku. Tam odetchniesz. Siądziemy sobie; nazbieramy koraliny... Zdecydujże się. Bądź raz odważną.
Niemało trudu kosztowało go, by ukryć swój niepokój. One opierała się, wahała między obawą a kaprysem.
— A jeśli zbraknie mi sił, nim dopłynę?
— Toć będę tam, żeby cię podtrzymać.
— A jeśli i tobie sił nie wystarczy.
— Wystarczy. Widzisz przecie, że skała tak jest blizko.
Uśmiechnięta, spuściła z końców palcy kilka kropel wody na usta.
— Woda taka jest gorzka! — powiedziała, skrzywiwszy się, nadąsana.
Potem ostatni wstręt przemógłszy, zdecydowała się nagle.
— Dobrze! Jestem gotowa.
Serce nie biło jej tak mocno, jak biło serce jej towarzysza. Ponieważ woda była nadzwyczaj spokojna, nieruchoma niemal, pierwsze sążnie przebyła z łatwością. Nagle jednak, z powodu braku doświadczenia, poczęła śpieszyć się i tracić oddech. Za jednym fałszywym ruchem napiła się wody; strach paniczny ją przejął; zaczęła krzyczeć, rzucać się, ponownie zanurzyła się w wodzie.
— Ratuj, Jerzy, ratuj!
Instyktownie puścił się ku niej, ku tym rękom zaciśniętym, które go obejmowały. Pod wpływem tego dławiącego uścisku, tego ciężaru, on o słabnął; nagle stanęła przed nim wizya przewidywanego końca.
— Nie trzymaj mnie taki — krzyknął. — Nie trzy maj! Niech jedno ramię mam wolne!
I brutalny instynkt życia wrócił mu siły. Użył nadzwyczajnego wysiłku, przepłynął z tym ciężarem krótką przestrzeń i dosięgną! skały, wyczerpany, zesłabły:
— Zaczep się o kamień! — rzekł do Hipolity, nie mogąc już podnieść jej w górę.
Widząc się w bezpiecznem miejscu, odzyskała zwykłą zwinność i energię działania; zaledwie jednak usiadła na złomie skały, ociekła wodą i zdyszana, wy buchnęła głośnem łkaniem.
Szlochała gwałtownie, jak małe dziecko a płacz ten drażnił i oburzał Jerzego, zamiast go rozrzewnić. Nigdy jeszcze nie widział jej wylewającej takie potoki łez, z oczyma tak obrzmiałemi i czerwonemi, z ustami tak się wykrzywiającemi. Wydała mu się brzydką i tchórzliwą. Uczuł do niej gniewną urazę, z pewnym żalem do samego siebie, że zadał sobie tyle trudu, by ją z wody wyciągnąć. Wyobrażał ją sobie zatopioną, znikłą w głębinach morza; wyobraził sobie własne wzruszenie w chwili, gdy widzi, jak ona w toń zapada, a potem objawy boleści, którą okazywałby publicznie, swe zachowanie wobec trupa wyrzuconego przez fale.
Zdumiona, że się nią wcale nie zajmuje, że nie pociesza ani jednem słowem, zwróciła się ku niemu. Nie szlochała już teraz.
— Jak ja zrobię — spytała — żeby się dostać do brzegu?
— Raz jeszcze spróbujesz — powtórzył z pewnym odcieniem szyderstwa.
— Nie, nie, nigdy!
— Cóż zatem?
— Pozostanę tutaj.
— Bardzo dobrze. Adieu.
I uczynił ruch, jak gdyby zamierzał rzucić się w morze.
— Adieu. Będę krzyczeć. Przybędą i ztąd mnie uwolnią.
Z płaczu przechodziła w śmiech, z oczyma jeszcze pełnemi łez.
— Co ty masz tu na ramieniu? — podjęła.
— Ślady twoich paznokci.
Kazała pokazać sobie krwawe zadrapania.
— To cię boli?
Rozczulała się, dotykając ich końcem palca.
— Ale bo też to twoja wina, tylko twoja — mówiła dalej. — Znagliłeś mnie do tej nieszczęsnej próby. Ja nie chciałam...
Potem uśmiechniona:
— A może to był podstęp, żeby się odemnie uwolnić?
I zrywając się tak, że aż nią całą dreszcz wstrząsnął:
— O, jakaż to śmierć ohydna! Woda taka jest gorzka!
Przechyliła na bok głowę i poczuła, jak jej woda cieknie z ucha, ciepła jak krew.
Skała, wystawiona na słońce, była mocno rozgrzana, brunatna a miejscami czerwonawa, jak grzbiet żywego zwierzęcia, w zagłębieniach jej mrowiło się nieprzeliczonem życiem. Widać było rośliny zielone, wątłe i delikatne, jak rozsypany splot włosów, pływające po wód powierzchni, z lekkim plaskiem. Jakiś czar powolny rzucała ta kamienna, samotna bryła, wchłaniająca żar niebieski i wzajem obdzielająca nim swój ludek szczęśliwych istot.
Jak gdyby ulegając temu czarowi, Jerzy rozciągnął się wygodnie na plecach. Przez kilka chwil poddawał się wrażeniu dobrobytu, który przenikał wilgotną jego skórę, osychającą pod wpływem parującego ciepła skały i bezpośrednio padających nań promieni słonecznych. Widma i wrażenia odległe powstawały w jego pamięci. Przypominał sobie kąpiele lat dawnych, czyste, długie siesty na piasku, bardziej płonącym i delikatniejszym niż ciało kobiece. „O, ta samotność, ta swoboda, miłość bez ciągłego sąsiedztwa, miłość dla kobiet umarłych lub niedosięgłych!“ Obecność Hipolity nie dopuszczała zapomnienia, przypominała mu bezustannie obraz fizycznych stosunków, bezpłodnego i smutnego spazmu, który odtąd stał się jedynym objawem ich miłości.
— O czem myślisz? — spytała Hipolita, dotykając go zlekka. — Zechcesz tu pozostać?
Podniósł się i odpowiedział:
— Chodźmy.
Życie Nieprzyjaciółki było jeszcze w jego ręku. Mógł je zniweczyć jeszcze. Rzucił wzrok szybki dokoła siebie. Wielka cisza zalegała wzgórze i nadbrzeża; na trabocco milczący rybacy pilnowali swych sieci.
— No, odwagi! — powtórzył z uśmiechem.
— Nie, nie, za nic na świecie!
— To pozostańmy tutaj w takim razie.
— Nie. Przywołaj ludzi z trabocco.
— Toż oni nas wyśmieją.
— Nie chcesz! To ja ich sama przywołam.
— Ależ gdybyś się nie przestraszała tylko, gdybyś mnie nie chwytała tak mocno, jak przed chwilą, miałbym dość siły, by cię unieść.
— Nie, nie. Wolę, żeby mnie niosła cannizza.
Tak była w tem postanowieniu stanowczą, że Jerzy ustąpił. Stanął na skale i przyłożywszy obie dłonie do ust, w rodzaju tuby, począł przyzywać jednego z synów Turchina.
— Danielu! Danielu!
Na to wezwanie, powtórzone kilkakrotnie, jeden z rybaków opuścił windę, przeszedł kładkę, przeszedł między skałami i począł biedź wzdłuż wybrzeża.
— Danielu, sprowadź tu cannizzę.
Rybak wysłuchał polecenia, zawrócił, skierował się ku łódkom okrągłym z trzciny, leżącym nad brzegiem na słońcu, w oczekiwaniu sposobnej pory do połowu sepii. Wyciągnął jedną i nich na wodę, wskoczył w nią i popychając długą żerdzią, zwrócił się w stronę samotnej skały.
Nazajutrz rano — była to niedziela — Jerzy siedząc pod dębem, słuchał opowiadania starego Coli, jak to przed kilku dniami, w Tocco Casauria, nowy Mesyasz ujęty został przez żandarmów i odprowadzony do więzienia w St. Valentino, wraz z kilku swymi uczniami. Jednooki mówił, wstrząsając głową:
— Sam Chrystus Fan cierpiał przez nienawiść faryzeuszów. I ten chodził po wsiach, niosąc im pokój i obfitość; no i oczywiście wiodą go teraz do więzienia.
— Ojcze, nie martw się! — zawołała Kandya. — Mesyasz wyjdzie z więzienia skoro zechce tylko i zobaczymy go jeszcze w naszej okolicy. Poczekaj tylko trochę!
Stała oparta o futrynę drzwi, znosząc bez znużenia ciężar utrudzającego swego stanu; a w wielkich jej szarych oczach, odbijała się słodycz nieskończona.
Nagle Albadora siedemdziesięcioletnia Cybela, która wydała na świat dwadzieścia dwoje dzieci, weszła od strony ścieżki na dziedziniec i ukazując na wybrzeże pobliskie, u lewego przedgórza, oznajmiła mocno wzruszona.
— Dziecko się utopiło, tam!
Kandya przeżegnała się. Jerzy powstał i wszedł do loggii, by módz lepiej obserwować punkt wskazany.
Na wybrzeżu, u stóp przedgórza widać było w pobliżu raf i tunelu, plamę białą; niezawodnie prześcieradło, którem nakryto zwłoki. Gromadka ludzi stała dokoła.
Ponieważ Hipolita poszła na mszę z Heleną do poblizkiej kaplicy, zdjęty ciekawością, zszedł na dół i powiedział swym gospodarzom.
— Pójdę zobaczyć.
— Po co chcesz takim widokiem zasmucać twe serce? — spytała Kandya.
Puścił się szybko ścieżką, doszedł krótszą drogą do wybrzeże i zwrócił się brzegiem morza ku miejscu wypadku. Doszedłszy tam, był nieco zdyszany. Spytał:
— Co się to stało?
Wieśniacy zebrani pokłonili się mu i ustąpili miejsca. Jeden z nich odpowiedział spokojnie:
— To syn jednej matki się utopił.
Inny, przybrany w płócienne ubranie, który obrał się strażnikiem przy ciele, schylił się i uniósł prześcieradło.
Drobne ciało ukazało się nieruchome, rozciągnięte na twardem wybrzeżu. Było to dziecko lat ośmiu lub dziewięciu, wątły blondynek, wysmukły. W miejsce poduszki położono mu pod głowę nędzne jego łachmany, zwinięte w węzełek, koszulę, pantalony niebieskie, pas czerwony i filcowy mięki kapelusik. Twarz jego cokolwiek zaledwie była sinawą, z nosem zadartym, wypukłem czołem, bardzo długiemi rzęsami, ustami wpół otwartemi o grubych wargach fioletowych, między któremi bielały zęby w rzadkich odstępach osadzone. Szyję chłopczyna miał cienką, wątłą jak łodyga, zwiędłą, poznaczoną drobnemi zmarszczkami. Wiązadła ramion były słabe; ręce szczupłe, pokryte puszkiem podobnym do piórek ptaka, dopiero co wyszłego z jaja. Boki zarysowywały się wyraźnie; ciemniejsza linia roździelała skórę w pośrodku piersi; pępek wystawał jak gruby węzeł. Nogi, nieco nabrzmiałe, miały ten sam kolor żółtawy co ręce; a drobne dłonie były namulone, pocentkowane brodawkami, z paznokciami białemi, które poczynały już sinieć. Na lewem ramieniu, na udach przy pachwinach i niżej jeszcze, na kolanach, wzdłuż nóg występowały czerwonawe plamy. Wszystkie właściwości tego ciała nędznego, nabierały w oczach Jerzego nadzwyczajnego znaczenia, unieruchomione i zakrzepłe na zawsze w sztywności śmiertelnej.
— Jakim sposobem się utopił... w którem miejscu? — spytał cichym głosem.
Człowiek, ubrany w płótniankę, nie bez pewnej niecierpliwości, począł opowiadać po raz niewiedzieć który już niezawodnie. Miał twarz zwierzęcą, kwadratową z brwiami nastroszonemi, z szerokiemi ustami, surowemi, dzikiemi.
— Jak tylko odprowadziło swoje owce do obory, dziecko wzięło z sobą śniadanie i poszło kąpać się razem z jednym jeszcze towarzyszem. Zaledwie jednak postawiło nogę w wodzie, upadło i utonęło. Na krzyk towarzysza przybiegli ludzie z chaty, zbudowanej tam na urwisku nadbrzeżnem i wyciągnęli go wpół martwego już, nie zamaczawszy sobie nóg nawet do kolan. Spuścili mu wdół głowę, żeby zrzucił wodę, wstrząsali nim, ale nadaremnie.
I chcąc pokazać jak daleko doszedł biedak, opowiadający mężczyzna podjął kamyk i rzucił go w morze.
— Ot, tam niedaleko; o trzy sążnie zaledwie od brzegu!
Morze spokojnie oddychało tuż obok głowy zmarłego dziecka. Słońce oblewało wybrzeże coraz silniej i na drobne te zwłoki padało coś nieubłaganego z niebios płomiennych i od tych bezdusznych, obojętnych świadków.
Jerzy zapytał:
— Dlaczego nie zaniesiecie go gdzie w cień, do jakiegoś domu, na łóżko?
— Nie należy go ruszać z miejsca — odpowiedział sentencyonalnie strażnik. — Aż do przybycia sądu nie należy go ztąd ruszyć.
— Toż przynajmniej połóżcie go w cienia tam, pod nasypem.
Z uporem powtórzył strażnik:
— Nie należy go ruszać z miejsca.
I nie było nic chyba smutniejszego nad to wątłe, martwe stworzenie, rozciągnięte na głazach i strzeżone przez to bydlę niewzruszone, które powtarzało zawsze tęż samą opowieść, temi samemi słowy, z tym samym giestem, ilekroć doszło do rzucenia kamyka w morze.
— Ot, tam zaledwie...
Nadeszła jakaś kobieta, megera o haczykowa tym nosie, z bezlitosnemi twardemi oczyma i ustami cierpkiemi: matka owego towarzysza. Widoczną była w niej obawa jakaś podejrzliwa, jak gdyby lękała się czy nie zechcą oskarżyć własnego jej syna. Mówiła z cierpkością i zdawała się rozgniewaną niemal na ofiarę.
— Takie już było jego przeznaczenie. Bóg mu powiedział: „Idź do morza i giń tam*.
Giestykulowała gwałtownie.
— Po co tam szedł, kiedy nie umiał pływać?
Jakieś dziecko nietutejsze, syn marynarza, powtórzył wzgardliwie:
— Po co tam szedł? Co innego my, my pływać umiemy...
Nadchodzili znów ludzie, przypatrywali się z obojętną ciekawością, zatrzymywali lub szli dalej. Jedna gromadka stała w pobliżu nasypu kolejowego; inna przypatrywała się z wysokości przedgórza, jakby jakiemuś widowisku. Dzieci, siedząc lub klęcząc, bawiły się kamykami, chwytając je w dłoń wyciągniętą, albo rzucając drugim w plecy. Wszyscy okazywali głęboką obojętność na widok nieszczęścia i śmierci innego.
Nowa znów kobieta nadeszła, powracająca ze mszy, w jedwabnej sukni, przystrojona we wszystkie swe klejnoty. I jej także powtórzył zniecierpliwiony strażnik swe opowiadanie, pokazał miejsce w wodzie. Kobieta była gadatliwa.
— Zawsze mówię moim dzieciom: „Nie chodźcie mi do morza, bo was pozabijam!“ Morze, to morze. Z niego się nie uratujesz.
Opowiadała historye całe o tych, co się potopili; przypominała fakt o owym topielcu bez głowy, którego fale przyniosły aż do San-Vito i którego dziecko jakieś odkryło między skałami.
— Ot tu, między temi skałami, które tu widzicie. Dziecko przybiegło powiedzieć: „Trup przypłynął“. Myśleliśmy, że żartuje. Ale jednak poszliśmy i znaleźli. Było to ciało z uciętą głową. Sąd zjechał. Pochowano go w rowie, potem wykopano go napowrót w nocy. Cały był poraniony, cały popsuty, ale na nogach miał jeszcze trzewiki. Sędzia powiedział: „Patrzcie, lepsze niż moje!“ Musiał to więc być człowiek bogaty. I był to rzeczywiście kupiec handlujący wołami. Zamordowano go, ucięto mu głowę i wrzucono w Tronto.
Mówiła dalej krzykliwym głosem, od czasu do czasu z świstem połykając nadmierną ślinę.
— A matka? Kiedyż przyjdzie matka?
Na to wspomnienie, wszystkie kobiety zgromadzone poczęły wydawać okrzyki współczucia.
— Matka! Przyjdzie ona, przyjdzie matka!
I obracały się wszystkie, bo im się wydawało, że już ją widzą na płonącem wybrzeżu, w oddali. Niektóre nawet udzielały pewnych objaśnień co do niej. Nazywała się Riccangela; była wdową z siedmiorgiem dzieci. Umieściła tego u dzierżawców, do paszenia owiec, aby sobie na kawałek chleba zarobił.
Jedna z nich mówiła, patrząc na trupa:
— Jego matka miała tyle kłopotu, żeby go wychować.
Druga mówiła:
— Żeby wyżywić dzieci, żebrała nawet biedaczka.
Trzecia opowiadała, że przed kilku miesiącami, nieszczęśliwy malec o mało już się nie utopił także w kałuży na podwórzu: w trzech calach wody!
Wszystkie powtórzyły:
— Takie już było jego przeznaczenie. Musiał widać tak umrzeć.
I oczekiwanie czyniło je niespokojnemi.
— Matka! O, przyjdzie już ona, przyjdzie!
Jerzy, czując jak mu się serce ściska, zawołał:
— Ależ zanieście go w cień, do jakiego domu, żeby go matka nie zobaczyła takim nagim na kamieniach, w tem upalnem słońcu!
Z uporem strażnik zarzucił:
— Nie należy go ruszać miejsca. Aż do przybycia sądu, nie należy go poruszyć.
Obecni poczęli ze ździwieniem przyglądać się obcemu Kandyi. Liczba ich wzrastała. Jedni zajmowali nasyp obsadzony akacyami; inni gromadzili się na szczycie nagiego przedgórza, obok raf. Tu i owdzie, złożona na wielkich blokach potwornych, łódka z trzciny, połyskiwała jak złoto, u stóp olbrzymich złomów skalistych nadbrzeża, podobnych do zwalisk wieży cyklopów, w obliczu niezmierzonego morza.
Nagle z wysokości wzgórza głos jakiś oznajmił:
— Idzie!
Inne za nim poczęły wołać:
— Matka, matka!
Wszyscy zwrócili się w tę stronę; niektórzy zeszli z nasypu; ci, co stali na szczycie przedgórza, pochylili się naprzód. Oczekiwanie sprawiło, że zamilkli wszyscy. Strażnik nakrył trupa prześcieradłem. Wśród tej ciszy, morze zaledwie, zda się, dyszało zlekka.
I naraz, wśród ogólnej ciszy, rozległ się krzyk przybyłej.
Matka dążyła wybrzeżem, pod żarem słonecznych promieni z krzykiem. Szła ubrana w suknię wdowią. Z ciałem przygarbionem, potykała się na nadbrzeżu, krzycząc:
— Syn mój, mój syn!
Wznosiła ręce ku niebu, potem uderzała się po kolanach, wciąż wołając:
— Mój syn!
Jeden ze starszych jej synów, z czerwoną chustką, zawiązaną na szyi, szedł tuż za nią z miną osłupiałą, głupawą, ocierając łzy wierzchem ręki.
Ona dążyła wciąż wybrzeżem, zgarbiona, uderzając dłońmi po kolanach, kierując się tą białą plamą prześcieradła. I przywołując zmarłego wydawała okrzyki jakieś, które nie miały w sobie nic ludzkiego, podobne raczej do skowyczenia zdziczałej suki. W miarę jak się zbliżała, zginała się coraz więcej, niemal szła już teraz na czworakach; doszedłszy, rzuciła się na prześcieradło z straszliwem wyciem.
Podniosła się. Ręką twardą i zczerniałą, ręką stwardniałą w ciężkiej pracy, odkryła trupa. Patrzyła nań przez chwil kilka, nieruchoma, jakby skamieniała. Potem kilkakrotnie, głosem przeraźliwym z całej siły płuc, krzyknęła, jakby chcąc okrzykiem tym obudzić zmarłego:
— Synu mój! Synu mój! Mój synu!
Łkania ją dławiły. Klęcząc, oszalała, uderzała się w boki zaciśniętemi pięściami. Powiodła po zebranych dokoła zrozpaczonemi oczyma. Zdawała się zbierać myśli w krótkiej przerwie tej burzy gwałtownej.
Naraz poczęła śpiewać.
Śpiewem wypowiadała ból swój w rytmie, co się podnosił i opadał regularnie, jak uderzenia serca.
Była to starożytna, jednotonna melodya, którą od niepamiętnych czasów, w ziemi Abruzzów, kobiety śpiewały nad zwłokami swych krewnych. Była to melodyjna wymowa świętej boleści, która mimowiednie odnajdowała w głębi swej istoty, ten rytm dziedziczny, jakim ongi matki wypowiadały swą skargę.
Śpiewała, wciąż śpiewała:
— Otwórz oczy, podnieś się, stąpaj, mój synu! Jakiś ty piękny! Jakiś piękny!
Śpiewała dalej:
— Dla kawałka chleba, jam ciebie utopiła, mój synu. Dla kawałka chleba, jam ciebie posłała na śmierć! Więc na to ja cię chowałam!
Ale kobieta z haczykowatym nosem przerwała jej swarliwie:
— Nie, tyś go nie utopiła. Takie było już jego przeznaczenie. Nie, tyś go nie posłała na śmierć. Tyś go wysłała tylko tam, gdzie był dla niego chleb.
I ruchem ukazując na wzgórze, gdzie stał dom, który dawał dziecku przytułek, dodała:
— Jego tam pielęgnowali, strzegli jak oka w głowie.
Matka ciągnęła dalej:
— O synu mój! Kto to, kto przysłał cię tutaj, byś się utopił?
A kobieta swarliwa.
— Kto go przysłał? To Pan Bóg. On mu powiedział: „Idź do morza i giń tam“.
Kiedy Jerzy po cichu objaśniał jednego z obecnych, że gdyby wczas dano dziecku pomoc, byłoby zostało odratowanem i że go zabito, spuszczając mu w dół głowę i wieszając za nogi, poczuł jak zawisł na nim wzrok nieruchomy matki.
— Zrób mu co, panie! — błagała. — Zrób mu co! Modliła się:
— O, cudowna Madonno, spraw niech się cud stanie!
I powtarzała wciąż, dotykając głowy zmarłego:
— Mój synu, mój synu, mój synu! Powstań! Chodź ze mną!
Naprzeciw niej klęczał brat zmarłego; szlochał ale bez żalu, oglądając się od czasu do czasu dokoła, z twarzą która bezpośrednio zaraz przybierała wyraz obojętny. Inny brat, najstarszy widocznie, siedział niedaleko ztamtąd w cieniu skały i udawał boleść, ukrywszy twarz w dłonie. Chcąc pocieszać matkę, kobiety schylały się nad nią dokoła z giestami litości i jękiem wtórowały żałobnym pieniom.
Ona śpiewała dalej:
— Po cóż ja wydaliłam cię z domu? Po co wysłałam między ludzi? Po co posłałam na śmierć? Wszystko robiłam, by wyżywić ciebie i twoich braci, wszystko, prócz tego jednego, że nie byłam sprzedajną kobietą... I to dla kawałka chleba, zgubiłam ciebie! Tak to, och tak miałeś skończyć! Utopili cię, mój synu!
Wtedy już kobieta z nosem drapieżnego ptaka, w wybuchu gniewu, uniosła spódnicę, weszła do kolan w wodę i poczęła krzyczeć:
— Patrzaj! Doszedł dotąd tylko! Patrzaj!
Woda tu jest jak oliwa. To znak, że miał już przeznaczone umrzeć taką śmiercią.
I dwoma krokami była już napowrót na brzegu.
— Patrzaj, patrzaj! — powtarzała, ukazując na wybrzeżu ślady głębokie człowieka, który wydobywał ciało.
Matka patrzyła osłupiała, ale powiedziałbyś, że nic nie widzi, nic nie rozumie. Po wybuchach rozpacznej boleści, nachodziły ją krótkie chwile, jakby zaćmienia wszelkiej świadomości. Umilkała; chwytała się za rękę lub nogę machinalnym ruchem; ocierała sobie łzy fartuchem czarnym; zdawała uspokajać się. Potem nagle nowy wybuch rozpaczy wstrząsał nią całą, padała na trupa.
— I nie mogę cię zabrać z sobą! Nie mogę zanieść cię na moich rękach do kościoła! Mój synu! Mój synu!
Dotykała go drżącemi dłońmi od stóp do głowy, powolną pieszczotą. Dzika jej męczarnia stawała się łagodną jakąś, słodką, rozpływała się w rozczulenie. Ręka jej chropowata i opalona nabierała niezmiernej pieszczotliwości, kiedy dotykała oczu, ust i czoła syna.
— Jakiś ty piękny! Jakiś ty piękny!
Dotknęła dolnej jego wargi, już sinej zupełnie; a za lekkiem tem dotknięciem, z ust popłynęła piana biaława. Zdjęła mu z rzęsów źdźbło trawy, ostrożnie, tak ostrożnie, jakby się obawiała, że go to może zaboleć.
— Jakiś ty piękny, moje najmilsze kochanie!
Długie one były, niezmiernie długie i jasne bardzo te rzęsy dziecka. Na skronie i policzki lekki meszek kładł złotawe refleksy.
— Nie słyszysz ty mnie? Wstawaj! Chodź ze mną!
Podniosła z ziemi mały kapelusik zużyty, mięki jak łachman. Popatrzała nań, ucałowała. I mówiła:
— Będzie on dla mnie relikwią; nosić go będę zawsze na sercu.
Podniosła pasek czerwony i mówiła:
— Ubierać się w niego będę odtąd zawsze.
Swarliwa kobieta, która nie opuszczała dotąd miejsca wypadku, przywtórzyła skwapliwie:
— Tak, tak, włóż go na siebie.
Sama wyjęła nawet ubranie dziecku z pod głowy, poczęła przetrząsać kieszenie kamizelki i znalazła w nich kawałek chleba i figę.
— Widzisz! Akurat dali mu śniadanie! Pielęgnowali go i strzegli jak oka w głowie.
Matka patrzała na koszulkę zabrudzoną, podartą, na którą łzy jej padały kropla po kropli, i rzekła:
— Włożyć mu może tę koszulę!
Spiesznie kobieta w górę rzuciła okrzyk komuś ze swoich.
— Przynieśno prędko nową koszulę Nufriela.
Świeża koszula przyniesioną została.
Kiedy matka uniosła nieco dziecko zmarłe, trochę wody wylało się z ust i ściekło mu na piersi.
— O Madonno cudowna, spraw ty cud! — modliła się, podnosząc oczy ku niebu w gorącem błaganiu.
Potem ułożyła napowrót drogą swą istotę. Wzięła starą koszulę, pasek czerwony, kapelusz; zwinęła wszystko to razem i rzekła:
— Odtąd będzie to moja poduszka; co noc kłaść ją będę sobie pod głowę i na niej umrę.
Złożyła ubożuchne relikwie na wybrzeżu, obok głowy dziecka, położyła skroń na nich i wyciągnęła się, jak na łóżku.
I leżeli tak oboje obok siebie, matka i syn na twardych kamieniach, pod płomiennem niebem, w bliskości morza morderczego. I śpiewała mu znowu tę samą zwrotkę, którą niegdyś usypiała go do snu w kolebce.
— Wstań, wstań, Riccangelo, wstań! — powtarzały dokoła kobiety.
Ona nie słuchała ich wcale.
— Mój syn leży na kamieniach, dlaczegóż i ja nie mogłabym leżeć na nich! Och, na kamieniach, synu mój!
— Wstań, Riccangelo! Chodź!
Podniosła się. Popatrzała jeszcze w śmiertelnie bladą twarzyczkę zmarłego, ze straszną jakąś we wzroku siłą. Raz jeszcze przyzwała całą siłą płuc:
— Mój synu! Synu mój! Synu!
Potem własnemi rękoma okryła prześcieradłem martwe zwłoki.
Kobiety zaś otoczyły ją kołem, pociągnęły z sobą nieco dalej w cień skały, zmusiły, by usiadła; jęczały i zawodziły z nią razem.
Powoli widzowie poczęli się oddalać, rozpraszać. Pozostało tylko jeszcze kilka pocieszycielek a także ów człowiek, ubrany w płótniankę, strażnik niewzruszony, oczekujący na sądowników. Słońce kanikularne lało potoki skwaru na wybrzeże, nadając całunowi białość jakąś przerażającą. Przedgórze, ogołocone z roślinności, sterczało w płonącem powietrzu szczytem ostrym, między rafami krętemi. Morze, niezmierne i zielonkawe, wciąż oddychało jednako rytmicznie. I zdało się, że powolna ta godzina, nigdy się chyba nie ma skończyć.
W cieniu skały, naprzeciw białego całunu, wzniesionego nieco przez leżącą pod nim zesztywniałą postać trupa, matka wciąż śpiewała swój hymn bólu, na nutę, uświęconą tylu cierpieniami dawnemi i świeżemi swej rasy. I zdawało się, że lament jej nie skończy się chyba nigdy.
Za powrotem z kaplicy, Hipolita dowiedziała się o zaszłym wypadku. Razem z Heleną chciała iść na wybrzeże do Jerzego. W pobliżu wszakże tragicznego miejsca, na widok całunu, który białą plamą odcinał się od skalistego nadbrzeża, poczuła, że jej sił braknie. Zalana łzami zawróciła, weszła do domu i oczekiwała z płaczem na Jerzego.
Mniej żałowała może dziecka utopionego, niż płakała nad sobą, owładnięta wspomnieniem wczorajszego niebezpieczeństwa, na które wystawiona była w kąpieli. I powstawał w niej wstręt instynktowny, niepokonany do tego morza.
— Nie będę już nigdy kąpała się w morzu i nie chcę, żebyś ty się w niem kąpał — zalecała Jerzemu prawie surowo, tonem, który znamionował postanowienie stałe i niezłomne. — Nie chcę, słyszysz?
Spędzili resztę tej niedzieli w trwożnym niepokoju, powracając bezustannie do logii, by popatrzeć na tę białą plamę tam, na wybrzeżu. Jerzy miał wciąż w oczach widok trupa, którego obecność uwypuklała się tak silnie konturami z pod całunu, że zdało mu się chwilami, iż może go dotknąć. I wciąż w uszach brzmiał mu rytm melodyi, śpiewanej przez matkę. Czy też matka dotąd zawodzi jeszcze w cieniu skały? Pozostała tam sama jedna w obliczu morza i śmierci? I w duchu ujrzał inną nieszczęśliwą. Myślą przeżył ponownie godzinę dawnego majowego poranku, w dalekim domu, kiedy poczuł nagle, jak życie macierzyńskie zbliża się do własnego jego życia, jakąś silną złączone z nim spójnią, kiedy poczuł związek tajemniczy krwi i smutek przeznaczenia, zawisłego nad głowami ich obojga.
Czy on ją kiedy jeszcze zobaczy śmiertelnemi oczyma? Czy ujrzy kiedy jeszcze ten uśmiech słaby, który, nie poruszając żadnej linii twarzy, zdał się przysłaniać lekką osłoną nadziei, zbyt znikomej, niestety! ślady niestarte cierpień na tej twarzy? Czy danem mu będzie jeszcze ucałować kiedy tę rękę wydłużoną i chudą, której pieszczota nie da się porównać z żadną inną na ziemi pieszczotą?
I przeżył znowu myślą oddaloną ową godzinę łez, kiedy u okna, blask uśmiechu straszliwą odsłonił mu tajemnicę; kiedy nakoniec posłyszał znowu ten głos drogi, ten głos jedyny i niezapomniany, głos umocnienia, rady, pociechy, głos przebaczenia i dobroci nieskończonej; kiedy nakoniec odnalazł ową łagodną, pełną miłości istotę dni swych dziecięcych.
I przeżył znowu myślą godzinę pożegnania bez łez a przecież tak okrutnego, wówczas kiedy przez wstyd wrodzony skłamał, czytając w znużonych oczach matki zawiedzionej, owo zbyt smutne pytanie: „Dla kogo mnie opuszczasz?“ I wszystkie smutki minione wróciły mu na pamięć wraz ze wszystkiemi bolesnemi swemi obrazami; ta twarz zniszczona, te obrzmiałe powieki, zaczerwienione i palące, uśmiech słodki, rozdzierający Krystyny, to dziecko chore, którego wielka głowa wciąż spadała na piersi, które samo zaledwie zdawało się słabem tchnieniem, ta twarz trupia biednej idyotki żarłocznej... A oczy znużone matki powtarzały: „Dla kogo mnie opuszczasz?“
Czuł, jak go obejmowała mięka jakaś fala; słabnął, rozpływał się; doznawał nieokreślonej potrzeby schylenia czoła, ukrycia twarzy na czyjemś łonie, czuł potrzebę czystej pieszczoty, wylania tajonej goryczy, zaśnięcia, zamierania zwolna, potrochu. Zdało się, że wszystkie zniewieściałości jego duszy rozwinęły się razem i unosiły nad jego głową.
Jakiś człowiek przeszedł ścieżką, niosąc na głowie sosnową, białą trumienkę.
Dość już późno po południu, zjechał sąd na wybrzeże. Podniesiono martwą dziecinę z kamieni, poniesiono ją na górę; zniknęła. Przenikliwe krzyki dochodziły aż do pustelni. Potem wszystko umilkło. Cisza idąca od morza objęła napowrót wszystko w swe posiadanie.
Morze było tak spokojne, niebo tak pogodne, że zdawało się, że życie zatrzymało się w swym biegu. Jasność błękitnawa kładła się równomiernie na wszystkich przedmiotach.
Hipolita weszła do domu i rzuciła się na łóżko. Jerzy pozostał w loggii; siedział na krześle zadumany. Oboje cierpieli, żadne przecież nie mogło z drugiem podzielić się swem zmartwieniem. Czas upływał.
— Czyś mnie wołała? — spytał Jerzy, któremu zdawało się, że posłyszał wymówione swe imię.
— Nie, nie wołałam cię wcale — odpowiedziała.
— Co tam robisz? Usypiasz?
Nie odpowiedziała nic.
Jerzy usiadł napowrót, przymknął na wpół oczy. Myśl jego wracała wciąż ku tamtej górze dalekiej. W ciszy tej czuł ciszę ogrodu osamotnionego i opuszczonego, gdzie cyprysy, wysokie i proste, wznosiły nieruchome swe korony w niebo, pobożnie, jak gromnice na ołtarzu; gdzie przez okna pustką stojących pokojów, nietykanych jak relikwiarze, spływała iście religijna słodycz wspomnień.
I stanął znowu przed nim ów człowiek smutny i zamyślony, ta twarz przejęta męzkim smutkiem, którą pukiel białych włosów, zwieszający się nad czołem, wmieszany w gęstwę włosów czarnych, szczególniej czynił wyrazistą.
„O! dla czegóż — mówił do Demetria — dla czego nie posłuchałem twego natchnienia, kiedy po raz ostatni wszedłem do tych pokojów, w których jeszcze duch twój zamieszkuje? Dla czego zapragnąłem zrobić nową próbę życia i okryć się wstydem w twoich oczach? Jak mogłem tak dalece się zbłąkać, by gonić za posiadaniem pewnem innej duszy, wówczas kiedy posiadałem twoją i kiedy ty żyłeś we mnie?“
Po śmierci ciała, dusza Demetria ocaliła się bez żadnej zmiany w tym wybrańcu, co go przeżył, a nawet dosięgła i zachowała całą swą siłę najwyższą. Wszystko, co żywy człowiek rozpraszał na stykanie się ze swymi bliźnimi; wszystkie czyny, ruchy, wszystkie słowa, rozrzucone w biegu czasu; wszystkie najrozmaitsze objawy, które określały specyalny charakter jego istoty w zetknięciu z innemi istotami; wszystkie formy, stałe czy zmienne, które wyróżniały jego osobistość wśród innych osobistości i czyniły z niego człowieka odrębnego zupełnie wśród ludzkiego tłumu; krótko mówiąc, wszystko to, co wyróżniało jego życie w pośród życia innych ludzi, wszystko to zebrało się, zogniskowało, ograniczyło w jedynej łączni idealnej, która wiązała zmarłego z pozostałym przy życiu. I owa wspaniała kadzielnica nawet, przechowywana w katedrze rodzinnego jego miasta, zdawała się uświęcać tę wzniosłą tajemnicę; Ego Demetrius Aurispa et unicas Georgius filius meus.
Nieczysta istota, która leżała teraz tam na wspaniałem łożu, stanęła między nimi. Straszliwa gorszycielka była nietylko przeszkodą do życia, ale także i przeszkodą do śmierci: do tej śmierci. Była wrogiem jednego i drugiej.
I Jerzy myślą wrócił ku tej górze, wszedł do starego domu, do opustoszałych pokojów. Jak w dzień majowy przestąpił próg tragiczny. I jak w ów dzień poczuł, jak jego wolę paraliżuje inna jakaś natrętnie narzucająca się, nieokreślona wola. Piąta rocznica zbliżała się. W jaki sposób będzie ją obchodził?
Na krzyk nagły Hipolity, drgnął gwałtownie. Zerwał się i pobiegł.
— Co tobie?
Siedziała na łóżku, przerażona, przecierając sobie rękoma czoło i powieki, jak gdyby z nich zetrzeć chciała coś, co ją dręczyło. Utkwiła w kochanku oczy szeroko otwarte, błędne. Potem nagłym ruchem zarzuciła mu obie ręce na szyję, okryła twarz pocałunkami i łzami.
— Ale co jest? Co ci się stało? — pytał zdziwiony i zaniepokojony.
— Nic, nic...
— Dla czego płaczesz?
— Miałam sen...
— Jaki sen? Powiedz mi!
W miejsce odpowiedzi znów poczęła go ściskać i okrywać pocałunkami.
Pochwycił jej ręce u kostek, wyswobodził się z uścisku, chciał w twarz jej zajrzeć.
— Powiedz, powiedz, co ci się śniło?
— Nic... miałam sen szkaradny...
— Jaki sen?
Broniła się ciągle jeszcze przed natarczywością. W nim rósł niepokój wraz z chęcią dowiedzenia się.
— Powiedzże wreszcie!
Wstrząsana nowym dreszczem, wyszeptała nakoniec:
— Śniło mi się... że podnosiłam tamten całun... i że pod nim zobaczyłam... ciebie...
Ostatnie słowo zgłuszyła pocałunkami.