Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część czwarta/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ CZWARTA.
Nowe życie.
I.

Nad Adryatykiem panowało gorąco wilgotne i ciążące, wschodniego wiatru. Niebo było przysłonięte obłokami, mgliste, białe jak mleko. Morze całkowicie nieruchome, bezmateryalne prawie, stapiało się z parami rozproszonemi oddali, bardzo blade, bez oddechu, zda się. Żagiel biały jedyny żagiel biały — ta rzecz tak rzadka na Adryatyku — wznosił się w dali gdzieś, od strony wysp Diomede, nie poruszając z miejsca, odbity w długość nieokreśloną w morskiem zwierciedle, niby nieruchome centrum tego bezwładnego świata, który zdał się rozpływać we mgłach powoli.
Siedząc na podmurowaniu loggii w znużonej postawie, Hipolita utkwiła w białym żaglu oczy, zamagnetyzowane tą białością. Nieco pochylona, miała w twarzy wyraz zdumienia jakiegoś, niemał osłupiałości, która świadczyła o chwilowem przyćmieniu życia wewnętrznego. I ten brak energii wyrazistej, uwydatniał wszystko to, co było powszedniego i nieregularnego w jej rysach, dodawał ociężałości dolnej części twarzy. Usta nawet, te usta elastyczne o wężowatem wgięciu, których dotknienie tylokrotnie przejmowało Jerzego rodzajem instynktownego i nieokreślonego uczucia trwogi, te usta zdawały się obecnie odarte z swego uroku czarodziejskiego i zeszłe do zwykłej roli fizycznego tylko organu, który jeśli przywodzi na myśl pieszczotę, to wyłącznie jako akt machinalny, odarty z wszelkiego piękna.
Jerzy przyglądał się okiem bacznem i trzeźwem nagiej rzeczywistości tej kobiety, z której życiem zespalał dotąd tak szalenie własne życie. I myślał: „W jednej chwili wszystko się skończyło. Płomień zagasł. Nie kocham jej już!... Jakim sposobem stało się to tak prędko?“ Czego doznawał teraz, był to nietylko już przesyt po nadużyciu, ten wstręt cielesny, który następuje po przedłużonym okresie rozkoszy, ale głębszy jeszcze jakiś rozdział, który zdawał się stanowczym i któremu nie można już było zaradzić. „Jakże możnaby kochać jeszcze, skoro się widziało to, co ja widzę?“ Zachodził w nim objaw dość zwykły: równocześnie z pierwszemi pojęciami rzeczywistemi, odosobnionemi i przesadnemi, przez skojarzenie pojęć, wewnętrzny obraz, który nadawał jego nerwom popęd daleko silniejszy niż przedmiot obecny. Odtąd, widział w osobie Hipolity z niepojętą wyrazistością, wyłącznie tylko istotę płciową, proste narzędzie rozkoszy i zbytku, narzędzie ruiny i śmierci. I wzdrygał się na myśl o swym ojcu! Ale czyż w głębi i on tegoż samego nie czynił? I wspomnienie nałożnicy przeszło mu przez myśl: odnalazł w swej pamięci niektóre szczegóły ohydnej zwady z tym wstrętnym człowiekiem, w wiejskiej willi, u otwartego okna, przez które dobiegały go krzyki bękartów, przed wielkim stołem, zarzuconym papierami, na którym spostrzegł przycisk kryształowy z winietką plugawą...
— Ach, Boże mój, jakież ciężkie powietrze! — szepnęła Hipolita, odrywając oczy od białego żagla, który wciąż pozostawał nieporuszony w nieskończoności morskiego przestworza. — A ty, czy nie czujesz się także zgnębiony tem powietrzem?
Powstała, postąpiła kilka kroków, powłócząc nogami ku szerokiemu fotelowi z łozy, zarzuconemu poduszkami i rzuciła się nań jak martwa ze zmęczenia, z głębokiem westchnieniem, przechylając w tył głowę, z przymkniętemi nawpół oczyma, których wygięte rzęsy drżały zlekka. Nagle, zdało się, wypiękniała. Piękność jej zapłonęła niespodziewanie, jak pochodnia.
— Kiedyż wreszcie mistral już powieje? Patrzno na ten żagiel. Wciąż na jednem jest miejscu! To pierwszy żagiel od czasu mego przyjazdu. Wydaje mi się, że przyśnił mi się chyba.
Że zaś Jerzy wciąż milczał, podjęła znowu:
— A ty, czyś tu już widział kiedy inne?
— Nie; i dla mnie to pierwszy.
— Zkąd on przybywa?
— Z Garganu może.
— A dokąd płynie?
— Może do Ortone.
— Co może wieść?
— Pewnie pomarańcze.
Zaczęła się śmiać; sam śmiech ten obrzucał ją falą żywej świeżości, przeobrażał znowu.
— Patrzaj, patrzaj! — zawołała, podnosząc się na łokciu i ukazując widnokrąg morski, który, zdało się, że przysłoniła firanka. Pięć innych żagli, ot tam, szeregiem... Widzisz je?
— Tak, tak, widzę.
— Pięć ich jest, nieprawdaż?
— Tak, pięć.
— Jeszcze, jeszcze! Ot tam! Patrzaj! Drugi szereg... Ileż ich tam!
Żagle ukazywały się w najdalszej kończynie morza, czerwone, niby płomyki, nieporuszone.
— Wiatr się zmienia. Czuję, że się wiatr zmienia. Patrzaj tam, widzisz jak się marszczy powierzchnia wody.
Wietrzyk nagły zachwiał wierzchołkami akacyi, które poruszyły się, sypiąc kwieciem, podobnym do martwych motyli. Nim wszakże dosięgły one ziemi, już wszystko powróciło do poprzedniego spokoju. Przez tę przerwę zupełnej ciszy, słychać było plusk wody, gnanej na żwir nadbrzeżny i szmer ten głuchy szedł, słabnąc z uciekającą falą, wzdłuż całego brzegu, potem ustał.
— Czy słyszałeś?
Powstała i przechylona przez parapet, z natężonym słuchem wsłuchiwała się w ten szmer fali, w pozie muzyka, co stroi swój instrument.
— Znowu powraca fala! — zawołała jeszcze, ukazując ruchem ręki marszczącą się wód powierzchnię; i czekała nieporuszona, ożywiona niecierpliwością, sposobiąc się do pochwycenia w płuca fali wiatru.
Po kilku sekundach, akacye znów potrącone, poruszyły się, obsypując nowym kwiatem murawę. I świeży powiew przyniósł aż do loggii wyziew słony, zmieszany z wonią uwiędłych gron kwiecia. Dźwięk srebrzysty, szczególniejszej harmonii, napełnił jak drganiem cymbału wnętrze zatoki, między dwoma przedgórzami.
— Słyszysz? — ozwała się Hipolita cichym, ale przejętym głosem; zdało się, że ta muzyka przejęła ją do głębi duszy, że całe jej życie bierze udział w tych przemianach rzeczy.
Jerzy śledził każde jej poruszenie, gest każdy, wszystkie słowa, z taką uwagą, że wszystko inne zdawało się nie istnieć dla niego. Obraz poprzedni nie kwadrował już z obecnem wrażeniem, jakkolwiek w umyśle jego przeważało jeszcze to uczucie moralnego oderwania się, niedopuszczające, aby pomieścił tę kobietę napowrót w dawnych jej ramach, poprzednie przywrócił jej w życiu swem miejsce. Ale z każdego jej czynu, z każdego gestu, z każdego słowa, wydzielała się dziwna moc jakaś. Wszystkie te objawy fizyczne, zdawały się tworzyć jakby jakąś przędzę, co go oplątywała i więziła. Zdawało się, że między tą kobietą a nim, wytworzył się rodzaj zależności cielesnej, rodzaj łączności organicznej, spójni, skutkiem której najlżejszy ruch wywoływał u niego mimowolną odmianę zmysłową i że odtąd niezdolnym on już będzie żyć i czuć niezależnie. Jakim sposobem to widoczne powinowactwo mogło się pogodzić z tajoną nienawiścią, którą odkrywał w tejże samej chwili, nawet w głębi swego serca?
Hipolita, przez ciekaw ość naturalną, przez potrzebę instynktowną wzmożenia wrażeń, rozpraszania się w otaczającem środowisku, wciąż jeszcze przypatrywała się uważnie widokowi. Łatwość jej wrodzona wnikania we wszystkie kształty życia naturalnego i wynajdywania całego świata analogii między wyrażeniami ludzkiemi a widokiem najróżnorodniejszych rzeczy; ta sympatya gwałtowna i wylana, która ją wiązała nietylko z przedmiotami, z któremi była w codziennem zetknięciu ale nawet z przedmiotami całkowicie jej obcemi; ten rodzaj daru naśladowczego, który częstokroć pozwalał jej jednym jedynym znakiem wyrażać charakterystyczną cechę jakiejś istoty żywej lub martwej, porozumiewać się ze zwierzętami domowemi i tłomaczyć ich język; wszystkie te zdolności mimiczne, zbiegały się w niej właśnie na to tylko, by w oczach Jerzego tem widoczniej jeszcze wykazać w niej przewagę życia niższego gatunku.
— Co to? — ozwała się ździwiona, posłyszawszy huk jakiś nagły, tajemniczego pochodzenia. — Czy nie słyszysz?
Był to jakby odgłos jakiś głuchy, niby uderzenia, po którem nastąpiłyby inne z wciąż wzrastającą szybkością: łoskoty tak dziwne, że nie można było rozróżnić, czy pochodzą z bardzo blizka, czy z bardzo daleka, w powietrzu coraz to bardziej przezroczem.
— Nie słyszysz?
— Może to grzmi gdzieś daleko.
— O, nie...
— Więc cóż to zatem?
Rozglądali się dokoła z niepokojem. Od chwili do chwili, morze zmieniało barwę, w miarę jak z nieba osuwały się mgły; tu i owdzie przybierało ten odcień zielonkawy, nieokreślony, lnu niedojrzałego, kiedy skośny promień słońca, prześwieci wątłe, przezrocze jego łodygi, w kwietniowym półzmroku.
— Ach, to trzask żagla, białego żagla, tam! zawołała Hipolita, rada z tego, że pierwsza od kryła tajemnicę. — Patrzaj: teraz wiatr dmie weń... Już się puszcza w drogę!




II.

Z kilku przerwami sennego ociężenia, miała ona zawsze szaloną ochotę wychodzenia, robienia wycieczek dalekich, biegania po wybrzeżach i wsiach sąsiednich, zbadania wszystkich ścieżek nieznanych. Pobudzała swego towarzysza, czasami pociągała go z sobą gwałtem; czasami także i on ją doganiał niespodziewanie.
Chcąc dostać się na wzgórze, szli zwykle drogą, obrzeżoną dwoma gestemi szpalerami fiołków, pośród których wykwitały kielichy szerokie i delikatne innych kwiatów pięciolistnych, wonnych.
Po za temi żywopłotami, falowały pochylone w dół kłosy na swych łodygach, żółtawej ziemi, co lada chwila miała się zamienić w złoto; a miejscami zboża te były tak wysokie i gęste, że przenosiły żywopłot, przywodząc na myśl piękną czarę, z której płyn przelewa się przez brzegi.
Nic nie uszło czujnego oka Hipolity. Pochylała się co minutę, by zdmuchnąć puszek z wątłej łodyżki kwiatu. Co minuta zatrzymywała się, by się przyjrzeć jakiemuś pajączkowi, co się wdrapywał po nizko rosnącym kwiatku na wysoką gałąź, po niewidzialnej nici.
Na wzgórzu, w półkolu zacieśnionem i oblanem promieniami słońca, było małe pólko lnu już suchego. Łodygi żółkniejące unosiły na szczycie kulkę złotą, tu i owdzie złoto zdawało się poczerniałem rdzą żelazistą. Najwyższe łodygi chwiały się niedostrzegalnym niemal ruchem. Na skutek tej niezmiernej lekkości, całość przywodziła na myśl jakąś niezmiernie delikatną robotę złotniczą.
— Widzisz, to istny filigran! — ozwała się Hipolita.
Jałowiec poczynał już opadać z kwiatu. Tu i owdzie opadał z krzaków rodzaj białej pianki, po innych ślizgały się wielkie gąsienice pomarańczowe i czarne, miękie z pozoru jak aksamit. Hipolita wzięła z nich jedną do ręki, której puszek pocentkowany był purpurą i spokojnie trzymała ją na dłoni.
— To piękniejsze jeszcze, niż kwiat — rzekła.
Jerzy zauważył i to nie po raz pierwszy, że brak w niej było zupełnie wszelkiego instynktowego obrzydzenia względem owadów i że wogóle nie doznawała bynajmniej tej żywej i niepokonanej odrazy, której on sam doznawał zwykle dla całej masy rzeczy, uchodzących za nieczyste.
— Rzućże to, proszę cię!
Poczęła śmiać się i wyciągnęła rękę, jakby zamierzała położyć mu gąsienicę na szyi. Krzyknął i rzucił się wstecz; to wywołało u niej śmiech jeszcze gwałtowniejszy.
— O, cóż za odważny mężczyzna!
Rozochocona tą zabawką, poczęła go ścigać między pniami młodych dębczaków po stromych ścieżkach, które tworzyły rodzaj górzystego labiryntu. Wybuchy jej śmiechu płoszyły z pośród kamieni gromady szarych wróbli.
— Dajże pokój, daj pokój! Zestraszysz owce.
Trzodka owiec zestraszonych, rozbiegała się na wszystkie strony, wlokąc za sobą po skalistej pochyłości kłębek łachmanów, brudno niebieskich.
— Stój! Patrzaj! Nic już nie mam.
I ukazywała uciekającemu próżne już ręce.
— Pomóżmy niemowie.
I podążyła ku kobiecie w łachmanach, która daremne czyniła wysiłki, by zegnać do kupy owce, poprzywiązywane na długich linkach, uplecionych z wiciny. Pochwyciła za zwój linek, zaparła się nogami o kamień, ku większej odporności. Była zdyszana, z zaczerwienioną twarzą i w tej pozie gwałtownego naprężenia, była istotnie piękną. Piękność jej zapalała się niespodziewanie, jak pochodnia.
— Cbodźże, chodź i ty tutaj — wołała na Jerzego, udzielając mu również swej szczerej, dziecinnej niemal wesołości.
Owce zatrzymały się w kępkach jałowcu. Było ich sześć ogółem, trzy czarne i trzy białe a każda miała węzeł z łoziny zadzierzgnięty dokoła wełnistej szyi. Kobieta pasąca je, wychudła, ledwie okryta niebieskawemi łachmanami, gestykulowała żywo a usta jej bezzębne wydawały kwik jakiś niezrozumiały. Zielonawe, maleńkie oczy, bez rzęs, kaprawe, załzawione i krwią zabiegłe, miały wyraz złośliwy.
Kiedy Hipolita podała jej jałmużnę, ucałowała podane jej pieniądze. Potem, puszczając sznury, zdjęła z głowy łachman, który już nie miał ani kształtu, ani barwy, pochyliła się ku ziemi i powoli, z nadzwyczajną uwagą poczęła zawiązywać pieniądze w liczne węzły.
— Zmęczyłam się — rzekła Hipolita. — Siądźmy tutaj na chwilę.
Usiedli. Jerzy spostrzegł wówczas, że to miejsce sąsiadowało z wielkiem polem jałowcowem, na którem w ów majowy poranek pięć dziewcząt zbierało kwiaty dla usypania niemi drogi pięknej rzymiance. Ranek ten obecnie wydawał mu się już niesłychanie dalekim, zapadłym gdzieś w mgły senne. Przemówił
— Czy widzisz tam ot te krzaki, niemal zupełnie odarte z kwiecia? Tam to właśnie napełnialiśmy kosze, żeby ukwiecić twoją drogę, w dzień twego przyjazdu... O, co to był za dzień! Pamiętasz?...
Uśmiechnęła się i w porywie nagłego rozrzewnienia, pochwyciła jego rękę, zatrzymując w uścisku swych dłoni; twarz oparła o ramię kochanka, zatapiając się w uroku tego wspomnienia, tej samotności, tej ciszy, tej poezji.
Od czasu do czasu, powiew wietrzyka przebiegał po wierzchołkach dębów; w dole zaś, nieco dalej, w szarawej zieleni drzew oliwnych, migotała od chwili do chwili, fala jasnego srebra. Niemowa oddalała się drobnym kroczkiem za pasącemi się owcami; i zdawało się, że swemi ślady pozostawia za sobą coś fantastycznego, niby odblask legend, w których czarownice zamieniały się w ropuchy na zakręcie ścieżek.
— Czyż nie jesteś teraz już szczęśliwym? — szepnęła Hipolita.
Jerzy myślał: „Przeminęły już dwa tygodnie od jej przyjazdu a we mnie nic się nie zmieniło dotąd. Zawsze tenże sam niepokój, też same obawy, toż samo niezadowolenie! Zaledwie rozpoczęliśmy to życie a ja już przewiduję jego koniec. Co robić, by się módz cieszyć chwilą obecną?” Niektóre zdania jednego z listów Hipolity przyszły mu na pamięć: O, kiedyż danem mi będzie spędzać obok ciebie dni całe, żyć twojem życiem? Zobaczysz, nie będę ja już teraz tąż samą, dawną kobietą... Wypowiadać ci będę myśl moją każdą a ty wzajem podzielisz się każdą twoją ze mną. Będę twoją kochanką i przyjaciółką razem, twoją siostrą; a jeśli uznasz mnie godną tego, będę i twoją doradczynią... We mnie tyś znaleźć powinien słodycz i odpocznienie... Będzie to życie miłości, jakiego nie widziano dotąd...
I myślał dalej: „Od dwóch tygodni życie nasze składa się z drobnych wydarzeń czysto materyalnych, w rodzaju tych, co dzisiejsze. To prawda: już w niej zaobserwowałem inną kobietę! Poczyna się zmieniać, nawet zewnętrznie. Nie do wiary, jak szybko przychodzi do zdrowia. Powiedziałbyś, że każde odetchnienie wychodzi jej na korzyść, że każdy owoc zamienia się u niej w krew natychmiast, że dobre to powietrze wnika w nią wszystkiemi porami. Stworzona była widocznie do tego istnienia bezczynnego, pełnego swobody, uciech fizycznych, bez troski. Do tej pory nie wyszło z ust jej ani jedno poważne słowo, które okazałoby, że dusza czemś jest zajętą. Ilekroć milczy lub siedzi nieruchoma, to z pewnością tylko dlatego, że muskuły jej są zmęczone, jak w tej chwili”.
— O czem myślisz? — spytała nagle.
— O niczem. Jestem szczęśliwy.
Po chwili milczenia, podjęła znowu:
— Możebyśmy ztąd poszli?
Podnieśli się. Złożyła mu głośny pocałunek na ustach. Była ogromnie wesołą, nie mogła ustać na miejscu. Co chwila rozłączała się z nim i zbiegała szybko po jakiej pochyłości skał; a ilekroć chciała powstrzymać swój rozpęd, chwytała się za pień młodego dębczaka, który skrzypiał i giął się we dwoje pod tym naciskiem.
Zerwała lila kwiatek i poczęła go wysysać.
— Szczery miód!
Zerwała takiż sam drugi i podniosła go do warg kochanka.
— Skosztuj!
A po ruchu jej ust sądzić było można, że ona sama powtórnie rozkoszuje się tą słodyczą.
— Tyle tu kwiatów, tyle pszczół, że z pewnością ul musi być gdzieś w pobliżu — mówiła dalej. — Którego ranka, kiedy ty będziesz spał jeszcze, ja się puszczę na poszukiwanie tego ula... Przyniosę ci plaster miodu.
Paplała dość długo o tej wyprawie, która się jej uśmiechała bardzo; a w jej słowach, obok żywości rzeczywistego wrażenia, było coś ze świeżości poranka, z tajemniczości lasu, jakaś niecierpliwość poszukiwania, radość z odkrycia, jasność barwy i słodycz miodu.
Zatrzymali się nad wybrzeżem, na granicy części zadrzewionej, pociągani smętkiem, który szedł od morza.
Morze miało dziś delikatny koloryt, między zieloną a błękitną barwą; zieloność przeważała sto pniowo zwolna; niebo zaś, o błękicie ołowianym u zenitu, porznięte obłoczkami tu i owdzie, nabierało różanych odblasków dołem, w kierunku Ortone. Ta jasność, odbijała się nieco bledszym odcieniem na powierzchni wód i przywodziła na myśl rozsypane listki róż opadłych, płynących na fali. Na tem tle morskiem, piętrzyły się harmonijnemi stopniami naprzód dwa rozłożyste dęby o ciemnych konarach, potem oliwne drzewa srebrzyste, dalej drzewa figowe o żywym kolorycie liści i fioletowych gałęziach. Księżyc pomarańczowo-żółty, olbrzymi, prawie w pełni, występował na obręcz nieboskłonu, podobny do kryształowego globu, przez który prześwieca jakiś kraj fantastyczny, wyobrażony w płaskorzeźbie na tarczy z szczerego złota.
Z pobliża i z oddali dochodził świergot ptactwa. Słychać było ryk wołu; potem bek owiec; później znów płacz dziecka. Była chwila zupełnej ciszy, w której zamilkły wszystkie odgłosy; i nic już nie było słychać, prócz tego płaczu jedynie.
Była to skarga, nie gwałtowna i przerywana, ale piskliwa i bezustanna, niemal łagodna. I pociągała ona duszę, odrywała od czaru zapadającego zmierzchu po to, by przejąć dziwnem jakiemś udręczeniem odpowiadającem cierpieniu tej nieznanej istoty, tego niewidzialnego maleństwa.
— Słyszysz? — ozwała się Hipolita, której głos, zmieniony już współczuciem, mimowolnie stał się cichszym. — Wiem już co to za dziecko tak płacze.
— Ty to wiesz? — spytał Jerzy, który na dźwięk głosu i zmianę w rysach kochanki, dziwnie drgnął jakoś.
— Wiem.
Wciąż jeszcze miała wytężone ucho w stronę, z której dobiegał ten jęk płaczliwy, który teraz zdał się napełniać całą wioskę. I dodała:
— To dziecko ssane przez upiory...
Wymówiła te słowa bez cienia uśmiechu, jak gdyby sama wierzyła w ten zabobon.
— Mieszka ot tam, w tej ruderze. Kandya opowiadała mi o niem.
Po krótkiej chwili wahania, przez którą oboje wsłuchiwali się w płacz ten i w wyobraźni widzieli konającą dziecinę, Hipolita zaproponowała:
— A może poszlibyśmy je zobaczyć? To niedaleko ztąd.
Jerzy był niezdecydowany, obawiał się smutku tego widoku i zetknięcia z ludźmi, strapionymi a nieokrzesanymi.
— No, dobrze? — powtórzyła Hipolita, która nie mogła oprzeć się ciekawości — To tam, w tej ruderze, pod tą sosną. Znam dobrze drogę.
— Chodźmy!
Szła prosto przed siebie, przyśpieszając kroku przez pole, leżące na stoku góry. Milczeli oboje; cała ich uwaga skierowana była tylko na tę skargę dziecięcą, którą się kierowali. I za każdym krokiem niepokój ich wrastał, stawał się bardziej dojmującym, w miarę jak skarga była wyraźniejszą i malowała dokładniej to biedne, zbolałe ciało bezkrwiste, z którego piersi wydzierał się ten jęk bólu.
Przeszli gaik pomarańczowych drzew wonnych, po których opadłem kwieciu, stąpały ich nogi. Na progu chaty sąsiadującej z tą, której szukali, siedziała kobieta niezmiernie otyła; a to potwornie rozrosłe ciało, nosiło głowę maleńką i okrągłą, o łagodnych oczach, białych zębach i spokojnym na ustach uśmiechu.
— Gdzie ty idziesz, pani? — spytała kobieta, nie podnosząc się z miejsca.
— Idziemy zobaczyć dziecko, ssane przez upiory.
— Po co? Zostań lepiej tutaj i odpocznij. Jeśli ci chodzi o dzieci i u mnie ich nie brak takie. Patrzaj!
Troje, czy czworo dzieci nagich, z tak wielkiemi brzuchami, że można je było posądzić o wodną puchlinę, włóczyło się po ziemi, kwicząc, przewracając się i niosąc do ust wszystko, co im wpadło pod rękę. A kobieta trzymała na ręku jeszcze piąte dziecko, całe pokryte brunatnemi strupami, z pośród których wychylały się wielkie oczy przeczyste i lazurowe, podobne do cudnej piękności kwiatów.
— Widzisz sama, że i mnie ich nie braknie a najmłodsze jeszcze w dodatku jest chore. Zatrzymaj się więc tutaj u nas trochę.
Uśmiechała się, oczyma wzywając wspaniałomyślności obcej pani. I z wyrazem, w którym odgadnąć było można pragnienie zniechęcenia ciekawych gości, m pomocą niejasnej wzmianki o niebezpieczeństwie:
— Po co ci tam iść? — powtarzała. — Patrz jakie to jest chore.
I znów ukazywała nieszczęsne dziecko, nie udając jednak boleści, jak gdyby po prostu tylko przedstawiała przybyłej przedmiot godzien litości, bliższy, w zamian za inny, bardziej oddalony, jak gdyby chciała powiedzieć: „Ponieważ czujesz potrzebę litowania się, bądź litościwą względem tego, które masz przed sobą“.
Jerzy przypatrywał się z wielką przykrością tej biednej twarzyczce oszpeconej, w której wielkie oczy czyste i jasne, jak się zdało, brały w siebie całe światło rozlane wśród tego czerwcowego wieczora.
— Co mu jest? — spytał matki.
— Eh, panie, któżby to wiedział kiedy? — odparła otyła kobieta, zawsze z tymże samym nie zmąconym spokojem.
— Jest mu, czem się Bogu podobało je nawiedzić.
Hipolita obdarzyła ją jałmużną, poczem zwrócili się do drugiej rudery, unosząc z sobą wyziew mdlący, co się wydzielał z tych drzwi pełnych cienia.
Nie mówili nic z sobą. Serca ich ściskały się, na usta występował niesmak, nogi uginały się pod nimi. Słyszeli wciąż piskliwy płacz, zmięszany z innemi głosami, z innemi dźwiękami i dziwili się, że mogli z tak daleka słyszeć ten jeden głos wyłącznie i tak wyraźnie jeszcze. Co wszakże pociągnęło ich oczy, to sosna wysoka i prosta, której pień silny, odcinał się na tle rozlanego światła zachodu, wznosząc w górę wierzchołek melodyjny od świergota wróbli, co go obsiadły tłumnie.
Za ich nadejściem, szept pobiegł wśród kobiet, zebranych dokoła nieszczęśliwej ofiary.
— To ci państwo obcy, co mieszkają u Kandyi!
— Przyjdźcie, przyjdźcie!
I kobiety, stojące zwartem kołem, rozstąpiły się, dając przystęp przybyłym. Jedna z nich, stara, o pomarszczonej skórze i cerze ziemistej, o zamglonych bez wyrazu oczach, białawych i szklistych w głębi zaklęsłych orbitów, rzekła zwracając się do Hipolity i dotykając jej ramienia.
— Patrzaj, pani, patrzaj! Upiory tak wysysają to biedne stworzenie! Patrz do jakiego doprowadziły je stanu! Niechaj Bóg strzeże twoich dzieci!
Głos jej tak był suchy, że wydawał się sztucznym i przypominał dźwięki, wydawane przez automaty.
— Przeżegnaj się pani! — dodała jeszcze.
A ostrzeżenie to dziwnie jakoś brzmiało ponuro w tych ustach bez warg, w których głos utracał ludzki swój charakter i stawał się jakąś rzeczą martwą. Hipolita zrobiła znak krzyża i popatrzyła na swego towarzysza.
Na dworze, przed drzwiami rudery, kobiety ustawiły się kołem, niby dokoła jakiegoś widowiska, od czasu do czasu tylko dając jaki znak ubolewania. I koło to zmieniało się bez przerwy: jedne, zmęczone już przypatrywaniem się, odchodziły; inne przybywały znów z domów sąsiednich. A wszystkie niemal, na widok tej powolnej śmierci, powtarzały też same niemal gesty, też same słowa.
Dziecko spoczywało w kołysce sosnowej nieheblowanej, podobnej do trumienki bez wieka. Nieszczęśliwe stworzenie, nagie, wątłe, wychudłe, zielonkowate, płakało bezprzestannie, poruszając bezsilnemi rękami i nóżkami, na których nic już nie było, prócz skóry i kości, jakby przyzywało pomocy. Matka zaś, siedząca w nogach łóżeczka, zwinięta w kłębek, tak że głową dotykała kolan, zdawała się nic nie słyszeć zupełnie. Rzekłbyś, że jakiś ciężar straszliwy przywalił jej kark i niedozwala się wyprostować. Chwilami, machinalnym ruchem kładła na brzeg kolebki ciężką, namuloną, spaloną od słońca rękę; i poczynała kołysać, nie zmieniając pozycyi, nie przerywając milczenia. A wtedy święte obrazki, talizmany i relikwie, któremi sosnowa kołyska była niemal w zupełności pokryta, chwiały się i szczękały w czasie jakiejś przerwy w płaczu dziecka.
— Liberato! Liberato! — zawołała jedna z kobiet wstrząsając ją za ramię. — Patrzaj Liberato! Pani przyszła; pani jest w twoim domu. Patrzaj!
Matka podniosła czoło powolnie i obejrzała się dokoła błędnym wzrokiem; potem utkwiła w odwiedzającej oczy suche i martwe, w głębi których mniej było boleści i znużenia, niż trwogi ponurej: tego lęku przed jakimś czarem tajemniczym, przeciw któremu żaden egzorcyzm nie poradzi, obawy przed temi istotami nienasyconemi, które zawładnęły teraz jej domem i które nie opuszczą go może, aż dopiero wraz z ostatnim trupem.
— Mówże, mów! — nastawała jedna z kobiet, potrząsając ją znów za ramię. — Mówi Powiedz pani, żeby cię posłała do cudownej Madonny.
Inne otoczyły Hipolitę, zanosząc chórem błagania.
— O, tak, pani, ulituj się nad nią, zrób jej tę łaskę! Poślij ją do Madonny! Poślij ją do Madonny.
Dziecko płakało mocniej. Na wierzchołku wielkiej sosny wróble ćwierkały przeraźliwie. W pobliżu, między bezkształtnemi pniami drzew oliwnych, pies naszczekiwał głośno. Księżyc poczy nał rysować na drodze cienie.
— Owszem — wybąknęła Hipolita, niezdolna dłużej już wytrzymać nieruchomego wzroku ponurej matki. — Tak, tak, poślemy je... jutro...
— Nie, jutro nie; w sobotę pani.
— W sobotę, to wigilia.
— Każ jej kupić gromnicę.
— Piękną gromnicę.
— Grubą na jakie dziesięć funtów przynajmniej.
— Słyszysz, Liberato? Słyszysz?
— Pani cię pośle do cudownej Madonny.
— Madonna ulituje się nad tobą.
— Mówże, mów!
— Ona zaniemiała, proszę pani.
— Od trzech dni nic już nie mówi.
Pośród zmięszanych krzyków kobiet, dziecko płakało coraz mocniej.
— Słyszysz, jak to maleństwo płacze?
— Zawsze tak płacze, jeszcze bardziej skoro noc zapada.
— Może już jeden przychodzi...
— Może dziecko już go zobaczyło...
— Przeżegnaj się, signora.
— Noc zapada.
— Czy słyszysz jak okropnie płacze?
— Przysiągłbyś, że to dzwon gdzieś dzwoni.
— Nie; ztąd go nie słychać.
— Cicho!
— Ztąd go nie słychać.
— Ja słyszę.
— Ja słyszę także.
Zdrowaś Maryo!
Umilkły wszystkie, przeżegnały się i pochyliły głowy. Zdawało się, że kilka fal głębokich tonów dobiegło z oddalonego miasteczka, zaledwie dosłyszalnych; ale płacz dziecka niedopuszczał, by je dosłyszało natężone ucho. I raz jeszcze nic nie było słychać prócz tej żałosnej skargi. Matka opadła na kolana w nogach kołyski, pochylona aż do ziemi. Hipolita schylona, modliła się gorąco.
— Patrzaj, tam, w otworze drzwi — szepnęła jedna z kobiet swej sąsiadce.
Jerzy, baczny i zaniepokojony, odwrócił głowę. Framuga drzwi pełną była cienia.
— Patrzaj, tam, we drzwiach. Nic nie widzisz?
— Tak, widzę — odpowiedziała druga, niepewna, nieco stropiona.
— Co to? Co tam widać? — spytała trzecia.
— Co widać? — pytała czwarta.
— Co widać?
Nagle ciekawość i przestrach ogarnął je wszystkie. Poglądały ku drzwiom. Dziecko wciąż płakało. Matka podniosła się i poczęła również wpatrywać się rozszerzonemi oczyma w te drzwi, którym ciemność dodawała tajemniczości. Pies szczekał w oliwnych zaroślach.
— Co to? — spytał Jerzy głośno, nie bez pewnego wysiłku wszakże, sam bronił się od trwogi, co ogarniała jego wyobraźnię. — Co tam widzicie?
Żadna z kobiet nie śmiała odpowiedzieć. Wszystkie w cieniu widziały błyszczącą jakąś postać, niepochwytnych kształtów.
W tedy postąpił ku drzwiom. Kiedy przeszedł próg, gorąco szalone i wyziew wstrętny zatamowały mu oddech. Odwrócił się i wyszedł.
— To kosa — rzekł.
W samej rzeczy była to zawieszona na ścianie kosa.
— Ach, kosa...
I głosy ozwały się znowu:
— Liberato! Liberato!
— Czyś ty zwaryowała?
— Zwaryowała.
— Noc zapada. Idziemy.
— Dziecko już nie płacze.
— Biedne stworzenie! Zasnęło?
— Nie płacze już.
— Teraz wsuńcież kołyskę; wieczór wilgotny. Pomożemy ci, Liberato.
— Biedne stworzenie! Czy śpi?
— Powiedziałbyś, że to mały trupek. Nie rusza się wcale.
— Wnieśże do domu kołyskę. Czy słyszysz nas, Liberato?
— Ona zwaryowała.
— Gdzie lampa? Józef powróci. Nie masz lampy? Józef powróci z wapniami.
— Ona zwaryowała widocznie. Nie mówi nic już.
— No, idźmyż. Dobranoc.
— Biedna udręczona dziecina. Czy też śpi?
— Śpi, śpi... Już przestało cierpieć przynajmniej.
— O, Panie Jezu, ocal je!
— Miej nas w swojej opiece, Boże!
— Adieu, adieu! Dobranoc.
— Dobranoc!
— Dobranoc!




III.

Pies szczekał wciąż w gaju oliwnym, gdy tymczasem Jerzy i Hipolita powracali ścieżką ku domowi Kandyi. Kiedy zwierzę poznało mieszkańców domu, umilkło i w podskokach wybiegło na ich spotkanie.
— Patrzaj, to Giardino! — zawołała Hipolita i pochyliła się, by popieścić poczciwe zwierzę, które już polubiła. — On nas wołał. Już też późno.
Księżyc wśród ciszy wznosił się coraz wyżej, powoli, poprzedzany falą światła, która zalewała stopniowo cały lazur. Wszystkie odgłosy wioski zasypiały pod tą pogodną jasnością. I to niespodziewane ustanie wszystkich odgłosów, wydało się nadnaturalnem niemal Jerzemu, którego niewytłomaczony przestrach czynił dziwnie czujnym.
— Zatrzymaj się na chwilę — rzekł, przytrzymując Hipolitę.
I począł nasłuchiwać.
— Czego tak słuchasz?
— Wydawało mi się...
I oboje obejrzeli się po za siebie, w stronę płaszczyzny, którą przed ich wzrokiem zasłaniały drzewa oliwne.
Ale nic nie było słychać prócz równego, kołyszącego rytmu morza w wygięciu zatoki. Nad ich głowami świerszcz przeszył powietrze zgrzytem podobnym do tego, jaki wydaje dyament posuwający się po tafli szklanej.
— Czy ty sądzisz, że to dziecko umarło? — spytał Jerzy, nie mogąc ukryć swego wzruszenia. — Przestało płakać.
— To prawda! — ozwała się Hipolita. — I ty sądzisz, że umarło
Jerzy nie odpowiedział nic. Puścili się napowrót w drogę pod srebrzystemi drzewy oliwnego gaju.
— Czyś ty się dobrze przypatrzyła matce? — spytał jeszcze po chwili milczenia; widocznie prześladował go cały ten ponury obraz.
— Boże mój! Boże!
— A ta stara, co cię trąciła w łokieć.. Co to za głos, jakie oczy!
Słowa te zdradzały szczególniejsze przerażenie, które nim owładło, jak gdyby ten widok rzeczywisty odsłonił przed jego umysłem okropne jakieś, nieznane mu dotąd rzeczy, jak gdyby życie nagle przedstawiło mu się z jakiejś swej strony tajemniczej i straszliwej, raniąc go i znacząc niezmazanym stygmatem.
— Wiesz, kiedy wszedłem do tej chaty, na ziemi, za drzwiami, leżało jakieś zdechłe zwierzę, które musiało już być nawpół zgniłem... Wyziew był taki, że niepodobna było oddychać.
— Co ty mówisz?
— Był to kot czy pies. Nie zdołałem rozróżnić... Trudno było wogóle rozróżnić coś w tej ciemności.
— Jesteś tego pewien.
— Tak, tak. Bez wszelkiego wątpienia leżało tam jakieś martwe zwierzę... Ten wyziew...
Pod wrażeniem budzącego się w nim wspomnienia, wstrząsnął się cały z obrzydzenia.
— Ale z jakiej przyczyny? — pytała Hipolita, która czuła jak i jej udziela się wrażenie strachu i obrzydzenia.
— Alboż wiedzieć można?
Pies zaszczekał, jakby zawiadamiając. Przybyli już do domu. Kandya czekała na nich i stół pod dębem był już przygotowany.
— Jakże powracasz dziś późno, signora! — za wołała uprzejma gospodyni z uśmiechem. — Zkąd przychodzisz? Co mi dasz za to, jeśli zgadnę?... Nieprawdaż, że poszłaś zobaczyć dziecko Liberaty Mannella... Niech nas Bóg strzeże od złego ducha!
Kiedy kochankowie zasiedli już do stołu, podeszła zaciekawiona, by ich wypytać o wszystko.
— Widziałaś je pani? Nie może przyjść do siebie, nie powraca do zdrowia. A przecież ojciec i matka zrobili wszystko, by je ocalić.
Czego też bo nie robili! Kandya opowiedziała o wszystkich próbowanych sposobach, wszystkich egzorcyzmach. Przychodził ksiądz i pokrywszy głowę dziecka brzegiem swej stuły, odmawiał nad nim słowa z Ewangelii. Matka zawiesiła nadedrzwiami krzyż z wosku, poświęcany w dzień Wniebowstąpienia; pokropiła święconą wodą zawiasy drzwi i odmawiała na cały głos „Wierzę w Boga“, trzy razy po sobie; włożyła garść soli w kawałek płótna, które następnie zawiązała i zawiesiła na szyi umierającego syna. Ojciec odbył siedem nocy: przez siedem następujących po sobie nocy czuwał w ciemnościach przed latarką zapaloną i nakrytą rondlem, bacznie śledząc szmer każdy, gotów w każdej chwili pochwycić i zabić upiora. Jedno jedyne ukłucie szpilką wystarczyłoby, by go uczynić widzialnym dla oczu ludzkich. Ale te siedem nocy czuwanych przeszły bez rezultatu! Dziecko chudło i trawiło się bez ratunku z każdą niemal godziną. Nakoniec, za poradą jakiejś czarownicy, ojciec zabił psa i zwłoki jego położył za drzwiami. Tym sposobem upiór nie może wejść, dopóki nie porachuje wszystkich włosów szerści zdechłego zwierzęcia...
— Słyszysz? — rzekł Jerzy do Hipolity.
Nie jedli już; serce ścisnęło im się litością na widok nagły tych mar dzikiego i ciemnego życia, co otaczało bezpotrzebną ich miłość.
— Niech Bóg nas strzeże od złego ducha! — powtórzyła Kandya i pobożnie, dłonią rozwartej ręki, dotknęła łona, które nosiło owoc żywy. — Niech Bóg strzeże twych dzieci, signora!
Potem dodała:
— Nic nie jesz dziś wieczór. Nie masz apetytu. Ta niewinna duszyczka zasmuciła ci serce. I twój mąż także nic nie je. Patrzaj.
Hipolita zagadnęła.
— Czy wiele ich umiera... tak samo?
— O — odparła Kandya — zła to okolica. Przeklęte plemię tu się mnoży. Nigdy tu człowiek nie jest bezpieczny. Niech nas Bóg strzeże od złego ducha!
Potarzała wciąż zaklęcie, potem dodała, ukazując stojący na stole półmisek:
— Widzisz te ryby? Pochodzą z Trabocco przyniósł je nam Turchino...
I zniżyła głos.
— Czy wiesz, od roku blizko Turchino wraz z całą swoją rodziną zostaje pod władzą złego ducha, od którego nie mógł się dotąd uwolnić.
— Kto to jest ten Turchino? — spytał Jerzy, którego wzrok zawisł na ustach młodej kobiety, podrażniony tajemniczością wszystkich tych historyj. — Czy to ten człowiek z Trabocco?
I przypomniał sobie tę twarz ziemistą, niemal bez podbródka, niewiele większą od pięści, z wielkim nosem sterczącym i spiczastym jak pysk szczupaka, między parą małych oczy połyskujących.
— Tak, panie. Patrzaj sam. Jeśli masz dobry wzrok, możesz go dojrzeć. Tej nocy łowi on ryby przy świetle księżyca.
I Kandya wskazała na czarniawych rafach wielką maszynę rybacką, to zbiorowisko pni odartych z kory, desek i lin okrętowych, których białość dziwna podobną była z daleka do olbrzymiego szkieletu, jakiegoś płazu przedpotopowego. W spokojnem powietrzu słychać było zgrzyt windy. Ponieważ przypływ był nieznaczny i skały odkryte, woń morskich porostów przeważała na wybrzeżu mocniejsza i świeższa, niż wyziewy urodzajnych wzgórzy.
Hipolita wciągała z lubością ten zapach upajający, przejęta już całkowicie tem silnem wrażeniem, od którego drżały jej nozdrza i przymykały się nawpół powieki. Poszepnęła:
— Och, co za rozkosz! Nie czujesz, Jerzy?
On uważnie słuchał słów Kandyi i w wyobraźni widział niemy dramat rozgrywający się na morzu. Widmom, wywołanym przez tę naiwną kobietę wśród pogodnej nocy, dusza jego skłonna do tajemniczości i z natury zabobonna, użyczała życia i tragicznej grozy bez granic. Po raz pierwszy zajrzał on przelotnie w życie tej rasy, nieznanej dlań dotąd, całego tego ludu nędznego, pełnego instynktów zwierzęcych i zwierzęcych boleści, zgiętego i pocącego się nad glebą lub zakopanego w głębi chat, pod ustawiczną groźbą jakichś potęg tajemniczych. Między uroczem bogactwem ziemi, które wybrał na tło dla swej miłości, odkrywał gwałtowne burzenie się ludzkiego żywiołu; i sprawiało mu to takie wrażenie, jakby nagle odkrył rojące się robactwo wśród bogatych, wspaniałych zwojów włosów namaszczonych wonnościami. Doznawał tegoż samego dreszczu, który go przejmował już poprzednio przy zetknięciu się z życiem, brutalnie mu się odsłaniającem tak niedawno, na widok swych najbliższych, ojca, brata, biednej żarłocznej dewotki. Nagle przestał się czuć sam z swą kochanką pośród ubłogosławionych istot roślinnego świata, pod których korą, zdało mu się kiedyś, że dopatruje się myśli. Poczuł się wprost przeciwnie otoczonym i jakby naciskanym przez tłum nieznany, który nosząc w sobie tę samą żywotność, jaką mają pnie drzew, ślepą, uporną i niezmienną, spowinowacony z nim był związkami gatunku i mógł mu udzielić bezpośrednio swego cierpienia jednem spojrzeniem, gestem, westchnieniem, łkaniem, jękiem, okrzykiem.
— Oh, zła to okolica! — powtarzała Kandyaimierci“. 19 wstrząsając głową. — Ale Mesyasz z Chapelles przyjdzie niebawem oczyści ziemię...[1]
— Mesyasz?
— Ojcze — zawołała Kandya, zwracając się w stronę domu — kiedy to ma przyjść Mesyasz?
Stary ukazał się na progu.
— W tych dniach już — odpowiedział.
I zwracając się ku wybrzeżom, kąpiącym się w półświetle księżyca, co się gubiły gdzieś aż ku Otrone, gestem zaznaczył tajemniczość tego nowego wybawcy, w którego lud wioskowy wierzył i w którym pokładał całą nadzieję.
— W tych dniach już. Niezadługo.
I stary, którego brała ochota pogawędki, zbliżył się do stołu, popatrzał na swego gościa z niepewnym uśmiechem i spytał:
— Ty nie wiesz, co to za jeden?
— To może Symplicyusz — rzekł Jerzy, w którego pamięci budziło się niejasne i oddalona wspomnienie tego Symplicyusza z Sulmone, który wpadał w ekstazę, oczy utkwiwszy w słońcu.
— Nie signore — Sembri umarł. Nowym Mesyaszem jest Orestes z Chapelles.
I starzec jednoki gorącemi słowy począł kreślić w barwnych obrazach świeżo obiegającą legendę, taką, jaka się urobiła w wierze ludności wiejskiej.
Orestes, będąc braciszkiem u kapucynów, zapoznał się z Symplicyuszem w Sulmone i nabył od niego sztuki czytania przyszłych rzeczy w tarczy wschodzącego słońca. Potem rozpoczął obiegać świat; poszedł do Rzymu i mówił tam z papieżem; w innym znów kraju rozmawiał z którymś królem. Powróciwszy do Chapelles, swej ojczyzny, przebył siedm lat na cmentarzu w towarzystwie kościotrupów, nosząc włosienicę i biczując się dnie i noce dyscypliną. Kazał on w parafialnym, kościele i wzruszał do łez grzeszników. Potem odjechał znów na pielgrzymkę do wszystkich miejsc świętych; przez trzydzieści dni był na górze w Ankonie, dwanaście dni pozostawał na górze św. Bernarda; wdarł się na najwyższe szczyty, gołą głowę wystawiając na śniegi i zamiecie. Powróciwszy następnie do Chapelles znów rozpoczął swe kazania w tamecznym kościele. Wkrótce potem wszakże prześladowany, wygnany przez swych wrogów, schronił się na Korsykę i tam stał się apostołem, postanowił przebiegać całe Włochy i zapisywać krwią swoją na drzwiach każdej willi imię przeczystej Dziewicy. Jako apostoł powrócił do swego kraju, oznajmiając, że zobaczył gwiazdę w pośrodku gęstwy drzew i od niej otrzymał „słowo“. I nakoniec, z natchnienia Ojca Przedwiecznego, przybrał wielkie imię Nowego Mesjasza.
Pielgrzymował teraz po wsiach, przebrany w czerwoną tunikę i płaszcz błękitny, z długiemi, spływającemi na ramiona włosami i z brodą przyciętą po nazareńsku. Apostołowie jego towarzyszyli mu; byli to ludzie, co porzucili motyki i pługi, by się poświęcić dla tryumfu nowej wiary. W Pantaleonie Donadio odżył duch świętego Mateusza; w Antonim Secamiglio odżył duch świętego Piotra; w Józefie Scurti duch Maksymina; w Maryi Klarze duch świętej Elżbiety. A Wincenty de Giambattista, który reprezentował Michała Archanioła, był poprzednikiem Mesyasza.
Wszyscy ci ludzie poprzednio uprawiali rolę, żęli zboże, hodowali winnice, wyciskali oliwki, prowadzili bydło na jarmarki i targowali się o jego cenę; prowadzili żonę do ołtarza i płodzili dzieci i patrzyli jak dzieci te rosły, rozwijały się i umierały; słowem pędzili życie wspólne wieśniakom, pośród równych sobie. A teraz szli śladami Mesyasza, uważani za jakieś uświęcone postacie przez tychże samych ludzi, z którymi, poprzedniego tygodnia jeszcze, spierali się o wagę pszenicy. Szli teraz przetworzeni, współuczestniczący w świętem powołaniu Oresta, przyobleczeni jego łaską. Czy to w polu, czy w domu posłyszeli głos, poczuli, że duchy czyste wstępują nagle w grzeszne ich ciała. Duch świętego Jana przebywał w Józefie Coppa; świętego Zacharyasza w Paskalu Basiliec. I kobiety otrzymywały również znaki. Jedna kobieta z Senegallia, żona niejakiego Angustinone, krawca z Chapelles, zapragnęła, by dowieść Mesyaszowi zapału swej wiary, wznowić ofiarę Abrahama, podpalając siennik, na którym spały jej dzieci. Inne kobiety innym znów poddawały się próbom.
I wybraniec pielgrzymował teraz po wsiach z orszakiem swoich apostołów i Magdalen. Z najodleglejszych okolic, z wybrzeży i gór tłumy biegły na jego spotkanie. O świcie, kiedy ukazywał się na progu domu, gdzie zamieszkał; widział zawsze gęstą ciżbę, na klęczkach go oczekującą. Wyprostowany we drzwiach siał słowo, słuchał spowiedzi, rozdzielał komunię w odłamkach chleba. Na swój pokarm używał jaj, przyprawionych bzowym kwiatem lub łebkami dzikich szparagów; jadał także jakąś miksturę z miodu, orzechów i migdałów, którą nazywał manną przez pamięć dla manny z pustyni.
Cudów jego niepodobna już było zliczyć. Przez prostą własność wielkiego, wskazującego i średniego palca, wzniesionych w górę, wyzwalał opętanych, leczył chorych, wskrzesał umarłych. Jeśli kto szedł się go radzić, nie pozostawiał mu czasu nawet na otwarcie ust a sam wymieniał mu natychmiast imiona wszystkich jego krewnych, przytaczał wszystkie interesy rodzinne, odsłaniał największe jego tajemnice. Uwiadamiał także o losie dusz zmarłych; wskazywał miejsca, gdzie były ukryte skarby; za pomocą pewnego rodzaju szkaplerzy trójkątnego kształtu, wypędzał z serc smutki.
— To Chrystus, co powrócił na ziemię — zakonkludował Cola Sciampagne gorąco, z akcentem wiary serdecznej. — I w nasze strony on przyjdzie. Czy nie widziałeś, jak zboża wyrosły wysoko? Czy nie widzisz, jak rozkwitły oliwne drzewa? Czy nie widzisz, jak winna latorośl obficie pokryła się gronami?
Pełen poszanowania dla wiary starca, Jerzy spytał poważnie:
— A w tej chwili, gdzież on jest?
— Teraz jest w Piomba — odpowiedział stary.
I wskazał na wybrzeża oddalone, gdzieś po za Ortone jeszcze, wywołując w umyśle swego gościa wizyę tego zakątka prowincyi Teramo, kąpiącej się w falach morskich; wizyę niemal mityczną ziem urodzajnych, zroszonych krętemi rzeczkami, gdzie wśród wieczystego drżenia topoli sączyły się strumienie wód po wygładzonem, żwirowem łożysku.
Po chwili milczenia, Cola podjął znowu:
— W Piomba jedno słowo wystarczyło mu, by powstrzymać pociąg w biegu na żelaznej drodze! Mój syn to widział. Nieprawdaż, Kandyo, że Vito opowiadał nam o tem?
Kandya przyświadczyła słowom starca i opowiedziała szczegóły spełnionego cudu. Mesyasz, okryty czerwoną tuniką, wyszedł naprzeciw pędzącego pociągu i szedł najspokojniej między dwoma szynami.
Mówiąc, tak Kandya jak starzec zwracali wciąż spojrzenia i giesty w dal, jak gdyby uświęcona osoba przybywającego była już widzialną dla nich.
— Słuchaj! — przerwała Hipolita, pociągając za ramię Jerzego, który zatapiał się coraz bardziej w wewnętrznym jakimś widoku, coraz dlań wyraźniejszym. — Nie słyszałeś nic?
Podniosła się, przeszła dziedziniec i przystąpiła do balustrady pod akacyami. On szedł za nią; przysłuchiwali się oboje.
— To procesya, w której idą pielgrzymi do Madonny z Casalbordino — objaśniła Kandya.
W spokoju księżycowego światła śpiew nabożny płynął powolnym i jednotonnym rytmem, z kolejnem następstwem głosów męzkich lub kobiecych, w równych odstępach. Jedne połowa chóru śpiewała strofkę głosem poważnym; druga powtarzała donośniejszemi tony refren, przeciągając dowolnie kadencję. I brzmiało to z daleka tak, jak zbliżanie się fali, wznoszącej się i opadającej bez przerwy.
Procesya zbliżała się z szybkością, wprost przeciwną powolności rytmu. Już pierwsi pielgrzymi ukazywali się na zakręcie ścieżki, w pobliżu pomostu Trabocca.
— Już idą! — zawołała Hipolita, wzruszona nowością tego, co widziała i co słyszała. — Już idąl A jakże liczai!
Szli zbitą masą. I przeciwieństwo pochodu ze śpiewem tak dziwny stanowiło obraz, że nadawało im pozór niemal fantastyczny. Zdawało się, że jakaś nadprzyrodzona siła popycha ich naprzód, bezwiednie, ku zamierzonemu celowi, kiedy tymczasem słowa, co z ust ich wybiegały, pozostają zawieszone w świetlanem powietrzu i falują wciąż w niem po ich przejściu jeszcze.

Niech żyje Marya!
Niech żyje Mary!

Przeszli z ciężkim tupotem i przenikliwym wyziewem trzody, tak zwarci, ściśnieni między sobą, że z pośród zlanej tej masy nic nie wystawało, prócz wysokich kijów, w kształcie krzyża. Mężczyźni szli przodem, kobiety z tyłu, liczniejsze z migotaniem klejnotów pod białemi opaskami.

Niech żyje Marya!
Niech żyje Jej Stwórca!

Zblizka, za każdym początkiem zwrotki, śpiew ich miał w sobie gwałtowność krzyku; później słabnął, zdradzając znużenie, pokonywane wysiłkiem bezprzestannym i jednomyślnym; w każdej połowie chóru, głos jeden, mocniejszy nad inne, wybijał się i przewodniczył. I głos ten nietylko przy zaintowaniu wznosił się ponad inne, ale często pośród płynącej fali śpiewu utrzymywał się donośniejszy nad inne i dający się rozeznać dokładnie, przez cały ciąg trwania strofy, lub powtarzanej zwrotki, zaznaczając jakby duszę jakąś wybitniejszą, panującą między zacierającym się, niewyraźnym, szarym tłumem.
Jerzy zauważył głos ten i ścigał go uchem, stopniowo ginący w oddaleniu, dopóki tylko mógł go rozeznać. Wzmagało to w nim poczucie mistycznej potęgi, będące rdzenną podstawą wielkiej rasy krajowców, z której i on wyszedł.
Procesya zniknęła po za nadbrzeżnem wzgórzem; potem ukazała się znowu na szczycie przedgórzy w świetle; następnie zniknęła ponownie. I śpiew, poprzez dal nocną cichł, słabnął, łagodniał, stawał się tak leciuchnym, że jednostajny i powolny plusk spokojnego morza zagłuszał go niemal.
Siedząc na balustradzie, z plecami opartemi o pień akacyi, Hipolita milczała, nieporuszona, nie śmiejąc mącić religijnego skupienia, w którem zdał się pogrążonym jej kochanek.
Cóż więcej mogłoby odsłonić Jerzemu światło najjaśniejszego słońca nad to, co mu odkrywał ten śpiew prosty, płynący w nocnej ciszy? Wszystkie rozproszone obrazy, świeże i dawne, te, co drgały jeszcze w żywem wrażeniu, które z nich wzięło początek, i te, co leżały pogrzebane pod najgłębszemi pokładami jego pamięci; wszystkie łączyły się z sobą i tworzyły dlań obraz idealny, który przewyższał najbujniejszą, najwspanialszą rzeczywistość. Ziemia jego i lud tej ziemi wydały mu się przeobrażonemi, wzniesionemi gdzieś ponad miarę czasu, w jakiejś legendowej, potwornej może, ciężkiej postaci wszystkich rzeczy tajemniczych, wieczystych, bez imienia. Góra, podobna do olbrzymiego pnia, wznosiła się wpośrodku, pokryta wiekuistemi śniegami; a wybrzeża wykrojone w półkole, przedgórza, okryte oliwnemi drzewami, kąpały się w falach morza, kapryśnego a smutnego, na którem żagle przybierały żałobne i płomienne barwy. Drogi szerokie niby rzeki, zieleniejące trawą i posiane nagiemi skałami z olbrzymiemi śladami, posianemi tu i owdzie, spuszczały się z wyżyn, wiodąc ku dolinom wędrujące gromady. Obrządki religij zamarłych i zapomnianych przetrwały wśród nich; godła niezrozumiałe potęg, w proch rozsypanych przed wiekami, tu istniały nietykalne; zwyczaje ludów pierwotnych i zanikłych tu się przechowały, przekazywane bez odmiany z generacyi na generacyę; mody bogate, dziwaczne i bezpotrzebne, pozostały tutaj, jako świadectwo szlachetności i piękna życia poprzedniego. Długie szeregi koni, objuczonych pszenicą, przechodziły tędy, a pobożni jechali konno, z głowami uwieńczonemi w kłosy, z naręczami ciast i składali u stóp jakiegoś posągu ofiary zbożowe. Młode dziewczęta z koszami zboża na głowach, prowadziły temi drogami oślicę, niosącą na grzbiecie kosz większy i składając ofiary, szły przed ołtarz ze śpiewem. Mężczyźni i chłopcy, uwieńczeni różami i czerwonemi jagodami, odbywali pielgrzymkę do skały, na której miał być odciśnięty ślad stopy Samsona. Biały wół, tuczony od roku obfitą paszą, okryty kapą różową, na którym siedzi dziecko, postępował pompatycznie między szeregami chorągwi i świec zapalonych, przyklękał na progu świątyni, wśród oklasków i radosnych okrzyków ludu; potem, doszedłszy do środka nawy, pozostawiał tu swe ekskrementu, a pobożni z tej dymiącej materyi wyciągali wnioski i przepowiednie rolnicze. W czasie świąt ludność nadrzeczna wieńczyła sobie głowy kwiatem przestępu i nocą przechodziła przez wodę ze śpiewami i muzyką, niosąc w rękach gałęzie. O świcie na łąkach dziewice myły sobie ręce, nogi i twarze w świeżej rosie, dopełniając przez to uczynionego ślubu. Na górach, w dolinach pierwsze wiosenne słońce witane było hymnami starożytnemi, szczękiem i biciem w metalowe narzędzia, okrzykami i tańcami. Wszędzie w wioskach mężczyźni, kobiety i dzieci szukali pierwszych wężów, zbudzonych z zimowego letargu, chwytali żywe i okręcali sobie niemi szyje i ramiona, by w tym przystroju przedstawić się swemu świętemu, który w nagrodę chronił ich od ugryzień jadowitych. Na pochyłości wzgórz słonecznych młodzi oracze pługiem zaprzężonym w parę wołów, w obecności starców wioskowych, stawali do wyścigu, kto zaznaczy prostszą bruzdę od stoku aż na dolinę; a sędziowie przyznawali nagrodę zwycięzcy, ojciec zaś ze łzami otwierał ramiona zasłużonemu synowi. I tak to we wszystkich ceremoniach, we wszystkich obchodach, pracach, zabawach, czy to podczas urodzin, w miłości, przy weselach, podczas pogrzebów — wszędzie obecnym był i widocznym jakiś symbol ziemiański, wszędzie była reprezentowaną i czczoną ta wielka rodzicielka Ziemia, z której łona wytryskały potoki wszelkiego dobra i wszelkiej szczęśliwości. Kobiety rodziny zbierały się w domu nowozamężnej, niosąc na głowach kosze pszenicy, na pszenicy zaś leżał bochen chleba, na chlebie kwiatek; wchodziły pojedynczo jedna po drugiej i sypały po garści tego ziarna wieszczego na włosy szczęśliwej małżonki. W nogach łoża umierającego, kiedy przedłużało się konanie, dwóch pokrewnych składało lemiesz od pługa, który miał tę własność, że przerywał konanie lub śmierć przyśpieszał. Narzędzia i owoc nabierały tym sposobem znaczenia i jakiejś potęgi wyższej. Głębokie uczucie i bezustanna potrzeba tajemniczości, nadawała wszystkim otaczającym rzeczom duszę działającą, błogosławioną lub złowrogą, dobrej lub złej wróżby, która brała udział w każdej zmianie losu, przez czyn jawny lub tajemniczy. Listek parzący, przyłożony do obnażonego ramienia, wyrokował o miłości lub obojętności; łańcuch z ogniska, rzucony na drogę, miał władzę zażegnywania uraganu; moździeż postawiony na listwie okna, przywoływał zabłąkane gołębie; serce jaskółki spożyte, darzyło mądrością. Tajemniczość plątała się we wszystkie zdarzenia życia, spowijała wszystkie istnienia, i życie nadprzyrodzone przeważało, pokrywało i absorbowało życie powszednie, stwarzając niezliczone i nie dające się zażegnać mary, które zaludniały pola, zamieszkiwały w domach, wypełniały niebo, mąciły wody.
Tajemnica i rytm, te dwa żywioły podstawowe wszelkiej religii, rozproszone tu były wszędzie. Mężczyźni i kobiety wyrażali bezustannie w rażenia swych dusz śpiewem; śpiew towarzyszył wszystkim ich czynnościom, zarówno pod dachem, jak pod gołem niebem; śpiewem cześć składali oni życiu i śmierci. U kolebek i u trumien rozbrzmiewały pieśni, powolne miarą i przejmujące, tak starożytne może, jak rasa, której smutku głębokiego były wyrazem. Smutne, poważne, ujęte w rytm niewzruszony, zdały się urywkami hymnów, należących do niepamiętnych liturgij, co przeżyły zagładę jakiegoś wielkiego, pierwotnego mytu. Nieliczne one były, ale tak wszechwładne, że nowe pieśni nie zdołały ani ich pokonać, ani zmniejszyć ich potęgi. Przekazywało je pokolenie pokoleniu, niby dziedzictwo duchowe, nieodłączne od materyi cielesnej, i każdy, budząc się do życia, słyszał, jak one rozbrzmiewały w nim samym, niby język wrodzony, któremu głos nadawał dotykalną formę. Tak dobrze jak góry, doliny i rzeki, tak obyczaje, wady, cnoty i wiary, stanowiły one część budowy kraju i rasy. Nieśmiertelne były jak gleba i jak krew.
Takim był kraj, taką była rasa, jakie nawiedzić miał nowy Mesyasz, którego dzieje i cuda opowiedział wieśniak stary. Czernie był ten człowiek? Genialnym a niewinnym ascetą, jak Symplicyusz, czcicielem słońca? Czy szarlatanem przebiegłym i chciwym, co zamierzył wyzyskać na swą korzyść łatwowierność pobożnych? Czemże wreszcie był ten człowiek, który z brzegów małej rzeczki samem swem imieniem tylko mógł w ruch wprawić sąsiednie i dalekie tłumy, doprowadzić do tego matki, że porzucały swe dzieci, wywołać w najbardziej nieokrzesanych duszach wizye i głosy innego świata?
I ponownie Jerzy wywołał postać Oresta, przyodzianego w czerwoną tunikę, idącego za biegiem małej krętej rzeczki, gdzie w cieniu drżących topoli ściekał, po wygładzonym żwirze czystych wód sznureczek.
„Kto to wie, myślał, czy to nagłe objawienie nie będzie dla mnie zbawieniem? Abym się mógł odnaleźć całkowitym, abym mógł poznać do głębi treść moją istotną, czyliż nie potrzeba mi zetknąć się bezpośrednio a niezwłocznie z tą rasą, z pośród której wyszedłem? Zanurzając napowrót korzenie mej istoty w grunt rodzimy, czyliż zeń nie wyciągnę soków czystych i ożywczych, które będą miały moc wyparcia wszystkiego, co jest we mnie sztucznem i niejednolitem, wszystkiego, com otrzymał świadomie i bezwiednie wśród tysiącznych zaraz? Jak na teraz nie szukam prawdy: dążę tylko do odzyskania własnej mej istoty, do odnalezienia w sobie charakteru mej rasy, by go umocnić w sobie i nadać mu, o ile podobna, największą siłę. Dostrajając tak duszę moją do harmonii rozpierzchłej duszy ludu, odzyskam równowagę, której mi braknie. Dla człowieka rozwiniętego umysłem, tajemnica równowagi mieści się w umiejętności podniesienia instynktów, potrzeb, kierunków i uczuć podstawowych swej rasy do wyższego porządku“.
Tajemniczość i rytm rozlane były wszędzie. W pobliżu, na bielejącem wybrzeżu szedł oddech morza w równomiernych odstępach; ale w czasie przerw słychać było, coraz to słabszy spadek fal, co się roztrącały o brzeg w coraz to dalszych punktach. Powtarzany zapewne echem jakiejś wklęsłości dźwięcznej, śpiew pielgrzymów dobiegł raz jeszcze, potem ucichnął. Od strony Veste na niebie występowały bruzdy częstych błyskawic a w pogodnej jasności księżyca, błyskawice te mieniły się różową barwą. Hpolita marzyła, oparta plecami o pień drzewa, z utkwionemi oczyma w to ognisko niemych błyskawic.
Nie poruszyła się ani razu. Dłuższa jej nieruchomość w jednej pozycyi dość była częstą; czasami nawet objaw ten przybierał pozór kataleptyczny, który przejmował nieomal strachem. Nie miewała wówczas tej powierzchowności młodocianej i pobłażliwej, którą mały tak dobrze rośliny i zwierzęta, ale raczej była to ponura i nieposkromiona już istota, w której skoncentrowały się wszystkie własności odosabniające, wyłączne i destrukcyjne namiętności miłosnej. Trzy żywioły boskie jej piękności, czoło, oczy, usta, nigdy może nie dosięgały takiego stopnia potęgi symbolicznej w wyrażaniu pierwiastku wieczystego złowrogiego czasu niewieściego. Zdawało się, że noc pogodna sprzyjała jeszcze temu charakterowi jej postaci, że dopuszcza, by związany z nią człowiek wniknął do dna jej duszy, nie bystrością wzroku ale bystrością myśli. Noc letnia, pełna światłości księżycowych i marzeń i gwiazd bladych lub niedojrzanych i odgłosów morskich, najmelodyjniejszych, zdała się właściwem polem tego wszechpotężnego obrazu. Tak jak cień urasta częstokroć ponad miarę ciała, które go rzuciło, tak nieskończoność tego tła fatalizmu miłości sprawiała, że postać Hipolity olbrzymiała, urastała w tragizm dla widza, u którego świadomość przyszłości z każdą chwilą stawała się jaśniejszą i straszliwszą.
Czyliż nie była to w tejże samej nieruchomości taż tama kobieta, która z wysokości logii przypatrywała się jedynemu żaglowi białemu na zmartwiałych spokojem wodach? To była ona i teraz jeszcze, mimo nocy, co odzierała jej osobę z wszelkiej rzeczywistości brutalnej; taż sama nienawiść wrzała pod uczuciem, wznieconem przez nią: ta nienawiść śmiertelna płci, która się kryje w głębi miłości i która, tajemna lub jawna, istnieje w głębi wszystkich wrażeń, począwszy od pierwszego spojrzenia, aż do najwyższego przesycenia.
„A zatem, myślał, ona jest moim wrogiem. Dopóki żyć będzie, dopóty będzie wywierać na mnie swą władzę, nie dopuści, bym postawił nogę na progu, który spostrzegam. I iakimż sposobem uda mi się odzyskać treść własnej istoty, jeśli większa część mnie samego zostaje w rękach tej kobiety? Daremnem jest dążenie ku nowemu światu, ku życiu nowemu? Dopóki trwa miłość, oś świata spoczywa w jednej jedynej istocie i życie zamknięte jest w ciasnem kole. By odżyć, by zdobywać, trzebaby mi było oswobodzić się od, miłości, trzebaby było uwolnić się od wroga“...
Raz jeszcze wyobraził ją sobie umarłą.
„Umarłą stałaby się przedmiotem dla myśli, czystym idealizmem. Z istnienia zależnego i niedoskonałego, wstąpiłaby w istnienie doskonałe i stanowcze, porzucając na zawsze ciało słabe, okaleczałe i zbyteczne. Zniweczyć ją po to, by posiąść! Dlatego co szuka niezależności w miłości, niema innego sposobu“.
Nagle Hipolita zerwała się, jak gdyby nią niezwykły dreszcz jakiś wstrząsnął. Ozwała się, zgodnie z powszechnym zabobonem:
— Śmierć przeszła obok mnie.
I uśmiechnęła się. Ale kochanek jej, przejęty dziwnym zbiegiem ich myśli, nie mógł obronić się od instynktownego wrażenia trwogi i przestrachu. „Czyżby miała odczuć myśl jego?“
Pies począł szczekać z nagłą gwałtownością i powstali oboje równocześnie.
— Kto to taki? — odezwała się Hipolita niespokojnie.
Szczekanie psa wzmogło się w kierunku oliwnego gaiku, tam gdzie szła ścieżka. Kandya i starzec wyszli z domu.
— Kto to taki? — powtórzyła Hipolita zaniepokojona.
— Kto to być może? — powtórzył starzec, poglądający w ciemności.
Głos ludzki wyszedł z oliwnych zarośli, głos, co błagał i łkał zarazem. Potem ukazał się cień czarny, który Kandya rozeznała natychmiast.
— Liberata! Matka niosła na głowie kołyskę, pokrytą ciemnem suknem. Szła wyprostowana, niemal sztywna, nie odwracając się nie zbaczając ani na włos z swej drogi, zamknięta w sobie, niema, podobna do lunatyczki złowróżbnej, popychanej ślepo ku jakiemuś nieznanemu celowi. Za nią tuż szedł mężczyzna, z odkrytą głową, nieprzytomny niemal, łkający, błagający, wołający ją wciąż po imieniu, zgięty, uderzający się po udach, to znowu zanurzający dłonie we włosach, z ruchami dzikiej rozpaczy. Śmieszny i nędzny, szedł krok w krok za kobietą, głuchą zda się, wyjąc wśród łkania.
— Liberato! Liberato! Słuchaj! Słuchaj! Wracaj do domu! O, mój Boże, mój Boże! Gdzie ty chcesz iść! Co chcesz zrobić? Liberato! Słuchaj! Słuchaj! O mój Boże, mój Boże!
Błagał wciąż, chcąc ją powstrzymać, znaglić, by stanęła; ale jej nie dotykał. Wyciągał ku niej ręce z gestami szalonej boleści; nie dotykał jej wszakże, jak gdyby tajemnicza jakaś przyczyna w tem mu przeszkadzała, jak gdyby czary jakieś uczyniły istotę tę nietykalną.
Kandya nie wyszła również naprzeciw niej, nie zagrodziła jej drogi. Spytała tylko mężczyznę:
— Co to jest? Co się stało?
Mężczyzna gestem tylko pokazał, że to obłąkana. I gest ten przywiódł Jerzemu i Hipolicie na pamięć słowa kumoszek: „Zwaryowała. Nie mówi już, proszę pani. Od trzech dni nic nie mówi. To waryatka. Waryatka“.
Kandya ukazała przykrytą kołyskę, pytając znów cichym głosem:
— Umarło?
Mężczyzna zaszlochał głośniej. I znowu w uszach Jerzemu i Hipolicie zabrzmiały słowa kumoszek: „Nie płacze już, biedne stworzenie! Czy śpi? Powiedziałbyś, że to mały trupek. Nie poruszy się nawet. Śpi, śpi... Przestało już cierpieć”.
— Liberato! — zawołała Kandya z całej siły płuc, jakby pragnęła wstrząsnąć tym okrzykiem skamieniałą. — Liberato! Dokąd idziesz?
Ale nie dotknęła jej, nie przeszkodziła iść dalej.
Potem umilkli wszyscy i przypatrywali się tylko.
Matka szła wciąż naprzód, wysoko wyprostowana, niemal sztywna, nie odwracając się nigdzie, z oczyma utkwionemi wprost przed siebie, rozszerzonemi nadmiernie i suchemi, z wargami zaciśniętemi, które zdały się zamknięte pieczęcią, jakby skazane już na wieczyste milczenie i pozbawione oddechu. Na głowie jej chwiała się kołyska, zamieniona w trumienkę a lament mężczyzny nabierał jakiegoś rytmu dziwnej monotonii.
Tragiczna ta para przeszła tak przez dziedziniec, zeszła ścieżką, którą niedawno deptały stopy pielgrzymów, kiedy unosił się jeszcze duch religijnego hymnu, co tu rozbrzmiewał przed chwilą.
A kochankowie, z sercem ściśnionem litością i grozą, ścigali oczyma postać tej matki żałobnej, która oddalała się w noc ciemną w kierunku ogniska niemych błyskawic.




IV.

Obecnie nie Hipolita to już, ale Jerzy proponował dalekie wycieczki. Skazany na „oczekiwane wciąż życie“, przypuszczał, że wychodzi naprzeciw niego, że je znajdzie i zdoła uszczknąć w rzeczywistości dotykalnych wydarzeń. Sztuczna jego ciekawość chwytała się też rzeczy, które zaledwie zdolne zająć powierzchownie, nie mogły przeniknąć i wstrząsnąć nim do głębi duszy. Usiłował wynaleźć między swoją duszą a pewnemi przedmiotami jakiś związek nieistniejący; usiłował otrząsnąć się z obojętności wewnętrznej, tej obojętności bezwładnej, która tak długo czyniła go obcym i niedostępnym wszelkiemu pochodzącemu z zewnątrz wzruszeniu. Zbierając wszystkie swe zdolności badawcze, usiłował odnaleźć jakąś wspólność między sobą samym a otaczającą go przyrodą; by się módz nakoniec pogodzić z tą przyrodą i wiernym jej już pozostać.
Ale nie zbudziło się w nim bynajmniej owo niezwykłe wzruszenie, które po kilkakroć uniosło go i zdumiało w najpierwszych dniach pobytu w pustelni, przed przybyciem ukochanej. Nie mógł wskrzesić w sobie ani tego wielkiego upojenia, jakiego doznał w pierwszym dniu zaraz, kiedy to zdało mu się, że czuje istotnie słońce w własnem sercu, ni smętnego uroku pierwszej samotnej przechadzki, ni radości nieoczekiwanej i wzniosłej, którą w ów majowy poranek przejął go śpiew Favetty i zapach jałowcu, osypanego rosą. Na ziemię i morze ludzie rzucali cień tragiczny. Ubóstwo, choroba, obłąkanie, postrach i śmierć czatowały na każdym kroku i wszędzie rozścielały się swobodnie. Wicher płomienny fanatyzmu przebiegał z końca w koniec kraj ten cały. Dniem i nocą, z daleka i zblizka rozbrzmiewały hymny religijne, monotonne i nieskończone. Oczekiwano Mesyasza a maki wśród zbóż przywodziły na myśl obraz jego tuniki czerwonej.
Dokoła wszędzie wiara uświęcała wszystkie formy roślinne. Legenda chrześciańska owijała się około pni drzew, wykwitała z pomiędzy gałęzi. Na kolanach Madonny uciekającej i ściganej przez faryzeuszów, Dzieciątko Jezus zamieniało się w pszenicę, co się rozsypuje. Ukryci w dzieży, podnosili ciasto na chleb rozczynione i czynili je niewyczerpanem. Na słonecznikach suchych i ciernistych, co rozraniły słodką stopę Dziewicy cięży przekleństwo; len za to był błogosławionym ponieważ jego kołysanie olśniło oczy faryzeuszów. Błogosławionem także jest drzewo oliwne za to, że dało schronienie Przenajświętszej Rodzinie w pniu swym otwartym w kształcie chaty i za to, że ją darzyło światłem czystej oliwy, błogosławionym jałowiec, bo ukrył Przenajświętsze Dzieciątko w swoich gałązkach; i błogosławiony ostrokrzew za tęż samą przysługę; i błogosławiony laur, bo wyrósł na gruncie oblanym wodą, w której był mytym Syn Boży.
Jakże tu uniknąć czaru tajemniczości, który rozlany po wszystkich rzeczach stworzonych przetwarzał je w symbole i godła innego życia.
Jerzy, zaniepokojony wszystkiemi temi podsuwanemi mu pojęciami, które budziły w nim pociąg do mistycyzmu, i tak już pociągającego go zawsze, mówił sobie: „O, gdybym posiadał prawdziwą wiarę, tę wiarę, która pozwalała świętej Teresie widzieć istotnie Boga w hostyi!“ A nie było to pragnienie nieujęte i przelotne; było to głębokie i żarliwe pożądanie całej jego duszy i było to także niesłychane udręczenie, które wstrząsało wszystkiemi żywiołami jego istoty; czuł bowiem, że się znajduje wobec tajemnicy swego nieszczęścia i swej słabości. Jak Demetrio Aurispa, Jerzy był ascetą bez Boga.
I znowu stanął przed nim ten człowiek łagodny i zamyślony, ta twarz pełna męzkiej rzewności, której pukiel siwych włosów nad czołem, wmięszany w gęstwę czarnych włosów, dziwnej dodawał wyrazistości.
Demetrio był prawdziwym jego ojcem. Szczególniejszem skojarzeniem imion, to duchowe ojcowstwo zdawało się uświęcone legendą, zapisaną dokoła kadzielnicy ofiarowanej przez przodków i przechowanej w katedrze Guardiagrele.
EGO DEMETRIUS AURISPA ET UNICUS GEORGID8 FILIOS MEUS DONAMUS ISTUD TABERNACULUM ECCLESIAE S. M. DE GUARDIA, QUOD FACTUM EST PER MANUS ABBATIS JOANNIS CASTORIIDE GUARDIA, ARCHIPRESBTTERI AD USUM EUCHARISTIAE
NICOLAUS ANDRAE DE GUARDIA ME FECIT A. D. MCCCC XIII.
Obadwaj, w samej rzeczy istoty wysokiej inteligencyi i uczucia nosili dziedzictwo mistyczne domu Aurispów; obadwaj mieli dusze nawskroś religijne, skłonne do tajemniczości, podatne do życia pośród całego lasu symbolów, lub w niebie czystych abstrakcyj; obadwaj miłowali obrzędy katolickiego kościoła, muzykę kościelną, woń kadzideł, wszystko co dogadza zmysłom w religijnych obrzędach, zarówno najgwałtowniej jak najdelikatniej. Ale utracili wiarę Klękali przed ołtarzem, od którego Bóg odbiegł. Nieszczęście ich zatem pochodziło w potrzeby metafizycznej, której wątpienie nieubłagane nie dozwalało się rozwinąć, zadowolnić się i odpocząć na przedwiecznem łonie. Ponieważ nie były to natury, zdolne do podjęcia i podtrzymywania walki z powszednią egzystencyą, zrozumieli potrzebę odosobnienia się w życiu. Ale jakimż sposobem człowiek, wygnany z szrank życia może zamknąć się i pozostawać w celi, w której brak godła Nieśmiertelnego? Samotność jest najwyższą próbą pokory lub wzniosłości duszy; bo znieść ją podobna jedynie pod warunkiem absolutnego wyrzeczenia się wszystkiego dla Boga lub wówczas, kiedy się posiada duszę tak potężną, iż służyć może za niewzruszoną opokę dla rozbijającego się oń świata.
Naraz jeden z nich, czując może, że siła katuszy poczyna przechodzić odporność jego organizmu, zapragnął przetworzyć się przez śmierć w istotę wyższą i rzucił się na oślep w tajemnicę śmierci, zkąd poglądał wiecznie otwartemi oczyma na pozostałego przy życiu. Ego Demetrius Aurispa et unicus Georgius filius meus...
Otóż w chwilach jasności poglądu, pozostały na ziemi rozumiał doskonale, że żadnym sposobem nie uda mu się urzeczywistnić typu życia bujnego, ideału owego greckiego zdrowego, istnienia pierwotnego, które dlań błysło w ów wieczór pod dębem, kiedy to łamał się chlebem z młodą, rozradowaną kobietą. Rozumiał, że zdolności jego umysłowe i moralne, zbyt nieproporcyonalne, nie dopuszczą nigdy do znalezienia ich równowagi i ich prawideł. Rozumiał nakoniec, że zamiast usiłować odzyskać siebie samego dla siebie, winien był wyrzec się samego siebie i że do tego celu doprowadzićby go mogły dwie tylko drogi: bądź pójście za przykładem Demetria, bądź zupełne oddanie się niebu.
Druga z tych dróg pociągała go ku sobie. Czyż bo na tej ziemi rodzinnej nie czuł wciąż, jak go ogarnia zewsząd żarliwość wiary, potężniejsza jeszcze nad płomienne słońce tych krain? Nie miałże w żyłach czystej krwi chrześciańskiej? Alboż ideał ascetyzmu nie istniał pod różnemi formami w pośród jego rodu, począwszy od szlachetnego fundatora Demetria, aż do tej pożałowania godnej istoty, co nosiła imię Jokondy? Czyliż zatem nie było możliwem, by ten ideał odrodził się w nim, podniósł do najwznioślejszych wyżyn, doścignął szczytu ludzkiej ekstazy w Bogu? W nim wszystko było w pogotowiu do uczczenia chwili, która go przeobrazi. Posiadał wszystkie przymioty ascety: umysł kontemplacyjny, zamiłowanie w symbolach i alegoryach, zdolność oderwania się, wrażliwość i podatność niezwykłą na złudzenia wzroku i słuchu, wrodzoną skłonność do obrazowania i do halucynacyj. Brak mu było tylko jednej rzeczy wyłącznie, jednej wielkiej rzeczy, ale która być może, że w nim nie zamarła i drzemała tylko; wiary, starej wiary jego rasy, tej, co to zstępowała z gór i śpiewała tu godzinki nad brzegiem morza.
Jak ją zbudzić w sobie? Jak ją wskrzesić? Żadna sztuka nie byłaby tu skuteczną. Trzeba mu oczekiwać nagle pojawiającej się bożej iskierki, nieprzewidzianego jakiegoś wstrząśnienia. Trzeba było może, by jak sekciarze Oresta i on ujrzał grom, a w błyskaniu posłyszał „słowo“ wśród pól lub na zakręcie gdzieś ścieżki.
I ponownie wywołał sobie w myśli postać Oresta, przybranego w czerwoną tunikę, kroczącego brzegiem małej, krętej rzeczki, gdzie w wieczystem drżeniu topolowych liści, wstęga wód płynie łożyskiem wygładzonego żwiru. Wyobraził sobie spotkanie, rozmowę z Orestem. Było to w południe, na wybrzeżu, w blizkości łanu pszenicy. Mesyasz przemawiał, jak człowiek prosty a pokorny, uśmiechał się ze szczerością dziecięcą, a zęby jego miały białość jaśminu. Wśród wielkiej ciszy morza, szmer bezustanny trzcin u stóp przedgórza, naśladował oddalone akordy organu. Ale po za tą pełną słodyczy postacią, wśród złota dojrzałych pól żniwnych, promieniały purpurą maki, symbol żądz odwieczny...
„Żądza — myślał Jerzy, któremu myśl ostatnia przywiodła na pamięć kochankę i smutki cielesne tej miłości. — Któż zabije żądzę?“ Przestrogi Ojców Kościoła przyszły mu na pamięć. Non des mulieri potestatem animae tuae... A muliere initium factum est peccati, et per illam omnes morimur... A carnibus tuis abscinde illam... Widział w świętym brzasku wieków, w pośród wspaniałego ogrodu pierwszego człowieka, samotnego i smutnego, który ściągał do siebie pierwszy towarzyszkę, jak stawała się klęską, jak rozsiewała naokół boleść i śmierć. Ale rozkosz, z punktu zapatrywania się na nią, jako na grzech, wydała mu się daleko dumniejszą i daleko też więcej niepokojącą; wydało mu się, że żadne inne upojenie nie wyrównywało szalonemu upojeniu pocałunku, któremu się oddawali męczennicy kościoła pierwotnego, w więzieniach, gdzie oczekiwali na karę śmierci. Wywołał myślą obrazy kobiet, szalonych trwogą i miłością, które podawały do pocałunków twarze, skąpano cichemi łzami.
Pragnąc dążyć do wiary i odkupienia, czyś nie dążył raczej do nowych spazmów i dreszczy rozkoszy, do uciech nieznanych? Przekroczyć powinność i otrzymać przebaczenie; popełnić winę i wyspowiadać się z niej wśród łez; wyznać najdrobniejsze swe nędzę, powiększając je do potworności; składać bezprzestannie duszę schorzałą i schorzałe ciało w ręce lekarza wszechmiłosiernego — czyliż to wszystko nie miało całkowicie zmysłowego uroku?
Od samego już początku namiętność jego przesiąknęła kościelną wonią kadzideł i fiołków. Przypomniał sobie pierwszy hołd swej miłości w opuszczonym kościółku przy ulicy Belsiana — tajemniczą szczupłą kaplicę, zanurzoną w błękitnawym zmroku; chór młodych dziewcząt, wieńczący trybunę, wysuniętą niby balkon; na dole orkiestrę rzniętych instrumentów, stojącą przed pulpitami z białej sośniny; dokoła w stalach dębowych sie dzieli nieliczni słuchacze, wszyscy niemal białowłosi lub łysi; kapelmistrz wybijał takt; pobożna woń zwietrzałych kadzideł i fiołków mieszała się z muzyką Sebastyana Bacha.
Przypomniał sobie również marzenie swe o Orvieto, odnalazł wizyę gwelfijskiej opustoszałej stolicy — okna szczelnie zamknięte, uliczki szare, gdzie wśród kamieni rozrasta się trawa; kapucyn przechodzący placem; biskup, co przed szpitalem wysiada z czarnej karocy, z sędziwym lokajem u drzwiczek; wieżycę na białem dżdżystem niebie, zegar wydzwaniający powolnie godziny i nagle w głębi ulicy cud: katedrę. Czyliż nie roił o tem by się schronić na szczyt tej skały, uwieńczonej klasztorami? Czyliż nieraz nie wzdychał z głębi duszy do tej ciszy, do tego spokoju? I marzenie to teraz również wracało mu do duszy takiem, jakiem natchnęło go iście niewieście obezwładnienie w ciepły szarawy półmrok kwietnia: „Mieć kochankę, albo słuszniej mówiąc, siostrę kochającą, która byłaby szczerze pobożną; pojechać tam i tam z nią pozostać... Spędzać całe godziny, długie godziny w katedrze, przed nią, dokoła niej; chodzić, rwać róże w ogrodach klasztornych; odwiedzać zakonnice, które cię raczą konfiturami... Kochać bardzo i spać wiele w łóżku miękiem, osłonionem białemi muślinami, dziewiczem, między dwu klęcznikami“...
I zdjęła go ponownie tęsknota rozemdlona za cieniem, za ciszą, za ustroniem zamkniętem szczelnie i odosobnionem, gdzie mogły rozwijać się kwiaty najwątlejsze, myśli najsubtelniejsze, wrażenia zmysłów najgwałtowniejsze. Cały ten blask słoneczny, kładący się na linie zbyt wyraźne zbyt silne, począł go razić, obrażać niemal. I tak samo, jak obraz szemrzącego źródła wywiera pewien urok na mózg tego, co jest spragniony, tak i jego myśl więził obraz chłodnego cieniu i skupienia, co panuje w nawie romańskiej świątyni.
Odgłos dzwonów nie dochodził do Pustelni, albo przynajmniej dochodził w rzadkich tylko odstępach, na falach lekkiego wietrzyka. Kościół miasteczka zbyt był odległy, powszedni prawdopodobnie, bezwątpienia niesłynący bynajmniej z piękności lub tradycyj starożytnych. Jerzemu potrzeba było sąsiedniego ustronia, godnego jego, w którym mistycyzm jego mógłby wykwitnąć estetycznie niby w głębokiej urnie marmurowej, która zamyka wizyę dantejską Luki Signorelli.
I przypomniał sobie opactwo świętego Klemensa w Casauria, to opactwo, widziane gdzieś dawno, w dniach dzieciństwa jeszcze i przypomniał sobie, że je zwiedzał podówczas z Demetriem. Tu wspomnienie, jak wszystkie wspomnienia odnoszące się do pokrewnego mu człowieka, jasnem było i wyraźnem, jak gdyby wczoraj zaledwie rzecz miała miejsce. By przeżyć raz jeszcze tę godzinę swego życia, by wskrzesić widma wszystkich wrażeń wówczas doznanych, dość mu było skupić się w sobie przez chwilę. I chodzili Demetrio i on szeroką drogą, kędy schodziły pielgrzymujące gromady ku opactwu, ukrytemu jeszcze wśród drzew. Spokój nieskończony panował dokoła, wśród tej wspaniałej samotni, na tej szerokiej drodze, zarośniętej murawą, zasypanej kamieniami, pustej, nierównej, której początek krył się gdzieś w tajemniczości gór dalekich i świętych. Unosił się tam jeszcze jakiś duch pobożności pierwotnej, jak gdyby trawy i kamienie udeptane były długą wędrówką gromad biblijnych, dążących ku morskim horyzontom. Dołem, na równinie, ukazywała się bazylika: niemal zwaliska. Dokoła wszędy grunt zawalony był rumowiskami i krzakami; odłamy kamienia rzeźbionego opierały się stosami o pilastry świątyni; dzikie trawy zwieszały się ze wszystkich rozpadlin; budowy nowoczesne, z cegły i wapna zamykały szerokie otwory arkad bocznych; drzwi rozpadały się. Gromada pielgrzymów odprawiała poobiednią drzemkę na kościelnym cmentarzu, zwierzęco pod cieniem szlachetnego portyku, wzniesionego przez Leonata Wspaniałego. Ale trzy łuki zachowane jeszcze, rysowały się śmiało, biegnąc w górę od kapitelów z tak butną elegancyą a słońce wrześniowe złociło ten kamień żółtawy tak wspaniałym blaskim, że obaj Demetrio i on czuli, iż stoją wobec skończonego piękna. To pewna, że w miarę im podziwiali dłużej, harmonia zbiorowa tych linij stawała się coraz jaśniejszy i czystszą, i stopniowo z tego zuchwałego akordu łuków obłąkowatych, łuków szpiczastych, łuków w podkowę; z tych profilów, tych archiwolt o fryzach cudnie urozmaiconych, z wypukłości palm, z rozet, z powykręcanych liści, potworów symbolicznych, ze wszystkich szczegółów dzieła, wychodziło przez oko ujawniając się dla umysłu prawo jedyne i absolutne, prawo rytmu, któremu wielkie masy i drobne ornamenta posłusznemi były we wspólnej zgodzie. I potęga tajna tego rytmu była tak wielką, że ostatecznie udawało się jej zapanować nad wszelkiemi niezgodnościami otaczającemi i dać obraz uroczy dzieła skończonego w sobie, takiego, jakiem w XII wieku za dostojną wolą prałata Leonate wytrysnęło pośród żyznej wyspy, opasanej i zasilanej potężną rzeką. Obadwaj, oddalając się, zabrali z sobą ten obraz. Było to we wrześniu a dokoła w to zamierające lato, wieś miała pozór pełnej wdzięku powagi, był w jej widoku rodzaj tajemnego związku z dachem monumentów chrześciańskich. Dwa wieńce opasywały spokojną dolinę: pierwszy, złożony z pagórków, okrytych winnicami i gajami oliwnemi, drugi ze skał nagich o ostrych szczytach. I w tym widoku wedle słów Demetria było coś podobnego do tego niejasnego uczucia, które ożywia owo płótno Leonarda, gdzie na tle skał rozpacznych uśmiecha się kobieta czarodziejka. Aby uwydatnić bardziej jeszcze zagadkowy niepokój ich dwu dusz, śpiew dobiegał z oddalonej winnicy preludyum wczesnego winobrania a poza niemi odpowiadała temu śpiewowi litania pielgrzymów, puszczających się w powrotną drogę. I dwie te melodye, kościelna i świecka zlewały się z sobą...
Oczarowany tem wspomnieniem, ten, co przeżył drugiego, miał już teraz jedno tylko pragnienie urojone, powrócić tam, zobaczyć tę bazylikę, osiąść przy niej, by bronić od ruiny, odbudować ją w jej piękności pierwotnej, powrócić w niej dawne świetne obrzędy i po tak długim okresie opuszczenia i zapomnienia, wznowić Chronicon Casauriense. Nie byłaż to istotnie najchwalebniejsza świątynia z istniejących w całej ziemi Abruzzów, wystawiona na wyspie rzeki praojca, siedziba starożytna potęgi doczesnej i duchowej, ognisko szerokiego i dumnego życia przez długi szereg wieków? Dusza Klementyńska głęboka przebywa w niej jeszcze, w to odległe już dziś letnie popołudnie objawiła się ona stryjowi i synowcowi boską myślą rytmiczną, którą starały się wyrazić wszystkie jej linie.
Przemówił do Hipolity:
— Może zmienilibyśmy miejsce pobytu. Przypominasz sobie moje marzenie o Oryietto?
— Oh, pamiętam — zawołała — owo miasto klasztorów, do którego chciałeś mnie zawieźć!
— Zawiozę cię do opustoszałego opactwa, jeszcze samotniejszego niż nasza pustelnia, piękne go jak owa katedra, pełnego wielce starożytnych pamiątek, gdzie jest wielki kandelabr z białego marmuru, cudny wykwit sztuki, stworzony przez bezimiennego artystę. Kiedy staniesz przy tym kandelabrze wyprostowana w milczeniu, opromieniać będziesz twoją twarzą rozmyślania pobożne mej duszy.
Uśmiechnął się na ten frazes liryczny, podziwiając przecież w duszy równocześnie piękny obraz nim wywołany. A ona w prostoduszności swego egoizmu, z tą zwierzęcością upartą, która stanowi podkład istoty niewieściej, nie upajała się niczem więcej nad ten obraz poetyczny przelotny. Szczęściem jej było ukazać się oczom kochanka tak wyidealizowaną, jak w pierwszy wieczór wśród błękitnawego półzmroku ulicy, lub tak jeszcze, jak w ukrytej kaplicy, pośród muzyki kościelnej i rozwianych woni kadzideł, lub jak na dzikiej ścieżce, usypanej kwiatami jałowca.
Niezmąconym, najczystszym swym głosem spytała:
— Kiedyż jedziemy?
— Czy chciałabyś pojechać jutro?
— Jutro, niech tak będzie.
— Strzeż się. Skoro raz tam wejdziesz, zejść nie będziesz mogła.
— A cóż to szkodzi? Będę spoglądać na ciebie.
— Spalisz się tam, strawisz, jak świeca.
— Ale tobie będę przyświecać.
— Przyświecać będziesz także i memu pogrzebowi...
Wymawiał te słowa tonem lekkim; ale w głębi samego siebie, ze zwykłą sobie potęgą życia urojonego, tworzył sobie baśń mistyczną. Po długich latach błąkania się po przepaściach zepsucia, powracała mu skrucha i żal. Wtajemniczony przez tę kobietę we wszystkie tajnie, które zapalała jeszcze jego chuć szalona, błagał teraz Wszechmiłosiernego o łaskę, coby zdołała rozproszyć nieznośny smutek tej miłości cielesnej. „Litości dla mych uciech dawniejszych i dla mych cierpień obecnych! Spraw, o Panie, bym znalazł siłę spełnienia ofiary w twem imieniu!“ I uciekał z kochanką na poszukiwanie takiej przystani. A na koniec u progu tej przystani spełniał się cud, bo ta nieczysta, ta zepsuta, ta nieubłagana dotąd nieprzyjaciółka jego duszy, ta róża piekieł, nagle zrzucała z siebie grzech wszelki, oczyszczała się z wszelkich zmaz, by za swym ukochanym iść aż do stóp ołtarzy. Sama promienna, oświecała święte ciemnice. U szczytu wysokiego kandelabru z marmuru, gdzie od wieków całych nie zajaśniały już światła, ona świeciłaby płomieniem niewygasłym swej miłości. „Kiedy staniesz przy tym kandelabrze wyprostowana, w milczeniu, opromieniać będziesz twoją twarzą rozmyślania mej duszy“. Ona płonąć miała wewnętrznym ogniem, nie żądając nigdy żadnego podsycenia dla swego płomienia, nie żądając nigdy nic wzajem od kochanka Ama bat amare. Ona miała wyrzec się na zawsze wszelkiego posiadania, wszelkiej własności: wyższa w czystości swej wszechwładnej od samego Boga, ponieważ Bóg ukochał swe stworzenie, ale wzajem odeń domaga się wzajemnego ukochania i staje się straszliwym dla tego, kto mu odmawia swej miłości. Jej miłość, to miała być miłość anachorety, wzniosła i samotna, podsycana jedną krwią tylko i jedną duszą. Poczuła, jak odpada od niej ta część jej istoty, która opierała się całkowitej ofierze. Nie było nic już w niej mętnego ni nieczystego. Ciało jej przeobraziło się w żywioł jakiś subtelny, rzutki, przezroczysty, nieskazitelny; zmysły jej stopiły się wszystkie w jedną jedyną i najwyższą rozkosz. W zniesiona na szczyt cudownego pomnika, płonąć będzie i cieszyć się swym zapałem i swą wspaniałością, niby płomień, który byłby świadomym swego własnego płomiennego życia...
Hipolita wytężyła ucha i rzekła:
— Słyszysz? Nowa jeszcze procesya! To jutro wigilia.
Jutrzenki, południa, zmroki i noce dźwięczały religijnemi pieniami. Jedna procesya szła po drugiej, przy blasku słońca, w świetle księżyca. Wszyscy dążyli do tegoż samego celu i sławili toż samo imię, pociągani gwałtownością tejże samej namiętności, straszliwi i nędzni zarazem z pozoru, porzucając na drodze chorych i umierających, nie zatrzymując się ani na chwilę, gotowi do przełamania każdej jakiejkolwiek bądź przeszkody, byle dojść tam, gdzie był balsam na wszystkie ich nieszczęścia, gdzie była obietnica spełnienia wszystkich ich nadziei. Szli, szli bez wytchnienia, zlewając swym potem własne ślady na pyle bez końca.
Jakież niezmierne promieniowanie siły musiało iść od tego obrazu prostego, by wstrząsnąć i pociągnąć te ciemne masy ciał ociężałych! Około czterech wieków temu, starzec siedemdziesięcioletni wśród pola spustoszonego gradem, ujrzał na wierzchołku drzewa Najświętszą Pannę Miłosierdzia, i odtąd corocznie w rocznicę tego ukazania się, cała ludność gór i nadbrzeża pielgrzymowała do świętego miejsca błagać o ulgę w swych cierpieniach.
O legendzie tej dowiedziała się Hipolita z ust Kandyi; od dni kilku zaś żywiła tajemną ochotę odwiedzenia sanktuarium. U niej przewaga miłości i nawyknienie do zmysłowych rozkoszy usunęły na plan dalszy uczucia religijne; ale jako rzymianka z rasy, a co więcej jeszcze, urodzona w Transtevere, wychowana wśród jednej z tych rodzin mieszczańskich, w których niepamiętną tradycyą władza nad sumieniami spoczywa zawsze w ręku księdza, była głęboką katoliczką, przywiązaną do wszystkich praktyk zewnętrznych kościoła, podlegającą porywom peryodycznym żarliwości gorącej.
— Tymczasem — mówiła — dla czegóż nie mielibyśmy i my pojechać do Casalbordino? Toć jutro wigilia. Czy się godzisz na to, żebyśmy tam pojechali? Dla ciebie to będzie zajmującem widowiskiem. Zabierzemy z sobą starego.
Jerzy zgodził się. Życzenie Hipolity odpowiadało jego chęciom. Myśl jego czuła potrzebę iść za tym prądem głębokim, stanowić cząstkę tego dzikiego aglomeratu ludzkiego, spróbować materyalnego zetknięcia ze spodniemi pokładami swej rasy, z temi pokładami skupionemi, zbitemi i niewzruszonemi, gdzie może znamiona pierwotne przechowały się dotąd nietknięte.
— Pojedziemy jutro — dodał, przejęty niepokojem na dźwięk zbliżającego się śpiewu.
Hipolita doniosła, wedle opowiadań Kandyi, o niektórych pokutach dzikich, którym się poddawali pielgrzymi na skutek uczynionych ślubów. Drżała na ich wspomnienie ze zgrozy! A w miarę, jak śpiew nabierał sił, oboje czuli, jak umysły ich przechodził powiew jakiś tragiczny.
Stali na pagórku, nocą. Księżyc świecił wysoko na niebie. Chłodna wilgoć kładła się na gęstych masach roślinności, drżących jeszcze po burzy popołudniowej. Wszystkie listki płakały, a te miryady łez, połyskujące niby dyamenty w księżycowej jasności, przetwarzały las cały. Kiedy Jerzy potrącił przypadkowo pień drzewa, świetlane te krople opadły ze wstrząśnionych gałęzi na Hipolitę, osypując ją gwiazdami. Krzyknęła i poczęła śmiać się.
— Ach, zdrajco! — szepnęła, przekonana, że Jerzy chciał jej zrobić figla tem niespodzianem pokropieniem.
I sposobiła się do odwetu.
Pod wstrząśnieniami drzewa i krzaki traciły swe płynne klejnoty z szelestem a głośny śmiech Hipolity rozbrzmiewał na stoku wzgórza. Jerzy wtórował jej także śmiechem, zapominając nagle o dręczących go zmorach, poddając się temu urokowi młodości, poddając się z rozkoszą temu orzeźwiającemu chłodowi nocnemu, przesiąkłemu wszystkiemi wyziewami ziemi. Starał się przybiedz pierwszy do drzewa, którego liście zdawały się najbardziej zmoczonemi; ona zaś usiłowała go wyprzedzić, spuszczając się odważnie po pochyłości oślizgłej. Przybywali niemal zawsze równocześnie pod pień wskazany i wstrząsali go razem oboje, wystawiając się jednakowo na deszcz spadających kropli. W ruchomym cieniu liścia na twarzy Hipolity białka oczu i białość zębów nabierały niezwykłego blasku a drobniutkie kropelki, podobne do brylantowego pyłu świeciły na kędziorach jej skroni, na policzkach, wargach, nawet rzęsach, drgając za każdym wybuchem śmiechu.
— Ach, czarodziejko! — zawołał Jerzy, puszczając pień wstrząsany i chwytając kobietę, która ukazała mu się raz w tajemniczym blasku swej piękności nocnej.
I począł okrywać pocałunkami całą jej twarz; pod dotknięciem ust czuł, że była mokrą od rosy jak owoc świeżo zerwany.
— Masz! masz! masz!
I za każdy raz całował ją gwałtownie w usta, policzki, w oczy, w skronie, w szyję, nienasycony, jak gdyby to ciało było całkiem nowem dla niego. Ona zaś pod ulewą tych pocałunków, przybierała postawę zachwycenia niemal, jak zwykle kiedy czuła, że kochanek jej ma chwilę prawdziwego upojenia. W takich chwilach zdawało się, że z najtajniejszych głębin własnej jej istoty, wydziela się najsłodsza i najpotężniejsza woń miłości, by podnieść jeszcze zapał Jerzego aż do niepokoju.
— Masz!
Przestał; niepokój począł go ogarniać. Dosięgnął najdalszych krańców wrażenia i nie mógł już ich przekroczyć.
Nie mówili nic do siebie; wzięli się za ręce; szli dalej drogą ku pustelni, środkiem pól, bo w tym biegu zbili się ze ścieżki. Doznawali obecnie znużenia i nieokreślonego smutku. Jerzy wydawał się zdziwionym. Zatem życie tak niespodzianie dało mu chwilkę nowej przyjemności nieznanej: nowe wrażenie, rzeczywiste a głębokie, na schyłku dnia niespokojnego, przeżytego wśród mar klasztornych! Ale czyż to było życiem? Nie byłoż to snem raczej? „Jedno jest zawsze cieniem drugiego; tam gdzie jest życie jest sen; tam, gdzie jest sen, jest życie“.
— Patrzaj! — przerwała Hipolita z dreszczem zachwytu.
A było to tak, jak gdyby objaśniała obrazem myśl, której on nie wypowiedział.
W blasku księżycowym, cicha, nieruchoma, stała tam winna latorośl. Szczepy proste owijały się dokoła tyczek niby w koło gibkich lasek bachantek a gałązki ociekające, liście przezrocze w przeglądającem przez nie blasku, z tysiącem splątań delikatnej tkanki ich nerwów, w dokładnej nieruchomości minerału, z tym pozorem kryształu i jaspisu, nieopisanie kruchego i znikomego, nie miały w sobie ni ziemskiej rzeczywistości, ni żadnego związku z otaczającemi je kształty, ale wydawały się ostatnim odłamkiem widomym świata alegorycznego, poczętego przez jakiegoś teurga i już dogasającego.
Mimowolnie z pamięci Jerzego wypłynął wiersz hymnu: „Vinea mea coram me est“.




V.

Od świta do stacji Casalbordino pociągi wylewały raz po raz niezmierne fale ludu. Byli tu ludzie przybywający z małych miasteczek i osad pomięszani z bractwami najodleglejszych wiosek które nie mogły lub nie chciały odbyć pieszo pielgrzymki. Wysypywali się z wagonów tłumnie, zbijali w gromady u wyjścia, wyli, gestykulowali, popychali jedni drugich, by dostać się do wozów i powozów, pośród trzaskań z biczów i brzęka dzwonków uprzężnych; alboteż ustawiali się w długie szeregi za krucyfiksem i procesją szli na miejsce, intonując hymny.
Przerażeni już tym tłokiem, Jerzy i Hipolita instynktownie zwrócili się ku morzu, tak bliskiemu, by przeczekać aż tłum przerzedzi się nieco. Pole konopi falowało spokojnie na tle wód błękitnawych. Żagle połyskiwały jak płomyki na czystym horyzoncie.
Jerzy ozwał się do swej towarzyszki:
— Czy się nie boisz? Ja się obawiam, że się zmęczysz zanadto tą wycieczką.
Odparła:
— Nie lękaj się niczego; jestem silna. A zresztą na to, aby uprosić sobie jakąś łaskę, czyż nie trzeba i znieść cokolwiek przykrości?...
Odrzekł jej z uśmiechem:
— Chcesz więc uprosić sobie jakąś łaskę?
— Tak, jedną tylko.
— Ale czyż nie jesteśmy oboje w stanie grzechu śmiertelnego?
— To prawda.
— A zatem?
— A jednak modlić się o nią będę.
Zabrali z sobą starego Colę, który, znając doskonale miejscowość i obyczaje, służył im za przewodnika. Jak tylko wyjście zostało opróżnionem, wyszli i zajęli miejsce w powozie, który ich poniósł galopem wśród wielkiego brzęku dzwoneczków uprzęży. Konie przystrojone były w błyskotki i pióra. Woźnice mieli u kapeluszy pawie piórka i bezprzestannie wywijali batami, na ochotę, wydając chrapliwe okrzyki i ogłuszające trzaskanie.
Hipolita, którą dręczyła niecierpliwość i nadzwyczajny niepokój, jak gdyby dzień ten miał urzeczywistnić dla niej jakieś wielkie zdarzenie, spytała starca:
— Jak daleko mamy jeszcze do przybycia na miejsce?
— Najmniej z pół godziny drogi — odpowiedział jednooki.
— A ten kościół jest starożytny?
— Nie, signora. Przypominam sobie jeszcze czasy, gdzie go nie było. Przed piędziesięciu laty była tam tylko mała kapliczka.
Wyjął z kieszeni kartkę, złożoną we czworo, rozłożył ją i pokazał Jerzemu.
— Możesz przeczytać. Cała ta historya jest tam opisana.
Był to obrazek z umieszczoną u spodu legendą. Madonna w pośród chóru aniołów umieszczona była na wierzchołku drzewa oliwnego a starzec klęczący u stóp drzewa zatopiony był w modlitwie do niej. Ten starzec zwał się Aleksander Muzzio a oto, co zachowała legenda. W roku pańskim 1527 wieczorem dnia 10 czerwca, w niedzielę Zielonych Świątek rozszalał się huragan na terytorium Casalbordino i spustoszył winnice, łany zbóż i oliwkowe gaje. Następnego rana pewien siedmdziesięcioletni starzec z Pallutri, Aleksander Muzzio, posiadacz pola pszenicy w Piano del Lago, puścił się w drogę, by je obejrzeć. Serce ściskało mu się na widok spustoszenia całej okolicy; ale w głębokiej swej pokorze, sławił sprawiedliwość boską. Ponieważ miał wielkie do Najświętszej Panny nabożeństwo, w drodze odmawiał różaniec, kiedy, na skraju do liny posłyszał dzwon, bijący na podniesienie, podczas mszy — natychmiast przyklęknął i z całem skupieniem począł się modlić. Kiedy jednak się modlił, spostrzegł, że zewsząd otacza go jasność, która zaćmiewała blask słońca, i w jasności tej ukazała mu się Matka miłosierdzia w płaszczu z lazurów i mówiła doń dobrotliwie: „Idź i ponieś tę nowinę. Powiedz, że skrucha będzie wynagrodzoną. Niechaj w tem miejscu stanie świątynia a ja tu zleję na was łaski. Idź aż do twego pola a zobaczysz, że zboże twoje zostało nietknięte“. Zniknęła wraz z całym wieńcem aniołów, co ją otaczały dokoła. Starzec zaś podniósł się, doszedł do swego pola, zastał na niem zboże nietknięte. Wówczas podążył do Pollutri, udał się do proboszcza Maryana Iddone i opowiedział mu cud ów. W jednej chwili wieść ta obiegła całe terytoryum Casalbordina. Ludność cała zbiegła się do miejsca świętego, zobaczyła ziemię suchą zupełnie dokoła tego drzewa, zobaczyła jak faluje pszenica na oszczędzonem polu, uznała cud i wylewała łzy skruchy i rozrzewniania. Wkrótce potem wikary z Arabona położył węgielny kamień pod budowę kaplicy a umocowanymi do prowadzenia budowy zostali Hieronim z Geromi no i Jan Fatalone, obaj z Casalbordino. W ołtarzu umieszczono obraz Madonny, wraz z starym Aleksandrem Muzzio, klęczącym u stóp drzewa.
Legenda prostą była niezmiernie, banalną, podobną do stu innych tego rodzaju. Od owego pierwszego dobrodziejstwa, imię tej Madonny ocaliło niejeden okręt wśród burzy, niejedną wioskę od gradu, niejednego podróżnika od łotrów, chorych od śmierci. Pomieszczony wśród ludu nieszczęśliwago, obrać stał się niewyczerpanem źródłem pociech.
— Ze wszystkich Madonn na świecie nasza najwięcej cudów sprawia — mówił Cola Sciampagne, całując święty obrazek, zanim go schował napowrót na piersiach. — Powiadają, te ukazała się nowa jakaś w państwie. Ale nasza lepsza z pewnością. Nie bójcie się państwo. Ona zawsze pierwszą pozostanie ze wszystkich...
Akcent jego i cała postać znamionowały ten fanatyzm sekciarski, który rozpłomienia krew wszystkich bałwochwalców i który czasami na ziemi Abruzzów popycha ludność do dzikich walk w obronie supremacyi któregoś z jej bożyszcz. Stary tak, jak wszyscy jego współbracia w wierze, nie pojmował istoty boskiej po za jej wyobrażeniem; w obrazie tylko lub posągu widział i oddawał cześć rzeczywistemu istnieniu niebieskiej istoty. Obraz na ołtarzu żył tu w pojęciach osobą z ciała i kości: oddychał, uśmiechał się, podnosił i spuszczał powieki, pochylał czoło, dawał znaki ręką. I wszędzie było tak samo; wszystkie posągi pobożne, z drzewa, z wosku, z bronzu czy srebra, żyły życiem dotykalnem w ich pojęciach. Jeśli zestarzały się, połamały, zniszczyły z biegiem czasu, nie ustępowały bynajmniej miejsca nowym posągom bez oznak srogiego gniewu. Pewnego razu jakiś odłam biustu, który stał się już niepodobny do poznania i zamieszany został między drzewo opałowe, trysnął strumieniem krwi pod uderzeniem siekiery i odezwał groźnemi słowy. Kiedyindziej inny jakiś odłamek sheblowany i osadzony między klepkami kadzi, dał znak swego nadprzyrodzonego pochodzenia tem, że w wodzie ukazało się widmo jego pierwotnej i integralnej formy...
— Hej! — krzyknął jednooki na człowieka, idącego pieszo z trudem brzegiem szosy, w dławiącym kurzu. — Hej-no! Hej! Aligi!
Zwrócił się ku swym gościom, dodając ze współczuciem:
— To dobry chrześcianin, człowiek z naszych stron. Idzie zanieść swe wotum. Wstał z ciężkiej choroby. Widzisz, signora, jaki on zadyszany? Pozwól mu wsiąść na kozioł.
— Owszem, owszem. Stój, stój! — mówiła Hipolita wzruszona.
Powóz zatrzymał się.
— Biegaj, Aligi! Państwo litują się nad tobą, chcą cię zabrać. Dalej, siadaj!
Dobry chrześcianin zbliżył się. Dyszał z ciężkością, zgarbiony, opierający się na lasce, okryty kurzem, ociekły potem, osłupiały z gorąca. Zarost rudawy okalał mu twarz, posianą piegami; pukle rudawych włosów wymykały się z pod kapelusza, przylepione na czole i skroniach; oczy jego zapadłe, skierowane ku osadzie nosa, bez określonego koloru, przypominały oczy owych średniowiecznych sekciarzy-konwulsyonistów. Odezwał się dysząc, głosem zachrypłym:
— Dziękuję! Niech wam Bóg zapłaci! Niech się wami opiekuje Madonna! Ale ja siąść nie mogę.
Trzymał w prawej ręce przedmiot jakiś, owinięty w białą chustę.
— To twoje wotum? — spytał jednooki. — Pokaż że?
Zagadniony podniósł róg chusty i ukazał nogę z wosku tak blado-siną, jak noga trupa, na której wymalowaną była fioletowa rana. Pod wpływem gorąca wosk zmiękł i noga stała się połyskliwą, jakby wilgotną od potu.
— Czy nie widzisz, jak się topi?
I Cola wyciągnął rękę, by pomacać.
— Mięka już jest. Jeśli dalej iść będziesz pieszo, rozmięknie ci do reszty i z rąk odpadnie na drodze.
Aligi powtórzył:
— Cóż, kiedy siąść nie mogę. Zrobiłem ślub, że pójdę pieszo.
I nie bez niepokoju badał uszko do zawieszęnia, podnosząc nogę do wysokości skośnych swych oczu.
Na tej drodze, pałającej ogniem, wśród tego kurzu, pod tem światłem rażącem, nie było nic smutniejszego chyba nad tego człowieka wynędzniałego i ten przedmiot blado-siny, wstrętny jak członek odcięty, który miał uwieczniać pamięć rany na murach już okrytych wyobrażeniami nieruchomemi i milczącemi tylu chorób i nędz, trapiących od wieków biedne ludzkie ciało.
— Wio!
I konie pomknęły dalej.
Pozostawiwszy w tyle za sobą wzgórki, droga przerzynała teraz obfite pola zbóż, niemal już dojrzałych. Stary, z gadatliwością właściwą sędziwemu wiekowi, opowiadał epizody choroby Aligiego, mówił o zgangrenowanej już jego ranie, uleczonej palcem Najświętszej Panny. Na prawo i lewo od drogi, wał kłosów wyrastał ponad płoty, przywodząc na myśl obraz pięknej czary, z przelewającym się po za brzegi złotym napojem.
— A otóż i świątynia! — zawołała Hipolita.
I ukazała ręką budynek z czerwonawych cegieł, wznoszący się w pośrodku rozległej łąki, zapchanej teraz tłumami ludu.
W kilka minut później, powóz zrównał się z tym tłumem.




VI[2]

Widok to był przecudny i straszliwy zarazem, niesłychany, niemający żadnego zgoła podobieństwa z jakiemś innem nagromadzeniem, już widzianem, rzeczy i ludzi, złożony z mięszaniny tak dziwacznej, tak przykrej i niezgodnej, że przechodziła wszelkie mary snów najniespokojniejszych. Wszystkie brzydoty i ohydy wieczystego heloty, wszystkie haniebne występki, wszelka osłupiałość stępienia; wszystkie konwulsye i wszystkie kalectwa ciała, wszystkie łzy żalą i skruchy, wszystek śmiech pijacki; obłąkanie, idyotyzm, przewrotność, lubieżność, niedołęztwo, strach, znużenie śmiertelne, zobojętnienie skamieniałe, rozpacz ponura; chóry kościelne, wycie opętanych, popisy akrobatów, muzyka dzwonów, dźwięki trąb, ryk, beczenie, rżenie; trzask ogni pod kotłami, stosy owoców i łakoci, porozkładane utensylia, tkaniny, broń, klejnoty, różańce; tańce plugawe skoczków i tancerek, kontorsye epileptyków, bijatyki, zwady, uciekanie złodziei ściganych wśród popychającego się tłumu; szumowiny najgorszego zepsucia, które wyzionęły zaułki potworne wielkich miast oddalonych na tłum bezświadomy i zahukany: ćma pasorzytów, jak bąki na bydle, zatartych na ten tłum zbity, niezdolny się obronić; wszystkie nikczemne pokosy dla żądz zwierzęcych, wszystkie oszustwa, wszystkie bezwstydy, rozkładające się wśród dnia białego; zlepek wszechrzeczy był tam i wrzał, kotłował się, fermentował dokoła przybytku Przenajświętszej Dziewicy.
Przybytek ten był ciężki, pospolitej, gminnej architektury, bez ozdób, zbudowany z cegły, nieotynkowanej, czerwonawej. W koło murów zewnętrznych, w koło pilastrów portalu, porozbijali namioty przekupnie świętości i porozkładali towar swój na straganach; i kupczyli. W pobliżu wznosiły się baraki przybyszów, budy jarmarczne, przystrojone w wielkie obrazy, przedstawiające bitwy krwawe i uczty ludożerców. U wejścia ludzie podejrzani, o zagadkowej i nikczemnej powierzchowności, dęli w trąby i wykrzykiwali z całych sił. Kobiety bezwstydne, o nogach olbrzymich, o wielkich, wypukłych brzuchach, o piersiach obwisłych, źle okryte brudnemi trykotami i łachmanami świecideł, sławiły w dziwacznej gwarze cuda, ukryte po za czerwoną kotarą, zawieszoną za ich plecami. Jedna z tych rozpustnic zniszczonych, która wyglądała na potwora zrodzonego z karła i maciory, karmiła z ust swych lepkich małpkę lubieżną; obok niej zaś potwór jakiś, pomazany mąką i karminem wywijał z frenetycznym szałem ogłuszającym dzwonkiem w powietrzu.
Kompanie pielgrzymów nadciągały długiemi szeregami, poprzedzane przez przewodników, niosących krzyż, wśród dźwięku pobożnych hymnów. Kobiety parami trzymały się za fałdy sukien i kroczyły jak w ekstazie, oszołomione, z oczyma szeroko rozwartemi, nieporuszonemi. Mieszkanki z Trigno nosiły suknie z szkarłatnego jedwabiu, o tysiącu fałd, od połowy pleców, przewiązane w pasie wstęgą różnobarwną, która je podnosiła i tworzyła wypukłość, podobną do garbu. I złamane, zda się, ze zmęczenia, szły pochylone, wlokąc za sobą ciężkie jak ołów obuwie na odsłoniętych nogach; sprawiały wrażenie dziwacznych jakichś zwierząt jucznych. Niektóre z nich miały wielkie wole a złote naszyjniki połyskiwały na tych wolach spalonych.

Niech żyje Marya!

Po nad tym tłumem, zwrócone do niego twarzą, górowały lunatyczki, siedzące naprzeciw siebie, na ustawionych na kozłach wzniesieniach. Opaski i chusty zakrywały im twarz całą, odsłaniając tylko usta gadatliwe, niestrudzone, pełne śliny. Mówiły wciąż z monotonnością kantyczki, podnosząc, to zniżając głos, z kiwaniem głów, które rytm markowało. Chwilami połykały zbyteczną ślinę z lekkiem syczeniem. Jedna z nich ukazywała kartę zatłuszczoną, krzycząc:. Oto kotwica nadziei!“ Inna, której usta nadmiernie szerokie, ukazywały i zasłaniały z pomiędzy popsutych zębów język, pokryty żółtawą powłoką, pochylała się cała ku słuchaczom, trzymając na kolanach ręce grube, nabrzmiałe a na podołku stos miedzianych pieniędzy. Słuchacze okrążali je kołem, uważnie w nie wpatrzeni, nie tracąc słowa, nie spuszczając oczu, bez jednego gestu. Od czasu do czasu tylko językiem odwilżali oschłe wargi.

Niech żyje Marya!

Nowe gromady pielgrzymów przybywały, przechodziły i niknęły. Tu i owdzie, w cieniu baraków, pod szerokiemi niebieskiemi parasolami, lub nawet na słońcu spały stare kobiety, wyczerpane snąć zmęczeniem, z ciałem podanem naprzód, z twarzą w dłoniach ukrytą, na spieczonej trawie. Inne, usadowione w półkole, z nogami rozsuniętemi na ziemi, żuły rożki świętojańskiego chleba, przegryzając chlebem, mozolnie, w milczeniu, nie troszczące się o nic, obce całemu otaczającemu je zgiełkowi; i widać było, jak zbyt wielkie kęsy z trudem przechodziły przez ich gardziele żółte i pomarszczone jak skorupa żółwia. Niektóre z nich okryte były ranami, strupami lub bliznami, bez zębów, bez rzęs, bez włosów; nie spały, nie jadły; siedziały nieruchome i zobojętniało, jak gdyby już tylko oczekiwały na śmierć; nieszczęsne ich kadłuby obsiadały chmary much wirujących dokoła zbitą, gęstą, zajadłą gromadą jakby nad padliną w rowie.
W oberżach natomiast, pod namiotami płonącemi w południowem słońcu, dokoła pali wbitych w ziemię i przystrojonych w gałęzie, odbywały się popisy żarłoczności tych, którzy pracowicie zbierali do dziś dnia drobne oszczędności, po to, by dopełnić pobożnego ślubu a także, by zadowolić niezmierne pragnienie hulanki, o której marzyli zdawna wśród ciężkiej pracy i nędznej strawy powszedniej. Widać tam było ich twarze pochylone nad miskami, ruch ich szczęk żujących, poruszenia rąk szarpiących, całe zachowanie zwierząt, porających się z pokarmami, do których nie nawykły. Szerokie rondle dymiły na ognisku, pełne ślimaków fioletowych; zapach nęcący rozchodził się dokoła. Młoda dziewczyna, wybujała i wątła jak konik polny, sprzedawała sery w kształcie małych koników, ptaków, lub kwiatów. Mężczyzna z twarzą gładką i tłustą, kobiecą niemal, z wisiorami złotemi w uszach, z rękoma zabarwionemi aniliną jak u farbiarzy, ofiarował przechodniom sorbety w kształcie ryb.

Niech żyje Marya!

Nowe znów kompanie przybywały. Tłum wzmógł się dokoła portalu, nie mogąc dostać się do wnętrza kościoła, zapchanego już i natłoczonego. Kuglarze, rzezimieszki, wszelkiego rodzaju draby, szulerzy, oszuści, szarlatani nawoływali tłum pobożny, odciągali, tumanili. Wszyscy ci sojusznicy w łupieztwie zdaleka już węszyli swą zdobycz, spadali na nią jak grom i nigdy nie chybiali celu. Przywabiali głupca tysiącznemi sposoby, poddając mu nadzieję szybkiego i pewnego zysku; z niesłychaną sztuką skłaniali go, by zaryzykował; podbudzali w nim chciwość aż do gorączki. Potem, skoro stracił całą cierpliwość i przezorność, obdzierali go do ostatniego grosza, bez miłosierdzia, najłatwiejszemi w świecie podstępami, w jednej chwili; i rzucali go potem zdumiałego i zrozpaczonego, śmiejąc się w sam nos, ginęli mu w tłumie. Przykład jego jednak nie ustrzegł drugich, którzy tak samo wpadali w zastawione sidła. Każdemu zdawało się, że jest domyślniejszy i zręczniejszy od poprzednika i sam własnowolnie ofiarował się pomścić towarzysza ograbionego, biegnąc na oślep na własną zgubę Niezliczone prywacye, znoszone bez wytchnienia by tylko odłożyć trochę pieniędzy, oszczędności całoroczne urywane grosz po groszu od potrzeb życia, te prywacye nieopisane, które skąpstwo wieśniaka stawiają na równi z brudnem i łapczywem sknerstwem żebraków, ujawniały się wszystkie w drżeniu ręki, kiedy sięgała do kieszeni po pieniądz, by go postawić na hazard.

Niech żyje Marya!

Nowe procesye nadchodziły drogą, mijały tłum zebrany. Potok, wciąż wznawiający się, usiłował przebić tłum zmieszany i falujący; melodya wciąż jednaka panowała nad mieszaniną wszystkich krzyków, nad całą tą wrzawą jarmarczną. Zwolna, na tem tle głuchem niezgodnych dźwięków, ucho nie rozróżniało już nic wyraźnego, prócz imienia Maryi. Hymn odniósł zwycięztwo nad zgiełkiem. Fala napływająca bezprzestannie rozbijała się o mory świątyni, rozpłomieniona słońcem.

Niech żyje Marya!
Niech żyje Marya!

Przez kilka minut jeszcze Jerzy i Hipolita, oszołomieni, potrącani, przypatrywali się temu potwornemu zbiegowisku, zkąd unosiły się mdlące wyziewy, gdzie tu i owdzie wypływała twarz wymalowana komedyanta lub obwiązane czoło wróżki. Obrzydzenie ściskało im gardła, brała ich ochota ucieczki; a jednak atrakcya tego widowiska ludzkiego zbyt była silna i powstrzymywała ich wśród tej zgrai, popychała ku miejscom, gdzie nagromadzoną była największa nędza, gdzie widzieć można było najgorsze wybryki okrucieństwa, głupoty i oszustwa, gdzie głosy ludzkie wyły, gdzie łzy płynęły.
— Podejdźmy ku kościołowi — ozwała się Hipolita, która nieprzytomna prawie, ulegać poczynała temu szałowi, który bił od fanatycznych tłumów, tem szaleńszych, im słońce z większą wściekłością przepalało czaszki.
— Czyś ty nie zmęczona jeszcze? — spytał Jerzy, ujmując ją za ręce. — Jeśli chcesz, odjedziemy ztąd. Poszukamy sobie jakiego miejsca do odpoczynku. Obawiam się, abyś tu nie rozchorowała się. Pojedziemy, jeśli zechcesz.
— Nie, nie, nic mi nie jest, czuję się silną, mogę wytrzymać. Idźmy ku kościołowi, wejdźmy tam. Widzisz, że wszyscy tam dążą. Słyszysz, jak krzyczą!
Widocznie była cierpiącą. Usta miała ściągnięte kurczowo, muskuły twarzy skurczone; a ręka ściskała nerwowo ramię Jerzego. Ale nie odrywała oczu od drzwi świątyni, od tego obłoczku błękitnawego dymu, po przez który świeciły i zagasały kolejno drobne płomyki świec.
— Słyszysz, jak oni krzyczą!
Chwiała się na nogach. Krzyki rosły wciąż, rzekłbyś, że tam mężczyźni i kobiety zabijają się wzajem i toną w krwi kałużach.
Cola ozwał się:
— Oni się modlą tak żarliwie, błagają o litość.
Starzec nie odstąpił ani na chwilę swych gości; z niemałym trudem próbował utorować im drogę wśród tłumu.
— Państwo chcecie tam iść? — dodał.
Hipolita zdecydowała się.
— Tak, chodźmy.
Cola postępował przed nimi, roztrącając łokcia mi tłok, by się zbliżyć do drzwi kościoła. Hipolita nie dotykała już ziemi, unoszona w powietrzu niemal na ramieniu Jerzego, który zbierał wszystkie siły, aby utrzymać na nogach ją i siebie. Żebraczka jakaś ścigała ich wciąż, następując na pięty, skomląc o jałmużnę płaczliwym głosem, z wyciągniętą ręką, którą dotykała ich chwilami. I nie widzieli nic, prócz tej ręki zgrzybiałej, bezkształtnej, węzłowatej u stawów, sino żółtej, z długiemi fioletowemi paznokciami, ze skórą porozpadaną między palcami: ręki podobnej do dłoni małpy chorej a zgrzybiałej.
Nakoniec przecisnęli się aż do portalu; oparli się o jeden z filarów, w pobliża któregoś straganu, jakiegoś przekupnia różańców.
Procesye, czekając na swą kolej wejścia do świątyni, tymczasem okrążały dokoła kościół, obchodziły, obchodziły dokoła bez wytchnienia, z odkrytemi głowami, za przewodnikami, niosącymi krzyże, nie przerywając ani na chwilę śpiewów. Mężczyźni i kobiety nieśli laski zakończone w górze krzyżem lub bukietem kwiatów i podpierali się na nich całym ciężarem znużenia. Czoła ich ociekały potem; strumienie potu spływały po policzkach, zwilżały ubranie. Mężczyźni mieli na piersiach roztwarte koszule, szyje obnażone, nagie ramiona, a na rękach, na pięściach, na ramionach, skóra była popstrzona wytatuowanemi błękitnemi znakami, na pamiątkę odwiedzonych miejsc cudownych, łask otrzymanych, ślubów dopełnionych. Wszystkie wykoszlawienia muskułów, kości, wszystkie odmiany brzydoty cielesnej, wszystkie niezmazane ślady, pozostawione tam przez ciężką pracę, niewstrzemięźliwość i choroby; czaszki spiczaste lab spłaszczone, łyse lub wełniste, pokryte bliznami lub naroślami; oczy zaszłe bielmem i zezowate jak bąble maślanki, oczy smutnie niebieskie jak oczy osamotniałej ropuchy; nosy płaskie, jakby rozbite pięścią, lub haczykowate jak dzioby jastrzębiów, lub długie i mięsiste jak trąby lub stoczone niemal zupełnie przez wrzody zjadliwe; policzki pożyłkowane czerwono jak listki winogradu w jesieni, lub żółtawe i pomarszczone jak żołądek zwierząt przeżuwających, to znów obrosłe rudawym włosem jak brody kukurydzy; usta wązkie jak zacięcie brzytwą, albo otwarte i miękie jak przejrzała figa, lub też pokurczone jak zeschłe liście, to znów zaopatrzone w zęby potworne jak kły dzika; wargi zajęcze, wola rozdęte, róże, skrofuły, krosty; wszystkie obrzydliwości ciała ludzkiego przeciągały w świetle słonecznem długim korowodem przed przybytkiem Maryi.

Niech żyje Marya!

Każdy pochód miał swego przodownika, niosącego krzyż przodem i swego prowodyra. Prowodyr był silnym, rozrosłym i gwałtownym mężczyzną, który podniecał bezustannie wiernych wyciem i ruchami opętańca, uderzając po grzbiecie opóźniających się, ciągnąc za sobą starców osłabłych, wymyślając kobietom, co przerywały hymn, by odetchnąć. Olbrzym o cerze oliwkowej, którego oczy świeciły jak pochodnie, z pod czarnych, zwichrzonych włosów, wlókł trzy kobiety za sznury uzd. Inna kobieta szła przodem całkiem naga w worku tylko, z którego wychodziły tylko głowa i ręce. Inna znów, długa jak tyka i wychudła, z twarzą sinawo-bladą, z oczyma białawemi, spłowiałem!, szła na czele jak lunatyczka, nie śpiewając, nie odwracając się na żadną stronę, z czerwonym sznurem na szyi, który podobnym był do okrwawionego bandaża rany śmiertelnej; za każdym niemal krokiem chwiała się, jak gdyby nie miała już siły utrzymać się na nogach, jak gdyby lada chwila miała upaść i nie podnieść się już nigdy. Inna, dzika jak zwierz, idący za łupem, istna wcielona furya wioskowa, w płaszczu koloru krwi, owiniętym dokoła kościstych bioder z haftem na piersiach błyszczącym jak łuska rybia, wznosiła w górę krzyż czarny, podniecając tą zaciekłością swą kompanię. Inna niosła na głowie kolebkę, okrytą ciemnem suknem, jak Liberata w ową noc okropną.

Niech żyje Marya!

Obchodzili i obchodzili kościół dokoła bez wytchnienia, przyśpieszając pochód, wznosząc głos, podniecając się coraz bardziej w wyciu i gestykulowaniu jak opętani. Dziewice z włosami rzadkiemi, rozpuszczonemi na ramiona i wysmarowanemu oliwą, niemal łyse na wierzchołku głowy, z głupowatym wyrazem twarzy jak u owiec, szły sznurem, każda oparłszy rękę na ramieniu towarzyszki, z oczyma w ziemię spuszczonemi, pełne skruchy... W rodzaju trumny głębokiej, niesionej przez czterech ludzi, leżał paralityk, którego dusiła otyłość, z rękoma bezwładnie opadającemi, pełnemi węzłów jak korzenie drzew i powykręcanemi przez straszliwą podagrę. Drżenie bezustanne poruszało te ręce; obfity pot kroplami ściekał z czoła i łysej czaszki, spływając w strumieniach po twarzy szerokiej, koloru zwiędłej róży, zlekka pożyłkowanej różowo, jak śledziona wołów. Na szyi zawieszoną miał całą kolekcyę szkaplerzy, na brzuchu rozłożoną kartkę z wyobrażeniem cudownego obrazu. Cierpiał i wyrzekał jak w śmiertelnej trwodze konania, już nawpół umarły; woń zgnilizny już wiała od niego; wszystkie pory jego ciała, zda się, wydzielały z siebie tę nieopisaną, dziką męczarnię, którą mu sprawiały ostatnie drgnienia życia; a przecież umrzeć nie chciał jeszcze i aby nie umrzeć, kazał się nieść w tej trumnie do stóp Najświętszej Panny. Nieopodal od niego, inni mężczyźni, silni, nawykli na procesyach nosić statuy świętych lub chorągwie, wlekli za ręce opętanego; opętany wyrywał się z uścisku ich dłoni, szarpał, ryczał w poszarpanem na strzępy odzieniu, z pianą na ustach, z oczyma wybiegłemi z orbitów, z szyją, na której nabrzmiały żyły, z rozczochranemi włosami, fioletowy jak wisielec. Przeszedł także i Aligi, człowiek wybrany, co doświadczył łaski, bledszy teraz, niż noga woskowa, którą niósł w ofierze. I ponownie przeciągnęli wszyscy w tym pochodzie bez końca; przeszły trzy kobiety, wleczone na uzdach, przeszła furya z czarnym krucyfiksem; i owa ponura z krwawą szarfą; i ta, co niosła kolebkę na głowie i ta, co była w wór przybrana, uwięziona w nim mocą zadanego sobie umartwienia, oblana łzami cichemi, które opływały z pod przymkniętych powiek, postać symboliczna wieków przeszłych dalekich, osamotniona w tłumie, spowita, rzekłbyś, powiewem starożytnej surowości pokutniczej, wskrzeszająca w umyśle Jerzego wizyę wielkiej i czystej bazyliki klementysńkiej, której krypta pierwotna, surowa, przypominała chrześcian IX go wieku, czasy Ludovica II.

Niech żyje Marya!

Obchodzili, obchodzili dokoła, nie zatrzymując się ani na chwilę, przyśpieszając kroku, podnosząc głos, oszaleli niemal od słonecznego żaru, co im palił czoła lub tył głowy, podniecani wyciem opętanych i okrzykami, wychodzącemi z kościoła, ilekroć mijali drzwi jego, uniesieni dziką frenezyą, która ich popychała do ofiar krwawych, do tortur ciała, do umartwień nadludzkich. Obchodzili kościół ciągle, niecierpliwie wyczekując możności wejścia, niecierpliwie wyczekując chwili, w której rzucić się będą mogli na kamienie święte posadzki, zapełnić swemi łzami bruzdy, jakie w nich wyżłobiły tysiące tysięcy kolan. Wciąż krążyli i krążyli w tem zaczarowanem, zda się kole, urastając w liczbę, pchając się, depcząc sobie po piętach z taką zgodnością szału, że mieli pozór nie już aglomeracji osobników ludzkich, ale masy zbitej, jednolitej jakiejś materyi ślepej, wytworzonej przez silę zawrotną, odurzającą.

Niech żyje Marya!
Niech żyje Marya!

W pośród tłumu, młody jakiś człowiek padł całym ciężarem nagle na ziemię, dotknięty napadem wielkiej choroby. Sąsiedzi otoczyli go, wywlekli po za obręb wiru. Inni, dość liczni, odłączyli się od tłumu, który zajmował plac przedkościelny i zbiegli się patrzeć na ten widok.
— Co to się stało? — spytała Hipolita, blednąc, z niezwykłem pomięszaniem w twarzy i głosie.
— Nie, nic... porażenie słoneczne — odpowiedział Jerzy, ujmując ją za rękę i starając się ztąd uprowadzić.
Ale Hipolita zrozumiała co to się stało. Widziała jak dwaj ludzie otwierali przemocą szczęki epileptyka i kładli mu klucz w usta, w celu, niedopuszczenia niezawodnie, by sobie pogryzł język zębami.
I przez suggestyę poczuła jak własne jej zęby wydają zgrzyt okropny; instynktowny dreszcz wstrząsnął nią całą do głębi istoty, tam właśnie, gdzie straszna choroba drzemała, zdolna się zbudzić lada chwila.
Cola Sciampagne rzekł:
— To ktoś dostał choroby świętego Walentego. Niech się pani nie boi.
— Chodźmy ztąd, chodźmy! — nastawaj Jerzy zaniepokojony, starając się uprowadzić swą towarzyszkę.
„Gdyby miała paść tutaj nagle! — myślał. — Gdyby dostała ataku choroby tu, wśród tego tłumu!“
Dreszcz ściął mu lodem serce. Przypomniał sobie listy datowane z Caronno, te listy, w których rozpacznemi słowy uczyniła mu przerażające wyznanie. I znowu, jak wówczas, wyobraził sobie „blade i zaciśnięte konwulsyjnie jej ręce a w palcach promień włosów wyrwany“...
— Chodźmy ztąd! Może chcesz, żebyśmy weszli do kościoła?
Nie odpowiadała nic, ogłuszona jakby jakiemś nagle w kark otrzymanem uderzeniem.
— Chcesz, byśmy tam weszli? — powtórzył Jerzy, trącając ją i usiłując ukryć własny niepokój.
Chciał dodać jeszcze: „O czem myślisz?“ ale nie śmiał. Dojrzał w oczach Hipolity tak ponury smutek, że ścisnęło mu się serce i czuł, że go dławi coś w gardle. Potem podejrzenie, że ta cisza i ta odrętwiałość mogły być zapowiedzią blizkiego ataku, przejęło go panicznym jakimś strachem. Nie zastanawiając się, szepnął:
— Czy ci niedobrze?
A te słowa trwożne, które wyznawały podejrzenie i odsłaniały tajemną obawę, wzmogły jeszcze pomięszanie obojga kochanków.
— Nie, nie! — wymówiła z widocznym dreszczem przejęta zgrozą, przyciskając się do Jerzego, jakby domagając się odeń, by ją bronił przed niebezpieczeństwem.
I naciskani przez ciżbę, na poły nieprzytomni, udręczeni, nędzni jak wszyscy inni w tym tłumie, potrzebujący, tak jak inni, litości i pomocy, upadający, jak wszyscy inni, pod ciężarem śmiertelnego ciała, przez jedną chwilę oboje złączeni byli ścisłym, prawdziwym związkiem z tym tłumem, pośród którego drżeli i cierpieli jednako; oboje na chwilę zapomnieli w niezmierności ludzkiego smutku, o granicach dusz własnych.
Hipolita pierwsza zwróciła się ku kościołowi, ku jego wielkiej bramie, ku temu obłokowi błękitnawych dymów, z po za których świeciły lub ćmiły się kolejno drobne płomyki świec po nad oszołomionym ludzkim potokiem.
— Wejdźmy — rzekła głosem zdławionym, nie opuszczając ramienia Jerzego.
Cola oznajmił, że niepodobna było wejść przez główną bramę.
— Ale — dodał — znam inne wejście. Chodźcie państwo za mną.
Torował z wielkim trudem przejście. A przecież podtrzymywała ich sztuczna energia, ślepy upór popychał naprzód, takiż sam niemal jak owych fanatyków, co okrążali świątynię bez końca. Ulegli ogólnej zarazie. Odtąd Jerzy czuł, że nie jest już panem samego siebie. Nerwy zawładnęły nim w zupełności, narzucając mu bezład własnych wrażeń.
— Chodźcie za mną — powtarzał stary, przedzierając się przez potok ludzki za pomocą łokci i osłaniając swych gości od kułaków tłoczących się zewsząd pielgrzymów.
Weszli przez drzwi boczne do rodzaju zakrystyi, zkąd widać było przez niebieskie obłoki dymu, ściany pokryte całkowicie wotami woskowemi, rozwieszonemi na pamiątkę cudów, dokonanych przez Najświętszą Pannę. Nogi, ręce, stopy, piersi bezkształtne, członki, przedstawiające nabrzmiałości, gangreny, wrzody, niezgrabne, prymitywne wyobrażenia chorób potwornych, malowidła ran szkarłatne i fioletowe, które odbijały krzycząco na bladości wosku, wszystkie te wizerunki, nieruchomie rozścielające się na czterech ścianach wysokich, miały coś pogrzebowego w sobie, przejmowały wstrętem, obrzydzeniem i trwogą, przywodziły na myśl kostnicę, w której nagromadzonoby całe stosy członków, amputowanych w jakimś szpitalu. Kłęby ciał ludzkich zaściełały posadzkę; a z pośród tych kłębów, wyłaniały się trupio blade twarze, usta okrwawione, czoła osypane kurzem, czaszki wyłysiałe, włosy białe jak śnieg. Byli to wszystko niemal starcy, leżący w prochu przed ołtarzem, jak trupy składane stosami w czasach zarazy. Tu jakiegoś starca także wnosiło do kościoła na ręku dwóch ludzi szlochających; w tym ruchu, głowa starca chwiała się, to opadając na piersi, to znów na ramię; krople krwi spływały mu na koszulę z ran nosa, ust i brody. Po za nim rozlegały się wciąż krzyki rozpaczy: krzyki szaleńców, błagających o łaskę, której tamten nie dostąpił.
— Madonno! Madonno! Madonno!
Zgiełk to był nieopisany, dzikszy niż ryk człowieka, który pali się żywcem w pożarze, bez nadziei ratunku, okropniejszy niż wołanie o pomoc rozbitków, skazanych na śmierć pewną na morzu, wśród nocy.
— Madonno! Madonno! Madonno!
Tysiące rąk wyciągały się ku ołtarzowi z dziką frenezyą. Kobiety wlokły się na kolanach, łkając, rwąc sobie włosy, bijąc się po biodrach, raniąc sobie czoła o kamienie posadzki, wijąc się w konwulsyach jak opętane. Niektóre na czworakach, na łokciach i wielkich palcach od nóg podtrzymując cały ciężar ciała, poziomo wyciągniętego, zwolna zbliżały się ku ołtarzowi. Pełzały jak gady; zwijały się, zgięte w kabłąk, z ruchami coraz to szybszemi; z pod ich spódnic widać było stopy opalone, popękane i żółtawe, kostki nóg wypukłe i spiczaste. Chwilami ręce dopomagały łokciom, drżące u ust co zcałowywały proch posadzki, u języka, co znaczył znaki krzyża po niej śliną, zmieszaną ze krwią. I pełzające ciała przesuwały się po tych znakach krwawych, nie zmazując ich, przed każdą zaś głową, mężczyzna stojący z boku, uderzał w posadzkę końcem laski, wskazując prostą drogę do ołtarza.
— Madonno! Madonno! Madonno!
Krewne włokły się na kolanach z obu stron tej ścieżki, nadzorując dopełnienia ślubu. Od czasu do czasu pochylały się, dodając odwagi nieszczęśliwym. Kiedy te zdawały się już omdlewać, wstrząsały niemi, podtrzymywały pod pachami, lub wachlowały twarze bielizną. Czyniąc to, płakały gorącemi łzami. A płakały jeszcze rzewniej, kiedy towarzyszyły starcom lub młodzieniaszkom, spełniającym ślub takiż. Bo nie były to tylko same kobiety; starcy i młodzieńcy i chłopcy niedorośli, zbliżali się tak samo do ołtarza; aby stać się godnymi podnieść oczy na obraz, poddawali się tej męczarni. Każdy dotykał językiem miejsca, gdzie poprzednik pozostawił już ślad wilgotny; każdy uderzał czołem lub brodą w toż samo miejsce, w którym inny pozostawił już strzęp swojej skóry, kroplę krwi swej, swego potu, lub łez swoich. Nagle promień światła prostopadły przeniknął przez wielkie drzwi kościoła do wnętrza zapełnionego tłumem i oświecił stopy nóg pokurczonych, stwardniałych od spiekłej ziemi, lub skalistego gór gruntu, tak wykoszlawionych i bezkształtnych, że mniej podobne były do nóg ludzkich niż do zwierzęcych; o świecił wierzchołki czaszek uwłosionych lub łysych, białych od starości, płowych lub czarnych, które podnosiły się na byczych karkach, nabrzmiałych wysiłkiem, lub chwiały, zwątlałe jak zielonkawa głowa starego żółwia, wysuwająca się ze skorupy, albo wykopana z ziemi czaszka, na której pozostałoby jeszcze kilka kępek siwawych włosów i kilka strzępów czerwonawej skóry.
Chwilami po nad tym sznurem pełzających gadów, fala błękitna kadzideł unosiła się powoli, przysłaniając na chwilę te zgięte w upokorzeniu postacie, tę nadzieję i tę boleść fizyczną, niby przez poczucie litości.
Nowi pielgrzymi torowali sobie drogę, cisnęli się do ołtarza, by żądać cudu; i przysłaniali swym cieniem i swemi głowami ciała rozciągnione, które, zdało się, że nigdy już powstać nie będą mogły.
— Madonno! Madonno! Madonno!
Matki obnażały swe piersi wyschnięte, które ukazywały Najświętszej Pannie, błagając ją o łaskę, by w nich napowrót pojawiło się mleko, kiedy tymczasem tuż za niemi krewniaczki niosły ich niemowlęta wyschłe, konające niemal, które kwiliły żałośnie. Małżonki błagały o płodność dla swych żywotów i oddawały na ofiarę ślubne suknie i ślubne klejnoty.
— Panno święta, zmiłuj się nademną, w imię tego Syna, którego nosisz na ręku!
Modliły się naprzód po cichu, opowiadając swe nieszczęścia wśród łez, jak gdyby rozmawiały po tajemnie z obrazem, jak gdyby obraz pochylał się z góry aż do nich, by wysłuchać ich skarg serdecznych, ich żalów. Potem stopniowo podniecały się aż do szału niemal, aż do wściekłości, jak gdyby chciały mocą przyzywać i giestów szalonych, gwałtem wydrzeć od Madonny zezwolenie na cud. Zbierały całą energię, by wydać z siebie ryk przenikliwy, zdolny przedrzeć się aż do głębi serca Przenajświętszej Dziewicy.
— Zlituj się! Zlituj nademną!
I ustawały w wołaniu, poglądając z trwogą rozszerzonemi i nieruchomemi oczyma, w nadziei, że spostrzegą wreszcie znak jakiś na obliczu świętem, połyskującem wśród klejnotów płonących, między niedostępnemi kolumnami ołtarza.
Nowa fala fanatyków napływała, zabierała miejsce, rozlewała się w całej szerokości okrętowania. Wrzaski zgiełkliwe i gwałtowne gesty przeplatały modlitwy. Po za kratą, która broniła przystępu do wielkiego ołtarza, księża zbierali w tłuste swe i blade ręce, pieniądze i klejnoty, składane na ofiarę. W tej czynności wyciągania to prawej to lewej ręki, przechylali się z jednego boku na drugi i kiwali jak zwierzęta uwięzione w klatce menażeryi. Po za nimi klerycy trzymali szerokie tace metalowe, na które zsypywały się ofiary z brzękiem. Z jednego boku, u drzwi zakrystyi, inni znów księża, stali pochyleni nad stolikiem: liczyli oni pieniądze i przypatrywali się badawczo klejnotom, kiedy tymczasem jeden z nich, kościsty i płowy, zapisywał coś gęsiem piórem na długim regestrze. Opuszczali zajęcie swe kolejno i szli zbierać znów ofiary. Od czasu do czasu dzwonek dzwonił i wznosiła się kadzielnica w pośród chmur dymu. Długie wstęgi błękitnawe dymu rozwijały się nad głowami tonzurowanemi i rozpraszały po za kratą. Woń kościelna mięszała się z wyziewami ludzkiemi.
Ora pro nobis, sancta Dei Genitrix...
Ut digni efficiamur promissionibus Christi.
Czasami podczas przerw niespodziewanych i straszliwych, jak chwile ciszy, w których uragan odpoczywa, kiedy tłum dyszał trwogą i oczekiwaniem, słychać było wyraźnie słowa łacińskie:
Concede nos famulos tuos...
Pod wielkim portykiem, zbliżała się pompatycznie para małżonków, w orszaku całej gromady krewnych, wśród błyskotania złotych ozdób i szelestu jedwabiów. Żona świeża i silna, miała głowę, rzekłbyś, jakiejś barbarzyńskiej królowej; o brwiach gęstych i zrośniętych, o włosach czarnych jak heban, sfalowanych i błyszczących, o ustach mięsistych i purpurowych, w których przednie zęby nieregularne podnosiły górną wargę, zacienioną puszkiem męzkim. Naszyjnik z grubych ziarn złotych, trzykrotnie opasywał jej szyję; szerokie koła, zdobne filigranowemi kwiatami, zwieszały się z jej uszu na policzki; gorsecik, połyskujący jak pancerz, obciskał jej piersi. Szła z powagą, zatopiona w myślach, nie podnosząc niemal powiek, trzymając rękę, obciążoną pierścionkami na ramienia małżonka. Mąż był również młody, niższy wzrostem, niemal bez zarostu, bardzo blady z wyrazem głębokiego smutku, jak gdyby go trawiła tajona jakaś boleść. I zdało się, że widok tych obojga niesie z sobą fatalność jakiejś tajemnicy, wielce pierwotnej.
Szept powstawał gdy przechodzili. Oni nie mówili ani nie zwracali nigdzie głowy, idąc przodem przed orszakiem krewniaków, mężczyzn i kobiet, trzymających się za ręce w łańcuchu, przypominającym taniec starożytny. Jakiż ślub ci spełniali? Jakiej błagali łaski? Wieść biegła po cichutku z ust do, ust: błagali dla młodzieńca o powrót siły rodnej, której niezawodnie pozbawiło go „złe“ jakieś, co się doń przyplątało. Dziewiczość małżonki pozostała nienaruszoną; krew nie splamiła jeszcze małżeńskiego łoża.
Kiedy już stanęli u samej kraty prezbiteryum, podnieśli oboje oczy ku obrazowi w milczeniu; i przez chwil kilka pozostali nieporuszeni, zatopieni w temże samem niemem błaganiu. Ale po za nimi, obie matki wyciągały ręce, poruszały pomarszczonemi i spalonemi dłońmi, które w dniu zaślubin daremnie rozsypywały wieszczbiarskie ziarno. Wyciągały je teraz i krzyczały:
— Madonno! Madonno! Madonno!
Powolnemi ruchami, żona zdejmowała z palców pierścienie i składała je na ofiarę. Potem wyjęła z uszu wielkie koła. Nakoniec zdjęła naszyjnik dziedziczny. Wszystkie te bogactwa złożyła o ołtarza.
— Bierz to, o, Panno błogosławiona! Bierz, Przenajświętsza Maryo cudowna! — wołały matki głosem zachrypłym już od krzyku ze zdwojonym zapałem, poglądając na siebie z ukosa, by jedna nie dała się przewyższyć drugiej w gorliwości przed oczyma tłumu.
— Bierz, bierz!
Widziały jak spadają klejnoty w ręce niewzruszonych, spokojnych księży; potem słyszały jak zabrzęczał na tacy kleryka cenny kruszec, pozyskany za cenę pracy wytrwałej, upornej a ciężkiej kilku pokoleń z rzędu, przechowywany przez całe lat szeregi w głębi kufrów, wkładany tylko w dzień każdych zaślubin. Widziały jak przepada rodzinne bogactwo, jak niknie na zawsze. Gwałtowność poświęcenia przyprawiała je o rozpacz a ich wzburzenie udzielało się najbliższym. Wszyscy krewni wreszcie zawodzili i krzyczeli razem. Tylko młody małżonek milczał, z oczyma wciąż utkwionemi w obraz a dwa strumienie łez cichych spływały mu po twarzy.
Nastała następnie chwila milczenia, w której słychać było tylko łacińskie słowa modlitwy i rytm hymnu, śpiewanego po za obrębem kościoła. Potem młode małżeństwo poczęło cofać się zwolna, z oczyma utkwionemi w obraz. Nowy pochód stanął między nimi a kratą prezbiteryum z krzykami. Przez kilka sekund, młoda małżonka, górowała po nad tłumem, ale piękniejsza i potężniejsza, spowita, zda się, w rodzaj tajemniczości bachijskiej, ziejąc na ten tłum barbarzyński powiew niezmiernie starożytnego życia; zniknęła wreszcie niezapomniana.
Oderwany od czasu i rzeczywistości, Jerzy ścigał ją wzrokiem, dopóki nie zniknęła. Umysł jego przeniósł się w okropności nieznanego świata, w jakiś lud bez nazwy, wcielony w obrzędy dziwnie ciemne. Twarze mężczyzn i kobiet ukazywały mu się jakby w wizyi szału, napiętnowane innym jakimś stygmatem ludzkości niż jego, złożone z innej, zda się, materyi; a spojrzenia ich, ruchy i głosy, wszystkie znamiona spostrzegane, przejmowały go zdumieniem, jak gdyby nie miały żadnej analogii ze zwykłemi objawami ludzkiemi, jakie mu znane były dotychczas. Niektóre z tych postaci miały dla niego szczególniejszą atrakcyę, iście magnetyczną. Ścigał je pośród tłumu, pociągając za sobą Hipolitę; szedł za niemi wzrokiem, wspinając się na palce; śledził każdą ich czynność; czuł jak każdy ich okrzyk znajduje echo w własnem jego sercu; czuł jak go ogarnia tenże sam szał; doznawał i on również, brutalnej potrzeby krzyczenia, poruszania się.
Od czasu do czasu Hipolita i on spoglądali sobie wzajem w twarze; i spostrzegali jak bardzo oboje są bladzi, oszołomieni, przelękli. Ale ani jedno, ani drugie nie proponowało, by opuścić straszliwe miejsca; coś ich tu przykuwało choć sił brakło im już niemal obojgu. Deptani, potrącani przez tłum, unoszeni niemal w powietrze chwilami, błąkali się tu i owdzie pośród tego zgiełku chaotycznego, trzymając się za ręce; stary wieśniak usiłował ciągle osłaniać ich i dopomagać. Świeżo nadeszła procesya popchnęła ich na kratę. Przez kilka minut pozostali tu uwięzieni, naciskani ze wszech stron, przesłonięci obłokiem kadzideł, ogłuszeni krzykami, dławieni gorącem w pośród tego ogniska najwyższego już szału.
— Madonno! Madonno! Madonno!
To kobiety pełzające, doszedłszy wreszcie do celu, podnosiły się kolejno. Jedna z nich, podniesiona z ziemi przez krewnych, zdrętwiała, sztywną była jak trup. Postawiono ją na nogi i wstrząśnięto silnie. Zdała się już umarłą. Całą twarz miała osypaną pyłem, czoło i nos pościerane, usta krwi pełne. Te, co z nią były, dmuchały jej w twarz, aby otrzeźwić, ocierały jej usta płótnem, które zaróżowiło się całe, przywoływały po imieniu w ucho. Nagle przechyliła w tył głowę; potem rzuciła się na okratowanie, pochwyciła żelazne sztachety oburącz i poczęła wyć jak w bólach porodu.
Wiła się i wydzierała z rąk podtrzymujących, głos jej górował nad wszystkiemi innemi krzykami. Potok łez spływał po twarzy, zmywając z niej pył i krew.
— Madonno! Madonno! Madonno!
A po za nią, obok niej, inne kobiety wynurzały się, podnosiły z ziemi, chwiały się, ożywiały, wzywały miłosierdzia.
— Łaski! Łaski!
To wycie, co rozrywało piersi, z których się wydzierało, te wyrazy, powtarzane bez wytchnienia, z uporem tej samej niepokonanej wiary, ten gęsty obłok dymu, co opadał w dół, ciężki jak chmura brzemienna burzą, to zetknięcie się ciał, to zmieszanie oddechów, widok tej krwi i tych łez, wszystko to sprawiło, że w jednej chwili tłum cały zdał się przejęty jedną niemal duszą, stał się jedyną tylko istotą, pełną nędz a straszliwą, która miała jeden już tylko giest, jeden głos wspólny, jedną wspólną konwulsyę i szał jeden. Wszystkie cierpienia, wszystkie bóle spłynęły w jedną jedyną nadzieję, której Przenajświętsza wysłuchać musi.
— Łaski! Łaski!
I u stóp połyskującego obrazu chwiały się świec płomienie, pod tym wichrem namiętności.




VII.

Teraz Jerzy i Hipolita siedzieli na świeżem powietrza, na uboczu zupełnie, pod drzewami, zdumieni i przygnębieni jak dwoje rozbitków, którym się udało uniknąć niebezpieczeństwa, niemi, pozbawieni niemal wszelkiej myśli, jakkolwiek dreszcz świeżo oglądanych okropności wstrząsał nimi jeszcze. Hipolita miała oczy zaczerwienione od płaczu. Oboje tam w świątyni, w chwili tragicznej porwani zostali powszechnym szałem i z obawy obłąkania uciekli ztamtąd.
Siedzieli teraz na uboczu, na skraju kościelnego cmentarza, w cieniu drzew. Ten kącik był niemal pustym zupełnie. Widać tam było tylko dokoła kilku pogiętych pni oliwnych, gromadki jucznego bydła o pustych jakach, nieruchome jak kształty pozbawione życia; nadawały one dziwny smutek cieniowi drzew. Zdala dobiegał zgiełk tłumu, rojącego się jak mrowie; słychać było rytm hymnów kościelnych, odgłosy trąb, dźwięki dzwonów; widać było orszaki pielgrzymów rozwijające się w długie szeregi i obchodzące dokoła kościelne mury, wchodzące doń, lub wychodzące.
— Spać ci się chce? — pytał Jerzy, który spostrzegł, że Hipolita przymyka powieki.
— Nie, ale nie mam już odwagi patrzenia...
Jerzy doznawał tegoż samego wstrętu. Ciągłość i dosadność wrażeń przeszły miarę odporności organizmu. Widok stał się niemożliwym już do zniesienia. Powstał.
— Chodź, podnieś się — rzekł. — Idźmy usiąść gdzieś dalej jeszcze.
Zeszli w uprawną dolinę, poszukiwali nieco cienia. Słońce paliło okropnie. Oboje pomyśleli o swym domu w San-Vito, o swych pokojach przewiewnych, wychodzących na morze.
— Bardzo jesteś słaba? — spytał Jerzy, spostrzegając na twarzy swej towarzyszki wyraźne ślady cierpienia a w oczach ponury smutek, który niedawno, pośród ciżby, w pobliżu filaru fasady, tak go już przeraził.
— Nie. Jestem tylko bardzo zmęczona.
— Czyż nie usnęłabyś? Czemużby nie usnąć na chwilę? Oprzej się o mnie. Po przespaniu się będzie ci lepiej. Dobrze?
— Nie, nie.
— Oprzej się. Poczekamy na powrót Coli, by iść do Casalbordino. Tymczasem odpocznij.
Zdjęła kapelusz, pochyliła się ku niemu, oparła o ramię jego głowę. Patrzał na nią w tej pozie.
— Jakaś ty piękna! — wymówił.
Uśmiechnęła się. Znowu cierpienie ją przetwarzało, użyczało nowej ponęty.
Dodał jeszcze:
— Jak to już dawno mnie nie pocałowaś!
Uścisnęli się.
— Teraz uśnij cokolwiek — prosił serdecznie.
Zdało mu się, że uczucie miłości odmłodniało w nim po tylu straszliwych i dziwnych widokach, co go przygnębiły. Poczynał oddzielać się wreszcie od tego ogółu wrażeń, odzyskiwać indywidualność własną, powracać do niejakiej równowagi, odtrącać wszelki związek inny po za związkiem z wybranką swej duszy. Umysł jego wyswabadzał się z niepojętą szybkością od wszystkich widm, wylęgłych podczas okresu mistycznych złudzeń ideału ascety; otrząsał z siebie to jarzmo „święte“, które próbował podstawić na miejsce bezwładnej swej woli, powodowany rozpaczą na myśl, że ona zbudzić się może. Doznawał obecnie dla „wiary“ tegoż samego wstrętu, który go ogarnął tam w kościele, wobec tego potwornego zwierza, co się czołgał w święconym pyle. I widział znowu tłuste i blade ręce księży, przyjmujących ofiary, bezustanny ruch wahadłowy czarnych postaci po za zamkniętą kratą prezbiteryum. Wszystko to było nieszlachetne jakieś, wszystko przeczyło obecności tego Pana, którego, ufał, że pozna w piorunnem objawieniu. Ale w każdym razie wielka próba została dokonaną. Doświadczył zetknięcia materyalnego z pokładem spodnim swej rasy i nie pozostało mu z tego doświadczenia nic, prócz uczucia niepokonanego wstrętu. Istota jego nie mogła zapuścić korzeni w tym gruncie, nie mogła mieć nic wspólnego z tą zgrają, która jak większość zwierzęcych gatunków doszła do stanowczego swego typu, wcieliła ostatecznie w zwierzęcem swem ciele moralność swych nawyknień.
Od iluś to wieków, przez ileś generacyj uwieczniał się ten typ niewzruszony? Rodzaj ludzki zatem miał tło absolutnie niezmienne, utrzymujące się mimo falowania i ruchu stref górnych. A więc typ idealny ludzkości nie był gdzieś w przyszłości odległej u nieznanego dziś kresu, wiecznie postępującej ewolucyi; mógł on przejawiać się tylko na wierzchołkach fali, w istotach najpodnioślejszych ludzkiego gatunku. Spostrzegał teraz, że usiłując odnaleźć treść swej istoty za pomocą bezpośredniego zetknięcia się z rasą, z pośród której wyszedł, mylił się, jak się myli człowiek, który usiłowałby określić kształt, rozmiar, kierunek, szybkość i siłę morskiej fali, z biegu całej objętości wód, płynących spodem. Doświadczenie nie udało się. Równie był on obcym temu tłumowi, jak obcym byłby jakiemuś szczepowi australczyków; równie obcym był swe mu krajowi, swej ziemi rodzinnej, swej ojczyźnie, jak nim był swej rodzinie i swemu ognisku domowemu. Trzeba mu było wyrzec się nazawsze próżnych tych poszukiwań stałego punktu oparcia, podpory trwałej, zapewnionego poparcia. „Istota moja sprawia mi takie wrażenie, jakiego doznawać musi człowiek, skazany na to, by się utrzymywać na powierzchni wiecznie chwiejnej; czuje, że mu co chwila brak oparcia i równowagi, gdziekolwiekbądż postawi nogę“. Raz już posłużył się tym obrazem, by odmalować swój niepokój wieczysty. Dla czegóżby jednak, skoro chciał zachować życie, nie miał stać się, mocą jakiejś metody, dość silnym i dość gibkim na to, by przywyknąć do zachowywania równowagi pośród różnorodnych poruszeń tej powierzchni, przywyknąć do tańczenia nad brzegiem przepaści, swobodnie i odważnie? To pewna, że chciał przecież zachować życie. Co tego dowodziło najdobitniej, to właśnie same te doświadczenia kolejne. W nim instynkt głęboki, co pozostał dotąd nienaruszony, buntował się z coraz to nowemi fortelami przeciw bezwładności śmiertelnej. Owo ascetyczne marzenie, które zbudował z takiem bogactwem, przystroił w takie ozdoby, byłoż to co innego, niż wybieg w walce przeciw śmierci? Czyliż on sam nie postawił od samego zaraz początku tego dylematu: Albo pójść za przykładem Demetria, albo oddać się niebu? Wybrał niebo, by zachować życie. „Przyuczaj odtąd twój umysł w nabyciu obrzydzenia do prawdy i pewności wszelkiej, jeśli chcesz żyć. Wyrzecz się przenikliwego doświadczenia. Uszanuj obsłony. Wierz w kształty widzialne i w słowo wypowiedziane. Nie szukaj nic po za światem pozorów, który stworzyły twe zmysły. Uwielbiaj złudzenia“.
I już znajdował urok w tej chwili ulotnej. Głębokość własnej świadomości i przestwór nieskończony własnej wrażliwości, wbijały go w dumę. Wobec niezliczonych zjawisk, które od chwili do chwili następowały kolejno po sobie w jego świecie wewnętrznym, bezgraniczną wydała mu się potęga pojmowania jego duszy. I rzeczywiście urok szczególniejszy miała dla niego ta ulotna godzina, w której zdało mu się, że odkrywa związek jakiś ukryty między zdarzeniami przypadku a własnem uczuciem.
W dali słychać było szmer zmięszany i niewyraźny tłumu dzikiego, którego wiry opuścił przed chwilą; i pomruk ten zmięszany, wywoływał w jego umyśle, na błyskawiczne mgnienia, wizyę wielkiego ognistego, ponurego pieca, w którym rwali się opętańcy w tragicznej jakiejś walce. A wśród tego bezprzestannego zgiełku rozróżniał jeszcze za każdym oddechem wietrzyku, rozkoszne drżenie gałązek, co osłaniały jego zamyślenie i sen Hipolity. Hipolita odpoczywała, zdrzemnąwszy się, z ostami wpół otwartemi, zaledwie oddychając; lekki pot zwilżał jej czoło. Ręce trzymała splecione na kolanach, bez rękawiczek, blade; a wyobraźnia Jerzego widziała pośród nich „wyrwany pęk włosów“. Tak jak ten promień włosów, ukazywało się i znikało w rażącem świetle, na spalonej spiekotą ziemi, widmo epileptyka, który padał nagle u drzwi portalu; widział jak wije się pod naciskiem dwu ludzi, co chcieli gwałtem roztworzyć mu szczęki i wcisnąć klucz w usta. Ukazywało się i znikało to widmo, jak gdyby było uzewnętrznionym i widomym snem śpiącej. „A gdyby przebudziła się teraz i gdyby ta straszliwa choroba zbudziła się w niej nagle? — myślał Jerzy z dreszczem wewnętrznym. — Obraz, tworzący się w moim mózgu, jest mi może przesłanym przez nią. Może to jej sen widzę tylko. A snu jej przyczyną kto wie czy nie jest jakieś zaburzenie w organizmie, które tam rozpoczęło się i które wzrastać będzie aż do napadu choroby. Nie jestże czasami sen przeczuciem tkwiącej w nas choroby?“ Rozmyślał tak długo o tych tajemnicach materyi zwierzęcej, niejasno podpatrzonej. Na tle je o wrażliwości fizycznej, już wytworzonej pięciu wysubtelnionemi zmysłami, zwolna występować poczęły inne pośrednie jakieś zmysły, subtelniejsze jeszcze, które odsłaniały przed nim cały świat, dotąd mu nieznany. Nie byłoż możliwem, by ukryta choroba Hipolity dostarczyła mu warunków pomyślnych do skomunikowania się z nią w jakiś sposób nadzwyczajny?
Patrzał na nią uważnie, jak to czynił wóczas na łóżku w ten pierwszy dzień tak już daleki. Widział jak miga na jej twarzy drżący cień lekkich gałązek, co się zwieszały nad nimi. Słyszał zgiełk bezustanny, który biegł ze świątyni wśród nieskończonej dnia jasności. Smutek padł mu znowu na serce, znużenie dzienne przygniotło ponownie. Oparł głowę o pień drzewa i zamknął oczy nie myśląc już o niczem.
Sen począł go już ogarniać, kiedy nagle wstrząsnęło nim silne drgnienie Hipolity.
— Jerzy!
Zbudziła się przelękła, pomięszana, nie poznając już gdzie jest; blask wielki olśnił ją i przysłaniała ręką oczy z jękiem.
— Mój Boże, jak mi okropnie!
Skarżyła się na mocny ból w skroniach.
— Gdzie my jesteśmy?... Oh, jakiż to sen okropny to wszystko!
— Nie powinienem był tu cię przywozić — mówił Jerzy zaniepokoiły — Jakże sobie to wyrzucam!
— Nie mam siły podnieść się. Pomóż mi.
Podniósł ją oburącz za ramiona. Chwiała się i, czując zawrót głowy, uchwyciła się rąk jego.
— Co tobie? Co cię boli? — zawołał głosem zmienionym, przejęty paniczną trwogą, pewien, że dostaje napadu dawnej swej choroby, tu w polu opustoszałem, zdala od wszelkiej pomocy. — Co ci jest? Co ci?
— Nie, nie, to nic — wyszeptała Hipolita, która nagle zrozumiała jego przestrach i pobladła mocno. — To nic... W głowie zawróciło mi się co kolwiek. Słońce olśniło mnie tak mocno. To nic...
Wargi miała niemal całkiem białe i unikała spojrzeń kochanka. Jemu nie udawało się jeszcze zapanować nad trwogą i czuł prócz tego tak dojmujący, że zbudził w niej ten lęk i wstyd. Pamięć przywiodła mu na myśl ów ustęp jej listu: „A gdyby choroba napaść mnie miała w twych objęciach? Nie, nie, nie zobaczę cię już nigdy; nie chcę cię widzieć!“
Ona mówiła słabym głosem:
— To już przeszło. Lepiej mi teraz. Ale pić mi się chce okropnie. Gdzieby tu się napić można?
— Tam, w pobliżu kościoła, gdzie te namioty — odpowiedział jej Jerzy.
Wstrząsnęła żywo głową, odmawiając stanowczo.
— Pójdę przynieść. Ty tu poczekasz na mnie.
Ona upierała się przy swej odmowie.
— Poślijmy Colę. On tu musi być gdzieś w pobliżu; zawołam go.
— Tak, przywołaj go, ale po to tylko, by iść do Casalbordino. Tam się napiję. Mogę poczekać. Chodźmy.
Wsparła się na ramieniu Jerzego. Weszli napowrót po stoku wzgórza: doszedłszy do wierzchołka, ujrzeli całą dolinę mrowiącą się ludem, białe baraki, czerwonawy gmach świątyni. Dokoła pogiętych pni drzew oliwnych, stały wciąż nieruchome, melancholijne postacie jucznych zwierząt. W ich pobliża, tam gdzie oni poprzednio szakali schronienia, siedziała teraz stara kobieta, która z powierzchowności przynajmniej, wyglądała na stuletnią; tak samo nieruchoma, z rękoma złożonemi na kolanach, z wyschniętemi kościstem i nogami, wyciągniętemi przed siebie, które odsłaniała pod sunięta w górę spódnica. Siwe włosy opadały jej wzdłuż woskowych policzków; usta bez warg zdawały się zmarszczką głęboką, oczy zamknięte były wieczystą pieczęcią krwawych powiek; postać cała była jakoby wspomnieniem nieprzeliczonych cierpień.
— Czy ona umarła? — spytała po cichu Hipolita, zatrzymując się, przejęta trwogą i poszanowaniem.
Tłum tłoczył się i popychał dokoła świątyni. Procesye wirowały, śpiewając pod palącemi promieniami okrutnego słońca. Jedna z tych procesyj wychodziła z drzwi głównych i kierowała się ku wolnej przestrzeni; na jej czele szedł przewodnik, krzyż niosący. Doszedłszy do końca placu, mężczyźni i kobiety zatrzymali się i obrócili ku kościołowi, tworząc półkole; kobiety przyklękły, mężczyźni stali wyprostowani z niosącym krzyż w pośrodku. Modlili się i żegnali. Potem zwróceni wciąż ku kościołowi wydali okrzyk jednogłośny; ostatnie snąć pozdrowienie. I puścili się w drogę, intonując kantyczkę:

Niech żyje Marya!
Niech żyje Marya!

Stara kobieta nie zmieniła swej pozycyi. Coś wielkiego, straszliwego i nieokreślenie nadnaturalnego szło od tej osamotnionej starości, w cieniu nawpół uschłego oliwnego drzewa, skamieniałego niemal, którego pień rozszczepiony zdał się naznaczonym gromem nieba. Jeżeli żyła jeszcze oczy jej przynajmniej nic już nie widziały, uszy nic nie słyszały, wszystkie zmysły w niej zagasły. A jednak zdała się być świadkiem, patrzącym w niewidzialne regiony wieczności. „Śmierć nie jest tyle tajemniczą, ile te resztki życia w tej ludzkiej ruinie“ — myślał Jerzy. Równocześnie wyłaniał się w jego umyśle, dziwnem przejmując go wzruszeniem, niejasny obraz bardzo starego mytu. „Dlaczego nie budzisz stuletniej matki, co zasypia na progu śmierci? W jej śnie przebywa pierwsze źródło wiedzy. Dlaczego nie rozpylasz mądrej matki ziemskiej?...“ Nieokreślone jakieś słowa, urywki niejasnych epopei starożytnych, budziły się w jego pamięci; niewyraźne linie symboliczne falowały i ogarniały go zadumą.

— Chodźmy ztąd, Jerzy! — mówiła Hipolita, zlekka wstrząsając jego ramieniem, po chwili zamyślonej ciszy. — Jakie tu wszystko smutne!...
Głos jej słabnął a w oczach miała ten cień ponury, w którym kochanek czytał zgrozę i nie smak nieopisany.
Nie śmiał dodawać jej odwagi, z obawy, by nie poczuła, że wciąż mu stoi na myśli owa groźba straszliwa, która zdawała się wciąż ją zajmować od chwili, kiedy zobaczyła w tłumie padającego na ziemię epileptyka.
O kilka kroków jednak dalej, zatrzymała się znowu; niepochwytny jakiś niepokój zatamował jej oddech, łkanie wydzierające się gwałtem a powstrzymywane, dławiło formalnie. Spojrzała na kochanka, rozejrzała się dokoła nieprzytomna.
— Boże mój Boże, jakże mi smutno!...
Był to smutek czysto fizyczny, smutek zwierzęcy, który wydzierał się z głębin jej istoty, niby coś zwartego, dotykalnego i ciążącego, przygniatając ją nieznośnym ciężarem. Gdyby mogła, pragnęłaby teraz upaść na ziemię jak pod naciskiem niezmiernego jakiegoś brzemienia, by już się nie podnieść więcej; rada była stracić świadomość, stać się bezwładną masą; wyzionąć życie.
— Powiedz mi, powiedz, co chcesz, bym zrobił? Co mogę uczynić, by ci dopomódz? — szeptał Jerzy, ściskając jej rękę w szalonym niepokoju.
Ten smutek, nie byłaż to może larwa choroby?...
Przez kilka sekund stała tak z oczyma utkwionemi nieruchomie i błędnemi nieco. Drgnęła całem ciałem, posłyszawszy okrzyk wydany przez procesyę, którym żegnano kościół, odchodząc.
— Zaprowadź mnie gdziekolwiek. Może tu jest jaki hotel w Casalbordino... Gdzież się podział Cola?
Jerzy wytężał oczy w nadziei, że odkryje gdzie starca; potem odparł:
— Może on szuka nas między tłumem; a może poszedł już do Casalbordino, sądząc, że nas tam zastanie...
— Więc jedźmy sami w takim razie. Tam dalej, w głębi, widzę powozy.
— Chodźmy, jeśli chcesz. Ale oprzyj się na mnie.
Zwrócili się ku drodze, która bielała po jednej stronie wielkiego placu przedkościelnego. Zdawało się, że zgiełk ich ściga. Trąba jakiegoś linoskoka, posyłała za nimi przeraźliwe swe dźwięki. Rytm ciągle jednostajny hymnu górował wciąż nad wszystkiemi innemi odgłosami, do rozpaczy doprowadzającą wiecznie powtarzaną zwrotką:

Niech żyje Marya!
Niech żyje Marya!

Żebrak jakiś ukazał się niespodziewanie, jak gdyby wyszedł z pod ziemi, wyciągając ku nim rękę.
— Zlitujcie się dla miłości Madonny!
Był to młody jeszcze człowiek z głowę owiązaną chustką czerwoną, której róg jeden przysłaniał mu oko. Uniósł ten koniec i ukazał oko ogromne, nabrzmiałe jak torba, zaropiałe, na którem drganie górnej powieki jakieś okropne kładło dreszcze.
— Zlitujcie się dla miłości Madonny! Jerzy dał mu jałmużnę; a żebrak ukrył znów swe wstrętne kalectwo. Nieco dalej jednak olbrzymi mężczyzna jednoręki odchylał do połowy koszulę, aby ukazać pomarszczoną bliznę w miejscu, gdzie dokonano amputacyi.
— Ugryzienie! Ugryzienie konia! Patrzcie państwo! Patrzcie!
I rzucił się na ziemię tak rozebrany i ucałował po kilkakroć ziemię, krzycząc za każdym razem szorstkim swym, twardym głosem.
— Litości, litości!
Pod drzewem leżał inny żebrak, krzywonogi, wśród barłogu, złożonego z juków, skóry koziej, z blaszanego pudła od nafty i wielkich kamieni. Owinięty w brudną kołdrę, z pod której wychodziła para nóg obrosłych i uwalanych zaschłem błotem, poruszał zapalczywie ręką powykręcaną jak korzeń drzewa, by odegnać muchy, które obsiadały go chmarami.
— Litości, litości! Zlitujcie się nad nieszczęśliwym kaleką! Madonna waszych próśb wysłucha. Zlitujcie się!
Na widok innych żebraków, co nadbiegali, Hipolita przyśpieszyła kroku. Jerzy skinął na najbliższego woźnicę. Kiedy już wsiedli do powozu, Hipolita zawołała z westchnieniem ulgi:
— Ach, nareszcie!
Jerzy pytał woźnicę:
— Czy jest jaki hotel w Casalbordino?
— Tak, panie, jest jeden.
— Jak długo się tam jedzie?
— Małe pół godzinki.
— Więc jedźmy.
Ujął rękę Hipolity, usiłując ją rozweselić.
— Odwagi, odwagi! Zażądamy pokoju; będziemy mogli odpocząć. Nie będziemy nic już widzieć, nic słyszeć. I ja także upadam ze zmęczenia... głowa mi pęka...
I dorzucił z uśmiechem:
— Nie jesteś czasem głodna?
Odpowiedziała na jego uśmiech. By ją rozerwać, począł wywoływać wspomnienia starego hotelu Ludovica Togni:
— To będzie tak jak w Albano. Pamiętasz?
Zdało mu się, że się rozpogadza zwolna. Chcąc zwrócić jej myśli na przedmioty lekkie, wesołe, ozwał się:
— Co też się stało z Pankracym? A, gdybyśmy tak mieli jedną z jego pomarańcz! Pamiętasz? Nie wiem co dałbym teraz za pomarańczę. Bardzo ci się pić chce? Czyś słaba?
— Nie... lepiej mi teraz... Nie mogę uwierzyć, że ta męczarnia już się skończyła nareszcie... Mój Boże, nie zapomnę nigdy tego dnia, nigdy, nigdy!
— Biedaczko!
Ucałował z uczuciem jej ręce. Potem wskazując na pola uprawne, co z dwu stron obrzeżały drogę:
— Patrz — zawołał — jakie piękne zboża. Oczyśćmy sobie tym widokiem o czy.
Po prawej i lewej stronie, rozciągały się pola, niepokalanych zbóż, gotowych już do sierpa; wysokie i proste, oddychając w powietrza szczytami rozwiniętych kłosów, które chwilami zdały się płomienieć i zamieniać w złoto lotne. Samotne pod łukowem sklepieniem przeczystego nieba, wyziewały z siebie zda się, jakąś woń czystości, od której na dwa te serca zasmucone i znużone, płynęło orzeźwienie.
— Jakiż tu blask jest mocny! — ozwała się Hipolita, przymykając do połowy długie swe rzęsy.
— Masz przecie firanki...
Uśmiechnęła się. Zdało się, że chmura smutku miała się już rozproszyć.
Kilka powozów nadjeżdżało szeregiem w przeciwnym kierunku, staczając się po pochyłości, ku świątyni. Przejazd ich podniósł dławiącą chmurę kurzu. Przez kilka minut, droga, krzaki, pola, wszystko zniknęło dokoła nich, w białym obłoku pyłu.
— Zlitujcie się, przez miłość dla Madonny! Zlitujcie się! Zlitujcie!
— Wspomóżcie ubogiego w imię cudownej Dziewicy!
— Obdarzcie jałmużną biedne boskie stworzenie!
— Litości, litości!
— Dajcie jałmużnę!
— Dajcie kawałek chleba!
— Litości!
Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć głosów i inne, wciąć inne jeszcze, niewidzialne, podniosły się z po za tego tumanu pyłu, zachrypłe, ostre, cierpkie, głuche, pokorne, gniewne, każdy odrębny, w nieharmonijnym chórze.
— Dajcie jałmużnę!
— Zlitujcie się!
— Miłosierdzia!
— Stój! Stój!
— Miłosierdzia w imię Najświętszej Panny cudownej!
— Litości! Litości!
— Stój!
I z po za chmury kurzu ukazała się sfora ruchoma potworów. Jeden wywijał kikutami rąk odciętych, krwawych, jak gdyby rany świeże były jeszcze, lub źle zagojone. Inny miał dłonie zaopatrzone w mosiężne tarcze i posługiwał się niemi, by wlec z wielkim trudem masę bezwładnego swego ciała. Inny miał u szyi olbrzymie wolę pomarszczone i sine, które chwiało się jak podgardle wołu. Inny, skutkiem narośli na wardze, zdawało się że trzyma między zębami kawał surowej wątroby. Inny znów miał twarz wygryzioną głęboko, toczącym ją rakiem, który odsłaniał rowki nosowe i górną szczękę. Inni znów inne ukazywali ohydy, na wyścigi, z gwałtownemi giestami, z groźną prawie postawą, jak gdyby chcieli udowodnić swe prawa.
— Stój! Stój!
— Dajcie jałmużnę!
— Patrzcie! Patrzcie! Patrzcie!
— Mnie! Mnie!
— Dajcie jałmużnę!
— Zlitujcie się!
— Zlitujcie nademną!
Był to istny atak, niemal rozbój na publicznej drodze. Zdawali się zdecydowani przemocą domagać się swych kilku groszy, choćby im przyszło pochwycić za koła, lub uczepić się nóg końskich.
— Stój! Stój!
Kiedy Jerzy szukał pieniędzy w kieszeniach, by je rzucić tej zgrai, Hipolita przyciskała się do niego wylękła; obrzydzenie ściskało jej gardło, nie mogła już zapanować nad fantastycznym przestrachem, który ją ogarniał w jaskrawem białem świetle, na tej ziemi nieznanej, gdzie roiło się tak straszne, posępne życie.
— Stój! Stój!
— Dajcie jałmużnę!
— Mnie! Mnie!
Ale woźnica zirytowany, podniósł się nagle na koźle, wzniósł w górę bicz w krzepkiej dłoni i począł okładać żebraków z całej siły; a za każdem uderzeniem nie szczędził wymyślać. Rzemień wił się jak wąż i świstał. Pod razami, żebracy wyli i przeklinali, ale nie cofali się ani na krok. Każdy domagał się swej cząstki.
— Mnie dajcie! Mnie!
Wówczas Jerzy rzucił garść drobnych pieniędzy w pył drogi; i chmura kurzu zasłoniła zbitą masę potworów i ich bluźnierstwa. Człowiek z odciętemi rękoma i żebrak czołgający się na rękach, usiłowali jeszcze przez chwilę ścigać powóz, ale pod groźbą bata powstrzymali się.
— Nie bój się, signora — mówił woźnica — nikt się już nie zbliży, przyrzekam ci to.
Nowe głosy podnosiły się, jęczały, wyły, wzywały Najświętszej Panny i Jezusa, oznajmiały o swych kalectwach i ranach, opowiadały o swych chorobach lub cudownych uzdrowieniach. Po za czatami ustawionemi pierwszych bandytów, druga armia dziadów stała wyciągnięta w dwa szeregi, aż do domów oddalonego miasteczka.
— Mój Boże, mój Boże! Cóż to za kraj przeklęty! — szeptała Hipolita wyczerpana, czując się bliską omdlenia. — Uciekajmy ztąd! Uciekajmy! Zawróćmy, Jerzy, proszę cię, zawróćmy!
Nic, ani ten wir szału, co się kłębił fanatycznemi gromadami dokoła świątyni, ani krzyki rozpaczne, co zdawały się wybiegać z pośród pożaru, z tonącego statku lub rzezi, ani ci starcy bezwładni i okrwawieni, którzy zalegali tłumami pod murami kościoła, ni te kobiety pokurczone, co się czołgały do ołtarza, raniąc sobie język o kamienie posadzki, ni ten krzyk niezmienny, ostatni, rzekłbyś, co się wydzierał gdzieś z głębin wnętrzności tłumu, pochłoniętego jedynem udręczeniem, jedną wyłączną nadzieją; nic, nic nie było tak straszliwe, jak widok tej wielkiej, szerokiej, pełnej kurzu drogi, oślepiającej białością, gdzie wszystkie te szczątki rasy zniszczonej, te ciała upodlone i zniżone do poziomu niechlujnego zwierzęcia i materyi plugawej, rozpościerały i obnażały swe kalectwa z łachmanów, obwieszczając je przechodniom.
Nieprzeliczona horda zalegała spadzistości i rowy; mieli z sobą swe rodziny, progeniturę, krewnych, utensylia całe. Widać było kobiety wpół nagie, z zapadłemi bokami jak suki, co urodziły; dzieci zielone jak jaszczurki, z oczyma żarłocznemi, z ustami już zwiędłemi, ponure, noszące we krwi chorobę dziedziczną. Każda rodzina posiadała swego potwora: bęzrękiego, krzywonogiego, z wolem, ślepca, trędowatego, epileptyka. Każda otrzymywała w spuściznie swój wrzód, który jej należało pielęgnować tylko, aby zeń mieć dochód. Potwór, popychany przez swych krewniaków, oddzielał się od grupy, zbliżał się wśród kurzu, giestykulował i wzywał litości na korzyść reszty.
— Zlitujcie się, jeśli chcecie, byście byli wysłuchani! Obdarzcie jałmużną! Patrzcie jakie to moje życie! Jakie życie!
Jeden z tych potworów, czarny i płaskonosy jak mulat, z wielką lwią grzywą, zbierał kurz z drogi w pukle swych włosów, potem wstrząsał głową, otaczając się istnym obłokiem. Jakaś znów schorzała, bez wieku, zda się, niemająca już ludzkiej postaci, przykucnąwszy u słupa, podnosiła fartuch, ukazując swą rupturę, olbrzymią i żółtą jak pęcherz, pełen łoju. Siedząc na ziemi, inna znów, trędowata, wskazywała palcem na swą nogę, potwornie rozrosłą jak pień dębu, pokrytą brodawkami i strupami żółtemi, posianą czarnemi lub brunataemi plamami, tak nadmiernie wielką, że trudno było uwierzyć, iż należy do niej. Ślepiec na kolanach z pięściami wzniesionemi ku niebu, jakby był w ekstazie, miał pod szerokiem czołem dwa otwory krwawiące. Inni znów jeszcze, stawali wciąż, jak daleko tylko oko mogło zasięgnąć, w olśniewających promieniach słońca. Całe rozległe przydroże, zda się, było ich pełne, bez żadnej przerwy. Ich błagania, lamenty szły w nieskończoność, to podnosiły głośniej, to znów zniżały w chórze, różnorodne, z tysiącem akcentów. Obszar samotny wsi, niebo milczące i puste, odblaski oślepiające płonącej ogniem drogi, nieruchomość roślinnych kształtów, wszystkie dokoła przedmioty czyniły tę chwilę iście tragiczną, przywodziły na myśl obraz biblijny drogi rozpaczy, która prowadzi do przeklętego jakiegoś grodu.
— Uciekajmy ztąd, zawracajmy, błagam cię, Jerzy, zawróćmy! — powtarzała Hipolita z dreszczem przestrachu, owładnięta przesądną myślą jakiejś okropnej kary bożej, lękając się nowych widoków, straszliwszych może jeszcze pod tym błękitem pustym nieba, siejącego żarem, gdzie poczynało grzmieć już.
— Ale dokąd się udać? Dokąd?
— Mniejsza o to dokąd. Gdziebądź, to wszystko jedno, byle nie tutaj. Wracajmy w stronę morza. Doczekamy się tam godziny odjazdu... Błagam cię!
A głód, męczarnia pragnienia, żar powietrza wzmagały w obojgu jeszcze niepokój umysłów.
— Widzisz! Widzisz! — wołała, nie panując już nad sobą, jak wobec nadprzyrodzonego jakiegoś zjawiska. — Widzisz? To się nie skończy już nigdy!
W świetle słonecznem, w białem i nieubłaganem świetle, zbliżała się ku nim gromada mężczyzn i kobiet, okrytych łachmanami, a przed tą gromadą szedł jeden, rodzaj obwoływacza, z okrzykami, potrząsając tacką miedzianą. Ludzie ci nieśli na ramionach tapczan pokryty siennikiem, na którym leżała chora, raczej półtrup już, żółtawe, wychudłe jak szkielet stworzenie, pookręcane w bandaże z płótna, jak mumia, z obnażonemi nogami. A idący przodem obwoływacz — mężczyzna o cerze oliwkowej, wijący się jak wąż, z oczyma szaleńca — ukazywał konającą i opowiadał donośnym głosem, że ta kobieta, chora na krwotoki od lat już całych, doznała od Matki Boskiej cudu tegoż dnia jeszcze o świcie. I błagał o jałmużnę, by uleczona z choroby, mogła odzyskać napowrót krew utraconą. Wstrząsał przytem tacką blaszaną, na której dźwięczało kilka pieniążków.
— Madonna sprawiła cud! Cud! Cud! Dawajcie jałmużnę! W imię Maryi przenajświętszej i najlitościwszej, bądźcie miłosierni!
A kobiety, mężczyźni, wszyscy razem wykrzywiali twarze, jakby do płaczu. Chora zaś słabym ruchem podnosiła cokolwiek kościste ręce, których palce poruszały się jakby chwytały coś w powietrzu; nogi zaś obnażone, żółte jak twarz jej i ręce, połyskujące u kostek, miały sztywność śmierci. A wszystkie te nędze ludzkie, wszystkie te ohydy rozpościerały się w białem i nieubłaganem świetle, blizko, blizko, coraz to bliżej...
— Zawracaj, zawracaj! — krzyknął Jerzy na woźnicę — zawracaj i poganiaj co siły!
— Już przybyliśmy, signore. Co cię tak przestrasza?
— Zawracaj!
A rozkaz tak był stanowczy, że woźnica zawrócił pośród ogłuszających wrzasków.
— Poganiaj, poganiaj!
I od góry aż na sam stok pochyłości, powóz mknął szybko, jakby uciekał pośród chmur gęstęgo kurzu, przez które przedzierało się chwilami schrypłe wycie.
— Gdzie jedziemy, panie? — spytał woźnica, pochylając się, w obłoku pyłu.
— Tam, tam, do morza! Poganiaj!
Jerzy podtrzymywał Hipolitę, niemal zemdloną, nie starając się jej cucić. Doznawał teraz niejasnego zaledwie pojęcia o tem wszystkiem co się działo dokoła. Obrazy rzeczywiste i obrazy fantastyczne wirowały mu razem w umyśle, mięszały, przyprawiały o halucynacye. Brzęczenie bezustanne napełniało mu uszy i nie dozwalało rozróżnić wyraźnie żadnego innego odgłosu. Serce ściskał mu przygniatający niepokój, niby zmora senna: niepokój wydostania się z tej strefy okropnej, z tego snu ohydnego, niepokój odzyskania poprzedniej jasności wrażeń, pragnienie, by znowu czuć drżącą na piersi ukochaną istotę i znowu módz napowrót zobaczyć uśmiech jej serdeczny.

Niech żyje Marya!

Raz jeszcze fala hymnu dobiegła aż do niego; raz jeszcze przybytek Maryi ukazał się po lewej stronie po nad olbrzymiem mrowiskiem, czerwonawy, w pożodze słońca, tronujący po nad szczytami namiotów, promieniujący rzekłbyś, potworną jakąś, pochłaniającą, tajemniczą potęgą.

Niech żyje Marya!
Niech żyje Marya!

I fale tłumów ginęły, znikły a po za wzniesieniem stoku zniknęła też i świątynia. I nagle świeży podmuch przemknął po szerokich zbóż polach, które zafalowały w wietrze. I długa błękitna wstęga przecięła widnokrąg.
— Morze! Patrzaj, już morze! — zawołał Jerzy, jak gdyby dobił do portu zbawienia.
I serce wezbrało mu w piersi.
— Odwagi, duszo moja! Patrz i podziwiaj teraz morze!







  1. Epizod o Mesyaszu z Chapelles jest historycznym. Orestes de Amicis, urodzony w Chapelles 1824 r., odgrywa istotnie tę rolę, jaką mu naznaczył powieściopisarz; zmarł on 1889 r. Antonio de Nino zebrał i wydal ciekawe dokumenty, dotyczące tej osobistości.
  2. Należy może przypomnieć tutaj, że powieść obecna Annunzia, skazała się w neapolitańskim dziennika „Mattino“ w lutym 1898, gdy tymczasem „Lourdes“ poczęto wychodzić w dzienniku „Gil-Blas“ dopiero w kwietniu 1894. (Przyp. tłom.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.