W kraju Mahdiego (May, 1911)/Tom I/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł W kraju Mahdiego
Wydawca Wydawnictwo Ilustrowanego Tygodnika »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
Reis effendina.

Murad Nassyr odprowadził mnie i dzieci. Posługacz szedł przed nami. Kiedyśmy się dostali na statek, skończyła załoga właśnie modlitwę południową i zabierała się do rozwinięcia wielkiego żagla. Uścisnąłem Nassyrowi rękę, podziękowałem mu za towarzystwo i wskoczyłem razem z czarnymi na pokład. Wkrótce wiatr wydął żagle i Dahabijeh zwróciła dziób ku środkowi rzeki. Po kilku pożegnalnych skinieniach odwróciłem się od brzegu, by się przywitać z reisem[1]. Zbliżywszy się do mnie, ukłonił się bardzo grzecznie i nawet podał mi rękę, poczem zaprowadził mnie sam do mojej kajuty. Kajuta znajdowała się w tylnej części okrętu, a od pokładu dzieliła ją wisząca rogoża słomiana, zastępująca drzwi. Zauważyłem tam coś w rodzaju materaców, a ponieważ w koce zaopatrzył mię Nassyr, mogłem urządzić się wygodnie z moimi małymi, czarnymi towarzyszami podróży. Miejsca było tu dość, choć nie za wiele. Ku mojemu zdziwieniu, zastałem tuzin flaszek, ustawionych wzdłuż ściany. Reis powiedział, że to Turek je przysłał. Bylo to piwo pilzneńskie. Sympatya moja dla grubasa wzmagała się z każdą chwilą.
Właśnie odszedł był reis odemnie a ja przystąpiłem do małej luki w kajucie, by rzucić okiem na ożywioną żaglami rzekę, kiedy usłyszałem za sobą głos:
— Effendi, czy pozwolisz mi przynieść tu swoje rzeczy, które hammal złożył tam na przedzie okrętu?
Odwróciłem się do mówiącego. Stał u wejścia do kajuty w tak uprzejmej, pokornej nawet postawie, że można było odpowiedzieć mu przyjaźnie, a jednak nie zdołałem tego uczynić. Oko jego patrzyło ostro z pod brwi krzaczastych, a kąty wązkich warg opadały ku dołowi, jakby za chwilę miał wybuchnąć śmiechem szyderczym, a nos... Był on mocno spuchnięty i zabarwiony na żółto, czerwono, zielono i niebiesko. Jakim sposobem ten człowiek tak sobie twarz oszpecił? Mimowoli przyszedł mi na myśl duch trzeci, którego nos zetknął się tak silnie z moją pięścią. W duszy mej, skłonnej teraz do nieufności, zbudziło się podejrzenie. Kiedy rozwijano żagle, zanim okręt ruszył, Śpiewali majtkowie: „Ah ia sidi Abd el Kader“. Jest to zwyczajny okrzyk muzułmanów, należących do kadiriny. Czyżby reis tego statku, a z nim cała załoga, byli członkami bractwa? Czyżby Abd el Barak, który od Selima mógł się dowiedzieć, że popłynę na „Dahabijeh“, kazał reisowi wziąć na statek mego trzeciego stracha? Były to dla mnie pytania pierwszorzędnego znaczenia. Nie zdradziwszy myśli moich wyrazem twarzy, zaskoczyłem tego człowieka nagłem pytaniem:
— Jak się nazywasz?
Zapewne spodziewał się, że na swoje zapytanie otrzyma w odpowiedzi słowo zgody: „tak“, usłyszawszy jednak coś innego, zawahał się na chwilę. Dlaczego? Czy miał powód do zatajania swego imienia?
— No, odpowiadaj! — przynagliłem surowo.
— Nazywam się Ben Szorak — odrzekł.
Powiedział to tak, jak gdyby wypuszczał przez usta pierwsze lepsze imię, które przyszło mu na myśl. Nazwisko takie jednak, jak ben Szorak czyli syn Szoraka, bynajmniej mi nie wystarczało. Ten człowiek miał około pięćdziesiąt lat, więc musiał mieć własne imię, za którem pewnie następowało ben Szorak. Nie zastanawiałem się jednak nad tem zbyt długo i pytałem dalej:
— Dlaczego się zgłaszasz do tej roboty?
— Ponieważ obsługuję podróżnych.
— Aha! Czy jesteś Arabem?
— Tak, z plemienia Maazeh.
— Jak długo służysz na tym statku?
— Od roku przeszło.
— Dobrze! Przynieś mi rzeczy! Jeśli będę z ciebie zadowolony, otrzymasz obfity bakszysz.
Zależało mi teraz na tem, aby ten człowiek nie miał czasu zawiadomić drugich o danych mi odpowiedziach. Wyszedłem więc na pokład. Reis stał w tyle obok sternika; przystąpiłem do niego i zadałem mu kilka pytań, odnoszących się do moich praw i obowiązków jako podróżnego. Potem spytałem, czyby nie zechciał przeznaczyć mi kogoś do małych posług. Reis odpowiedział, nie przeczuwając niczego:
— Ten człowiek już przeznaczony. On zaniósł już do kajuty twoje rzeczy i znajduje się w niej jeszcze.
— Jak się nazywa?
— Barik.
— Czy to Beduin?
— Nie. Pochodzi z Minieh.
— Czy wierny i godzien zaufania? Jak długo jest na tym statku?
— Już od czterech miesięcy.
Wiedziałem dość. Ten upiór numer trzeci okłamał mnie i nie był nawet na tyle ostrożny, żeby omówić z załogą personalia. Nie ulegało wątpliwości, że przybył na statek jedynie w tym celu, aby mi w drodze towarzyszyć. Uderzyło mnie to, że bawił jeszcze w kajucie; czego tam szukał? Zbliżyłem się ostrożnie, nie chcąc go spłoszyć przedwcześnie, a potem wszedłem szybko: do środka. Dzieci siedziały i obgryzały kilka daktyli, które im dał, by ich uwagę zaprzątnąć, a sam trzymał rękę w wewnętrznej kieszeni mego haika, chcąc widocznie zbadać jej zawartość. Udałem, że tego nie zauważyłem i dałem mu jakieś drobne polecenie, z którem się musiał oddalić.
Jakże uzasadnione były moje obawy! Teraz zachodziło pytanie, jakie polecenie otrzymał od Abd el Baraka. Może otrzymał rozkaz, aby mię w drodze zamordował? Tej ostateczności nie chciałem jeszcze przypuszczać. Prawdopodobniejsze było to, że miał mi wykraść dokumenty i może teraz właśnie szukał ich w kieszeni haika. Bądź co bądź nie znajdowałem się w położeniu godnem zazdrości i byłoby mi najprzyjemniej, gdybym mógł „Dahabijeh“ bezzwłocznie opuścić. Postanowiłem zmienić okręt przy najbliższej sposobności, co zresztą wielkich trudności nie przedstawiało, statki te bowiem przybijają prawie regularnie co wieczora do jakiejś przystani i zawsze znajdzie się ich tam kilka. Nie sądziłem przytem, żeby niebezpieczeństwo dziś już miało mi zagrażać. Zaniechałem narazie rozmyślań i zabrałem się do urządzenia mego małego pływającego gospodarstwa domowego. Należało przedewszystkiem zabezpieczyć żywność przed szczurami, będącymi prawdziwą plagą tych statków. W czasie tego zajęcia wpadła mi w rękę paczka tytoniu. Otworzyłem ją i znalazłem na wierzchu papier złożony, a na nim napis: „pańskie koszta podróży do Sijut“. Pakiet był dosyć ciężki; kiedy go rozwinąłem, zamigotało przedemną dwadzieścia suwerenów, czyli przeszło pięćset koron. Mój gruby Murad Nassyr był sobie wcale niezłym Turkiem. Mieliśmy wprawdzie bardzo odmienne przekonania religijne, natomiast w kwestyach pieniężnych panowała widocznie między nami wzruszająca harmonia. Zachodziło tylko pytanie, do jakich usług chciał mnie tem zobowiązać. Wciąż jeszcze Nassyra podejrzewałem, że prowadzi takie interesy, na jakie zgodzić będzie mi się trudno. Jego twarz przybierała czasem wyraz taki, jaki można zauważyć tylko u ludzi, dla których każda droga dobra, jeśli prowadzi do celu. Jego zachowanie się wobec mnie było niewątpliwie skutkiem pewnej sympatyi, to przyznać musiałem, równocześnie jednak przypuszczałem, że wiele także dałoby się wyjaśnić jego egoistyczną rachubą. Tego egoizmu jednak nie mogłem mu brać za złe, bo każdy człowiek na świecie jest w mniejszym lub większym stopniu egoistą.
Ażeby żywność przed szczurami zabezpieczyć, zbudowałem z flaszek podstawę, na której położyłem wszystkie zapasy i wartościowe przedmioty. Dopomagały mi w tem moje murzynięta i pokazało się przy tej sposobności, że były to dzieci zręczne i pojętne. Byłbym sobie oszczędził tej pracy, gdybym był przeczuwał, że pobyt mój na „Dahabieh“ nie przetrwa dnia jednego.
Wiał wiatr północny, jak zwykle w tej porze roku i statek płynął dość szybko, dopóki słońce nie zniknęło na zachodzie i nie odmówiono mogrebu[2]. Potem jednak kazał reis płynąć tylko połową żagli, Dahabieh posuwała się powolniej i zauważyłem, że ster skierowano ku lewemu brzegowi rzeki. Zwróciłem się do reisa i spytałem go o przyczynę tego manewru.
— Zatrzymujemy się w Gizeh — odpowiedział.
— Ale dlaczego? Dopiero rozpoczęliśmy drogę! Z jakiego powodu mamy ją już przerywać? Jeszcze nie ciemno i wkrótce ukażą się gwiazdy, a przy ich świetle moglibyśmy wcale dobrze płynąć do Atar en Nebi, Der el Tin, a nawet do Menil Sziba i do Der Ibn Sufgan.
— Skąd znasz te miejscowości? — spytał zdziwiony. — Kto ci o nich opowiadał?
— Było to w moim interesie, żeby wiedział, iż nie jestem tak niedoświadczony, jak może sądził, więc odpowiedziałem:
— Uważasz mię zapewne za nowicyusza? Nie po raz pierwszy tu jestem i przejeżdżałem już przez katarakty.
— W takim razie musisz wiedzieć, że każdy statek przybija do brzegu z nastaniem zmroku.
— Tak, ale dopiero wtedy, kiedy dalej z powodu ciemności płynąć już nie można. Teraz przecież nie noc i dziś wogóle ciemno nie będzie, bo należy się spodziewać pięknego światła gwiazd, a także woda świeci. Moglibyśmy płynąć przez całą noc.
— Tego żaden ostrożny i doświadczony reis nie uczyni...
— I owszem. Ja sam to już przeżyłem. Żeglowaliśmy często przy blasku księżyca, albo przy świetle gwiazd przez całe noce. jeśli chciałeś zatrzymywać się w Gizeh, to nie trzeba było wogóle zaczynać dzisiaj podróży, zresztą wiesz chyba o tem, że każdy rozumny reis kieruje się życzeniami podróżnych.
— Pod tym względem niema żadnego przepisu. Jestem panem tej Dahabieh i postępuję wyłącznie wedle własnego upodobania.
— W takim razie przygotuj się na to, że twoją niegrzeczność podam do publicznej wiadomości, a potem nie pojedzie z tobą nikt z Franków, którzy są najlepszymi podróżnymi i najlepiej płacą za wszystko!
— Niech nie jeżdżą! Na nic ich nie potrzebuję.
Odwrócił się i odszedł i na tem skończyła się cała sprawa. To wczesne przybicie do lądu w Gizeh musiało mieć swój specyalny powód i było może w związku z planami Abd el Baraka, a zatem i z obecnością trzeciego ducha na statku. Miało stać się coś, czego nie chciano odwlekać i czego miano dokonać w pobliżu Kairu. Ale co to być mogło? Czy zemsta? Czy chcieli uprowadzić murzynów? A może tylko zamierzali wydrzeć mi podpisy Abd el Baraka? Prawdopodobnie słuszne były wszystkie domysły razem, gdyż wszystkie te sprawy były ze sobą w ścisłym związku.
Co się tyczy Gizeh, jest to miejscowość, w której wysiadają ze statków podróżni, chcący oglądnąć piramidy, leżące w odległości ośmiu kilometrów od Kairu. Podczas wylewu wynosi ta odległość dwa razy tyle, gdyż trzeba wtedy ogromne obszary wodne wałami ziemnymi obchodzić. Miejscowość ta posiada żelazny obrotowy most przez Nil. Naprzeciwko wyspy Koda leży ogród haremowy i park selamliku. Oprócz tego, znajdują się tu liczne w gruzy zapadłe bazary i ruiny dawnych willi mameluckich, wreszcie kilka kawiarń, których próg jednak niechętnie przestępuje noga Europejczyka. W Gizeh postanowiłem nocować nie na lądzie, lecz na statku, musiałem się jednak maskować i udawać, że chcę opuścić żaglowiec. To też, gdy Dahabieh przybiła do brzegu, zarzuciłem na siebie haik, wziąłem dzieci murzynów za ręce i udawałem, jakbym miał zamiar wyruszyć. W tej chwili zbliżył się szybko reis i zapytał:
— Z jakimi się pan nosi zamiarami? Czy chcesz wysiąść, effendi, ażeby przespać się w Gizeh?
— Tak.
— Nie znajdziesz tam noclegu.
— Czemu nie? Płacę dobrze, więc przyjmą mnie w każdym domu.
— Ale my odpłyniemy bardzo wcześnie i jeśli zaśpisz, zostaniesz tutaj!
— Tego się nie obawiam, gdyż zawiadomię cię, gdzie będę i będziesz mógł po mnie posłać.
— Posyłać po ciebie nie mogę. Muszę uważać na wiatr poranny i odpłynąć natychmiast, skoro tylko wiać zacznie.
— Wszak przysłanie kogoś do mnie byłoby zwłoką zaledwie kilku minut.
— Nawet tak krótkiego czasu nie mogę marnować.
— Cóż cię teraz tak nagli, skoro przybiłeś tu do brzegu, chociaż mogłeś jechać dalej?
— Jestem reisem i nie mam obowiązku wyłuszczać ci moich powodów. Chcesz iść, to idź, lecz nie każę cię wołać. Jeśli zobaczę, że gwiazdy świecą dość jasno, odpłynę nawet przed północą i trudno ci będzie nas dogonić.
— W takim razie muszę poddać się twojej woli i zostać tutaj. Niech ci Allah wynagrodzi uprzejmość, z jaką obchodzisz się z podróżnymi!
— Powiedziałem to tonem niechęci i pokazałem mu naumyślnie minę niezadowolenia. Na jego twarzy zaznaczył się przelotnie wyraz radości, udałem jednak, że tego nie dostrzegłem. Osiągnąłem cel, wiedziałem mianowicie, czego się mam spodziewać. Zależało mu na tem, abym nie opuszczał statku; zamierzono więc plan, przeciwko mnie zwrócony, wykonać jeszcze dziś w nocy. Było mi to na rękę. Wolałem, żeby się sprawa tu zakończyła, niż żebym miał trwać dłużej w niepewności.
Majtkom pozwolono na to, czego mnie zabroniono; mogli wysiąść na ląd. Przypatrywałem się, jak opuszczali okręt; poszli wszyscy i zostały tylko trzy osoby z załogi: reis, mój słynny służący, z nosem jak karbunkuł, i sternik. Łatwo się domyśleć, dlaczego pozwolono tym ludziom opuścić statek. — Chciano się pozbyć wszystkich niepotrzebnych świadków.
Wkrótce wrócił służący do mnie do kajuty, by zapytać, czy sobie czego nie życzę. Zażądałem wody i lampy, by mieć ciągle ogień do fajki. Przyniósł jedno i drugie i wtedy mimochodem zauważyłem, że czuję się niedobrze i że z tego powodu nie opuszczę kajuty. Wyjąłem przytem z kieszeni portfel i pokazałem mu, niby nieumyślnie, że znajdują się w nim papiery. Postąpiłem tak, aby całą sprawę przyspieszyć i wziąć na lep tych ludzi. Że miałem słuszność i że w sedno trafiłem, przekonałem się natychmiast, gdyż człowiek ten odpowiedział:
— Dobrze czynisz, effendi. Zostań w kajucie. Powietrze nocne szkodzi tu wielce obcym i niejeden już dostał nieuleczalnego zapalenia oczu, spędziwszy wieczór na dworze. Chroń więc światła oczu twoich! Czy będziesz mnie potrzebował dziś jeszcze?
— Nie. Zjem jeszcze kilka daktyli, wypalę dwie fajki i pójdę na spoczynek.
— W takim razie idę i nie przeszkadzam. Miej noc szczęśliwą.
Złożył mi ukłon głęboki, choć nie tak karkołomny, jaki składał Selim, i oddalił się, zapuściwszy rogóżę, ażeby kajutę zamknąć od pokładu. Zaledwie to uczynił, zgasiłem glinianą lampkę, ażeby nie widziano mnie w ciemności, podniosłem rogóżę i wyjrzałem za nim. Wprawne oczy moje patrzyły bystrzej, aniżeli oczy Arabów. Domyślałem się, że służący zawiadomi zaraz tamtych poczciwców o tem, co powiedziałem.
Na całym pokładzie nie było ani jednego światła. Zastępy gwiazd nie ukazały się jeszcze i tylko kilka ich zwiastunów migotało na niebie, nie mogąc rozjaśnić panujących ciemności. Nie objąłem wzrokiem całego pokładu, wiedziałem jednak, że w pobliżu mojej kajuty leżało kilka obszytych łykowemi rogóżami tobołów z tytoniem, przeznaczonych na południe. Przypełznąłem więc tam na rękach i kolanach, jak mogłem najszybciej. Przypuszczenie moje sprawdziło się, kiedym się bowiem zbliżył, usłyszałem rozmowę. Na prawo stał oparty o toboł jeden człowiek, a drugi stał obok niego. Posunąłem się nieco na lewo i położyłem się po drugiej stronie tobołów. Usłyszałem przytem, jak jeden mówił do drugiego:
— Zaczekaj jeszcze! Nie należy dwa razy mówić o jednej rzeczy, skoro można powiedzieć raz tylko. Reis wkrótce nadejdzie:
— Gdzie on jest?
— Na brzegu. Udał się tam, chcąc przytwierdzić latarnię, aby muzabir[3], który ma przyjść, nie potrzebował się błąkać.
Był to sternik i mój służący kajutowy. A zatem na lądzie wywieszono latarnię na znak dla kuglarza. Na co im ten człowiek potrzebny? Czy on tutejszy, czy też przybył z Kairu? Ciekawym wreszcie, czy sprowadzają go ze względu na mnie, czy też po to, aby zabawiał załogę? Takim ludziom darowują zazwyczaj koszta podróży, jako zapłatę za sztuczki.
Ponieważ leżałem na podłodze, a obramowanie pokładu sięgało prawie do wysokości moich piersi, nie mogłem widzieć brzegu, ani latarni. Natomiast rzekł służący, który stał prosto:
— Teraz się świeci. Wetknął żerdź w ziemię i przymocował do niej latarnię. Zaraz powróci.
Leżałem od strony rzeki, a reis musiał nadejść od strony lądu, więc spodziewałem się, że mnie nie zobaczy. Znajdowałem się w położeniu preryowego myśliwca, podchodzącego Indyan. Pod tym względem miałem dość wprawy i byłem pewien, że dowiem się czegoś ważnego.
Reis wszedł na pokład i przeszedł go na poprzek. Zawołano go cichem „pst!“, a on, widząc ich obu, zapytał:
— No i co robi ten giaur, którego niechaj Allah w wiecznym pogrąży ogniu?
Brzmiało to cokolwiek inaczej, aniżeli uprzejme przywitanie, z jakiem przyjął mnie na wstępie.
— Siedzi w swojej komórce i pali fajkę — odpowiedział duch trzeci.
— Nie ma zamiaru wyjść?
— Nie. Czuje się niezdrów, chce wypalić dwie fajki, a potem zasnąć. Zresztą powiedziałem mu, że dostanie zapalenia oczu, jeżeli wyjdzie.
— To bardzo sprytnie z twojej strony. Bodajby ten pies udusił się swoim tytoniem! Jak śmie taki trup śmierdzący porywać się na naszego mokkadema i kraść mu niewolników. Oby uschnęła ręka, która to uczyniła i oby nigdy nie wyzdrowiała. Czemu mokkadem, którego oby Allah otaczał swoją opieką, nie kazał ci zabić tego niewiernego?
— Tylko dlatego, żeby ciebie nie narażać na niebezpieczeństwo. W Kairze bowiem wiadomo wszystkim, że wsiadł na twoją Dahabieh i gdyby zniknął, pociągniętoby ciebie do odpowiedzialności.
— To prawda, ale mógłbym powiedzieć, że wysiadł po drodze, a przypuszczam, że wszyscy ludzie moi potwierdziliby to zgodnie.
— Masz wśród nich kilku, którym ufać nie można, bo niedługo są jeszcze u ciebie. Dlatego radziłem ci oddalić ich teraz ze statku. Na co mają wiedzieć, że muzabir przyjdzie na okręt.
— Niepotrzebnie go przysyłali. Musiałem przez niego przybijać tu do brzegu i to wpadło w oko chrześcijaninowi. Szczęściem nie domyśla się niczego. Wierny sługa proroka zauważyłby zaraz, że znajduje się w niebezpieczeństwie. Gdybyśmy nie musieli czekać na muzabira, mógłbyś był zamiast niego ukraść papiery i zanieść je mokkademowi.
— Allah Wallah, czego ty odemnie wymagasz! Ten giaur silny jak lew; sam to na sobie poczułem. Pokonał mokkadema, który przecież posiada siłę olbrzyma, potem obalił jego sługę i omal mnie nie pochwycił. Ślad jego pięści ponoszę z miesiąc na twarzy. Za to, że mi w ten sposób zeszpecił ozdobę mojego życia, niech go dyabeł na sto kawałków rozszarpie, a duszę jego spali w najsilniejszym ogniu. Nie znam ja trwogi, a serce moje pełne męstwa, jak serce pantery, ale wyciągać nocą papiery z kieszeni takiego zabójcy, tego dokonać nie potrafię, bo nie mam w tem wprawy. To potrafi muzabir, który umie tysiąc sztuk, a przytem jest najsłynniejszym kieszonkowym złodziejem. On przyjdzie, weźmie papiery i zniknie. Gdy giaur brak ich spostrzeże, niech wtedy robi, co mu się podoba; na Dahabieh już ich nie znajdzie.
— A czy wiesz, że ma je przy sobie?
— Nie ulega to najmniejszej wątpliwości.
— Możesz się mylić. Równie dobrze mógł je wziąć w przechowanie Turek Murad Nassyr.
— Nie; jestem tego samego zdania, co nasz pobożny mokkadem. Giaur jest sprytniejszy, ostrożniejszy i silniejszy od Turka i nie powierzyłby mu takich ważnych rzeczy. Zachował je przy sobie na pewne. Zresztą widziałem teraz, kiedy byłem u niego, torbę z listami i innymi papierami. Te trzy dokumenty muszą się tam napewne znajdować.
— Spodziewam się, ale niełatwo mu je będzie zabrać. jeśli się przytem zbudzi, zupełnie nam się sprawa nie uda.
— Muzabir ma lekką rękę i dokonywał już rzeczy o wiele trudniejszych. Wiesz chyba dobrze, że mokkadem nie pośle człowieka niezręcznego, lecz takiego, któremu sztuka uda się z pewnością.
— Być może, ale zawsze byłoby lepiej zabić niewiernego! W ten sposób nie byłoby najmniejszej wątpliwości, że się sprawa powiedzie.
— Teraz także niema wątpliwości. Mokkadem musi bezwarunkowo mieć jego papiery i musiał dać muzabirowi najdokładniejsze wskazówki. Będzie on miał oczywiście nóż przy sobie; otóż jeśli się chrześcijanin nie zbudzi, zostanie na razie przy życiu, jeśli się jednak zbudzi, wbije mu muzabir nóż w serce.
— Na razie? A więc później przecież zginie.
— Będzie to kara za grzechy, popełnione względem mokkadema.
— Ale kiedy i gdzie?
— To jeszcze nie oznaczone. Jak powiedziałem, oszczędzi się go teraz tylko ze względu na ciebie, gdyż jesteś wiernym członkiem Kadiriny i ulubieńcem Abd el Baraka; ale po takich jego czynach musi nastąpić śmierć. Na dzisiaj daruje mu się życie, lecz zawiśnie ono na cienkim włosku, który się przerwie przy najbliższej sposobności.
— Chyba w Sijut, gdzie wysiądzie i czekać będzie na Turka.
— Tego nie mogę powiedzieć, gdyż należy się kierować okolicznościami, a nie wiemy, czy te będą tam dla nas pomyślne.
— Gdy wam tam zniknie z oczu, umknie niezawodnie.
— O nie. Wiesz przecież, że jeszcze nie jest pewne, dokąd masz mnie z sobą zabrać. Będę otwarty i powiem ci, że mam rozkaz zostać przy giaurze.
— Masz go śledzić?
— Tak. Nie wolno mi oka zeń spuścić. Muszę być względem niego uniżonym i czujnym, żeby nabrał do mnie zaufania. Potem łatwo mi będzie doprowadzić do tego, że mię zatrzyma przy sobie jako sługę.
— Plan ten jest dobry, a ja mu cię polecę gorąco. A więc to ty masz go potem zabić?
— Nie. Mokkadem życzy sobie widzieć śmierć jego, ażeby w ostatniej chwili rzucić nań klątwę wiernego muzułmanina.
— Ależ mokkadem znajduje się w Kahirze!
— Dzisiaj tak, ale wyruszy na południe do Chartumu i dalej.
— W sprawach świętej Kadiriny?
— Tak. Otrzymał on list, aby koniecznie tam jechał. Znajduje się tam nadzwyczajnie pobożny i uczony fakih[4], który wstąpił do Kadiriny i wymyślił wielki plan rozszerzenia islamu po całym świecie. Nazywa on się Szech Mohamed Achmed, czy Achmed Sulejman[5], dobrze już nie pamiętam, plan jego ma mieć tak wielką wagę, że gdy przyjdzie do jego wykonania, wtedy nasza Kadirina zajaśnieje niezmiernym blaskiem. Wobec tego postanowił mokkadem posłuchać wezwania tego człowieka, odwiedzić go i wszystko z nim omówić. Widzisz więc, że Abd el Barak nie zostanie w Kahirze, lecz uda się do Chartunu i tam spotka się z tym psem chrześcijańskim. Może natknie się na niego już wcześniej. Będę się o to starał, gdyż wiem, którym statkiem mokkadem przyjedzie.
— To, co słyszę, ma wielkie znaczenie. Teraz już pojmuję, dlaczego nie należy tego giaura zabić na mojej Dahabieh. Tam na południu nie mają obcy konsulowie tej władzy, co tutaj i nikt tam nie zwraca uwagi na zniknięcie psa niewiernego. Mokkadem przybije pewnie w Sijut do brzegu i wysiądzie. Jeśli potrafisz tak długo trzymać się giaura, to nie trudno ci będzie wydać go w ręce Abd el Baraka. Mam nadzieję, że nie uda mu się ujść zasłużonej zemsty. Ale powiedz, czy wolno ci o tem mówić? Te trzy pisma, które mu mamy zabrać, muszą mieć wielkie znaczenie. Znasz ich treść?
— Nie. Muzabir będzie je znał, gdyż musi przeczytać i zbadać te papiery, czy są prawdziwe. Ich tajemnicy mokkadem mi nie powierzył, ponieważ...
Przerwano mu. Na statek wszedł człowiek, trzymający latarnię, prawdopodobnie muzabir, czyli oczekiwany kuglarz i złodziej kieszonkowy. Zabrał z dołu latarnię na statek. Świecąc nią dokoła, zobaczył trzech ludzi, zbliżył się do nich i pozdrowił ich słowy:
— Massik bilchair![6]
— Ahla wa zahla wa marhaba![7] — odpowiedział reis.
— Marhaba! — powtórzyli obaj pozostali.
Zwykle mówi się tylko samo słowo: Marhaba, co oznacza „witaj“. To, że kapitan użył całej rozwlekłej formuły, było dowodem wielkiego szacunku, jakim otaczał tego największego złodzieja kieszonkowego w Egipcie. Musiałem się przypatrzyć temu kuglarzowi i opryszkowi. Postawił on latarnię na najbliższym tobole tytoniu i światło jej padło jasno na jego twarz i całą postać. Był on w wieku mokkadema, miał tę samą cerę i rysy murzyńskie. Był jednak niższego wzrostu, niż Abd el Barak, ale za to daleko szerszy w plecach. Człowiek ten był conajmniej taki silny, jak jego czcigodny mokkadem, który się nim posługiwał, tylko o wiele zręczniejszy od niego. Miał na sobie długą ciemną koszulę przewiązaną sznurkiem, za którym tkwił nóż. Na nogach miał słomiane sandały. Było to ubranie człowieka ubogiego, ubóstwu jego jednak przeczyły ciężkie złote kolczyki, zwisające z uszu i drogocenne pierścienie z iskrzącymi się kamieniami, które na ciemnych palcach połyskiwały, a których było przynajmniej dziesięć. W głosie jego brzmiała duma i pewność siebie, zwłaszcza kiedy zapytał:
— Czy doniesiono wam o mojem przybyciu?
— Tak, panie, czekaliśmy na ciebie — odrzekł reis.
— Czy ten pies znajduje się tutaj, czy może wysiadł z okrętu?
— Leży w kajucie.
— Ze światłem?
— Tak, lecz może zgasi je przed zaśnięciem. Murzynięta są przy nim.
— Niech sobie gasi lub Świeci, wszystko mi jedno. Dzieło moje wykonam, choćby osłonił się ciemnością grobu lub zapalił tysiąc płomieni. Nie mam ochoty długo czekać i zacznę wkrótce. Ponieważ jednak nie znam jego kajuty, będziecie musieli mi ją opisać, oraz każdy przedmiot, który się w niej znajduje.
Ponieważ mój duch, numer trzeci, był poprzednio u mnie, podjął się więc opisu. Postanowiłem nie słuchać tego, ale oddalić się czemprędzej. Złodziej kieszonkowy spieszył się, a mnie zależało także na tem, ażeby skrócić podniecenie, w jakiem się znajdowałem. Dlatego poczołgałem się natychmiast ku kajucie.
Pierwsza część tej, choć krótkiej drogi, nie była łatwa, gdyż paliła się lampa. Szczęściem reis i muzabir stali tak blizko siebie, że cienie ich zlewały się i tworzyły długi ciemny pas na pokładzie. Tym pasem posuwałem się ku kajucie, tyłem do niej zwrócony, ażeby wszystkich czterech drabów mieć ciągle na oku. W ten sposób. dostałem się szczęśliwie do rogoży, a parę sekund później znalazłem się w kajucie.
Spojrzawszy poraz ostatni, dostrzegłem jeszcze, że kuglarz zgasił latarnię. Gdyby był na tyle ostrożny, żeby uczynił to prędzej, nie byłbym sobie mógł wryć w pamięć jego powierzchowności, coby miało dla mnie, jak się później pokazało, jak najgorsze skutki. Widać, że i najlepszy złodziej kieszonkowy: popełnia błędy.
Najpierw zapaliłem lampę nanowo, co mi przyszło z łatwością, gdyż zaopatrzyłem się obficie w zapałki, które na południu są drogie i nie wszędzie można je dostać. Chciałem, żeby mnie okradziono przy świetle, a nie w ciemności, co byłoby dla mnie niebezpieczniejsze, Następnie wyjąłem z portfelu trzy dokumenty z podpisami, oraz kilka innych ważnych dla mnie papierów, które starannie ukryłem, portfel zaś wsunąłem napowrót do kieszeni, umieszczonej na piersiach pod kamizelką. Służący widział przedtem, że je tam schowałem i można było przypuścić na pewne, że o tem złodzieja uwiadomi. Zapytacie może, dlaczego chciałem dopuścić do tego łotrowstwa? Czy tylko dlatego, żeby zdobyć przeciwko nim dowody? Jeśli mam być szczery, przyznam, że trochę i dlatego, żeby dowieść tym ludziom, że w głowie psa chrześcijańskiego także mózg się znajduje i że nie byłem ani głuchy ani ślepy. Zamiar mój nie był dla mnie bezpieczny. Muzabir mógł z jakiegokolwiek powodu pchnąć mnie nożem, ale zdawało mi się, że mogę swojemu oku i zręczności zaufać. Dzieci dostały jeść już przedtem, ale nie spały jeszcze. Zapowiedziałem im, że przyjdzie tu pewien człowiek i że sięgnie mi do kieszeni. Z góry je jednak uprzedziłem, że nie mają się czego obawiać, oraz poleciłem im, żeby udawały, że śpią. Przyrzekły mi to, i byłem pewien, że dotrzymają przyrzeczenia. Potem położyłem oboje plecami do wejścia.
Ja sam położyłem się na prawym boku tak, że lampa oświetlała twarz moją. Właściwie powinienem był położyć się tak, aby twarz była w cieniu, chciałem jednak, aby łotr zaraz na wstępie nabrał przekonania, że śpię. Odpiąłem guziki bluzy, aby mógł z łatwością wsunąć rękę do kieszeni na piersiach. Ułatwiając mu zadanie, zmniejszałem tem samem niebezpieczeństwo, w którem się znajdowałem. Aby jednak być przygotowanym na wszystko, wsunąłem sobie rewolwer pod kark w ten sposób, że prawą ręką, którą miałem pod głową, mogłem go szybko wyjąć i odwieść kurek. W ten sposób byłem już przygotowany i na razie tylko tego pragnąłem, abym zbyt długo na muzabira czekać nie musiał.
Życzeniu mojemu stało się zadosyć. Oczy miałem przymknięte w ten sposób, że przez rzęsy widziałem rogożę. Poruszyła się całkiem lekko w jednym rogu na dole, poczem cicho podniosła się zwolna do wysokości około sześciu cali. Drab zaglądnął do środka a po chwili chrząknął. Oddychałem spokojnie, jak człowiek śpiący głęboko. Potem zakaszlał nie głośno wprawdzie, w każdym razie tak, że musiałbym się zbudzić, gdybym spał lekko. Nie poruszyłem się i na to. Zdjął mnie strach nie o siebie, lecz o dzieci; jeśliby bowiem które z nich zapomniało w krytycznej chwili o przestrodze, mogłoby być po mnie i po nich, a przynajmniej po ich wolności. Zacząłem przychodzić do przekonania, że brałem sprawę zbyt lekko.
Dzieci, jak się później dowiedziałem, słyszały kaszel, lecz sądziły, że to ja kaszlę. Nie mogły widzieć muzabira, a to, co czynił, działo się zupełnie bez szmeru do tego stopnia, że nic nie słyszały, a kiedy się oddalił, nie wiedziały wcale, że był w kajucie.
Kiedy nabrał. przekonania, że śpię mocno, wszedł, wsunąwszy pod rogożę najpierw głowę, potem ramiona i korpus. W prawej ręce trzymał nóż. Oczu nie spuszczał z mojej twarzy, a oczy te wyglądały, jak u dzikiego zwierza przed śmiertelnym skokiem. Kiedy już całe jego ciało było po tej stronie rogoży, chrząknął raz jeszcze. Nie poruszyłem się, więc szedł całkiem na pewno. Jak dalece był przezorny, świadczy o tem to, że zrzucił z siebie odzież zupełnie i ciemne ciało wysmarował. olejem. Ręce najsilniejszego i najzręczniejszego przeciwnika nie zdołałyby go uchwycić, bo musiałyby się z jego członków ześliznąć!
Teraz przysunął się do mnie, przyłożył mi ostrze noża do piersi a równocześnie położył palce lewej ręki na miejscu, w którem domyślał się portfelu. Poczuł go, podniósł bluzę i wyciągał pożądany przedmiot z kieszeni mojej tak powoli, że zdawało mi się, iż będzie do tego potrzebował całych kwadransów. Wkońcu znalazł się w posiadaniu portfelu. Odjął mi nóż od piersi i obmacał obydwiema rękami swoją zdobycz. Było tam jeszcze dość papieru, więc jakby zadowolenie przemknęło mu po twarzy.
Następnie rozejrzał się po kajucie, ażeby może jeszcze co zabrać. Ponieważ jednak nie obeszłoby się przytem prawdopodobnie bez szelestu, zadowolił się dotychczasową zdobyczą. Odwrót odbył się tak samo powoli i ostrożnie, jak przyjście. Nawet kiedy się znajdował już za rogożą, podniósł ją raz jeszcze, ażeby się upewnić, że spałem rzeczywiście.
Czekałem co najwyżej minutę, poczem zdmuchnąłem lampę, wziąłem rewolwer w rękę i zerwałem się z łóżka. Odchyliwszy nieco rogożę, zobaczyłem trzech łotrów, stojących obok tobołów z tytoniem, a mianowicie reisa, mego kochanego stracha numer trzeci i muzabira. Ten ostatni wdział już długą koszulę i obrócił się do mnie plecyma tak, że twarzy jego widzieć nie mogłem. Musiał właśnie skończyć przeszukiwanie mego portfelu, gdyż machał nim przed twarzami towarzyszy i powiedział im, jak się domyśliłem z jego gniewnych ruchów, że w nim poszukiwanych papierów nie znalazł.
Czwartego z ich grona, mianowicie sternika, nie było między nimi, zdawało mi się jednak, że wiadomość o obecnem miejscu jego pobytu na nic mi nie jest potrzebna, gdyż na razie miałem do czynienia tylko z muzabirem. Tak jednak nie było, jak się zaraz przekonałem. Odsunąwszy całkiem rogożę, wyszedłem na pokład. Wtem zabrzmiał tuż obok mnie okrzyk ostrzegawczy:
— Efendi, effendi!!
To sternik wołał. Był on przy sterze nie wiadomo dlaczego; schodził właśnie wązkimi schodami, wiodącemi obok mojej kajuty i zobaczył mnie. Teraz miałem sposobność przypatrzyć się godnej podziwu przytomności umysłu u złodzieja kieszonkowego. Z okrzyku sternika musiał wywnioskować, że jestem na pokładzie. Musiałem więc zbudzić się a może nawet zauważyć brak portfelu. Teraz miał dwie alternatywy przed sobą: albo zamordować mnie i potem zabrać papiery, albo uciekać. Wolał widocznie zaniechać pierwszej. Prawdopodobnie słyszał od mokkadema, że atak na mnie nie jest bezpieczny. Pozostało więc tylko drugie tj. ucieczka; z powodu jednak ewentualnych wypadków późniejszych musiał unikać pokazania mi swojej twarzy, ażebym go potem nie poznał. Takie musiały być myśli, które w jednej chwili przebiegły mu przez głowę. Każdy inny oglądnąłby się z powodu ostrzegawczego okrzyku, nawet reis i służący spojrzeli wstecz z przestrachem, kuglarz jednak nie odwrócił się wcale. Usłyszałem tylko szybkie, przytłumione, dosłyszalne jednak pytanie:
— Czy to rzeczywiście ten pies?
— Napewno — odpowiedział reis.
— A więc tym razem sprawa się nie powiodła.
— Odrzucił portfel tak, że papiery się rozleciały, pomknął jak wąż na pomost i zniknął w pomrokach wieczoru; gwiazdy zaczęły się wprawdzie rozżarzać i rozpędzać ciemności, lecz nie w tym stopniu, żebym mógł okiem zbiega doścignąć.
Ponieważ się pozbył mego portfelu, który mógł znowu do mnie wrócić, ucieczka jego nie sprawiła mi przykrości. Nie wiem, cobym był zrobił z muzabirem, gdybym go był pochwycił tak, jak zamierzałem. Oddać go mudirowi w Gizeh, policyi? Jakie kłopoty ściągnąłbym wtedy na siebie! A może puścić go wolno, powiedziawszy mu, co myślę? Poszedł sam i w ten sposób uwolnił mię od obowiązku wyrażenia mu mego zdania. Zapytałem więc sternika spokojnie bez cienia gniewu:
— Czemu tak krzyczysz? Czy aż w Kahirze mają słyszeć, że jestem tutaj?
— Przebacz, effendi! — odpowiedział. — Tak się zląkłem o ciebie.
— Czyż tak okropnie wyglądam?
— Nie nie — wyjąkał — ale... ale... sądziłem... myślałem...
— Co myślałeś?
— Myślałem, że śpisz i dlatego się przestraszyłem.
— Zupełnie, jakbym był widmem, które się zjawia niespodzianie.
— Tak, zupełnie tak! — rzekł uradowany, że podpowiedziałem mu jakąś choćby najlichszą odpowiedź.
— Żałuję bardzo — pocieszałem g0. — Spodziewam się jednak, że strach, jakiego ci napędziłem, nie zaszkodzi ci zbytnio. Chodźmy do reisa.
Poszedł ze mną. Podczas tej krótkiej rozmowy nie spuściłem tamtych dwu z oka. Schylili się czemprędzej, by pozbierać moje papiery, włożyli je do portielu, który potem zniknął pod opończą reisa. Ja także coś schowałem, a mianowicie rewolwer, który wydał mi się teraz niepotrzebny, przynajmniej na pierwsze chwile. Złodziej kieszonkowy mógł wrócić w ciemności i rzucić się na mnie. Może tylko w pierwszej chwili dał dziś za wygraną. Polecono mu, aby mi zabrał papiery i muzabir mógł przypuszczać, że jeżeli ich nie miałem w portielu, to prawdopodobnie schowałem je do którejś kieszeni. Skoro chciał mnie pchnąć nożem, gdybym się poruszył podczas kradzieży, nie cofnąłby się był pewnie przed zamordowaniem mnie później, byle tylko dopiąć swego celu. Należało więc uważać, czy przypadkiem nie wróci, a to było możliwe przy dobrem oświetleniu. Musiałem je mieć natychmiast bez długiego gadania. To też zapytałem reisa całkiem uprzejmie:
— Czy masz pochodnie na statku?
— Nie. Na co to pytanie? — odpowiedział tonem zdumienia.
— Ponieważ sądzę, że musisz mieć coś takiego, na wypadek, gdyby kiedyś wypadło oświetlić jasno statek i wodę.
— W takim wypadku stawiamy miskę ze smołą na przedzie i na tyle okrętu.
— Gdzie są te miski?
— Tam na przodzie w komórce.
Wskazał na dziób okrętu, gdzie znajdowała się skrzynia z desek, podobna do szafy. Wziąłem bez ceremonii latarnię, poszedłem tam, otworzyłem szafę i zobaczyłem dwa żelazne naczynia oraz zapas smoły. Napełniłem jedno z nich, zapaliłem od latarni kawałek smoły, którego płomień ogarnął wkrótce inne.

— A to co? Co ci wpadło do głowy? — zapytał reis, który poszedł za mną z obu towarzyszami.
Tom XIV.
Na okręcie niewolników. Czarownik umknął przed jasnością smolnego płomienia.

— Zapytaj lepiej, co tamtemu wpadło do głowy — odparłem, wskazując na pomost, po którym właśnie przebiegała postać ludzka ku brzegowi. Kuglarz zamierzał widocznie powrócić. Stał już na desce, łączącej pokład z brzegiem, ale uciekł przed jasnością, którą rozlewał płomień smolny.
— Kto to jest? Kogo masz na myśli? Ja nic nie widzę! — rzekł reis, pomimo że musiał widzieć tę postać tak samo dobrze, jak ja.
— Jeśli nie wiesz istotnie, to ci powiem — zawołałem, zapalając drugą miskę smoły i niosąc ją ku sterowi. W ten sposób oświetliłem pokład w przeciągu dwu minut, czego nie wytargowałbym od reisa nawet w przeciągu godziny. Zszedłem następnie po wązkich schodach na dół i wciągnąłem na pokład pomost, do której to czynności zazwyczaj dwóch ludzi używano.
— Ależ, efiendi, jaki duch w ciebie wstąpił! — zawołał reis. — Na Allaha, nie wiemy, co z tobą począć i co myśleć o tobie!
Stał z obydwoma innymi pod masztem. Poszedłem do niego i odparłem:
— Jaki duch wstąpił we mnie? To tu widocznie są duchy. Właśnie chciał jeden z nich wrócić na statek, ale go ogień smolny przepłoszył. Przecież ten poczciwy sługa kajutowy myślał przedtem, że ja sam jestem widmem. A tymczasem on się teraz w widmo zamienił.
— A ty! — spodziewam się, że temu nie zaprzeczysz.
— O, Allah! Ja mam być widnem! Effendi, dusza cię opuściła. Przyjdź do siebie!
Oparłem się o maszt. Oba płomienie oświetlały brzeg i całe otoczenie statku, a zarazem twarze obu poczciwców, nie wiedzących, czy mają postąpić ze mną grzecznie, czy po grubijańsku. Najmilszem byłoby im to drugie, lecz niespokojne sumienie skłoniło ich do tego, że jeszcze czekali.
— Tak, tak, jesteś widmem! — potwierdziłem poufale, kiwając głową. — Ja do siebie przychodzić nie potrzebuję, ty natomiast musiałeś zapomnieć o sobie samym; wszak jesteś widmem numer trzeci.
Rozkoszny był widok miny, którą przybrał, kiedy cofnąwszy się o dwa kroki, zapytał mnie, jąkając się co chwilę.
— Strachem trzecim...? Nie rozumiem.
— Więc zrobię ci tę przyjemność i przyjdę z pomocą twojej pamięci. Pierwszego ducha związałem w moim pokoju, drugiego powaliłem kolbą na dziedzińcu, a trzeciego Ścigałem do ogrodu, ale mi uciekł. Czy pojmujesz mnie teraz?
— Jeszcze wciąż... nie pojmuję — wyjąknął.
— Nie? A przecież powiedziałeś przed chwilą tym dwu ludziom, którzy stoją przed tobą, że zhańbiłem blask twego istnienia, i że jeszcze z miesiąc ponosisz na twarzy ślady mojej pięści.
Nie odpowiedział, lecz spojrzał na tamtych dwu, którzy spozierali to na niego, to na mnie, to znów na niego i milczeli.
— Za to — mówiłem dalej — życzyłeś mi, żeby szatan rozszarpał moje ciało na tysiąc kawałków, a duszę moją dał na pożarcie najsilniejszym płomieniom piekła.
Zaskoczony patrzył na mnie jak nieprzytomny i ani słowa ze siebie nie wydobył, ale stary reis był zatwardziałym grzesznikiem i był na tyle zuchwały, że mi powiedział:
— Effendi, nie wiem, co cię skłania do mówienia takich srogich słów temu pobożnemu i prawowiernemu człowiekowi. Chcę...
— Polecić mi go, nieprawdaż? — wpadłem mu w słowo. — Przecież mu to nawet przyrzekłeś. Ma on zostać moim służącym i oddać mnie w ręce mokkadema.
Sternik, który, jak się pokazało, był tchórzem pierwszej wody, przeraził się okropnie, usłyszawszy słowa, które z ich ust poprzednio wyszły, wkońcu nie mógł dłużej wytrzymać i zawołał, podniósłszy obie ręce do góry i złożywszy je nad głową.
— Ia Allah, ia faza, ia hiaran — o Boże, co za strach i przerażenie! To człowiek wszechwiedzący! Idę, biegnę, znikam.
Chciał odejść, przytrzymałem go jednak za ramię i zawołałem tonem rozkazującym:
— Zostań! Jeśli słyszałeś, o czem ci dwaj przedtem ze sobą mówili, to możesz także usłyszeć, co ja im powiem.
Poddał się swemu losowi i został. Reis uważał za stosowne nie wiedzieć o niczem, gdyż ofuknął mnie gniewnie:
— Elffendi, ja zwykłem być uprzejmym dla moich podróżnych, jeśli jednak ty...
— Uprzejmym? — przerwałem mu. — Czy to uprzejmie nazywać mnie psem chrześcijańskim, mówić, że mam wprawdzie głowę, ale brak mi rozumu, że mam oczy i uszy, a mimoto jestem ślepy i głuchy? Czy o uprzejmości świadczy to, że uważałeś za wskazane, aby mnie ten drab zamordował?
— Zamordował? — przerwał mi tonem dotkniętej niewinności.
— Nie wystarczyło ci, żeby mi tylko portfel zabrać? — mówiłem dalej.
— Portfel? — powtórzył. — Co mnie obchodzi twój portfel?
— Nic, całkiem nic; to czysta prawda, jednak masz go przy sobie! Oddaj go!
Na te słowa wyprostował się, jak tylko mógł najbardziej, i fuknął na mnie:
— Effendi, jestem muzułmaninem, a ty chrześcijaninem. Czy ty wiesz, co to znaczy w tym kraju? Zresztą ja jestem reisem, a ty moim podróżnym. Czy wiesz, co to znaczy tu na pokładzie.
— Wkońcu — uzupełniłem jego przemowę — jestem człowiekiem uczciwym, a ty jesteś łotrem. Czy wiesz, co z tego wynika? Nie jesteśmy jeszcze w Sudanie, lecz tutaj w Gizeh, gdzie wedle własnych słów twoich konsulowie nasi mają władzę, której się boisz. Muzabir uszedł i...
— Muzabir? — krzyknął sternik. — On wie o wszystkiem, o wszystkiem, nawet o tem.
— Tak, tak, istotnie wiem o wszystkiem. Reis żartował sobie ze mnie, sądząc, że jestem za głupi, by zauważyć cokolwiek. Powiedział, że prawdziwy wierny zauważyłby natychmiast, że się zbliża niebezpieczeństwo. No i cóż, wy prawdziwi muzułmanie? Kto był mądrzejszy, wy czy ja? Stu drabów w waszym gatunku nagromadzi wprawdzie dość przewrotności i złości, ale nie tyle mądrości i prawdziwego sprytu, co jeden dobry chrześcijanin. Wy pobożni stronnicy świętej Kadiriny, chcecie mnie okraść, zniszczyć i zabić! Ale ja się z was śmieję. Ja wiedziałem, że Muzabir tu przyjdzie; pozwoliłem zabrać sobie pulares, ale przedtem schowałem gdzieindziej dokumenty, podpisami zaopatrzone. Oto są!
Wydobyłem papiery, pokazałem im, a potem schowałem i mówiłem dalej:
— Tam obok tobołów z tytoniem stał złodziej. Nie znalazłszy papierów, rzucił portfeli umknął, kiedy się zbliżyłem. Ty go schowałeś, reisie; jato widziałem. Oddaj go!
— Ja go nie mam! — zgrzytnął.
— Nie? Przypatrzno się nosowi tego stracha! Czy chcesz także mieć taki? Chcesz poznać moją rękę. Dawaj, albo ci go odbiorę!;
Przystąpiłem groźnie do niego a on się cofnął, sięgnął pod suknię i zawołał szyderczo:
— Mam pulares, ale on nie twój, lecz Nilu. O, patrz?
Wyjął portfel i chciał go wrzucić do wody. Byłem na to przygotowany. Jeden szybki skok, jeden chwyt i miałem go w ręku. Stał przez chwilę, jak skamieniały, potem zacisnął pięści i rzucił się na mnie. Podniosłem nogę i kopnąłem go w brzuch tak silnie, że zatoczył się w bok, zachwiał i runął na ziemię.
— Na Allaha, reisie, gwałtu, co za nieszczęście i klęska! — biadał sternik, spiesząc do swego przełożonego, ażeby mu dopomódz przy wstawaniu. Tymczasem miły służący stał, jak żak, i nie mógł się ruszyć.
— Jak ośmieliłeś się podnieść na mnie rękę? — huknąłem gniewnie na kapitana. — Zachciało ci się, postarzały, nędzny żeglarzu, walki z młodym Frankiem. Tylko swemu wiekowi zawdzięczasz to, że nie ukarałem cię inaczej, a złości twej, że nie tknąłem cię ręką, ale nogą kopnąłem. Zaprowadźcie go do tobołów z tytoniem, niech sobie tam usiądzie i dowie się, czego żądam od niego.
Rozkaz ten odnosił się do dwu pozostałych i usłuchali go zaraz. Reis źle się wybrał a kopnięcie przywiodło go do poznania własnej słabości. Prowadzony z prawej i z lewej strony, trzymał obie ręce na brzuchu, i wlókł się, kulejąc, stękając i chwytając powietrze. Usiadł ciężko na najbliższym tobole, jakby na pół żywy. Poszedłem za nim. Tego starca było mi jednak żal. Nie należy człowieka sądzić wedle tego, czem jest, lecz jak do tego doszedł. Reis był całkiem złamany. Czego nie dokazało żadne słowo moje, żaden z przytoczonych dowodów, to udało się mojemu butowi. Ten starzec siedział teraz skurczony i nie miał odwagi spojrzeć mi w oczy. Dlatego miałem dla niego nawet nieco współczucia, kiedy się po chwili odezwałem:
— Pojmiesz chyba, że teraz nie mogę mieć z tobą już nic wspólnego. Nie jadę z tobą dalej.
— Jedź z dyabłem i do piekła! — fuknął na mnie, jak kot.
— Ile zapłacił Murad Nassyr za moją podróż?
— Tylko sto piastrów — odrzekł, domyślając się dalszego ciągu.
— Nie kłam, bo dwieście za mnie, a sto za murzynięta. Powiedział mi to, zanim wszedłem na pokład, a jemu więcej wierzę, niż tobie.
— Sto! — twierdził uparcie.
— Trzysta! Oddasz mi je, gdyż opuszczam twoją Dahabijeh.
— Dał tylko sto. Rozkosz mi sprawisz, kiedy mi się z oczu usuniesz. Zabieraj się czemprędzej! Jechałeś jednak ze mną z Bulaku do Gizeh, a to kosztuje pięćdziesiąt piastrów, oddam ci zatem tylko resztę, to jest pięćdziesiąt.
— Za tę krótką przestrzeń pięćdziesiąt piastrów? Dobrze, dobrze; licz sobie, jak chcesz, nie mam nic przeciwko temu. Nie odejdę jednak stąd, dopóki policya tutejsza nie rozstrzygnie tej sprawy.
— To może trwać kilka tygodni.
— Ja wiem, ale mam czas.
— Ja także!
— A przytem wyjdzie może na jaw, dlaczego nie jadę dalej. Ja będę czekał na wyrok na wolnej stopie, a wy będziecie w więzieniu rozmyślali nad tem, czy należy chrześcijanina uważać za giaura i głupca.
Odszedłem od tej nieszczęsnej grupy i chodziłem po pokładzie od strony Gizeh. Rzuciwszy okiem na brzeg, zauważyłem trzy postacie męskie, oświetlone płomieniami smolnymi. Muzabira przy nich nie było. Otaczała nas cisza wieczorna; ponieważ mówiliśmy głośno, krzykliwie nawet, można nas było z brzegu dosłyszeć. Miejsce, w którem staliśmy na kotwicy, wyglądało dość pusto.
Kiedy stanąłem, by się przypatrzyć tym trzem osobom, przystąpiła jedna z nich bliżej i zapytała:
— Czy to Dahabieh „Es Semek“?
— Tak — odpowiedziałem.
— A ty jesteś podróżnym?
— Tak jest.
— Skąd?
— Jestem Frankiem z Almanii[8].
— Frankiem? — zawołał z widoczną radością, iż ma przed sobą Europejczyka. — Nie bierz mi tego za złe, że cię zapytam, dokąd zmierzasz!
— Do Sijut.
— Tym statkiem? Miej się na baczności!
— Przed kim?
— Przed wszystkimi, w których towarzystwie podróżujesz. Przechodząc tędy, widziałem myszkującego tu człowieka, którego znam bardzo dobrze. Chciał widocznie słyszeć, o czem u was mówiono. Był to muzabir.
— Był tu na statku, żeby mnie okraść, ale mu się to nie udało.
— Dziękuj Allahowi, że tak się stało! Bardzo łatwo mogło być gorzej, znacznie gorzej.
— Czy macie czas?
— Mamy.
— Proszę was na chwilę na statek.
Trąciłem pomost tak, że się zaczepił o brzeg; równocześnie poczułem, że mię ktoś pochwycił z tyłu i pociągnął. Był to reis. Szepnął mi, jakby nie chciał, żeby go dosłyszano z brzegu, głosem stłumionym:
— A tobie co przychodzi do głowy? Kto tu ma prawo ludzi zapraszać, ja, czy ty?
— My obaj.
— Nie, tylko ja. A właśnie tego człowieka, którego poznaję po głosie...
— Utknął i nie miał odwagi mówić dalej, gdyż owi trzej ludzie wchodzili właśnie na pokład. Na ich widok zniknął sternik czemprędzej w jednym z otworów pokładu, a mój służący podążył za nim równie szybko. Reisowi byłoby może także przyjemniej znaleźć się gdzieś w większem oddaleniu, gdyż ludzie ci byli mu bardzo nie na rękę, lecz nie mógł ani zniknąć, ani ich odprawić. Został więc, skrzyżował ręce na piersiach, dotknął prawicą czoła, ust i serca i skłonił się prawie tak nizko, jak marszałek domu mojego Turka. Z tego pozdrowienia można było wnosić napewno, że przybysze, a przynajmniej pierwszy z nich, nie byli ludźmi zwykłymi.
Pierwszy był to mężczyzna w sile wieku, dobrze zbudowany i jak spostrzegłem, elegancko ubrany. Miał on na sobie szerokie białe spodnie, ciemne meszty, złotem wyszywaną bluzę, a na biodrach czerwony jedwabny pas, u którego wisiała krzywa szabla; z za pasa wyzierały złotem i kością słoniową wykładane głownie pistoletów. Z ramion zwisał mu biały jedwabny płaszcz. Turban był z tej samej materyi i tego samego koloru. Twarz jego, której ciemne oczy przyglądały mi się z badawczą życzliwością, okolona była pełną, czarną p | brodą, tak piękną, jaką rzadko kiedy widywałem. Nie spojrzawszy na reisa, pozdrowił mnie:
— Niechaj Allah obdarzy cię dobrym wieczorem!
— Bądź szczęśliwy! — odrzekłem równie krótko, jak uprzejmie.
Towarzysze jego skłonili mi się w milczeniu, na co odpowiedziałem takim samym ukłonem. Następnie zwrócił się przybysz do reisa i zapytał surowo:
— Czy znasz mnie?
— Miałem już kilkakroć szczęście oglądać twoje oblicze — odpowiedział zapytany utartą formułą wschodnią.
— Nie wiem, czy wielkie to było dla ciebie szczęście. Czy niema tutaj jeszcze dwu ludzi?
— Jest sternik i służący dla obcych.
— Nikogo więcej?
— Nie, sijadetak; moi majtkowie poszli do kawiarni.
— No, a czemuż ci dwaj zniknęli? Gdzie się udali? Czy może na dół do szczurów?
Reis nie miał odwagi odpowiedzieć i spuścił głowę.
— A więc tak, tak! Wiem dobrze, czego tam chcą. Zawołaj ich natychmiast, jeśli nie chcesz dostać harapem!
Mówiąc to, wskazał na swego towarzysza, któremu zwisał od pasa wiele obiecujący harap. Ten człowiek umiał rozkazywać. Reis nazwał go „sijadetak“, co znaczy „twoja wspaniałość“, a tego wyrażenia używa się tylko względem osób, którym należy okazać uszanowanie. Stary pospieszył do otworu, ażeby drabów przywołać. Wkrótce ukazali się obaj zbiegowie i usiedli w przygnębieniu. Tymczasem obcy skinął na mnie, żebym szedł za nim. Poszedł ku sterowi, gdzie leżał dywan, wskazał nań i powiedział:
— Usiądź obok mnie, gdyż zdaje mi się, że będziemy musieli odbyć naradę i przyjmij odemnie europejskie cygaro.
Usiadłem po jego prawym boku, a trzeci nasz towarzysz po lewym. Był on podobnie ubrany, tylko skromniej i także miał szablę przy boku. Posiadacz harapa stanął kilka kroków za nami. Na skinienie pana wydobył z za pasa etui z cygarami, otwarł je i podał. Władca wyjął dwa cygara i jedno z nich mnie podał, a drugie sam zapalił. Pierwszy towarzysz nie otrzymał żadnego, a drugi musiał nam usłużyć ogniem. Mogło to być cygaro wartości dziesięciu centów, trudno się jednak domyśleć, ile ten Egipcyanin istotnie za nie zapłacił. Ponieważ przypatrywał mi się badawczo, nadałem twarzy wyraz zadowolenia i puszczałem dym z najrozkoszniejszą miną w ten sposób, że mieszał się z dymem stojącej obok nas miski ze smołą. Cieszyło go to widocznie, że palę z zadowoleniem, gdyż zapytał mnie tonem chłopca, który darował drugiemu kawałek migdała w cukrze:
— Nieprawdaż, że smakuje?
— Znakomite! — oświadczyłem.
— Powiadają, że Koran zabrania cygar. I cóż ty na to?
— Nie mógł ich zabronić, gdyż w czasach, w których powstał, cygar jeszcze nie znano.
Egipcyanin spojrzał na mnie zdziwiony, a potem rzekł:
— Allah! To całkiem słuszne! Niechno mi z tem teraz kto przyjdzie! Mówią jednak niektórzy tłómacze Koranu, że i tytoń zakazany.
Zachowanie się jego uprawniało mię do pewnej swobody, odpowiedziałem mu przeto odpowiednim tonem:
— Nie pozwalaj w siebie wmawiać byle czego! Kiedy w Ameryce ujrzano poraz pierwszy ludzi palących, upłynęło ośmsetsiedmdziesiąt lat od Hedżiry.
— Co ty mówisz? Skąd takie wiadomości, i to nawet z datami i znasz nawet Hedżirę? Wy Frankowie wiecie wszystko; widziałem takich, którzy znali koran i wszystkie objaśnienia znacznie lepiej ode mnie. Allah jest wielki a wy mądrzy. Czy widywałeś kiedy cesarzy?
— Często.
— Allah! Jakżeś szczęśliwy. Więc jesteś pewnie oficerem?
— Nie. Nie biorę udziału w bitwach, ale za to zużywam jak najwięcej atramentu i psuję po kilkaset stalówek rocznie.
— A zatem domyślam się! Jesteś uczonym a może nawet muzannifem[9], i przybyłeś tu, aby o nas książkę napisać?
— Zgadłeś! — potwierdziłem.
— To pięknie, to dobrze, to mnie cieszy niezmiernie, Ja także chciałem napisać książkę.
— O czem?
— O niewolnictwie.
— To temat wielce zajmujący. Mam nadzieję, że wykonasz ten dobry zamiar.
Napewno! Brak mi tylko jednej rzeczy, tylko jednej: tytułu. Bo słuchaj! Tytuł, to głowa książki, a jeśli głowa do niczego, to głupie i całe ciało. Ale skąd mam wziąć mądry tytuł? Ty jesteś zawodowcem i może mi dasz jaką radę.
— Są pisarze, piszący bardzo dobre książki, a nie znajdują dla nich dobrych tytułów; inni znowu mają głowy pełne doskonałych tytułów, a nie sklecą ani jednej rozumnej stronicy.
— Być może. No, a co myślisz o mnie?
— Mamy u nas przysłowie: „Mów, jak cię matka nauczyła“! Czy to rozumiesz?
— Tak; należy mówić szczerze i poprostu.
— Otóż ja tak myślę i piszę.
— Jaki poradziłbyś mi tytuł?
— Na przykład: „Zaraza niewolnictwa w Sudanie“, albo „Targ niewolników a ludzkość“.
Kogoś innego stropiłaby może moja odpowiedź, on jednak uderzył się rękami po kolanach i zawołał uradowany:
— Mam, mam! Aż dwa tytuły naraz i to te same, które i ja także uważałem za najlepsze a tylko formy odpowiedniej dla nich znaleźć nie mogłem. Teraz brakuje tylko przedmowy.
— A czy nie brak ci także wstępu?
— Zapewne, gdyż nie można zaczynać zaraz po przedmowie. A potem samo niewolnictwo. Poradź mi, co mam o niem napisać i jak?
— A wreszcie zakończenie! — zauważyłem z wielką powagą.
— Oczywiście. Zakończenie, to główna rzecz; jeśli ono nie dobre, to książka wygląda tak, jak koń bez ogona. A wkońcu kiedy będę już gotów, kto ją wydrukuje? Nie mógłbyś mi wskazać wydawcy?
Teraz nie jeszcze, gdybyśmy o tem obszerniej pomówili, to może wpadłoby mi coś właściwego do głowy.
Szczególna rzecz! Niedawno temu byłem w niebezpieczeństwie śmierci, a teraz siedziałem na tem Samem miejscu i bawiłem się arcykomiczną rozmową. Kiedy ten człowiek wszedł na statek i zdruzgotał formalnie reisa, wydał mi się baszą o największej liczbie buńczuków, a teraz dowiedziałem się, że chce pisać książkę, do której brak mu ni mniej, ni więcej, tylko wszystkiego. Jego zachowanie się wobec reisa kazało mi oczekiwać katastrofy, a teraz gawędził ze mną, jak gdyby na statku wcale reisa nie było. I skąd temu muzułmaninowi przyszło do głowy, zajmować się kwestyą niewolnictwa? Powiedziałem ostatnie słowa dla żartu tylko, lecz podchwycił je natychmiast i zawołał:
— Któż ci powiedział, że nie będziemy o tem mówili? Ty dążysz do Sijut i ja także.
— A to co innego! — odrzekłem.
— Pojedziemy razem; nie zostaniesz przecież na tej Dahabieh.
— Istotnie nie mam zamiaru tu zostać, lecz reis nie chce mi zwrócić pieniędzy. Zapłaciłem mu już drogę aż do Sijut.
— Żądałeś zwrotu pieniędzy? Dlaczego? Z jakiego powodu chciałeś ten statek opuścić?
— Hm! Wzgląd na siebie samego nie pozwala mi o tem mówić.
— Czemu?
— Bo byłbym zmuszony zabawić dłużej tutaj w Gizeh, a nie mam czasu.
— Ale wzgląd na mnie nakazuje ci to powiedzieć. Ostrzegałem cię przed tą Dahabieh, nie wiedząc jeszcze, że zamierzasz statek opuścić. Byłem tak niegrzeczny, że ci pytania zadawałem, nie powiedziawszy wprzód, kim jestem. Muszę to naprawić i uzupełnić. A może już sam odgadłeś?
Spojrzał na mnie bokiem z tak dobrotliwem szelmostwem, iż przeczułem, że go rychło polubię. Nie był to zagorzały muzułmanin; posiadał żywe usposobienie, energię i dużo poczciwości. Nie był to leniwy, tępy mieszkaniec Wschodu, który nicość swoją uważa za wszystko i zgoła nic o świecie wiedzieć nie pragnie. Ogarnęło mię teraz żywe pragnienie odbyć podróż z nim razem.
— Jesteś oficerem — odpowiedziałem.
— Hm! — mruknął z uśmiechem. — Właściwie nie, a jednak nieźle odgadłeś. Nazywam się Achmed Abd el Inzaf.
To znaczy: Achmed, sługa sprawiedliwości. Czy on zawsze nosił to miano, czy też otrzymał je dzięki obecnemu zawodowi? Powiedziałem mu swoje nazwisko, a on mi oświadczył:
— Jestem także reisem i ty powinieneś przesiąść się na mój statek.
Nie mogłem nie spojrzeć nań z niedowierzaniem. Ten człowiek miałby być kapitanem jakiejś tam Dahabieh, przewożącej z górnego Nilu kauczuk i liście Senesu? Chyba nie.
— Nie wierzysz? — zapytał. — W takim razie powiem ci, że noszę tytuł reis effendina[10], który tylko mnie jednemu przysługuje.
— Kapitan wicekróla? W tem jest coś szczególnego!
— Zapewne. To coś związane jest bardzo ściśle z książką, którą mam zamiar napisać. Ja ci to wytłómaczę. Handel niewolnikami jest zabroniony, a mimoto uprawia się go wciąż jeszcze. Nie domyślisz się, ile ludzi ginie rocznie z tego powodu.
— Czy ja to wiem, zaraz ci wyjaśnię. Mówmy tylko o Egipcie, gdzie handel niewolnikami zniesiono. Z nad górnego Nilu przewozi się 40.000 niewolników przez Morze Czerwone. Z tego idzie 16.000 do innych okolic, a 24.000 do Egiptu. Do tego należy dodać 46.000 ludzi, których się przewozi Nilem i drogami lądowemi do Nubii i do Egiptu. Kraj ten otrzymuje zatem przez cztery porty i czternastu drogami lądowemi rocznie 70.000 niewolników. Do tego należy dodać, że na jednego niewolnika przypada przynajmniej czterech zabitych podczas obławy, lub ginących podczas transportu. Z tego rachunku wynika, że krainy Sudanu tracą dla samego Egiptu rokrocznie po 350.000 ludzi. Czy mam ci mówić także o niewolnictwie w innych krajach?
Spojrzał na mnie szeroko rozwartemi oczyma i nic nie odpowiedział.
— Czy mam ci powiedzieć, że haremy w Konstantynopolu roją się od dziesięcio do czternastoletnich Czerkiesek, za które dziś płaci się po dwadzieścia talarów, a przedtem były ośm razy droższe? Ile tam musi być murzynów i murzynek? A jednak ambasady wysokiej Porty zapewniają nas, że handel niewolnikami już nie istnieje.
— A zatem ty, effendi, wiesz o tem wszystkiem, wiesz nawet znacznie lepiej i dokładniej ode mnie! — przyznał. — Wy, Europejczycy, wiecie rzeczywiście wszystko, wszystko.
— No, wiemy przynajmniej, że się policzy za mało, jeśli się przyjmie, że kraje sudańskie tracą rokrocznie przeszło milion ludzi w obławach na niewolników. Takie liczby musisz w swojej książce uwzględnić.
— Podam je; na Allaha, podam! Nie zapomnij tych liczb, gdyż podyktujesz mi je przy sposobności. Ale sam przerwałem sobie przedtem, mówiąc, że handel niewolnikami trwa w dalszym ciągu. Mnóstwo okrętów płynie z niewolnikami w dół Nilu. Posiadamy policyjne okręty, mające śledzić ten handel, lecz kapitanowie są nieuczciwi. Te psy łączą się z łowcami niewolników. Potrzeba więc sprawiedliwego i uczciwego człowieka, któryby gorliwie nad tą sprawą czuwał i ja nim jestem. Nazywam się Abd el Inzaf, sługa sprawiedliwości, zrozurmiałeś? Jestem zaś reisem effendina czyli kapitanem naszego pana. Od niedawna nim jestem, mimoto jednak już wszystkie łotry mnie znają, gdyż nie przepuszczę żadnemu, choćby mi ofiarował, nie wiem ile pieniędzy. Okręt mój nazywa się Esz Szahin[11]. Pędzi szybko, jak sokół i napada, jak sokół. Żadna Dahabieh, żaden sandał, żaden noker nie zdołają przed nim umknąć. Czy chcesz go widzieć?
— Jestem nawet bardzo ciekawy.
— Stoi niedaleko stąd, przy brzegu. Musiałem dziś wylądować w Gizeh, gdyż pragnąłem pomówić z Mudirem. Gdy nadszedł wieczór, poszedłem brzegiem, bo takie przechadzki często dobry połów mi dają. I dziś także gruba ryba wpadnie mi w ręce.
— Któż taki?
— Ta właśnie Dahabieh.
— Czyż być może? Ależ ona dopiero dzisiaj wypłynęła z Bulaku.
— Tak, niewolników nie wiezie, ale ja już od dawna śledzę ją i jej reisa. Wnętrze tego okrętu urządzone tak, jak tego potrzeby handlu niewolnikami wymagają. Już ja ten statek znam. Przecież nie byłeś jeszcze pod pokładem!
— Pod pokładem nie byłem, ale dlaczego reis tak się przeraził mojem przybyciem? Dlaczego sternik zniknął natychmiast w otworze? Chyba tylko dlatego, żeby tam na dole coś zmienić, albo ukryć. Zobaczysz wkrótce, że się nie mylę. Ale smoła się kończy. Niech reis znowu miski napełni; jeśli się nie pospieszy, dostanie harapem.
Rozkaz ten zwrócony był do drugiego towarzysza; odszedł on zaraz, by go wykonać.
Co za spotkanie! Mój nowy znajomy był więc, żeby się tak wyrazić, oficerem marynarki i polował na handlarzy niewolników. Ogromnie rad byłem z tej znajomości, obiecywała mi ona wiele, a nawet bardzo wiele.
Stary reis przywlókł smołę, nie śmiejąc podnieść wzroku. Gdy odszedł, nawiązał reis effendina przerwaną rozmowę:
— No, teraz wiesz już, kim jestem i jaki mój zawód. Czy sądzisz jeszcze ciągle, że należy przede mną zatajać, dlaczego chciałeś opuścić tę Dahabieh?
— Może właśnie dopiero teraz. Zatrzymanoby mnie tutaj, a ja muszę jechać do Sijut, by tam czekać na przyjaciela.
— W takim razie przyrzekam ci, że podróż twoja nie dozna zwłoki. Udaję się nad górny Nil do Chartumu i jeszcze dalej, więc przybiję w Sijut do brzegu. Odpływam stąd pojutrze; otóż pójdziesz do mnie na statek, oczywiście jako mój gość, gdyż dla zarobku podróżnych nie przewożę. Dobrze?
Kiedym się jakiś czas wahał, podał mi rękę i zawołał:
— Zgódźże się, bardzo cię o to proszę! Nie ja tobie, lecz ty mnie wyrządzisz przysługę.
— A zatem dobrze i oto moja ręka! Jadę z tobą do Sijut.
— Bardzo chętnie zabrałbym cię dalej z sobą, ale skoro masz czekać na przyjaciela, to musisz oczywiście danego mu przyrzeczenia dotrzymać. A teraz opowiadaj, co się tu stało!
— To nie wystarczy; muszę opowiedzieć więcej opowiedzieć i to, co przedtem zaszło, ty jednak nie będziesz miał czasu wysłuchać mnie do końca.
— Ja mam dziś dość czasu, gdyż muszę czekać, dopóki nie nadejdą majtkowie. Ciekawym, dlaczego ten drab wysłał wszystkich swoich ludzi ze statku!
— Tylko z mego powodu.
— Tak? Rzeczywiście? To podwaja moją ciekawość. A zatem od początku! Nie krępuj się! Mój sąsiad, to sternik ze „Sokoła”, a tamten z harapem, to mój ulubieniec, prawa ręka; zrobią wszystko, co każę. Już niejeden handlarz i właściciel niewolników poczuł na swoim grzbiecie tę moją szybką, chętną i dość silną rękę i w ten sposób poznał moje hasło: „Biada temu, kto krzywdę wyrządza“.
Nie opierałem się dłużej i zacząłem opowiadanie od chwili, kiedy mię Turek zawołał do kawiarni. Zajmującym był wyraz twarzy reisa effendiny, zdradzający, że z każdą chwilą rosła jego uwaga i coraz większe było jego zaciekawienie. Nie przerwał mi ani słowem, ani jednym okrzykiem; kiedy jednak doszedłem w opowiadaniu do chwili, w której podsłuchałem reisa i kiedy powiedziałem mu, co mówili i postanowili, położył mi rękę na ramieniu i przeprosił:
— Wybacz na chwilę! — a zwróciwszy się do „prawej ręki“ dodał: Spiesz na naszego „Sokoła“ i sprowadź dziesięciu ludzi, by obsadzić Dahabieh! Ja zmuszę tę zgraję, by pamiętała o dziewięćdziesięciu-dziewięciu wzniosłych własnościach Allaha. A teraz, proszę dalej, effendi!
— To ty nie jesteś członkiem świętej kadiriny? — spytałem.
— Nie, wogóle nie jestem członkiem żadnego bractwa. Mahomet był prorokiem i Jan był prorokiem. Allah jest miłością i sprawiedliwością, Allah jest i twoim Bogiem. My ludzie jesteśmy wszyscy dziećmi Boga, mamy się nawzajem miłować i być wobec siebie sprawiedliwymi. Cenię wiarę, w której na świat przyszedłem, ale nie poniżam drugiego; nie chcę nawracać i nie pozwolę siebie nawracać. Oczy moje mogą widzieć tylko rzeczy ziemskie, a dopiero po śmierci ujrzą rzeczy niebieskie. Dlaczego miałbym spierać się O to, kto Boga wielbi prawdziwie? Jesteśmy jedną wielką rodziną i mamy jednego ojca. Każde dziecię ma swoje odrębne dary i właściwości, więc na swój sposób rozmawia z ojcem. Podaj mi rękę, effendi! Ty jesteś chrześcijaninem a ja muzułmaninem, ale jesteśmy braćmi i jesteśmy posłuszni ojcu, ponieważ go kochamy!
Wyciągnął do mnie rękę, którą serdecznie uścisnąłem. Czyż miałem mu powiedzieć, że jako chrześcijanin nie mogę się z nim zgodzić? Milcząc, nie zmieniałem się w muzułmanina, a pozwalając mu mówić, dałem mu sposobność mówienia tak, jak mówi prawdziwy chrześcijanin. Wyrzekając się zachłanności Islamu, przestawał być mahometaninem. Uczynił przez to wielki krok ku chrześcijaństwu, a niewczesną repliką mogłem go tylko skłonić do cofnięcia tego niezwykłego kroku. Wiedziałem zresztą, że misyonarzem jest nietylko ten, co naucza słowami, ale i ten, co czynami drugim przykład daje. Czyn działa często potężniej, aniżeli słowo; czasem i milczenie jest czynem, choćby tylko takim, który zapobiega zgorszeniu.
Opowiadałem dalej; kiedy dobiegłem do końca, wrócił „ulubieniec“ i „prawa ręka“. Poustawiał on dziesięciu uzbrojonych ludzi w rozmaitych miejscach pokładu, gdzie pousiadali; ukryli się za wyższym pokładem, ażeby ich z brzegu nie można było zobaczyć. Następnie zbliżył się do nas i oznajmił:
— Emirze, statek obsadzony, ale kiedyśmy nadchodzili, stał tam pod drzewem człowiek, który się ostro wpatrywał w Dahabieh. Wydało mi się to podejrzanem i kazałem go pochwycić, zdołał jednak dość wcześnie umknąć. Jeśli Allah obdarzył mnie dobrymi oczyma, to mógłbym przysiądz, że to ten sam człowiek, którego widzieliśmy przedtem, zanim weszliśmy na okręt.
— A więc złodziej kieszonkowy? Jaka szkoda, że nam umknął! Teraz wie, w czyjem ręku znajduje się Dahabieh i już tu chyba nie przyjdzie. Jutro jednak będę w Kahirze i każę go pochwycić.
— Jeśli go znajdziesz! — wtrąciłem.
— O, ja go znajdę. Zaalarmuję całą policyę, a kędy się ten łotrzyk włóczy, o tem tam wiedzą dokładnie. A więc, effendi, już skończyłeś. Wiem, co się stało, lecz wiem jeszcze coś innego, a mianowicie, że jesteś człowiekiem, któregobym pragnął mieć na „Sokole“. Czy chcesz być moim porucznikiem?
— Niestety, to niemożebne.
— Ja wiem, dlaczego. Porucznik to nic, ale przecież nie mogę ci wprost zaproponować, żebyś dowodził moim „Sokołem“, ani też tego nie wypada mi mówić, że chciałbym być twoim podwładnym!
— Jedno i drugie chyba niepotrzebne; przypuszczam bowiem, że musisz już mieć porucznika.
— Oczywiście, że mam, ale zapytam cię przynajmniej, czy nie miałbyś ochoty towarzyszyć mi w drodze na górny Nil.
— Ochotę miałbym, lecz mi nie wolno.
— Z powodu tego Turka? Dałeś mu słowo? Musisz mu go dotrzymać, bo murzynów przyjął u siebie. Jak on się nazywa?
— Murad Nassyr.
— A skąd pochodzi?
— Z Nifu obok Ismiru.
Popatrzył w milczeniu na dół; ponieważ mina jego nie bardzo mi się podobała, więc zapytałem:
— Czy go może znasz?
— Zdaje mi się, że słyszałem już kiedyś to nazwisko.
— Wymawiano je pochlebnie, czy nie?
— Nie! Nie mogę sobie przypomnieć dokładnie, ale zdaje mi się, że nie bardzo dodatni sąd o nim słyszałem. Może sobie o nim zresztą cośkolwiek wyraźniejszego przypomnę. Mamy czas, bo razem pojedziemy. Dajmy więc temu spokój, a zajmijmy się teraźniejszością. Gdyby sprawa twoja poszła drogą przepisaną, musiałbyś mimo wpływu konsula spędzić tutaj kilka tygodni. Ponieważ jednak przyrzekłem ci, że tego unikniesz, nadam sprawie taki obrót, jaki uważam za najlepszy. Ciebie nie potrzeba nam wcale; wystarczy przyznanie się tych łotrów i kilku świadków, którzy to usłyszą i potem w sądzie powtórzą. Świadków mam, to moi ludzie.
— A więc sprawcy zostaną ukarani?
— Oczywiście! „Biada temu, kto krzywdzi innych!“
— I Barakowi, mokkademowi?
— Hm! Właśnie dlatego, że ten Abd el Barak jest mokkademem kadiriny, trudno będzie dobrać się do niego, gdyż nikt, nawet najpotężniejszy, nie zechce powaśnić się z tak potężnem bractwem. Znajdę jednak środki i drogi, by się do niego dostać z moją „prawą ręką*. Teraz zejdźmy na pokład, przesłucham tych trzech drabów.
Zeszliśmy po wspomnianych wązkich schodach, przyczem „prawa ręka“ i „ulubieniec“ wyjął karbacz z zapasa. Ten zacny sługa znał widocznie mocne i słabe strony swego energicznego pana, jako inkwizytora. Kiedyśmy się zbliżyli do masztu, pod którym siedzieli delikwenci, powstali wszyscy trzej ze swych miejsc. Postawa ich bynajmniej nie zdradzała pewności siebie a twarze ich wyglądały nędznie już teraz. Emir, którego tak odtąd będę nazywał, ponieważ jego „ulubieniec“ dał mu przedtem ten tytuł, podniósł rękę, a na ten znak natychmiast przyszło owych dziesięciu ludzi i otoczyło nas dokoła. Sędzia śledczy zwrócił się natychmiast do służącego:
— Jak się nazywasz?
— Barik — odrzekł zapytany.
— A zatem prawie tak, jak twój miły mokkadem! Skąd pochodzisz?
— Z Minieh.
— A przecież powiedziałeś temu effendiemu, że jesteś Beni Maazeh imieniem Ben Szorak! Jak śmiałeś okłamywać człowieka, który w każdym końcu włosa ma więcej rozsądku, aniżeli ty miałeś i mieć będziesz razem z twoimi przodkami i potomkami. Radzę ci mówić prawdę, gdyż nie jestem taki cierpliwy, jak ten eifendi. Czy udawałeś wczoraj ducha?
— Nie.
— Dobrze! Przypomnij sobie! My ci w tem pomożemy.
Na jedno jego skinienie położyli czterej ludzie kłamcę na ziemi i przytrzymali go a „ulubieniec“ zaczął wybijać takt w taki sposób, że ten uczuciowy człowiek krzyknął za piątem uderzeniem:
— Dość, już się przyznam!
— Tak przypuszczałem! A więc byłeś jednym ze strachów?
— Byłem — odrzekł zapytany, leżąc jeszcze na ziemi.
— Kto byli tamci dwaj?
— Mokkadem i jego sługa, będący zarazem jego pisarzem.
— Jak często udawaliście strachy.
— Ciągle od śmierci właściciela domu.
— Z tobą jesteśmy już gotowi. Podnieś się i stań pod masztem.
— Czterej ludzie puścili go a „ulubieniec“ przeciągnął go jeszcze raz po plecach tak, że delikwent zerwał się z podłogi jak tylko mógł najszybciej. Emir spojrzał na reisa i rzekł:
— Znasz mnie i wiesz dobrze, jak ciebie lubię i jaką mam władzę nad tobą. Odpowiadaj dokładnie i rzetelnie, bo jak nie, to dostaniesz baty.
Tego chyba nigdy nie obiecywano starcowi, więc wybuchnął z gniewem:
— Emirze, ja jestem wiernym muzułmaninem, a nie niewolnikiem lub sługą, lecz dowódzcą na tej Dahabieh.
„Ulubieniec“ wiedział już, co czynić w takich wypadkach; nie zapytawszy nawet wzrokiem, przeciągnął starca w poczuciu swego majestatu tak silnie dwa razy po grzbiecie, że go już cała ochota do oporu odeszła.
— Tak! — zaaprobował emir, zadowolony z urzędowej gorliwości podwładnego. — Czy ktoś niewolnikiem, sługą, dowódzcą, muzułmaninem, czy poganinem, to wszystko jedno wobec Allaha, mnie i mego bata. Kto się sprzeciwia lub kłamie, musi nim dostać po grzbiecie. Od kiedy ten Birik z Minieh służy na twoim statku?
— Od dziś — odpowiedział z tłumioną złością.
— Kto go sprowadził?
— Mokkadem.
— Jakie obowiązki miał pełnić ten pachołek?
— Miał służyć temu obcemu effendiemu.
— Miał temu panu podchlebiać, aby go przyjął na służbę, a potem miał go wydać mokkademowi czyli śmierci?
— O tem nic nie wiem.
— Więc zapomniałeś, otóż wyrządzimy ci przysługę i dopomożemy pamięci.
Powalono reisa na ziemię, dostał on znowu batem ale tylko trzy razy, poczem przyznał się do tego, o co go pytano.
— Widzisz, jak szybko bat brak pamięci usuwa — rzekł emir. — Skóra hipopotama otwiera za pierwszem uderzeniem mięso cielesne i zatwardziałość serca. Masz leżeć tak dalej i odpowiadać. Czy wiedziałeś, że portfel ma być skradziony?
— No tak... wiedziałem — przyznał się z wahaniem.
— I przyłożyłeś ręki do tego?
— Nie... tak, oj tak! — krzyknął przeraźliwie, poczuwszy harap.
— Czy wiedziałeś, że effendi miał być zamordowany?
Przyznanie się nastąpiło dopiero po drugiem uderzeniu.
— Czy radziłeś tamtemu drabowi, aby go zabił dziś zaraz?
Reis milczał. Nie chciał powiedzieć tak, a bał się środka przymusowego, zwanego przez Turków „kyz“ a przez Arabów „karbacz“. Ale działalność „ulubieńca“ doprowadziła go rychło do tego, że się przyznał.
— Mógłbym pytać dalej, — rzekł emir — ale budzisz wstręt we mnie. Jesteś tchórzliwym psem, który ma odwagę popełnić grzech, a niema odwagi do niego się przyznać. Dusisz się w swojem własnem błocie. Oprzyjcie go o maszt! A teraz do sternika!
Człowiek ten drżał na sam widok tego, co się działo. Gdy usłyszał, że do niego mają się teraz zwrócić z okropnem pytaniem, padł na kolana i zaczął wrzeszczeć:
— O Allah, o nieba! Tylko nie bić! Ja zeznam wszystko, wszystko.
— Emirze! — poprosiłem reisa effendninę, — miejcie litość dla niego. On nie taki zły i musiał słuchać reisa. Podczas mego podsłuchiwania nie powiedział ani słowa, gdy potem zarzucałem im przewrotność, przyznał prawdę mym słowem. Dostał się w złe towarzystwo i to jest cała jego wina.
— Ten pan ma słuszność, effendi; on ma słuszność. Allah będzie mu błogosławił za te słowa! — lamentował tchórzliwie.
— Dobrze, chcę wierzyć — rzekł emir — i postawię ci tylko jedno pytanie. Czy przyznajesz, że to wszystko prawda, co wam opowiedział effendi?
— Tak jest, to wszystko prawda!
— Więc powstań! Będziemy mieli litość nad tobą. Ale spodziewam się, że potem na inne pytanie odpowiesz równie otwarcie.
— Jakie pytanie? Powiem wszystko.
— Dowiesz się o tem. Nie powinieneś dłużej przestawać z tymi zatwardziałymi grzesznikami. Usiądź obok kajuty, ale nie ruszaj się z miejsca.
Zrozumiałem zamiar emira. Chciał on sternika trzymać zdala od reisa, aby go namowami lub groźbami nie skłonili do odmówienia spodziewanego jeszcze zeznania. Teraz kazał reis efiendina wyszukać trzy lampy i zeszedł z muhamelem[12] i „ulubieńcem“ do wspomnianego już otworu.
Widziałem, że reis zacisnął wargi, ale nie tyle z bolu, jaki mu sprawiły baty, ile raczej z obawy przed odkryciem, którego należało się spodziewać. Nie mogłem wprost już patrzeć na tego człowieka. Zbrodniarz młodociany z pewnością wzbudzi w nas litość, lecz jeśli człowiek stary, jedną nogą już w grobie stojący, grzeszy z samego upodobania w złem, nie zasługuje na nasze współczucie. Chrześcijanin osądzi go może łagodniej, obywatel jednak i psycholog musi o nim wypowiedzieć sąd ostry. Poszedłem na tył okrętu do sternika. Wyciągnął on do mnie rękę i powiedział:
— Effendi, dziękuję ci, że przemawiałeś za mną. Jestem krewnym reisa i nie mogłem odejść od niego. Nie chciałem ci wyrządzić nic złego i dlatego milczałem na wszystko.
— Lecz musisz uznać, że milczenie twoje było grzechem a nawet zbrodnią.
— Effendi, moje słowo żadnegoby skutku nie odniosło. Czyż miałem reisa zdradzić dla ciebie?
— Oczywiście, a wtedy nie byłoby tak źle z wami, bo emir nie byłby wszedł na Dahabieh; zwabiliśmy go dopiero naszą głośną rozmową. Gdyby nie to, nie byłby odkrył, że ten żaglowiec służy do przewozu niewolników.
— Prze... wo... zu... niewolników! — wyjąknął z przerażeniem. — Kto... kto... tak... twierdzi?
— Emir, a on jest znawcą.
— O nieszczęście, o zamęcie w mej głowie! Allah, Allah, Allah! Ciało moje chwieje się, kości dygocą, a dusza drży. Pochłania mnie morze strapienia, a wiry strachu pchają mnie w otchłań rozpaczy. Jakaż dusza ulituje się nademną, jaka ręka wyciągnie się, by mnie ocalić?
— Milcz i nie krzycz tak, bo na nas zwrócą uwagę. Czy przyznajesz, że ta Dahabieh pośredniczy w handlu niewolnikami?
— Effendi, ona ich tylko przewozi.
— Masz już prawie sześćdziesiąt lat. Czy masz rodzinę?
— Mam w Gubatar syna oraz kilku wnuków i wnuczek, u których znajduje się moja żona.
— To w pobliżu wolnych Beduinów Uelad-Ali, których znam dobrze. Uciekaj do nich i siedź tam, dopóki ta sprawa nie pójdzie w zapomnienie. Czy masz pieniądze?
— Mam tylko kilka piastrów, a i te są w przechowaniu u reisa.
Dałem mu trochę pieniędzy, jakie miałem przy sobie i powiedziałem:
— Zauważyłem, że małe czółno przymocowane jest z tyłu do steru. Spuść się po linie, na której wisi i uciekaj!
— Chętnie, o jak chętnie! Za rok pójdzie wszystko w zapomnienie, a potem będę mógł pokazać się znowu. Ale jak się tam dostanę do steru? Zobaczą mnie!
— Nie, bo idę tam teraz i tak zajmę tych ludzi, że zwrócą na mnie całą uwagę. Uważaj zatem. Skoro tylko zobaczysz że nikt nie patrzy w tę stronę, wbiegniesz na schody.
— Tak, tak, effendi! Jakie dzięki...
— Nie gadaj nic, raczej działaj. Niechaj Allah osłania twą ucieczkę i nie pozwoli ci zejść znów na bezdroża.
— Nigdy już nie popełnię nic złego, effendi. Nikt z muzułmanów nie byłby się ulitował nademną, a ty, który jesteś chrześcijaninem...
Nie słyszałem nic więcej, gdyż odszedłem od niego ku masztowi i tam zacząłem wypytywać hadżi emira o „Sokoła“. Byli tak zachwyceni zaletami tego statku, że zaczęli mówić do mnie wszyscy naraz. Kiedy zaś oznajmiłem im, że pojadę z nimi, stłoczyli się dokoła mnie tak, że sternik miał sposobność do ucieczki. Widziałem go śpieszącego po schodach i znikającego poza dymem, wychodzącym z miski smolnej. Gdyby mi był kto w owej chwili powiedział, że wkrótce sternika spotkam i to nie u Beduinów w Uelad-Ali, lecz w Sudanie, nie byłbym chyba uwierzył.
Teraz powrócił emir z obydwoma towarzyszami. Obawiałem się już, że najpierw będzie szukał sternika i przedwcześnie odkryje jego ucieczkę, ale na szczęście przyszedł prosto do nas i zwrócił się do reisa:
— Najpierw załatwię jeszcze jedną sprawę uboczną. lle ten emir zapłacił za przewóz?
— Sto piastrów — twierdził stary, zuchwały grzesznik jeszcze teraz.
— A jednak effendi mówi o trzystu, z czego wynika, że ty podajesz o dwieście mniej. Jeden z was chce mnie oszukać, ale w tym wypadku ja jemu wierzę, nie tobie. Wolę przypuścić, że emir omylił się o dwieście. To wynosiłoby pięćset, które mu wypłacisz natychmiast.
— To oszustwo, najoczywistsze oszustwo! — krzyknął starzec, lecz poczuł natychmiast bicz „ulubieńca“ na grzbiecie, co skłoniło go do oświadczenia, że zgadza się na wypłatę.
— Dobrze! Gdzie masz pieniądze? — zapytał emir.
Reis zawahał się z odpowiedzią, lecz podniesiony harap zmusił go do wyznania, że kasę ukrył w dolnej części okrętu.
— A zatem sprowadzisz nas na dół — rzekł nieubłagany inkwizytor. — Dokąd zmierza twoja Dahabieh?
— Tylko do Chartumu.
— Nie dalej? To kłamstwo. Dajesz mi tę odpowiedź, ażebym nie zgadł, jakiego to rodzaju handel chcesz tam uprawiać. Jakie zabrałeś towary?
— Takie, jakich tam poszukują, mianowicie materye na ubrania, narzędzia, tanie ozdoby dla murzynów i tym podobne rzeczy; chcę to zamienić na produkta krajowe.
— To brzmi wcale niewinnie, ale ja ci wcale nie wierzę. Skrzynie i toboły, które widziałem na dole, wyglądają tak, że należy się w nich domyślać całkiem innych rzeczy. Każę je zatem otworzyć i biada ci, jeśli cię złapię na oszustwie.
— Emirze, ja chodzę drogami prawa — zapewnił starzec — a więc możesz sobie śmiało oszczędzić trudu otwierania.
— Rzeczywiście? Przypuszczam jednak, że handlujesz deskami, słupami i innem drzewem, gdyż widziałem na dole mnóstwo tego materyału. Powiedz mi, jakie jest jego przeznaczenie?
— Wszystko przeznaczone na sprzedaż. Na południu niema drzewa ciętego i dlatego ludzie zamożni, którzy go potrzebują do budowy, płacą za nie bardzo dobrze.
— Komu innemu mógłbyś to mówić, ale nie mnie. Dlaczego w takim razie te podpory, słupy i deski tak są obrobione, że można z nich zbudować jeszcze dwa niższe pokłady?
— To przypadek, emirze!
— Gdybyś był wiernym synem proroka, wiedziałbyś, że przypadek nie istnieje. Czy handlujesz może także żelaznymi łańcuchami? Widziałem ich całe stosy na dole. Te deski i łańcuchy zdradzają twoje właściwe zatrudnienie; twoje krętactwa nie przydadzą się na nic. Że handlujesz niewolnikami, udowodni ci to twój własny sternik swemi zeznaniami. Sprowadź mi go tutaj! On się tak boi harapa, że zaraz powie prawdę.
Na te słowa zwróciły się oczy wszystkich ku miejscu, gdzie się znajdował sternik, ale go tam już nie było. Zaczęto go szukać i szukano oczywiście napróżno. Reis effendina wziął całą sprawę o wiele lżej, aniżeli przypuszczałem. Już po krótkim czasie rozkazał jednemu ze swoich ludzi:
— Nie trudźcie się! Widzę, że uciekł. Nie uważaliście i udało mu się niespostrzeżenie przekraść na brzeg po pomoście. Powinienbym was właściwie za to ukarać, ponieważ jednak nie był to taki zatwardziały łotr, jak ten reis, więc niech ucieka a wam przebaczam. Teraz zejdźmy znów na dół, aby odebrać pieniądze za podróż.
Poprosił mnie, żebym szedł za nim. Dwóch jego ludzi pochwyciło reisa, aby go zaprowadzić do otworu, reszta została na górze. Przybywszy na dół, zoryentowaliśmy się łatwo przy pomocy światła. Wnętrze Dahabieh tworzyło wielką przestrzeń, od której odcięta była z przodu i z tyłu mała komórka. Tu zobaczyłem zaledwie dwadzieścia skrzyń i tobołów. Było to uderzające, ponieważ te okręty nie opuszczają Kairu, zanim nie nabiorą pełnego ładunku. W tylnej niezamkniętej komórce stała skrzynia z narzędziami. Leżały tam łańcuchy rozmaitej długości, grubości i konstrukcyj, wszystkie bez wyjątku przeznaczone na niewolników. W wielkim przedziale piętrzyły się wysokie składy desek i belek. Oprócz tego spostrzegłem trzy poziome, leżące jeden nad drugim, szeregi podpór, przyśrubowanych mocno do żeber statku. Były to widocznie podpory niższych pokładów, które w razie potrzeby budowano ze znajdujących się tu desek i belek. Te dolne pokłady przeznaczone były oczywiście dla murzynów. Oddalenie bocznych podpór od siebie wskazywało na to, że te pokłady nie były wyższe nad cztery stopy, że więc biedni czarni nie mogli podczas transportu stać, a nawet siedzieć z biedą tylko mogli. Zresztą reis przyznał później, że tylko wyjątkowo wolno im było siadać, przeważnie zaś przykuwano ich w pozycyi leżącej. Ponieważ mię to żywo zajęło, wybadałem go później i dowiedziałem się bliższych szczegółów o podziale tych dolnych pokładów i sposobie umieszczania tam czarnych. Sciany z desek na przedzie i tyle okrętu odcinały zaokrąglenia statku tak, że każdy taki pokład, przeznaczony dla niewolników, miał kształt regularnego prostokąta, w którym umieszczano czarnych w następujący sposób:
Każdy dolny pokład dzielił się na części, w których, jak to kreski na planie wskazują, mieściło się po pięćdziesięciu czarnych, którzy leżąc zwróceni byli do siebie nogami. W środku tych przedziałów, jak to wskazuje na rysunku litera O, znajdował się otwór, przez który łączyły się schodami dolne pokłady z górnymi. Jeśli się weźmie pod uwagę bardzo małą wysokość tych przedziałów, brak wszelkiej wentylacyi, skwar egipski, nędzne pożywienie i złe, a nawet okrutne obchodzenie się reisów z niewolnikami, to nietrudno sobie wyobrazić, jak straszne było położenie tych czterystu pięćdziesięciu czarnych, pomieszczonych na Dahabieh.
Reisa zaprowadzono do przedniej komórki, która była zamknięta. Kiedy ją otworzono, ujrzeliśmy znaczną liczbę harapów, zawieszonych na ścianie, mnóstwo flaszek „raki“, przeznaczonych oczywiście dla reisa, oraz skrzynię blaszaną, u której wisiały dwie kłódki. Reis miał klucze do niej przy sobie. Gdy ją otworzył, pokazało się, że zawierała kilka tysięcy talarów Maryi Teresy. Emir sięgnął ręką bez ceremonii i odliczył pewną sumę, którą mi potem podał, mówiąc:
— Oto masz, effendi, twoich pięćset piastrów.
— Ależ to o wiele więcej, aniżelim zapłacił! — odrzekłem, i bynajmniej nie miałem zamiaru tej kwoty sobie przywłaszczyć. — Talar znaczy tu...
— Milcz! — przerwał mi. — Ja to lepiej rozumiem od ciebie. Ten reis, handlujący niewolnikami, ma pieniądze przeznaczone na zakupna w Sudanie, gdzie talar ma wartość dziesięciu piastrów. Dlatego właśnie liczę wedle tamtego kursu i daję ci pięćdziesiąt talarów, czyli pięćset piastrów.
— Ależ moja opłata nie wynosiła pięciuset piastrów, lecz...
— Cicho! — przerwał mi znowu. — Wiem bardzo dobrze, co czynię. Biada temu, kto krzywdzi innych! Oto zasada, w myśl której zawsze postępuję.
Musiałem milczeć i przystać na jego sposób liczenia. Twierdzenie jego co do wartości talarów Maryi Teresy było całkiem fałszywe, gdyż przeciwnie pieniądz ten ma w Sudanie wyższą wartość, aniżeli w Kairze. Powinienbym dostać właściwie znacznie mniej nawet w tym wypadku, gdyby Murad Nassyr zapłacił był za mnie pięćset piastrów. Kiedy pieniądze wsunąłem do kieszeni, złożył stary reis ręce jak do modlitwy, podniósł oczy w górę i westchnął:
— O Allah! Losy, które zsyłasz na swoich wiernych, są czasem ciężkie, bardzo ciężkie, ale ty mi je wynagrodzisz kiedyś wiecznemi rozkoszami raju.
— Harapami będą cię tam ćwiczyli, tylko że plagi będą nieco silniejsze, niż te, któreś dziś odemnie otrzymał — huknął emir na niego. — Będziesz cierpiał, jak jeż przenicowany, któremu kolce wbijają się we własne ciało. Kto porywa ludzi i handluje niewolnikami, tego po Śmierci czeka tylko piekło.
— Nie pojmuję, co ty mówisz emirze! Ani przez myśl mi nie przeszło, aby się tym zakazanym handlem zajmować. Kroczę drogą sprawiedliwych, a ścieżki moje są ścieżkami cnotliwych.
— Milcz psie! — zgromił go reis effendina. — Jeśli nic pojąć nie jesteś w stanie, to się postaram, żebyś przynajmniej coś odczuł, a mianowicie mój bat. Wielką zaiste jest przewrotność twoja, ale jeszcze większa bezczelność. Czy sądzisz, że jestem ślepy? Ja, reis effendina, widząc urządzenie okrętu, poznam chyba, do jakiego użytku jest przeznaczony! Chodź, udowodnię ci, że wszystko odgaduję i rozumiem.
Powlókł go do głównego przedziału i dał takie dokładne wytłómaczenie konstrukcyi urządzenia i jego celu, jak gdyby okręt według jego własnego planu zbudowano. Reszty dokonała ponowna groźba, że dostanie harapem. Reis musiał złożyć wyczerpujące zeznania, poczem Abd el Inzaf zarządził konfiskatę statku i całej jego zawartości a tem samem i kasy starego reisa, którego następnie w opróżnionej komórce zamknięto. Strata pięknych talarów Maryi Teresy dotknęła go niezawodnie bardziej, aniżeli los, który go czekał.
Wyszliśmy na pokład, a za nami przyniesiono skrzynię. Przybywszy na górę, rozkazał emir zamknąć także trzeciego ducha. Chwilę później przybyli majtkowie na statek. Nie domyślając się, co tutaj zaszło, zdumieli się nie mało widząc, że Dahabieh przeszła w obce i to tak groźne ręce. Emir przesłuchiwał każdego z osobna, przyczem pokazało się, że wszyscy wiedzieli, a w każdym razie domyślali się, jakie jest przeznaczenie okrętu. W ciągu śledztwa reis effendina groził im kilkakrotnie bastonadą; wreszcie, kiedy wszystkie potrzebne zeznania z nich wydobyto, kazał ich sprowadzić do wnętrza statku i zamknąć. Przy wszystkich wejściach postawiono straż.
Teraz wezwał mnie, bym się udał razem z moimi pupilami i z nim na „Sokoła“. Rzeczy moje miano później stąd zabrać. Sokół, „Esz Szahin“, stał na kotwicy nieco wyżej. Ponieważ było dość ciemno, nie mogłem widzieć dokładnie jego kształtu, zauważyłem tylko przy świetle latarni, stojącej na pokładzie, że był bardzo długi i wązki, oraz, że miał dwa maszty z całkiem odrębnem urządzeniem lin i żagli. W tyle znajdowały się dwie kajuty: jedna na pokładzie, druga o kilka schodów niżej. Tę niższą przeznaczono dla mnie i dla dzieci. Zaopatrzona była w okna i jak na trzy osoby, wcale obszerna. Urządzenie jej było wprawdzie wschodnie, lecz znajdowały się tam także takie przedmioty, które pozwalały i mieszkańcowi zachodu mieszkać w niej dość wygodnie.
Emir wysłał jeszcze czterech ludzi do pilnowania Dahabieh, dwóch innych zaś poszło po moje rzeczy. Kiedy go zapytałem, ilu ludzi wynosi załoga „Sokoła”, odpowiedział, że składa się z czterdziestu zdolnych do boju mężczyzn. Wszyscy z nich znali doskonale Sudan i mieli, jak mię zapewniał emir, ogromną wprawę w wyławianiu handlarzy niewolników.
Ponieważ nie miałem już nic do roboty, położyłem się spać. Poduszki były godne baszy, to też spałem aż do białego dnia, nie zbudziwszy się ani razu. Kiedy rano wyszedłem na pokład, powitał mnie porucznik bardzo uprzejmie i zapytał o rozkazy. Zawiadomił mnie przytem, że ma rozkaz spełniać moje życzenia tak samo, jak gdyby pochodziły od komendanta. Zamówiłem kawę dla siebie i dla dzieci i zapytałem o emira. Nie było go, gdyż znajdował się w drodze do Kairu, by tam wydać w ręce władzy reisa i całą załogę. Zamierzał równocześnie wyśledzić kuglarza. Z uprzejmości tylko nie zbudził mnie przed odjazdem.
Następnie wyniesiono dla mnie i dla dzieci poduszki na tylny pokład, skąd mogliśmy objąć okiem całą szerokość rzeki. Przedewszystkiem zajął moją uwagę statek, na którym się znajdowałem. Linie jego były ostre, lecz zgrabne a jedno spojrzenie na maszty, liny i zwinięte teraz żagle, dowodziło, że to statek doskonały.
Siedzieliśmy jeszcze przy kawie i przy ciepłem pieczywie, które przyrządził dla nas okrętowy kucharz, gdy naraz dostrzegliśmy sandał, przysuwający się zwolna środkiem rzeki. Chciał nas minąć. Na dzióbie przeczytałem nazwę „Abu’l adżal[13]. Posłałem mego czarnego chłopca do kajuty po lunetę. Uczyniłem to nie przeczuwając niczego, zaraz się jednak przekonałem, że był to krok bardzo dobry. Kiedy bowiem spojrzałem na sandał, znajdujący się na tej samej wysokości, zauważyłem wśród innych ludzi człowieka, który z natężeniem wpatrywał się w naszą stronę. Poznałem natychmiast muzabira, którego emir chciał schwytać. Łotr umknął oczywiście pierwszym statkiem, płynącym w górę rzeki.
Zawiadomiłem natychmiast Juz-baszę[14] o mem odkryciu i zapytałem go, czy nie może zabrać tego człowieka ze sandała, lecz odpowiedział mi niestety, że bez osobnego rozkazu emira, ani sam nie może opuścić „Sokoła”, ani też ludzi nie może wysłać. Musieliśmy więc na razie puścić kuglarza wolno.




  1. Kapitanem.
  2. Modlitwa wieczorna.
  3. Kuglarz.
  4. Mnich mahometański.
  5. Późniejszy mahdi.
  6. Dobry wieczór!
  7. Życzę ci wielkiej rodziny, obszaru i lekkości!
  8. Niemcy.
  9. Pisarzem.
  10. Kapitan naszego pana.
  11. Sokół.
  12. Sternikiem.
  13. Ojciec pośpiechu.
  14. Porucznik.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.