Amaury de Leoville/Tom I/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Amaury de Leoville |
Data wyd. | 1848 |
Druk | Józef Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Amaury |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Słodkie marzenia były dalszym ciągiem dnia szezęścia, któryśmy starali się opisać. Amory obudził się, usposobiony jak najlepiéj do przyjęcia swego przyjaciela Filipa, którego mu służący oznajmił, gdy tylko zadzwonił.
W istocie Amory przypomniał sobie wnet, że onegdaj Filip był u niego żądając, jak mówił, jakiejś przysługi. — Ale on, zajęty jedynie myślami swemi, niezdatny do niczego zgoła innego, na inny dzień tę sprawę był odłożył. Otóż Filip, z punktualnością, która stanowiła tło jego charakteru, przyszedł dowiedzieć się, czy Amory był w lepszem usposobieniu dnia tego, niż był onegdaj.
Amory tak byt szczęśliwy, że chciałby aby tém szczęściem jego cały świat się radował. I kazał natychmiast wprowadzić Filipa i czekał go z obliczem wesołem.
Ale, jak na przekor Filip wszedł krokiem mierzonym, poważny nadzwyczaj. — Ubiór jego był czarny, rękawiczki białe, chociaż była dopiero 9 godzina.
Czekał, póki służący nie wyjdzie; a zobaczywszy, że już się oddalił zupełnie:
— No! mój kochany Amory, rzekł tonem uroczystym, czy masz dziś więcéj chęci dać mi posłuchanie, niżeli onegdaj?
— Mój Filipie, odpowiedział Amory, źle robisz jeżeli się gniewasz za tę małą odwłokę, boć łatwo mogłeś widzieć onegdaj, że mi się prawie przewróciło w głowie wtedy; — wybrałeś złą godzinę i cała rzecz. Dziś przeciwnie przychodzisz w sam raz. A więc witaj mi dzisiaj; siadajże i rozwiń przedemną tę ważną sprawę, która ci tyle powagi i sztywności dodaje.
Filip niby się uśmiechnął, i jak aktor, co niepeny skutku jaki sprawi, nabiera tchu nim rozpocznie jaką tiradę rzekł:
— Proszę cię Amory, pamiętaj o tém, że jestem adwokatem, a zatem masz słuchać mię cierpliwie; nie będziesz mi przerywał ani mi odpowiadał, póki nie skończę; z mej strony, ja obiecuję ci, że mowa moja nie potrwa dłużej kwadransa.
— Strzeż się, rzekł Amory śmiejąc się, zegar stoi naprzeciw mnie — jest dziesięć minut na jedenastą.
Filip dobył zegarka, porównał go z tamtym zegarem z komiczną powagą, która mu z resztą była właściwa i odwracając się do przyjaciela rzekł:
Twój zegar spieszy się 5 minut.
— Czyś tylko pewny tego, odpowiedzią! Amory śmiejąc się ciągle, czy nie ty czasem się spóźniasz. Wiesz mój biedny Filipie, żeś bardzo podobny do tego, co przyszedł na świat dniem później, i nie mógł nigdy złapać dnia tego.
— Prawda, rzekł Filip; wiem, że to mój zwyczaj albo raczej mego niezdecydowanego charakteru. że nie mogę w porę nic zrobić, bo mię zawsze kto uprzedzi. Ale tą razą, Bogu dzięki, spodziewam się, że wcześnie przychodzę.
— Strzeż się! bo jeżeli będziesz tracił tak czas na gadaniu, inny użyje go na swą korzyść, i tą razą znowu będziesz musiał należeć do maruderów.
— A wtedy ty będziesz winien, bom przecież prosił Cię, abyś mi nieprzerywał, a chwała Bogu wtrąciłeś się jakeś tylko mógł najprędzéj.
— Mów więc, już słucham. Cóż mi masz powiedzieć?
— Opowiem ci zdarzenie, które znasz tak dobrze jak ja; muszę jednak zacząć od niego, aby dojść do wypadku, jakiego żądam.
— Ba! mój kochany, odpowiedział Amory, zdaje się, że powtórzymy scenę Augusta z Cyntią. — Myślisz może, że złe jakie zamiary przeciwko Tobie knuję?
— Otóż już drugi raz przerywasz mi Amory, mimo obietnicy; a potem powiesz, żem mówił dłuzéj aniżelim przyrzekł, i będziesz się gniewał.
— Nie mój kochany, przypomnę sobie tylko, że jesteś Adwokatem.
— Nie śmiejmy się Amory! kiedy idzie o rzeczy ważne, trzeba poważnie słuchać.
— Patrzaj! rzekł Amory opierając się na łóżku, i przybierając minę najobojętnéj poważną, tak dobrze? — z taką więc twarzą będę słuchał całej twej mowy.
— Amory, mówił Filip na wpół poważny przedsiewzięciem swojém, na wpół żartobliwy mimowoli, przypominasz sobie pierwszy rok kiedyśmy chodzili na prawo. Wychodziliśmy z kollegium oszlifowani tylko co filozofią; mądrzy jak Sokrates, rozumni jak Arystoteles. Hippolyt pozazdrościłby nam serc naszych, bo gdybyśmy pokochali jaką Aricyę, to marzeniem chyba nadziemskiem. Na pierwszym z prawa examinie, trzy gałki białe, Symbol czystości naszej, wynagrodziły gorliwość i pracę, uradowały familje nasze.
Ja, mój kochany, byłem wzruszony cały pochwałami professorów i błogosławieństwem rodziców, i wierzyłem, że umrę jak Śty Anzelm, w dziewiczej sukience. — Ale zapomniałem o djable, o miesiącu Kwietniu i o 18 latach moich; zatem poszło że ten piękny plan, gwałtownie się wstrząsnął niedługo.
Aż dotąd, z okien moich, widziałem tylko dwa okna, za któremi niekiedy ukazywała się kwaśna twarz obrzydliwej kreatury, istny typ hiszpańskiéj ochmistrzyni. — Była to stara, szkaradna, wrzaskliwa baba. Jedynym jéj towarzyszem był pies brzydki jak ona; i kiedy się okno przypadkiem otworzyło, wyciągał na niem swe łapy i poglądał na mnie przez długą ich szerść, zabłoconą. Obrzydziłem sobie i psa i panią. — I staranność z jaką zamykałem okno, i zasuwałem rolety, niezawodnie nie mało się przyczyniła do tego, żem tak świetnie wystąpił, w roku zeszłym, w zawodzie Kujasa i Delvincourt’a.
„Pewnego dnia, a było to jakoś koło Marca, z radością ujrzałem tablicę sześć cali wysoką, a na stopę szeroką, na której czytałem te pocieszające słowa: pokój i gabinet od kwietnia do najęcia.”
„Jasna rzecz, że mogę pozbyć się sąsiadki, i że jakieś przecie ludzkie stworzenie zastąpi miejsce téj strasznej baby, która od dwóch lat szpeciła mi widok. Czekałem więc niecierpliwie pierwszego kwietnia.
„31 — Marca odebrałem list od mego poczciwego wuja, od tego samego co mi zostawił 20 tysięcy dochodu, list w którym zapraszał mnie, abym nazajutrz przyjechał do jego Villi d’Enghien. — Nazajutrz miała być niedziela. Ponieważ nieco zostałem w tyle w kursie nauk tygodniowym, pracowałem znaczną część nocy, aby w poniedziałek dogonić ciebie i innych kolegów. Zatem poszło, że zamiast wstać o 7 rano wstałem o 8; zamiast wyjechać o 8 wyjechałem o 9, i zamiast przybyć na miejsce o 10 przybyłem dopiero o 11.
„Kończono właśnie śniadanie.
„Opóźnienie to, jak możesz wnosić, nie odjęło mi apetytu. — Siadłem do stołu, obiecując wszystkim, że ich dogonię; ale jakkolwiek dobrze się wziąłem do tego, i jakkolwiek moje szczęki czynnie pracowały, całe towarzystwo jednak skończyło wcześniej. — Dzień był cudowny, a ponieważ miano zamiar przejechać się po jeziorze, powiedzieli mi więc, że nim ja skończę pójdą się nieco przejść na szosę, a potem siądziemy razem na łódkę. — Zostawiono mi 10 minut, i ja obrachowawszy się, oświadczyłem im, że więcéj nie będę potrzebował czasu.
„Ale zapomniałem o kawie; usłużna kucharka nie zostawiła jéj na stole bojąc się, aby nie ostygła, ale postawiła na ogniu i podała mi gorącą zupełnie.
„Pozostawiłem sobie 2 minuty na jéj skonsumowanie, i w zwyczajnym stanie rzeczy więcej nie potrzeba było wcale. Ale dzięki niezwykłemu cieplikowi, musiałem dmuchać z 17i minuty i jeszcze kawa tak bytu gorąca, że znowu 1½ minuty musiałem użyć na jéj wypicie.
„Spóźniłem się więc całe 60 sekund.
„Na nieszczęście w towarzystwie tém znajdował się matematyk, to jest jeden z tych ludzi, u których wszystko wyrachowane jest jak na kampusie, wszystko idzie jak zegarek, a zegarek zawsze ze słońcem. — Po 10 więc minutach, które mi dano, wydobył swój chronometr, oświadczył towarzystwu, że ja się spóźniam, wsadził wszystkich w łódkę i zaczął ją odwiązywać.
„W téj samej chwili, stałem już na progu drzwi i jednym rzutem oka pojąłem żart, jakim mi grozili: chcieli mię wyraźnie pozostawić na szosse. — Wziąwszy więc nogi za pas, przyleciałem nad brzeg wtedy właśnie, kiedy czółno odpływać zaczęło; zaledwo 4 stopy oddzielały mię od niego, zdawało mi się, że odemnie zupełnie zależy, przemienić śmiechy z jakiemi mię przyjęto, w okrzyk tryumfu. Przypomniawszy sobie więc wszystkie prawidła gymnastyki, skoczyłem — i wpadłem w jezioro...
— Biedny Filip! zawołał Amory, szczęściem pływasz jak ryba.
— „To mi też pomogło. Ale nieszczęściem było w wodzie 2 czy trzy stopnie niżej zera; dostałem się do brzegu dzwoniąc zębami, a tymczasem mój Matematyk rachował, ile linij potrzeba było, abym był skoczył na brzeg łódki zamiast w wodę. — Kąpiel zimna, w pewnych okolicznościach jest bardzo niezdrowa, wiesz o, tém. I dreszcze moje zamieniły się na gorączkę, która mię zatrzymała trzy dni w Eughien. — Trzeciego dnia wieczorem doktór powiedział mi, żem wyleczony zupełnie, a wuj zrobił uwagę, że dłuższy pobyt na wsi może mi zaszkodzić co w examinie.
„Wróciłem więc do Paryża, i około 10 wieczorem — byłem znowu w stancyi swojej, przy Ulicy Szczygléj.
„Ale nimem poszedł do siebie udałem się do twego mieszkalni. Ciebie nie było w domu. Szczegół ten zapomniałem z początku; dobrze żem sobie przypomniał.
— Ale do czegóż chcesz dojść u licha, z tém wszystkiem?
— Zobaczysz zaraz. Szanując twoją nieobecność, czy też sen twój, poszedłem spać. Spałem jak reconwalsscent, i nazajutrz obudziło mię szczebiotanie ptaków dość głośne. Zdało mi się, że jestem na wsi. A ponieważ szczygieł, którego imieniem moja ulica nazywała się, już bardzo dawno nie żyje, albo jest tylko bajką, zacząłem więc, otworzywszy oczy, szukać zieloności, kwiatów, i skrzydlatego śpiewaka, (jak mówi V. Debile), którego dźwięczny głos do mnie dochodził. I z wielkiem podziwieniem znalazłem to wszystko. Znalazłem nawet więcej jeszcze, bo przez okno, u którego zapomniałem zapuścić, rolety, ujrzałem w pośród lewkonij i krzaków różanych, niby w ramkach cudownych, śliczną gryzetkę, jaką kiedy spotkać można, która sentymentalnie zielem jakiemś pokrywała klatkę. — W tej klatce mieszkało pięć czy sześć ptaków rozmaitego gatunku; były tam, Czeczotki, kanarki, szczygły, które dzięki widać łagodnéj władzy, co rządziła niemi, mimo różność rass, żyły w najlepszej zgodzie.
„Był to prawdziwy obraz Mieris’a.
„Wiesz, że lubię obrazy. Przez całą więc godzinę cieszyłem się tym widokiem, który mi się o tyłe zdał więcej pociągającym, o ile obrzydła mi ta stara baba i jej stare psisko, na którą przez dwa lata patrzeć musiałem. — Podczas nieobecności mojej, Tizifona widać ustąpiła miejsca ślicznej gryzetce.
„Tegoż samego dnia, postanowiłem zakochać się szalenie w mojej miluchnéj sąsiadce, i przy pierwszéj sposobności dać jéj poznać to postanowienie.
— Widzę już, do czego dążysz, rzekł uśmiechając się Amory. — Ale sądziłem, żeś już zapomniał, o tym małym wypadku w którym nieszczęśliwie stanąłem ci na przeszkodzie, — i jakoś uprzedziłem Cię kilką dniami.
— O! i owszem, mój kochany Amory. Ponieważ ja doskonale pamiętam wszystkie te szczegóły, a ty nie wiesz o nich może, pozwolisz mi, że opowiem ci je, abyś poznał całą wielkość twojego względem mnie przewinienia.
— Ba! to może już przyszedłeś mię wyzwać na pojedynek za przeszłość?
— Nie! i owszem, przyszedłem żądać od ciebie ważnej przysługi. A dla tego opowiadam ci całą tę historyę, abyś zrozumiał, że nie tylko przyjaźń niezmienna, co nas łączy, powinna ci kazać zrobić dla mnie to, o co cię będę prosił, ale jeszcze chęć wynagrodzenia uchybień popełnionych.
— Dobrze wróćmy do Florencji.
— A! Ona się nazywała Florencja! zawołał Filip, śliczne imię. A wiesz że nie wiedziałem dotąd jej imienia. Wróćmy więc do Florencji, jak mówisz. Uczyniłem zatem dwa postanowienia, jakem ci to powiedział w swoim czasie i miejscu. Dwa postanowienia! to było wiele dla mnie, bo wiesz dobrze, że na jedno nie łatwo się decyduję; chociaż i to prawda, że kiedy raz co postanowię, to zrobić muszę. — Pierwsze z tych postanowień zasadzało się na tém, aby się szalenie zakochać w sąsiedzce; i to było łatwiejsze, i wprowadziłem je też w wykonanie tego samego dnia. Drugie było, aby objawić jej płomienie moje przy pierwszéj sposobności, i to nie tak łatwo wykonać można było.
„Naprzód potrzeba było znaleźć tę sposobność, następnie odważyć się z niéj korzystać.
„Przez dni trzy wciąż śledziłem ją; pierwszego dnia, z pozafiranki: bałem się przestraszyć ją ukazując się zbyt nagle; drugiego dnia przez szyby, bom się nie mógł zdobyć na to, aby otworzyć okno; trzeciego dnia już przez otwarte okno.
„Postrzegłem z radością, że moja śmiałość nieprzestraszała jéj.
„Trzeciego dnia pod wieczór dojrzałem, że zapinała kalosze i narzucała szalik na ramiona; widocznie miała zamiar wyjść.
„To była właśnie oczekiwana chwila, i ja gotów byłem iść za nią. Na prędce zrobiłem sobie plan: miałem ją zatrzymać, gdybym się notabene ośmielił, ofiarować jéj me ramie, pójść z nią tam dokąd szła, a przez drogę wyliczyć jéj wszystkie okropne męczarnie, jakie mi sprawia jej zadarty nosek, jej uśmiech i białe ząbki.
„Wziąłem więc laskę, kapelusz, surdut, i zlazłem z piątego piętra mojego; ale jakkolwiek szybko starałem się odbyć tę operacyę, kiedym wyszedł na Ulicę, ona była o 30 może kroków odemnie. Musiałem więc ją dogonić. Ale rozumie się, w sposób przyzwoity, zbliżając się pomału, aby się nie zlękła. — Na ulicy. Ś Jakóba, jużem zyskał 10 kroków; na rogu Ulicy Rasyna miałem już 20; nareszcie na Ulicy Vaugirard, byłbym ją niezawodnie dopędził, aż tu jedną razą, skoczyła przez próg bramy, weszła na podwórze, przebiegła je i poszła na schody, których ostatnie nawet stopnie, mogłem widzieć z ulicy. Przez chwilę miałem myśl pilnować jej śladów, i poczekać na nią na podwórzu; ale właśnie stróż zamiatał, i stróż ten nabawił mię trwogi. Niezawodnie spytałby się mnie dokąd idę, jabym nie wiedział, co mu odpowiedzieć, bo nawet nie wiedziałem imienia mojej pięknéj gryzetki. — Musiałem więc czekać na ulicy, i zacząłem wartę, która mi raz na zawsze obrzydziła gwardyę narodową. — Przeszła godzina, dwie, pół trzeci godziny przeszło, a bożyszcze myśli moich, nieukazywało się wcale. Miałżebym przestraszyć lękliwą gazellę?
„Tymczasem zbliżała się noc; a ja nie miałam ani tajemnicy ani cnoty Jozuego, aby zatrzymać słońce. — Aż tu, przy blasku lampy, co oświecała schody, dojrzałem suknię mojego zbiega; ale zarazem widziałem i koniec płaszcza jakiegoś mężczyzny, którego okuta laska sztukała po stopniach schodów. — Czy to był jej brat? — mógł być i kochanek! Przypomniałem sobie prawidło mędrca; w wątpliwości wstrzymaj się — i wstrzymałem się.
„Gryzetkai jej kawaler, przeszli o 4 kroki odemnie, nie spostrzegłszy wcale; taki gęsty byt już mrok. — Ten wypadek zmienia moją taktykę; podobne okoliczności mogły się częściej wydarzyć. Z resztą w głębi serca mego wyrzucając sobie słabość taką, mówiłem sobie, że ta odwaga, którą zdala od niéj szafowałem, mogła mię łatwo opuścić, gdybym się zbliżył. Lepiej więc było napisać list.
„I zasiadłem zaraz do stolika, z zamiarem wykonania tego nowego planu.
„Ale napisać list miłosny, rzecz nie tak łatwa; tém bardziéj, kiedy od niego miało zależeć wyobrażenie sąsiadki o mnie, a tém samem, prędsza lub wolniejsza droga do jéj serca. Zresztą pisałem po raz pierwszy.
„Większą część nocy pisałem na brudno;odczytałem nazajutrz, niepodobała mi się zupełnie. Napisałem po raz drugi, i trzeci, nareszcie zdobyłem się na list taki:
Filip wyciągnął z pugilaresu brulion listu, i czytał
„Widzieć ciebie, jest to kochać Cię. — Ja cię widziałem i kocham. Cu rano widzę Cię, jak karmisz ptaszki, szczęśliwe, że im tak piękna rączka żywność podaje; jak podlewasz róże, nie tak różowe jak usta twoje, i lewkonje, nie tak wonne jak oddech twój.
„I te kilka chwil, napełniają myślami o tobie dni moje, marzeniami o Tobie nocy całe.
„Pani! Nie wiesz kto ja jestem, ja nie wiem zupełnie kto Pani jest; ale kto cię widział bodaj chwilkę jedną, łatwo domyślić się może, jak czuła i ognista dusza, kryje się pod taką powierzchownością. — Myśl twoja bezwątpienia tak poetyczna jest, jak wdzięki twoje; i sny twoje, są niezawodnie takie cudowne jak spojrzenia. Szczęśliwy, kto mógłby urzeczywistnić te słodkie marzenia; bezbożny, ktoby odważył się rozbić te śliczne ułudy!
Prawda! mówił daléj Filip zadowolony z siebie samego, prawda, żem nieźle wcale naśladował styl naszego czasu?
— Właśnie miałem ci to powiedzieć, rzekł Amory, gdybyś mi niezabronił przerywać Ci wcale
Filip czytał daléj:
„Widzisz więc Pani, — że ja znam Ciebie.
„A tobie Pani, czy jaki tajemniczy głos nie szepnął, że tam, niedaleko, na przeciw zaraz, nieco wyżéj, pewien człowiek młody, posiadacz niezłego majątku, ale sam i opuszczony na tym świecie, potrzebuje serca, coby go pojęło, pokochało. Że aniołowi, coby zstąpił z niebios dla uzupełnienia bytu jego, oddałby swą krew, i życie, i duszę swoją by oddał; bo miłość jego niebyłaby wcale kaprysem równie bluźnierczym jak śmiesznym, ale ubóstwianiem codzienném, co godzinném, wieczystém. — Jeżeliś mię Pani nie widziała, niedomyślałaś się przynajmniej?
Tu Filip zatrzymał się po raz drugi spoglądając na Amorego, niby pytając, jak mu się ten drugi peryod podobał? Amory pochwalił kiwnięciem głowy, i Filip ciągnął daléj:
„Przebacz mi więc Pani, żem niemógł oprzeć się gwałtownej żądzy objawienia ci tych głębokich i niezmiennych uczuć, jakie sam widok twój we mnie wzbudził. Przebacz mi, żem wyjawił przed tobą tę miłość skromną a namiętną, która odtąd życiem jest dla mnie. — Nie obrażaj się wyznaniem serca, które cię szacuje; a jeżeli uwierzysz szczerości poświęcenia tego serca, pozwól mi pójść, i nie zimnym już listem, ale żywym głosem wyrazić ci ile w tém sercu jest szacunku, ile uczucia dla ciebie. Pozwól mi Pani, oglądać z bliska bóstwo moje. — Nie żądam żadnéj odpowiedzi, o! nie, nie mam tyle zarozumienia; jedno słowo Twoje, skinienie — a ja pobiegnę, padnę do nóg twych Pani — i pozostanę tak na wieki.
Ulica Saint-Nikolas-de Chardonneret, na piątem piętrze; — w te drzwi u których wisi zajęcza łapka.
— Rozumiesz mię Amory? nieżądając niby odpowiedzi, co byłoby może zbyt śmiało, położyłem jednak mój adres, bo nareszcie moja piękna sąsiadka mogła się zmiękczyć tym biletem, i odpowiedzieć nań niespodzianie.
— Bez wątpienia odrzekł Amory, doskonała ostrożność.
— Jednak wcale nieużyteczna, jak to zaraz zobaczysz. — Skończywszy ten list zręczny i płomienisty, trzeba było tylko doręczyć go jéj. Ale jak? jaką drogą? Przez miejską pocztę? Nie wiedziałem imienia bóstwa mojego. Oddać przez struża, ofiarując jakie kilka groszy? — Alem słyszał o strużach, których przekupić niepodobna. Przez faktora? to byłoby nieco za prozaicznie, i może niezbyt bezpiecznie: mógłby się zjawić, w obecności jéj brata. — Bo widzisz, zawyrokowałem, że to jéj brat ją wtedy odprowadzał. — Przez chwilę miałem myśl, powierzyć Tobie całą tę trudną sprawę; ale ponieważ wiedziałem, że w tych rzeczach daleko jesteś śmielszy, balem się żebyś się nie śmiał ze mnie. Ztąd poszło, że napisawszy list, zapieczętowawszy go i położywszy na stole, dwa dni przemyśliwałem nad trudnem mojém położeniem.
„Nareszcie, wieczorem, trzeciego dnia, korzystając z nieobecności mojéj pięknéj, siadłem w oknie, i zapuściłem oba oczy w głąb jéj mieszkania, którego okna były otwarte na oścież. I patrząc ujrzałem, jak liść z jéj róży oderwał się, i uniesiony wiatrem przeleciał przez ulicę i uderzył w okno, o piętro niżej odemnie.
„Żołądź, co spadła na nos Newtona, odkryła mu tajemnicę systematu Świata. Liść różany, niesiony wiatrem, naprowadził mię na środek kommunikacyi, którego oddawna szukałem. List mój okręciłem więc koło laski laku, i rzuciłem ją zręcznie przez Ulicę, z mojej stancyi do stancji sąsiadki; potem wzruszony takim zbytkiem odwagi, zamknąłem co prędzej okno i czekałem.
„Ale zaledwo dokonałem tego zuchwałego czynu zadrżałem na myśl, jakie skutki może za sobą pociągnąć. Gdyby sąsiadka wróciła z bratem, i gdyby podjął mój list — byłaby straszliwie zawstydzona. —
„Czekałem więc, zakryty firankami, z sercem pełnym trwogi. — Wkrótce ujrzałem ją — na szczęście była sama jedna — odetchnąłem! Przeszła dwa czy trzy razy po stancyi, lekka, skoczna jak zwykle, niewidząc listu wcale; ale przypadkiem nastąpiła na niego, schyliła się i podniosła. —
„Serce mi biło, mało niepękło — porównywałem się z Lauzuném, Richelieu, Lowelasem. — Jakiem ci powiedział wieczór był już, zbliżyła się więc do okna chcąc przekonać się naprzód z której strony Ulicy mógł się zjawić u niéj ten list, następnie, chcąc go przeczytać.
„Zdawało mi się wtedy, że właśnie nadeszła stanowcza chwila; że najlepiej ukazać się jéj i obecnością swoją uzupełnić wrażenie jakiegom się spodziewał po liście. Otworzyłem więc okno. Na szelest ten sąsiadka zwróciła się w moją stronę patrzała to na mnie, to na mój list; wtedy ja gestem wymownym, dałem jej poznać, że jestem autorem pisma. Złożyłem ręce, niby prosząc ją, aby czytała. — Zdało się, że się wahała przez chwilę, nareszcie zdecydowała się.
— No co?
— Na to, aby przeczytać — rozumie się. Widziałem, jak paluszkami odwijała list mój, jak na mnie poglądała znowu, i uśmiechała się, i zaczęła czytać i uśmiechała się ciągle, i czytała dalej i parsknęła nagle od śmiechu.
„Ta wesołość zbiła mię z początku nieco z tonu. Ale ponieważ przeczytała list od jednego końca do drugiego, przy końcu więc czytania niejaka nadzieja wstąpiła w serce moje. — W tém patrzę, chce go podrzeć. — Tylko com nie krzyknął; ale pomyśliłem sobie, że bez wątpienia, obawia się, aby brat jej nie znalazł go czasem i dla tego tylko dopuszcza się względem listu mego, tego aktu zbytniej ostrożności.
„To mi się zdało rozsądnem i pochwalałem to; ale potem znowu wydało mi się, że z niepotrzebną wcale zawziętością darła mój papier. Na cztery kawałki podrzeć — dobrze; na ośm — ujdzie jeszcze, ale na 16, ale na 32, ale na 64, ale podrobić go na cząstki zaledwo dojrzane — to już było dzieciństwo; ale zamienić go prawie na atomy — to było okrucieństwo; A przecież ona to zrobiła! a kiedy już cząstek niepodobna było dzielić na mniejsze, otworzyła dłoń i puściła na przechodzących cały ten deszcz elegijacki. Potem roześmiawszy mi się po raz drugi, otwarcie, prosto w oczy, zamknęła okno. Tym czasem zuchwały powiew wiatru, przyniósł mi urywek mego listu i jaki jeszcze wystaw sobie, mój kochany! ten sam, na którym było napisane: Śmiesznym wszystkiemi głoskami.
„Małom nie oszalał ze złości; — ale ponieważ, zresztą ona temu ostatniemu wypadkowi wcale nie była winna, za który mógłbym tylko mieć żal do jednego z 4 głównych wiatrów, zamknąłem więc okno z nadzwyczajną godnością i zacząłem rozważać nad środkami zwyciężenia tego oporu, niesłychanego w szlachetnem zgromadzeniu gryzetek.
W pierwszych planach moich widać było naturalnie rozdrażnienie, w jakiem byłem. — Były to najokropniejsze kombinacye, postanowienia najdziksze. — Przed myślą moją na prędce przesunęły się tę wszystkie katastrofy miłosne, co tyle strachu narobiły na świecie, od Otella aż do Antony. Ale nie mogąc poprzestać na żadnej, postanowiłem przetrwać noc w gniewie moim, na zasadzie zdania: noc przynosi radę. — I w istocie, nazajutrz przebudziwszy się byłem szczególnie spokojny. Moje projekta gwałtowne ustąpiły miejsca postanowieniem daleko łagodniejszym i skończyło się na tém, że miałem czekać do wieczora, iść do niéj, zadzwonić, wejść, zaniknąć drzwi za sobą na zasówkę, rzucić się jej do nóg, i żywym głosem, namiętnie, powiedzieć to, com wczoraj był napisał. Gdyby mną wzgardziła — ha! wtedy możnaby uciec się do środków ostatecznych.
„W planie dosyć było odwagi, ale autor planu jéj nie miał. Wieczorem doszedłem odważnie, aż do schodów mojej infantki, — ale zatrzymałem się tam. Nazajutrz wszedłem aż na drugie piętro, alem jeszcze prędzej zeszedł, nie puszczając się dalej. Na trzeci dzień byłem już na jej piętrze, i na tém ograniczyła się odwaga moja; byłem jak Cherubin, nie śmiałem ośmielić się.
„Wreszcie czwartego dnia poprzysiągłem sobie raz na zawsze z tem skończyć wreszcie, nazywając się już tchórzem, niedołęgą, gdybym miał zrobić tak jak dni poprzednich.— Poszedłem do kawiarni, wypiłem sześć filiżanek czarnéj kawy jedna po drugiéj, i nabrawszy zuchwałości za te trzy franki, przeleciałem wszystkie piętra, i gorączkową dłonią, nie zostawiając sobie czasu do rozwagi i namysłu, pociągnąłem za sznurek.
„Na odgłos dzwonka tylko com nie skoczył na sam dół schodów, ale przysięga zatrzymała mię. Słyszałem zbliżające się kroki.... Otworzono mi. Wpadłem do przedpokoju ciemnego, obróciłem klucz we drzwiach, i głosem dosyć pewnym jak na to okropne położenie zawołałem: Pani!.. .. Ale ledwom to wymówił czułem jak mię ujęła jakaś męzka ręka, i ciągnąc do drugiej stancyi przyprowadziła przed tę, któréj szukałem. Dziewczyna na widok mój powstała uprzejmie, a mój przyjaciel Amory, mówił do niéj:
„Przedstawiam Ci kochanie, mego przyjaciela Filipa Auvray; dobry z niego chłopiec, mieszka naprzeciw ciebie, i oddawna już pragnie poznać się z Tobą.
— Resztę wiesz, mój kochany Amory, zostałem z 10 minut, w waszem miłem towarzystwie, a przez cały ten czas nic nie widziałem, nic nie słyszałem, bo mi w obu uszach dzwoniło straszliwie, i zdało mi się, że jakaś mgła mroczy mi wzrok. Potem podniosłem się, wybełkotałem słów kilka i oddaliłem się, wśród wybuchów śmiechu panny Florencji i nowych zaprosili na przyszłość.
— No i po cóż było przypominać całą tę awanturę, mój kochany? — Gniewałeś się na mnie, nawet dość długo, wiem o tém, ale sądziłem, żeś mi później przebaczył.
— W istocie przebaczyłem, mój kochany; ale przyznam ci się, że przebaczenie było zupełne dopiero wtedy, kiedyś mię wprowadził do domu opiekuna swego, — i kiedyś mi przyrzekł uroczyście, że na przyszłość, zrobisz mi wszelką przysługę, jaka tylko będzie w twej mocy. Otóż widzisz, Amory. Chciałem ci przypomnieć naprzód winę twoją, później ci przypomnę obietnicę.
— Mój Filipie, rzekł Amory wesoło — za winę żałuję; o przyrzeczeniu pamiętam, i czekam tylko sposobności zadość uczynienia?
— Dzień właśnie nadszedł, rzekł uroczyście Filip.
— Słuchaj Amory kocham........
— Ach! ba! wołał Amory, doprawdy?
— Tak, mówił daléj Filip, doktorskim tonem, ale tą razą, nie o dziecinnéj ja mówię miłości. Miłość moja jest prawdziwa, głęboka i długotrwała, skończy się chyba z życiem.
Amory uśmiechnął się: myślił o Antoninie.
— I przyszedłeś mię prosić mówił, abym był tłumaczem uczuć twoich. Drżę na myśl samą. Ale nic nie szkodzi — mów daléj. Jakże się ta miłość zjawiła w tobie, i kto ję rozniecił w twem sercu?
— Kto? O! to już nie gryzetka, Amory, którą można szturmem zdobyć, ale szlachetnego rodu dziewica, z którą może mię chyba złączyć związek święty i nierozerwany. Długi czas nie obciąłem powiedzieć tego, nawet tobie, najlepszemu memu przyjacielowi;.... ależ, nareszcie, choć nie szlachcic, jestem z dobrej i uczciwej familii. — Mój Wuj umierając zeszłego roku zostawił mi 20 tysięcy dochodu i dom d’Eughien. Odważam się więc i przychodzę do Ciebie, Amory, jak do przyjaciela, do brata, który jakieś sam wyznał, ma nagrodzić mi dawne przewinienie, przychodzę prosić cię, abyś zechciał przemówić za mną do twego opiekuna, prosząc o rękę panny Magdaleny.....
— Magdalen)! wielki Boże! co ty mówisz mój biedny Filipie — zawołał Amory.
— Mówię odpowiedział Filip ciągle uroczyście, że przychodzę prosić Ciebie, mego przyjaciela i brata, który jakieś się przyznał, ma wynagrodzić mi dawne uchybienia, abyś przemówił za mną do opiekuna twego, prosząc dla mnie o rękę panny.....
— Magdaleny?
— Tak jest......
— Magdaleny d’ Avrigny?
— No! tak!
— A więc nie w Antoninie jesteś zakochany?
— Nigdy mi to na myśl nie przyszło.
— A więc kochasz Magdalenę?
— Magdalenę, i przychodzę prosić Cię.....
— Ależ nieszczęśliwy! zawołał Amory, znowu zapóźno przychodzisz, ja ją także kocham.
— Ty!
— Tak. i.....
— I cóż?
— Prosiłem wczoraj o jéj rękę i otrzymałem ją.
— O rękę Magdaleny?
— Tak.
— Magdaleny d’Avrigny?
— Bezwątpienia.
Filip uchwycił się obiema rękami za głowę, jak apoplexyą tknięty; później ogłuszony, osłupiały, bezrozumny, powstał chwiejąc się na nogach, chwycił machinalnie za kapelusz i wyszedł nie rzekłszy ani słowa.
Amory tknięty współczuciem, chciał z razu pobiedz za nim. Ale właśnie wybiła dziesiąta, i przypomniał sobie, że o 11 Magdalena będzie czekała na niego.
Przynajmniéj nie opuszczę córki mojej; pozostaną przy mnie, na to już się zgodzili; albo raczéj ja zostanę przy nich, i pójdę dokąd oni pójdą, będę mieszkał, gdzie oni zechcą. — Chcą przepedzić zimę we Włoszech. Ja przez bojaźliwą ostrożność podałem im tę myśl — napiszę prośbę do króla, aby mię uwolnił od obowiązków nadwornego swego lekarza, i pojadę z niemi. — Jestem dosyć bogaty, kiedy Magdalenie na niczem nie zbywa......Bo i cóż dla mnie potrzeba? — Jeżelim cokolwiek zostawił u siebie, to dla tego jedynie, abym jéj miał co dać jeszcze. Wiem, że odjazd mój wielu ludzi zadziwi, zechcą mię zatrzymać w imię nauki, przypomną mi całą klientelę jaką opuszczam. — Ale cóż mnie to wszystko obchodzi? — Nad córką przedewszystkiem czuwać powinienem: jest to nie tylko dla mnie szczęściem, ale i powinnością świętą. Dzieci moje nie obejdą się bezemnie. Będę ich kassyerem. Bo trzeba, aby Magdalena błyszczała, przepychem tak jak błyszczy przed innemi pięknością, i ich majątek wystarczyć temu powinien. Najmiemy pałac w Neapolu na Villa-Reale, ku południowi zwrócony. I moja Magdalena zakwitnie tam, jak krzew na rodzinną przeniesiony ziemię. Będę im urządzał bale, będę prowadził ich dom, będę wreszcie ich intendentem. Uwolnię ich od wszystkich materyalnych starań życia. Będą mogli być szczęśliwi i kochać się — a i to ileż czasu pochłonąć może.
Nie dosyć na tém; chcę także, aby ta podróż na którą oni patrzą jak na przyjemność tylko, posłużyła ambicji młodego dyplomaty naszego. Nie mówiąc mu ani słowa, wyjednałem wczoraj dla niego u ministra posłannictwo tajemne w sprawie wielkiéj wagi. I całego doświadczenia zebranego przez 30 lat obcowania ze znakomitymi ludźmi, i całéj znajomości ludzi, jakiej nabyłem przez 30 lat badając fizyczną i moralną strony człowieka, wszystkiego tego nie będę szczędził dla niego w téj sprawie. Nie tylko będę mu w niéj pomagał, ale sam zrobię wszystko. Będę siał za niego, — on — niech już zbiera tylko. Słowem, ponieważ majątek mój, moje życie i myśli do córki należą, oddając mu ją, tem samem oddałem mu i to wszystko.
Będę żył cały przez nich i dla nich; za to niech mam tylko prawo widzieć niekiedy uśmiech Magdaleny, słyszeć głos jéj, patrzeć na jéj radość i piękność.
Nie opuszczę jéj — to moja jedyna pociecha, to powtarzam sobie co chwila, o tém myślę ciągle, aby nie zapomnieć przypadkiem. Porzucę Instytut, i Klientów, i Króla, który już przysyłał dziś dowiedzieć się, czym nie chory czasem. Żal mi tylko szpitalów. Inni moi chorzy są bogaci, łatwo innego wziąść mogą lekarza; ale ktoby miał staranie o biednych gdybym ja do nich nie poszedł?
A jednak, jadąc z córką moją, muszę i ich nawet opuścić.
Są chwile, w których pytam siebie, czy mam w saméj rzeczy prawo to zrobić.
Ależ, dziwnem by było, gdybym miał poświęcać się dla kogo innego, przed dzieckiem własnem!
Trudno uwierzyć do jakiego stopnia umysł osłabnąć może. Najoczywistsze rzeczy — wątpliwemi się wydają. Będę prosił kogo, aby mię przez ten czas zastąpił — i tym sposobem oddalę się spokojniejszy.
W istocie oni są tak weseli, że radość ich odbija się na mej nawet twarzy; tak są szczęśliwi, Że szczęście ich i mnie ogrzewa. Czuję ja, że miłość jéj ku mnie, winienem tylko zbytniéj dla niego miłości; ale są chwile w których, ja, biedny zapomniany, uwodzę się nią, tak jak słuchając komedyi uwodzimy się opowiadaniem które, wiemy dobrze, jest tylko zmyśloną powiastką. Dziś on przyszedł z twarzą tak radosną, że widząc jak idzie - przez podwórze, wstrzymałem się przededrzwiami córki prawie, aby nie potrzebował powściągać swej radości w obec mnie. W życiu tak mało jest chwil podobnych, że grzechem jest liczyć je innym.
W kilka minut potem chodzili po ogrodzie.
Ten ogród, to ich raj. Tam są samotni, a jednak nie sami; bo tam są drzewa, po za któremi mogą uścisnąć sobie ręce, i są jeszcze zakręty w których mogą zbliżyć się ku sobie. Ukryty za firanką okna mego, patrzyłem na nich, i po za lilij krzakami widziałem, jak ich ręce szukały się wzajem, jak wzrok tonął we wzroku.
I byli pełni życia i kwiatu, jak wszystko, co ich otaczało. O wiosno! tyś młodością roku!
O młodości tyś wiosną życia!
A jednak, wzruszenia te, chociaż ze szczęścia są, napełniają mię trwogą. Magdalena jest tak wątła, że upada od zbytku szczęścia, jak inni pod ciężarem boleści. Czyż kochanek jéj będzie miał dla niéj troskliwość Ojca? czyż będzie mierzył jak ja, wiatr, by nie szkodził drogiéj owieczce bez runa? czy dla wątłego i delikatnego kwiatu, stworzy atmosferę ciepłę wonnę, gdzie by słońce nie paliło, i burze nie grzmiały? Ten namiętny młodzieniec z uczuciem swem i obłędem miłości, w jednym miesiącu, może zniszczyć cierpliwe dzieło moje lat 17stu. Ale tak być musi; ty czółno moje łomkie pójdziesz na taką burzę straszliwę! szczęściem ja Ci będę sternikiem, ja Cię nie opuszczę.
O! gdybym się rozstał z tobą, biedna moja Magdaleno, coby się stało z życiem mojém?
Wiem, żeś słaba, dziecię moje, i miałbym Cię ciągle przed oczyma cierpiącą, zbolałą.
Któżby ci mówił co dzień, co chwila: Magdaleno, słońce południa zbyt pali! Magdaleno wieczorny wiatr już za chłodny; — Magdaleno! okryj głowę twoję — weź szal na siebie. Nie! — on będzie cię kochał, i o miłości swéj myśleć będzie tylko, ja będę myślal o tém, abyś nam żyła.
Niestety! Otóż raz jeszcze, marzenia moje się rozwiały; otóż jeszcze dzień jeden, w którym wstając czekałem radości — ale Bóg posłał smutek.
Amory przyszedł dziś rano, wesół i radosny jak zwykle. Jak zwykle zostawiłem ich samych z panną Brown, i poszedłem do mych obowiązków. Cały dzień myśliłem z rozkoszą o tém, że dziś wieczór oznajmię mu poselstwo otrzymane dla niego, i moje projekta na przyszłość. Kiedym wrócił biła piąta, i mieliśmy siąść do stołu. Amory już wyszedł, aby wrócić wcześniéj zapewne. Ale widać było, że dopiero co odszedł. Cały blask szczęścia, błyszczał jeszcze na twarzy Magdaleny. Biedne, dobre dziecię! — nigdy jeszcze nie miało się tak dobrze, powiada. Omyliłem się więc! może miłość ta, któréj się lękałem tak bardzo, była przeznaczoną na wzmocnienie téj słabej budowy“? Natura ma przepaści do których nie wedrze się najwprawniejsze oko, i myśl najpotężniejsza. Siadła do fortepianu; ja chodząc po ogrodzie słyszałem dźwięk sonaty, i ta melodija, co mi od córki méj przychodziła, napełniała serce lubością. Słuchałem może przez kwadrans. I chodząc ciągle, na umyślnie, tom się oddalał to zbliżał do tego źródła dźwięków.
Na końcu alei, zaledwie słyszałem muzykę i tylko wysokie noty przebiegały przestrzeń, i dolatywały uszu moich, mimo odległość. — Wtedy się znowu wracałem i wchodziłem jak w krąg czarowny harmonii a kilka kroków w innym kierunku postawionych oddalało mię od niego nanowo. Przez ten czas noc się zbliżała, i ciemności pokrywały wszystko.
Jedną razą muzyka ustała. Uśmiechnąłem się: Amory przybył.
Szedłem ku salonowi, ale inną aleją, ciemną, co szła wzdłuż muru. Na téj alei, zastałem Antoninę na ławce, samą, zadumaną. Od dwóch dni chciałem z nią pomówić. Zdało mi się, że czas był stosowny — i zatrzymał się przed nią. Biedna Antonina, mówiłem do siebie, bezwątpienia, ona będzie nieco psuła nam trojgu życie, jakie sobie obiecywałem. Uczucia serdeczne i tak poufałe, najmniejszych nie lubią świadków; bez niéj podróż nasza dalekoby mogła być przyjemniejszą. Ale nie chciałem jéj samej zostawić tutaj. — Można by to biedne dziecko zostawić, chyba szczęśliwe i otoczone temi samemi uczuciami, którym Magdalena, Amory i ja mamy szczęście nasze być winni. Kocham ją, kochałem siostrę moję, i nie mogę inaczej postąpić. To też przygotowawszy wszystko dla Magdaleny — i dla niéj przygotowałem wszystko.
Ujrzawszy mię, uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę ku mnie.
— I cóż mój wuju? rzekła, nie powiedziałam Ci, że będziesz szczęśliwy ich szczęściem? i cóż? czyż szczęście ich niedotrzymało Ci słowa. Czyż nie jesteś szczęśliwy?
— Prawda! moje dziecko, rzekłem jéj, ale nie dość na tém, abym ja i oni, byli szczęśliwi. Potrzeba jeszcze, abyś i ty szczęśliwą była.
— O! ja? mój wuju, mnie już dobrze; cóż mi potrzeba? ty mię kochasz jak ojciec; Magdalena i Amory kochają mnie jak siostrę, czegóż mogę żądać więcej?
— Kogoś, coby Cię kochał jak żonę, dziecko moje — i takiego ja Ci znalazłem.
— Wujo! rzekła Antonina, a tonem swej mowy niby prosiła mię, abym nie mówił daléj.
— Słuchaj mię Antonino, odpowiedziałem, a potem powiesz mi swe zdanie.
— Mów, wuju.
— Znasz P. Juljusza Rajmond?
— Tego młodego prawnika, któremu powierzasz swe interessa wszystkie?
— Właśnie. Jak Ci się zdaje?
— Doskonały — na prawnika, mój wuju.
— No! nie żartuj Antonino. — Masz wstręt do niego?
— Mój wuju! tylko Ci, co kochają mogą doświadczać tego przeciwnego uczucia. — Kiedy się żadnego nie kocha, wszyscy są obojętni zarówno.
— Otóż, kochana Antonino, p. Rajmund był wczoraj u mnie, i jeżeliś ty na niego niezwróciła uwagi, on widział Cię dobrze. P. Rajmond należy do tych ludzi, dla których wszystko otwarte, bo przyszłość całą mają w swym ręku. Otóż on chce podzielić tę przyszłość z tobą; wie że masz dwakroć posagu — i —
— Mój wuju, przerwała Antonina, to tak jest piękne, i szlachetne, że nim daléj mówić będziesz, muszę Ci podziękować przedewszystkiem. P. Rajmond między ludźmi swego powołania, jest rzadkim wyjątkiem. Ja cenię to; ale zdaje mi się, żem już oświadczyła Ci, wuju mój, że jedynem mojém życzeniem byłoby zostać przy tobie. Inne, go szczęścia nie pojmuję, i taką sobie przyszłość wybieram. Chyba, że mi sam inną przeznaczasz!.
Chciałem nalegać, chciałem jéj pokazać korzyści, jakieby mieć mogła z tego związku. Człowiek, któregom jej przedstawiał, jest młody, bogaty, szanowany — ja, wszak wiecznie żyć nie będę? co robiłaby bez opieki, bez podpory?
Ona słuchała mię spokojnie a gdym skończył — rzekła:
— Mój wuju, powinnam Cię słuchać jak Ojca i Matki, bo oni umierając zostawili mię zupełnie pod twoją opieką. Rozkazuj więc — ja będę posłuszna; ale nie chciéj mię przekonać, bo w takim usposobieniu głowy i serca, w jakiem jestem, jeżeli mi wolność zostawią, odmówiłabym każdemu, ktoby ręki mojej żądał, bodaj był milionowy, bodaj xiąże!
A w głosie jéj i w ruchach było pewności tyle, że łatwo pojąłem, iż nastawać dłużej, byłoby to, jak mówiła, nie przekonywać ale rozkazywać. Upewniłem więc ją, że będzie wiecznie mogła według swojéj woli rozrządzać ręką i sercem, i rozwinąłem jéj wszystkie plany, które za chwilę miałem przedstawić moim dzieciom.
Powiedziałem jej, że będzie nam towarzyszyła w podróży, i że zamiast we troje, będziemy żyć szczęśliwie we czworo, i cała rzecz.
Ale ona pokiwała głową, i rzekła mi, że dziękuje mi z całego serca, ale nie pojedzie z nami.
Wtedy zacząłem nalegać.
— Słuchaj wuju mój, rzekła mi, Bóg co rządzi losami ludzi, przeznaczył szczęście dla jednych, a drugim zostawił smutek. — Moim udziałem jest samotność. W przeciągu lat piętnastu straciłam ojca i matkę, sama nie mając jeszcze 20. — Nie lubię hałasu, ruchu długiej podróży, i szybko mijającego widoku miast i narodów. Pozostanę sama z panną Brown. Będę na was czekała w Paryżu. Z domu wyjdę chyba do kościoła albo do ogrodu, i za powrotem zastaniecie mię na tém samem miejscu, gdzieście mię zostawili, z tym samym spokojem w duszy, i tym samym uśmiechem na ustach; a i ten spokój nawet bym stracić musiała, gdybyś ty mój dobry wuju, chciał przemienić tryb życia mojego; ono właśnie takim być powinno, jakim jest.
Dałem jéj pokój, ale pytałem się sam siebie, przez chwilę, co za przyczyna być mogła, że Antonina wśród świata zakonnicą być chciała, i pragnęła mieszkanie swoje zamienić na celę klasztorne — ona, dziewiętnastoletnia dziewczyna, piękna, dowcipna, często wesoła, mając do tego wszystkiego dwakroć sto tysięcy posagu!
Ale zresztą, co mi tam było do tego? i dla czegóż traciłem czas badając niewytłumaczone kaprysy młodéj dziewczyny? Dla czegóż pocieszałem ją, żałowałem, dodawałem odwagi, dla czegom zaraz nie poszedł do salonu?!
I Bóg wie, jak długo zostałbym z tą długą córką moją, gdyby ona zmieszana zapewne wzrokiem mojém, lękając się nowych zapytań, nie prosiła mię sama o pozwolenie oddalenia się do siebie.
— Nie! dziecię moje, rzekłem, zostań tu, ja pójdę. Ty moja kochana Antonino możesz śmiało zostać w ogrodzie wśród nocy. Chciałbym bardzo, aby Magdalena była tak zdrowa jak ty.
— O mój wuju, zawołała Antonina powstając, przysięgam ci w obec tych gwiazd, co na nas patrzą, wobec księżyca, co tak ślicznie świeci, przysięgam ci, że gdybym mogła, natychmiast bym zdrowie moje Magdalenie oddala. Bo lepiejby było stokroć, abym ja raczéj narażona była na te niebezpieczeństwa ciągłe, ja biedna sierota, — aniżeli ona szczęśliwa wszystkiém a nadewszystko szczęśliwa miłością!
W głosie jéj było tyle czucia, tyle prawdy, że wątpić grzechemby było. I uścisnąłem ją.
Siadła — a ja poszedłem ku salonowi.
Gdym na pierwszy wstępował wschodek, słodki głos Magdaleny, jak głos anioła, rozjaśnił smęńtność moję. Zatrzymałem się, nie aby posłuchać co mówią, ale by samym dźwiękiem głosu pocieszyć się. W tém kilka słów wpadło mi do ucha. Nie dość już było słuchać; chciałem słyszeć.
Okno wychodzące na ogród było otwarte i firanka była zapuszczona dla chłodu wieczora, a po za firanką widziałem cienie dwóch głów nachylonych ku sobie.
Rozmawiali po cichu. Słuchałem.
A słuchałem niemy, nieruchomy, bez władzy, bez tchu, bo każde ich słowo, padało mi na serce, niby krople mrozem ścięte.
— Magdaleno, mówił Amory, co to za szczęście dla mnie będzie widzieć Cię ciągle i co dnia; a po nad głową twoją widzieć piękne niebo Neapolu i Sorrenty, równie cudne i wdzięczne jak twoje oblicze.
— Tak, Amory mój drogi, odpowiedziała Magdalena, piękny to kraj, i piękne to niebo, gdzie pomarańcza dojrzewa ale twa miłość w któréj cały raj szczęścia jaśnieje, stokroć dla mnie jest piękniejsza.
— O mój Boże! rzekł Amory wzdychając, a w westchnieniu znać było małą niecierpliwość.
— Cóż Ci takiego? spytała Magdalena.
— Dla czegóż potrzeba, aby każde szczęście miało cień swój, choćby najlżejszy?
— Co rozumiesz przez to?
— Że Włochy byłyby dla nas istnem Eldorado, że powtarzał bym ci: tam, tam to kochać trzeba, tam tylko czuje się życie; — ale jedna rzecz będzie smuciła miłość naszą....
— I jaka? proszę Cię.
— Boję się powiedzieć Ci Magdaleno.
— No! powiedz mój drogi.
— Widzisz, mnie się zdaje, że do zupełnego szczęścia potrzeba, abyśmy mogli być zupełnie sami; mnie się zdaje, że miłość jest uczucie tak delikatne i święte, że obecność trzeciego, ktokolwiek on jest, warzy ją i zabija; mnie się zdaje, że aby się oddać sobie zupełnie, zlać się niejako w jedno tylko, — nie potrzeba być nawet we troje!....
— Nie rozumiem Cię Amory.
— O! ty wiesz dobrze...
— Czy dla tego tak mówisz, że ojciec mój ma z nami pojechać? ale zważ tylko, co by to była za niewdzięczność, gdybyśmy mu choć cokolwiek domyślić się dali, że obecność jego możebyć nam przeszkodą do szczęścia, które jemu winniśmy przecie. Mój ojciec to nie ktoś obcy, nie trzeci — to jedna trzecia część nas obojga. Bo on nas kocha, Amory, i my również powinniśmy go kochać.
— Dobrze! rzekł Amory, z lekką obojętnością, dobrze! ponieważ inaczej sądzisz odemnie, zapomnij, com ci powiedział, i nie mówmy lepiej o tém więcéj.
— Mój drogi! rzekła żywo Magdalena, gniewasz się na mnie! ależ ja obrazić ciebie nie chciałam. Czyż nie wiesz o tém, ty złośliwy zazdrośniku, że nie tak się kocha ojca jak kochanka?
— O! mój Boże, rzekł Amory, ja wiem dobrze to wszystko, ale miłość ojców nie jest tak zazdrosna i wyłączna jak nasza. Twój ojciec przyzwyczaił się widzieć cię co dzień — i cała rzecz. Dla mnie widzieć Cię — to niezwyczaj, to potrzeba! Ech! wszakże Biblia, ten wielki głos ludzkości, powiedziała już 2500 lat temu: I opuścisz ojca twego i matkę twoją, i pójdziesz za mężem twoim.
Chciałem im przerwać, chciałem zawołać, że Biblia powiedziała także o Racheli: „I nie chciała pocieszoną być, bo dzieci jej nie były z nią.“
Ale byłem jakby przybity do miejsca, byłem nieruchomy i niemy; jakieś bolesne zadowolenie przejęło mię, gdy córka mię broniła; ale zdało mi się, że nie dość było bronić, że powinna była oświadczyć mu, że potrzebowała koniecznie mieć mię przy sobie, tak jak ja jej potrzebowałem i spodziewałem się, że powie to.
Ona odpowiedziała:
— Tak, tak, Amory, być może masz słuszność poniekąd, ale nie możemy uniknąć obecności ojca. loby mu straszną boleść sprawiło, jestem przekonana. Zresztą, jeśli on w pewnych chwilach krępować może nieco uczucia nasze, w innych znowu będzie nam pomagał i uzupełniał nam myśli.
— Nie, nie Magdaleno! odpowiedział Amory, nie łudź się wcale. Czyż będę mógł w obec P. d’Avrigny powiedzieć Ci jak teraz, że kocham ciebie? — A kiedy pod cieniem tych pomarańcz, o których mówiliśmy, chodzić będziemy, albo po nad brzegiem jeziora błękitnego i czystego jak zwierciadło, nie we dwoje ale we troje, czyż będę mógł objąć cię rękami memi, albo błagać ust twoich o pocałunek, którego mi dotąd odmawiają? Czyż będę mógł, kiedy on z tyłu iść będzie? Czyż powaga jego nie spłoszy naszej radości? Czyż on może zrozumieć w tym wieku dziecięce nasze uniesienia? Zobaczysz, zobaczysz Magdaleno jaki cień rzuci twarz jego surowa na radość naszą! — Tymczasem gdybyśmy sami byli w podróżnej karecie, według woli, mówilibyśmy ze sobą i znowu byśmy milczeli — patrząc i rozmawiając oczyma tylko. Z ojcem twoim nigdy nie będziemy wolni. Trzeba będzie milczeć, kiedy będziemy mieli ochotę rozmawiać; trzeba będzie mówić, kiedy wolelibyśmy milczeć znowu. A rozmawiać trzeba będzie zawsze jednym tonem, zawsze poważnie. Z nim nie będzie już żadnych wypadków w podróży, żadnych śmiałych wycieczek, żadnych przyjemnych inkognito; wiecznie bity gościniec, wiecznie prawidła, ceremonie. O! zrozumiej mię dobrze Magdaleno! Ja czuję dla ojca twego całą wdzięczność i szacunek, ja kocham go nawet, ale czyż towarzysz podróży powinien szacunek tylko w nas wzbudzać? Powiedz mi, czyż ciągła baczność na najdrobniejsze szczegóły nie sprawia przykrości w podróży? — Możeś ty, kochana Magdaleno, i nie myśliła o tém wcale, przy twej miłości dla niego, przy twéj naiwności dziecięcéj. Ale teraz, widać z twéj twarzy, że zastanawiasz się; a im więcej rozważać to będziesz, tém więcej przekonasz się, że ja się nie mylę; i że kiedy troje podróżuje razem, to przynajmniej dwoje się nudzi.”
Z bolesnem uczuciem czekałem na odpowiedź Magdaleny; po kilku chwilach milczenia rzekła wreszcie:
— No dobrze! Amory, przypuściwszy nawet, że zgadzam się z tobą, powiedz mi, jak sobie postąpić? Podróż już zadecydowana; ojciec wszystko już do niéj przygotował dla nas i dla siebie. Choćbyś miał słuszność w tém, co mówisz, to teraz już za późno. I zresztą, któżby miał serce powiedzieć biednemu ojcu, że obecność jego przykrość nam sprawia? Może ty Amory? Bo w każdym razie, ja się niepodejmuję tego bynajmniéj.
— Ba! ja wiem to wszystko, i to właśnie do rozpaczy mię przywodzi. P. d’Avrigny, człowiek tak znakomitych zdolności, tak przenikliwy i uważny, który tak doskonale czyta w księdze naszej materyalnéj organizacji, powinienby umieć przeniknąć i myśli, aby nie wpadać w tę wieczną manię starych ludzi, narzucania się ciągłego młodym. Nie chcę cię obrazić obwiniając go, ależ doprawdy nie jestże to przykre zaślepienie ojców, co nie umieją odgadnąć dzieci swoich, i zamiast zostawić ich uczuciom wiekowi właściwym, chcą gwałtem nagiąć do zwyczajów i pragnień swoich lat? Ot! podróż nasza naprzykład, byłaby cudowna, gdyby nie ta fatalna....
— Ciszéj! przerwała Magdalena kładąc palec na ustach jego, ciszej niedobry! nie przestaniesz-że tak mówić!? Słuchaj mój Amory, nie mogę ci mieć za złe wymagań, które mi twej miłości dowodzą, ale....
— Ale uważasz je za niedorzeczne, rzekł Amory, nieco w złym już humorze.
— Nie, odpowiedziała Magdalena, nie, złośniku; ale mówmy ciszej, bo to co ci powiem, tak mi się zdaje bezbożnem, że sama siebie usłyszeć boje się; (i w saméj rzeczy zniżyła nieco głos) i owszem, nie tylko mi się nie wydają niedorzecznemi żądania twoje, ale ja podzielam je wcale; ale niechciałam ci wyznać tego, bom nie chciała wyznać sama przed sobą. Ale cóż chcesz mój najdroższy, będę cię tak pięknię prosiła, będę ci tak często mówiła, że cię kocham, iż nareszcie potrzeba, abyś i ty coś dla mnie uczynił, i abyś poddał się temu, czego zmienić nie można, tak jak ja się poddaję!
Jużem nie pragnął słyszeć więcéj. To ostatnie słowo przedarło się do serca mego, niby zimny sztyletu ostrz. A więc ja zaślepiony samolub, widziałem, że Antonina zawadzała mi, a nie postrzegłem, że i ja byłem dla nich zawadą!...
Zresztą reakcya była gwałtowna i zupełna. Smutny ale spokojny szedłem do salonu, a stukając umyślnie po wschodkach, uprzedziłem ich o mém przybyciu.
Magdalena i Amory powstali gdym się zbliżył; pocałowałem ją w czoło, jemu podałem rękę.
— Czy wiecie dzieci moje smutną nowinę? rzekłem im.
A chociaż po głosie mogli poznać, że im przynajmniéj, żadne nie grozi niebezpieczeństwo, zadrżeli oboje. Muszę pożegnać się ze wszystkiemi projektami? Pojedziecie sami, bezemnie. Król w żaden sposób nie chce mi dać urlopu, o który prosiłem dziś. Jego Królewska Mość raczył mi powiedzieć, że jestem dla niego użyteczny, nawet potrzebny; i prosił mię, abym się nie oddalał teraz. Cóż miałem na to odpowiedzieć? prośby Królewskie — to dla nas rozkazy.
— Ach! ojcze, to źle, rzekła Magdalena, przenosisz Króla nad córkę!
— Cóż robić! kochany opiekunie, rzekł Amory, nie mogąc, pod sztucznym smutkiem widocznéj ukryć radości — choć nieobecny, niemniéj przeto będziesz z nami.
Chcieli dłużej się nad tém rozwodzić, alem nagle zwrócił rozmowę na inny przedmiot; ich niewinne udawanie strasznie mię bolało.
Powiedziałem Amoremu, com mu miał powiedzieć, o tém poselstwie otrzymaném dla niego, i o myśli jaką miałem, aby z podróży przedsiębranéj li dla przyjemności, wyciągnąć korzyść dla jego dyplomatycznej karyery.
Zdało mi się, że bardzo był za to wdzięczny, ale w téj chwili jedyna go myśl zajmowała — myśl o miłości jego.
Kiedy odchodził, Magdalena odprowadzała go. Przypadkiem stałem wtedy koło samych drzwi; poszedłem był do stolika po książkę. Magdalena mię nie widziała.
— I cóż Amory? rzekła, nie możnaby powiedzieć, że wypadki rozumieją nas i słuchają. Cóż mówisz o tém?
— Mówię, odpowiedział Amory, że zapomnieliśmy zupełnie o ambicyi, i że ludzie niesłusznie tak na nią krzyczą. Są wady, co nieraz więcéj robią dobrego, niż zalety niektóre.
A więc córka moja będzie myśliła, że przez ambicyę pozostaję, kiedy ona odjeżdża!?
Niech i tak będzie. Może to i lepiéj.