Franciszek Zabłocki (Gawalewicz, 1894)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Marian Gawalewicz
Tytuł Franciszek Zabłocki
Podtytuł Szkic biograficzno-krytyczny
Wydawca Redakcya "Świata"
Data wyd. 1894
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
FRANCISZEK ZABŁOCKI
SZKIC BIOGRAFICZNO-KRYTYCZNY
SKREŚLIŁ
M. GAWALEWICZ.
KRAKÓW.
NAKŁADEM REDAKCYI »ŚWIATA«.
1894.


Druk Wł. L. Anczyca i Spółki, pod zarządem J. Gadowskiego.






I.

Kiedy się wspomina dziś nazwisko Zabłockiego, to prędzej przychodzi na myśl ów przysłowiony spekulant, który tak fatalny interes zrobi na spławianem mydle, aniżeli ów oświeconego wieku najcelniejszy komedyopisarz, „polskim Molierem“ zwany, tak głośny i popularny swojego czasu, a tak zapomniany jeszcze za życia, Franciszek Zabłocki.
A kiedy się mówi o komedyi polskiej w ogólności, to pod nią rozumie się jedynie tę, co się z „Panem Geldhabem“ dopiero narodziła przed laty siedemdziesięciu, pokrzywdzając niesłusznem zapomnieniem wszystkich poprzedników starego Fredry, choćby od tej pierwszej naszej oryginalnej krotochwili dwuaktowej z początków XVII-go wieku, która ma za autora Piotra Barykę, a za tytuł: „Z chłopa król“! Oryginalny to objaw w literaturze naszej, że choć uprzedzamy Szekspira w tragedyi pod względem czasu i mamy pierwej „Odprawę posłów greckich“, niż Anglicy „Hamleta“, że choć w zarodkach lgnie się typowa swojska komedya już w XVI-tym wieku, przybierając naiwną formę intermedyów czyli dyalogów, a ślady widowisk teatralnych sięgają aż w początki XIII-go stulecia — mimo to nie możemy się przez cały ten czas zdobyć na dojrzały dramat, jako osobny, najszlachetniejszy rodzaj poetyckiej twórczości. Ta sztuka, która rodzi się tyle razy w ciągu kilku wieków, ani razu nie może urosnąć, wychować się i zmężnieć, a pod tym wozem Thespisa, który w różnych datach stara się zatoczyć na nasz grunt, choćby z przypadku, łamią się jakoś osie i koła, rozsypuje się jego budowa i wszystkie próby idą na marne aż do roku 1765-go, do założenia pierwszej stałej sceny w Warszawie.
Teatr w Polsce nigdy się świetnie, samoistnie, żywotnie rozwinąć nie mógł, — mówi Kraszewski; — historya jego podobną jest do żywota tych roślin, których ziarna długo leżą w ziemi martwe, za najmniejszym promykiem słońca kiełkować próbują i natychmiast stratowane i zgniecione giną. Tak samo, jak gdzieindziej, uczuwano u nas potrzebę tego wizerunku życia, któryby dobitniejsze jego przedstawiając momenta, z siłą, światłem na nich skupionem, znaczenie ich, piękność, poezyę lub ohydę i brzydotę ludzom wrażał“... Zanosiło się na to wszystko z rozmaitych stron, ale gruntu dla siebie nie znajdowało. Dlaczego?... dlatego, że „nieustannym dramatem było wówczas u nas samo życie, teatr stawał się zbytecznym, brakło dość spokojnego rynku, cierpliwych widzów i chętnych aktorów“. Rycerski naród nie miał czasu przypatrywać się komedyom, odgrywał sam wielki, wspaniały, wystawny dramat na widowni świata, dramat z akcyą burzliwą, ożywianą nieustannie, częstokroć bardzo powikłaną, bardzo ruchliwą i zmienną, której każdy uczestnik był widzem i aktorem zarazem. Wczesny i bystry rozwój publicznego żywota, zajęcie się główne i jedyne sprawami kraju, były ważną przeszkodą do rozwinięcia się literatury i sztuki dramatycznej u nas, chociaż jednej i drugiej nie brakło wątku i materyału.
Nie byłoby brakło także i wdzięcznej publiczności, przejmującej się może niekiedy aż za głęboko odnoszonemi wrażeniami, gotowej z luku strzelać do aktorów na scenie, biorąc ułudę za rzeczywistość, jak się to działo według opowiadań Imć pana Paska podczas publicznego widowiska, na którem wystawiano tryumf Francuzów nad Austryakami. Ludzie różnego stanu i różnej fantazyi, jak mówi wspomniany świadek, przypatrywali się owym dziwom na scenie, a kiedy przyszło do pojmania cesarza austryackiego, ze strony widzów zaczęło się domagać głośno jego śmierci. Ktoś krzyknął z tłumu: „Jeśli wy go nie zabijecie, to ja go zabiję!...“ a nie czekając rezultatu, porwał się do łuku, nałożył strzałę, i jak utnie pana cesarza w bok, to aż drugim bokiem żelazo wyleciało. Drudzy Polacy także do łuków, kiedy wezmą szyć w ową kupę, naszpikowano Francuzów dużo, a nawet i tego, co siedział w osobie króla postrzelono na ostatek w głowę, aż z majestatu spadł pod ławę i z innymi Francuzami uciekł“...
Pokazuje się, że nie bardzo bezpieczną rzeczą było podraźnić zasilnie wrażliwość ówczesnych widzów, którzy mieli już w w sobie zarodki usposobienia i gustów dzisiejszej publiczności, mniej smakowali w poważnym dramacie, a więcej w wesołej krotochwili, pragnęli dobrej zabawy i dowcipu, zamiast wzruszeń głębokich, łatwiej poznawali się na rubasznym koncepcie, niż na subtelnościach wszelakich. I już wówczas więcej powodzenia i liczniejszych zwolenników miała choćby najzwyklejsza farsa od wzniosłej tragedyi, a olśniewająca wystawa od samej sztuki.
Jeżeli pomimo wielu danych nie rozwinął się u nas oryginalny dramat, to powinna była w o wiele przyjaźniejszych warunkach rozwinąć się oryginalna swojska komedya; składało się na nią dużo dodatnich motywów. Było żywiołu sporo w typach, w stosunkach, w życiu prywatnem i publicznem, w usposobieniu społeczeństwa, które zawsze miało sporą dozę jowialności w sobie i zadobrego często humoru, werwy, temperamentu i skłonności do, trefnego żartu“, który przysłowiowo nawet, był „tynfa wart;“ — było z czego i dla kogo tworzyć komedyę, tylko z jednej strony brakło talentów po temu, a z drugiej okoliczności spychały ją na dalszy plan, wysuwając żywotniejsze sprawy dla zainteresowania tłumów.
W bardzo zacisznych kątach tego ruchliwego i halaśliwego świata, brząkającego to szablą, to szklanką, w odsuniętych trochę dalej od publicznego gwaru szkołach i klasztorach, jak kopciuszek przytulała się sztuka dramatyczna i od czasu do czasu odważała wyścibić koniuszek swej bosej nóżki; ale za ten przytułek kazano jej być zbyt wstydliwą i skromną, schlebiać możnym protektorom i dobrodziejom, zapalać się nieszczerym patosem, nadymać frazesami zamiast unosić prawdziwem natchnieniem, trzymać się szablonu w nudnej niby klasycznej tragedyi, a z hypokryzyą udawać nadto wielką przyzwoitkę w komedyi.
Przyszły po długiem wyczekiwaniu nareszcie czasy pomyślniejsze, kiedy tym kopciuszkiem, puszczonym samopas, zaopiekowały się najwyższe w kraju i państwie głowy; przyszły czasy reformy i postępu, naśladownictwa cywilizowanej Europy i wszystkiego, co oświecony wiek za granicą wytworzył. Przychodzi kolej i na teatr i na sztukę dramatyczną u nas, którą przygotowują z obcego wzoru tymczasem mniej lub więcej uzdolnieni pisarze.
Z jednej strony w pijarskich konwiktach francuska tragedya Corneille’a, Racine’a i Voltaire’a, protegowana przez Konarskiego, przeszczepia się na grunt polski, z drugiej w szkołach jezuickich komedya Molière’a, przykrawana i nicowana przez Bohomolca, toruje drogę wesołej, satyrycznej muzie. Aż nareszcie staje w pośrodku człowiek świecki, ale kapłan z powołania kapłan sztuki i z klasztornych murów wyprowadza obie te nowicyuszki przed ołtarz właściwej, swobodnej bogini do świątyni Melpomeny, na deski pierwszego narodowego teatru; zjawia się twórca sceny polskiej Wojciech Bogusławski, pierwszy budowniczy jej trwałych fundamentów...
I oto dla komedyi polskiej zdaje się wschodzić szczęśliwa gwiazda; jest ona najpodobniejszą córą XVIII-go stulecia, wieku elegancyi i komedyi w życiu, wesołego dowcipu i satyry, skażenia obyczajów, które potrzeba ridendo castigare; trudno o właściwszą epokę, o żyźniejszy grunt dla niej, o przychylniejsze usposobienie, o lepszy nastrój. Ale tu znowu na samym rozkwicie spotyka ją rodowa fatalność, która tylekroć ją już prześladowała; przychodzi chwila wielkiego przełomu, głębokiego wstrząśnienia aż do samych podstaw społeczeństwa, przestrojenia się wszystkich strun publicznego i prywatnego żywota w najbardziej minorową tonacyę, łamie się nagle epoka śmiechu i szyderstwa, a z pod rozdartej maski komicznej wyziera posępne i przerażone oblicze konającego wieku...
Na lat co najmniej trzydzieści, od Zabłockiego do Fredry, komedya polska cofa się znowu ze swojej drogi postępu i rozwoju, ale cofa się nie bez śladów bardzo poważnej nawet egzystencyi i zapisuje po sobie to smutne, jednak ważne słowo: „byłam“, jako świadectwo na kartach literatury i w rocznikach teatru naszego.


II.

W tym przelotnym rzucie oka na losy komedyi polskiej przychodzi nam zatrzymać się, dopiero dłużej na najcelniejszym jej przedstawicielu z owej doby, w której po raz pierwszy stwierdziła swą dojrzalszą istność i przekonała o tak bardzo spóźnionej racyi swojego bytu.
Niezaprzeczenie warto się bliżej przypatrzeć tej zajmującej postaci, względem której i społeczeństwo, i historya literatury, i krytyka, i teatr poczuwać się muszą do winy obojętnego zapomnienia za życia i po zgonie, do pokrzywdzenia zasług pisarza i jego twórczości, do niespłaconego długu względem jego pamięci.
Jest to nieszczęśliwy los mniejszych talentów, które poprzedzają większych swoich następców, że najczęściej przechodzą w oczach potomności albo niedostrzeżone, albo nieocenione należycie, chociaż torują swojemi śladami drogę nową i wskazują niejako odkryte kierunki dla przyszłej twórczości.
Tak przed Mickiewiczem szedł Brodziński, budzący świt romantyzmu w naszej poezyi, Brodzińskiego wyprzedzał Reklewski do źródła prawdziwej, swojskiej sielanki ludowej; tak i przed ojcem komedyi polskiej, przed Fredrą postępował Zabłocki. Powiedziano o nim to, co koniecznie powiedzieć należało, że był najcelniejszym komedyopisarzem zeszłego wieku u nas i jednym z najlepszych wierszopisów z rzędu tych, którzy ten kunszt rymotwórczy uprawiali; ale na tej ogólnikowej pochwale prawie całkiem poprzestano, nie zajmując się obszerniej ani autorem, ani jego dziełami. I w tem właśnie krzywda, jaką zrobiono Zabłockiemu. Nieszczęście wprawdzie chciało, aby po człowieku takich zasług, takiego talentu i takiego rozgłosu w swoim czasie, pozostało tak mało materyału do obszerniejszej biografii dla nowoczesnego krytyka, że kiedy przychodzi chęć odtworzyć tę postać, złożyć jej fizyognomię duchową, przystawić ją do swego tła właściwego i zbadać gruntownie, to prawie niema z czego to zrobić. Zna się tak mało życia, dat, stosunków jednego z najczynniejszych i najpopularniejszych pisarzy Stanisławowskiej epoki, że tylko z okruchów można bardzo niepełny i niedokładny złożyć wizerunek człowieka i pisarza.
Wiadomo, że o „wypadkach życia swojego i wieku niechętnie wspominał“[1]; a inni, jego współcześni, mieli albo ważniejsze fakta do notowania, albo zapomnieli o nim zupełnie. I pozostało dlatego tak mało źródeł głuchej tradycyi o głośnym człowieku... Wiemy dziś tyle tylko, ile się przechowało o nim wzmianek w Pamiętnikach Niemcewicza lub Michałowskiego Bartłomieja, ile zebrał Fr. S. Dmochowski z opowiadań ks. dziekana Goreckiego, dawniej wikaryusza a potem następcy Zabłockiego na plebanii w Końskiej Woli, a najwięcej jeszcze z listu osobistego przyjaciela, Grümberga, który w „Wizerunkach i rozstrząsaniach naukowych“ wydrukował Szydłowski w ośmnaście lat po śmierci autora „Sarmatyzmu“ i tłómacza „Amfitryona“.
Z późniejszych, jeden jedyny Grümberg mógł był napisać wyczerpujący życiorys Zabłockiego, bo go znał osobiście, przyjaźnił się z nim, mieszkał nawet razem po owdowieniu poety i był świadkiem jego pracy, ale do spisania swoich wspomnień wziął się zapóźno, wtedy, kiedy skołatana pamięć odmawiała już posługi.
Chociaż w ogólnikowych zarysach, żywot ten rozłamany na dwie połowy, — jednę świecką, głośną, publiczną, różnobarwną i urozmaiconą wypadkami na bruku stolicy, drugą duchowną, szarą, głuchą i zacienioną zupełnie w wiejskiem ustroniu, — przez sam kontrast wygląda bardzo zajmująco i zaciekawia. Jedynie przez zestawienie rozmaitych dat i szczegółów można wnioskować, że jeżeli prawda, iż urodził się d. 2-go stycznia r. 1750-go na Wołyniu[2], to mogło to być w okolicy Międzyrzecza, skoro tam właśnie skończył szkoły pijarskie; jeśli rodzonego brata miał konsulem w Chersonie przez długi czas, to musiał pochodzić z rodziny szlacheckiej i przynajmniej nie ubogiej; skoro zaś przyjęto go do zakonu Jezuitów po ukończonych studyach u Pijarów, musiał odebrać wyborne i staranne wychowanie i edukacyę; to zresztą znać w jego piórze i za tem przemawia stosunek z książęcym dworem w Puławach. Jeżeli dalej po skasowaniu zakonu Jezuitów z kolegą swoim i rówieśnikiem Dyonizym Kniaźninem zrzucił sukienkę kleryka i przeniósł się na dwór księcia generała ziem podolskich do Puław, to musiało to być około r. 1773-go; a jeżeli w nowo utworzonej Komisyi Edukacyjnej za protekcyą ks. Czartoryskiego otrzymał posadę protokólisty, na której go przez lat osiemnaście bez awansu przez grzeczność tylko „sekretarzem“ nazywano, to rzecz jasna, iż do Warszawy z Puław przenieść się musiał najwcześniej w r. 1775-ym i pozostawać tam na zajmowanym urzędzie do r. 1794-go.
W Puławach, według zapewnień Grümberga, obaj zakonni koledzy, Zabłocki i Kniaźnin „uplacowanymi zostali, jako nauczyciele i przełożeni nad pokojowcami, przy opatrzeniu stołem i pomieszkaniem, honorowie bez żadnej płacy, jako i inni szlachetni rezydenci“. Nie musi to być szczegół całkiem ścisły, przynajmniej co do drugiego z dwóch przyjaciół, bo w etacie Puław znajdujemy jawny dowód, iż Kniaźnin zasiadał przy wielkim stole pańskim razem z książęcą rodziną i pobierał rocznej pensyi 1,500 zł.[3].
Ten dwuletni pobyt w Puławach, w ognisku tak szeroko promieniejącem oświatą, ogładą, zniczem poezyi, sztuki, zacnych myśli i pięknych uczuć, inauguruje świecki zawód byłego kleryka Jezuitów, a przygotowuje w nim przyszłego pisarza i satyryka.
W „Odzie“ na cześć ks. Adama Czartoryskiego, podnosząc obywatelskie zasługi dla społeczeństwa i literatury tego „Muz Mecenasa“, przy ofiarowaniu mu swej pierwszej oryginalnej komedyi p. t. „Zabobonnik“, mówi o sobie:

Wiem, że mało czerpałem w zdroju Aganippy,
Dość jednak chęci miałem, dość służyłem pracą,
Którym jeśli się jaki geniusz udzielił,
Tobiem winien, tyś książę pisać mnie ośmielił.

To się odnosi do pierwszych nieśmiałych prób poety, głównie z francuzkiego tłómaczonych i drukowanych wkrótce po przybyciu do Puław w warszawskich „Zabawach przyjemnych i pożytecznych“, w których 24-ro letni poeta, jako autor debiutuje; to się odnosi do „Rozmów sokratycznych w różnych materyach politycznych i moralnych“, do kwiecistym stylem pisanych Dzieł St. Reala, które poeta z francuzkiego na zalecenie księcia przekładał, ale to wszystko nas mało obchodzić może. O wiele więcej wagi ma jednocześnie z ulotnemi wierszami wydrukowany w „Zabawach“ jeszcze 1774-go roku ustęp z Molierowskiego, Amfitryona“, wzorowo, niezrównanie do dzisiejszego dnia tłómaczony przez Zabłockiego, bo w nim objawia się po raz pierwszy skłonność przyszłego komedyopisarza do sceny.
W tej samej wspomnianej „Odzie“ przyznaje sam:

Nie wiem, zkąd mi się pisać komedye wzięło.
Będzie-ż to ku naganie, czy ku mojej sławie?
Tymczasem los mój takiż, jak Zabobonnika:
On dyabłów, ja ciemnego lękam się krytyka.

Zkąd mu się wzięło pisać komedye, to łatwo odgadnąć; w sobie przyniósł już talent do tego rodzaju twórczości, urodził się z komedyopisarską żyłką“, potem go zachęcił Molière swojemi dziełami, które widocznie bardzo wcześnie poznał w oryginale; potem podziałał przykład piszących dokoła niego Bohomolca, Krasickiego, Trembeckiego, samego księcia generała i innych; potem i to chyba czynnik najważniejszy po przeniesieniu się do Warszawy, zaczyna instynktownie kręcić się około kulis, ciągnąć ku scenie, poznawać z artystami nowo otwartego teatru, który były kamerdyner królewski, Ryx, ma w entrepryzie, wchodzi z tym światem w ścisłą zażyłość, nareszcie żeni się z aktorką i z pierwszem powodzeniem swej sztuki na deskach nabiera wiary w swój talent i ochoty do dalszej pracy.
W ten sposób najprawdopodobniej z Zabłockiego wyrasta komedyopisarz, którego zamiłowanie, otoczenie i małżeństwo wciągają na tę drogę twórczości.
Nie wiadomo dokładnie z kim ani kiedy żeni się autor „Fircyka“, to pewna, że jak na owe czasy i przesądy, robi krok bardzo ryzykowny, poślubiając aktorkę, i że tylko wielka, zaślepiająca miłość swatać go musi, skoro nie zważa na nic i na nikogo. Małżeństwo to przypadać powinno na pierwsze lata pobytu jego w Warszawie[4], między 1775-ym a 1779-ym, dlatego, że w tym ostatnim roku wychodzą, „Erotyki“ Kniaźnina, a w nich znajduje się już wiersz pozwalający bardzo przypuszczać, że go natchnęła śmierć Zabłockiej, i mający pewne szczegóły wspólne z „Żalami Orfeusza“, któremi rozpaczającego przyjaciela i druha pocieszał po zgonie ukochanej małżonki.
Wspomniany wierszyk nosi tytuł „Pogrzeb“ i zaczyna się takiemi zwrotkami:

Otóż i smutny katafalk stoi,
Czarny go całun okrywa;
Komuż tu serca żal nie rozdwoi?
Ciebie najbardziej przeszywa.

Ciebie mój drużbo! niemasz twej Kasi
(O żalu nazbyt okrutny!),
Jasne światełka noc wieczna gasi,
Cyprys podaje cień smutny.

Szczęście małżeńskie Zabłockiego musiało być krótkie, skoro mu żona przy pierwszem dziecku umarła[5], a z tego żalu niepocieszonego wdowca, z tego wizerunku, jaki w poetyckim pomniku nad jej mogiłą pomieścił Kniaźnin, nazywając ją Eurydyką, a przyjaciela Orfeuszem, widać, że była ze wszech miar miłości i szacunku godną. Strapiony wdowiec pociechy jedynej szuka — w pracy.
„W tym czasie pisze Grümberg — najbardziej cierpiał wielkie niedostatki i takie ubóstwo w garderobie, że mając honor prezentowania się na pokojach generała ziem podolskich, przed wybieraniem się na bale wieczorne, cerował sam sobie najpotrzebniejszą do przystrojenia się przystojnego odzież. Sam tego nieraz byłem świadkiem, bośmy wspólne mieszkanie zajmowali.
„Ubóstwa tego przyczyną była mała pensya Zabłockiego w komisyi edukacyjnej i nieumiejętność kalkulacyi, przez co do długów zaciągniętych we dworze na garderobę, przybywały nowe i wiele mu kłopotu czyniły.
„Łaskę zawsze miał u księcia generała ziem podolskich, bo był wstydliwy, skromny i ambitny. W tym samym czasie drudzy obojętniejsi, i z domu książąt, i skarbowe upominki często dostawali. Kiedym radził Zabłockiemu, żeby się o jakąś dla siebie postarał pomoc, przedsiębrał, w domu ze mną rozmawiając, zawinąć się koło tego, ale codzień powracał, nic nie sprawiwszy, bo mu jak powiedział wstyd było za sobą się przymawiać, a takiego nie miał przyjaciela, żeby jego sprawę poparł, bo każdy za się...“
I ten człowiek, żyjący w ciągłych potrzebach i niedostatku, często w biedzie, zaszywający frak lub kamizelkę, aby nie wyglądać na obdartusa na świetnych salonach Błękitnego pałacu, bywa w zamku na czwartkowych obiadach, przyjmowany jest przez króla, czyta mu swego „Fircyka w zalotach“, dostaje w nagrodę medal zasługi, obcuje z pierwszymi w kraju magnatami, ale żyć z czego nie ma. A dlaczego?... bo jest zadumny, aby o cokolwiek prosić, a król zaniedomyślny, aby go wesprzeć.
Kiedy na stronie, przyjaciele jego ubolewając nad tą biedą chudego literata, dziwili się, że przy tych związkach z dwoma dworami, książęcym i królewskim, nic nie ma, zawsze znalazł się ktoś tak dowcipny, a głupi, który wzruszał ramionami i konkludował:
— A jemu na co pomoc?... ma talent, gdzie pójdzie stół otwarty!
Rozumiano snadź, że utrzymaniem literata ani zawód jego, ani talent, ani praca, ale pieczeniarstwo być może; tylko, że ten środek nie nadawał się dla charakteru Zabłockiego, który „cudzych obiadów nie lubił, z pieczeniarzy szydził, a naprzykrzać się nikomu przez delikatność nie chciał“. Byli i tacy, co utrzymywali, że większy dochód popsułby poetę, „bo mało czy wiele zawsze straci“. Podobno pan Franciszek nie był oszczędny, ale też nie miał z czego oszczędzać. Długi go podgryzały, natrętni wierzyciele nachodzili, to go gnębiło, zasmucało, wtrącało w melancholię, z której chcąc się otrząsnąć — jak wszystkie nerwowe i wrażliwe natury — wpadał z krańca w kraniec, w roztrzepanie i pustotę.
Perswazye pocieszających go przyjaciół, przyjmował z rozrzewnieniem. Nikomu nie zazdrościł, ale widział z boleścią, że przy wszystkich pochwałach, jakie odbierał, o losie jego nie pamiętano, i na to skarżył się w poufałości, nie roszcząc osobistej pretensyi do nikogo, a żale swoje najczęściej kończył słowami pięknej i szlachetnej rezygnacyi, na jaką tylko prawdziwie wyższe umysły w tak ciasnych warunkach bytu zdobyć się mogą:
— „Żyjmy!... Pracujmy!“ — powtarzał sobie i zasiadał napowrót do stolika, przy którym nieraz dzień i noc bez oderwania pisywał. Pracował bardzo wiele i z wielką łatwością. W ciągu osiemnastu lat napisał bowiem oryginalnych i tłómaczonych sztuk około osiemdziesięciu, czy nawet więcej; tego dziś dokładnie obliczyć trudno, bo większość zaginęła, albo w bibliotekach bezimiennie lub pod obcem nazwiskiem butwieje w rękopisach.
Była to praca bardzo obfita w płody ruchliwego, twórczego i żywotnego talentu, ale autorowi żadnego zysku — prócz sławy i uznania nie przynosiła. Dzieła swe najwięcej pisał na prośby aktorów i aktorek — „których szczególniejszym był wielbicielem.“
Jemu to więcej, niż Karpińskiemu, przystawało skarżyć się z goryczą:

Com zyskał, na wysokie pnąc się pańskie progi,
Gdzie po śliskich ich stopniach obrażając nogi,
Nic się z moim lepszego nie zrobiło stanem,
Prócz marnego wspomnienia, że gadałem z panem?

W pismach Zabłockiego tych osobistych skarg spotyka się mało, ale są; jest np. taka „Duma ubogiego literata,“ w której poeta z tą wyborną Selbstironie rozbiera swe zyski i porównywa swój los z losem innych:

Gdy czytam płód mej pracy, com nią wieszcz ubogi
Drzymał w kącie nieznanym i ziemskie czcił bogi,
Upatrując jakiegoś zysku promyk lichy —
I płacz mnie rzewny bierze, i niewczesne śmiechy.

Bo jakąż nieraz myślę mam korzyść z tej sztuki,
Którą gardzą surowi mędrce i nieuki?
A gdy czasem przez litość swe dadzą przyznanie,
Ich chwałę mam za obiad, afront za śniadanie.

O! srogie bajecznego Parnasu dziewczyska!
Bodajbym nigdy w wasze nie zajrzał siedliska,
Siedliska, gdzie nic niema prócz ostu i trawy.
Na upleć uczonego wieńca próżnej sławy.

Ale i tu, pomimo goryczy zawodu, przemaga zaraz szlachetniejsza w nim dusza, i na własne pocieszenie zestawia się z innymi poetami, co gorszych od niego doznali losów:

Lecz co ja lichy pismak!... byłoć wieszczów wiele,
Co sobie wzwróżyli dudka na kościele.

Jednak w końcu do Apolina zwraca się raczej ze złośliwym humorem, niż z rezygnacyą żółciowego pesymisty:

Otóż masz Apolinie! patrz, pod twemi znaki
W jak odartym mundurze świecimy chudaki:
A gdy się drzem za laurem, dobrze jeśli który
Brudnej na łeb szlafmycy zarwie lub misiury.

Weź zatem swoję lutnię, weź struny i smyki,
Nie chcę odtąd ni pochwał ani znać krytyki,
Jeśli tylko ten krytyk, co w innych rozumie
To nazywa być błędem, czego sam nie umie.

W innej „Satyrze“ oddając pochwały Stanisławowi, powiada:

Nie można się na jego Muzom żalić czasy,
Jest August ale jeszcze rzadkie Mecenasy;
Nie wielu nawet księgi polskie czytać raczy;
Jakże to ma zachęcić, co pogardę znaczy?...

Mimo wszystko, nie chciałby za nic w świecie zmienić swego zawodu i zrzec się tej, „nikczemnej roli literata“; daje mu ona przy całej biedzie jeden skarb nieopłacony: niezależność, swobodę zdania, korzysta z niej też w całej pełni, zwłaszcza jako satyryk, zwłaszcza w epoce najruchliwszej, w epoce reformy polityczno-społecznej, kiedy tnie ludziom prawdę w oczy, o resztę nie pyta, a komu należy, zalewa gorącego sadła za skórę i walczy przeciw zacofańcom i przeciw fałszywym patryotom lub nikczemnikom. Czasy sejmu wielkiego rozwijają w nim niepospolitą ciętość i werwę satyryczną; sypie pamflety polityczne, które niekiedy w paszkwil przechodzą, ale nie czyni tego nigdy z pobudek osobistych. Dobro społeczne, interes rzeczypospolitej ma jedynie na celu, roznamiętnia się w uczuciu obywatelskiem i napada w imię idei postępowej przeciwników reformy.
Poglądy jego są liberalne, a śmiałość w ich głoszeniu urbi et orbi wielka, bez oglądania się na własny interes, bez obawy narażenia się komukolwiek. Doniosłość i znaczenie okolicznościowych jego wierszy z owych czasów musiały być bardzo szerokie i poważne. Kursowały te rymowane docinki i pociski po większej części w rękopisie i cięły żądłem jak osy rozjuszone; dla nas niestety zginęły niemal bez śladu i trzeba poprzestawać głównie na świadectwie współczesnych, którzy o nich pamięć przechowali.
Tak np. Bartłomiej Michałowski w pamiętnikach swoich powiada o Zabłockim, że uznawał dwie tylko klasy pożyteczne szlachtę i chłopów, a dwie szkodliwe: panów i handlarzy. „Między szlachtą miał wielu gorliwych stronników, co mu jednało wziętość u króla, jak niemniej i jego zdolności pisarskie... Chociaż panowie, chcąc go mieć za sobą, ku niemu pierwsze kroki czynili, wszakże jego noga u żadnego z nich nie postała; toż samo i od kupców uciekał, jak od zapowietrzonych. Na panów sypał paszkwile, jakby z rękawa, a zawsze dowcipne i zjadliwe; bali się też go, jak ognia. Żadne wędzidło nie wstrzymywało zuchwalstwa tego nadzwyczajnego talentu. Targał się na wszystkie wyższości społeczeńskie. Zelżywe podejrzenia miotał na ministrów, senatorów posłów, którzy się z nim nie bratali. Pastwił się nad Jezierskim, kasztelanem łukowskim, Suchodolskim, posłem chełmskim, Grabowskim, starostą i posłem wołkowskim, Kurdwanowskim, posłem czernichowskim, nawet nad ks. Kazimierzem Sapiehą, jednym z dwu marszałków sejmu. Jednym epigramatem zabił w opinii Swiętosławskiego, posła wołyńskiego. Ani wiek, ani powaga wysokiego dostojeństwa, ani nieskażone cnoty, nic utrzymać nie mogło tego genialnego paszkwilarza; a że był popularnym, wszystko ze wzgardą praw, mających pieczę nad dobrą sławą obywatelów, bezkarnie mu uchodziło. Na jednej sesyi sejmowej, Jezierski, kasztelan łukowski, zaniósł skargę przeciw niemu, domagając się tylko sprawiedliwości, ale zakrzyczanym został w imieniu wolności. A Zabłocki zemścił się nad nim najjadowitszym paszkwilem, jaki pojąć można“.
Sąd ten należy brać z pewnem zastrzeżeniem z ust pieczeniarza, który ze stanowiska zaczepianych sądzi naszego satyryka.
Trzeba mieć prawdziwą fatalność za życia i po śmierci, jaką ma Zabłocki, aby być tak ciągle pomijanym i pokrzywdzanym w rzeczach najważniejszych, które dotyczą człowieka lub pisarza. W roku 1866 August Bielowski otrzymuje w darze dla Bilioteki Ossolińskich we Lwowie od jednego z rodaków na Podolu zamieszkałych spory rękopis, co prawda zdefektowany, ale zawierający z piętnaście arkuszy pełnych różnych poezyj z końca XVIII-go wieku[6]. Rozpatruje je, znajduje same satyry, niepospolitej wartości, jako charakteryzujące dobitnie epokę i ludzi, a nie mając podanego autora, zaczyna się najfałszywiej w świecie domyślać, że pisał je S. Trembecki i że rękopis jest cząstką drobną owych pism byłego szambelana Stanisława Augusta, które autor przed śmiercią swoją w wielkim kufrze, opieczętowane złożył w Tulczynie, na ręce generałowej Zofii Potockiej.
W tych błędnych domysłach je drukuje w roczniku Biblioteki Ossolińskich, jako nieznane poezye Trembeckiego, bez względu na to, że tych satyr piekących i gryzących na króla, na hetmana Branickiego, na Ponińskiego Adama, na Sapiehę, na stosunki i politykę owoczesną stronnictw blizkich tronu nie mógł pisać zausznik Stanisława Augusta i zwolennik właśnie tego kierunku, który tak surowo potępiały rzeczone satyry.
Bielowski przyczynił się tem do bałamuctwa w ocenie charakteru i twórczości Trembeckiego, który przedstawił się w tem podsuniętem autorstwie, naturą dwoistą, zagadkową, nie jasną, a pokrzywdził zarazem Zabłockiego mimowoli, pozbawiając go dokumentów bardzo ważnych do oceny charakteru i talentu niepospolitego w szerszym, publicznym zakresie.
Lucyan Siemieński sprostował wprawdzie fałszywe domysły Bielowskiego i rzucił pierwszy przypuszczenie, że owe satyry z ducha i formy muszą być dziełem Zabłockiego, ale felieton jego zatonął gdzieś w powodzi dziennikarskich artykułów, a potem nikt się o prawdę nie upominał i sprawa autorstwa poszła w zapomnienie. Tymczasem ze wzmianek Michałowskiego, z tożsamości niektórych wierszy, drukowanych w I-m i III-im tomie „Skarbca“ Karola Sienkiewicza, a zaczerpniętych ze zbiorów puławskich, widnieje dziś jasno, że mamy w tych satyrach, przypisywanych Trembeckiemu, ocaloną choć cząstkę politycznych pamfletów, których autorem był Zabłocki.
Z nich można wnioskować już, jakie robić musiały wrażenie swego czasu, jak siekły i klóły w najdotkliwsze miejsca tych, którzy zasłużyli zdanieın satyryka i obywatela na publiczną chłostę; ale poznać z nich także czystą duszę, gorące serce i zacne zamiary autora, który nie pisze paszkwilów dla celów, albo z pobudek osobistych, i tem wyróżnia się od wielu współczesnych, — ach! i późniejszych niestety, którzy go w tej ciętości naśladować pragną.
W jednym z tych ucinkowych wierszy, zamieszcza takie „Doniesienie“:

Jestem teraz w robocie pisania żywotów
Wszystkich naszych łajdaków, szelmów i huncwotów;
Jeśli mi w chęci mojej Bóg pobłogosławi,
To dzieło, spodziewam się, ciekawych zabawi.
Przezacna powszechności! życz mi w tem wytrwania,
Do czego miłość mojej ojczyzny mnie skłania,
Ja zaś wtenczas skuteczną pochlubię się pracą,
Gdy się z wstydu choć jeden obwiesi ladaco.

Tej broni chwyta się niechętnie, używa jej z konieczności, i jakby przewidywał zarzuty, które mu robić będą natury delikatniejsze, unikające wszelkiej krańcowości i radykalizmu w środkach, powiada w innem miejscu:

Przezacna powszechności! nie sądź mnie Zoilem,
Wiem, że paszkwil nie zdobi uczciwego pióra;
Ale kiedy ich życie całe jest paszkwilem,
Na które się prawdziwie otrząsa natura,
Kiedy widocznie idą na ojczyzny zgubę,
Ostrzegać, choć paszkwilem, mam sobie za chlubę.

On to robi z wyraźnym celem, choć daje bardzo niebezpieczny prejudykat dla swoich następców, kiedy przez usta geniusza satyry mówi:

Przedewszystkiem zalecam: trzymaj się Boala,
On, kiedy gromi, zbrodniów imion nie ocala,
Inaczej nic nie zdołasz: satyra nie taka
Zamiast poprawić, jeszcze zabawi łajdaka,
A tu idzie o kraj twój, biedny oczywiście!
Będzie mu lepiej, tylko mocno, śmiało piszcie. —

Powinien był dodać, przewidując nadużycia zgryźliwych natur i nizkich instynktów:, tylko piszcie z przekonania, nie z uprzedzeń, z miłości, nie z niechęci i zawiści, z interesu wyższych celów, nie z osobistej konkurencyi, piszcie gorącą krwią, która się w was z oburzenia zapali, ale nie żółcią, którą lada co poruszy!...“

Taka satyra i taki paszkwil nikomu nie zaszkodzą, ani sławie autora, ani powszechności.
Nadchodzi rok 1794, a w roku tym Zabłocki opuszcza kancelaryę komisyi edukacyjnej, w której się niczego dosłużyć nie mógł, i przyjmuje urząd w komisyi inkwizycyjnej, urząd niebezpieczny, jak mówi Grümberg, którego nikt przyjąć nie chciał, bojąc się kompromitacyi, ale on na tym urzędzie umie zachować równowagę a rozsądkiem i umiarkowaniem zdobywa sobie nazwę, przyjaciela ludzkości“. Porzuca go jednak dobrowolnie, zniechęcony brakiem ładu i zgody dokoła siebie, i z tego odmętu wyrusza w szeregi prostego żołnierstwa.
W rok później widzimy go rozbitkiem wielkiej nawy, skołatanego na umyśle, zgnębionego tym największym z bỏlów, który duszę ludzką nurtuje i przegryza nawskroś, kiedy się stoi wśród ruin swego ukochania bez nadziei, bez wiary w doczesne szczęście, i nawet w przyszłość patrzeć nie chce, bo niczego więcej w niej spostrzedz się nie spodziewa. Tyle ciosów godziło w niego całe życie, tyle mu zawodów przyniosło i rozczarowania, że gdy jeszcze jedno ostatnie, najcięższe złe spadło nań, pozostała mu jedyna ucieczka na tym padole smutku i łez wielkich — ucieczka w Bogu.
Postanawia wyrzec się świata i schronić znowu w mury klasztorne, które przed dwudziestu kilku laty porzucił; wrócić tam, zkąd wyszedł — do stanu duchownego.
Uczy się po włosku i z małym zasiłkiem od przyjaciół w czerwcu roku 1795, prawie per pedes apostolorum wybiera się do Rzymu. Odjeżdża bez nadziei powrotu kiedykolwiek w te miejsca, gdzie go wszystko wszystko zawodziło. W Rzymie studyuje teologię i medycynę, aby jak sam powiadał — „poznać naturę swoich cierpień dusznych i cielesnych i tym ile możności zapobiegać“. Przez te dwa lata, które tam podobno na funduszu polskim kardynała Hozyusza spędza, zachodzi w nim przemiana gruntowna; uspokaja się, odzyskuje równowagę, ale ten spokój będzie początkiem hypochondryi i smutku, który go już do końca życia nie opuści i z wesołego żartownisia zrobi melancholika. Ta reakcya w umyśle żywym w naturze bardzo wrażliwej, w organizacyi nerwowej, po tak silnem wstrząśnieniu jest zupełnie wytłómaczoną i zrozumiałą. Dobrze jeszcze, że nie natrafiła na naturę miększą, rzewną, bardziej uczuciową i wydelikaconą, bo mogła go była rozumu pozbawić, jak Kniaźnina.
W tym samym czasie, gdy Zabłocki w Rzymie obleka raz na zawsze sukienkę duchowną i odbiera ostatnie święcenia, towarzysz jego młodości, najbliższy sercu przyjaciel, autor, „Erotyk“ i „Matki Spartanki“, dostaje pomieszania zmysłów; w posępne dnie listopadowe o południu chodzi po poddaszach puławskiego pałacu z zapaloną latarką, wyprowadza dworzan na dymniki i tam opowiada zdziwionym o swoich chorobliwych wizyach, pokazując im fikcyjne pola walki, które mu się przywidują, i z rozbitego umysłu snując waryacye powikłane z rzeczywistych i urojonych motywów. Obaj drużbowie i przyjaciele mają się zetknąć raz jeszcze po powrocie Zabłockiego do kraju i pozostać z sobą już do śmierci, łaskawszej pewnie od życia, jakie im losy przeznaczyły.
Czartoryski sprowadza z Rzymu nowo wyświęconego księdza Franciszka, próbuje przez jakiś czas zrobić z niego guwernera swego synowca, daje mu potem liche i mizerne probostwo w Górze pod Puławami, na którem oprócz nędzy i choroby w osamotnieniu i rozpamiętywaniu minionych lat niczego więcej nie zaznał, a wreszcie, po ustąpieniu ks. Piramowicza z Końskowoli w blizkiem sąsiedztwie, osadza go na plebanii intratniejszego probostwa i powierza mu pod opiekę i dozór obłąkanego Kniaźnina do towarzystwa... Z tym, co prawda, nie wiele zachodu; ponuro zamyślony i milczący, z obumarłym wzrokiem, z opuszczonym potężnym wąsem, nieszczęsny waryat w pogodę czy słotę, zimą i latem, dni całe spędza nad kompasem i wpatruje się w jego wskazówkę, jakby rozmyślał nad tem, czy niema sposobu cofnięcia minionego czasu. Miewa tylko jedyne chwile ożywienia, jakieś lucida intervalla, kiedy z Zabłockim o przeszłości rozmawia; wtedy mu przytomność wraca i pamięć zmartwychwstaje, ale z pamięcią znowu łzy wytryskują i szaleństwo umysł zawichrza na nowo. Tak to się ciągnie długich i jednostajnych lat jedenaście...
A w tym czasie wesoły niegdyś, ruchliwy i ożywiony autor, „Fircyka“, zajęty obowiązkami nowego stanu, wegetuje na cichej plebanii, leczy i wspiera swoich ubogich parafian, odprawia nabożeństwa, pisze kazania i kłopocze się zawsze swą starą fatalnością: spłacaniem długów z czasów świeckich, odmawiając sobie wygód, byle nie pokrzywdzić swych wierzycieli.
Kiedy go Niemcewicz po drugim powrocie z Ameryki odwiedza, zastaje ze „światowego, wesołego młodzieńca, spokojnego, smutnego, zniechęconego ze światem człowieka“, który nie wyrusza się prawie, chyba obowiązkowo i to bardzo niechętnie ze swego probostwa, żyje odosobniony, stroniący od nowych znajomości, unikający świata, który przestał mieć dla niego swoje powaby.
To psychologiczne zobojętnienie, które nie jest jeszcze duchową martwotą, ale jakiemś machinalnem spełnianiem życiowych funkcyj, objawia się i w zaniedbaniu dokoła dawnego eleganta i światowca.
„Znalazłem w salonie koszyk z jajami — opowiada Niemcewicz — króbkę z miodem, wory z kaszami, wędzonką, słoniną; na stole księgi nabożne i zaczęte kazanie. Smutne zdarzenia ze światowego człowieka uczyniły przykładnego księdza, zarywającego cokolwiek klechostwa“.
Od czasu do czasu ksiądz proboszcz końskowolski odkłada brewiarz, wyciąga z biblioteczki swe komedye, przeziera je i poprawia, zawsze z nich niezadowolony, i przygotowuje sobie pośmiertne ich wydanie.
Powiadają, że ma chwile, w których wraca do pióra; około roku 1809, jakby ocucony z odrętwienia, pisze ulotne wierszyki, ale zaraz po przeczytaniu niszczy je bez śladu i nie chce przypominać się niemi światu. A świat też powoli zapomina o nim coraz więcej i pozwala mu marnieć w wiejskim kącie. Raz tylko „Towarzystwo szubrawców“ wileńskie próbuje zbudzić z duchowej drzemki polskiego Terencyusza. Ktoś mu z Wilna przysyła kilkadziesiąt numerów „Wiadomości brukowych“ w roku 1817; odczytuje je i przewybornie się niemi bawi. Odpisując z podziękowaniem, chwali to wydawnictwo pod formą żartu i satyry, ze śmiechem karcące wady ówczesnej społeczności, i mówi:
Czego więc nie dokazały w Litwie uczone dysertacye z ambony, miane przez ś. p. biskupa Karpowicza, któż wie, czy nie dokażą ulotne pisma „Wiadomości brukowych“, byle je czytać chcieli z taką uwagą, jakiej są godne; domyślam się, iż do tego pisma wiele przykładać się musi uczone towarzystwo kks. Pijarów, oddawna znane ze szlachetnego sposobu myślenia swojego...“
Za wyrazy uznania, „Towarzystwo szubrawskie“ posyła mu w zamian patent na członka korespondenta swego, którego może nie odebrał, czy też go przy swojem zwykłem, podejrzliwem niedowierzaniu poczytywał za rodzaj mistyfikacyi, bo ani odpowiedzi nie dał żadnej, ani artykułu żadnego nie nadesłał. Nic w tem dziwnego; w przytoczonym liście był ustęp, który to niejako zapowiadał i z góry tłómaczył.
„O sobie nic nie mam donieść, jak tylko, że jestem dość zdrów w stosunku do lat 66 wieku mojego. Zredukowałem się zupełnie do pełnienia obowiązków moich, ile mogę, których przecież, choć nie najważniejszych, zaczynam czuć ciężar. — Wyszedł u nas dekret ściągający się do dziesięcin, którego skutkiem będzie zmniejszenie intrat duchownych ut 6 : 2. Kto miał 6.000, będzie miał 2.000...“
Jest coś przykrego w tej jedynej skardze, jaka mu się z pod pióra wymyka; wydziedziczony syn Apolina, który całe życie gardził mamoną, skarży się teraz na umniejszenie dziesięciny, i gdybyśmy zkądinąd nie wiedzieli, że tej dziesięciny od ubogich swoich parafian nigdy nie brał, a że mu tej jedynie na spłacenie pozostałych długów potrzeba było, musielibyśmy bardziej ubolewać nad zmianą nie tylko usposobienia, ale i charakteru jego.
Co jeszcze o nim powiedzieć pozostaje w życiorysie, o tyle o ile dokładnym i wyczerpującym, brzmi tak: W dniu 10-go września roku 1821 siedemdziesięcioletni starzec umiera z największą spokojnością po krótkiej chorobie. Przed śmiercią pisma swoje poprawione i resztę prac nigdy nie drukowanych składa na ręce swojego kolatora, ks. Czartoryskiego. Na schyłku życia wraca mu myśl i troska komedyopisarza o dzieła, które — „będzie to ku naganie; czy ku mojej sławie?“ — radby jako jedyną po sobie spuściznę zostawić społeczeństwu i literaturze.
Umiera cicho, tak cicho, że o jego śmierci dopiero w jakieś siedm miesięcy później odzywa się pierwsze echo żałobne w nekrologu, który d. 15 kwietnia 1822 roku zamieszczają żartobliwe zawsze, ten raz poważne i zasmucone „Wiadomości brukowe“, oddając należną cześć i uznanie pamięci pisarza, który w rodzaju dramatyki komicznej jeden ze znaczniejszych XVIII-go wieku, w dziełach swoich zostawił wierny obraz wielu zwyczajów i sposobów zabawy. postępowania i myślenia, które narodu naszego znamionowały charakter przed kilkudziesięciu laty. A chociaż talenta wyższym go czyniły, które nadzwyczaj wielką ozdabiał skromnością, jednakowo żył zapomniany, zajmując się ostatecznie pełnieniem cnót stosownych do swego świętego i powołania.“
Zapomniane życie skończyło się niepamiętaną śmiercią do tego stopnia, że „gdy pobliższych miejsc publiczne pisma przemilczały zgon tak znakomitego obywatela, którym sprawiedliwa potomność szczycić się będzie, przeto i towarzystwo szubrawskie nie prędko, z prywatnych doniesień otrzymawszy tę żałosną nowinę“ — czytelnikom swoim tak późno udzielić jej mogło.
„Żadna wiadomość o nim w pismach publicznych, żadna mowa w Towarzystwie uczonem przyjaciół nauk, żaden pomnik w teatrze warszawskim nie uczcił jego zasług dla literatury i kraju. Dzieła jego bez wyboru z grubemi błędami, jak gdyby na urągowisko w tandeciarskiej edycyi p. Dmochowskiego ogłoszone razem zostały przed kilku laty i niczyjej na siebie nie zwróciły uwagi; wtenczas kiedy spory, pochwały krytyki i antikrytyki o talencie Karpińskiego, Szymanowskiego, Tymienieckiego, Tańskiego i wielu innych pod niebiosa wynoszą ich talenta...“
Tą wymówką redaktor „Wizerunków i roztrząsań naukowych“ przed pięćdziesięciu z górą laty zakończył artykuł o Zabłockim. Przed laty trzynastu z inicyatywy Lewestama w „Bibliotece najcelniejszych utworów“, nakładem S. Lewentala, wyszła nowa edycya dzieł Zabłockiego, a dzisiaj możeby był czas na obszerniejszą krytykę ich i sprawiedliwszą ocenę.
W literaturze bywają długi, które im bardziej przedawnione, tem rzetelniej spłacać należy...



III.

Wśród owego mnóztwa sztuk napisanych, których w przybliżeniu naliczono przeszło osiemdziesiąt, trzeba rozróżnić dwa rodzaje w całym tym ogromnym plonie twórczości i pracy Zabłockiego; jeden rodzaj zupełnie oryginalny, będący zasługą własnej pomysłowości i obserwacyi autora, drugi naśladowany lub tłómaczony z francuskiego; ten jest liczniejszy i przerasta kilkakroć sztuki oryginalne prozą i wierszem pisane. Rzecz to zupełnie zrozumiała, ze względu na dany okres literatury, która wzorowała się niemal ślepo na francuzczyźnie, i jak ze względu na autora, który nieśmiało pierwsze kroki stawiał w kierunku ryzykownym i próbował być pierwszym na seryo komedyopisarzem polskim we właściwem tego wyrazu znaczeniu, a więcej zawierzał obcym przodownikom, niż własnemu jeszcze talentowi.
Zresztą, do tego korzystania częściej z obcych wzorów, z cudzego materyału skłaniają tak jego, jak i wielu jemu współczesnych rozmaite poważne względy. Francuzczyzna jest modną, przesiąka wszystkiemi porami w organizm społeczeństwa, ma swój przywilej i ślepą ufność w życiu tak samo, jak w poezyi, króluje na dworze, w salonach, w obyczajach, w języku, w smaku, we wszystkiem niemal, za czasów Stanisława Augusta; a co do teatru zwłaszcza ma przywilej nieograniczony. Z góry idzie przykład: dwór królewski, wyższe sfery towarzyskie, a zwłaszcza damy wielkiego świata warszawskiego, okazują większe upodobanie we francuskich, niż polskich widowiskach. Z jednej strony tłómaczy ich brak oryginalnych dzieł scenicznych, z drugiej wydelikacony smak, dla którego te utwory dowcipu swojskiego wydają się zamało wytworne i zamało zabawne. Jest pewne grono ludzi, wyższych umysłów, szlachetniejszych dążeń, które patrzy w przyszłość i pragnie z całej duszy stworzyć nietylko z literackich, ale i z obywatelskich względów własny teatr i własną sztukę dramatyczną; jednak większość ta, która się nazywa publicznością i opinią, nie bardzo temu dowierza, bo nie widzi przed sobą arcydzieł, ani znakomitych talentów, mogących godnie współzawodniczyć z obcymi.
W tej atmosferze i pod temi wpływami tworzy Zabłocki; wychowaniec dworu puławskiego idzie za głosem swojego mecenasa, który go do tłómaczeń z francuskiego zachęca, komedyopisarzy francuskich szczególniej poleca, żądając tylko, aby ich żywcem nie wprowadzał na scenę, ale przebierał o ile możności po polsku — nie tyle wiernie tłómaczył, ile przyswajał ich dzieła. Książę generał w przedmowie do swojej „Panny na wydaniu“ daje tę radę autorom, „którzy pisania dla teatrum będą czuli w sobie skłonność i talent“, aby polonizowali sztuki francuskie, zastosowując je do osób i obyczajów krajowych to znaczy, aby przerabiali obce komedye. Do tyla przejęty jest sam zalecanemi wzorami, że rozwijając swoje pojęcia o poezyi dramatycznej w ogóle, przyszłym dramaturgom polskim nakreśla odrazu szablon, według którego należy pisać sztuki sceniczne; a więc głosuje za klasyczną zasadą jedności, miejsca, czasu i akcyi, uświęca moralną regułę, aby cnota obowiązkowo otrzymała nagrodę, a przynajmniej pochwałę, jak na egzaminie w pensyonacie, występek zaś karę, a przynajmniej zawstydzenie. Dalej oznacza wymiar na poemat dramatyczny, nie dłuższy Boże broń od półtora tysiąca wierszy, wymaga w nim koniecznie podziału na trzy części pretasis, epitasis i peripetia, czyli przełożenie, intrygę i rozwiązanie, a surowo zabrania kazić taki utwór sceniczny zabójstwem lub samobójstwem, według zasady Horacyusza: Nec coram populo fidelios Medaca trucidet.
Z tej szkolarskiej metody tworzenia wypływają u Zabłockiego, jak i u innych, organiczne wady wielu komedyj, nakręcanych, wyginanych i wciskanych gwałtem niekiedy w szablon klasycznych formułek.
Wszystko, cokolwiek moglibyśmy powiedzieć o tym drugim rodzaju, tłómaczonym, przyswajanym czy przerabianym, w pisarskiej działalności autora „Sarmatyzmu“ i „Żółtej szlafmycy“, da się jedynie odnieść do dwóch najważniejszych zasług jego: względem repertuaru zasilanego tak dzielnie piórem wprawnem i ruchliwem nadzwyczajnie, a niezwykle starannem o pomnożenie dramatycznej literatury na tem istnem bezrybiu Melpomeny — i następnie względem języka ojczystego, któremu umie nadać takie kunsztowne formy, tak go wzbogacić, tak urobić po mistrzowsku, tak owładnąć nim zupełnie, iż się staje sam pierwszorzędnym stylistą w poezyi i rymotwórcą godnym stanąć obok najcelniejszych wierszopisów nietylko swojej epoki.
Brodziński, który ten język tak kocha i szanuje i tak dba o jego piękno, wydaje Zabłockiemu najpochlebniejsze świadectwo w swoim, Kursie literatury“, przyznając mu, iż: „w znajomości mowy ojczystej żaden mu z naszych pisarzów nie dorównał.“
„Ztąd choćby treść wziętą była z obcego języka — powiada — choćby charaktery i układ dzieła mniej na uwagę zasługiwały, dla języka samego będzie Zabłocki zawsze jednym z najszacowniejszych naszych pisarzów. Jaka obfitość wyrażeń, jaka rozmaitość zwrotów, jak starannie wyszukiwane wszystkie właściwości w stylu potocznym, których uchwycenie pod pióro tem większą jedna mu zaletę, że przed nim nie było od najdawniejszych czasów żadnego pisarza, któryby w stylu potocznym dzieła wydając, zebrał choć w części nieprzeliczone sposoby wyrażenia, jedynie naszemu językowi właściwe! Przysłowia i zwroty są w nim niemal ze wszystkich prowincyj narodu zebrane, ztąd chociaż w rzeczy i wynalazku krytyk małoby znalazł wartości, styl jego zastępuje wszystko, co sztuka wymaga, tak dalece, że Polak czujący swój język, zapomina o wadach i tylko na tej narodowej szacie przestaje“.
Słownik Lindego roi się od cytat z dzieł Zabłockiego.
Możnaby dla przykładu całe karty z dzieł jego odczytywać głośno na wzór, jak się dobre wiersze pisać a rymy dobierać powinno, jak się tym naszym ciężkim i monotonnym w poezyi trzynastozgłoskowym wierszem da lekko i dowcipnie rozmawiać w dyalogu, i igrać z rymami najtrudniejszemi do sprzężenia, unikając zbyt łatwych pospolitości w końcówkach.
Arcydziełem w swoim rodzaju pozostanie jego tłómaczenie „Afitryona“ Moliera, który jest klasycznym wzorem, jak przyswajać należy z obcego języka utwory.
Tych przekładów prozą i wierszem jest u Zabłockiego bez liku, począwszy od pięcioaktowej komedyi Destouches’a: „Nieprzewidziana przeszkoda“, która była chyba jego pierwszą robotą dla sceny, z najwcześniejszą datą nam znaną, bo z roku 1776 na wydaniu u Grölla, aż do romansu w trzech tomach Fildynga p. t. „Tom Dżon, czyli podrzutek“ w 1793 r.
Znać po Zabłockim, że francuską literaturę dramatyczną zna dobrze i wybiera z niej to, co na razie najlepiej przydać się może do wymogów sceny i repertuaru komedyi; tłómaczy swego najcelniejszego mistrza Moliera, tłómaczy Beaumarchais’go „Wesele Figara“[7], poznaje się na wartości Destouches’a, którego krytyka kładzie dziś jeszcze między Molierem a Regnard’em; czerpie z Piotra La Chaussée, śmiałego nowatora na scenie i twórcy pośredniego rodzaju między tragedyą i komedyą, z którego powstaje nasz nowoczesny dramat mieszczański; z Kornela Tomasza, nie Piotra, brata słynnego tragika, przekłada „Pasterza szalonego“; zasila scenę utworami Mercier’a, Favart’a, Legrand’a i innych, którzy w pierwszej połowie jego wieku nabrali wziętości i rozgłosu. To znaczy, że na owe czasy dba o nowości i wybiera je umiejętnie, za co mu pierwszy Wojciech Bogusławski słowa uznania w swoich „Dziejach teatru“ zapisuje, przyznając, że do świetności narodowych widowisk około roku 1788 najskuteczniej się przyczyniał i sztukami swemi wzbogacał scenę.
Te tłómaczenia i naśladowania, z których się większa część komedyj za Stanisława Augusta składała, dla publiczności ówczesnej, dla krytyki, której prawie nie było, zastępowały oryginalną twórczość. Stanowiły one niejako ową podściołkę, ów humus literatury dramatycznej, na którym mogły kiełkować i wyrastać ziarna oryginalnych pomysłów. Gdyby ten proces kultury talentów swojskich nie był się gwałtownie przerwał, bylibyśmy zapewne doczekali się i wcześniejszego i świetniejszego rozkwitu prawdziwie swojskiej, społeczno-obyczajowej u nas komedyi Nie szkodziło to nic, że się musiano zapożyczać na początek, że cudzemi kapitałami obracano; był to los literatury na dorobku. Zresztą i francuska dramatyka za czasów Moliera i Kornela nie wznosiła się o własnych siłach. Molier żadnej z lepszych sztuk swoich sam nie utworzył. Charaktery winien starożytnym pisarzom greckim i rzymskim, intrygę hiszpańskiemu teatrowi. Najcelniejsze tragedye Kornela i Rasyna ze starożytnych albo z hiszpańskich wzorów powstały. Nie ubliżało to literaturze dramatycznej polskiej, że się zapożyczała u bogatszych.
Właściwy, oryginalny dobytek autorski Zabłockiego, o ile go dotąd znamy, wynosi jakichś sztuk dziesięć, po połowie wierszem i prozą napisanych, razem aktów trzydzieści kilka. Wszystkich szczegółowo rozbierać niepodobna, ale o każdej wspomnieć się godzi, a bliżej wypada koniecznie przypatrzeć się trzem najcelniejszym: „Zabobonnikowi“, „Fircykowi w zalotach“ i „Sarmatyzmowi“, bo w nich najpoważniej zarysowuje się talent komedyopisarza, obserwatora i społecznego satyryka, najobficiej przebija materyał z żywej natury czerpany i oryginalność pomysłu nie ulegająca żadnemu zaprzeczeniu.
Pod tym ostatnim względem wiele sztuk Zabłockiego musiałoby się bronić od zarzutu, a przynajmniej podejrzenia krytyki. Weźmy np. taki „Balik gospodarski“ (1780), który autor nazwał operą komiczną w 3-ch aktach, a która jest raczej krotochwilą ze śpiewkami. Dość przyjrzeć się zdaleka temu zazdrosnemu Orgonowi, który na stare lata zgłupiał i chce poślubić koniecznie swą młodą wychowankę Kasię; temu kapitanowi Flintynowi, który z nim rywalizuje i przy pomocy swego sprytnego sługi Fintaka wkrada się w przebraniu z liścikami miłosnemi do domu Orgona: temu Fintakowi wreszcie, udającemu metra tańców, wędrownego muzyka i nauczyciela śpiewu, płatającemu przeróżne figle opiekunowi, a kochankom ułatwiającemu w końcu ucieczkę; dość spojrzeć na nich, aby dopatrzeć i w osobach, i w akcyi, i w sytuacyach... „Cyrulika sewilskiego“. Nie brak nawet słynnej lekcyi śpiewu i sceny z podawaniem listu za plecami opiekuna.
Przy „Doktorze lubelskim“ sam autor przyznaje, że jest przeróbką z francuskiego; trudnoby było tego nie poznać po zawikłaniach i konceptach płaskiej farsy, w której znowu wyśmiane zostały niewczesne zaloty siwego Staruszkiewicza do młodej córki doktora Recepty, gotowego przystać na wszystko sam na sam, a zaprzeczyć wszystkiemu w obecności żony. Stary konkurent bezwiednie rywalizuje tu z własnym synem, któremu znowu dowcipny sługa pomaga w miłostkach, naraża się na rozmaite przygody w przebraniu za poważnego Eskulapa, udawać musi trupa na sekcyjnym stole, i nie mając wyobrażenia o medycynie, leczyć pacyentów samemi pigułkami.
„Żółta szlafmyca, albo: Kolenda na nowy rok“ została także przez autora nazwana trzyaktową operą; pomysł tu już szlachetniejszy i dowcipniejszy znacznie, tylko taki nie nasz, taki nie swojski, że jeżeli nawet urodził się w głowie Zabłockiego, to zapewne pod wpływem jakiejś czarodziejskiej farsy francuskiej. Ten pogański bożek kupców i złodziei, skrzydłonogi Merkury, zlatujący z greckiego Olimpu do spokojnego dworu polskiego szlachcica pod Warszawą, w wigilię Nowego Roku, aby mu ofiarować cudowną szlafmycę, w której od wszystkich musi dowiadywać się najszczerszej prawdy ich myśli i uczuć, jest gościem tak dalekim, tak obcym i tak gwałtem sprowadzonym przez fantazyę polskiego komedyopisarza, że się w niego uwierzyć nie chce, aby był oryginalnym pomysłem. Ale poza tem, rzecz bardzo dowcipna i dobrze zrobiona, z głębszą moralną satyrą na obłudę i przewrotność stosunków ludzkich. Spokojny, dobroduszny Czesław, ojciec dorosłej córki, mąż szczęśliwy (we własnem przekonaniu) wiernej żony, dostaje od Merkurego w podarunku żółtą szlafmycę; ile razy włoży ją na głowę przed kim, w tej chwili największy kłamca i obłudnik zaczyna mówić prawdę. Podarunek bardzo cenny, zapewne, ale wielce kłopotliwy zarazem, bo psujący wszelkie iluzye człowiekowi, że „choć to życie idzie po grudzie, jak mi Bóg miły dobrzy są ludzie“; w takiej szlafmycy niepodobna zostać długo pogodnym optymistą, choćby się było wcieloną pobłażliwością.
I ten biedny Czesław z łaski Merkurego dowiaduje się, że go żona zdradza dla przyjaciela domu, że ten przyjaciel Fircyk nie tylko mu małżeńskiego szczęścia, ale i kasy podbiera, że upatrzony zięć nie o córkę, ale o posag się stara, że go oszukują wszyscy dokoła, z wyjątkiem podejrzewanej dotąd córki i jej cichego amanta, mającego szczere zamysły do małżeństwa z samej miłości.
Musiałby być wielkim stoikiem i wyrozumiałym na wszystkie wady całego świata, aby spokojnie wzruszył ramionami i powtarzał: „Wielkie rzeczy!... i cóż mi to wadzi?...“ jak to powtarza bohater innej komedyi Zabłockiego pod tym tytułem. W szeregu typów, wyprowadzonych na scenę, ów Szczęsny, człowiek rzadko szczęśliwy z tak filozoficznem usposobieniem, stanowi oryginalny i wcale zajmujący wyjątek w galeryi nakreślonej piórem naszego komedyopisarza; to coś w rodzaju psychologicznego studyum, którego Zabłockiemu mógłby i Molière pozazdrościć. Szkoda, że ten typ filozofa, który jest uosobieniem umysłowej równowagi i trzeźwego rozumu przy bardzo zdrowych nerwach, nie ma szerszego pola do działania i pokazuje się nam w nader wątłej akcyi, powiedzmy raczej w jednej sytuacyi, w jednej scenie.
Niema dla niego tak wielkiej radości, ani tak wielkiego zawodu, ażeby stracił swą równowagę moralną i uniósł się kiedykolwiek. „Stosować się do wszystkiego, śmiać się zawsze, nie trapić nigdy, to mój żywot i dobrze mi z tem bardzo“ — powiada o sobie — „wesołość, zdaje mi się, jest najszacowniejszą dla mnie rzeczą w całym majątku moim“.
Przyjaciel domu, Hilary, i żona wystawiają go na próbę; stanął między nimi zakład, że jeżeli uda się oburzyć go i wyprowadzić z normalnego usposobienia, wówczas pani Szczęsna zezwoli na małżeństwo swej córki z synem Hilarego. I zaczyna się spisek przeciw niemu, w którym bierze udział i para służących, Walery z Salusią. Najpierw dla wypróbowania go sama żona rozpoczyna utarczkę, usiłuje go zniecierpliwić, wywołać sprzeczkę, ale to daremne; dobry mąż ustępuje jej we wszystkiem dla miłej zgody. Przypuszczają tedy coraz gwałtowniejszy szturm, przynoszą mu zmyślone wieści o znacznej stracie w majątku: woda zabrała dobytek — no, to i cóż?... „Lepiej nic człowiekowi nie mieć, niż żeby strata tak błahej rzeczy, jak majątek, miała pozbawić człowieka uczciwego rozumu i spokojności“. Rzucono na niego potwarz. „Wielkie rzeczy!... i cóż mi to wadzi?...“ na kogóż źle mówią? Nie warto się nawet otrząsnąć. Grożą mu więzieniem; wielkie rzeczy!... prędzej czy później muszą go uwolnić, gdyż czuje się niewinnym i wyjdzie z honorem, bo się z nim nigdy nie rozstawał. Oskarżają przed nim żonę, że go niegodnie zdradza; teraz chyba wybuchnie, teraz w nim nareszcie żółć pęknie?... Gdzie tam! spokojny zawsze, bo nie wierzy; inny, łatwowierniejszy, gorączka, wybiłby kijem donosiciela, ale on jeszcze zdrowie jego pije, tylko mu się żenić zabrania. Rozumuje tak: „Albo tak jest, albo nie; jeżeli tak nie jest, co mi wadzi podobna wiadomość?... nie zastanawiam się nad nią“. A jeżeli tak jest?“, O, w takim przypadku, mówiłem do siebie: Mąż powinien od żony swojej żądać serca, przyjaźni. Jeżeli nieszczęściem utracił je, co mu po reszcie!... Żona się spodliła?... tem gorzej dla niej, ale nie dla mnie... i cóż mi to wadzi?...“
Podsuwają mu nareszcie na piśmie sfałszowane dowody, że go przyjaciel zdradził, spotwarzył, ograbił, człowiek któremu ufał przez lat dwadzieścia, obszedł się z nim niegodnie, ten sam, który dla swego syna chciał ręki jego córki. Tego zawiele, to już naprawdę, wielkie rzeczy“, i na to pozwolić nie może, aby się sam do nieszczęścia własnego dziecka przyczyniał. „Nigdy syn Hilarego córki mojej mieć nie będzie!...“ woła w oburzeniu, pomagając właśnie bezwiednie do szczęścia młodych i do wygrania zakładu przyjacielowi.
Sztuka się kończy morałem swojego bohatera, że „rozumienie wielu, nie zawsze z rozumu wypływa“
„Co do mnie — konkluduje Szczęsny — moje takie jest prawidło, że sprawiedliwość i dobroć, gdziekolwiek są, zawsze na swojem są miejscu; że pełnić swoje obowiązki w łagodności, w dobroci, gdyby też ta łagodność, ta dobroć i zbytek przechodziły niekiedy, zawsze z niemi dobrze, zawsze jest dla społeczności pożytecznie. A kto inaczej rozumie, niechże sobie rozumie. Wielkie rzeczy!... i cóż mi to wadzi?...“
W trzyaktowej komedyi: „Dziewczyna sędzią“, intryga wydaje się wysnutą jakby z anegdoty, nie z życia rzeczywistego; młody komisant bogatego bankiera wygrywa w karty córkę podupadłego kupca Anzelma i ma ją poślubić, ale nieszczęście chce, że dziewczyna wpada w oko panu pryncypałowi. Bankier rozkochany w niej od pierwszego wejrzenia, próbuje odbić ją swemu komisantowi, który w szczerości serca wyznaje mu, że do gry o narzeczoną zasiadł z pieniędzmi, pożyczonemi potajemnie z jego kasy. Wygrał wprawdzie, ale ryzykował gotówkę pryncypała. Ani prośby, ani groźby, ani wszelkie namowy nie pomagają nic. Młody Leander nie chce się pozbyć swej wygranej. Pomiędzy stronami spornemi rostrzygać ma — sama dziewczyna.
Bankier ofiaruje za nią połowę majątku (w starym piecu dyabeł pali); ale Leander uważa tę propozycyą za obelgę i odrzuca ją, nie chcąc się spodlić takim handlem, by za kochankę wziąć gotówkę. Nie mija też zasłużona nagroda bezinteresownego młodzieńca. Dziewczyna wydaje wyrok w słowach: „Dla ciebie moja ręka, Leandrze; kto odrzuca dary, wspanialszy jest od darzącego“.
Komedya, pomimo swej prozy w dyalogu, która Zabłockiemu o wiele gorzej od wiersza się udaje, pomimo pewnych rozwlekłości pod koniec, zajmuje i zaciekawia do ostatniej sceny, do samego rozwiązania; sporo humoru i komizmu, jak zwykle we wszystkich jego sztukach, wnosi z sobą para służących, Dorotka i Pustak, wmieszani w akcyę i ożywiający ją szczerze zabawnemi epizodami. Rola tych wszystkich subretek, wiodących swój ród w prostej linii od Molierowskiej Doryny, tych totumfackich i sługusów à la Sganarelle, w komedyach XVIII-go wieku bywa bardzo ważną i niepospolitą; im przypada zazwyczaj ekspozycya sztuki, wikłanie i rozwikłanie intrygi, prawienie morału i ożywianie sceny swoim dowcipem; jest w nich jakby coś z klasycznego chóru greckich tragedyj i z Szekspirowskich błaznów.
Zabłocki nie pomija nigdzie tych dwóch figur urozmaicanych odrębną charakterystyką, ale podobnych w swojem scenicznem powołaniu, używanych zawsze, jako mniej lub więcej działające sprężyny do wywoływania ruchu, zadzierzgania węzłów, wytwarzania najbardziej komicznych sytuacyj. Te wszystkie Pustaki, Fintaki, Świstaki, Paploty, Frantowicze i Fintowicze, w liberyi czy w kubraku pachołków, bywają właściwie panami akcyi i mistrzami intrygi; najczęściej mają więcej dowcipu, humoru i pomysłowości od swoich panów, którzy bierną rolę przy nich odegrywać muszą. W nich najbardziej znać obce, francuskie, włoskie czy hiszpańskie pochodzenie, z Molière’a, z Tirso di Molina lub Goldoniego, jeśli nie wprost z Plauta, Terencyusza lub Arystofanesa.
Jak w „Baliku gospodarskim“, „Doktorze lubelskim“, lub „Wielkie rzeczy!... i cóż mi to wadzi?...“ tak samo i w „Małżonkach, poprawionych przez swoje żony“, jednej z niewielu komedyj Zabłockiego na temacie wiarołomstwa osnutych, lokaj i pokojówka przędą nitkę intrygi przez całe trzy akty, w których wcale dowcipnie wikła autor w kolizyę mężów zdradzających żony poza domem, i napędza im strachu przypuszczeniem odwetu. Katusze zazdrości leczą wiarołomnego Gamrata z apetytu do zakazanych owoców.
Jest jeszcze w tym samym rodzaju krotochwilnym głównie w komizmie sytuacyj, czteroaktowa sztuka p. t. „Arlekin Mahomet, czyli taradajka latająca“, drama śmieszno-płaczliwo-sowizdrzalska; rzecz ta niedrukowana, w rękopisie znajduje się w bibliotece poznańskiego Towarzystwa przyjaciół nauk. Dr. Piotr Chmielowski[8], który miał sposobność czytać ją w oryginale, powiada, że „treść jej jest całkiem fantazyjna...“ „Uciekając od wierzycieli, Arlekin, któremu Heblon mechanik podarował taradajkę latającą, podsłuchuje Ciarlatana, pragnącego udawać Mahometa proroka na dworze króla Bahamana, kradnie mu jego cudowne pudełko i sam ten zamiar wykonywa. Arlekini Ciarlatan, oraz ich towarzysze, a w dodatku i Fatyma, konfidentka królewny, są to biedni Włosi, którzy w ostatku osiągają na Wschodzie wielkie godności. Arlekin przedstawiwszy się wszystkim Wschodowcom, jako Mahomet, i z powodu ich łatwowierności, utwierdziwszy bardzo pospolitemi środkami („wręgiem“ t. j. nimbem około głowy osadzonym świeczkami, fajerwerkami, szmermelami i t. p.) wiarę w swą boskość, dostaje rękę królewny“.
„Jest to widocznie satyra na łatwość, z jaką cudzoziemcy w Polsce XVIII-go wieku dochodzili do znaczenia i wpływu. Myśl tę w obsłonie wypowiada sam Arlekin w akcie IV-m, mówiąc do swego sługi:

Cóż Pierro, niedarmo to bywa powiedziano:
Nikt prorokiem w ojczyźnie swojej nie zostaje.
Droga papuga, bo jej gniazdem obce kraje.
Tedesco, o! Francesco, o! Italiano.
Każdy się z nędzy, z biedy i z brudu wygrzebie,
Tylko niech szuka szczęścia indziej, nie u siebie.
Gdybym został w Bergamie, jak-em się tam rodził,
Byłbym muły poganiał, tybyś małpy wodził.
Aż na Wschodzie wytknięta losów naszych meta:
Twój Ducha Niewinności, a mój — Mahometa.

„Człowiek, jak przesadzone drzewko, bujniej na cudzym rozrasta się gruncie“ dodaje Arlekin.
Prócz tej głównej myśli, miał też komedyopisarz na widoku ośmieszenie ślepej wiary ludu w cuda, a raz jeden wybuchnął przeciw królom.
„Rzecz jest pisana częścią prozą, częścią wierszem; mieści dużo frazesów a nawet wierszy włoskich. Są tu wypowiadane wiersze Krasickiego (o filozofie, co w upiory wierzył) bez przytaczania nazwiska autora. Werwy jest sporo, kalamburów dosyć, dowcip powszedni“.



IV.

Doba rozkwitu dla talentu Zabłockiego przypada między rokiem 1780 a 1786; w tym czasie tworzy najwięcej, pisze swoje najlepsze komedye, rozwija największą werwę satyryczną, jest w samej sile męzkiego wieku i u zenitu swego powodzenia. Młody, przystojny, lubiany, poszukiwany, przyjmowany na salonach „błękitnego pałacu“ i w zamku u króla, pomimo tych materyalnych dokuczliwości życia z braku lepszego uposażenia, musi mieć ów złoty humor, który mu nastręcza pomysły i ożywia chęć do pracy twórczej. Do tej epoki zapewne stosują się słowa jego biografów: „Był wesołym, dowcipnym, czasem nawet płochym lubił wytworność w ubiorze i wszelkie towarzyskie zabawy“; z tych czasów zapewne widzimy go na portrecie, malowanym prawdopodobnie przez Francuza Marteau na zlecenie króla, jako jednego z uczestników czwartkowych obiadów. W białej peruce, ubrany modnie, z żabotami na piersiach, robi wrażenie na poły eleganta, na poły sensata, z twarzą pełną, gładką, okrągłą, starannie wygoloną, o dużych, wyrazistych, rozumnych oczach, silnej brwi, wdzięcznym łukiem zagiętej, kształtnych wydatnych ustach z wyrazem powagi, dobroci i jakiegoś odcienia melancholii w spojrzeniu. Mimowoli, spoglądając na ten wizerunek poety, przychodzą na myśl jego własne słowa:

Albo też powiem dla twojej przestrogi:
Człek człeku wilk jest, człek człeku zazdrości,
Żalu nie wzbudzisz, płacząc, żeś ubogi,
A wzbudzisz zawiść, będąc w pomyślności...
Jakże i z kim żyć? z wszystkimi i z nikim,
Zawsze otwarcie niby, przecież skrycie;
I to jest, co się zwie być politykiem
Tak, kto roztropny, swe urządza życie.

Zdaje się, że ta maksyma życia wypłynęła z duszy człowieka, któremu nie bardzo swojsko było w otoczeniu i w żywiole, wśród którego los kazał mu się obracać, że tylko z konieczności godził się pozornie z sytuacyą i z tym światem, na który patrzył trzeźwo, bez zaślepienia i uprzedzeń, widział jego wady i braki, i jako dobry spostrzegacz notował sobie to wszystko w pamięci na użytek komedyopisarza i satyryka.

Jest jeden wiersz: „Do Ignacego“ w zbiorze jego utworów, który streszcza niby całe wyznanie wiary człowieka i obywatela wyższego ponad wszystkie przesądy swojej epoki. Zadługi, aby go tu w całości przytoczyć, ale przytoczenia wart od początku do końca, tyle w nim rozumu, szlachetnej miary, sprawiedliwych zdań i praktycznych, zdrowych rad moralnej i społecznej wartości. Wieje z niego duch demokratyczny i liberalizm oświeconego wieku, rozumnie umiarkowany we właściwych granicach. Oto, jak np. zapatruje się poeta na znaczenie uprzywilejowanych stanów w swem społeczeństwie:

Ty w próżnem słowie nie szukaj istoty,
Pod jakiemkolwiek wszedłeś na świat licem,
Przez obyczaje chwalebne i cnoty
Staraj się dowieść, że jesteś szlachcicem...
Ani wiem, czem się pysznić człowiek może,
Jeśli ztąd ród swój wywodzi panięcy,
Że go na miękkie urodzono łoże —
Robak jedwabnik ma w tem nad nas więcej.

Sam szlachcic z urodzenia, pozbywa się przesądu:

Że krew nie wszyscy ludzie mają zacną,
Że się ta dzieli na jasną i brudną.

A choć go los zbliżył i związał niemal z uprzywilejowanym stanem, choć z „pańskiej łaski żyć musiał przy dworach, nie zaślepia się ani ich blaskiem, ani zaszczytami, ani mu imponuje ta wielkość panów i książąt, której schlebiają pochlebcy i przed którą uniżają się serwiliści.

Siebie nad inne ludzie cenić wyżej
Wada jest wszystkich sama się karząca,
Bo nikt przed nikim, gdy się nie uniży,
Wraz lecąc w górę, duma dumę strąca.

Jest w tych wyrazach odbicie wielkiej godności osobistej, bez pychy wszelako, której poeta nie zna i którą uważa za „wrzód zimny i twardy“ — który się tylko leczy plastrem wzgardy“.

Mówię i mówię i powtarzam jeszcze,
Szlachcic albo nie, niech będzie szlachetnym,
A ja go wyżej nad takich umieszczę,
Co tylko świetność winni wiekom setnym.

Kończy ten wiersz bardzo charakterystyczna krytyka pańskich dworów, która świadczy o wielkiej śmiałości tego gładkiego dworaka, co ani względami puławskich dobrodziejów, ani przysmakami czwartkowych obiadów nie dał się przekupić do utajenia prawdy i powiedzenia jej w oczy wszystkim.

Jest oddział ludzi nazwanych: Panowie,
Wielbią ich nie chcąc, nienawidzą chętnie,
Za co? nikt nie wie i nikt nie odpowie,
Lecz wszyscy do nich cisną się natrętnie.

A że gdzie i pan, tam i dwór ma być szkołą usposobienia młodzi i poloru, więc poeta rozbiera znaczenie i wartość tej szkoły, w której „ciągłem próżnowaniem“ uczą, jak być „pracowitym i zdatnym“ i wystarczającym swemu powołaniu w publicznem i prywatnem życiu. Niezaprzeczenie „dwór jest maniery szkołą i talentów“, „pląsy, maszkary, śpiewy, kabryole i tym podobne bałamutne rzeczy swoje katedry mają w dworskiej szkole“ — ale to nie dosyć, aby urobić i wykształcić pełnego człowieka; trzeba w nim inne rozwinąć cnoty, trzeba go przede wszystkiem nauczyć zamiłowania i szacunku prawdy, a gdzież ją można znaleść tam, kędy „obłuda panią i intryga?...“

Intryga, rzecz obca, lecz na nieszczęście
Od kilku czasów unarodowiona,
Przez dwory panów znalazła w kraj przejście
I rozrzuciła wszędzie swe nasiona.

Tu już zapowiada się przyszły pamflecista i bicz boży na obskurantów swojej epoki, kiedy przyjdzie chwila, że to pióro, którem dotąd draźnił tylko zadarte nosy pyszałków i głupców, jako autor „Fircyka“ i „Sarmatyzmu“, zaostrzy jak lancet i kłóć niem będzie w politycznych epigramatach na wszystkie strony każdego, co zasłuży grzechami przeciw dobru społecznemu.
Wiek XVIII usposabiał do satyry, która była jakby reakcyą życia — w literaturze; nigdy tyle materyału z jednej a skłonności z drugiej strony nie zebrało się dla niej, w owej epoce ścierania się aż do zgrzytu dwóch żywiołów nowatorstwa i tradycyi, postępu i zacofania, przesądów i oświeconych pojęć, wielkich idei i małych interesów.
Ta satyryczność, która się w bardziej otwartych głowach wytwarzała, jak ferment wrażeń i myśli krytycyzmem zaprawionej a z dowcipem zmieszanej, przesiąkła w literaturę głęboko i dodała jej ostrego smaku w pewnych rodzajach twórczości. Juwenalów możeby się znalazło. Arystofanesa ani jednego, chociaż próbuje nim być Zabłocki w „Sarmatyzmie“, Niemcewicz w „Powrocie posła“.
Ze wszystkich komedyj Zabłockiego, te trzy, które są naprawdę komedyami charakterów i typów, w których najmniej znać naśladownictwa, odblasku obcych wzorów, pożyczanego pomysłu, a najwięcej bezpośredniej obserwacyi z życia, ze swego otoczenia, z rysów epoki, z lokalnego materyału: „Zabobonnik“, „Fircyk“ i „Sarmatyzm“ najchlubniej świadczą o oryginalnym talencie swego twórcy. Ani przed nimi, ani po nich, do bardzo późnych czasów nic równego nie zjawiło się w naszej literaturze dramatycznej; nigdzie indziej sam Zabłocki nie przedstawia się tak głębokim obserwatorem, tak kunsztownym pisarzem scenicznym i takim artystą w malowaniu figur spółczesnych, z taką plastyką i takim realizmem, którym wyprzedza niemal na cały wiek najnowszą szkołę komedyopisarzy dzisiejszych.
„Zabobonnika“ treść da się krótko opowiedzieć. Anzelm, bohater sztuki, człowiek przesądny, wierzący w gusła, czary, prognostyki, siły nadprzyrodzone, oburzony jest na syna swego Damona za to, że potajemnie poślubił młodą, ale ubogą dziewczynę Melissę, i popsuł mu wszystkie plany bogatego ożenku z upatrzoną dziedziczką możnego rodu; postanawia gwałtem rozwieść młode stadło, ale pod wpływem bojaźni i strachów, które mu napędzają zręcznie uknutym spiskiem przychylni Damonowi słudzy, właśni jego domownicy, odstępuje od tego zamiaru pod wpływem zabobonu, pozwala wmówić w siebie, że gotów umrzeć, gdy syna rozwiedzie, i w obawie przed śmiercią, błogosławi w końcu synowę.
Treści nie wiele, osób tylko kilka, ale akcya ożywiona wybornym humorem, a komizm iście molierowski wypływa z doskonale obmyślanych sytuacyj, w których charakter „zabobonnika“ maluje się z drobiazgową niemal subtelnością.
Ten Anzelm jest skończonym typem tchórza i obskuranta, który drży na głos puszczyka, wierzy w sny, dyabła się boi, wycie psa w nocy dreszczem go przejmuje, w dni feralne nie waży się nosa z domu wyścibić, ale przy takiem usposobieniu jest chciwym, gwałtownym i zawziętym samolubem. Ta walka właśnie, którą ciągle staczać musi z sobą, ze swemi słabościami uparty jak kozieł, a tchórzliwy, jak zając czyni go nad wyraz komicznym i zabawnym. Doskonały jest, gdy próbuje filozofować, aby sobie dodać ducha i bronić się przed argumentami swoich służących, Filutowicza i Reginki, którzy udają wielką troskliwość o jego osobę i życie, a straszą go umyślnie opowiadaniem o fatalnych prognostykach. On im na to:

Wszystkie wrogi przyszłości, wszystkie przepowiednie
Są szczere bałamuctwa, są wierutne brednie.

Coś tam niegdyś pisał o tem Kadłubek i Kromer;

Ale jak ten, tak i ów, bajarz równie stary
Dobrze pisał na swój wiek, w naszym nie ma wiary;
I dziś, gdy z daru światła przesądy osłabły,
Ludzie prawda są gorsi, ale lepsze dyabły —
Już po świecie nie broją...

Sam z sobą wszelako całkiem przeciwnie rozmawia, wymyśla wiekowi, „bezbożnych Ro-ussów, niecnych Wolta-irów“, narzeka na czasy nowe, na nowe maksymy, i wymawia sobie gorzko tę odwagę, z jaką filozofuje wobec ludzi, udając zucha, chociaż mu drżą pięty. „Gdzieżeś filozofio?... gdzie twych pociech źródła?!“ — woła w monologu po doskonałej scenie z rzekomym adwokatem, który nie chciał się podjąć sprawy rozwodowej Damona, z obawy kary Niebios i skutków klątwy, jakaby na jego głowę spaść mogła. Ów patron, przebrany Frantowicz, opowiada Anzelmowi zmyśloną naturalnie historyę o okropnym wypadku, który się miał wydarzyć na Szlązku, gdzie rozwiedziona żona niebo wezwała na swego obrońcę i przepowiedziała śmierć sędziom, adwokatom, arbitrom i stronom.
Pogróżka nie chybiła:

Zaraz w czasu dobie
Doświadczył przepowiedni zły ojciec na sobie,
Po nim sędzie, po sędziach niższe subalterny,
Wszyscy a wszyscy poszli w podziemne awerny:
Woźni nawet, nic więcej, jak za wrzask wyniosły,
Pomarły... Przy tygrysach podechły i osły...

Anzelmowi ciarki przechodzą po grzbiecie, ale się trzyma; drwi z tych bredni, ze wszystkich płodów ciemnoty i głupstwa; niech się ich boją dzieci, niech w nie wierzą baby, to cios na słabe umysły, ale nie dla niego, który modnie „po filozofsku“ rzeczy bierze. Jest tak odważny, tak zuchwały, gdy idzie o to, aby rozwieść syna za jakąkolwiek cenę, że aż się sam siebie obawia, i potem ma wyrzuty sumienia, że się dał unieść „błahym punkthonorem“, bluźnił na wzór nowych filozofów i zaczął psuć się, złemi uwiedzion przykłady.

Lecz dziś błagam was za to, przeznaczenia święte,
Biorę własne sumienie za świadka w tej mierze,
Żem wie w prognostyki, choć powstawał na nie,
Też sumienie mam świadkiem, że w nie i dziś wierzę,
I wierzyć będę, póki życia mego stanie.

Największą urazę ma do syna już nie o to tylko, że się śmiał ożenić, ale że przez niego, przez ten rozwód tyle ma do zniesienia, tyle trudności do pokonania, tyle strachu najeść się musi; jednak „choćby go dyabli porwać mieli“ — na swojem postawi.
Z czasów młodości swojej ma na sumieniu śmierć biednej dziewczyny, uwiedzionej i porzuconej, ale przypomnienie tego nie kruszy mu serca; wszystko jedno, niech syn porzuci także młodą żonę, chociaż ma matką zostać, byle tylko stało się zadość życzeniom i rachubom ojca.
Dopiero, kiedy brzydki samolub widzi się zagrożonym sam, kiedy wmówiono w niego, że jest chorym — a w łatwowiernego „snowidza“ wmówić to nie trudno — kiedy wzywa lekarza (tu znowu występuje Frantowicz, sługa Damona w przebraniu za cyrulika), a ten zaleca mu przedewszystkiem unikać irytacyi, żyć z ludźmi w zgodzie i spokoju, synowi co prędzej przebaczyć, aby znikła do niesnasek podnieta, bo inaczej może go ruszyć paraliż — dopiero wtedy ustępuje; wtedy na gwałt każe szukać Damona, który w trakcie tych lekarskich konsultacyj, zdecydował się już opuścić ukochaną żonę i poświęcić swe szczęście dla ojca, wtedy każe mu sam pozostać przy niej i nie zezwala na rozłączenie, bo wróżka mu przepowiedziała, a cyrulik potwierdził, że jeśli się młodzi rozejdą, on umrze.
Jest tu jeszcze na samym końcu doskonale schwycony rys zabobonnego egoisty; oto kiedy syn z żoną padają mu do nóg z wyrazem wdzięczności, on szybko i krótko nad ich głowami robi krzyżyk: „Niech was Pan Bóg błogosławi...“ i w tej chwili, pełen obawy o swoje życie, zwraca się do służącego z niecierpliwem zapytaniem: „Jakże-ć się moje zdrowie zda, Filutowiczu?“ a gdy mu ten odpowiada, że wybornie, co widocznie jest skutkiem zatwierdzenia małżeństwa, ażeby sobie w tym związku zapewnić rękojmię zdrowia i długiego życia, każe jak najprędzej sprowadzić jurystę, by zrobić zapis dla młodych małżonków. Oburza go, że rozkazów nie spełniają dość szybko, jakby się obawiał, aby ten inkluz się nie zatracił.
— Prędzej patrona! — woła z gniewem — cóż to za sługi niezgrabne! — zaczęło mi być lepiej, teraz znowu słabnę.
Wpływ Molière’a jest w tej komedyi jeszcze bardzo widoczny, cały akt trzeci, scena konsultacyi doktora Recepty i przebranego za cyrulika Frantowicza, ich doktorska dysputa, wreszcie ten zdrowy Anzelm ze swoją wmówioną chorobą tak żywo przypominają najlepsze sceny „Malade imaginaire!“... ale zabawne to wszystko i pełne humoru, satyrycznej werwy i ciętości czy w przymówkach przeciw medycynie, czy w kłótniach pacyenta z Eskulapem, czy w tem ślepem zaufaniu „zabobonnika“ do szarlatana i nieuka, zamiast do prawdziwego lekarza.
Zabłocki ma dwa typy, które lubi szczególniej ośmieszać i którym nie szczędzi przy każdej sposobności ostrych docinków, t. j. jurystę i doktora; przypina im łatkę po łatce. Prawoznawstwo i medycynę, jako dwie poważne nauki szanuje, uznaje ich znaczenie i powołanie, ale ludzi, którzy w tych dwóch zawodach nie stoją na stanowisku uczciwych opiekunów prawa i zdrowia swych bliźnich, rad przedrwiwa i pod pręgierz satyry stawia. Zacofańców i niedouków wychłostał w „Doktorze lubelskim“, w „Zabobonniku“ i w Sarmatyzmie“, rysując skarykaturowane sylwetki takiego, z okazyi lekarza, z potrzeby konowała“.
Skutki pieniactwa i tradycya jego w narodzie usprawiedliwiają aż nadto niechęć satyryka do patronów i kauzyperdów dawnej palestry.
Co do głównej figury w tej komedyi, co do samego Anzelma, trzeba dodać jeszcze na pochwałę autora, że schwycił w nim typ człowieka, stojącego na przeciągu dwóch sprzecznych prądów, człowieka średniej miary — jeśli tak powiedzieć się godzi — z umysłem zawianym już trochę filozofią racyonalistyczną, płynącą z Zachodu a przesiąkłym jeszcze na wskróś obskurantyzmem i przesądami; chwiejącego się w dwóch kierunkach, jak źdźbło pod podmuchem dwóch przeciwnych wiatrów, które pod koniec XVIII-go stulecia wytwarzać mogły w słabszych głowach niebezpieczne wirowania pojęć.


∗                    ∗

W jednym roku (1781) z „Zabobonnikiem“ urodził się i „Fircyk w zalotach“. Figura, jako typ, znaną była oddawna, rozmnożyła się na gładkich posadzkach salonów warszawskich razem z białemi perukami, harcapami, zabotami i cienkiemi szpadami, z któremi przypominała francuskich kogucików z rożenkiem u boku. Zkąd się wzięła nazwa — trudno dziś zbadać. Tyszyński w „Wizerunkach polskich przypuszcza, że stworzył ją ks. Czartoryski w swojej „Pannie na wydaniu“, w której się po raz pierwszy Fircyka znajduje. „Zdaje się, że autor „Panny“ mówi nasz krytyk — który równie, jak Bohomolec, Krasicki i inni, tworzył nazwiska osób w swych sztukach od różnych przymiotów i ułomności, stworzył nazwisko Fircyk od wyrazu dawnego firka (lichotka), a powodzenie charakteru na scenie upowszechniło nazwisko i w mowie potocznej“.
Możeby nie sięgając tak daleko, łatwiej było ten rodowód Fircyka wyprowadzić od słowa fertać się, szastać, wiercić, kręcić bez celu, i uczynić go jednoznacznym z Fertalskim. Mniejsza zresztą o to, jak powstał, skoro wiemy do kogo się odnosił w swoim czasie. Za Stanisława Augusta nie było prawie wesołego wierszyka, a zwłaszcza satyry i komedyi, w którychby nie występował Fircyk; nie mógł go zaćmić późniejszy Szarmancki Niemcewicza z „Powrotu posła“.
Zrozumialej, dzisiejszym językiem mówiąc, przystawała ta nazwa złotej młodzieży zeszłego wieku, elegantom i modnisiom, których cała głowa miała wartość samej... peruki, a życie było błyskotliwe jak guzy u kamizelki, i puste, jak ich kieszeń najczęściej po zgraniu się w karty. Ten rodzaj ptaków niebieskich, w których było coś z kawki, wróbla i papugi, zmieniał tylko piórka w naszej strefie, ale przez sto lat nie wyginął i jako typ przechował się po nasze czasy. I dlatego może ze wszystkich figur Zabłockiego, Fircyk w swojej istocie, rdzennie typowy egzemplarz towarzyskich pasorzyłów, wymuskanych błazenków salonowych i społecznych darmozjadów jest jeszcze najwięcej pokrewnym naszych czasów, najłatwiej zrozumiałym i jedynym z tej całej galeryi niewyrodzonym typem. Przebrać go w galowy strój dzisiejszych gogów, a będzie w swoim żywiole i na swojem miejscu...
W „Zabobonniku“ wychłostał Zabłocki przesąd i obskurantyzm zacofania; w „Fircyku“ nowatorstwo, moralną płytkość i nicość charakterów. Już w „Żółtej szlafmycy“ bardzo ostro napiętnował indyferentyzm tych ichmościów, którzy cudzoziemszczyzną przejęci, powiększyli klasę społecznych nieużytków. Kiedy bohater sztuki Czesław wyznaje Fircykowi, że został malkontentem, odsunął się od spraw publicznych, bo mu się w kraju wszystko nie podoba, ten woła:

Arwan tam dyablu swój kraj! skoro ja się bawię,
Piję, jem, byle przeżyć... a co po nas potem
Tam będzie, nigdy moim nie było kłopotem.

Nie, stanowczo — ten typ się nie wyrodził od czasów Zabłockiego, i nie trzeba go ze świecą szukać w innych społeczeństwach, nie tylko w naszem...

Jak musiał być prawdziwym, jak dobrze, żywcem schwyconym typ „Fircyka w zalotach“, jak podobnym do swoich wzorów, z których autor brał najbardziej charakterystyczne rysy do niego, może zaświadczyć ta okoliczność, iż podczas czytania tej komedyi na jednym z czwartkowych obiadów, słuchacze mając podejrzenie, iż Zabłocki skopiował Węgierskiego, wołali co chwila: „To on!“ — „to nie on!...“ „to znowu on!...“[9]
Najcelniejsze swe dzieło, w podzięce za medal zasługi, ofiarował autor „Fircyka“ królowi; wybór przypadkowy, czy umyślny tej właśnie komedyi satyrycznej, z takim bohaterem, poświęconej takiemu królowi, jak Stanisław August, dzisiaj w perspektywie czasu zakrawa na złośliwość.
Treść sztuki znowu nie bardzo obfita, akcya prawie żadna, cała intryga oparta na błahem, słownem jedynie nieporozumieniu, bez którego nie byłoby komedyi, ale za to zachowana ściśle zasada klasycznej jedności: czasu miejsca i akcyi; ale za to co za wyborne wycieniowanie figur, jaki humor w najlepszym smaku, ile komizmu i dowcipu, ile kolorytu w tym obyczajowo-satyrycznym obrazie!...
Na wieś do przyjaciela swego Arysta zjeżdża ze stolicy lew salonów, zdobywca serc niewieścich, młody, starościc jeszcze od pradziada“ — Fircyk, ze sługą swoim Świstakiem; jest goły, zgrabny, ale ma dobrą minę, choć z dwiema półzłotkami tylko w kieszeni. Służący w ten sposób charakteryzuje swego pana:

Natura dobra w nim i szczera,
Zarywa, prawda, panicz trochę na szulera,
Kocha młode kobiety, lubi winko stare...
Lecz wreszcie każdy człowiek ma swoją przyware.

Na zapytanie zaś o sposób utrzymania, odpowiada z całą cyniczną otwartością:

Czy znasz set-kenz-lewa-plie?
Otóż ja z pana, a pan z tych dochodów żyje.
Znaczymy, jak panowie, hulanki, parady,
Gry, uczty, bale, tańce, umizgi, biesiady...
Słowem, że ci tak powiem, bicze kręcim z piasku,
Ot tak to, tak to bracie, żyją po warszawsku.

Na wieś do Arysta zjeżdża z przyczyny delikatnej natury; oto zagiął parol na jego siostrę podstolinę, młodą wdowę, którą radby poślubić, w której się nawet poswojemu podkochywa, draźniony jej oporem; nie przyznaje się jednak do tego przed bratem z przezorności, aby sobie sprawy nie zepsuł. Aryst go przecie zna i wie co trzymać o takim kandydacie na szwagra.
Starościc z cyniczną szczerością utyskuje na swoje interesa, na ciężkie czasy i swoję biedę osobistą (tu wybornie zastosowana ironia satyryka!) wiąże z ogólną biedą w kraju.

Minery olkuskie
Zalane, żupy wpadły w kordony rakuskie.
Zboże tanie, cło drogie, ojciec mój znów sknera,
Stary jak kruk, nie daje nic i nie umiera.
Przecie się człeku nie zła upiekłaby grzanka,
Mógłbym jeszcze z rok szumieć i grać rolę panka,

Potembym się ożenił z jaką ciepłą babą
Notandum z babą starą, z babą dobrze słabą.
Ale cóż?... bab do dyabla! ładuj niemi bryki,
Są i bogate, cóż stąd?... zdrowe gdyby byki...
Jeszczeby mnie trup który mógł przeżyć do licha!
Nie jeden szczep zielony w starym pniu usycha...

Podstolina nie jest od tego, aby pójść za Starościca, wstydzi się tylko uledz tak odrazu, za świeże jej wdowieństwo, ale gładki gaszek pięknej damie ze stolicy się podoba — będą dobraną parę stanowili w wielkim świecie, bo oboje jedną sferą przesiąkli. Do czasu grają z sobą komedyę, ona oziębłości, on nazbyt płoniejących afektów, aż kiedy w tę grę miesza się zazdrość z podejrzenia, że ona kocha innego, a on z inną ma się żenić, zbliżają się nagle ku sobie, zrzucają maski i podają sobie ręce.
Te cale amory Fircyka, przechwalającego się ze swoich zdobyczy sercowych, ten ton żartobliwy z początku, z jakim traktuje Podstolinę, ta pewność siebie, a później ta przesada w wyrażaniu uczuć i zazdrości na myśl o rywalu mniemanym, jak to wszystko wybornie na tle lekkiego charakteru i trzpiotowstwa uwydatnione!... Podstolina mu się sprzeciwia, z udanym gniewem przyjmuje jego obcesowe oświadczyny i żąda, aby pokorny, powolny i cichy służył, nadskakiwał, szukając jej wzajemności przynajmniej przez lat dziesięć. On się pozornie godzi, ale aby to mogło być wygodniej, radzi zredukować ten termin do kilku tygodni — „albo też żeby jeszcze rachować dokładniej, po co czekać lat dziesięć? zróbmy to za dwa dni...“ Gotów jest pozbyć się swoich żartów, spoważnieć na jej żądanie, z zapałem dosyć podejrzanym ofiaruje jej krew swoję:

Lać ją będę do kropli, ważę się na wszystkie
Razy śmierci, harmaty, spisy, kordy płytkie,

Niech będę postrzelany, skłóty, stratowany,
Dość szczęśliwy, jeżeli od ciebie kochany!

Ale gdy mu grozi niebezpieczeństwo utracenia tak: gorąco ukochanej wdowy, powiada sobie na uboczu:

Trudnoż sobie w łeb strzelić. Co nadadzą żale?
Najprzyzwoiciej zrobię, kiedy się oddalę,
Będzie mnie to kosztować dzień jaki tęsknicy...

Tylko dzień jeden dla tego, który gotów był umrzeć z miłości!... Ale jej ani przez godzinę nie można brać na seryo. Bywają ludzie, którzy istoty tego uczucia nigdy w życiu nie znają, ale formę jego, sposób wyrażania, zewnętrzne objawy posiedli z wirtuozowstwem sercowych koncertantów, którzy na tym organie umieją grać po mistrzowsku, naśladują wszystkie tony łudząco, słowem: uprawiają miłość tak, jak się uprawia sztukę z talentem wykonawczym, ale nie twórczym. Do tego też rodzaju należy Fircyk. On umie odgrywać rol zakochanego artystycznie, mówić o tem uczuciu z takiem przejęciem, z jakiem doskonały wirtuoz wykonywa cudze utwory, zmienia nastrój wedle programu i ze Scherzo wpada w melancholijne Adagio, bo go to nic nic kosztuje i niczego z siebie nie daje.
Ta miłość Fircyka ciągle uśmiechnięta, ciągle żartobliwa i gotowa do konceptu, ciągle dowcipna, czasem poirytowana, ale nigdy poważna, nigdy nie zasmucona, żadną głębszą myślą nie przejęta, nie budzi zaufania, ani szacunku; jest lekkomyślną trzpiotką, która chwilami ma swój wdzięk w tym dobrym zawsze humorze, ale à la longue, przesycić, znużyć, znudzić wreszcie musi.
Podstolina, jak większość kobiet, czuła i wrażliwa na pozór na piękny frazes i komplement miłosny, może nie bardzo głębsza natura od kochanka, jednak szczersza i wierząca przynajmniej w miłość, daje się łatwo pociągnąć urokowi lubego bałamuta, oddaje mu w końcu rękę z zadowoleniem młodej wdowy, której trudnoby było zostać długo niepocieszoną. Ale on, skoro celu swojego dopiął, wraca natychmiast do swego normalnego nastroju, jest znowu lekkomyślnym i dowcipkuje na temat najpoważniejszy — „ledwie wie, że kochany, zaraz ton swój bierze“ — a do spisania intercyzy proponuje takie warunki swej przyszłej żonie:

Wszem wobec i każdemu wiadomo to czynię,
Że lubo moje serce daję Podstolinie,
Nie wkładam jednak na nię obowiązków, aby
Dla mnie tylko chowała swój wdzięk i powaby.
Owszem, wolno jej będzie, okrom drożnych strachów,
Ze wszelkiem bezpieczeństwem dwóch mieć sobie gachów.
Jednego przez wzgląd serca, drugiego z intraty,
Jeden żeby był zacny, a drugi bogaty —
Co, czyli będzie głośno, czyli potajemnie,
Wolno to wiedzieć wszystkim, byle tylko nie mnie.

Za tę zupełną swobodę waruje sobie w zamian równą wolność, zastrzegając:

Co mąż zrobi, Imości nic do tego wcale,
Choćby jego niewiary była pewna nawet;
Nie będzie na to sarkać, lecz odda wet za wet.

Wszystko to nie zraża Podstoliny, która z zachwytem powtarza sobie to samo, co mnóstwo kobiet zakochanych w Fircykach: „Co za balamut z niego! co za trzpiot lecz luby!...“
Nie trzeba sądzić, aby z tem pustem sercem u niego było pusto w głowie; on jest przecież kawalerem „oświeconego wieku“; tak, jak zna się na kobietach, które są jego specyalnością, zna się i na życiu, i ma swoje filozoficzne na nie poglądy — poglądy epikurejczyka i fatalisty zarazem, który w danej chwili na swoje usprawiedliwienie ma gotowy sofizmat. Jak on umie wymownie rozumować z Arystem i dowodzić mu, że świat cały jest tylko jedną wielką szulernią, i że skoro gra świat cały o szczęście, które jedynie stanowi nierówność między ludźmi, zatem w grze żadnej zdrożności nie ma!...
Pod tym względem Fircyk jest znowu szczerszym od swego przyjaciela Arysta, udającego sensata i filozofa, ale nie umiejącego zatłumić w sobie dwóch wad: pociągu do szulerki i zazdrości o żonę. On słowami karci lekkomyślność Fircyka, ale zaledwo się z nim przywitał, siada do kart i przegrywa do niego dziewięćset dukatów, skutkiem czego staje się tak surowym moralistą. To także typ w swoim rodzaju wyborny i podpatrzony z natury z rzadkim sprytem i znajomością ludzi. Słaba wola ulega w nim wrodzonym namiętnościom, przeciw którym w słowach powstaje a w czynach oprzeć się im nie umie. Żonę kocha, ale jak każdy zazdrośnik, nie ufa jej; przyjaciela podejrzywa o konszachty ciągłe z Klarysą, robi jej i jemu sceny, i choćby może siostry nie oddawał w normalnych warunkach takiemu szwagrowi, jednak zaskoczony okolicznościami sytuatuacyi, woli odstąpić mu siostrę, niż żonę.
W Fircyku i Aryście zestawił Zabłocki nie tylko kontrast dwóch indywidualności, ale zarysował bardzo zręcznie dwa różne typy karciarzy. Pierwszy, szeroka natura, hazardownik, gotowy konie, kolaskę, ostatni grosz i siebie w końcu postawić na kartę, wszystko mu jedno ile wygra, lub ile przegra. Kiedy mu szczęście służy, staje się hojnym, rozrzucałby pieniądze, jak plewę. Za dziewięćset dukatów wygranych niespodzianie od przyjaciela, każe sprowadzać z miasta muzykę, śpiewaków, aktorów, chce w jego domu przeputać te pieniądze i zabawić się razem ze swoim partnerem.
Aryst przeciwnie:

Gracz zaś nie tak z łakomstwa (ma dość dzięki Bogu),
Lecz z chimery, chluby i nałogu.
W wygranej tchórz, w przegranej odważny bez granic,
Gra we wszystkie, a żadnej gry nie zna nic a nic.
Przez co się na przegraną wystawia i żarty.

Przytem wszelako to człowiek w gruncie nie zły, serce ma dobre, myśl szczerą, obyczajność czystą, poczucie honoru i zalety w przyjaźni, ale... on tak samo, jak Fircyk, jest dzieckiem chwili, wytworem moralnym swojej epoki.
A. Bełcikowski w swoim bardzo cennym szkicu o Zabłockim[10] zrobił nader trafną uwagę, że jakkolwiek z tych postaci śmiać się nieraz można, jakkolwiek przez ich ogładę i zewnętrzną świetność przebija nieraz nędza ducha i moralne zepsucie, przecież widać, że autor miał dla nich więcej współczucia, niż dla figur, wyprowadzanych na scenę w, Sarmatyzmie“ lub w „Zabobonniku“.
„Sam Fircyk nie jest postacią bynajmniej, któraby na deskach teatralnych mogła upaść pod ciężarem zabijającego ją śmiechu; do ówczesnego parteru mógł on się raczej odezwać: Jestem hulaka, bałamut, marnotrawca, ale jestem synem społeczeństwa, które przewodniczy swemu wiekowi. Nie jestem wart wiele, ale mógłbym daleko być lepszy, gdybym nie był wziął z tej postępowej cywilizacyi tylko tego, co najlepiej mojej lekkomyślności dogadza. Z tem wszystkiem nie jestem wcale głupi, i wasz rozsądek, rozweselający się moim widokiem, nie pochwyci mnie na niedorzeczności, którąbyście mogli wyśmiać“.
A przytem mógłby dodać: „Wiecie, dlaczego wam przykro, mimo wszystko, śmiać się ze mnie?... oto dlatego, że czujecie, iż byłbym wart lepszego losu, gdybym nie przesiąkł wyziewami rozkładu, gdybym się nie wykoleił na przełomie dwóch epok, gdybym nie był tak zmarnowanym materyałem w czasie, w którym silnych, dzielnych, zdrowych i poważnych ludzi taka była potrzeba...“
„Fircyka“ wystawiano na scenie z powodzeniem, mimo to, iż dla ówczesnej publiczności, a zwłaszcza wyższej jej sfery, był on zwierciadłem wcale nie pochlebnie odbijającem wielu wymuskanych wśród tej publiczności widzów; ale z komedyą tą, jako odbiciem danej chwili, jej figur, jej obyczajów, jej moralności, stać się musiało to, co się zazwyczaj dzieje z takiemi wizerunkami żywych oryginałów. Jako portrety zajmują szerszy ogół póty, póki się ma oryginał na oczach, a później tylko znawca zwraca na nie uwagę, historyk sztuki je regestruje, a krytyk estetyczny ocenia. W dużych galeryach wiszą najczęściej zapomniane i nie oglądane z takim interesem, jak inne malowidła, które nowa bieżąca chwila wytwarza.
Jeszcze za życia Zabłockiego, ale już w czasach zupełnego zmartwienia jego talentu, „Fircyk“ po dłuższej przerwie wrócił na scenę warszawską. Było to w roku 1815. Aktor Malinowski objął po Dmuszewskim rolę tytułową i z Ledochowską (Podstoliną), Zielińskim (Arystem), Żółkowskim (sługą Arysta), wznowił komedyę Zabłockiego. Wówczas jeden z ostro-rogatych X-ów krytyki warszawskiej przyjął to wznowienie najlepszej komedyi polskiej z końca zeszłego wieku taką recenzyą:[11]
„Już to Fircyk zestarzał; już nie zwiedzie, chyba tylko podobne sobie Podstoliny. Daremnie go p. Malinowski odświeża, już nie te czasy. Jeszcze tak w karty grają, jak on, ale już się inaczej umizgają. Dzieło Zabłockiego nie jest bez zalety. Jest to wierny obraz dawnych u nas zalotów. Rymowanie łatwe, zwroty właściwe polskie. Z tem wszystkiem jest to jedna z tych sztuk, którebym scenie naszej w teraźniejszym jej stanie odradzał. Główną wadą teatru naszego (dyrektorem Teatru Narodowego był wtedy młody Ludwik Osiński) jest: że nie postąpił z cywilizacyą powszechną, nadewszystko z cywilizacyą wyższej klasy. Ton komedyi Zabłockiego jest właściwie ten, z którego teatr nasz wyjść powinien“.
Inne czasy, inni ludzie, inne gusta i inna miara krytyki, nie bardzo bezstronnej i wnikającej głębiej w ducha utworów takich, jak „Fircyk“, wyrokującej pod wrażeniem chwili, ale nie zawsze konsekwentnej w swoich sądach.
Wspomniany X, jako recenzent dzisiejszej prababki naszej prasy codziennej, nie wahał się napisać dalej: „Szkoda zatem, że p. Malinowski „Fircyka“ na występ swój obrał. Możnaby temu artyście niejaką gminność w ułożeniu zarzucić, ale on to na rolę złożyć może... P. Malinowski odpowie: „Ależ takiemi były dawne nasze Fircyki!...“ Więc ich nie wystawiajmy na scenie, bośmy zły smak nie dosyć jeszcze stracili, aby się z nim bez niebezpieczeństwa bratać“.
Dzisiaj po stu latach od urodzenia się „Fircyka“, pomimo różnicy gustów, usposobień, wymogów repertuaru i publiczności, gdyby nas zapytano, czy go warto wprowadzić na scenę, odpowiedzielibyśmy: czemu nie?... Bywają dzieła prawdziwego talentu, jak monety z dobrego kruszcu, które dwa razy nabierają wartości; raz, gdy jako pieniądze świeżego stempla są w obiegu u wszystkich, a drugi raz, gdy się stają numizmatami.
„Fircyk“ naszem zdaniem jest takim numizmatem w skarbcu sceny polskiej.


∗                    ∗

Najbardziej satyryczną komedyą Zabłockiego jest pięcioaktowy „Sarmatyzm“; tą nazwą piętnowano pod koniec zeszłego wieku rozmaite wady narodowe, które za czasów saskich rozwinęły się w społeczeństwie, a właściwie w jednej tylko warstwie. Rodowa pycha, niezgoda, pieniactwo, niegospodarność, kłótliwość i pijaństwo, pociąg do burdy i zajazdów, ta zamaszystość nietrzeźwa i krzykliwa buta, wszystko to, co dawnej rycerskości, powagi i cnót tradycyjnych stało się wypaczeniem lub przeciwieństwem, karykaturą wielkich wzorów przeszłości — wszystko to z gorzką ironią i smutkiem nazwano teraz „sarmatyzmem“.
Z rzeczy drobnych i błahych prywata robi wielkie kwestye, jakgdyby każda mała rzecz była rzecząpospolitą, o którą trzeba za łby się wodzić; każda uraza osobista, faktyczna, czy urojona, podnosi krzyk i lament i domaga się dużej satysfakcyi na własną rękę, byle tylko na swojem postawić, choćby cały świat do góry nogami obalić. Zgody żadnej, bo przeciw niej sprzysięgło się głupstwo z uporem.
W taki świat, w taką atmosferę gorączki publicznej wprowadza nas Zabłocki i choć ma na twarzy maskę uśmiechniętą, widać, jak mu się pod nią usta wykrzywiają, gdy słowami najgodniejszej osoby w swojej komedyi woła z boleścią:

Panie, nie karz-że mię!
Ale to dyabłów raczej, nie ludzi jest plemię.
Serca tak pojątrzone, tak miałkie rozumy, Tak mało szlachetności, a tak wiele dumy!...

Wstępujemy z nim razem w światek drobnej szlachty zagonowej, wśród której dominują zubożali potomkowie dwóch zamożnych niegdyś rodów, Marek Góronos i sąsiad jego Jan Chrzciciel Żegota. Obaj zapomnieć nie mogą o świetnych antenatach i o swojej rodowej wielkości, która tak zmalała teraz, że jej prawie nie widać, ale o to mniejsza, oni w nią patrzą zamkniętemi oczyma, zaślepieni zgasłemi blaskami i nie chcą uznać, że:

Gdy nas małych i wielkich nędza dziś przyciska,
Co z tego przodkowania? — rzecz do pośmiewiska!

W tej wiosce, zamieszkanej przez szlacheckie mrowie, gotuje się, jak w garnku. I dlaczego? dlatego, że pani Żegocina jejmość panią Ryxę Góronosową w kościele zawsze podsiada, pierwsze miejsce w ławce jej zajmuje; więc między dwoma domami o to najstraszniejsza zwada, honor szlachecki pokrzywdzony, zemsta zaprzysiężona, odwieczne jakieś pretensye odgrzebane i awantura gotowa, a katastrofa wisi na włosku.
Góronos przypomina sobie, że między dwoma ogrodami, które do jego rodziny należały, Żegota jure caduco zabrał mu kawał ziemi tuż zaraz za płotem, więc nie ma nic pilniejszego, niż zebrać gromadę, zrobić najazd na swoję właściznę, gródź rozrzucić, i „dopiero jak się trafi za łby, czy za barki, na kordy, pistolety, nawet na janczarki“ pójść ze swoim sąsiadem. Pomaga mu w tem powinowaty żony, Burzywoj, burda, zajazdowiec, gębacz, ale nie rębacz, mącący wodę i szczujący jednego na drugiego.
I w tym domu, „co w pół gontami, a w pół kryty słomą“, gdzie „psy głodem rozzarte niebezpieczną dla gości odprawują wartę“, roi się od gości, jak od szarańczy, która sejmikuje z gospodarzem, objada go, spija się po całych dniach i radzi nad satysfakcyą dla pokrzywdzonego honoru Góronosów.
Z tej narady popijanemu skutek taki, że w akcie czwartym widzimy na scenie dwie niewielkie gromady chłopów, jedna z części Żegoty, druga z części Góronosa, sprzeczające się o grunta swoich panów. Jedni chcą rozgrodzić płot, drudzy nie dają; wśród wrzawy przychodzi do bójki, która toczy się za sceną, ale kolejno jedni drugich przeganiają i walą, nie pytając kto oberwie, chłop czy szlachcic.
Chłop Góronosa: To jest nasz grunt!
Chłop Żegoty: Nasz, nie wasz! jakże panie wójcie?
Wójt Żegoty: Po te krzaki.
Wójt Góronosa: Po ten rów!... do pałek!
(tu się gromady zbliżają i grożą sobie).
Wojt Żegoty (na swoich): Nie stójcie,
Ruszajcie się!
Wójt Góronosa: Wprzód bez krwie za łby!
Wójt Żegoty: Na kłonice!
(wypadają za scenę, zkąd słychać wrzawę bitwy).
Żegota (wbiegając z fuzyą): Jako! Kto moich ludzi?
(obracając się) dobiedz na dzwonnicę,
Niechaj na gwałt uderzą! (Daje się słyszeć głos dzwonu; na usłyszenie go).
Góronos (wpadając): Co to za gęś szara
Na mojem chce się rządzić?
Żegota: Nie następuj! wara!
Góronos (obróciwszy się w tył): Pistolety!
Żegota: Janczarka moja!
Burzywoj (wbiegając): Panie Marku!
Nim będzie inny oręż, bizunem po karku.
Góronos Gdyby też broń choć licha, choćby pałka jaka?
Żegota: (tchórząc, woła na swoich): Dzieci do mnie!
Burzywoj (w stronę): Pałasz mój!
Chłop: Ten to hajdamaka!
Burzywoj (bardzo ustraszony): Wujaszku!
Góronos (myśląc uciec): Nie daj sobie brać tyłu!
Burzywoj (na wuja): Biją mnie!
Góronos (coraz bojaźliwszy): Na przebój śmiało, tylko śmiało a przytomnie.
(Burzywoj wyrywa się, chłopi gonią go za sceną.)
Awantura skończyłaby się przed sądem i wieżą na najezdników zapewne, gdyby w porę na placu boju nie wdali się w tę sprawę ludzie stateczni i rozważni, powagi powiatowe, jak powszechnie ceniony sąsiad Skarbimir, dawny trybunalczyk i regent Widymus, którego Podkomorzy przysyła z poleceniem pojednania obu stron zwaśnionych, gorszący przykład dających dla całej okolicy. W domu Skarbimira ma się odbyć po długich ceregielach kompromis, ale i z tego przy burzliwości i drażliwości charakterów Góronosa i Žegoty nie byłoby końca, gdyby pierwszy nie miał córki Anieli, a drugi syna Radomira. Młodzi na przekór rodzinnym sporom i antagonizmom dwóch domów, kochają się ukradkiem, miewają potajemne schadzki, pisują do siebie, a w chwili katastrofy, gdy matka przejmuje list młodego Żegotowicza do córki, Aniela ucieka z domu i chroni się pod opiekę Skarbimira. Miłość młodych pokoleń szachuje nienawiść i zawziętość starszych. Dla szczęścia dzieci ojcowie podają sobie ręce do zgody, rozbrojeni widokiem kochającej się pary i waśń sąsiedzka kończy się połączeniem obu rodzin.
Po przytoczeniu tej treści niepodobna przemilczeć uwagi, która nasuwa się natychmiast, koniecznie, nieodparcie dlatego, że ona zdaje się uwłaczać największemu mistrzowi komedyi polskiej i podejrzewać oryginalność jednej z najcenniejszych pereł, jakie posiadamy w repertuarze naszej sceny, t. j. Fredrze i „Zemście“. Przy zestawieniu „Zemsty“ z „Sarmatyzmem“ musi nas uderzyć analogia tych dwóch utworów i to zadziwiające pokrewieństwo pomysłów, figur, sytuacyj, intrygi i rozwiązania. Tak samo niemal identycznie: tu i tam sąsiedzki zatarg o granicę jest osią, około której obraca się cała akcya; prywata jest sprężyną wzmacniającą upór obu stron; tu i tam najazd, gwałt na cudzym gruncie; tu i tam kolizya główna wytworzona przez miłość dzieci, i przez ich małżeństwo zażegnana dalsza burza namiętności. Wszystko tak do siebie podobne w swojem założeniu i tak jakoś przystaje w pewnych punktach stycznych, że mimowoli cisną się porównania Góronosa i Żegoty z cześnikiem i regentem, Anieli i Radomira z Klarą i Wacławem, sceny rozwalania płotu ze sceną rozwalania muru, w której nawet wołanie Żegoty o janczarkę a cześnika o gwintówkę się powtarza, wreszcie końcowe zrękowiny młodej pary, tu okrzykiem: „Kochajmy się!“ tam okrzykiem: „Zgoda!“ a tu i tam z nadzieją, że może „Bóg sam rękę poda“.
Co większa, w zestawieniu tych dwóch komedyj znajdujemy wcale interesującą niespodziankę, klucz do rodowodu zagadkowej figury Papkina, który ze wszystkich Fredrowskich postaci najmniej był jasnym i najwięcej budził domysłów. Nie wiedziano, kto on jest i co zacz?... zkąd się bierze? jak go uważać, do jakiej odnieść epoki, z czyich rysów powstał, kogo miał wyobrażać?... Tymczasem, stwierdziwszy raz ten pewnik, że „Sarmatyzm“ zapłodnił twórczą wyobraźnię autora „Zemsty“, nic łatwiejszego, niż w dalszej konsekwencyi odnaleść w Papkinie odbicie pierwowzoru w osobie Burzywoja, wprowadzonego przez Zabłockiego na scenę. Ten powinowaty Góronosów, to rycerz z naturą średniowiecznego Albertusa, zuch tchórzem podszyty, kłamca i pieczeniarz, totumfacki i świadek za łyżkę barszczu, polujący na łatwą zdobycz z cudzej kieszeni, pełen bufonady i przechwałek, który umizgałby się do młodych dziewcząt, choć sam nie pierwszej młodości, ale gdy go omija małżeństwo z Anielą, wykrzykuje z przesadą: Moja odtąd kochanka i oblubienica, pałasz, fajka, butelka, kapciuch i rusznica“. Gdzie biją, duszę ma na ramieniu i czmycha, aby potem zarozumiale wykręcać się, że ustąpił przemocy.
Zdarza się, że go zazdrosny parobek z kilku towarzyszami przydybał przy swojej dziewczynie, a biorąc Burzywoja za swego rywala, przez nieporozumienie, napada znienacka, narzuca mu wór na głowę i okłada kijem, co się zmieści. Rycerz jak niepyszny, zmyka z opałów, ale potem Góronosowi tak to zdarzenie opowiada:

Oskoczony od chłopów, choć nie jest bez plamy
Szlachcicowi w nierówny bój wdawać się z chamy,
Jednak, aby im dać znać, jaka dzielność nasza,
Zrywam się, tu tylko pochwy bez pałasza.
A tu biją! leb w worze, jakgdyby w kapturze,
Słowem, choć nigdy, jak wiesz wujaszku, nie tchórzę,
Rad nie rad musiałem się wyrwać z tych ukropów.
Raz się tylkom obejrzał, ze stu było chłopów.

Kłamie, jak z nut, nie tracąc dobrej miny, na poczekaniu zełgać gotów i najbezczelniej wyprzeć się prawdy. Zupełnie tak samo, jak Papkin wobec cześnika, gdy mu się przechwala ze swoich odważnych czynów w bitwie z ludźmi regenta.

Nawet jeżeli Papkin ma swoją szpadę, Artemizę, „światu groźne to narzędzie, krwią, jak gąbka napęczniałe“ – to Burzywoj ma swój słynny pałasz, którym cudów waleczności dokonał.
Służąca Agatka, która była świadkiem sromotnego napadu pięciu chłopów na jednego szlachcica, powiada:
Dla waćpana szczęście,
Żeś uciekł.
Na co on z oburzeniem woła:
Bez pałasza miałem pójść na pięście?
Załamując ręce biada przed Góronosem: „Wujaszku, pałasz, pałasz!“
Góronos: Może ten z pod Wiednia, Kara Mustafa?
Burzywoj: Toby jeszcze fraszka, brednia;
Ale to ten, który miał w kapturku inkluzy,
Którymem, jak w tryszaku bił na cztery tuzy
Wyrwano mi go z pochew, a ja jeszcze żyję!...
Agatka: Z inkluzem dać się pobić!
Burzywoj: Czyż inkluz na kije?...
Papkin przypomina go bardzo we wszystkich główniejszych konturach, jako jeden z tych junaków:

Których męstwo na tem się kończy i zaczyna:
Wietrzyć nosem, gdzie gęstszy dym kurzy z komina.

Z tej strony charakteru Papkin z Burzywojem wyglądają, jak rodzeni bracia; pod jednym względem tylko pierwszy różni się od swego pierwowzoru, pod względem kochliwości, ale tu w swoich amorach do Klary, w swojej afektacyi miłosnej i przesadnych oświadczynach przypomina nam chwilami kogoś, z którym ma również pewne pokrewieństwo, z Fircykiem w zalotach, gdy przestrojony na ton czułości, oświadcza się podstolinie z tą samą górnolotnością stylu, a płytkością serca.
Jeżeli nie dość jasnym z pochodzenia, z pozycyi swojej przy cześniku wydaje się nam Papkin w „Zemście“, to prawdopodobnie dlatego właśnie, że jest figurą więcej ze sceny, niż z życia i bezpośredniej obserwacyi wziętą, że ją Fredro raczej z kopii gotowej, niż z żywego oryginału tworzył.
A teraz, czy dla tych analogicznych motywów w pomyśle, w sytuacyach, w osobach, należy „Zemstę“ nazwać plagiatem?... zaprzeczyć jej oryginalności?... procesować autora o prawo pierwszeństwa? Uchowaj Boże! Fredro jest za wielkim talentem, aby miał zapożyczać się u innych, za wielkim mistrzem, aby kopiował cudze dzieło, zanadto oryginalnym, aby miał być ślepym naśladowcą. Nie mniej przypuścić trzeba, że, jak się raz powiedziało, twórcza wyobraźnia poety zapłodniła się tematem Zabłockiego, ale subtelniejszy talent, smak bardziej wyrafinowany, większa technika pisarska złożyły się na obrobienie przetrawionego pomysłu w nowej, kunsztowniejszej formie, na powikłanie zręczniejsze intrygi, na pogodniejszy koloryt i większy ład w kompozycyi, wreszcie na szlachetniejszy motyw, który w imię tradycyjnej gościnności każe cześnikowi zwalczyć swą namiętną i porywczą naturę na widok nieprzyjaciela w progach własnego domu.
Tak — „Zemsta“, jako dzieło sceniczne jest artystycznie wyższą od „Sarmatyzmu“ i od wszystkich komedyj Zabłockiego; ale przy Zabłockim zostanie pierwszeństwo utworzenia komedyi prawdziwie polskiej, oryginalnej, na tematach ze swej epoki, swego społeczeństwa, swoich typów zaczerpniętych, z materyału nawskróś swojskiego urobionych, z głębszą satyryczną zaprawą, z poważniejszą tendencyą społeczną.
Kiedy Fredro więcej zajmuje się — z Molierowskim spokojem i humorem — człowiekiem, jako oderwaną jednostką, jako ciekawym a zawsze zabawnym typem, kiedy go stawia w kolizyach z własnemi namiętnościami, wadami charakteru, skłonnościami śmiesznemi, nie dając mu szerszego tła społecznego, nie rzucając na niego jaskrawszych świateł danej epoki, którejby rysy nosił w swojej duchowej fizyognomii i mógł uchodzić za jej typowego przedstawiciela – Zabłocki pod tym względem więcej się zbliża do Beaumarchais’go, więcej ma śmiałości do roztrząsania na scenie żywotnych kwestyj, nie samej moralnej, ale i społecznej natury, z większą satyryczną werwą odważa się na wytykanie wad całemu ogółowi lub całej klasie ludzi, w imię pewnych idei wyższych i interesów poważniejszych.
Kiedy trzeba, nie waha się nawet zranić, aby pokazać pod skórą zbierający wrzód i plamy trądu odsłonić; miewa zawsze odwagę nazywać rzeczy po imieniu i swoje szczere, jasne, postępowe, nie skrajne, ale głębokie zasady wciela w swe sztuki i z ostrem zacięciem Juvenala tnie prawdę dla społecznego dobra, piętnując zacofanie, głupotę, śmieszność, płytkość, obskurantyzm i zepsucie obyczajów. Nie schlebia nikomu, i nikogo nie pokrzywdza.
Czasem bywa aż przykry w mówieniu gorzkich słów napomnienia, ale znać po nim, że według słów poety — „jeżeli gryzie co, to sercem gryzie“ — i karci przez miłość tego, co najwyższego ukochania warte.
Doli słabszych i pokrzywdzonych nie skąpi nigdy swego współczucia, jest szczególniejszym obrońcą i przyjacielem ludu; chłoszcze ironią tych, którzy nad nim przewagi swej nadużywają.
Jest w „Sarmatyzmie“ parę bardzo charakterystycznych ustępów, które się dzisiaj czyta z uczuciem niemal upokorzenia. Oto, gdy Burzywoj skarży się wujaszkowi, że go parobcy wygrzmocili, Góronos go pociesza słowami:

Żałuję cię serdecznie, zacny Burzywoju,
Żeś niesłusznie wziął razy w pospolitym boju,
Lecz psów wycie w czem szkodzi jasności księżyca?
To samo jest i z chłopy, gdy biją szlachcica.
Wybacz...

Jednak, gdy poszkodowany domaga się zemsty na najwinniejszych, potomek możnych antenatów w swej zaciekłości powiada:

Ten przypadek, gdyby był z poddanych Żegoty,
Przed samemi kazałbym ćwiczyć mu ich wroty.
Ale że z mojej części, raczysz się uprosić,
Po trzysta kijów w dymie... Cóż na to?
Burzywoj: Nie dosyć.
Po pięćset.
Góronos: Więc po pięćset, niechaj wiedzą chamy,
Że mogąc na śmierć, w dymie ich tylko wieszamy.

Przycinków w tym rodzaju cięty weredyk nie szczędzi klasom uprzywilejowanym swojej epoki w duchu reformy społecznej; jest on zawsze propagatorem postępu i oświaty ze stanowiska najszlachetniejszych zasad humanitarnych, i jako taki zasługuje nie tylko na uznanie dawnych, ale i na sympatyę naszych czasów.
Zrobiono z powodu „Sarmatyzmu“ zarzut, nawet z poważnej strony[12], że autor w tej satyrze społecznej wprowadził na scenę charaktery osób i sytuacye jej niegodne, zadużo gminnych ludzi, wszelkie czucie, nawet zmysły obrażających“.
To prawda, że ten „dobry ton“, o który w początkach naszego wieku tak bardzo zaczęto dbać na scenie, w życiu i w piórze, w „Sarmatyzmie“ został przez Zabłockiego zlekceważony, ale stało się to skutkiem dosadnej charakterystyki i obranego tematu. Burda zawsze jest burdą i z dobrym tonem nie może mieć nic wspólnego, a zwłaszcza, gdy tę burdę robią ludzie nietrzeźwi, ludzie prości, albo popędliwi z natury, chłopi, szlachta zagonowa, czereda pijaków, kłótników lub pieczeniarzy.
Mylnem jest zdanie i przesadnym zarzut, aby Zabłocki w swym „Sarmatyzmie“ cały naród chciał postawić pod pręgierz; chodziło mu o wychłostanie biczem satyry tylko tej części społeczeństwa „które jak za murem, stało za tradycyą lat dawnych, i wyszydza pewne tylko przywary, nienależące bynajmniej do jego istoty, a wyrosłe na niem jak grzyby na pniu szlachetnego drzewa w owym czasie, kiedy w szkołach już zaszczepiano w umysł młodzieńczy pogardę rozumu, fanatyzm, niesforność, junakieryę i herbową próżność“[13].
Duma i pieniactwo, dwie wady kardynalne Góronosów i Żegotów XVIII-go wieku, napraszały się pod pióro satyryka i te potępił w głównych osobach swej komedyi, ale mu nikt nie zarzuci, aby te osoby wytworzył w swojej wyobraźni, aby do nich wzorków nie zbierał z natury i ze swego otoczenia. I jeden, i drugi są tak prawdziwi, czy to gdy się na wyścigi przechwalają ze swoich antenatów i paranteli, czy gdy się zacietrzewiają do korda i do bójki, czy gdy się dają ujmować pochlebstwem lub się korzą przed powagą dygnitarzy powiatowych, gdy wybuchają i gasną na przemiany, lub kiedy ochłonąwszy z gorączki, nie wiedzą w końcu sami o co tak długo i tak zażarcie się szarpali i kłócili, czy przypadkiem nie — de lana caprina? Obie natury tak rdzennie nasze, że się na nich omylić nie można.
A ci dwaj nie są jedynymi przedstawicielami swojej sfery, reprezentują tylko jej ujemne strony i jakby przewidując zarzut zbyt czarnego poglądu na tę jedną warstwę społeczną, do której sam przecież należał, postawił autor obok Góronosa i Żegoty dla równowagi „rozsądnego szlachcica“, dawnego trybunalczyka, Skarbimira, który do rozumu im przemawia, szlacheckiej godności i opinii swego powiatu broni, i wspólnie z gładkim, sprytnym, grzecznym i wyrozumiałym regentem Widymusem zgodę i równowagę zmąconą przywraca.
Cały akt piąty „Sarmatyzmu“ jest jako charakterystyka ludzi i czasu danego wyborny z temi scenami kompromisu, z tą całą certacyą wzajemnych grzeczności i sadzenia się na komplementa, na „kaptowanie benewolencyi“ rozjemców, z tą palestrancką sztuką zadośćuczynienia próżności dwóch upartych ciołków, którzy nie chcą praw swoich do pierwszeństwa za nic w świecie ustąpić. Wszystko tu jest na swojem miejscu i doskonale wyzyskane.
Jest tylko jedna rzecz zbyteczna i niefortunna w pomyśle, a obrażająca nie tylko dobry smak, ale i przyzwoitość — to jest wprowadzenie na scenę kobiety nałogowej. Żona Góronosa Ryksa, baba z piekła rodem, kłótliwa, sekutnica, grubijanka, jest w dodatku pijaczką; wchodzi na scenę prawie zawsze podchmielona i sprawia wstrętny widok tem poniżeniem godności kobiecej, tembardziej, że jest matką dorosłej córki i ma tyle szlacheckich ambicyj.
Bez tego dodatku mogło się obejść, chociaż rzeczywistość mogła była podsunąć autorowi podobny typ pod oczy; chęć zbyt śmiała i ryzykowna — wprowadzenia na scenę niebywałej dotąd i później takiej oryginalnej figury, zemściła się i na komedyi i na autorze, bo ściągnęła na niego zarzut, najbardziej w tym jednym wypadku usprawiedliwiony: ubliżenia dobremu smakowi i tradycyom niewieściej godności w społeczeństwie.
Jeszcze raz zdarza się złowić Zabłockiego na uczynku, za który przyzwoitość miałaby prawo uskarżać się słusznie na niego; tu już nie jedna figura, ale cała komedya jest grzechem autorskim. Nosi ona tytuł: „Król w kraju rozkoszy“.
„Dla ślizkości przedmiotu i zbyt wolnych żartów“ nie śmiał jej Dmóchowski pomieścić w zbiorowem wydaniu „Dzieł“ Zabłockiego, dotąd pozostała w rękopisie, bardzo mało komu znanym. Brodziński, który ją niegdyś czytał i nawet z grubsza streścił, nazywa tę, zapustną komedyę“ – igraszką, która szydząc ze wszelkiej krytyki, z dziecinnym uśmiechem pobłażanie wymusza.
Dr. Piotr Chmielowski[14], nie znając oryginału, zrobił jednak trafne przypuszczenie, że treść „Króla w kraju rozkoszy“ mogła być wzięta z pomysłu francuskiego pisarza i z właściwym Zabłockiemu talentem opracowana. „Wartoby odszukać rękopis i ogłosić go drukiem — pisał w swym artykule — ażeby bliżej poznać sztukę, w której zapewne po raz pierwszy u nas występowały istoty fantastyczne, co prawda, nie z naszej ludowej mitologii wzięte, owe gnomy, sylfy i salamandry!... Byłby to przyczynek ciekawy do historyi przetwarzania się pojęć klasycznych w literaturze naszej na tak zwane romantyczne“.
Co do pierwszego, domysły naszego krytyka stwierdziły się, co do drugiego nadzieje zawiodły; udało nam się odszukać ową nieznaną komedyę Zabłockiego w jednym z prywatnych zbiorów i przekonać, że nie jest ona pracą oryginalną, ale przełożoną z francuskiego około roku 1787. Właściwym jej autorem był Marek Antoni Legrand (1673 — 1728), aktor i komedyopisarz w jednej osobie, który wysypał jak z rękawa mnóstwo sztuczek dla uciechy parteru i zaprawiał je okolicznościowemi motywami. Jako aktor znosił częste nagany, jako autor nie mniej często na to zasługiwał. Za czasów Augusta II-go bawił z trupą francuską w Warszawie na kilkadziesiąt lat przed urodzeniem swego polskiego tłómacza.
„Król w kraju rozkoszy“ nosi francuski tytuł: Le roi de Cocagne. Czy opłacało się tłómaczyć go Zabłockiemu? — sądzę, że nie, i jeżeli to zrobił, to nie dla wartości oryginału, ale dla nadarzonej okazyi wyrzucenia kilku satyrycznych pocisków w stronę, w którą otwarcie godzić mu nie wypadało. Łatwiej było i bezpieczniej uczynić to z za pleców obcego autora, na którego spadła cała odpowiedzialność za nazbyt śmiałe aluzye i złośliwe docinki...

Owo bajeczne państewko, nazwane „krajem rozkoszy“, rozciąga się na ćwierć mili zaledwo, ale stanowi ono raj dla smakoszów, darmozjadów i opilców. Tę rozkosz trzeba brać jedynie w fizyologicznem, w zmysłowem znaczeniu. Jest to jakiś kraj sytości, w którym:

dzień i noc zawsze obiady, wieczerze,
Podwieczorki, śniadania, bankiety, biesiady,
Gdzie każdy człowiek żyje bezpieczny od zdrady,
Kędy nie ma jurystów, sądownictwa, sporów,
Pieniactwa, chorób, gorszych nad wszystko doktorów,
Gdzie ani sieją, ni orzą, a przecież szczęśliwa
Obfite rok w rok ziemia wydaje im żniwa,
Kędy jedną jest pracą: żądanie z nadzieją.
Gdzie wreszcie starzy młodną, kobiety pięknieją.

W każdym gaju jest gotowa garderoba, wszystkie pola zastawione samemi potrawami, ze źródeł płynie wino, zamiast deszczu spadają z nieba wszelakie buliony, rosoły i sosy,

Tak dalece, iż aby apetyt umorzyć,
Dość jest w górę nos zadrzeć i gębę otworzyć.

W ogrodzie młode dziewczęta rosną w postaci żywych kwiatów, które sobie król do woli zrywa, a jakiś niewidzialny, naród żywiołowy“, złożony z sylfów, gnomów, salamander i wilgotnic, zajmuje się przysparzaniem przysmaków dla całego państwa, w którem pieniądze jedynie jako marki do kart są używane.
Gmachy stoją z cukru, a gzemsy wykładane smażonemi pączkami. Nad szczęśliwym narodem panuje władzca dobry, gościnny, wesoły, wspaniały. Ale ten monarcha ma jedną troskę, z której zwierza się swoim ministrom:

Lecz cóż mi te królestwa, te wielkie zaszczyty,
Kiedy w nich smak utracam, przeto, żem jest syty?
Nie jestem tak szczęśliwy, jak może myślicie,
Jeść, pić, spać i tam dalej... cóż mi to za życie!
Ta obfitość napoju, ten dostatek mięsa,
Wszystko jest do obżarstwa, do smaku ni kęsa.

Szczególniej przesyciła go miłość mdła, bez pieprzyku, bez jakiejś ostrzejszej zaprawy, te zdobycze bez oporu, zwycięztwa bez walki; — ta miłość, jak podatek spłacany królowi. Chciałby czegoś innego, i to inne właśnie nadarza mu się z przypadku, gdy do jego państwa przybywa błędny rycerz Filander ze swą kochanką, królewną Lucyllą, czarnoksiężnikiem Alkifem, giermkiem Baraszem i piastunem Lucylli, prostym wieśniakiem Gawłem.
Król, uderzony wdziękami nieznanej dziewicy, płonie miłością nagłą ku niej i pragnie ją poślubić przemocą, poleciwszy uwięzić rycerza Filandra, aby mu nie przeszkadzał.
Z tej matni usłużny czarodziej próbuje wyplątać królewnę i jej kochanka zapomocą pierścienia, który ma własność mieszania zmysłów każdemu, co go na palec założy. Pierścień ten wędruje kolejno z palca królewskiego na palec Lucylli i wywołuje rozmaite kolizye w miarę tego, jak raz po raz szaleją dotykające go osoby i naprzemian odzyskują rozum.
Najlepszą jest scena, kiedy król w przystępie waryacyi, oddaje swoje berło, swój płaszcz i koronę prostemu chłopu, każąc mu zająć miejsce na tronie wbrew jego woli i skłonnościom; a kiedy potem wraca do zmysłów i z podziwem widzi intruza jakiegoś na swoim majestacie, woła: „Jakiegoż tam na tron mój bies posadził szuję?... Hultaju, co tam robisz na tronie?...“ a ten nominat mimo woli, odpowiada z pompą: „Króluję!...“

Satyrycznych aluzyj rozsypał tu tłómacz bardzo wiele; trudno się oprzeć pokusie przytoczenia choć małych urywków tej kapitalnej sceny, gdy król obłąkany pod wpływem czarodziejskiego pierścienia na palcu, ze swoim nowym faworytem na dworze, Baraszem, spotyka Gawła, wieśniaka, i zdaje mu swą władzę:

Król (do Gawła): Panie, racz na tron wstąpić, racz panować godnie!
Wieńczyć cnoty poczciwych, złych wytępiać zbrodnie!
Gaweł: Znaszże mnie waszmość? — Gawła, rolnika z rzemiosła?
Gdzież mój łeb do korony, lub tam coś do krzesła!
Barasz (n. s.): Trzeba go poprzeć!
Król: Darmo wymawiasz się, panie!
Ja moje, — to całego narodu żądanie.
Gaweł: Gdyby też tam i cały świat z wami był w zmowie,
Że Gaweł dał drwić z siebie, nikt tego nie powie.
Barasz: Ale tak w samej rzeczy, dla ciebie korona
Wspólną wolą narodu z królem uchwalona.
Gaweł: Ale czy też w tem prawdy jest choć odrobina?
Barasz: Darmo, tym się zwyczajem rządzi ta kraina,
Że wszyscy po kolei, któremu rozkażą,
Jeden po drugim na tron i włażą, i złażą.
Teraz kolej na ciebie.
Gaweł: Więc i ja za czasem
Mam pójść znowu do roli i być skotopasem?
Barasz: Co za prostak!... gdyby też chwila panowania!
Pomyśl, co to jest: każdy królowi się kłania.
Gaweł: Dobrze to, lecz nim dojdę do tronu wierzchołka,
Naprzykład, pośliznę się, dam na dół koziołka,
I lecąc z tak wysoka, kręgi sobie zbiję
Cóż lepsza: czy lew zdechły, czy mucha, gdy żyje?
Barasz: Cnota cię na tron wsadzi i utrzyma ręczę.
Gaweł: Wolałbym jednak, żeby ten tron miał poręcze.
Barasz: Jest i to.
Gaweł Skoro tak jest, doświadczyć nie wadzi,
Lecz, abym tak wysoko wlazł, któż mnie podsadzi?
Król (zdejmując koronę): Najpierw tą koroną z głowy mojej zdjętą,
Pozwól panie uwieńczyć głowę twoją świętą.
Gaweł: Łeb mój święty?... rad temu i z serca i z duszy —
Ale mi waćpan nie tak ciśnij ją na uszy!
Król: Przyjmij do rąk to berło, znak królewskiej władze.
Gaweł: Musi być dobre złoto, czuję go po wadze.
Barasz (kładąc nań paludament): Jak ten płaszcz, trudy kraju nieś swemi ramiony.
Gaweł: Jak żyję, takem śmiesznie nie był ustrojony!
Mój Baraszu, zda mi się, że my gramy w karty.
Jakaż to gra?

Barasz: Gra w króla.
Król: Cóż to są za żarty!
Na tron, zaraz mi na tron!
Gaweł (laząc na tron): Cóż to za hałaśnik!...
Czy chcesz, żebym miał zręczność taką, jak zapaśnik?
Wszakże widzisz, że lazę, jak mogę najraźniej,
Ale żebym kark skręcił dla twojej przyjaźni,
Za wszystkie w świecie berła, dla żadnej przyczyny,
Żadnego włoska z mojej nie dałbym czupryny.
(Wlazłszy na tron.)
Otożem Bogu chwała i na majestacie!

Pogodziwszy się ze swoim losem, ów król mimo woli zaczyna się zastanawiać przedewszystkiem nad tem, jak najlepiej ma swoje stanowisko wyzyskać, jak sobie urządzić życie najwygodniej, aby mu się przynajmniej to królowanie opłaciło, i monologuje w ten sposób:

Będę sobie na tronie siedział w tej kolebce,
Obstąpią mnie dworzanie, zazwyczaj pochlebce,
Po obu stronach w liczne rozstawieni szyki,
Prości, jakby na urząd wyciosane tyki —
Będą się zawsze we mnie wpatrywać jak w tęczę,
Lecz ja, żebym z nich widział którego — nie ręczę.
No, jak dotąd pożytki panowania widzę,
Lecz kiedy czasem przyjdzie mówić, a pobrydzę?...
Nie uczyłem się nigdy, same pustki w głowie!
Ej... skoro król co powie, zawsze dobrze powie.
Prawdziwie, kiedy zważam królów przywileje,
Z radości, żem monarcha, ledwie nie szaleję!...

Dla tych aluzyj i złośliwych przycinków w sztuce komedya zdawała się niemożliwą do grania w Warszawie wobec Stanisława Augusta; Brodziński za przykładem Dmuszewskiego wątpił, aby ją kiedykolwiek wystawiono na scenie; tymczasem według wzmianki Wojciecha Bogusławskiego w życiorysie jednego z najcelniejszych artystów tej epoki, na pewno wnioskować można, że „Król w kraju roskoszy“ pomimo swych śmiałych aluzyj do tronu, był grany około roku 1787-go w Warszawie za antrepryzy teatralnej Ryxa z Kazimierzem Owsińskim w głównej roli[15].
Sztuka kończy się uwolnieniem Filandra i zaślubinami jego z Lucyllą za sprawą czarnoksiężnika.
W tym świecie bajecznym, stosunki tylko są niezwykłe, ale wszystkie osoby zwyczajne, z krwi i kości, z naturą całkiem ludzką i nader pospolitą, tak prozaiczną, jak nazwiska ministrów królewskich: Sztufad i Frykasy; owego świata nadprzyrodzonego, owych spodziewanych duchów, gnomów, salamander, geniuszków nie ma nawet na pokaz. Wspomina się o nich jedynie w dyalogu kilka razy, ale się ich nie widzi. Wogóle tak tu, jak i w innych komedyach Zabłockiego, lotnej fantazyi, poetycznego tchnienia nie trzeba szukać; on ma zatrzeźwy umysł, zarealnie świat bierze, zawiele rozsądku okazuje we wszystkiem, aby miał żywszą wyobraźnię i tworzył jakieś fantasmagorye nadzinysłowe. Tak samo unika, jakby z umysłu, uczuć miękkich, delikatnych drgnień serca, romantycznego — raczej erotycznego — żywiołu w swoich komedyach.
Jego kochankowie nie są nigdy sentymentalni, nie gruchają z sobą, nie wzdychają i nie zawracają oczu, mają tylko najczęściej energię, spryt, albo dowcip do zwalczenia lub obejścia trudności, które na swej drodze do szczęścia spotykają, kochają się prozaicznie, ale zdrowo i szczerze. I pod tym względem Zabłocki różni się od poetów swojej epoki, zwłaszcza od przyjaciela najbliższego, Kniaźnina, że się nie roztkliwia w amorach, nie wpada w afektacyę, chyba gdy potrzeba mu tego umyślnie do ośmieszenia kogoś lub czegoś w danej chwili.
Jeżeli się mówiło tyle o zaletach pisarza, niepodobna choć na końcu nie wytknąć mu główniejszych wad i powiedzieć, że z wyjątkiem najcelniejszych swych komedyj, ulega zanadto wpływom obcych, przedewszystkiem francuskich pisarzy, zaczęsto od nich przejmuje pomysły, zaskąpą rozwija akcyę, nie dosyć starannie buduje swoje sztuki, przeładowując je często zbytkiem epizodów, jak w „Sarmatyzmie“, nie dość umie wikłać intrygę, jak w „Fircyku;“ często żywcem przenosi obce typy na grunt swojski, jak np. owych przemądrych służących i arcy sprytne subretki, których ze świecą nie znajdzie u nas w żadnej epoce. Nie rzadko pozwala sobie na koncept płaski lub dowcip zarubaszny, chociaż gdy chce, umie być wykwintnym, nawet dowcipnym i gładkim; za często każe przebierać się dla niepoznaki swoim osobom, prowadzącym w sztuce intrygę, i tym zużytym środkiem manewruje do zbytku. Ale mimo wszystko zalety bardzo a bardzo przeważają nad wadami jego koncepcyj i techniki pisarskiej a siła charakterystyki typów, trafność obserwacyi, satyryczna werwa, sceniczny ruch, a zwłaszcza duch, który go ożywia, zacna i świeża myśl, która uszlachetnia jego utwory, piękny język czynią go w swojej epoce pisarzem znakomitym i nieporównanym.
I dlatego należy mu się i pamięć, i wyraz uznania głośniejszy, trwalszy, bardziej umotywowany od potomności, która może z pewną dumą powiedzieć sobie, że kiedy pod koniec zeszłego wieku w cywilizowanej Europie Francuzi mieli Beaumarchais’ego, Włosi Goldoniego, Anglicy Sheridana — literatura polska nie była tak bardzo pokrzywdzoną, miała swego komedyopisarza we Franciszku Zabłockim. I słuszna, aby sobie po stu latach przypomnieć taki talent i takiego człowieka, który po wszelkich zawodach życia, w najcięższych dla siebie chwilach, powtarzał wyrazy godne być hasłem każdego i wszystkich, wyrazy wielkiego znaczenia zarówno dla jednostek, jak dla całych społeczeństw: „Żyjmy — pracujmy!...“

KONIEC.




  1. Dmochowski: »O życiu i pismach Franciszka Zabłockiego«.
  2. Niektórzy, jak np. Estreicher w swej »Bibliografii«, »Encyklopedya ogólna« wydania Ungra, Dubiecki w »Historyi literatury« i in. podają błędnie rok 1754-y, jako datę urodzenia Zabłockiego: z listu jego do p. Grümberga w roku 1817-ym pisanego wnioskować można bardzo wyraźnie, że urodził się w roku 1750-ym.
  3. Ludwik hr. Dębicki: »Puławy« tom 1-szy, str. 177. Niektórzy biografowie Zabłockiego mylnie, jak się zdaje, mianują go guwernerem dwojga najstarszych dzieci księcia generała; nie znajdujemy o tem żadnej wzmianki potwierdzającej, przeciwnie z dzieła hr. Dębickiego na najlepszych materyałach puławskich osnutego, dowiadujemy się, że młodemu księciu Adamowi: »historyę polską początkowo wykładał pułkownik Ciesielski, następnie Koblański; literatury polskiej udzielał Kniaźnin, religii Piramowicz, a egzorty niedzielne do młodzieży miewał ks. Siarczyński, gdy był kapelanem zamkowym«. O Zabłockim niema tu żadnej wzmianki.
  4. Przypuszczenie to opieramy znowu na zestawieniu takich szczegółów: Zabłocki otrzymał podobno za protekcyą ks. Czartoryskiej miejsce w komisyi edukacyjnej wkrótce po jej utworzeniu (1775), ożenił się w tymże czasie, z żoną żył krótko, a zatem jakkolwiek »Żale Orfeusza« wyszły w r. 1788-ym w ogólnym zbiorze Kniaźnina, musiały być o wiele wcześniej napisane, inaczej ta krótkość małżeńskiego pożycia Zabłockich wynosiłaby jednak jakie lat dziesięć.
  5. Grümberg w liście do Jana Rychtera. »Wizerunki i roztrząsania naukowe«, 1839.
  6. Złożył je w darze Bibliotece E. Ostoja Solecki.
  7. Poprzednio tłómaczył już raz tę sztukę Wolski, a Bogusławski Wojciech wystawił ją w Wilnie 1786 roku, uprzedzając scenę warszawską; powiada, że „częstem i nigdy nie naprzykrzonem powtarzaniem znaczne mu dochody przynosiła“.
  8. „Franciszek Zabłocki“ — „Echo muzyczne i teatralne“ nr. 324 z roku 1889.
  9. Dzieła z Tańskich Hofmanowej, tom IV-ty, opis czwartkowego obiadu u króla.
  10. „Ze studyów nad literaturą polską“. Warszawa, wydanie pamiątkowe. 1886.
  11. »Gazeta warszawska« z dnia 2-go września r. 1815 nr. 70.
  12. Brodziński w „Literaturze polskiej“.
  13. A. Bełcikowski w szkicu o „Zabłockim“.
  14. W noworocznym numerze »Kuryera Warszawskiego« 1890 r.
  15. Wojciech Bogusławski: »Dzieła«, tom I-szy. Życiorys Owsińskiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Marian Gawalewicz.