M. S.
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | M. S. |
Podtytuł | Ustęp z życia mało znanych ludzi |
Pochodzenie | Powieści Jana Zachariasiewicza |
Wydawca | H. W. Kallenbach |
Data wyd. | 1855 |
Druk | E. Winiarz |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
W końcu mojej szkolnej karyery przybyłem roku 184* na uniwersytet lwowski. W kilka tygodni po mojem przybyciu wciągniony zostałem w tak zwane: „grono młodych literatów.” Tworzyli je uczniowie z ostatnich lat prawa lub świeżo ukończeni akademicy. Niektórych z nich wiązała tylko pamięć zaznanego koleżeństwa, które przerwane zostało przez różne wypadki życia i stosunków. Żeby to było w istocie grono młodych literatów, o tem na zewnątrz nikt z grona nie wspomniał; każdy jednak rościł sobie w duchu do tego prawo. Była to wprawdzie miniatura, ale była obrazem uzupełnionym. Zacząwszy od mędrców prawa, mieliśmy między sobą filozofa, filologa, poetów kilku, powieściarzy, historyków, a nawet i matematyka. Obok reprezentantów ścisłych i nieścisłych umiejętności figurowali jeszcze malarz i muzyk, którzy jednak prócz swojej wyłącznej sfery, należeli do jednej z wymienionych kategoryj.
Ludziom dojrzałym wiekiem i rozumem śmieszne wydałyby się postawy i gęsta „młodych literatów” którzy nieraz, bez ratunku i przebaczenia, potępiali dzieła mężów, będących w wysokiej u narodu opinii; gdy przeciwnie każdy z „grona” wychodzący artykulik, skreślony pobieżnie i dorywczo, obsypany był oklaskami, przerywany podziwem i głosami, które tylko jego korzystną widziały stronę. Głównym powodem tej korrupcyi w osądzie własnym była obecność i znajomość autorów, którzy, wbrew powszechnej w tym względzie regule, żyli między sobą w najściślejszej przyjaźni. Gdy tym sposobem cel naszych ćwiczeń był chybiony, wnieśliśmy ustawę, aby artykuły nie były odczytywane przez pisarzy, tylko przez innych, zachowując co do autora jak najściślejsze „incognito.” Odtąd powstały w gronie silniejsze utarczki, większe spory, które, choćby tylko pod względem dyalektyki, korzystnie na grono wpływały.
Z owego fantasmagorycznego panorama tysiącznych złud i omamień, tysiącznych prawd moralnych i rzeczywistych, tysiącznych zajść i zdarzeń, sięgających dna życia ludzkiego; z owego kalejdoskopu, w którym siła fer* mentującego ducha co chwila tysiączne tw orzy postacie i obrazyj ścierając dawne bez boleści wspomnienia i utraty: pozwólcie niech wyjmę jeden lub dwa obrazki, które przemknęły po oceanie czasu i przepadły, jak pływające fata morgana, rozbite wirem zakrętu!
Zdarzyło wam się nieraz widzieć dawną, wspaniałą budowlę, której spłowiałe ściany przyozdobiono nowszem malowidłem i pozłotą. Lecz kilka burz przemknęło ponad stropem budowli, kilka ozdób odpadło, kilka malowideł, wypełzło!... I cóż widzimy? Oto błędne zarysy tego, oczem dawno zapomnieliśmy; widzimy oblicze pierwotworu, który tajemniczo i nieśmiało zagląda z poza skorupy nowszego smaku i nowszych usiłowań! Archeolog tylko podziwia to tło rodzime, wyśmiany od wielu, którzy się ulitują nad obłąkanym! Takie to tło rodzime ma i obraz ludzkości, które się wówczas tylko pojawia, gdy po nim przemkną burze i klęski. Te same koleje przechodzi nasz umysł a częściej nasze serce. Jest i tam pierwsze, rodzime tło, pierwsza myśl, pierwsze uczucie. Lecz nieraz mażemy je fałszywym pokostem wyobrażeń coraz nowszych, które dopóty swym bytem starożytnym zasłaniają nam pierwotwór, który jest prawdą wyłączną, pokąd nie uderzą gwałtowne burze, i nie spłuczą barw nałożonych! Zaprawdę, umysł nasz i serce muszą się zmierzyć z pędem orkanu, a po walce krwawej i bolesnej, obaczyć co się zostało! Będzie to niezawodnie owe tło rodzime, pierwotwór myśli i uczucia, który poczęty na łonie wiary, zapragnął wieczności! Będzie to cząstka samej wieczności, na którąśmy tak mało zważali, a która nam się jedynie pozostanie po burzach żywota! Nazwijcie to jak chcecie, a nawet śmiejcie się ze mnie, jak gawiedź z archeologa, który wkopuje się w mogiły, aby wydostać kawałek rdzawego żelaza, czerep nieznanej popielnicy! Pozbyliśmy się owej ciekawości dziecięcej, która każdą zabawkę rozbiera, by w jej wnętrze zaglądnąć; a natomiast używamy objawów ostatecznych, nie troszcząc się o powód ruchu nieodgadnionej machiny. Pozwólcie mnie dzisiaj zostać dzieckiem, rozebrać ową zabawkę, którą życiem nazywamy, a w niej wyśledzić to, co się tam rusza i bieży, jak wody nieustającej krynicy. Może popsuję przez to piękność utworu, może pomącę szyk waszych wyobrażeń, a może najprędzej rozśmiejecie się mówiąc: I myśmy to życie widzieli, i myśmy na nie patrzyli, a przecież jest nam obce to, co dzisiaj o niem czytamy!...
W tymto czasie ubogi był Lwów w organa literackie. Wymawiano wprawdzie kilka imion zasłużonych w literaturze ojczystej, ale na tej mitycznej wieści kończyła się ich cześć i sława, „Rozmaitości” gazety lwowskiej odżuwały okropne powieści almanaków niemieckich, opowiadały drobnym drukiem „curiosa” a „dziennik mód paryskich” za szczupły miał zakres, aby mógł być ogniskiem działań literackich.
Przy takim składzie rzeczy usiłowania pojedyncze na polu literatury ojczystej musiały poza obrębem naszej prowincyi szukać punktu grawitacyi swojej, i tamże obrać sobie miejsce wprawy i popisu. Tem ogniskiem, łączącem podówczas usiłowania pismienności polskiej, był Poznań, gdzie ustawy dozwoliły literaturze narodowej wzróść do znamienitej potęgi i pod względem umysłowego życia innych polskich prowincyj, zająć stanowisko wstępne. Odtąd oglądano się we wszystkiem na Poznań, a mianowicie młodzież, garnąca się do zawodu literackiego, zwracała tamże swą twarz przy każdej myśli i uczuciu, jak Muzułman podczas, modlitwy zwraca się w stronę Meki. Pisma pisane lub drukowane w Poznaniu, były dla niej wyrokiem, a nawet nieswojskie tychże niektóre pojęcia i wyobrażenia, które z przyległej Niemiec atmosfery, w zdrowy, polski wcisnęły się organizm, starano się gwałtem przyswoić, a z przyswojonych odnieść narodowy pożytek. Z kraju więc, gdzie sama absolutna teorya ruch dziejowy stanowi, wniesione w organizm polski wyobrażenia, które chociaż się nieopierały na gruncie potrzeb miejscowych, otchnione jednak duchem pochopnego do czynów narodu, nabierały coraz więcej życia i dojrzewały zwolna w czyn dziejowy. Zasługa jednak pozostanie tego epizodu literatury polskiej, że z ciasnego koła ścisło-polskich wyobrażeń, jakby z zarosłej krzewami przystani, wypchnięto jej łódź na wspaniałe i rozległe fale pojęć i dążeń europejskich. Lecz ileż ofiar ponieśliśmy dotąd z tej śmiałej naszej żeglugi?... Ileż sterników, co z dumą zarozumiałej swojej potęgi, wszechwładną dłonią chwycili za wiosło, potonęło przy pierwszym wód zakręcie, i rozhukaną falą nieszczęść i następstw bujnej wyobraźni kraj głęboko zalało?...
Grono „młodych literatów” odczytywało z zapałem pisma poznańskie. Poezye ceniono wysoko, bo panowie „młodzi literaci” pomimo, że się w osobne podzielili oddziały, w tem jednak byli sobie pokrewni, że każdy w swoim oddziale był istotnym poetą. Ztąd ta forma mowy najmocniej przypadała do serc naszych, a nawet krytykujący Newtona matematyk nasz i astronom, dał się harmonią sfer w taki ukołysać zachwyt, że krytyczne swoje uwagi nad grawitacyjnym punktem wszechświata, i możebnością kwadratury koła zamienił na ody Pindara.
Skłonność nasza do poetyzowania czyli wierszowania przemagała coraz więcej, a gdy razu jednego jakiś skeptyk z grona o jej „być albo nie być” stanowczą wywołał walkę, przyniósł jeden z naszych poetów, potężny tom „literatury Wiszniewskiego,” a otworzywszy go przed oczami zdumiałych kolegów, zaczął donośnym głosem czytać apokaliptyczne szanownego historyka widzenie, w którem twierdzi, że „poezya nietylko nie stoi na zawadzie rozwijaniu się władz duszy, ale jest właśnie najdoskonalszem jej rozwinięciem; nietylko nie tamuje oświecenia, ale jest jego kwiatem; że młodzież pokazująca chętkę do poezyi, jest właśnie młodzież, na której nauki i literatura największe budować może nadzieje.” Co większa! słuchajcie dalej, jeszcze donośniej zaintonował poeta, co o poezyi przepowiada Wiszniewski:
„Poezya, nie jest tylko mową serca, ale mową człowieka, mową ludzką, mową, w której najlepiej wszystkie uczucia i myśli duszy ludzkiej się odbijają, i dla tego wszelkie ukształcenie każdego narodu od poezyi poczęło się, bo w początkach myśli od uczuć odróżnić i oddzielać nie umiemy. (Tu napomknął czytający per parentheslm, że nasz naród właśnie dopiero kształcić się poczyna...)... „Przyjdzie znowu czas, (ciągnął dalej), gdzie ludzie tylko poezyą pisać będą, nie dla tego, aby wszyscy mieli zostać poetami, to niepodobna; ale że to będzie jedyny kształt, w którym myśl ludzka objawiać i wcielać się będzie; już teraz tego spostrzegać się dają początki... Literatura skończy się teraz na tem, od czego się zaczęła, to jest wcieli się całkiem w poezyą; cała mądrość prawdziwie ludzka, objawiać się będzie w poezyi, i tam najlepiej odbije się, tam się, jak w wiernem zwierciedle każdemu pokaże; każdy uczony również jak nieuczony pojmie i zrozumie ją, uraduje się jak swoją własnością, jak czemsiś, co mu żywcem z duszy i serca wyjęto. A te nosze dzisiejsze dzieła, te uczone rozprawy, na które patrząc, serce nam rośnie, prócz wielkich poetów pójdą w zapomnienie, w poniewierkę...”
Tu z przestrachu przestał czytający, bo i on kiedyś napisał był jakąś rozprawę uczoną; a myśmy za to odetchnęli nieco swobodniej, widząc koniec tych okropnych przepowiedni. Każdy przedsięwziął sobie w duchu zostać „wielkim poetą” który jedynie nie pójdzie „w poniewierkę.”
Zaprawdę, była to nader ważna chwila w dziejach naszego towarzystwa. Rozeszliśmy się w milczeniu, żegnając się niemem ściśnieniem ręki. Ranek następny ujrzał pietnaście mniejszych lub większych poematów. Urywkowo odczytane zdanie szanownego historyka, tem więcej przypadło nam do serca, im wygodniej było fantazować i szukać końcówek do lichych wierszy, niżeli ślęczyć przy zapylonych foliałach jakiejbądź nauki. Do tego perspektywa „wiecznej pamięci” lub „wiecznej poniewierki” była niezmienną skazówką naszych dążności i powodem, że schodząc z bitego gościńca nauki w krainę, gdzie właśnie bez nauk przewodniczących kroku naprzód uczynić nie można, zaszliśmy w błędne manowce, i omackiem dążyliśmy do celu. Czyż zaszliśmy daleko? Pokażcie mnie poetów, którzyby wzgardziwszy nauką dostąpili palmy nieśmiertelności? Któż się nie zdziwi nad ogromem nauki i pracy wieszcza „Grażyny,” czytając pierwszy jego utwór literacki, w którym oceniając obecne, występuje sędzią całej przeszłości umniczej i naukowej!... Natchnienie samo przez się nie jest zasługą człowieka, jest to gaz, który się ulotni w przestrzeń i zginie marnie, jeżeli doń nie przytkniesz światła i nie uczynisz go świecznikiem. „A jeźli ci, co mają w ciemnościach świecić, ciemni są, jakaż więc sama ciemność?”
Ależ oto zaszedłem do biblii, gdy właśnie muszę się z moim przyjacielem rozmawiać.
Był to wieczór późnej jesieni. Zacząłem czytać czasopisma poznańskie. Artykuły treści naukowej nie przypadały mnie dzisiaj do smaku. Tęskny szum wiatrów jesiennych, które z jękiem o moje szyby uderzyły, i jakoś dziwnie uczute dzisiaj osamotnienie, nastroiły mój umysł do marzeń. Przerzucając numera, odczytywałem same poezye. Były one treści miłosnej, eligijnej, historycznej i tradycyjnej; w wielu powtórzono tylko niezgrabnie to, co gdzie indziej lepiej już wypowiedziano. Pomimo to wszystko nosiło na sobie pretensyą nowości i oryginalności.
Najlepiej podobały mnie się poezye, pod cyfrą M. S.
Litery te wcale były mnie nieznane. Nie wiedziałem o żadnym poecie tego imienia, a przecież wiersz gładki i potoczysty zdradzał pióro wprawne i lekkie, a obfitość pięknie ustrojonych myśli i uczuć okazywały talent niepospolity. Odczytawszy je, można było jednak wnosić, że poeta wychodzi już z koła młodzieńczego szału, senliwe gwiazdy pierwszych rozbudzonych uczuć już przygasać poczęły, przed wschodem jednej dużej gwiazdy, która, chociaż nam sny nasze odbiera, jednak marzenia nasze na życie zamienia. A to „życie” wieleż u niego ma nowych rozkoszy?...
Drzwi się otworzyły, ktoś wszedł do mnie.
— Nie poznałeś mnie?
— Maurycy!
— Zawszem o tobie pamiętał!
Rzuciłem pisma, poczęliśmy rozmawiać.
Maurycy milczał chwilę, wpatrywał się we mnie badawczo, jak gdyby na twarzy mojej chciał pierwej odczytać dzieje tego czasu, przez który byliśmy rozłączeni. To samo czyniłem i ja, i muszę wyznać, że ten chwilowy przegląd oka, więcej nam wyjaśnił, niżeli rozmowa godzinna. W twarzy jego widziałem wielką zmianę, która tem więcej była dla mnie zagadką, im pilniej ją sobie wytłumaczyć chciałem. Wyraz pogardy życia chwilowo tylko gościł koło ust jego, bo w oku błyszczała jakaś myśl jedna i wyłączna, obok niej ginęły inne, lub były mocno podrzędne.
— Czytasz dzienniki, zapytał po chwili, spoglądając od niechcenia na rozrzucone po stole papiery.
— Czytałem tylko poezye, bo przyznam ci się, nie wiem zkąd to przyszło, lecz dzisiaj czuje się poetą, przynajmniej konsumentem, jeźli nie producentem.
— Zawsze jeszcze marzysz, rzekł Maurycy, przerzucając w papierach, poeta, który potrzebuje myślić o potrzebach do życia, jest ironią społeczeństwa!... Marzyć, a być co chwila obudzonym przez brak najpierwszych potrzeb, do rzeczywistości... marzyć w wielkiem mieście, gdzie lada tragarz uderzy cię belkiem o ramię, gdzie lada powóz obryzga cię błotem... nierozumiem jakto pogodzić można?...
— A przecież, przerwałem biorąc dziennik do ręki, Szyler, Kamoens, i prawie wszyscy nasi poeci nie mieli synekur... a nawet czytałem wiersz...
— Rzuć to, zawołał Maurycy, a nie przypominaj mnie chwil, w których byłem słaby, rozdrażniony, nieświadomy tej szczytnej prawdy, że kilka myśli, kilka uczuć, ustrojonych barwnie, uszykowanych dźwięcznie, jest tylko dla duchów nieudolnych ostatnim krańcem doskonałości na ziemi; duch ludzki pragnie dzisiaj unieśmiertelnić się nie w tęczowym blasku widziadeł chwilowych, ale w błyskawicy czynu!...
— Maurycy, bluźnisz! — nam nie sięgać po rószczkę czynu, to należy do twórcy dziejów! Nam tylko zaglądnąć w siebie, wykształcić to, co jest w zarodzie, i czekać z tem, pokąd sama społeczność nas niewezwie na stanowisko!
— Więc należysz do szkoły fatalizmu?
— Nazwij to jak chcesz!
— Nie wierzysz, że ludzie tworzą historyą?
— Nie wierzę!
— Nie wierzysz, że pojedynczy człowiek może uczuć w sobie posłannictwo dziejowe, i rzucić się śmiało na spruchniałą budowę społeczeństwa, aby je w duchu nowszych pojęć odtworzyć?
— Budowa historyi opiera się nieraz na barkach ludzi-olbrzymów, ale ztąd nie wypływa wcale, aby lada pigmejczyk wołał z otuchą: „Wemnie jest prawda, wemnie jest Bóg!” Ludzi historyi nie uważam za samotwórców dziejowych czynów, ale za narzędzie idei, która jest kwiatem historyi! — Zdania nasze w tem się różnią, że ja w historyi widzę ideę ducha, a ty ludzkie czyny!...
— Obrzydły fatalisto, więc niewierzysz w postęp na mocy ludzkiej? —
— Rozróżniam wolą ludzką, zbiorową, od woli pojedynczych ludzi —
— To są subtelności scholastyczne; historya wymaga od nas wiary nieograniczonej w postęp, a taka wiara rodzi w nas czyn! To jest arcanum wielkich ludzi — ludzi historyi! — Jeden z największych dyplomatów wyrzekł: „Nie wiem, jak się ta sprawa zakończy, może zakończy ją jaki przypadek!...” Zadaniem więc jest naszem, panować nad przypadkiem. —
— Czy w przypadku niemożna często dojrzeć wyższego zrzędzenia, a nawet w pięknym wierszu tego pisma, od dana jest trafnie myśl podobna...
Czytaj fatalisto!...
............
............
— To pisałem, gdy mnę władał jeszcze szał młodzieńczy. Bronię przeciwnika niebezpiecznie wojować!
— To twoje poezye podpisane M. S.?
— Tak jest, nieprzypominaj mnie — boli mnie to wspomnienie, żem na marzeniu czas marnotrawił, podczas gdy społeczeństwo od nas czynu wymaga!
— Możebyś jeszcze zapragnął je spalić, jak Petrarka, co odżałować nie mógł, że swoich sonetów nie popalił, a na łacińskim poemacie „Africa” nieśmiertelność swoją zakładał! Lecz historya inaczej sądzi. Sonety Petrarki nieśmiertelne, a Africa przepadła bez wieści! Żeby się tak z twoim „”czynem” nie stało! —
— Nie tylko że jesteś fatalistę, ale i podchlebcą, dworakiem. Ta zmiana niezadawalnia mnie — omyliłem się — jesteś, jak mówię francuzi: „l’enfanl perdu;” lecz spodziewam się, że nieszkodliwym?...
I z badawczym wzrokiem wyciągnął ku mnie rękę.
Machinalnie podałem mu dłoń, chociaż ostatnie słowa były dla mnie nie jasne. Przyjaciel mój tymczasem powstał, i rzekł tonem, który mnie się daleko zimniejszy wydawał od tego, jakim mnie był przywitał:
— Czy znasz Teofila?
— Znam.
— On się żeni z córką pani N*?
— Tak jest, coś słyszałem.
— Widziałeś ją?
— Byłem raz u nich na wieczorze, jeźli się nie mylę, zwie się Celina.
— Celina!...? a tak, niebianka, prawda!
— Jak widzę, odrzekłem z uśmiechem, przyjechałeś do Lwowa, aby odegrać kilka ról Don Żuana; ale tą razą trafi kosa na kamień. Niebianka ta zatopioną jest w uniebianiu swego niebianina, a tak oboje wspólnie marzą o niebieskich migdałach!
— A... tak... w roztargnieniu zawołał Maurycy i przeszedł się kilka razy po pokoju. Po chwili rzekł półgłosem do siebie: Jean Paul mówi „kto kocha człowieka, kocha i ludzi, i tychże zbiorowość: społeczeństwo.” A więc, dodał głośniej zwracając się ku mnie, pójdźmy do pani N*, słyszałem, że tam dzisiaj zazwyczaj schodzi się większa część waszego „grona.” Daruj mnie, jest to najsłabsza strona waszych młodych pseudo-literatów, aby przy herbacie między damami, odżuwać te frazesy ogólne, a gdzie indziej już do sytu znane, które zrodziły się przed chwilą na „walnem” zgromadzeniu. Tamto zapewne odbywa się korrepetycya artykułów wierszem i prozą, a co przy pierwszem odczytaniu uwadze uszło, to się niezawodnie zkompletuje aplauzem drobnych rączek! Nie słusznież?...
Twarz Maurycego nabrała wyrazu cierpkiej ironii i szyderstwa, a w oku zabłysnął jakiś gniew szlachetny, Wiem o tem, rzekłem, że po naszem rozejściu się większa część moich towarzyszy idzie na wieczór do pani N*, gdzie są przyjęci z prawdziwą, szczero-polską gościnnością. Ja ich nie sądzę. Mam przed sobą obszerne studia literackie, z tego powodu zaniechałem na czas pewny wszelkich podobnych odwiedzin. Dla ciebie jednak uczynię wyjątek.
— Jak widzę, chcesz zostać literatem rzeczywistym; jeźli ci to uczyni przyjemność, złożę w twe ręce moje ramoty, mój dziennik na czas pewny. Bracie, przedemną droga ciemna i burzliwa, a gdy o mnie pamięć u was zagaśnie, patrząc na te dwie litery (tu wskazał na czasopism) M. S. pomyślisz sobie z Szylerem „Gewesen”... Miałożby to ludzi nieznanego imienia smucić?... wszak i o Napoleonie pisząc Manzoni zaczyna myślą: „Ei fu!” chodźmy!
Wyszliśmy razem.
Pani N* mieszkała na Łyczakowie. Należała ona do owych kobiet, którym nie wystarcza szczupły zakres domowy, których usiłowaniem jest, w życiu publicznem przyjść do niejakiego udziału. Nie nazywam to dobrem, ni złem. Zależy to od powodów, które te chęci przywołały, i od sposobu, w jaki one się objawiają. Każda myśl większa, każda idea ma swoich białych i czarnych reprezentantów, a częściej szkodzi się tem, czem się pragnie dopomódz.
Pani N* lubiła towarzystwo mężczyzn, którzyby o polityce i jej możebnych konjekturach dużo mówili. Miała ona zawsze dokładny raport tego, co się dniem przódy we wszystkich prywatnych kółkach towarzystwa lwowskiego działo. Porównywając te raporta z dawniejszemi, wnioskowała z całym dowcipem rozumu swego, że dzień dzisiejszy różnił się od wczorajszego!
Idąc takim trybem życia, urządziła swój dom systemem odpowiednim. Sprawy wewnętrzne oddała swojej Celince, sama została przy tece ministerstwa zewnętrznych. Przez okno ujrzany gość, zasłał w pokoju przynależny sobie departament, w miarę tego do czego odnosiła się jego wizyta, czy do spraw czysto domowych, lub zewnętrznych. Były także czasem i złożone komisye z obu wydziałów, które konferowały razem; były także wypadki, gdzie oba wydziały odbywały posiedzenia tajne, gabinetowe.
Celina występywała przy krewnych, sąsiadach, sąsiadkach i przy panu Teofilu, a pani N* przy osobach nadzwyczajnych, które bądź przez swoje położenie społeczne, bądź misyjne, redukcyi oczu (właściwie uszu) aż do czterech wymagały.
Przy mieszanem towarzystwie występywało całe ciało dyplomatyczne, a tok rozmowy odbywał się w ów czas w sferze przyzwoitej. Ten jednak system porządku dziennego był więcej dla oka. Wydział bowiem N. zaraz po wyjściu osoby nadzwyczajnej, znosił się z wydziałem C. w ten sposób, że nieobecny wydział C. często więcej się dowiedział od wydziału N. niżeli wydział N. od osoby nadzwyczajnej. Ztąd też poszło, że pannie Celinie wcale nie były obce sprawy zagraniczne: zdania, pojęcia i nadzieje prawowitym sposobem po kądzieli zeszły z matki na córkę. Nie było w tem jednak nic zmyślonego. Tryb taki życia należał do niezbędnych i codziennych potrzeb tej szanownej rodziny, a kierunek jego obecny odnosił się do dalekich źródeł dziejów familijnych. Rodzina ta z nienagannemi swemi obyczajami, z duchem podniosłym a śmiałym, z natchnieniem ofiary i poświęcenia, przypominała owe greckie niewiasty, które biorąc udział wżyciu publicznem swego społeczeństwa, stawały nieraz myślą na przedzie!...
Niedziw jeśli przy takich wyobrażeniach Celina miała postać amazonki o ciemnych szafirowych oczach, czarnych włosach, które na sposób grecki, u góry w węzeł związane, spływały w dużych, połysnych pierścieniach na pełne, śnieżne ramiona. Drżący połysk oczu odbijał mocno od bladych, przezroczystych lic, na których błyskawicą barw tysiąca igrały myśli i uczucia. Wierzyła ona silnie w uczucie jako natchnienie Boga, a pewność ta siebie i swojej wiary nadawała całej jej postaci jakiś urok demoniczny.
To też może było powodem, że większa część „literackiego grona” chodziła na Łyczaków. Z tamtąd to odchodził nie jeden poeta brzemienny myślą lub efemerycznem uczuciem, które jednak tak długo trwało, ile czasu zwykle potrzeba do napisania balady lub sonetu na piątkowe zgromadzenie!...
„Sonety i balady!”... dźwięku czarodziejski młodzieńca poety! pierwsze westchnienie duszy!... „sonety i balady” wydrukowane grubemi czcionkami w grubszej jeszcze książce z przedmową długą i uczoną!... ileżto słodyczy i uroku w tych kilku słowach, czasem nader śmiesznych!... Ileżto nocy bezsennych kosztowały te dwa słowa!... Ileż usiłowań takich spełznie przed bramą rzeczywistości i pozostanie na dalszą drogę żywota jak sen jaki złowrogi, jak zabawka dziecinna!... Lecz biada, których życie zrosło się z jaką myślą, marzeniem lub uczuciem, zatrata tych jest zatratą pierwszego!
Weszliśmy do pokoju.
Pani N* siedziała na kanapie z jakąś robótką w ręku, a panna Celina zajmowała się rozdawaniem herbaty. Mężczyzna bladego oblicza i płowych włosów zdawał się być uwzględnionym najwięcej przez gospodynią, albowiem nietylko, że koło niej na kanapie siedział, ale nawet cała tejże rozmowa i uwaga zwracała się ku niemu. Mężczyzna o bladych licach nie zdawał się jednak uważać na rozwlekłe rozumowania szanownej matrony, a jego wzrok bystry i przenikliwy błądził ustawicznie po grupach zaciekłej w sporach młodzieży. Obok panny Celiny siedział szczęśliwy jej narzeczony pan Teofil, któremu bliskość kochanki wcale nie przeszkadzała, zająć się misternem ułożeniem kilku serwet z największą uwagą i akuratnością. Panna Celina poglądała na swego narzeczonego wzrokiem pełnym pieszczoty i najżywszej tkliwości, lecz zasłyszawszy zgrona zdanie śmiałe, trafne i wzniosłe, spuszczała prędko oczy na porządek herbaciany, aby nie dać zajrzeć przez ściemniały ich szafir do głębi duszy, która pod obsłoną spokoju i słodyczy wrzała pragnieniem śmiałych, nadzwyczajnych polotów. Tak mnie się przynajmniej na pierwszy rzut oka wydawało, a mówią że pierwsze wrażenia nigdy nie omylą.
Nasze wejście nie sprawiło w towarzystwie żadnej przerwy. Pani N* obok elegancyi i innych drobnych wymagań czasu, widziała w tem postęp, że wchodzącego gościa nie obarczała nowemi znajomościami i rekomendacyami, ale zostawiała towarzystwu udzielność zabierania znajomości i ranżowania się. Nie było to bynajmniej naśladowanie francuskich salonów czyli recepcyj, ale prostym wynikiem rozumowania gospodyni, która w stosunkach społecznych chciała widzieć przy każdej sposobności więcej swobody. Ztąd też poszło, że nieznajomi na tym wieczorze, zostali i nadal dla mnie nieznajomymi.
Gospodyni powitała nas krótko i uprzejmie, Maurycego jednak poufalszem skinieniem głowy.
Zastęp „grona” prowadził był właśnie zaciętą walkę z jakimsiś dependentem, któremu się nie mogło w głowie pomieścić, jakim sposobem można marnotrawić czas na czytaniu, a co większa, pisaniu wierszy, lub rzucaniu się na niewdzięczne pole literackie. Argumenta jego były straszne, bo liczbowe. Wymieniał literackie znakomitości, jedne po drugich, które aczkolwiek od narodu uwieńczone, jednak bić się muszę z swoją dolą i niedostatkiem, podczas gdy ich daleko słabsi na talentach koledzy doszli do wysokiego zaszczytu, tak majątku jako i znaczenia.
— Masz pan słuszność po części, odrzekł Maurycy, który się był do tej grupy zbliżył, poezya, a nawet cała literatura ma tę złą stronę, że zostaje czystą teoryą, oderwaną od życia czynowego, bez żadnego wpływu na takowe. W Polsce kwitnęły nauki, podczas gdy w jej organizmie rozwijał się zaród upadku. Mówicie, że poezya kształci uczucia, usposabia ludzi do wyższych czynów, do poświęcenia... Pokażcie mnie choć jeden przykład z nowszych czasów, tych uczuć wykształconych, poświęceń... a przecie tyle książek zapisali poeci, żeby ich karmią nie tylko ludzi, ale i zwierzęta utuczyć można... Niestety! po przykłady sięgamy do dawnych czasów, kiedy mniej było drukowanej poezyi, ale za to była poezya czynu!... Ta czyni naród wielkim i nieśmiertelnym!... Nasza poezya na papierze jest blada i znikoma w obec tej poezyi czynowej, zapisanej krwią i ostrzem żelaza na kartach dziejowych! Myśmy znikczemnieli, nasza poezya, nasze wyobrażenia są to gipsowe odlewy, kopersztychy z olbrzymich oryginałów Rafaelów, Aniołów... Nasi poeci są to bohatyrowi w „glacé” rękawiczkach, a my wszyscy klaszczemy w dłonie, jakby w teatrze, lecz gdy zapadnie kurtyna powracamy często do naszej brudnej, i plugawej rzeczywistości!...
— Nie sądzę, zagadnęła piękna Celina, abyś pan należycie rozważył donośność słów, wyrzeczonych w niepojętej namiętności. Cóż się nam zostanie, panowie, jeśli nam odbierzecie poezyą?...
— Poezya! słowo to straciło już u nas święte, piewotne swoje znaczenie. Dzisiaj ciągnął dalej Maurycy, gdy kto niedorzeczności plecie, odpowiadamy mu „poezya”, — Jest to słowo strasznie zużyte i dowodem, że ludzkość dzisiaj przechodzi w wyższą sferę poezyi — poezyi czynu. — Historya tysiączne daje nam dowody, że w epoce powszechnego rozstroju stosunków i wyobrażeń, w epoce, gdy zwietrzeje rozczyn postępu i cywilizacyi, a dzieje śród zamętu ducha wstecz cofać się poczynają, wystrzeli gromem czyn dziejowy, a w nim znachodzi ludzkość źródło dalszego swego rozwoju. Wszak i religia nasza tego nas uczy. Gdy rozumy ludzkie wyczerpały się w osnowy systematów filozoficznych; gdy ludzkość w uczuciu czczości konać się zdawała, wtedy to zabłysnął ów czyn ratunku — wcielenie Boga i objawienie wiary, który to czyn otchnął kilka następnych wieków gloryą niewyczerpanej poezyi! — W jej to natchnieniu powstały olbrzymie dzieła historyi: Kościół chrześciański i jego olbrzymie czynniki, filozofowie, malarze rzeźbiarze i rycerze! Podobnego czynu, takiego źródła natchnienia wymaga dzisiaj ludzkość po nas.” —
— Mój towarzysz, przerwałem mu, daruje, jeźli wystąpię jego przeciwnikiem. Żądza czynu charakteryzuje wprawdzie siłę narodu, lecz gdy ona wychodzi od jednostek, wtedy nazywa się zbrodnię!
Mężczyzna siedzący na kanapie zmarszczył brwi, a wejrzeniem dodawał Maurycemu otuchy do dalszej walki.
Lecz widząc że między towarzystwem wielka przeciw temu gotowała się opozycya, przemówił głosem powolnym:
— Panowie, niewinny temat rozmowy zwróciliście na pole niewłaściwe. Mówiono o poezyi i literaturze, a skończono na czynach dziejowych. Proszę więc dalej się bawić. —
— Ja trzymam stronę poezyi, przemówiła Celina z ułożeniem spokojnem, chociaż jej twarz pałała ogniem, chociaż jej wzrok utonął w dziwnie rozpłomienionem oku mowcy „czynu” — trzymam stronę poezyi, bo nam wykluczonym od „czynu” tylko w jej sferze żyć przyzwolono! —
— I bardzo słusznie, odrzekł Maurycy, kobieta jest sercem społeczeństwa, podczas gdy mąż jego siłę stanowi. A czyn idzie za siłą! —
— Więc pan zawyrokowałeś o naszej słabości — że nam brak siły... Tu przestała piękna amazonka, spotkawszy się z wejrzeniem matki, Maurycy milczał lecz w duszy zdawało się prowadził jakiś monolog.
— Jeźli o poezyi mówimy, zabrał głos Stanisław, niech mnie wolno będzie zaproponować, aby Karol odczytał swój piękny wiersz, którym dzisiaj na naszem zgromadzeniu uczynił nam miłą niespodziankę.
Wszystkich oczy i prośby zwróciły się do Karola.
Zawezwany stał w głębi pokoju, oparty o ścianę, z założonemi na krzyż rękami. Mógł on liczyć lat dwadzieścia, był bladej, ściągłej twarzy, głową wprzód pochylony. Był to młodzieniec rzadkich zdolności. Niedawno przybył z zagranicy do miejsca rodzinnego, dokąd sprowadziła go niewymowna tęsknota za krajem. Przyszedłszy w nasze grono, wpłynął przeważnie na zwycięztwo poezyi. Słodycz jego wymowy i głęboka religijna wiara w uczucie, wsparta nadzwyczajnym talentem i bystrością umysłu, zjednała mu serca całego grona.
Zagadnięty o odczytanie poezyi, zarumienił się z lekka, postąpił naprzód, i przemówił głosem słabym i drżącym, a urok zachwycenia olśnił ciemne jego oko:
— Panowie, żądacie odemnie poezyi w chwili, gdy ją z pomiędzy nas wyklęto!... Najdźwięczniejszy śpiew ministrela przy kłótni wyda się fałszywy, a cóż dopiero próbka lutni niewprawnej?...
— Może być najpiękniejszą disharmonią — odrzekł ktoś — a dzieła dzisiejszych mistrzów muzyki obfitują w najsprzeczniejsze disakordy, co poczęści ich oryginalność stanowi. —
Po wielu wreszcie prośbach wyjął Karol rękopism. Milczenie głuche panowało w towarzystwie. Drżącym z uczucia głosem począł czytać:
Nie śpiewać? dlaczego? gdy znów piosnka miła,
Tak głośno i dźwięcznie w mej duszy odżyła,
Gdy piosnka siostrzyczka odżywia wspomnienie,
Przenosi myśl w niebo, a leczy cierpienie.
Ilej piosnka miłości zostanie nam wiecznie,
Ilej takąto piosnkę trza śpiewać koniecznie!...
Nie śpiewać, dlaczego? gdy piosnka opiewa
I wiosnę dni naszych i łąki i drzewa,
Te chwile tak czysto jak błękit majowy,
Gdzie jeszcze nieznamy co zamęt światowy.
Hej piosnka młodości zostanie nam wiecznie,
Hej takąto piosnkę trza śpiewać koniecznie! —
Nie śpiewać, dlaczego? gdy piosnka sierota
Zabłąka się do nas, wszak rośnie ochota,
A miła bo jakoś dawniejsza ta nuta,
Lgnie lubo do duszy na męztwie osnuta.
Hej piosnka lat dawnych zostanie nam wiecznie,
Hej taką to piosnkę trza śpiewać koniecznie!...
Chwila milczenia.
— Więc śpiewać! i śpiewać! i nic więcej? — przerwał milczenie Maurycy z szyderczym uśmiechem, a więc śpiewajmy piosnki miłości, wiosny — jak mówi Göthe, piosnki szpitalne — bądźmy słowikami w zacieniu, bo nasz śpiew będzie wówczas uroczy, a nieważmy się ukazać w blasku dnia, bo słońce obaczy nasze pióra podłe i brzydkie!...
— Więc potępiasz pan czucie i wiarę w niego, i to, co ona rodzi — poezyą? słabym głosem przemówił poeta.
— Biorąc uczucie za podstawę życia i historyi, gdzież zajdziemy?... Oto gdzie zaszedł Byron i jego wspólnicy!
— Przyznam się, że Byrona czytać nie mogę, ma nawet podobne miejsca i Malczewski. Ale jestto właśnie broń na mego przeciwnika, Byron jest wprawdzie uosobione uczucie, ale uczucie, które się oderwało od wiary, od Boga, od tradycyj społeczeństwa; uczucie, które jest owym wężem bajecznym, co ujrzawszy własny swój ogon, chwyta go, a zwinąwszy się w kłębek, własnym jadem się zabija! Tak zabił siebie Byron, tak zabijają się i jego naśladownicy!...
— Tak samo i ty siebie zabijesz, zawołał a goryczą i z uniesieniem Maurycy.
— Może być, odszepnął poeta, ale uczucie to ma za źródło wiarę...
— Poety uczucie jest dzisiaj anachronizmem! przerwał zapalony Maurycy, a poeta odszedł w ciemny kąt pokoju, aby ukryć łzę, która jego powiekę zrosiła.
— Twoje zdania, Maurycy, odezwał się ktoś, przybierają coraz żywszego kolorytu; lepiej użyjesz twego natchnienia, jeśli nam co zaimprowizujesz!
Maurycy potoczył bladem okiem po zgromadzeniu. Głuche milczenie otoczyło go zewsząd. Na licu jego wystąpił szkarłat przezroczysty, usta nabrzmiały, a zwrócona w górę źrenica schowała się w pół pod powiekę. Silnym natchniony głosem począł:
I cóż, gdybym zamiast tchu
Z mojej piersi wylał krew!
Któżby krwawy pojął śpiew,
I użyczył ucha mu?...
Gdybym ogniem w głazy tchnął,
Wspólnej nędzy podniósł głos,
Własnym ciałem więzy zgiął,
W pierś morderczy schwytał cios...
Łzę bym tylko strącił wam!
Sam bym cierpiał, byłbym sam!...
Na cóż szału?... pustych brzmień?
Na cóż złudy marnych słów?
Tyle myśli ile głów!
Ale w czyn twe myśli zmień!...
Mysl-czyn razem gdyby grom...
............
Zgromadzenie milczało. Teofil rozpłomieniony ściskał bezwładną rękę swojej narzeczonej, której wzrok i dusza przystygły na uniebionych licach improwizatora.
Po chwili przystąpiłem do obojga kochanków i obojętnie rzuciłem pytanie, czy uczucie narzeczonych jest tej samej potęgi, co uczucie narzeczonych. Panna Celina okazała się na moje zagadnienie roztargnioną, Teofil wziąwszy mnie na bok rzekł z niepojętą dobrodusznością:
— Musisz wiedzieć bracie, że moja Celinka strasznie jest uczuciowa, nerwowa. Żadna myśl wyższa, żadne wznioślejsze uczucie nie przejdzie mimo jej serca; dusza jej jestto arfa eolska, która na lada wietrzyk odzywa się dźwiękiem harmonii. Zważ, jak jestem szczęśliwy posiadając skarb taki!...
Göllerfunken aus dem Staube schlagen!
Dwunasta godzina uderzyła, gdym zdążył na ulicę jezuicką. W wyobraźni mojej rysowały się coraz jaśniej i wybilniej cztery postacie, które dotąd niknęły błędnie w oddaleniu. Pierwsza postać był to duch wielki i silny, natchniony żądzą czynu, opromieniony marzeniem błogiej, rajowej przyszłości. Życie jego było o tyle ziemskiem, o ile przypominało go na pierwsze swoje warunki. Wyrobił on w sobie pojęcie zbiorowe ludzkości, społeczeństwa, kraju i tychże sumy — historyi, zgeneralizował to wszystko w jedno, wielkie pojęcie a w tem pojęciu rozstopił swoją indiwidualność. Niemiał on żadnej żądzy, żadnej chęci, któraby jego osobę miała na celu; i siebie bowiem wyobrażał sobie jako cząstkę tej jedności, dla której żył, czuł i myślał. — Byłto wierny obraz ascetyzmu politycznego, jakiego trudno nawet napotkać w kraju, którego instytucye są wypływem podobnych wyobrażeń. — Ta ekscentryczność pojęcia, to pół-światło i pół-cień, w jakich objawiał swoje myśli i wyobrażenia, owa tęcza natchnienia, wytryskająca z zaparcia się swojej niższej, ludzkiej natury, wszystko to czyniło jego posłać wydatną, i wysuwało ją naprzód w obrazie społeczeństwa. Był on jednym z owych dachów, które urokiem demonicznym tyranizują społeczeństwo, i często wrażenie niezatarte wywierają tam, gdzie najmniej mają woli i chęci. Poniewolnie więżą drugich myśli i uczucia, a na horyzoncie społeczeństwa nie wybłyskują owem światłem gwiazd niebieskich, które przyświecają, ale ową łuną złowieszczą pożaru, który zniszczywszy, co ogarnąć może, ostatniem wysileniem sam siebie zabije i gaśnie. Potędze takiej nic się oprzeć nie zdoła. W świecie uczuć są one owem tłem czarnem, które wszystkie promienie w siebie wciąga, a żadnego nie oddaje. Niejedno westchnienie uleci za nimi, niezrozumiane, niesłyszane, a jak lawina śniegów toczy się ich życie z łoskotem i szumem, zabierając z sobą w swój pęd wszystkie bierne umysły, pokąd o granit wyszydzonego fatalizmu nierozbiją swej piersi olbrzymiej!...
W niemniej olbrzymich zarysach wyrosła postać poety. Byłto niemniej duch silny i wielki, ale w swoim rodzaju.
Całą istotą tegoż było uczucie bez kresu, bez granic. Żył on tylko sercem i tem, co z niego pochodziło. Życie jego było lutnią, zawsze gotową do dźwięku, a w której stróny uderzały z kolei, przyroda, miłość i wspomnienia. Lecz strój tej lutni niebył ze stroju współczesnych, dlatego smutny i żałosny rozdźwięk jej tonów był może dla wielu rażącą disharmonią. Chateaubriand musiał z nad rzek drugiej połowy świata wynieść dźwięki, które przez usta wielkiego ducha chrześcianizmu rozsiał między swoje społeczeństwo!...
Młody nasz liryczny poeta niechciał zająć miejsca w orkiestrze olimpowej; śpiew swój wyjął z pod serca jak drzazgę, która go ukłuła, i rzucił ją z kroplą krwi, z kroplą życia swego! — Bolał i cierpiał patrząc na społeczemstwo; życie swoje niósł mu chętnie w ofierze, jako to nad czem mógł rozkazywać, ale duch jego nie zżymał się nigdy nad zakres, który boskiej opiece tylko przystoi; nie sięgnął nigdą myślą do przetworzenia złego na domyślne dobro. —
Miał on silną wiarę w zbawienie, ale wierzył także że żyje oraz w czasach potępienia. Z ufnością chrześcianina znosił boleść życia, a jeżeli skarga jaka wyszła mu z piersi cierpiącej, to była tylko poufna skarga Bogu, skarga psalmisty. Ponura filozofia Joba, ten rozstrój uczuć ludzkich nieodbiły się nigdy na srebrnych strunach smutnej jego lutni. — Jak pierwszy był duchem, sięgającym zuchwałą dłonią po palmę czynu, tak ten był owym złowieszczym prorokiem, który bezbronny tułał się po zwalonych murach świętego miasta, wołając: „Biada wam, biada mnie!” — I jego dosięgnął kamień zabójczy: „życie twoje jest anachronizmem” brzmiało mu w uszach. A gdy mu do tego powiedziano, że uczucie samo, bez chęci do czynu, jest nie godnem źródłem poezyi i życia; a gdy łza gorąca oko jego zwilżyła, uczuł całą gorycz bezbarwnej swojej przyszłości, że „śpiewak, niestety śpiewać niema komu!” —...
Trzecim głównym typem z tego czarodziejskiego wieczora była owa dziewczyna z pięknem, silnem uczuciem, i śmiałym podniosłym duchem. Przyszłość jej miała już swoje zarysy — była narzeczoną. — Tkliwem uczuciem przywiązana do swego towarzysza, dawała mu tego oznakę co chwila, co słowo. Piękna jak anioł spokoju, z wejrzeniem pełnem słodyczy i jakiejś zaziemskiej tęsknoty zniewalała serca patrzących, napawała czcią mówiących! Lecz zkądże nagle ten płomień w oku? to poniewolne utopienie duszy w licach natchnionego improwizatora, podczas gdy narzeczony jej dłoń do serca przyciska?... Któżto był ten narzeczony? Byłże on niegodny jéj uczuć, jej serca, tylko ręki, która mu była przyrzeczoną, a którą bezwładną ściskał? Mamże patetycznie zacząć: Kobieto, puchu marny, ty wietrzna istoto!... Dajcie spokój biednemu sercu. Ma ono swego wroga, swoich demonów, które go podbijają i zabijają!...
Narzeczony Celiny był ową czwartą postacią, której rysy w mojej pamięci coraz bardziej uwydatniać się poczęły. Był on jednym z tych ludzi, którzy zdają się być na to stworzeni, by zostać szczęśliwą głową uszczęśliwionej rodziny. Twarz okrągła i rumiana okazywała zdrowie czerstwe i trwałe, a dobroć i dobroduszność wylana na jego rysach były niezachwianą podstawą szczerości i jego zadowolenia w życiu domowem. Nienależy wnosić, aby niemiał uczucia. Miał on wprawdzie owe bierne usposobienie umysłu i serca, które same z siebie niemają siły do wzruszeń, ale które lada podmuch rozkołysać może do fal gwałtownych. W duszy jego, jak w cichem źwierciedle wód przezroczystych odbijały się wiernie i wyrazisto, wszelkie odcienia powziętych wpływów i w rażeń, i tworzyły niby czarujący oddźwięk. — Jest to wprawdzie brak tworzącego uczucia, ale właśnie ta godność i wrażliwa bierność duszy jest prawdziwem szczęściem, jakie tylko być może na ziemi. Każde tworzenie jest niepokojem, walką, po czem następuje znużenie, otrętwiałość, gdy tymczasem wdzięki duszy tkliwej i spokojnej są nieprzebranem źródłem roskoszy!...
Czy z tego stanowiska o swojem uczuciu sądziła Celina, a o jej nerwowej afekcyi pan Teofil; czy z tego stanowiska żądzę „czynu” namiętnego improwizatora, a liryczny śpiew uczuciowego poety najbliższa osądzi społeczność — o tem właśnie przemyśliwałem, otwierając drzwi mego pokoju. —
Rzuciłem na stół okiem. Dzienniki i rękopisy, które mnie „grono” po dzisiejszej schadzce powierzyło do tymczasowego przechowku, leżały porozrzucane, jak je odchodząc zostawiłem. Na kilka godzin tylko przerwałem czytanie, a jednak z jak rożnem wrażeniem powróciłem do tych moich pism i książek!... Zdawało mnie się, że byłem na operze, że widziałem rapsod jakiegoś wielkiego dramatu, który się odgrywał za kulisami widzów, a którego osnowa była dla mnie zagadką!... O przecież był to kawałek rzeczywistości, była to chwila, brzemienna w straszną, nieodgadnioną przyszłość! — Naprzód tej sceneryi wysuwały się jakieś widziane raz, potworne postacie, pojedyńczo i społem, tuż znowu w możliwych między sobą przemianach. Powoli nabierały światła i plastyki, ruchu i życia. Wyobraźnia tworzyła zwolna sieć osnowy,... był to obraz potworny, okropny — przebudziłem się. —
Wziąłem do ręki kilka manuskryptów. Były to poezye. W wszystkich tych tworach młodzieńczych przemagała liryka, śpiewność — jakiś żal łzawy i tęskny, jak żal poraju utraconym. Epiki, dydaktyki wcale tam niebyło. Zapisze kilka urywków, które mnie w pamięci zostały. —
Młodzieniec poeta czuje w swej duszy rozstrój; przyczynę tego rozstroju widzi w oderwaniu się myśli od uczucia:
............
.... Rzeko moja, tyś mnie niosła,
Myślę do szczęśliwszych lat!...
Dziś, po fali, co już wzrosła,
Łódka moja mknie, bez wiosła,
Jak rzucony kwiat!
Kwiat ten chciałem wpleść do wieńca,
W łódce śród rodzinnych fal,
A różowy sen młodzieńca,
Zbladł jak kwiatek bez rumieńca,
Żal mnię kwiatka, żal!...
Tyś mnie wiodła gwiazdy okiem,
Po burzliwem życia tle,
Jam się pieścił twoim wzrokiem,
I kochałem cię!...
Dziś się fale smutno wleką,
Na rodzinnych polach, mgła!
Sny dziecinne płynę z rzeką,
Myśl młodzieńca już daleko,
A tu, moja łza!...
W innem miejscu powtarza poeta swoim sposobem znny obraz wielkiego wieszcza:
Wypłyń gwiazdo zza obłoku,
Na błękitnej zaświeć błoni!
Mam ja cichy szmer potoku,
Mam ja kwiaty cudnej woni!
Mam słowika pieśni wieszcze,
Dla mnie wietrzyk i noc cicha;
Lecz mej duszy nie upieszczę.
Bo za tobą pierś ma wzdycha!
Tu znowu, jakbym słyszał daleki oddźwięk pieśni Ossyana:
Nie ma cię, nie ma, dziewico złota!
Roso twych borów, sarno dąbrowy!
Włos twój ukrywa pomrok grobowy,
W złamanych łukach pająk sieć mota,
Nie ma cię, nie ma, dziewico złota!
Nie ma cię, nie ma, borów królowo!
Skruszały hełmy, miecze rdzewieją,
Zatknięte dzidy w wietrze się chwieją,
Wynidź z mogiły, ożyj na nowo,
Rumak twój czeka, borów królowo!...
Dziś głucho w borach, smutno do koła,
Pomrok przeszłości w wiecznej brzmi nocy,
Jeleń po jarach błądzi sierocy,
Róg cię na łowy już nie wywoła,
Głucho dziś w borach, smutno do koła!... etc.
Nareszcie chwyciłem za gruby zwitek papieru. Byłto dziennik Maurycego. Skrzywiłem się, jak dziecko przy
kwaśnej potrawie. Czytałem urywkami:
... „Państwo jest to najwyższa, abstrakcyjna istność ludzi, mających jedne i te same potrzeby i cele. Rodzina jest konarem państwa; idea państwa ma być w mniejszym rozmiarze powtórzoną w rodzinie. Udzielność więc członków
rodziny jako też i państwa nie odnosi się nigdy do jednostek, ale do tychże zbiorowości, którą jest państwo. Tak
samo ma się co do własności. Własność jest pojęcie względne, które przysłużą jednostkom, lecz w obec tychże zbiorowości upada...”
... „Najpierwszy objaw ducha jest uczucie. Jestto wiek dziecinny. Ma on żądze nieokreślone, niesformułowane;
w przeczuciu nieznanych jeszcze celów błądzi, tęskni, płacze. Na tym stanie opiera się jego dalszy rozwój i dojrzałość. Świadome celów, uznają czyn i tegoż potrzebę. Lecz ma wolną wolę wzbić się do pragnienia „czynu”, lub zniżyć się do jego spóźnienia. Jestto stan wachania się. Rozstrój uczuć, pozorny przesyt, zwątpienie charakteryzuje go. Miasto uczucia pojawiają się myśli. To co pierwej czuł nieokreślone, niewysłowione, przybiera szaty myśli i słów. Biada, jeźli słowo nie stanie się ciałem! nie wejdzie w epokę czynu!... Naród, który przeszedłszy te stopnie swego życia, a zatrzyma się przed ostatnim, ginie z karty historyi! Kto na te odwieczne, organiczne zasady nie zważa, osądzony bywa!...”
„Co do literatury: w pierwszej epoce ma naród ep os i lirykę, czyn nieświadomy siebie, dalej filozofią, a w końcu przybiera jego literatura formę i pozory czynu, dramat. Poeta liryczny w epoce dramatu (co do literatury) jest istotnym anachronizmem! Głos jego, pozostanie głosem wołającego na puszczy!...”
Na drugi piątek odczytano w naszem gronie następujący poemat:
Ja i on.
On. Dość, zapaleńcze, dość!
W spruchniałej łódce nie sięgaj dalej!
Smutny w te porty zawija gość,
Złudną się żądzą serce twe pali!
Nie znasz uczucia, co tobą miota.
Gdy być przestaniesz, nie wiesz czyś był!
Czem łza dziecięcia, starca tęsknota?
— Gmatwą obłędnych, nieznanych sił!
Ja. Oto uczucie, co sercem miota,
Nie gmatwa błędnych, nieznanych sił,
I płacz dziecięcia, starca tęsknota
Nie grą przypadku, żyjących brył!
Nie błędne tory, gdzie biegą słońca,
Nie błędny zakres nasz,
Rzuć okiem w przestrzeń bez końca,
A wieczność masz!
On. Wieczność to słowo bez ducha!
Kwiat z łona grobów wypchnięty!
Blask jego martwy, woń jego głucha,
A czczy jak obłok nadęty!...
Strumień morza nie okrąży,
Chmura orła nieocali,
Pocisk śmierci za nim zdąży,
I z obłoku w grób go zwali!...
Do tej uczuć twoich cieśni,
Pastwą próchna, pastwą pleśni,
Dziś utęsknia umysł twój!
Zważ, jak strasznie i okropnie,
Żądać, czego nikt nie dopnie,
Wiek w obłędzie strawić swój!
Myśl, marzenie, życia strata,
Zarzut ten do grobu weź:
Kto skarbami gardzi świata,
Nocne mary ściga gdzieś!...
Z tego własnych uczuć, z łona,
Zgubny się wylęgnie wąż —
Głos od serca — gdy już kona
Prawdę z tchnieniem mu wydziera:
„Nic nie użył, dziś umiera,
Żyjąc mary ścigał wciąż!” —
Ja. Wprzód nim grobu noc mnie strwoży,
Wytknę myśli szczytny kres —
Tęcza sławy go ubłoży,
Powab — rosa moich łez...
A gdy w srogiej burz zawiei,
Mgła szlachetny zaćmi kres,
Świat usłyszy skon nadziei,
Nie zaoczy moich łez!
Puść niech biegnę, gdzie mię wiąże,
Albo lęgnę, albo zdążę!...
On. Rzadko orli lot się zrywa,
Choć go zażegł zapał święty,
Nie dla ciebie niebios niwa,
Gdy rozwaga powątpiewa,
Przebyć wirów tych odmęty!
Toń bezgłębna, a łódź krucha,
Wiater silniej, silniej dmucha,
Przytępiony blask miesiąca,
Fala falę silniej trąca,
Śmiały żeglarz głów usłucha:
„Porzuć obłęd twego ducha!...”
Ja. Tylko śmiały obrot bryły,
Może krągłość nadać jej!
Wytężeniem rosną siły!
Precz, już widzę cień mogiły,
A trup świeży leży w niej!
Precz, nim serce to ogłuchnie,
Niech boskości zazna wprzód!
Śmiałym lotem w niebo buchnie,
Resztą życia w grób wydmuchnie,
I wieczności zbada cud!...
A od grobu, tła zagłady,
Wzbiję myśl za obłok ten,
Słońce jasne, księżyc blady,
Gwiazd policzę miryady.
Życie wspomnę jakby sen!
I jutrzenki promień złoty,
Wichrów krańce, chmur przeloty,
Wrzące, ujrzę u mych stóp!...
Wymarzone mgły uścisnę,
Meteorem we mgłach błysnę,
Błysnę, i zapadnę w grób!...”
Grono, jak zazwyczaj obsypało poetę oklaskami. Dwóch z grona brakowało dzisiaj. Maurycy gdzieś zniknął od
kilku dni; Karol od tyluż dni był słaby.
Götterfunken aus dem Staube schlagen!
(Szyler.) Rok minął od tego czasu, a grono młodych literatów rozsypało się. Jedni, ukończywszy szkoły, wstąpili do nowego swego zawodu, który miał pozostać ich przyszłością rzeczywistą; drudzy, czując w sobie brak sił i wytrwałości, opuścili niewdzięczną niwę, szukając innej drogi, którąby mogli zdążyć do pewnego w społeczeństwie swojem stanowiska. Kilka tylko zabłąkanych duchów tułało się jeszcze po tej cierniowej krainie usiłowań; wszakże bez rady i podpory starszej braci, przepadały powoli pod ciężarem wydarzeń.
Byłto wieczór zimowy; księżyc świecił mdłym blaskiem; pełne jeszcze życia ulice miasta, ale po tym ruchu widać było, że wszystko dążyło do spokoju, aby po dziennej pracy wypocząć. I w tymże może celu przesuwał się przez Halickie, wolnym pochodem, orszak pogrzebowy, aby po tyloletniej również pracy, zanieść kogoś na odpoczynek wieczny!
Wszedłem właśnie na Halickie. Błyskające płomyki palących się świec, zajaśniały jak gwiazdy w oddali, a czerwony blask pochodni i sino-żółte kłęby dymu, wyglądały jak złowieszcze komety, niesione przez czarnych duchów!
Posępne myśli nasuły mój umysł. Mimowolnie złączyłem się z orszakiem żałoby. Podczas pochodu prowadziłem w duszy dziwny monolog:
„Rzucony na odmęt tylu przeciwległych sobie wyobrażeń, któż jest człowiek? co za cel jego?... Życie całej ludzkości jest jak ów strumień, co dąży nieświadom swego końca, a człowiek, kropla wód owych, może się pytać, dla czego? i dokąd?... Cóż jest prawda? Piłat nie odpowiedział; cóż jest cnota? o tem milczą ustawy. Powódź namiętności zalewa społeczeństwo, a kto wie czy moja obecna skarga nie wypływa również z namiętności? Cóż jest, na czem się ludzkość przez tyle wieków, przez tyle burz oparła?... Czemże ów rozczyn wiecznie nieustającego życia i historyi, owe „perpetum mobile,” które przetrwało wszelkie stagnacye i poruszenia gwałtowne, tak w świecie społecznym jako też i politycznym?... Oto, uczucie rodzinne, tajemniczy węzeł rodziny. Przez to uczucie różni się człowiek od zwierzęcia, które nie zna stosunków rodzinnych. Jest to owa zielona oaza w bezkresnym prze stworze piasków pustyni, gdzie w cieniu drzew pożywczych można wypocząć po znużeniu z pochodu...”
Zajęty takiemi myślami zauważyłem, że orszak pogrzebowy odemnie się oddalił. Stałem właśnie naprzeciw jakiegoś domku na Łyczakowie. Okna jego były jasno oświecone, a przez nie można było z ulicy wglądnąć wygodnie aż na środek pokoju. Nie wiem, dla czego zasłony niespuszczono, może dla tego, że obraz wewnętrznego działania nie wymagał żadnej skrytości. W tejto może myśli stanąłem i ja na ulicy, i puściłem mój wzrok w głąb pokoju, nie sądząc wcale, abym mógł popełnić jakąś nieprzyzwoitość. Mój Boże, w teatrze widziałem nieraz sceny familijne, urządzone i przystrojone dla wrażenia, dla czegóż nie mogłem poić się rzeczywistym widokiem życia w rodzinie, w całem tejże czarującem pięknie?...
Za stolikiem, na którym się dwie świec paliło, siedziała poważna kobieta z robotą w ręku. Obok niej siedział mężczyzna, młody i czerstwy, czytając z wielką uwagą na książce. Trzymając rękę w ręku czytającego, wsparta o stół z zwróconem w górę okiem, marzyła piękna jak anioł dziewica, słuchając nadobnego czytelnika. Wzrok obojga często spotkał się z sobą, a wtedy widać było mimowolny ruch ręki, niby uścisk, niby wzajemne udzielenie się dusz, ich słowa tajemnicze. Na twarzy kobiety z robotą w ręku widać było zadowolenie i spokój wewnętrzny, który zdawał się wygładzać liczne zmarszczki jej lica, gdy na oboje spojrzała. Uśmiech słodyczy umilał wtedy cierpki wyraz jej twarzy, a tkliwa córka, za każdym takim uśmiechem całowała błogosławiącą jej rękę. Czytający przerwał nieraz swoje zatrudnienie, aby na białej, drobnej rączce wycisnąć gorący pocałunek! Nie widziałem, aby miedzy sobą mówili; zdawało się, że im już mowy nie było potrzeba, że wszystko było wymówione, przyobiecane i oddane. Były to tylko chwile wyczekiwania, piękne i wielkie z uczucia, jakie ma skrzętny gospodarz, gdy stawszy do pracy za rano, oczekuje wschodu słońca. Niechże ci zejdzie piękna dziewico, w całym blasku i świetności to słońce wielkich, wiekami uświęconych uczuć, jeśli twa dusza jest tak czysta, jak to wschodzące słońce!...
Wtem jakaś ciemna postać trąciła o mnie, a stając przedemną i patrząc się, w to samo, co i ja, okno, zasłoniła mnie ów widok uroczy. Usunąłem się wtył, bo kilku mężczyzn nadeszło.
— A co, zawołał jeden z nich do ciemnej postaci, czy widzisz tam kogo? czy jest kto z obcych?
— Niema nikogo, odpowiedział zapytany, tylko poczciwy Teofil, który tylko skinienia odemnie potrzebuje, aby się wydalił, zostawiając mnie samemu pole popisów. A co Stanisławie, nie piękna?...
— Zazdroszczę ci twojej pozycyi, odpowiedział tenże, idź, Bóg z tobą!...
— Zadrżałem, widząc, że jakiś szczególny dramat odgrywa się za kulisami szanownej rodziny. Biorąc te słowa w najbliższe zastosowanie, widziałem niecne namiętności, które jak owa postać ciemna, nasuły nieprzebitym kirem ową jasność słońca bożego, które tak błogo widziałem wschodzące nad głowami dwojga kochanków!...
Grono mężczyzn oddaliło się, a owa postać ciemna wcisnęła się do sieni. Jeszcze raz zajrzałem w głąb pokoju. Widziałem jak dziwnym wpływem swego zjawienia się zmusił przybyły Teofila do opuszczenia swego stanowiska.
Przybyły zaledwie zdołał kilka słów wymówić, a Teofil już był na ulicy!
Wesoły, uszczęśliwiony, z wspomnieniem najdroższych chwil życia, które potrosze już zostawiał za sobą, szedł ulicą, gwizdając sobie wesołą piosnkę, prowadząc z sobą od czasu do czasu urywki jakiegoś wesołego monologu. Wreszcie znikł, i wszystko ucichło.
Zdawało się, że świeżo przybyły nie znalazł wszystkiego po swojej myśli. Dziewica wprawdzie rzuciła nań okiem, pełnem ognia i zalotności, a nawet lica jej okrasił jakiś rumieniec niezwykły, gdy przybyły jej coś ciszej powiedział; ale pobyt dłuższy tamże wydawał się przybyłemu bez celu. Wziął kapelusz i skłonił się. Dziewica wyjrzała za nim do sieni, a odchodzący rzekł czy powtórzył w samym progu:
— Oczekuję... w katedrze!
— Przybędę, odpowiedziała Celina.
Przechodzącemu poprzed okna, zajrzałem w oczy; był to Maurycy!
Namyśliłem się chwilkę, i puściłem się drogą do Teofila.
Zażyłość moja z Teofilem nie była zbyt bliską, znałem go jednak doskonale i wiedziałem, że będę przyjętym chetnie, jako „gość rzadki i pożądany.”
Teofil właśnie co był przyszedł do swego pomieszkania, a już był w szlafroku, zajmował się starannem ułożeniem książek w małej swojej biblioteczce.
— Musisz wiedzieć, zagadł do mnie, że co wieczór, jeźli nie jestem u mojej narzeczonej, muszę mieć jakieś zatrudnienie, któreby mi ją przypominało.
— Cóż naprzykład może ci ją przypomnąć, uporządkowanie książek?
— A dla kogóż te książki? ona tak lubi czytać! Wszak na pierwszy rzut oka możesz poznać, że całe urządzenie mego pomieszkania ma na celu najbliższą moją przyszłość. Trzy pokoje, kuchnia, strych, piwnica, to za wiele dla takiego cynika jak ja. Czyż nie mówi ci każda drobnostka w tem urządzeniu, że gospodarzowi lada dzień przybędzie towarzyszka życia!... Oglądnij się po wszystkich pokojach, proszę.
Wziął świecę do ręki i począł oprowadzać mnie po wszystkich kątach, W istocie, w całem tem urządzeniu było tak coś miłego, tak coś przeglądającego a nieuzupełmonego, że łatwo można było poznać oczekiwanie, z jakiem wyglądano upragnionego gościa. Zdawało się, że wszystko było w porządku i na miejscu; jednakże każdy fałdzik od przezroczystych firanek, każde krzesełko, każdy stolik oczekiwały owego ducha opiekuńczego, któryby je otchnął życiem swojem. Długie szlifowane zwierciadła, zamiast lic nadobnych odbijały puste, głuche ściany; oblicze ich z tęsknoty zasępiło się, zmatowało. Nie przepomniano o żadnej wygodzie, a przecież wszystko tchnęło tęsknotą jak kwiaty za słońcem. Słowem, czułem jakąś czczość, niczem dotąd niewypełnioną, ani uprzejmą rozmową gospodarza, który uwagę moją starał się zwrócić na tysiączne drobnostki. Nie było bowiem gospodyni. Inaczej jednak widział te rzeczy Teofil. Przestrzeń trzech pokoi, kuchni, strychu i piwnicy, była zaludnioną myryadą myśli i marzeń narzeczonego. Na próżnych dzisiaj krzesłach kołysały się postacie przyjaciół i znajomych, koło okrągłego stolika przed kanapą nalewała piękna gospodyni złoty zdrój chińskiego napoju... nawet słyszał temat rozmowy wesołej, przyjacielskiej. Tam grono poufalszych, zebrane przy kominku, udziela sobie różnych nowości, a tocząc przed sobą sine kłęby dymu, tworzą różne domniemania najbliższych wydarzeń... W tem następuje zmiana dekoracyi. Mały pokoik zasłaniają długie kotary, a do wesołych rozmów przyjaciół, miesza się srebrny, niezrozumiały dźwięk małego aniołka!...
Tak przynajmniej sądzić musiałem z rozmowy, którą Teofil ze mną prowadził, okazując mi całe swoje urządzenie. Żałował niezmiernie, że mi niemógł okazać strychu i piwnicy. „Serce raduje się, mówił, jakie tam wygody zastanie rządna gospodyni!”
Słuchając rozmowy gospodarza zadrżałem mimowolnie przypomniawszy sobie cel moich odwidzin. Niemiałem jednak śmiałości, aby owe cudne obrazy, które się tak uroczo w jego szlachetnem przeglądały sercu, poniszczyć jednem tchnieniem, jak jadowitem tchnieniem gadu. Mimowolnie zbliżyłem się do stolika.
— Co czytasz, zapytałem się, w skazując na rozrzucone papiery.
— Dostałem poezyą od Celiny. Zdaje się, że ona wyszła z waszego grona. Celinie się bardzo podobała i prosiła mnie, abym ją odczytał z wielką uwagą. Stosownie do jej prośby, przez trzy wieczory odczytuje; jeźli cię nie znudzę, to kilka wierszy przeczytam. Kobiety mają dziwne gusta, ja w tych wierszach wcale nic nie widzę.
Tu wziął rękopis i począł jeden ułamek odczytywać.
I Bóg nam sprzyja, świat się nam uśmiecha,
A tyś tak smutna, twoja pierś tak wzdycha!
Słodka jest, słodka serca tęsknota,
I słodkie przyszłe szczęścia objęcie!
Tę roskosz żeglarz w błędnym okręcie
Czuje, gdy z masztu ptak zaszczebiota!
Ze łzą radości wita ląd stały,
Gdy z wód modrzystych barwnie się dźwiga,
Lecz o brzegowe gdy utknie skały,
Radość ulata, serce ostyga!...
Nie wierz przyszłości, gdy piekło zgrzytnie,
Śród wiosny, kwiatek pełznie, usycha;
Raz tylko życia wiosna nam kwitnie,
Raz tylko szczęście nam się uśmiecha.
............
Nie chciej płynnego mącić zwierciadła,
Gdy w niem czarowne ujrzysz obrazy,
Tknięte, zaginą od rąk twych skazy,
Nim jeszcze dusza złudzę odgadła,
Czyliż nie lepiej tęsknić i marzyć,
Wzdychać do szczęścia w lubej zadumie,
Niż przed nieczułym światem się skarżyć,
Co skarg nie pojmie, łez niezrozumie!
— Wiersz mnie znany, odrzekłem, lecz zadziwia mnie, że p. Celinie mogła się tak wielce podobać myśl poety,
któraby dzisiaj powinna być jej obcą. Jest narzeczona, dzień waszego związku już oznaczony, a zkądżeby jej przychodziły podobne romantyczne myśli do głowy, aby się wachać przy kroku, który jej szczęście stanowi?...
— Jesteś nazbyt grzecznym, przypuszczając, że ja ją uszczęśliwiam. Przeciwnie, ona mnie uszczęśliwia. Zaprawdę, gdyby jaki nadzwyczajny wypadek mnie ją wydarł, ja bym żyć przestał.
Tu widziałem jak na samą myśl, lica gospodarza zbladły śmiertelnie.
— Nie, mój Teofilu, rzekłem, tego rozum przypuścić nie może, lecz daruj mnie, jestem pesymistą, niewiem dlaczego, widzę świat z czarniejszej strony, jak inni, mianowicie jak kochankowie. Wierzaj mnie, że są zdrożności,
które mogą nie splamić charakteru i uczucia, ale same dla siebie pozostają zawsze występkiem, a jako takie wywierają zawsze szkodliwe skutki na tych, których się najbliżej dotyczą!
— Nie pojmuję cię.
— Naprzykład: Celina jest twoją narzeczoną. Celina cię kocha i codziennie daje ci tego dowody. A gdyby Celina w odległej komórce serca wraz z tobą, przechowywała jakąś drugą osobę, która się wcisnęła, bez jej i własnej swojej woli, wcisnęła się siłą swojej potęgi demonicznej, której się nic oprzeć nie zdoła!...
— Nie żartuj, przerwał Teofil, którego twarz znacznie była pobladła; a zresztą, dodał po chwili wypogadzając oblicze, widzę, że jesteś w humorze dręczenia biednego narzeczonego; lecz tą razą trafiła kosa na kamień, mów co chcesz, wiary mojej nie odbierzesz mi niczem!
— Wiara silna, niezachwiana, jest klejnotem duszy, ale nie powinna być ślepą i zapamiętałą. Wiara oparta wyłącznie na namiętności jest gorszą niżeli zwątpienie. Jeżeli się nam co rozumnie wyświeca, dlaczegóż wierzyć koniecznie, że jest inaczej? Nie wiedziałem wprawdzie, że i miłość ma swój ascetyzm!
— Ach, bracie jakże nie wierzyć w to, co nam z życiem zrosło, a co stracone, jest naszą śmiercią!
— Mówmy bez przenośni, bo czas nagli!
— Dla Boga! cóż takiego?...
— W jakim stosunku jesteście oboje z Maurycym?...
— Aha, teraz mnie się wyjaśnia. Niepotrzebnie napędziłeś mi strachu. A to wy, literaci lubicie zawsze mówić pod figurami i rozwlekle. Zdaje wam się, że piszecie powieść do feletonu gazety, która wam płaci arkusze i wiersze. My zaś, ludzie obowiązku i pracy żmudnej, lubimy, jakto mówią „prosto z pieca.” Nie będę spać dzisiaj w nocy, aż mnie serce mocniej bije!...
— Ale dotąd niczego się jeszcze nie dowiedziałem. Moja obawa jeszcze trwa.
— To ją porzuć do kaduka! Oto tak: Celina ma serce tkliwe, uczucia wzniosie. Nie dziw, jeźli z takiej usposobieniem bierze udział w wyobrażeniach naszego wieku. Maurycy jest to istna potęga tych wyobrażeń, a że przy jego usiłowaniach ktoś mu pomocy nieodmówi, wtem niema wcale nic dziwnego. A zresztą bliżej ci wyjaśnić nie mogę, lecz bądź pewnym, że jakikolwiek domysł mogłeś w tym względzie uczynić, był on wzięty z pozorów, których prawdziwe znaczenie mnie tylko samemu jest znanem. Celina mnie kocha, całą duszą, całem sercem; życzę ci, abyś dla siebie podobne znalazł szczęście!
Teraz począłem się wstydzić mojej porywczości. Wchodząc w ten dom, zdawało mi się, że jestem wybranym pełnomocnikiem opatrzności boskiej, odchodząc byłem w roli nieszczęsnego aktora, który śród śmiechu i gwizdania scenę opuszcza.
Za chwil kilka przechodziłem przez Halickie.
Stanąłem koło katedry.
Księżyc zabłysnął jasnem światłem, a miliony brylantów zaślniło na zamarzłcj skorupie śniegu. Poważny kształt budowy najstarszego w mieście kościoła, powalił się w przedłużonych rysach cieniem na białem tle ulicy, a tysiące przechodniów kroczyło spokojnie po wyniosłych jego krzyżach. Drzwi kościoła były otwarte. Chciałem powściągnąć moją ciekawość i iść dalej, lecz jakiś głos wewnętrzny szepnął mnie: idź, cała rzecz ci się wyjaśni!
Wchodząc we drzwi, uderzyłem o ramię damy, która wychodziła z kościoła w towarzystwie mężczyzny. Byłato Celina, a jej towarzysz?... spojrzałem w twarz, byłto mężczyzna, o płowych włosach, którego przed rokiem widziałem na Łyczakowie. Dziwna myśl przebiegła mi przez głowę, domysły moje upadły od razu. Ujrzałem, że Maurycemu wyrządziłem niesłuszność. Szedłem dalej.
Niedaleko kruchty stało szczupłe grono ludzi; usłyszałem kwilenie dziecka. O życie, pomyślałem, ileż przeciwności mieści się w jednej twojej chwili! Tam człowiek wymazał się z karty żyjących, tu nowa istota wpisuje się w księgę żywota ludzkiego! Podczas, gdy tam niezagasły jeszcze świece pogrzebowe, gdy śpiew żałoby jeszcze do uszu naszych dolata, tu zmieniona dekoracya! Co się tam zakończyło, to się tu rozpoczyna, ułamek jednej wielkiej trajedyi ludzkości!
Oparty na kolumnie, niedaleko wnijścia, stał mężczyzna owinięty fałdzistym płaszczem. Z postawy poznałem go.
Począłem rozmowę żartobliwie, z odgłosem upadłych moich domysłów.
— Maurycy, przemówiłem, realizujesz swoje wyobrażenia o „czynie” tem, że poczynasz być niegrzecznym! Od kilku dni jesteś w mieście, a ja ciebie widzieć niemogę!
— Witam cię, odrzekł tenże, wyciągając do mnie ręke; ale z zadumy wcale go nieocuciłem.
— Jak widzę czynisz niezgorsze postępy. Przed rokiem każesz nam o filozoficzności czynu, a dzisaj przychodzisz, aby w cieniu tych murów świętych, odbyć zwyczajne i pospolite „rendez-vous”. Zamiast stanąć na czele rot krzyżackich, oparłeś się o kolumnę, jak drugi Wallenrod o wieżę swojej Aldony, aby usłyszeć, że „jej westchnień ni łez nikt nie policzy!”...
— Nie szydź słowami mistrza narodowego, nie grzesz w obliczu tego boga, w którego przybytku jesteś!
Tu spojrzał na mnie surowo i gniewnie. Wstydziłem się słów wyrzeczonych. W twarzy jego ujrzałem wielka zmianę. Boleść i wzgarda życia odbiły się na niej wydatniej; koło ust pojawił się przedłużony rys ironii i wewnętrznego rozstroju. W całem jego obliczu było coś ascetycznego, coś, co mnie mimowolnie przypominało na oddaną przez Rafaela twarz tego, co sprostował ścieszki pana.”
— O wy ludzie dzisiaj a nigdy jutra, zaczął po chwili, wy, co pokładacie waszą sławę na tem, aby wynaleść odmienne czcionki jakich starych druków, aby zapisać kilka stronnic doborowemi okresami, w którychby wedle szkolnych prawideł mieściły się: „thesis, anthithesis i sinthesis”;... co bezczynni i zniewieściali klękacie przed pomnikiem niecofnionej przeszłości, a oddając jej cześć bałwochwalcza, roskoszujecie w tem nikczemnem uczuciu, żeście zmaleli w obec tych olbrzymów, żeście się wyrodzili!... Zamiast czerpać tamże natchnienie do „czynu”, zamykacie się w grobowcach historyi, a zamiast wznosić jej piętra niebotyczne, budujecie katakomby!
...Zaprawdę, jesteście wyklęci z powierzchni życia narodowego, jak wyklętym jest z powierzchni ziemi ów zwierz ślepy, którego przybytkiem, podziemne nory. Chcecie być pierwszymi w narodzie, a znani jesteście zaledwie od kilku księgarzy...
— Za pozwoleniem, przerwałem mu, obwiniasz nas o retoryczne okresy, a mówisz do mnie mową, której składni pozazdrościłby ci krasomówczy Cicero!
— Żartem i dowcipem tylko złe serce wojuje; w zły zastęp bracie zapisałeś siebie!
— Widzę, że w swojem „pathos” jesteś niezwalczony, mów dalej, jestem cierpliwy!
— Uważaj; jeżeli człowiek choruje, a do wyzdrowienia jego koniecznie potrzebnym jest nóż chirurga, cóż powiesz na to, gdy usłyszysz jęk, a obaczysz krew?...
— Jeźli chirurg jest biegłym w swoim zawodzie, to pomyślę sobie, że tego wymagał stan chorego.
— A jeżeli ludzkość choruje, a ją wyleczyć trzeba?
— Wtenczas, ufność pokładam w Tym, który jest najbieglejszym w sztuce leczenia cierpiącej ludzkości, a w którego przybytku rozmawiamy!...
— Bóg obdarzył ludzi wolą, a cała historya nie jest niczem innem, jak wynikłością woli ludzkiej! Dlaczegóż, gdy społeczność w swojem organizmie czuje gangrenę, która jej wnętrzności już pali, czyż niemożna, bogdajby z bólem, wypiec zaród nieochybnej śmierci?
— Widziałeś kiedy, aby ciężko-słaby sam siebie leczył? Jeżeli cała ludzkość jest jednym, wielkim szpitalem, któż z chorych może się upoważyć, zadawać jej leki? Zaprawdę taki jest najwięcej chorym z pomiędzy wszystkich!...
— Więc ma społeczeństwo zaginąć bez ratunku?
— Społeczeństwo ma swego lekarza, a Jego zapisy tworzą historyę!...
— Jesteś niepoprawnym! zawołał Maurycy; patrz tam w olbrzymie sklepienie tego domu bożego; jaką myślą może cię natchnąć ten objaw dwoistego światła?...
Tutaj, podając się cały wrażeniu, umilknął na chwilę. Poszedłem okiem za wyciągniętą ręką jego. Widok, który się tam w tej chwili odsłonił, zachwycił mnie. Kościół był próżny; wszyscy, których chęć modlitwy była przyprowadziła, już byli odeszli. Światła, pozapalane przy ceremonii św, chrztu, pogasły, a gruby zmrok napełnił gotyckie hale świątyni. Z ubocznej tylko kaplicy migała wieczna lampa, ale światło jej nie sięgało daleko. Ciemność zupełna otoczyła nas.
W tej chwili, od wielkiego ołtarza błysnęła jasność, pochodząca z rąk ciemnej, olbrzymiej postaci, która zwolna i z powagą, odmawiając głośno „Zdrowaś Marya”, kroczyła środkiem kościoła. Usłyszałem brzęk kluczów. Był to dziad kościelny. Widok stawał się więcej fantastycznym. Jasna smuga światła, wypływająca z owego chodzącego świecznika, oblewała w sposób malowniczy przedmioty rzeźby i architektury, podczas gdy odwrotna tychże strona niknęła w cieni najgrubszej. Przez wąskie, wysokie szyby wciskał się drżący promień księżyca!
— Patrz, zawołał Maurycy w extazie, niezmieniając postawy, sam Bóg zseła mi obraz do wyświecenia myśli mojej. Patrz, jak blado i błędnie wnika niebieskie światło, przez zapylone szyby odwiecznej budowy! Moglibyśmy niem być zadowoleni, w obecnych ciemnościach, gdyby ręka ludzka niewykrzesała iskry, i nią ciemności nieoświeciła?... O zaprawdę, szyby budowy społecznej są zapylone, a promień nieba za słaby, abyśmy przy nim koło naprawy pracować mogli!... Trzeba stalą wykrzesać iskrę, zapalić pochodnię...
— Maurycy bluźnisz, przerwałem mu; ale on słów mych niesłyszał. Oko jego zawisło na sklepieniu świątyni, lica okryła bladość duchów, widna pomimo ciemności. Zdawało się, że miał jakieś widzenie. Był w zachwyceniu. Niby monologiem przemówił do siebie:
„Widzę iskrę, która padła z łona ducha wielkiego; padła na suche, bezowocne zioła niw ziemskich. Powstał ogień od wschodu do zachodu, a ludzie i ich dzieła obróceni są w popiół, jak suche liście drzew jesiennych. Lecz z popiołów wznieśli się biali duchowie, i oddali chwałę Temu, który ich umocnił do czynu, przez który wyszli z jarzma i ucisku!”
Tutaj zwrócił się do mnie, milczał chwilę, i zaczął znowu, używając więcej słów abstrakcyi, w sposobie heglowskim:
„Miłość powszechna, miłość całości zasiędzie tron ziemi, a w niej rozpłyną się wszystkie czynniki ostatecznej idei świata!... W haśle: „Miłość całości narodu,” zawiera się cała przyszłość rozwoju duchowego człowieczeństwa, zawiera się prawda wszystkich sfer żywota ludzkiego, pojęcie Boga w społeczeństwie, pojęcie wiecznego życia człowieka jako życia w historyi, pojęcie stosunku człowieka do Boga jako stosunku jednostki do społeczeństwa, czyli pojęcie religii w polityce, przejścia pierwszej w ostatnią, pojęcie kultu w sztuce... wreszcie pojęcie rozwiązania się filozofii w życie, to jest, w wolne, świadome zrzeczywiszczenie jedni społoczeńskiej!...”[1]
- Wybornie pojąłeś myśl moją, ozwał się mężczyzna o płowych włosach, który w tej chwili do nas się zbliżył.
Z jakiemś złow rogiem wrażeniem czy przerażeniem odszedłem.
............
Za kilka dni poczęły obiegać niepokojące wieści, a w krotce nastąpiła smutna katastrofa.
Byłoto 25go Lutego 1846, r. Celina opłakiwała zgon swego narzeczonego z ręzygnacyą duszy silnej i pobożnej; lecz gdy jej doniesiono o śmierci Maurycego, Celina przestała płakać, czuć i — modlić się!...
Za kilka tygodni ujrzałem Karola, poetę z owego wieczora. Był bledszy i więcej ku ziemi pochylony, a w rysach jego czytałem więcej cierpienia, więcej ziemskiego rozstroju.
— Jak się masz Karolu, powitałem go, piszesz wiele poezyi?... Antagonista „śpiewu” nieżyje!...
— On pragnął „czynu”, odpowiedział Karol, lecz Bóg ukarał śmiałość woli ludzkiej; w „czynie” ugasił pragnienie na wieki!... Za człowiekiem „czynu” zdąży wkrótce i człowiek „uczucia”!...
— Co mówisz? dobrze wyglądasz!...
— Poeta uczucia jest dzisiaj anachronizmem, słabym głosem odparł tenże, na cóż się przyda ta omyłka życia?
Usiłował się uśmiechnąć, lecz uśmiech zaprawi! wyrazem boleści i goryczy. Uścisnął mi rękę i oddalił się. — Byłto ostatni jego uścisk!
............
Kilka miesięcy później czytałem na rogu ulicy żal po zgonie przedwczesnym zacnego młodzieńca Karola B. .....
Wieczór piątkowy i ujrzane na nim postacie stanęły mi żywo przed oczy.
W wypadkach widziałem jakiś dziwny a konieczny wypływ duchowego życia człowieka.
Mógłże żyć ów poeta-młodzieniec z przestrojonem sercem, jak rażący dysakord wśród wytwornej melodyi, odgranej przez liczną orkiestrę współżyjących?...
Mógłże żyć ów szczęśliwy narzeczony, aby, prędzej lub później, dowiedzieć się, że serce, które tak namiętnie pokochał, odwracało się od niego, bez woli i chęci, po krwawej walce i boleści, tam, gdzie je przyciągała wyższa a pokrewna mu potęga; a przyciągała bez woli a nawet bez wiedzy?
Mógłże żyć Maurycy już po tem przekonaniu, że „czyn” jego niebył z woli Boga, i że wola ludzka zawiedzioną została?...
O zgonie Karola uwiadomił nas „dziennik mód paryzkich.” „Czyn” Maurycego zapada w niepamięć. Niepomyśli o nim historyk, czytając dawniejsze pisma poznańskie.
Chyba przyszedłszy na poezyę, podpisane jego cyfrą, a niemogąc odgadnąć poety, rozłamie nad nim pióro, jak nad grobem rycerza łamano jego broń i tarczę!...
Oto jest kilka liter do historyi literatury.
Miejcie mię za fatalistę — fatalizm historyi nazywa się — Mądrością!
- ↑ Piśmiennictwo polskie przez E. D.