Gwiazda (Zachariasiewicz, 1855)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Chryzostom Zachariasiewicz
Tytuł Gwiazda
Pochodzenie Powieści Jana Zachariasiewicza
Wydawca H. W. Kallenbach
Data wyd. 1855
Druk E. Winiarz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
GWIAZDA.
Epizod z życia wygnańca.




La morte é forse un peccato?
Lo sapeva ben io d’esser nato mortale.

Wichrami rozigrane morze wyrzuca na brzeg i mielizny różne przedmioty, które spokojnie w jego łonie drzemały. Wyrzucone stają się łupem chciwości ludzkiej, lub drapieżności zwierząt. A jeśli jako nieużyteczne, pominione zostaną, spali je słońce, wysuszą wiatry, a martwe i strupieszałe, świecą śmiertelną bielą pośród żywej, zielonej wegetacyi. Tak samo wyrzucają burze społeczeńskie dotknięte prądem ofiary na skaliste brzegi tułactwa, na suche i spiekłe mielizny niewoli i niedoli. A chociaż w koło takiego rozbitka hojnie szerzy się wegetacya, wesołe brzmią głosy szczęścia i zadowolenia; chociaż on sam często wirem tego obcego mu życia porwany w powszechny głos zawtórzy: serce jednak i dusza jego pozostaną zimne i obojętne na to, co tylko wyobraźnią zająć może.
Jest on plantą exotyczną, przesadzoną w obcą strefę ale liścia i kwiatu nie wyda, bo jej obcięto korzenie które zostały w ziemi rodzinnej. Taki człowiek liczy się w istocie do umarłych, bo pozbawiony wrażeń zewnętrznych, zasklepią się jak jedwabnik, wewnątrz przebytych swoich uczuć i marzeń, i stósownie do usposobienia tychże, utworzy sobie odrębny świat i światło, którem złudnie oświeca sobie ciemną ścieżkę niewolnej podróży. Z początku uderza nas i rozczula los tych nieszczęśliwych, lecz gdy podobne wypadki się rozmnożą, a my na nie właściwe znajdziemy nazwisko, puszczamy je mimo uszu i mimo serca, a wówczas zostają tym sposobem umarli, prawdziwie umarłymi, to jest zapominamy o nich.
Wszak i książki lekarskie przynoszą nam prawie co kilkanaście lat nowy rodzaj śmierci, któremu ulega organizm ludzki. Z początku szukamy dlań nazwiska z wyobrażeń psychologicznych, później w słabem półświetle błąka się ten pojaw po krainie fizyki, a zapełniwszy nakoniec drobnym drukiem jako curiosum, ostatnią kartę gazety, wpada do sieczkarni słownikarzy i terminologów; a ci ochrzciwszy go imieniem, przykazują mu wierny przybytek w stereotypowej encyklopedyi. Czytelnikowi czytającemu to przed rokiem okrzyczane curiosum, zdaje się ten już nazwany rodzaj śmierci, tak naturalny i pospolity, że się bynajmniej nad naturą tego pojawu niezastanawia.
Bo w istocie, któż umiera? Czy ten tylko, komu serce bić przestaje? komu, złożywszy go w trumnę, świece zapalą? czy ten któremu żałobny orszak pieśń pogrzebową zaspiewa? Balady niosą, że umarli żyją po śmierci życiem upiorowem, że porywają kochanki, że, wywierają krwawą zemstę na swoich nieprzyjaciołach. Miałożby to być tylko baśnią, tylko płodem chorej imaginacyi? Oświato dziewietnastego wieku! ty się urągasz z tych podań, podczas gdy pod twem berłem tysiące zagrzebani żywo w grobach, żyją życiem upiorowem między żyjącymi!
Dla czegóż rozróżniać rodzaje śmierci? Czyż nie są umarli wszyscy ci, którym nie wolno być ludźmi, w skutek zbiegu dziwacznych okoliczności, którzy się wyparli uczuć ludzkich i tego, co istotę ich życia stanowiło? Dla czegóż mnie dzisiaj, po rezygnacyi uczuć moich, nie wolno nazwać się umarłym?
Tak jest, umarłem. I dziwnie; jeden z pierwszych pisarzy w medytacyi nad niedołężnością życia ludzkiego, wyrzekł: Wszystko jest tutaj niedołężne, niezupełne, a nawet i nieszczęście. A ja przecież znalazłem je zupełne, doskonałe, które absorbuje życie, i jest śmiercią. Nie to nieszczęście, o którem poeta śpiewa: „Wzleciałem wyżej z nieszczęscia chmur, wyżej pod słonce czyste jak Ty,” ale nieszczęście w które się leci bez słońca, bez gwiazd, brudne, ciemne, bezbarwne. Przed sobą nic nie widziałem, a to, co za mną było, straciłem na zawsze. Najświeższe moje marzenia zlodowaciały i rozpłynęły się jak śnieg śród lata.
Dziwny zbieg okoliczności był powodem wyroku, że musiałem opuścić rodzinę i ojczyznę. Na tymczasowy mój pobyt przeznaczono mnie fortecę***. Tam miałem oczekiwać czyli wyrzuconego przez rozhukaną burzę na brzeg skalisty, podejmie dłoń łaski i napowrót odda wodom rodzinnym, czyli złowieszczy sęp zakraka nademną, że odrastającem ciałem serca mego żywić się będzie.
Nie byłem jednak więźniem, tylko mieszkańcem fortecy. Na pozór brałem udział w rozrywkach mieszkańców; paliłem cygaro, czytałem dzienniki, codziennie ubierałem się, chodziłem, nawet mówiłem. Spostrzegłem jednak, że to czyniłem przez nawyknienie lub naśladując innych. Byłem upiorem; przed sobą nic nie widziałem, za siebie patrzeć było mnie wzbronionem. W życiu słyszałem tylko jakąś dziwną waryacyą, bez tema, bez dominującej melodyi. Stanąłem więc niby w odwodzie życia, podczas gdy w koło mnie czerpano pełną dłonią z wod jego. Stałem nieporuszony, bez szału, bez zachwytu i dla tego miałem sposobność ujrzenia tego, co dla innych było ukrytem, lub na co zważać śród użycia nie mogli.
Mówią pospolicie, że kuglarz patrzących na jego kuglarstwa wprzódy wzrokiem omamić i oczarować musi. A gdy się wydarzy, że jakiś nie omamiony przez niego, przyłączy się do liczby patrzących, takowy ujrzy nagle oszustwo, i głośnym krzykiem wszystkich rozczaruje. Może być że wchodząc w obcą mnie społeczność, nie należałem do grona oczarowanych; mimo tego, śród tego grona zostałem oczarowany i złudzony czemsiś, na co to grono wcale uwagi nie zwracało.
Życie w fortecy odbywa się najczęściej według tych samych ścisłych a powtarzających się obliczeń, według których powstały jej linie fortyfikacyjne, pobudowały się domy; potworzyły się przestrzenie i przesmyki. O jednej godzinie opadają mosty, otwierają się bramy, a w chwili tej przybywa lub ubywa fortecy mieszkańców. Głównym jednak stafażem w widokach fortecy jest wojskowość. Grupy utworzone z innych stanów, zajmują miejsce podrzędne. Różni się tylko ten widok jednostajny, kolorem mundurów i stopniami snujących się żołnierzy. Cały ruch wewnątrz fortecy jest to zegarek, który nakręcany co rana, kończy swój bieg z ostatniem uderzeniem bębna retraity. W owej chwili przybiera forteca postać tajemniczą. Długie, regularnie wyciągnięte ulice, olbrzymie budowy składów i kasarni, wyglądające zpoza nich baszty i reduty, ruchome, przesuwające się na nich czarne punkta, z których czasem wystrzeli odblask broni, wszystko to niby milczące i martwe, a wewnątrz pełne życia i gwaru, który jak szmer roju wydobywa się przez oświetlone okna w noc ciemną, czyni dziwne wrażenie na samotnie błąkającym się mieszkańcu fortecy. Gmachy koszar, zazwyczaj trzy lub czteropiętrowe, oświetlone rzęsisto, wewnątrz gwarne i pełne migających się przez szyby postaci, a na zewnątrz martwe i smutne, otoczone głuchem milczeniem nocy, wydają się jak pałace duchów zaklętych, których światła najczęściej gasną z uderzeniem pewnej godziny. Na ówczas jakaś atmosfera grobowa owiewa fortecę, a głos czynnej straży na wałach, brzmi smutno i straszno jak głos sów i puchaczy. Czasami tylko przerwie się ta cisza. Rond żołnierzy, z latarką na czele, przesunie się z wolna i cicho przez puste ulicy, a echo ich kroków i brzęk broni, odzywa się przeciągle jak w puszczy.
Lecz z brzaskiem dnia zmienia się scena. W tedy to najgwarniej w fortecy. Ze wszystkich ulic walą się kolumny wojska za bramy, do zwykłych ćwiczeń; a w kilka chwil potem, forteca zapada znowu w głęboki spokój. Znowu ta sama cisza co i w nocy, tylko oświetlenie dzienne odbiera jej widokom barwy tajemnicze. Występuje naga i brzydka, a nie znośna dla tego, który w krańcach jej widnokręgu widzi krańce swej wolności i swobody.
Taką jest każda forteca w ścisłem znaczeniu słowa. Lecz ta, w której właśnie teraz przebywałem, czyniła poniekąd wyjątek. Była ona miastem, dość znakomitem, przez co miała więcej ruchu i życia, więcej różnobarwności i widoków. Mimo to życie jej nosiło zawsze właściwe fortecom piętno. Więcej jedynie było hałasu, a chociaż na ulicy więcej widziano ubiorów i twarzy mieszczańskich, widziano zato i więcej uniform, słyszano więcej bębnów i strzałów.
Była to noc czerwca na nowiu. Sklista a nieprzebita ciemność zalała atmosferę fortecy, ani wietrzyk nie musnął po liściach drzew w alei, wzdłuż której właśnie do mego pomieszkania dążyłem. Wybiła jedynasta. Echo roznosiło samotne kroki moje po całej fortecy, a gdym przechodził koło kościoła, podwoił się odgłos, jakgdyby nas więcej było idących. W istocie, zaginając w ulicę, usłyszałem wyraźniej kroki obce. A że nocna moja przechadzka, mogła być przez moją zwierzchność, pod której nadzór byłem poruczony, źle wytłumaczona, stanąłem, i nierobiąc stuku, ukryłem się za wyskok muru. Lecz zaraz spostrzegłem, że ostrożność moja była niepotrzebną. Albowiem idący na przeciw mnie zatrzymali się, również usłyszawszy mój chód, i widać było że się również lękali jakiegoś nie miłego spotkania. Byli właśnie niedaleko mnie. Z rozmowy mogłem wnosić, że było ich dwóch. Mówili głosem przytłumionym, językiem niemieckim:
— Wszędzie cicho, odezwał się jeden, miałem słuszność mówiąc, że to był odgłos naszych własnych kroków. Ta przeklęta ulica, naprzeciw kościoła, ona zawsze mnie straszy. Gdybym tu gwizdnął, słyszałbyś pisk i krzyk, jak by się czarci w piekle zaśmiali. To takie dziwne echo od kościoła.
— Czy ci djabeł językiem korbnje — odparł z widoczną złością drugi, czy chcesz mnie chleba pozbawić twojem przeklętem gwizdaniem? chcesz abym ci ten klucz Piotra do gardła wpakował?
— Z przeproszeniem — zagadnął pierwszy niby dowcipnie a niby głupkowato, moje gardło nie jest bramą do kazamat, a gdy tę w nocy otwierasz, to za to hojnie wynagrodzony jesteś. A ktoby za moje gardło co dał?
— Patrzcie, on już się uwziął zgubić mnie!
— Ej, śmiej się z tego, stary praktyku; grzeczność, którą ty tym ludziom wyświadczasz, nie jest tak bardzo niebezpieczną. A zresztą, gdybyś i te klucze Piotrowe stracił, dostałbyś za to od jakiego pięknego folwarku.
— Prawda, że ja jestem dobrym i miłosiernym chrześcianem. Bo cóż ja złego czynię. Czy więźnia którego wypuściłem? Że zezwolę biednej kobiecie kilka słów przez okno przemówić, cóż w tem złego? Wszak trzeba mieć sumienie, bo i oni są nieszczęśliwi.
— Co nieszczęśliwi, to prawda. Ja to czuję najlepiej. Gdy byłem w sztokhauzie za jakieś, jak mnie obwiniono, przyswojenie własności kamrata, na ówczas widziałem w starym Frycu mego anioła opiekuńczego, którego miłosierdzie i litość były cnoty, dane mu łaską Boga, aby nieszczęśliwym ofiarom losu niósł zasiłek i ukojenie. Codziennie podawał mnie sporą flaszkę kminkówki!
— Niech ci sam Lucyper to przeklęte gardło zakrztusi, wszak słyszysz, jak wszystkie twoje głupie słowa od świętego kościoła się odbijają? Aż mnie włosy na głowie stają za twoje bluźnierstwa!
— Jak widać, że cię pater tej niedzieli jak szczupaka w sieć złowił. Zapewnie się już spowiadać i komunikować będziesz na przyszły tydzień?... Ale najsamprzód musisz zacząć od tego, iż „porządnym sposobem“ weźmiesz ślub z Fanny, z którą przeszło lat jedynaście na wiarę żyjesz!
— Milcz opoju! widać, żeś cały „tryngeld“ pod „złotym osłem“ zostawił.
— Będę milczał, bo widzę, że twój robak zaczyna się wiercić.
— Nie robak, ale przyznam ci się, bo już poczynasz mieć rozum, że dzisiaj nie jestem wcale w swojej skórze. Mam jakieś głupie przeczucie. A ty, opoju, mówiłeś jeszcze coś o sztokhauzie. Bodajbyś w złą godzinę nie wymówił!
— Oto się nie lękaj! Najfatalniejsze godziny są od dziewiątej do jedynastej z rana. W tych godzinach zazwyczaj biegają ulice... przez rózgi!... A ja pamiętam... jest temu dwa lata... gdym był przy pułku...
— A już feralny dzień dzisiaj! Zamuruję ci tę złodziejską gardziel...
— Złodziejską gardziel? to prawda. Ależbo złodziej złodzieja dopilnuje!...
— Cyt teraz, zabłysnęła już „nocna gwiazda.“ Daj Boże, aby nie było jakiego nieszczęścia.
Tutaj zamilkli mówiący, stojąc ciągle na zagięciu ulicy. Byli to dwaj podrzędni pomocnicy przy nadzorze wiezień. Widać, że szukali kogoś na miejscu umówionem. Mimowoli musiałem pozostać świadkiem jakiejś akcyi, bo wychodząc z mego ukrycia, postawiłbym siebie i ich w niebezpiecznej alternatywie.
Tymczasem pomiędzy drzewa alei poczęło od strony kościoła migotać błędne, niepewne światełko. Widziałem, że było obserwowane przez stojących koło mnie, i że się ku nam zbliżało. Przypomniałem sobie, że dwaj mówiący nazwali je byli „nocną gwiazdą,“ a zadziwienie moje wzmogło się, gdy z ciemnego ujścia alei ujrzałem to światło zwrócone ku nam w kształcie gwiazdy. Rzecz poczęła mnie interesować. Jakieś dziwne, dotąd nieopisane „rendez-vous“ odbywało się za pomocą tego symbolu, który niegdyś trzech króli przez błędne prowadził manowce. Lecz w tem tylko zachodził anachronizm, że tą razą, zdało się, służył ten symbol niebardzo uczciwej profesyi.
Nareszcie zdążyła „gwiazda nocna“ na zagięcie ulicy. Przysunąłem się do szarego muru jak tylko mogłem i dzięki memu również szaremu paletotowi, mogłem niepostrzeżony obserwować dalsze działania.
Na kilka kroków odemnie zatrzymała się „nocna gwiadzka.“ Byłto kształt małej latarki, która nie więcej światła dawała, jak świecące próchno. Mimo to mógłem bliżej poznać postacie. Widziałem dwie kobiety, z których jedna stała na przedzie, trzymając latarkę i oglądając się z uwagą na wszystkie strony. Druga zdaje się lękliwsza, chowała się za postać pierwszej, szepcąc sposobem wykrzykników, od czasu do czasu jakieś niezrozumiałe, urywane słowa. W tej chwili zbliżyło się dwóch mężczyzn do nich. Wymieniono nawzajem kilka słów porozumienia się.
— Zagaś pani to głupie światło — odezwał się jeden od niego więcej strachu niżeli jasności.
— Coś dzisiaj jesteś bardzo lękliwym — ozwała się niemieckim, jednak źle akcentowanym językiem, jedna z kobiet; a jednak zdaje mnie się nie masz potrzeby.
— Co to, to prawda — odparł tenże, tylko że ten przeklęty Filip, co ma stać na zwiadach, dzisiaj z djabłem się zbratał.
— Nie bluźnij tak — przerwała mu druga, lękliwsza kobieta, bo przy takich wyrazach mnie samej straszno się robi.
— To pójdźmy — szepnął jeden z mężczyzn, a ty Filipie miej przecież głowę na karku.
— Ale ja nic nie widzę — zawołała jedna, ani kroku postąpić nie mogę.
— Podaj mnie pani rękę, ja znam każdy kamyk.
Powoli, zcicha oddaliła się grupa. Tylko po szeleście sukien, zdaje się jedwabnych, mogłem to poznać. Czy i Filip z nimi poszedł, o tem bym nigdy nie wiedział, gdyby poczciwiec sam o sobie znać mnie nie dał. Zaledwie bowiem panie kilka kroków były uszły, znudzony już Filip począł sobie zcicha jakiegoś „czardasza“ pogwizdywać. Z początku wprawdzie słyszałem tylko syk, lecz druga część szła już „crescendo,“ a gdzie melodya ton i takt zmieniać poczęła, słychać już było donośne, czyste, z całym samorodnym artyzmem wykonane gwizdanie. Co sobie przytem jego towarzysz tam myślał, to nie trudno sobie wyobrazić. Zapewnie nie był on bardzo kontent z tego koncertu, i niezawodnie nastąpiłaby jakaś demonstracya, gdyby nagły wypadek nie był się wmieszał w to spokojne, dramatyczne działanie.
W chwili bowiem, gdy Filip nowe akordy do swojej melodyi z wielką znajomością sztuki nawiązywać począł, a mięszając narodowości, jakieś „potpourri“ utworzył, które coś na „bohémien-russes“ przypominało — w chwili tej, jakby na ustalenie taktu, padł strzał armatni — jeden — drugi — i trzeci.
Nie tylko melodya, ale i oddech Filipa ustał nagle. I mnie zrobiło się niedobrze. Były to zwykle sygnały, że jeden z więźni fortecznych uciekł. Chwila grobowego milczenia. Pojedyńcze strzały rozrzuconej po wałach straży, przebiegły w okół fortecy, i chwilowym, ognistym wieńcem otoczyły jej okopy. Krzyk, wrzawa, chrzęst broni ozwał się zaraz ze wszystkich ulic, a zdała zatętniały raźniej kopyta nocnej, konnej patroli. Sto świateł zabłysnęło do koła. Moje położenie było nader niebezpieczne. Chociaż miałem przekonanie niewinności, lękałem się jednak pozorów, które w mem życiu już nieraz odegrały rolę dla mnie niekorzystną. Byłbym niezawodnie do domu pobiegł, gdybym wiedział gdzie przeklęty Filip się uczaił. Na moje nieszczęście sprawował się tak cicho, że nawet oddechu jego usłyszeć nie mogłem. Bądź co bądź, nie mogłem tak prędko powziąć decyzyi, a światła i patrole zbliżały się ku mnie. Zapewnie i biedny Filip nie miał jeszcze decyzyi, bo jak się okazało później, stał on ciągle na jednem i tem samem miejscu.
Coraz bliżej zatętniały kroki biegnącego ku nam. W chwili ktoś stanął, tylko oddech ciężki, chrapliwy zdradzał go. Widziałem jak punkt jeden czarny powiększył się, a odgłos silnego uderzenia odbił się o ściany najbliższego domu.
— Teraz cichy jesteś, przeklęty gawronie — stłumionym głosem zawołał napowrót przybyły towarzysz Filipa, cichy jak mysz w dziurze, że cię znaleść nie mogę, a nie dawno gwizdałeś, aż mnie po kościach chodziło. — Ruszaj, umykaj, łapaj! Przeklęty cygan! wolałbym jutro mu sam drzwi otworzyć, niżeli miał się dzisiaj wyłamać!
Znowu rozległ się odgłos potężnego boksa, jakaś czarna mara zachwiała się, a nawet stękła i — znów ucichło. Przybyły odbiegł.
Cóż Filip na taką konwersacyą? O! on był filozofem! Naprzeciw chęciom agresyjnym swego przeciwnika postawił odpór — bierny. Bo odpór bierny (passiver Widerstand) był wtedy bardzo na czasie. A Filip do tego czytywać musiał dzienniki pruskie.
Lecz biedny „Filip“ ze swoją zasadą niebardzo źle wyszedł. Zdaje się, że podczas drobnostkowej dyssertacyi swego towarzysza, przygotował on się do nowej roli, którą miał wkrótce odegrać.
Zaszeleściały suknie kobiece. Filip odkaszlnął.
— Ktoto? — zawołała szybko jedna z kobiet.
— Nieszczęśliwy, a to przez was, moje panie — odparł Filip głosem melodramatycznym — straciłem chleb, a przedemną sztokhaus!
— Ach biedny! cóż ci pomogę? — odparła kobieta, widzisz ja sama w niebezpieczeństwie!
— Ba, niebezpieczeństwo! jabym się śmiał, gdybym miał co w kieszeni. A tak... bez grosza... gdybym nawet chciał uciekać przed srogim wyrokiem, gdzież się obrócę?
— Więc cóż chcesz odemnie, puszczaj nas, już patrol nadchodzi!
— Patrol, to prawda, w sztokhauzie nie będę miał za co wódki wypić!
— Masz i idź precz — rzekła jedna z kobiet, podając mu coś ręką, a staraj się, abyś niekoniecznie jutro w kozie siedział.
— O siebie staram się zawsze — odparł półgłosem Filip, a przed chwilą dałem tego dowody.
Pomrukując coś pod nosem, odszedł. Kobiety zatrzymały się chwilę na miejscu.
Spostrzegłem, że tylko jedna z nich dotąd mówiła. Trzymająca latarkę milczała, i miała obok pierwszej, jakąś rolę podrzędną. Pani ta mówiła językiem niemieckim, jednak go źle akcentowała. Dźwięk mowy, lubo nigdy nie użyła pełnego, piersiowego głosu, dziwne uczynił na mnie wrażenie. W tem „pianissimo“ było tyle melodyi i słodyczy, tyle jakiegoś nadziemskiego czucia i boleści, że nie wiem, cobym za to był dał, gdybym mógł był ujrzeć tę twarz, z której ust ten drżący, cichy głos wychodził, gdybym mógł ujrzeć te dwoje ócz „gwiazdy nocnej,“ których wyrazem była pewnie boleść i smutek, a które omgliły tęsknota i marzenie!...
Stałem chwilę jak odurzony, i lękałem się, nawet odetchnąć. Serce poczęło mnie bić gwałtownie, nogi podemną drżały.
Dzisiaj, gdy wam to opowiadam, zapewnie nudzę was; ale wierzcie mnie: Są istoty na świecie, które dziwną swoją potęgą wstrząsają cały nasz system nerwowy, a nawet i tych, którzy przed chwilą szydzili z tego. Mówię wam prawdę, że nie widziałem osoby, a jednak, gdyby serce moje wolne było, mógłbym się śmiało rzucić na kolana — już teraz — i przysiądz jej miłość po wieki! Lecz takich uczuć nie wolno mnie było żywić w mem sercu; poprzestałem na jakiemsiś błogiem rozdrażnieniu, któremu można dać nazwę uczucia zaufania, przyjaźni, a na wet miłości braterskiej.
Może być że osamotnienie moje wpłynęło na powzięcie takiego wrażenia; lecz nie przesadzam, wyznając, że jakaś siła demoniczna przyciągała mnie do osoby, której nie znałem, nie widziałem, a nawet której pełnego głosu nie słyszałem. Serce moje rwało się ku niej, i zmusiło mnie wyjść z ukrycia, chociaż wiedziałem, że to mnie mogło zaszkodzić.
Ale powtarzam: Niemyślcie, aby to dziwne uczucie moje ku niej było deklarowanem uczuciem miłości jakiejś awanturniczej. Było to dla mnie jakiemsiś błogiem ukojeniem, być pod wpływem wyższej, wybranej istoty; a że nią była, o tém mówiła mi dusza i serce.
Usłyszałem ułamek ich rozmowy, którą prowadziły po francusku. Były one niepewne, którą ulicą się udać.
— Nie lękam się niebespieczeństwa, wyrzekł ten sam głos, który mnie do głębi przeniknął, przecudnym francuskim akcentem, ale lękam się niegrzeczności. Same kobiety, śród nocy...
— Nie same panie będziecie, odparłem wychodząc z ukrycia, jeśli przyjmiecie pomoc i towarzystwo mężczyzny, które on wam chętnie ofiaruje, chociaż nie jest pewnym, ażali niedał pomocnej dłoni nieuczciwym zamiarom.
Przemowę taką uznałem za nader potrzebną, aby się okazać w świetle korzystnem. Inaczej, dostałbym niezawodnie odkosza.
— Zarówno nieznam pana, kto jesteś — odrzekł ten sam głos znajomy — lecz wywdzięczając się z zaufania, jakie pan w nasze zamiary pokładasz, zaufam panu i przyjmuję jego rękę.
Zbliżyliśmy się do siebie. Zadrżałem jakby od prądu elektrycznego. I dziwna, z pomiędzy dwojga, poznałem ją od razu. Podając ramię, wziąłem ją za rękę, która drżała nadzwyczajnie... zapewnie z przestrachu.
Nigdy nie byłem zwolennikiem kraniologii ani chiromamcyi. Jednak, dotykając się miękkiej, drobnej rączki, i czując w niej pulsacyą każdej, choćby najskrytszej arteryi, zdawało się mnie, że w sposób nieodgadniony odbywa się między nami jakieś wyższe, duchowe porozumienie. Rozdrażniony cierpieniem mojem, mogłem się łatwo łudzić; lecz niewiem, czy to w skutek złego stąpienia, czy mimowolnego kurczu muszkułów, zdawało się mnie, że ta drobna rączka niewidzianej odemnie osoby kilkakrotnie lekko mnie ścisnęła!
W milczeniu postępowaliśmy dalej. Marzyłem słodko, ale sam niewiem o czem. Nie obieraliśmy drogi, a przecież szliśmy dobrze. Nie mogłem się odważyć, rozpocząć rozmowę, bom się lękał tego głosu, który mnie zmysły odbierał. A zresztą, i o cóż mogłem nieznanej mnie osoby pytać? Na pospolitą jakąś rozmówkę nie mogłem się zdobyć; wolałem więc milczeć czy słuchać raczej monologu, który podczas tego odbywał się w duszy mojej.
Towarzyszka moja zatrzymała się nagle. Szybko, idąc za jakąś myślą dziwną, przypadkową, szepnęła, zawsze tym samym cichym głosem:
— Nie masz pan przy sobie ognia?
— Rozkażesz pani zaświecić?...
— Tak... zdaje mnie się, żeby lepiej może było, iść z latarką.
Niepomny na skutki naszej nowej strategii, chwyciłem się prędko tej myśli, w nadziei, że obaczę twarz tej tajemniczej „gwiazdy nocnej.“
Potarty fosfor wytrysnął zdrojem błękitnego światła, a świeca woskowa zajęła się małym płomykiem. Właśnie chciałem podnieść oczy od przyrządzonej latarki i spojrzeć na towarzyszkę, gdy na mojej ręce uczułem lekki podmuch wietrzyka, a słaby płomyk — zagasnął.
— Czy pani zgasiłaś naumyślnie? zapytałem zdziwiony a nawet nieco gniewny, żem celu chybił.
— Tak jest, naumyślnie zgasiłam, — szepnęła zdawało mnie się figlarnie, z zadowoleniem dziecka, któremu się figiel udał.
— Czy mogę wiedzieć powód?
— Kaprysy kobiece, nic więcej, mój panie, O jeśliś się podjął służyć kobietom, to musisz je cierpliwie znosić; tem cierpliwiej, im więcej chcesz się im podobać. A podobać się, chociażby i jakiej nieznajomej, chociaż na chwilę, w przelocie, to zawsze jest miło. Nie prawdaż?...
— Przyznaję, a najzupełniejszą uległość moją tem dowodzę, że się więcej nie pytam. Mogę jednak pani to zarzucić, że się nie godziło użyć podstępu, przy danem mnie zaufaniu, aby osiągnąć to, czego się innym wzbrania.
— Pan jesteś nader logicznym, a zapominasz, że kobieta niema logiki, a nawet się, nią brzydzi. To niech ci służy za przestrogę, która ci przypomni...
— „Nocną gwiazdę,“ dokończyłem szybko.
— Więc mnie znasz? — wpadła skwapliwie stanąwszy na chwilę i odciągając odemnie rękę.
— Tyle znam, że mogę panią nazwać „nocną gwiazdą.“
— Nie więcej?
— Niestety, nie! Przypadkiem tylko usłyszałem to nazwanie od jakichsiś przechodzących, spodziewam się, że mnie pani daruje tę nieprzyzwoitość, jeślibym prosił...
— Wyjaśnienia, nie prawdaż?
Dotąd staliśmy na ulicy. Nieznajoma oddaliła się wprawdzie nieco odemnie, niedowierzając mnie; ale ręka jej spoczywała jeszcze w mojej ręce. Uczułem nawet, że mnie lekko ścisnęła, ale ściśnienie to nie pochodziło z przyjaźni, z zadowolenia: przeciwnie, był to uścisk badawczy, uścisk zimnego sędziego, który ukrytej zbrodni domacać się usiłuje. Z największym spokojem poddałem się tej dziwacznej, jednak przyjemnej indagacyi, a po chwili zapadł na mnie wyrok jak najkorzystniejszy. Po zimnym, refleksyjnym uścisku nastąpił nagły, gwałtowny, serdeczny. W głosie, choć zawsze cichym i szepczącym, było pewne natchnienie i powstała z tąd decyzya.
— Wyjaśnienia? powtórzyła, tego nigdy nie otrzymasz, lecz nie przeto abyś miał być złym człowiekiem, bo nim nie jesteś, tylko... z kaprysu kobiecego, a może i dla ważniejszych powodów.
— Za nadto czuję się uległym woli pani, abym się mógł temu wyrokowi sprzeciwiać. Są jednak chwile w życiu, które lekkomyślnie bierzemy za pobieżne arabeski i niemi „quodlibet“ życia ustrajamy, podczas gdy dla innych są one jedynym i wyłącznym obrazem! Wycinając dla zabawki te szkice niewykończone, odbieramy im wszystko!
— Nieznajomy mi towarzysz mój poczyna być sentymentalnym, a nawet, jak widać, ma piękne sentencye w zapasie. Szkoda, że do odegrania tej roli brak nam oświetlenia. Poznałby biedny niestety, że zamiast wyśnionej piękności medycejskiej, prowadzi z sobą dwie dosyć stare i brzydkie kobiety, które Bóg wie w jakim celu, błąkają się po nocy!
— W słowach pani widzę ukrytą kokieteryą — podjąłem skwapliwie — pani jesteś młodą i piękną, bo brzydka i stara nigdy siebie nie gani.
Otwartość pana tłumaczy się tylko przez znajomość, zabraną na otwartem miejscu. Inaczej nie przyjęłabym podobnych, sentencyonalnych morałów.
— Odbierając mnie tem karceniem wszelki sposób rozmawiania, przymuszasz mnie pani do milczenia.
— Lepiej uczynisz pan, gdy będziesz milczał. Milczący miałeś więcej łaski u mnie! a teraz poznaję, że lubisz gderać i sofizmować.
Na to nic nie odpowiedziałem; wszak sobie życzyła tego abym milczał!
Niewiem, czyby długo trwało nasze milczenie, gdyby nowy wypadek nas nie był zaskoczył. Dotąd szliśmy spokojnie ulicą główną; lecz wchodząc w aleę, musieliśmy zwolnić kroku i do siebie więcej się zbliżyć, aby nie utknąć o konary drzew, któremi gęsto była wysadzona ulica. Miałem ją po prawej stronie. Zdało mnie się, że uczułem puls jej serca. Był on szybki i nieregularny; lecz w chwili, gdy nad możliwym powodem tego wzruszenia zastanowić się chciałem, a może i mego serca w tym względzie się poradzić, — wyszła z poza drzewa przeciw nam jakaś czarna, niewyraźna postać, i błagającym lecz stłumionym głosem przemówiła, zatrzymując nas w pochodzie:
— Państwo! litości! jestem zbrodniarz, który w tej chwili potargał kajdany, któremu złota wolność się uśmiecha, a której użyć dobrze poprzysiągł; — zbrodniarz, który przemocą rwie się do poprawy swojej, zamiast, aby tylko dla „przykładu“ świata, żywcem był pogrzebany!
Ludzie! litości was błaga zbrodniarz, którego najłatwiej odkryje głód, nędza i nagość!
— Niebezpiecznie jest dla nas — odezwałem się do towarzyszki — słuchać a gorzej usłuchać wyuczonych tyrad zbiegłego zbrodniarza. Spieszmy a jego zostawmy sprawiedliwości.
— Tą razą źle zaaplikowana sentencya, mój panie! — z dziwną namiętnością odpowiedziała. — Zbrodniarza karze sprawiedliwość, lecz Bóg nakazał nam, być miłosiernemi. Chwila i mały datek uratować go może; a gdy się poprawi, będzie się za nas modlił. O widać, żeś jeszcze niebył nieszczęśliwym, nie wiesz co to jest być więźniem!
Nie czekając mojej odpowiedzi, dodała skwapliwie:
— Nie traćmy czasu na paplaninie niedorzecznej. Trzeba go ratować; ja chcę tego. Pieniądze moje dałam jednemu przed chwilą. Czy nie mogę u pana długu zaciągnąć?
Nie opierając, się jej chęciom, wyjąłem z kieszeni „poitemonnais.“
— Darujesz pani, odparłem, jeśli na zaciągnienie pożyczki nie zezwolę, a nie zechcesz mnie odjąć błogiego uczucia, abym sam mógł przynieść pomoc biednemu!...
— Nudziarz z pana — rzekła z gniewem i szarpnęła moją rękę — ja czynię pożyczkę i na tem koniec. Z resztą nie bądź egoistą, daj innym spełnić dobry uczynek. Od kogo pierwsza myśl wyszła, temu przynależy się pierwszeństwo.
Uczułem znowu szarpnięcie ręki, a po krótkiej chwili naszej walki, domyśliłem się, że mój „portemonnais“ spoczywał już w kieszeni zbiega. Kilka słów podziękowania, utwierdziło mnie wtem.
— I cóż pan sobie myślisz o jakiejś nieznajomej — przerwała milczenie, która pana burczy i fuka, odbiera mu pieniądze i zarządza niemi jak swoją własnością?
— A cóż pani sądzi o nieznajomym — odparłem, który to wszystko znosi bez oporu i do tego milczy?
— Śliczna powieść! Zawiązanie przecudowne! Szkoda tylko, że wątek do niej tak prędko się przerwie! Bo „ciąg dalszy“ ani „dokończenie“ nigdy nie nastąpi! Więc korzystaj z czasu, mów wiele — tylko — tylko się o nic nie pytaj!
— Dla czegóż mam się spieszyć?
— Bo na końcu tej alei, pożegnamy się.
— Wszak nie mieszkasz pani pod gołem niebem?
— Mówię — wyrzekła z naciskiem, że na końcu tej alei, pan nas opuścisz. — Nieprawda, że to uczynisz? — dodała prędko głosem tak pieszczotliwym, że mnie w głąb duszy wniknął.
— Prawda — odrzekłem spiesznie — uczynię, chociaż nie wiem, jak do tej uległości przychodzę!
— Wiedziałam, że mnie usłuchasz, i wiem, że jeszcze więcej uczynisz. Słuchaj.
— Rozkazałaś.
— Daj mnie słowo honoru, że o „nocnej gwiazdzie“ przed nikim nic nie wypowiesz, ani się o nią nigdy dowiadywać nie będziesz, ani najmniejszych czynić domysłów. Przyrzekasz?
— Przyrzekam — wymówiłem machinalnie, bo w tej chwili żadnego słówka przeczącego użyć nie mogłem. Zdawało mnie się, że tak być musi i że tak będzie, bo ta z której ust to słyszałem, była wyższą, szlachetniejszą istotą.
— Dziękuję ci — odrzekła z uczuciem, życzę ci, abyś mniej cierpiał, bo cierpieć to los śmiertelnych. Jesteś nieszczęśliwy, niemniej jak ja, lecz módl się, a dostąpisz ukojenia boleści. Lecz dam ci jedną przestrogę. Uczucia, powzięte w ziemi rodzinnej, zamknij w duszy, jak świętą relikwię, a nie myśl, że je może zastąpić inne, obce, po drodze schwycone, którego życie liczy się na chwile. Zająć się można, ale być pojętym i zrozumiałym, osobliwie, gdy jesteśmy więcej, niżeli samolubami, tak, jak tego pragnie dusza, nie pół senna, ale czuwająca w całej swojej potędze, na to potrzeba ziemi rodzinnej i nieba, pod które wzniosło się nasze pierwsze westchnienie! — Bądź zdrów, alea się kończy. Mam twoje słowo.
Uścisk ręki, namiętny, gorący, wyrwał mię z zamyślenia, ale na to tylko, aby mnie tem więcej zmysłów pozbawić. Myśl że to uścisk ostatni, przebiegła lodem rozgrzane żyły wyobraźni, i wpadła w serce, które bić przestało. Uścisk ten zabił mnie.
Dzisiaj, gdy wam opowiadam, widzę w tem przeszłość ubiegłą, a więc przebaczcie mojej refleksyi, jeźli w chwilach waszej ciekawości, zatrzymuję się, i może i nudzę drobnostkowem opisywaniem moich uczuć i myśli.
Mówiłem, że uścisk ten zabił mnie. W życiu jednak dzieje się przeciwnie. Uścisk ręki odgrywa często pod względem psychologicznym ważną rolę. Gdy się z kim godzimy, przepraszamy, gdy w jakie przymierze z kim wchodzimy, podajemy mu dłoń do uścisku. Nawet kodeksa nasze widzą wielką różnicę między słowem a podaniem ręki. Wszystkie prawie narody, a nawet dzikie, w dotknięciu ręki, widzą pewny rodzaj wzajemności, sojuszu, lub innych, zawsze jednak szlachetnych uczuć, które tym aktem moralnie poświęcają się. Wprawdzie wszystko w świecie na złe użytem być może, a od czasu, kiedy święty i tajeimniczy charakter pocałunku, przybrał oznakę zdrady i podłości, czyli od czasu gdy Judasz pocałował — zniknął z wielu naszych zwyczai duch pierwotny, a nam pozostała szata martwa a często zbrudzona.
Kto z prawdziwego natchnienia dłoń uściśnie, lub taki uścisk odbierze, dozna słodyczy niewysłowionej jakiegoś przelania się, czyli udzielenia jednej istoty, drugiej. W tym krótkim czasie, jakoby przez łańcuch elektryczny, przebiega dusza nasza obcą istotę i wraca z wrażeniem, jakiego tam doznała. Dowiedzioną jest rzeczą, że mocniejszy duch słabszego pobiją i czyni go od siebie niewolniczo zawisłym. Ztąd ta wyższość i demoniczna potęga duchów silnej woli i doskonalszych przymiotów. W jaki jednak sposób to się odbywa, o tem wiedzieć nie możemy, bo nie znamy istoty duchów. Widzimy tylko skutki i zewnętrzne objawy, a z nich domyślamy się o istniejących przyczynach.
Nie rozśmiejcie się więc, jeźli wam powiem, że uścisk ręki nieznajomej zabił mnie. Tak było w istocie. Nie wiem kiedy odeszła, a gdym przyszedł do siebie, ujrzałem się samotnym, a prócz hasła krzyżujących się patroli, żadnego echa kroków jej nie usłyszałem.
Pospieszyłem do pomieszkania. Rzuciwszy się na przesło począłem porządkować wrażenia nocy dzisiejszej, a najbardziej zastanawiała mnie myśl, z ostatnich jej słów wypływająca, że mnie znać musi.
Lecz niedługo trwały moje bezskuteczne medytacye. Około pierwszej z północy, usłyszałem pode drzwiami brzęk broni. Z łoskotem otworzono drzwi. Kapitan dyżurny, z adjutantem wystąpili na przód tego dziwacznego nocnego zjawiska, którego tłem były wąsate twarze i błyszczące bagnety.
— Jeden dowód zbrodni więcej — ozwał się auditor uroczystym głosem do kapitana, że jest nierozebrany.
Wzięto się do przetrząsania rzeczy i papierów moich. Patrzałem na to, jakby na scenę jaką z teatru, odegraną po mistrzowsku. Lecz wkrótce przebudzono mnie, i dano do zrozumienia, że wąsy te na tle obrazu, nie były przy prawione, ale samorodne, że bagnety me obklejonem drzewem, ale wybornem żelazem.
Kazano mnie pójść za sobą. Za chwil kilka siedziałem sobie swobodnie, z całym komfortem do medytacyj i marzeń — w ciemnej kazamacie.
Ponieważ w mojej kazamacie nic widzieć nie mogłem, nie opisuję wam zatem wrażenia, jakiego na jej widok doznałem. Musiałem cierpliwie czekać, póki ciemna kortyna niebios nie spuści się na dół, a żyjącym na ziemi nie odsłoni sceny tego olbrzymiego, bezpłatnego widowiska. W moim dramacie było to krótkie intermezzo, w którym, zbierając wrażenia przeszłe, mogłem się sposobić do nowych, które nadejść miały. I w opowiadaniu mojem korzystam z tej chwili wytchnienia i wracam znowu do głównego mego tematu. Założyłem bowiem sobie, skreślić wam obraz tajemniczego duszy i serca działania, i to w takich okolicznościach życia, w których mając najmniej wrażeń zewnętrznych, żyjemy życiem duchowem, w całej jego potędze i pełni. Nie bawię was intrygami, nie wyprowadzam wiele osób na scenę, aby przechodząc przez nią, bawiły was różnością ubiorów i fraszek. Ale wam daje obraz serca i duszy, i tego, czem one są w stosunku do życia. - Cała przyroda, niewyłączając człowieka, ma pewne chwile namiętne, gorące, w których potęguje się światło i cień, ruch i życie. Są to chwile natchnienia. W takiej to chwili musi artysta schwycić koloryt gór, drzew i nieba, aby obraz miał życie. Wprawdzie dla ludzi, którzy tych namiętnych chwil przyrody nie rozumieją i nie pojmują, będzie to obraz nienaturalny, koloryt przesadzony, rysunek za idealny: ale czyje serce jednej z takich chwil natchnionej natury zawtórowało, ten ujrzy w tym obrazie prawdę, zachwyci się. Takie chwile spotęgowanych namiętności i natchnienia ma i historya, to jest społeczeństwo ludzkie. Człowiek, jako cząstka tego ogromu, jako kamyk jeden tej niezmiernej mozaiki, uważany w sobie jako całość niepodległa, jest zupełnym, lubo zmniejszonym obrazem tego życia, które rozlane w bezkresnym przestworze, cieniuje się i rozpromienia w sto tęcz, sto odblasków, dojrzanych dla oka tych, którzy oderwani od tradycyjnych społeczeństwa nałogów, spojrzą nań źrenicą serca i duszy.
Wierzę, że subtelne zgłębianie tajników duszy, może wam się wydać dziwacznem, jak niemniej dziwaczną wydaje wam się moja awantura nocna. Sąd wasz opieracie na zwykłych ogólnikach. Chciejcie jednak zważyć, że każdy ogólnik ma wyjątki, i że najsłuszniejszym wyjątkiem z waszych ogólników byłem — ja sam.
Wyrzucony gwałtownie ze zwykłego biegu rzeczy, błąkałem się śród obcych ludzi, jak nieodgadniony, z torów swych wypchnięty kometa, którego pojawienie się zatrważa. Błąkałem się jak kula, która chybiła celu. Przeklinano niewinną, że przechodzącym zagraża, a nikt nie wspomniał sobie, że winę nosi ręka, która ją źle puściła. Życie moje, uczucia, myśli, marzenia i nadzieje przecięto na pół, i z tą połową wyszedłem pod obce niebo, gdzie nie mogłem żyć ani umierać. Drugą połowę mojej istoty zostawiłem w ziemi rodzinnej, a ból mój był tem większy, że nie wiedziałem, ażali pozostała połowa życia mego nie uleczy blizn swoich i nie wyrośnie w samoistny polyp, wyrzekając się swego wyższego przeznaczenia. Zawieszony między niebem a ziemią, między nadzieją a śmiercią wahałem się jak zawieszone między dwoma magnesami żelazo, nie mogąc znaleść punktu spoczynku i wytchnienia. Wrażenia zewnętrzne odbijały się na mojej duszy jak na śklistej skorupie, nie dochodząc do jej łona. Życie jej pozostało czyste; nietknięte żadnym nowszym zasiłkiem wyrabiało w sobie uczucia i wrażenia z ziemi rodzinnej, i w miarę odległości miejsca i czasu, potęgowało takowe do barw i kształtów ideału. — Czem więcej cierpiałem, tem więcej wiary sączyło się do mojej duszy, wiary w ideały, które zamieszkały pomiędzy ludźmi, jak światło słońca, rzucone pomiędzy miryady ciemnych ciał niebieskich. Wierzyłem że w koło tych świateł mniej doskonale bryły krążyć muszą, bo wyższa potęga pierwszych przyciągała je ku sobie.
Żyjąc w mojem nieszczęściu życiem odrębnem, samoistnem, spotęgowałem w sobie wszystko to, co kiedy myślą lub uczuciem we mnie wpłynęło, a co się odtąd stało wyłącznym pokarmem duszy i serca. Była to wprawdzie smutna jednostronność życia; ale tak było. Żywiłem się tem, co innym tylko na przyprawę dano; więc nie powinna was dziwić moja tkliwość i drobnostkowość, bo ze zwroconem na wewnątrz okiem, badałem najleksze rozbudzonych uczuć odcienia. Uczyłem się anatomii ducha ludzkiego, a między mną a uczniem kliniki ta chyba zachodziła różnica, że ten odbywa studia z nożem w ręku na trupie, a ja je odbywałem na sobie za życia. Otworzyłem pierś moją i położyłem rękę na drgającem sercu, liczyłem jego bicia, mierzyłem siłę jego pociągu i wstrętu.
Do jakichże więc rezultatów doszedłem?
Oto, że człowiek ma duszę, którą myśli, i serce, które czuje a uczuciem odgaduje, że życie jego na ziemi, jest to mały rapsod tego wielkiego życia w naturze, do którego sposobić się trzeba, kształcąc duszę i serce, że wiele, bardzo wiele ludzi gaszą lekkomyślnie w swem łonie te dwa boskie ogniska, a na miejsce tychże stawiają sztucznych bożków, a ze środków czynią cele ostateczne.
Przy takiem więc usposobieniu, przy takiem odumarciu na zewnątrz, przy tak spotęgowanem życiu nerwowem, możecie się dziwić, że zdarzenia i postacie, puszczone przez taki pryzmat, rozprysły się w mem sercu na tysiące barw i kształtów, o których wy, żyjący życiem rzeczywistem, ani zamarzyć nie możecie? Powiecie, że wrażenia moje, które w kilku chwilach na ulicy zaznałem, były złudzeniem, skutkiem jakiejś choroby nerwowej. Nie mogęż ja tego samego twierdzenia użyć przeciw wam? Nie mogęż wyrzec że bezwzględna negacya obcowania duchów i tychże istnienia jest skutkiem choroby fizycznej? Prawda, że suchoty są chorobą; niejestże nią równie niezwykła otyłość?
Nie przeczę zresztą, żem się ludził, że to, co w tej kobiecie i jej głosie znaleść chciałem, z własnej wydobyłem duszy, i odziałem je w te fantastyczne błyskotki, w jakie odziewa dziecko drewnianą lalkę. Ale to być nigdy nie mogło. Nie wyszedłem na ulicę chciwy marzeń i awantur, nie niosłem z sobą gotowych ram do powieści, w które mógłbym włożyć pierwsze lepsze ujrzane postacie i je blaskiem fantazmagoryi oświetlić. Szedłem bez myśli, bez marzenia, jak więzień do otwartej swojej kaźni: co większa, nie mając już swojej przeszłości, szedłem bez nadziei przyszłości.
Na jej głos dopiero uczułem w sobie prąd życia, a jej uścisk był za silny dla budzącej się dopiero z letargu duszy; — on ją zabił.
Wrażenie jednak to było zupełnie bez egoizmu. Żadna myśl nie powstała we mnie, żebym tę kobietę mógł kochać, lub od niej wzajemności żądać. Uczucie moje było czemsiś więcej, niżeli uczuciem miłości. Że mnie tem samem uczuciem wzajemną była, o tem nie wątpiłem; ale zkąd to wiedziałem? o tem nie mogę zdać sprawy.
Uczucie moje nie było uczuciem niepokoju, tęsknoty, jakiejś żądzy nieokreślonej; przeciwnie, było to jakieś błogie ukojenie i głęboki, jednostajny spokój, i błoga rezygnacya tego, co nam sprawia tutaj boleść i cierpienie. Jak tam te uczucia cechują miłość ziemską, tak te są słabym obrazem tego niepojętego szczęścia, które ma być udziałem duchów w nagrodę ich czynów dobrych.
Niemówię wam więc, żem się zakochał i w szale tego uczucia fantazyował, ale mówię wam, że w tej nieznajomej kobiecie, której już nigdy widzieć nie miałem, znalazłem, co mnie nagle do niej przyciągnęło, i dziwnym wypływem jakiegoś uzdrawiającego magnetyzmu moją boleść zmniejszyło. Wiedziałem, że pod tem obcem nazwiskiem jest ktoś, co mnie nie tylko zrozumieć może, ale jest mnie nawet pokrewnym duszą i boleścią życia; chciałbym tylko chwil kilka być przy niej, jej się zwierzyć z tem, co nap mocniej mnie dolega, a biorąc z jej serca kilka drogich łez współczucia, poszedłbym niemi ukojony, na dalsze burze mego żywota.
Lecz do świadomości tego czystego uczucia przyszedłem dopiero po wielkiej, wewnętrznej walce. Zdaje się że wrażenie to napotkało w mem sercu różne przeszkody, a nim się do blasku i przezroczy bóstwa, wyklarować mogło, musiało przebyć proces rozkładowy, który w niem poniszczył atomy ziemne.
Tak usposobionego zastał mnie brzask dniowy i pozwolił spokojnie rozpatrzyć się w mojem ciaśniejszem więzieniu.
Że mnie uwięziono, nie dziwiłem się wcale. Były to u mnie zdarzenia peryodyczne, z tą tylko różnicą, że z początku pojawiały się jak dzieła uczonych akademii francuskiej, w nieco odleglejszych interwałach; później jednak poczęły maleć na poszyty, ale za to przychodziły często jak „Revue de deux mondes.“ Przywykłem wreszcie do tego, jak się przywyknie do gazety, a w końcu nawet rozmiłowałem się w tem.
Zkąd to się jednak brało, łatwo wam wytłumaczyć.
Chodziliście pewnie do szkoły i wiecie, że w każdej klasie był ktoś, „co gładził grzechy“ szkolnego uniwersum. Gdy w klasie powstał mruk nieukontentowania, ten „ktoś“ odbierał za to plagi. Gdy sprawca jakiego tigla nie mógł być wykryty, ten „ktoś“ „dla przykładu“ poniósł wzorową karę. Ktoś zagwizdnął — nasz „ktoś“ sposobi się już do poświęcenia jak drugi Regulus, za koleżańskie uniwersum! I któż jest ten biedny „ktoś?“ — Oto, ofiara zbiegu okoliczności, że raz na podobnym tiglu złapany i ukarany został! Fatalna to konstelacya, pod którą taki „ktoś“ się znudzić musi! a że każde „fatum“ ma być nieubłagane, więc z wielkim stoicyzmem przyjąłem ten wybryk mego dziwacznego losu i począłem się swobodnie po mojej kazamacie oglądać.
Z okrągłem sklepieniem podobną była ona do arbuza, w jakim „Münchauzen“ radzi łapać dzikie kaczki. W istocie przyrównanie to miało tyle prawdopodobieństwa, że tylko dzikich kaczek brakowało.
Zaledwie bowiem kilka cali niżej okna, biła o granitową ścianę fala wody, puszczonej kanałami w około fortecy. Na pięć łokci od okna zamykał się mój widnokrąg sterczącą równie z szarego granitu ścianą, która formowała stromą spadzistość drugiego okopu. Prędko więc skończyłem ten przegląd, bo był mały, treściwy i nader pojedynczy. Łóżko, stołek i dzbanek z wodą, otoż cała treść tego, cztery kroki w szerz i wzdłuż mającego apartamentu. Po tem sumarycznem zapoznaniu się z miejscowością, w której poczynał się dramat nader nudny, począłem przemyśliwać nad możliwemi powodami, które śród mojej dziwacznej awantury, zaimprowizowały ten niespodziany epizod.
Dopiero po uspokojeniu się wrzących władz moralnych poczęła mnie się rzecz wyjaśniać. „Portemonnais,“ u którym moja „straniera“ tak spaniałomyślnie rozrządziła, zawierał kilka notatek niewinnych, a przedewszystkiem bilety zmojem nazwiskiem. Myśl więc, że zbieg jest złapany a mój „portemonnais“ przy nim, jako corpus delicti znaleziony, pogrążyła mnie w myśli nie nader przyjemne.
Forteca bowiem była w stanie oblężenia; wszystko więc podlegało władzy wyjątkowej. Ktokolwiek bądź inny, obwiniony o danie pomocy zbiegłemu więźniowi fortecznemu, byłby podpadł zwykłej karze, która w takich okolicznościach na podobne przestępstwa wyrzeczona bywa. Zemną jednak miała się rzecz inaczej. Przestępstwa to z mojej strony mogło by się opierać na powodach dalej sięgających a co najbardziej, odebrałoby mnie ostatni szczątek nadziei, jaką dla mojej przyszłości w spokojnem i przyzwoitem mojem zachowaniu się widziałem. Fatalne to zdarzenie ostatnie rozstroiło wyciągnioną strunę moich marzeń do życia na ziemi rodzinnej, i strąciło mnie w przepaść, bez ratunku.
Obok tej straconej już na zawsze nadziei życia rzeczywistego, w jak złudnych kolorach promieniły się w mojej pamięci powzięte tej nocy wrażenia! Znanym powszechnie pewnikiem jest, że sparaliżowana jedna strona życia człowieka, wlewa swe życie w inną, potęgując i podnosząc jej strój i głos. Przerażony następstwem tak fatalnego zdarzenia, wzdrygnąłem się, a skon moich, mozolnie skombinowanych nadziei, rozpoczął się. Lecz w miarę dogorywania tychże, odzywała się tem głośniej fibra uczucia, i tem silniejszemi zabrzmiała akordy. A z najdziwaczniejszych, eterycznych tonów uplotła się nagle jakaś nieznana mnie dotąd melodya, która jak płaczka na pogrzebie mojej przyszłości, śród płaczu i jęku, rzuciła kilka tonów śpiewnych, i harmonijnych, by niemi ukoić rozstrój serca a ducha uwieść w krainę zaświata!...
Zdawało mnie się, że nieszczęście moje przy wiedzy tej wyższej, dziwną potęgą nademną czuwającej istoty, nie mogło być tak niebezpieczne, jak je z początku zimny rozkład rozumu przedstawił.
Po krótkiej walce uwierzyłem sercu, i uspokoiłem się po raz wtóry. Raz, że uczucie moje, dziwne i szczególne, było uczuciem czystem, i więcej duchowem, niżeli je Platon przedstawia; drugi, że wypadek fatalny, przy opiece nieznajomej, mnie przyjaznej osoby, wszelki zły pozór utracić musi.
Spokojnie, z wypogodzonem czołem, czekałem dalszego biegu rzeczy. Dla rozerwania się chodziłem po kazamacie i czytałem napisy na murze, w najrozmaitszych na świecie językach. Śród tego zatrudnienia jednak patrzyłem co chwila na drzwi dębowe, pokrzyżowane sztabami z żelaza i dziwnie gwoździami jak trumna wybite, rychłoli do więźnia się otworzą. A czy zgadniecie kogo oczekiwałem?... Ją oczekiwałem; dla czego? zkąd? na co?... na to wam nie odpowiem. Serce mnie mówiło, że będę z nią mówić. Wprawdzie było to rzeczą niepodobną, a może dla mnie szkodliwą, jednak — serce mnie wierzyć kazało.
I w samej rzeczy koło dziesiątej godziny, usłyszałem brzęk kluczów. Drzwi moje skrzypnęły. Czy uwierzycie kogo ujrzałem? Niestety! Zamiast mego anioła opiekuńczego, ujrzałem nos czerwony, czarne, potężne wąsy i siwe jak mleko bakenbarty. W tych rysach niebyło wcale wdzięku geniusza opiekuńczego, ale przecież pewny wyraz typu opiekuna, jak go biedne sieroty pojmują.
Oznajmił mnie grzecznie i słodko, że jeden z moich znajomych wywiązując się z długu u mnie zaciągnionego, złożył w kancelaryi nadzorczej winną mnie sumę. „Możesz pan nią rozrządzać dowolnie — dodał z dowcipnym uśmiechem; a co do wiktu, takowy, zdaje się, będzie fraj. Bodajto młodym być, ciągnął dalej, wnosząc z korytarza spory kosz do kazamaty — to i damy zajmą się nim, gdy go nieszczęście zdybie. A o starym i pies by nie zawył.
Z całą kurtoazyą i uśmiechem dyplomaty, rzekłem profosowi kilka słów, pochlebnych dla jego czarnych wąsów a siwych bakenbartów, przyczem i czerwony nos nie obeszedł się bez sporej szczypty kadzidła.
Tymczasem z kosza poczęły wychodzić różne garnuszki garnuszeczki, przysmaki i przysmaczki, słowem stało przedemną śniadanie, urządzone i zastawione z całym komfortem wyższego towarzystwa.
— Czy mogę wiedzieć kto o mnie pamiętał?
— Poradź się pan w okolicy serca, a może i ja wtedy się dowiem.
Domawiając tych słów, uśmiechnął się przyzwoicie, i jeszcze przyzwoiciej drzwi za sobą zamknął.
Z jakąż ciekawością oglądałem każdą drobnostkę tego śniadania! We wszystkiem widziałem jej pamięć dla mnie, jej staranność ulżenia mnie cierpień, których przyczyną była sama. Lecz w głębi duszy darowałem jej tę porywczość i nierozmyślność, a nawet cieszyłem się z tego, że miałem teraz sposobność, zajmować ją moją osobą, a nawet... nawet ją mojem cierpieniem zobowiązać.
Tyle próżności mieści się w naszem sercu, śród najwznioślejszych jego uczuć!...
W czasie pory obiadowej skrzypnęły znowu drzwi, ten sam nos, te same wąsy i bakenbarty okazały się i z tym samym komfortem przyrządzony obiad. Znowu oglądałem wszystkie drobnostki, cieszyłem się, marzyłem. Śniadanie i obiad, były to dwie epoki życia mego w więzieniu. Nastąpiła trzecia, a po niej długi zamierzch, napełniony myryadą myśli i uczuć i marzeń.
Trzy razy powtarzały się te trzy epoki dnia w kazamacie, a położenie moje w niczem się niezmieniło. Sprawa moja nie postąpiła ku roztrzygnieniu. — Nadszedł wreszcie czwarty dzień więzienia, brzemienny w jakieś nadzwyczajne wypadki.
I w tym dniu ujrzałem te same czarne wąsy i siwe bakenbarty, ale nos już nie był ten sam. Koloryt jego zmienił się z ceglasto-czerwonego w jasny pons, a cętki, niegdyś buraczkowe, przybrały barwę błękitu pruskiego. Oświetniony przezroczystym blaskiem odbijał on przecudownie od czarnych wąsów a śklących oczu, które tą razą, zamiast dowcipu i zdradliwej słodyczy, błyszczały wyrazem najprawdziwszej uczciwości i dobroduszności. Profos wygrał bo dzisiaj ambo!
Za dumny w szczęściu, jak każdy z nas słabych ludzi, nie chciał tą razą sam się trudzić. Stał tylko na korytarzu, z założonemi na krzyż rękami, podczas gdy jego podwładny odmykał i wnosił.
Przy tej okazyi przekonałem się, że poczciwy Filip bynajmniej o sztokhauzie nie myślał. W całej bowiem okażałości wszedł do mnie z koszem, nadzorowany błyszczącem okiem z korytarza. Poznałem go z głosu.
Rozpoczął jakąś obojętną rozmówkę o powietrzu, o myszach, a odchodząc rzekł dowcipnie kociemi oczami:
— Pomimo, że tutaj prędzej słońce zachodzi, nie jesteś pan przecież śpiochem (Siebenschläfer), a do godziny jedynastej pewnie pan się nie kładziesz...
Tu się klucz obrócił i znowu zostałem sam.
W ostatnich słowach Filipa widziałem ukrytą myśl, którą arcyznacznie w obec profosa zaaplikował. Serce poczęło mnie znowu żywiej bić, bo już z pewnością ją oczekiwałem. Ale jakim sposobem? na co? i po co? oto się wcale nie pytałem. Daremnie z poza włókna uczuć i wyobraźni wykłówały się zimne zapytania: Byłobyżto przewidzenie, aby nieznajoma raz widziana kobieta odwiedziła mię w więzieniu o godzinie jedynastej?... Lecz tą razą czułem się istotą dwoistą. Oddałem słuszność rozsądkowi, wierzyłem sercu i — czekałem jedynastej.
A serce nie omyliło mnie.
Pół do jedynastej usłyszałem na korytarzu jakieś stąpania niezwykłe.
Wreszcie zaszeleściała suknia, i już zdawało mnie się, że uścisnę dłoń mego anioła, gdy tymczasem tylko cichy głos jego usłyszałem. Westchnąłem za „rajem utraconym“ i pospieszyłem do drzwi, zkąd głos najwyraźniej było słychać. W środku drzwi był otwór, zabity blachą o małych dziurkach, przez które straż korytarza mogła do kazamaty wglądać niepostrzeżona i więźnia śledzić.
Do tej zimnej, żelaznej blachy przytknąłem twarz pałającą, aby pochwycić najmniejszy odcień tego lubego {pk|gło|su}}. Lecz chęci moje zostały zawiedzione. Zaledwie bowiem twarzą do otworu w drzwiach się zbliżyłem, już z pierwszem słowem, zza drzwi, owionął mnie jej oddech gorący, jak tchnienie południa. Zadrżałem, serce bić przestało; słyszałem wprawdzie jej słowa, jakby przez sen, lecz głosu tego, który tak dźwięcznie uderzał na fibrę serca mego, już nie słyszałem.
— Bon soir — rzekła z cicha, nie przekląłeś pan mnie? Pogardzasz pan mną? Ja to pana wtrąciła do tej ciemnej kazamaty, o gdybym mogła się z tobą pomieniać. Nie pytam się nawet, czem panu mogę to wynagrodzić, bo ofiara moja byłaby wzgardzoną, lecz mów czem ci pomódz mogę. Bo juścić stało się!
— Pani — odparłem, o ile mnie nieprzytomność umysłu dozwoliła, cierpienie moje jest nader słodkie, albowiem przez nie uzyskałam opiekę anioła, który bez tego wypadku nie byłby może nieba opuścił, aby się zbliżyć do tych co cierpią na ziemi!...
— Widzę, że i kazamata nie ochłodziła cię, lecz zostawmy to na później, czy raczej na „nigdy,“ a teraz przychodzę ci powiedzieć, że jutro rano będziesz badany.
Tutaj zasłyszałem spieszne kroki. Nieznajoma umilkła na chwilę, a zamykając otwór, rzekła z pośpiechem:
— Oglądaj dobrze wszystko co ci przyślę... i znikła.
Noc przepędziłem bezsennie, a rano oczekiwałem z dziwnym spokojem, czyli obojętnością rozwiązania tego zdarzenia.
Na pół godziny przed zawołaniem mnie na sąd wojenny, przyniósł profos śniadanie, które tą raną składało się z jakiejś leguminy. Stosownie do ostatniej instiukcyi, poczałem oglądać naczynie. Byłto rodzaj ryneczki, z długiem uszkiem. Ujrzałem na glazurze różne nieznaczne pokreślenia. Powoli zdybywałem pojedyńcze litery, a złożywszy je razem, otrzymałem sentencyą we włoskim języku:
„I’orecchio serva il secreto” (Ucho mieści tajemnicę).
Domyśliłem się zaraz. Zacząłem badać uszko, raczej rączkę naczynia i znalazłem, że była wydrążona. Z wydrążenia wyciągnąłem zwitek cienkiego papieru i przeczytałem:
„Dzisiejszej nocy, zbieg schwytany odebrał sobie życie. Masz wolne pole do tłumaczenia się. Jeźli się nie uda, to wyznaj prawdę, inaczej będę zmuszoną sama to uczynić, bo nie przeniosę, abyś za mnie cierpiał.“
Za chwilę stanąłem przed sądem wojennym. Za nim audytor okulary swoje wyczyścił, począłem z nadzwyczajną odwagą mój prolog:
— Panowie, protestuję przeciw takiemu postępowaniu, gdzie mnie nie wolno szukać wydartej własności, która może była ostatnim moim zasiłkiem. Za co mnie uwięziono, oto się teraz nie pytam, ale pytam się, czy można na trzy dni zamknąć człowieka, któremu właśnie, na ulicy fortecy, kilka chwil przed uwięzieniem wydarto pieniądze i to przemocą. Zacznijmy więc protokół tem, że żądam śledztwa popełnionego na mnie gwałtu na ulicy, kary zbrodniarza, a mianowicie zwrotu moich pieniędzy.
Audytor osłupiał, przecierał okulary, zażywał tabakę, i i dopiero po chwili zaczął niedowierzając, głową kiwać. Krótki mój prolog pomieszał mu szyki mozolnie ułożonego oskarżenia a nawet i wniosek kary.
— Śliczna historya! — zaczął po chwili, więc pana ktoś napadł na ulicy miasta i fortecy...
— Tak jest. Ktoś nieznajomy wydarł mnie moje pórtemonnais. Ciemno było, nie mogłem widzieć twarzy.
— Cha, cha, cha — na to trzeba świadków!
Westchnąłem; lecz jakiś spokój wewnętrzny utrzymywał mnie w wierze, że wszystko się dobrze zakończy.
Audytor oświadczył asesorom, że proces moim prologiem przeszedł w inną fazę, a zatem wymaga z jego strony innych przygotowań. Odłożono badanie do popołudnia.
Popołudniu idąc na sąd, zdybałem w sieni jakąś starą kobietę, z podwójnym czarnym welonem u kapelusza. Gdy wszedłem do sali, audytor powtórzył zapytanie, czyli mam świadków?...
Sierżant otworzył drzwi i zaraportował, że jakaś kobieta zgłasza się za świadka.
Poznałem tę staruszkę, którąm widział na korytarzu. Twarzy jednak jej dojrzeć nie mogłem, bo się odwróciła i welon miała spuszczony.
— Chcesz pani świadczyć — zapytał się audytor, że temu panu pieniądze wydarto przemocą?
— Tak jest — odpowiedziała śmiało, widziałam nawet, jak się bronił, bom szła o dwa kroki od niego.
— Złoczyńca więc był mu nieznany?
— Złoczyńcy tego zapewne on nie znał; inaczej byłby wyznał jego imię. Wiem nawet, że był ciekawy dowiedzieć się o tym nieznajomym złoczyńcu, i wiem że go dotąd nie zna.
Audytor zażył tabaki, spojrzał na kapitana, pokiwał głową i przystąpił do sformułowania tego wypadku.
Krótka to była operacya, bo o szóstej wieczorem przechodziłem już, z portemonnais w kieszeni, wolny i szczęśliwy, przez wielki plac fortecy, na którym właśnie zgromadzonym pułkom odczytywano rozkaz dzienny.
W środku, w niewidzianej gali, ujrzałem Filipa. Mimowolnie zatrzymałem się chwilę. Słyszałem właśnie ustęp, gdzie Filip wskutek nadzwyczajnej gorliwości służby i czujności, a mianowicie za schwytanie zbiega, publiczną pochwałą obdarzony i innym na wzór podany zostaje.
Ponieważ bohater ten, już na zawsze z opowiadania mego wychodzi, winienem wam w sposób epilogu jakoś o nim zakończyć.
Mówią, że Napoleon po bitwie pod Ąusterlitz, która zenitem jego jeniuszu była, począł być otyłym. Et si magnis parva comparare licet, — Filip nasz, po tym rozkazie dziennym, począł widocznie na objętości przybierać, a pożniejszy złośliwy jakiś raport szpitalny mówi, że „Filip Ehrlich“ umarł na zbytek wody, której w życiu nigdy nie pijał!...
Dziwne, niezbadane, nieukojone niczem serce człowieka! Zaledwie wolność odzyskałem, już ogarnął mnie smutek, że wychodząc z pod opieki mego anioła opiekuńczego, więcej go nigdy nie obaczę, nie usłyszę. I tą razą przeczułem dobrze... lecz na cóż motać wątek opowiadania? Przeciwnie, widziałem ją i mówiłem z nią, lecz niewiem czy mówiąc wam o tem sam siebie i was nie złudzę... Są chwile w życiu, których gorąco pragnie dusza nasza, a chociaż one nigdy nie nadeszły, w pamięci jednak tkwi jakieś błędne tychże wspomnienie, o którem dokładnie wiedzieć nie można, czy jest ruiną przeszłości, czyli zarysem tego, co dopiero nastąpi!...
Pierwsze godziny — dnie — tygodnie odzyskanej wolności poświęciłem odszukaniu nieznajomej. Od świtu do zmroku włóczyłem się po ulicach, po wszelkich zakątkach i miejscach publicznych fortecy; zaglądałem nieprzyzwoicie do okien, do powozów, roztrącałem grupy stojących, spiesząc nieustannie jak żyd wieczny; lecz wszystko nadaremnie! Na każdem zagięciu ulicy, za każdą przesłoną okrytego kwiatami okna, na każdym balkonie spodziewałem się ja ujrzeć; lecz nadaremnie! Znajomi moi, słysząc od kilku dni a nawet już i tygodni, stereotypowe moje odpowiedzi: „Szukam znajomego“, poczęli się coraz widoczniej uśmiechać. W uśmiechu ich widziałem spoczątku ciekawość, potem ironią letką, a w końcu — politowanie. Biedni, oni wzięli mnie za fiksata — za obłąkanego! A ja, byłem tylko więcej, niżeli oni, posłusznym sercu memu, lepiej i wyraźniej słyszałem głos jego, i szedłem za nim!
Cierpiałem wiele. Zdawało mnie się, że po raz drugi odłączam się od ziemi rodzinnej, a przynajmniej od czegoś co mnie tęsknotę po niej w obczyźnie zastępywało!
Tak upłynęło trzy tygodnie, a ból mój zbliżał się do przesilenia. Przyzwyczajony do zawodów, uznałem nieszczęście moje za bardzo naturalne i poddałem się z rezygnacyą oryentalisty, który przed sobą widzi fatum niezłomne. Inaczej być nie mogło, bo i cierpienie i nieszczęście ma swoją logikę.
Niech mówią co chcą poeci i powieściopisarze, którzy uczuciom bezwzględnie wieczność i nieśmiertelność przypisują, ja jednak mówię wam szczerze, że takowe, zawisły wiele od wpływów, które je zasilają, lub zupełnie niszczą.
Każda wyższa potęga ducha objawia się w świecie zmysłowym przez pewne „medium“, zmysłom podpadające, które ją przez nie istocie ducha udziela. Obcowanie zatem duchów zawisło zawsze od jakiegoś czynnika na pół zmysłowego, a bezwzględne tychże porozumienie i wzajemność bez pomocy takich czynników obejść się nie może.
Najsilniejszą w tym względzie negacyą jest czas i przestrzeń. Wszystkie prawie narody wyrobiły sobie przysłowia i pewniki, które moje zdanie potwierdzają.
Nie dziwcie się więc, jeżeli po gorącym kolorycie mego malowidła, nastąpi przygaszony, umiarkowany. Wszak każdy pożar ugasić się musi, a chociaż długo jeszcze świeci zarzewie, los jednak jego ostateczny jest — popiół!
Powtarzam, że oddaję wam obraz serca z całą prawdą: więc darujcie mnie, jeśli dla waszego oklasku nie zostałem samobójcą!
O nie! ja żyłem tak jak i przed tą nocą, a nacóż miałem siebie zabijać, jeśli każdy atom we mnie był atomem śmierci dawno odbytej?...
Żyłem, chodziłem a nawet się śmiałem.
W końcu, tak się przyzwyczaiłem do dwoistości życia, że mogłem się w jednej i tej samej chwili śmiać dla ludzi i dowcipować, a w sercu płakać i marzyć. Zdawało się mnie, że dwie istoty mieszkają we mnie, z których jedna była dla świata tajemnicą!
Nagle nowa myśl przyszła mnie do głowy. Wstydziłem się dotychczasowych moich usiłowań odszukania jej. Przypadkiem odbiły się w mojej pamięci dwa wiersze niemieckiego poety:

«Wer mich tinden, heben will —
Suche einsam, bang und still!»...

A ja przez trzy tygodnie szukałem ją w tęczowych kolorach, w natłoku ludzi zwykłych, obojętnych, śród których ona żyć nie mogła. Wyrządziłem jej wielką niesłuszność, i postanowiłem poprawę. Począłem zwiedzać miejsca od ludne i samotne, zkąd ptastwo uciekało, gdzie wegetacya rażąca zielonością okazywała swój stan chorobliwy.

O jakże miło było dla mnie być królem tej puszczy, puścić wodze wyobraźni, i łudzić się jej obrazami. Żaden głos ludzki, żadna postać żyjąca nie przerywała myśli ułudy.
W nieszczęściu zbliża się człowiek do natury, i chętnie udziela ucha wymownemu jej milczeniu. Przypominam sobie, że nieszczęśliwy i biedny „Jean Jacques“ strapiony i prześladowany, uszedł w góry szwajcarskie i w badaniu przyrody szukał dla serca ukojenia. Uczułem pociąg do studyów botanicznych. Czem więcej oddalałem się od ludzi, tem więcej przemawiała do mnie tajemnicza przyroda, tem jaśniej i wyraźniej widziałem jej życie, słyszałem jej tętno. Przechadzka i świeże powietrze działały przytem uspokająco na moje rozdrażnione nerwy, a z każdym dniem tego zatrudnienia przybywało mnie spokoju i ukojenia.
Nie znalazłem jej wprawdzie na samotnych wycieczkach moich, ale znalazłem za to środek, który mą ranę powoli zagajał.
W usposobieniu mojem poznałem jeszcze tę dziwaczność, że to, co mnie najmocniej dolegało, starałem się w obec innych zaprzeczyć i sponiewierać śmiechem i szyderstwem, a tym sposobem przyzwyczaiłem się znowu do tej dwoistości życia, że słowami szydziłem z tego, w co fanatycznie wierzyłem duszą i sercem.
Z takim to uśmiechem na twarzy, a cierniem w sercu z książką Oken pod pachą, wychodziłem przez wązką furtkę twierdzy, na otwartą przestrzeń. Wilgotne podziemne sklepienie, schody idące w zygzak, ciemne i mokre, odstraszały mieszkańców od tej komunikacyi z okolicą. Mijając liczne podziemne chodniki, szańce, i blokhauzy, uderzył mnie ciężki wyziew ołowiu i zapach siarki. Byłem niedaleko pracowni artyleryi. Wkrótce błysnęły stosy ciężkich kul, granatów. Przyszedł mnie na myśl Cobden i Wschód.
W tem usłyszałem zwrotkę pieśni z znanego mnie melodramatu, w języku polskim, lubo źle akcentowanym. Po chwili powtórzył śpiewający:

Już i wzrok się mój zaciemia,
Nędza mnie do grobu zgina —
Gdzież ojczysta moja ziemia?
Gdzież kochanka? gdzież rodzina?...

Wyleciałem szybko na okop, i ujrzałem — porucznika rossyjskiego, który z pomocą kilku artylerzystów szykował świeżo ulane kule w stosy piramidalne.
— Jeźli się nie mylę — zagadnąłem go, pan jesteś z nad Wisły?
— Bynajmniej — odrzekł zimno porucznik, jestem z głębokiej Rossyi.
— Ale język, którym pan mówisz...
— Nauczyłem się go.
— Pieśń, którą pan nuciłeś...
— Nauczyła mię kochanka, którą poznałem w Warszawie.
— Więc Rossyanie, daruj mi pan, poznawają swoje kochanki? Przywodzi mi to na myśl naukę Platona, jakoby duchy kochających, już w sferycznych przestworach miały z sobą uczciwą znajomość!...
— Gdybym nie widział w panu profesora fizyki lub historyi naturalnej — odparł oficer, wskazując na tablice Okena — myślałbym, że jesteś słownikarzem.
— Ani jednym, ani drugim, mój panie!
— Mogę się zapytać, z kim mam honor mówienia, bo kto ja jestem, to widzisz.
— Jesteś pan łaskaw — zostawiasz mi wybór odpowiedzieć lub milczeć... Przejeżdżam tędy w interesach familijnych... Kilka dni lub tygodni pobytu w tych mało zajmujących murach, uczyniły ze mnie botanika; lecz jeźli to dłużej potrwa, zostanę trapistą. Jest coś w tej atmosferze...
— Mówisz jak zakochany! dalibóg!
— Może być; wszak wiesz, że Polacy są nader skłonni do romantyczności; tą razą jednak omyliłeś się — dodałem z śmiechem.
— A więc zgoda między nami! Lubię pana ziomków, a właśnie przychodzisz mi, jakby zawołany. Mam jedną ciężkość na sercu, czy raczej lekkość w usposobieniu, który to epizod w towarzystwie odbyć możemy.
Ot, naprzykład, masz jakieś interesa partykularne. Moje interesa widzisz. Ale obok tych wszystkich naszych interesów partykularnych, mamy interesa ogólno-ludzkie; a jeźli pierwsze nie wypędzą cię tak prędko z tego magazynu kul i granatów, to się lepiej poznamy. Bo mówiąc prawdę, kto wie, czyli ta kula, która się tam z góry stoczyła, za kilka tygodni nie przetoczy się po mnie!...
— Dziękuję za zaufanie...
— Cóż mówisz o zaufaniu? Może rozumiesz pod temi interesami ogólnie-ludzkiemi jakąś ideę nowej, skrzywionej cywilizacyi zachodu, której wy wszyscy tu hołdujecie? Bynajmniej, my nie wierzymy w takie mrzonki...
— Ale poruczniku nie zrozumiałeś mnie!
— Oh! mowy twoich ziomków są tak stereotypowe! Zawsze jakaś arriere pensée że wcale nie potrzeba końca wysłuchać.
— Ależ bo...
— Interesa ogólnie-ludzkie, obejmujące całą ludzkość, z końca do końca, jest to: lube dziewczę z czarnemi oczami, butelka wyśmienitego wina, czasami mała awanturka i basta!
— Poruczniku, cieszy mnie twoja spowiedź polityczna; tymczasem język, którym mówisz, będzie dla mnie dostatecznym powodem, służenia ci w interesach uniwersalno-ludzkich.
— Dziękuję, dziękuję ci, wypal cygaro, a ja tymczasem uszykuję te bomby i granaty, bo dzisiejszy pociąg je zabierze. Później zaprowadzę cię na wisznie do lubej, pięknej dziewczynki. Takich oczu, takich ust nie widziałeś w życiu! Czy mówisz po niemiecku?
— Mówię.
— Więc dobrze, będziesz tłumaczem moim. O co za luba!
— Widzę, żeś prawdziwy Rossyanin. Pierwsza, lepsza owocarka wprawia was w zachwyt.
— O dla was do zachwytu potrzeba, aby dziewczyna gadała z kiepska francusku, aby pletła coś o Balzaku, o George Sand i t.p. aby nielitościwie rozdzierała uszy rozstrojonym klawikortem, a przy każdym komplimencie uczyniłą dyg zgrabny!...
— Wszystkiego tego pojedyńczo nie wymaga się, mój panie, ale przyznasz mi, że się wymaga wykształcenia pewnego, bez którego najpiękniejsza kobieta nie jest niczem innem, jak pięknem cackiem. Można się na nią patrzeć, a nawet podziwiać, ale do serca nie przemówi.
— Ponieważ wdałeś się już w tak profesorski wykład a zdajesz mi się być człowiekiem myślącym, więc ci w krótkości coś opowiem: Stałem pięć lat w Warszawie, to jest pięć lat epoletowych. Znasz niezawodnie, co to dla kobiety mundur i epolety, jeźli do tego ten, co je nosi, jest chłopczyk przystojny. Nie ma fortecy dla takiego nieprzyjaciela. Kochałem i byłem kochany od ukształconych, i nieukształconych, salonów i ulicy; a sumując przy odjeździe ich liczbę, nieprzesadzę, jeźli ci powiem, że sięgała liczby świętych dziewic egipskich! Miłość moja i uczucie był to posterunek wojskowy, który oczywiście w sposób najakuratniejszy, zmieniać się musiał. Byłato nasza służba drugiego rzędu. Tu fatalna, jak mówisz, atmosfera inaczej jakoś nam okazuje przedmioty. Przed tygodniem kupowałem od wiejskiej dziewczyny wisznie; mówię ci, słowo honoru, że mnie oczarowała. A przecież nie jest ładną. Żółta, niby zwiędła, a jednak jest coś w tem ciele, co przyciąga, co zachwyca. Wielka szkoda, że z nią mówić nie mogę, bo dotąd mnie się boi.
— Ach, tyle romantyki obok tych stosów piramidalnych na prawdę nie spodziewałem się znaleść!
— Żartuj sobie z północnego barbarzyńcy, jak nas zachód nazywa, a ja ci mówię, że barbarzyńcy mają serca, które są dostępne wrażeniom tam, gdzie wy nic nie widzicie; bo nie widzicie szychu i blichtru, nie widzicie jedwabiu i zbrukanej fantazyi.
— Zastanów się poruczniku, wszak nie masz przed sobą wroga — przerwałem mu z serdecznym śmiechem, bo postawa mówiącego rozśmieszyła mnie tragicznością swoją bez potrzebnych ku temu akcesoryj.
Rossyanin również to uczuł, a przechodząc z maestoso do allegretto zawołał:
— Śmiej się, póki jej sam nie obaczysz!
— Cóż to za dziewczyna?
— Dziewczyna?...

Jak z puchu wywiana cała,
Usta to morskie korale,
A pierś jej drżała — tak drżała,
Jak jeziora senne fale!...

— Jesteś poetą!
— Myślałem niegdyś, że nim jestem...
Wtem najwyższa warstwa granatów stoczyła się z łoskotem na dół. Rossyanin błysnął gniewnie okiem.
— Zły to znak — wyrzekł, już po raz dziesiąty!
— Przypadek, nierówność ziemi...
— O nie, nie! Albo wkrótce odejdę do Węgier, a tam... Albo moja afera z dziewczynką o czarnych oczach źle się zakończy. Pójdź, pójdź; przyspieszmy tę ostatnią katastrofę, a gdy dzisiaj dostanę całuska, to będę wiedział że za kilka dni mam zginąć! l’un au l’autre!
Inną razą rozśmiałbym się z opowiadania porucznika, a sprawa jego zakończyłaby się butelką wina; lecz usposobienie moje, z jakiem się na świat zapatrywałem, było przyczyną, że ten prosty wypadek rozbudził moją ciekawość.
Powziąłem wprawdzie jakieś dziwaczne uprzedzenie o żółtej i zwiędłej dziewczynie, szedłem jednak z pewną apatyą, aby ujrzeć scenę, która w stosunku do mego zdarzenia mogła być istną parodyą. Nawet gniewało mię to, a pozbywając się myśli nie miłych, puściłem wodze mojej wyobraźni.
Przebywszy tak zwaną galerie majeure zeszliśmy do pierwszej fosy, i szliśmy w kierunku do tej ciemnej podziemnej furty, przez którą zwykłem był wychodzić.
— Widzisz tę dziewczynę? Otóż ona! — przerwał milczenie porucznik.
Ja już wówczas myślałem Bóg wie o czem, tylko nie o dziewczynie. Jakiś niesmak opanował mię, żałowałem w duszy, żem zabrał tak nieużyteczną dla mnie znajomość. Szedłem prawie z oporem, bo tego wymagała grzeczność i przyzwoitość. Nigdy więc romantyczność nie miała zjadliwszego i zimniejszego krytyka, jak naówczas we mnie.
— Nie widzisz dziewczyny? — powtórzył porucznik.
— Widzę, widzę — odparłem, patrząc w ziemię.
— Patrz jak tęczowe skrzydło amorka, otacza ją obłok majowy!
To już przechodziło wszelkie reguły romantyki: musiałem spojrzeć.
Na wyskoku pierwszego muru fortecy, który przypierał do dziedzińca nowej, olbrzymiej kasarni, ujrzałem w oddaleniu postać kobiecą, której ruchy rysowały się na jasnem tle letniego nieba. Spojrzałem z uprzedzeniem, z ironią; lecz perspektywa, jakaś dziwna zieloność trawy, i przejrzystość lekkiej, różowej mgły na tle nieba, nadały tej postaci dziwne, magiczne światło. Po długim czasie uczułem teraz mocniejsze serca uderzenie, i zdało mi się że promień życia wypłynął z omdlałej duszy mojej. Ale byłoto tylko krótkie, optyczne złudzenie. Kilka kroków dalej, a urok rozchwiał się. Ujrzałem zwykły koszyk z wiszniami i zwykłą wiejską dziewczynę.
— Cóż ty na to? — zapytał się porucznik, gdyśmy już byli blisko.
— Widzę dziewczynę — rzekłem obojętnie, która sprzedaje wisznie.
— I nic więcej?
— Widzę dwóch żołnierzy, którzy kupują...
— Co mi po nich... do st.. ale na dziewczynę się popatrz!

O gdybym ja był pasterzem,
Najpiękniejszy kwiatek z łąki,
Niósłbym jej w dziennej ofierze,
Śpiewałbym jak te skowronki...

— Kiepskie rymy, poruczniku! — zawołałem ze śmiechem przy tej komiczno-tkliwej roli mego towarzysza, a wchodząc w jego usposobienie, zacząłem:

Gdy Luna w Febowej krainie,
Zaświeci srebnym wieczorem,
Daphna cię czeka w dolinie,
Pod umówionym jaworem!

— Brawo — krzyknął porucznik, widzę, i z ciebie romantyk nielada. Tylko daj sobie powiedzieć, że tchniesz klasycyzmem.
— Właśnie ten zarzut trafia ciebie, mój poruczniku: bo któż z dzisiejszej szkoły wyprowadza pasterkę idyliczną jako bohaterkę serca?
Lecz Rossyanin niedosłuchał słów moich. Pospieszył ku dziewczynie, która ku nam zwróciła swe duże, czarne oczy, mając nas za istnych waryatów. Zadziwienie jej doszło do najwyższego stopnia, gdy, jakby dla podniesienia romantyczności, dobyłem ołówka i papieru i zacząłem tę scenę karykować. Porucznik z atrybutem pasterza pasie trzodę bomb i granatów, a umizga się idylicznie do markietanki. Dla odrysowania tej ostatniej przystąpiłem bliżej.
Tymczasem zmieniła się scena.
Dziewczyna, patrząc wkoło siebie wzrokiem zadziwienia, zasłoniła nagle twarz ręką, a dwa duże strumienie łez spłynęły po jej licach. W dziwnem współczuciu dla biednej podarłem rysunek i przyskoczyłem ku niej, sądząc, że porucznik był tego powodem.
— Poruczniku — zawołałem z oburzeniem, zapewnie dopełniasz liczby świętych dziewic egipskich, abyś mógł umieścić w raporcie wyprawy...
— Przyjacielu — odrzekł dumnie Rossyanin, nie wiem kto jesteś, lecz pomnij, że noszę szablę i szlify.
— To cię bynajmniej nieupoważnia, ubliżać biednej dziewczynie, która dla lichego zarobku musi przyjmować twoje grubiaństwo.
Artylerzysta spłonił się od gniewu.
Tymczasem pojęła dziewczyna, o co tu chodzi. Szybko otarła oczy, stanęła między nami w błagającej postawie i rzekła z niemiecka:
— Panowie, jestem prostą, wiejską dziewczyną i nierozumiem co między sobą mówicie; ale domyślam się, że może jestem przyczyną waszego poróżnienia się.
— Któź ci co złego uczynił, żeś płakała? — zapytałem się.
Rossyanin stał nieruchomy, wlepiwszy w dziewczynę iskrzące oczy.
— O, nikt! nikt — odpowiedziała dziewczyna, ja płakałam, bo mi się na płacz zebrało: Jestem nieszczęśliwą...
Podałem rękę porucznikowi, prosząc go o przebaczenie za moję źle zaaplikowaną rycerskość. Nie żądając wyjaśnienia, ścisnął mię za rękę. Widziałem, że uczucie dziewczyny demonicznie na niego działało. Odgadł, czego nie rozumiał.
Uderzyło i mnie coś w tej dziewczynie. Głos jej osobliwie, który w skutek nieśmiałości i zmieszania się jej, zdawał się być nienaturalny, uczynił na mnie dziwne wrażenie.
Wydarza się często w życiu naszem, że jakiś głos, kilka słów wymówionych, rozbudzą w naszej pamięci dziwne zamglone obrazy, których odczytać nie zdołamy. Po długim niepokoju okaże się, że ten głos podobny był do głosu najlepiej znanej i najbliższej nam osoby, podczas gdyśmy powodów tego wrażenia szukali w najodleglejszych wspomnieniach.
Takie było moje wrażenie. Zdawało mi się, że ten głos znam dobrze, że jest podobny do głosu jakiegoś przyjaciela, bo przyjemnie o moje serce uderzył. Lecz go odgadnąć nie mogłem. Z resztą, stosownie do raz powziętej roli w obec porucznika, zamknąłem moje domysły i postanowiłem być zimnym spektatorem, chociaż to mi coraz trudniej przychodziło.
— Dla czegóż jesteś nieszczęśliwą? — zapytałem się płaczącej, wpatrując się bliżej w jej twarz.
I dziwnie; czem dłużej się na nią patrzałem, tem większy spostrzegałem kontrast między jej ułożeniem a stanem, do którego należała. Włosy jej były ciemne, a lubo niedbale zwyczajem krajowym utrefione, można było się jednak domniemywać, że niegdyś staranniej były pielęgnowane. Żółto-blade lica odbijały wprawdzie źle, od czerwonych kwiatów, zatkniętych we włosy, ale same dla siebie, miały wyraz wyższej, duchowej natury. Pod przejrzystą ich obsłoną można było spostrzedz przeloty migających uczuć i myśli, które w tej chwili rodziły się w jej duszy i sercu. W oku jej dużem, czarnem, było coś demonicznego, a przechody jego blasku okazywały, że wyższe namiętności nie były mu wcale obcemi. Suknia jej była zwykła, krajowa; ręce chroniły od upału słońca niezgrabne, bawełniane rękawiczki.
Dwiewczyna nie odpowiedziała mi na moje zapytanie, tylko zbliżyła się do koszyka.
— I cóż — zagadnąłem znowu, nie odpowiesz mi? Sądząc po twojej twarzy zdaje mi się, że niezawsze sprzedajesz owoce?
Tutaj spojrzał na mnie porucznik, niemy świadek tej sceny. Z twarzy jego promieniejącej odgadłem znaczenie jego spojrzeń. Byłto tryumf romantyki jego nademną.
— Mylisz się w twoich domysłach, kochany poruczniku — odrzekłem z udaną obojętnością, chociaż mimowoli głos mój był drżący, nic nie widzę nadzwyczajnego. Prosta to igraszka natury, że tej wieśniaczce dała tkliwsze może serce i bielszą cerę, choć ona bynajmniej tych mniemanych skarbów nie uznaje. Nic nie jest złudniejszego jak piękność przypadkowa. Bo tu z pozorów można domniemywać się skarbów tam, gdzie ich wcale nie ma.
Pomimo tej przemowy do mego towarzysza, nie uszło mojej uwagi zmieszanie się dziewczyny na moje zapytanie. Zbladła, i zaczęła poprawiać wiązanki w koszyku.
Rzecz zaczęła mię coraz więcej interesować.
Powtórzyłem zapytanie.
— Masz pan słuszność — odrzekła nareszcie, niezawsze sprzedawałam owoce.
— A cóż cię teraz przymusza do tego? Czy jesteś biedną?
— O jestem biedną, nieszczęśliwą!
— Czyś przedtem biedną nie była? Nie musiałaś pracować?
— Nie, byłam u mego krewnego
— A gdzież on jest teraz?
Dziewczyna podniosła czarne oczy i spojrzała na mnie tak dziwnie, tak śmiało, żem się zadziwił nad kontrastem, jaki był w jej wejrzeniu, a skromnem i naiwnem zachowaniu się.
— Mój stryj — rzekła, niespuszczając ze mnie oczu, mój krewny... umarł.
Ostatnie wymówiła cicho i z takiem drżeniem, żem się wahał uczynić jej więcej zapytań.
Porucznik pytał mię się o treść naszej rozmowy. Wnioskując, że dziewczyna może rozumieć jakie narzecza słowiańskie, mówiłem po francusku.
Rossyanin zbliżył się do koszyka, wziął wiązankę wiszni i położył rubla. Poszedłem za jego przykładem.
Dziewczyna niezważając na to, przysłuchiwała się ciekawie naszej rozmowie, i lekkim, melancholicznym uśmiechem brała udział w scenie, której niepojmowała.
Z trwogą poglądała na artylerzystę rossyjskiego, który panegirycznym stylem unosił się nad dziewczyną z ludu, przypominającą mu dramat francuski; ja zaś, który stosownie do raz przyjętej roli, wcale nie tak korzystnie o niej mówiłem, dostałem od niej kilka spojrzeń ukośnych, a na wet złośliwych. Nie wiem, czym się łudził odblaskiem światła, które poranne słońce, przez lekką rożową mgłę na jej twarz rzucało, zdawało mi się jednak, że wyraz jej lic wtórzył zawsze naszej rozmowie, którą prowadziliśmy między sobą językiem francuskim. W końcu tak mi to wpadło w oczy, że chcąc sobie to dziwo wytłumaczyć, przypuściłem z jej strony nadzwyczajną siłę przeczucia, którem nieraz kobieta tak łatwo coś odgadnąć może.
Lecz w tej chwili spostrzegła leżące w koszyku pieniądze.
— Ja nie mam wydać panom, — wyrzekła, sięgając do kieszeni.
— Zatrzymaj dla siebie ten mały datek — odpowiedziałem, wszak nie masz stryja, a jesteś biedna!
Dziewczyna nie okazała najmniejszej radości z otrzymanej jałmużny; przeciwnie, na gruby, srebrny pieniądz porucznika spojrzała z wahaniem się; mój zaś papier podjęła bez namysłu.
Po chwili biorąc rubel, rzekła z pewnym rodzajem bolesnego natchnienia:
— Przyjmuję ten datek od panów, lubo nie wiem, z jakich rąk on pochodzi i jaki jest jego cel i powód. Lecz jałmużna, dana nieszczęśliwym, jest zawsze Bogu przyjemna i święta. Użyję jej na cel święty i pobożny. Ten srebrny pieniądz rozdam ubogim, nieszczęśliwszym odemnie, a ten papier dam na mszą świętą do Najśw. Panny Maryi Loretańskiej, aby mi mojego stryja powróciła.
Tu zalała się łzami. Nie wiedziałem, co o tem myślić.
— Wszak twój stryj umarł, a któż ci go odda? — zapytałem.
— Tak, umarł — odrzekła szybko, kryjąc pomieszanie, ale w kościele słyszałam, że ludzie umierają dwojako, docześnie i wiecznie, przez grzech i śmierć. Przez grzech umieramy jeszcze za życia... nie prawdaż?
— Masz słuszność — rzekłem zdziwiony tem zdaniem dziewczyny.
— Co ona mówi? — zapytał się porucznik.
Powiedziałem mu krótko.
— C’est une folle bigotte — wyrzekł z gniewem — allons!
Dziewczyna spojrzała za nami szydersko.
— Zdaje mi się — rzekłem zwracając się do porucznika, że ona jest mędrszą od nas obu. Tą razą chciałem grać przy tobie rolę Sancho-Panzy, a mimowoli zostałem razem z tobą Don Kiszotem! Gdybyśmy to komu na ulicy miejskiej opowiedzieli, myślałby, żeśmy waryaci.
— Przyznam ci się szczerze, że podobne awantury brałem dotąd lekkomyślnie, lecz ta ostatnia dziwne na mnie czyni wrażenie. Już kilka razy chciałem sobie z głowy wybić, lecz zawsze ciągnie mnie coś do tego przeklętego ravelinu. A gdy odchodzę, robi mi się smutno. Widziałeś sam, że z gniewem odszedłem, lecz zaledwo kilka kroków od niej się oddaliłem, przychodzi mi chęć do niej powrócić.
— Ponieważ cię widzę w usposobieniu, że możesz cierpliwie i z pobłażaniem słuchać opowieści dziwacznej, której tajemnica dotąd w głębi mej duszy spoczywa, więc ci wyznam, żem niedawno padł ofiarą podobnego wrażenia.
Tu opowiedziałem mu pokrótce zdarzenie owej nocy, opuszczając jednak szczegóły bliższe.
— A teraz mi powiedz — rzekł z braterskę poufałością porucznik, gdym skończył opowiadanie, dla czego śmiałeś się ze mnie, gdym ci o mojem wspomniał?
— I śmiać się będę — odrzekłem zdziwionemu.
— Nie rozumiem cię. Opowiadasz mi podobne zdarzenie, co cię mocno zajmuje, a z mej przygody chcesz przedrwiwać.
— Jeźlim ci opowiedział moją przygodę, uczyniłem to w myśli, aby ci okazać, że twoja w obec mojej, jest słabą karykaturą. Mnie zajęła kobieta, z wyższem wykształconem uczuciem. Każde słowo nosiło cechę jej duchowej potęgi. Ciebie zaś zajął jakiś przypadkowy ład w rysach i niejaka zgrabność w ułożeniu. A dziwna jest, aby w niej zajęło cię to, co nazywamy wyższością duchów, a czego bynajmniej w niej widzieć nie możesz.
— Jesteś filozofem niemieckim: więcej zajmuje cię przyczyna niżeli skutek, który jest użyciem. Dosyć, że mię zajęła; czy muszę koniecznie szukać tej potęgi, co igłę magnetyczną przyciąga do północy? Wszak i ty nie widziałeś tej nieznajomej, a mówiłeś jej, że jest młodą i piękną, a przynajmniej powabną?
Takiej przemowy nie spodziewałem się usłyszeć z ust żołnierza. Oddałem mu w duchu wszelką słuszność, tem więcej, że moja rola stawała się mi coraz nieznośniejszą. W końcu, jak krnąbny uczeń, nie chcąc się przyznać do błędu, urwałem rozmowę i pożegnałem Rossyanina, który z szczerem: „do widzenia się“ rękę mi uścisnął.
Odszedłem niepomny, że w najbliższej mojej przyszłości gotowały się dla mnie nowe epizody, które lubo pośrednio, przyczyniły się jednak do rozwiązania tej zawiłej i ciemnej szarady.
W kilka dni po widzeniu się z Rosyaninem, wstałem rano z bólem głowy, jakiego dotąd nie zaznałem. Lekarz kazał mi położyć się do łóżka. Leżałem dzień jeden, drugi — a co się w trzecim dniu zemną działo, o tem nic nie pamiętam. Wiem tylko to, że począłem żyć jakiemsiś życiem nowem, dotąd niepojętem. Byłem nad miarę szczęśliwy. Wszystkie moje życzenia, myśli i żądze zostały w tej samej chwili zaspokojone, w której się zrodziły.
Byłem na mojej ziemi rodzinnej, śród grona szczęśliwej rodziny, przyjaciół i znajomych. Witałem wszystkich, ściskałem, całowałem. Radowałem się z nimi, i mną się nawzajem radowano. Różne znane i nieznane postacie przedemną, a każda z nich podawała rękę wygnańcowi, aby go w jego zagrodzie uścisnąć. O jakże miłe jest to uczucie! Jak biedny jest ten, który w życiu swem nieznał uczucia tego, które nas wiąże do stron rodzinnych, kto nie tęsknił za niemi, nie płakał!...
Płakałem z radości, jak niegdyś płakałem z tęsknoty, i zważono łzy tęsknoty mojej ze łzami radości, a ostatnie przeważyły pierwsze!
Odeszła ta fala uczucia, a łagodny wietrzyk poruszył nową strunę serca mego.
Z jasnem, jednak namiętnem okiem wychyliła się do mnie postać, jakby z mgły osłabionej pamięci, i podała mi dłoń, która drżała silną i namiętną pulzacyą. Zdawało mi się przy jej uścisku, że płynny, rozogniony kruszec płynie w jej żyłach, i pali wszystko, czego się dotknie. Ogień z jej żył przeszedł w moje, a chwytając za serce, roztopił je w płyn ulotny. Utonąłem wzrokiem wjej twarzy promienistej, a tętno jej serca było mojem.
Myślałem, że duch mój połączył się z duchem tej nadziemskiej istoty: lecz wglądnąwszy w siebie, spostrzegłem, że cichy i spokojny, stał na uboczy. Żądzom tej nowej istoty rzucił on serce moje, które się stopiło, jak lód od gorąca południa, bo rzucił je na pastwę ogniów! On stał cichy i spokojny, i czekał końca szałów, aby wyszłe z obłędu serce otchnąć napowrót życiem zgody i pojednania. Był on pewny, że prędzej czy później, odbiegły jego towarzysz do niego powróci. Uczucie to było szlachetne, ale ziemskie.
Jak mgła letnia rozwiały się widma i zdawało mi się że byłem na niezmiernej pustyni, samotny. Nie widziałem żadnej żyjącej istoty na około siebie, tylko szare, rozpalone piaski. Miałem wielkie pragnienie. Zażądałem w duchu napoju. Zamiast ochładzającego zdroju wody krynicznej, usłyszałem miły, melancholijny śpiew w powietrzu, który płynąc wdzięcznie jak cichy strumyk, ugaszał z wolna moje pragnienie.
Usłyszałem lekki szmer skrzydeł anioła, a jasna i przejrzysta postać stanęła przedemną. Położyła dłoń na spalone czoło moje, a chłód przyjemny wniknął we mnie. Zdawało mi się, że wśród tej szarej pustyni utworzyła się w koło nas dwojga śliczna róża, pod której cieniem przychodziłem zwolna do zdrowia. Przybyła do mnie istota, patrzała na mnie z rozczuleniem, lecz uczucie to było uczuciem anioła, jakie ma widząc cierpiących na ziemi. Oko miała ciemne, przejrzyste jak noc letnia, za której obsłoną błyszczą światła, zapalone ręką wszechmocy!...
Dziwny spokój wstąpił w moje serce i było mi dobrze. Żadna ziemska namiętność nie zamąciła szklącego jego zwierciadła, w którem odbiły się lica mego anioła. Pieściłem się tym obrazem, jak wietrzyk zorzą poranną, a gdym oczy od niego odwrócił, nachodzi! mnie smutek i niespokój, a na pięknem źwierciedle uczuć moich poczęły się piętrzyć fale. Widziałem, że duch mój pobratał się z jej duchem, a serce upojone roskoszą milczało, bo żadna ziemska namiętność nie poruszała niem.
W tem jakiś luby zmrok spuścił się na nas, i otoczył nas swoją wonną szatą; a gdym oczy napowrót otworzył, rozpierzchły się widma, a dziwna, nieodgadniona rzeczywistość stanęła przedemną.
Była noc. Widok oświeconej lampą izby, przeraził mnie. Na kilku-łokciowej przestrzeni mieściło się kilka łóżek, a z każdego z nich słyszałem oddech ciężki i jęczenia. Z całego urządzenia poznałem, że jestem w szpitalu. Podniosłem głowę o ile mogłem, i przeczytałem na czarnej nad mojem łóżkiem zawieszonej tablicy, że jestem słaby na febrę nerwową. Wysilenie zmęczyło mnie, popadłem w niemoc, czy w sen głęboki.
Tą razą były sny moje straszne, dziwne. Unosiłem się po nad cmentarz, i widziałem grób mój, rzucony obcemu, w obcej ziemi i obcą ręką, który był więcej podobny do mrowiska, niżeli do przybytku zwłok chrześciańskich. Żadna dłoń przyjazna nie rzuciła mu ziarna na kwiatek wiosenny, nie posadziła latorośli na drzewo przyszłych nadziei.Zapomniany, powoli równał się z ziemią, a za chwil kilka nie utknął już na nim przechodzień obcy... Smutek i rozpacz ogarnęły mię... „Umierać, umierać!“ — zawołałem z całej piersi w nadziei że Bóg miłosierny ostatniej mej prośby wysłucha.
Lecz tak się nie stało.
— „Ty żyć musisz,“ zawołał w tej chwili dźwięczny głos anioła, którego lekki szum skrzydeł słyszałem, a gdy posłuszny temu rozkazowi, wracając do życia, oczy otworzyłem, ujrzałem się w izbie szpitalnej. Zdawało mi się tylko, żem zasłyszał lekki szelest sukni jedwabnej, który oddalając się co raz więcej, wreszcie ustał.
Wziąłem to za złudzenie, lub dokończenie snu.
Dwóch lekarzy otaczało mnie, a jeden z nich trzymał mnie za rękę.
— Dzień dobry panu — zawołał z łagodnym uśmiechem jeden — przez siedm dni byłeś pan dla nas niegrzecznym, i nie chciałeś nam nic odpowiadać. W końcu zamierzałeś pan opuścić nasze ziemskie towarzystwo w sposób angielski, bez pożegnania się, ale na to gospodarz ziemi zezwolić nie chciał. Zwyczaje zamorskie nie zawsze są dobre, a osobliwie tam, gdzie nas wiąże tak piękne i wzniosłe przywiązanie rodzinne.
Ta przemowa na pół rzewna, na pól wesoła, złagodziła we mnie nieprzyjemny widok izby szpitalnej, i natchnęła mnie zaufaniem do człowieka, który nad życiem mojem czuwał.
Lecz jeden rzut oka, na stojący przy mnie stoliczek, przekonał mnie, że oprócz płatnego nadzorcy, ktoś z własnej woli czuwa nad chorym. Stolik bowiem zastawiony był przyborem do picia i jedzenia, który nie należał wcale do szpitalnego inwentarza. Srebrny kubek z przecudną rzeźbą mieścił w sobie jakiś płyn przezroczysty, który mi lekarz właśnie do ust podawał.
Spojrzałem na lekarza z zadziwieniem. On mnie zrozumiał
— Zapewne uderzy pana ten porządek szpitalny, w czem my się wcale nie kochamy. Lecz obcym chęciom nie stajemy na przeszkodzie. Jedna z dam tutejszych jako dama miłosierdzia, zajmuje się słabością pana
— Ona tu była w tej chwili... słyszałem...
Lekarz położył palec na usta, i nakazał milczenie. Widząc, że krew do głowy mi uderzyła, rozkazał służalcom odmienić wodę i lodem głowę obłożyć
— Pan musisz być spokojnym — odezwał się po chwili, i bynajmniej nie zajmować się swoją opiekunką. Z resztą mogę panu powiedzieć, że ta dama miłosierdzia jest stara i nad spodziewanie brzydką.
Z łagodnym i przyjaznym uśmiechem oddalił się.
Po wyjściu lekarza przekonałem się, że organizm instytucyi nie kieruje się zawsze duchem z góry. Albowiem zaledwo lekarz drzwi za sobą zamknął, przybliżył się do mnie posługacz, a mrużąc ciekawie oczyma, począł z miną tajemniczą:
— Ci panowie zawsze coś w tem widzą, aby chorego dręczyć. Zdaje się, że takie obejście należeć musi do ich gorzkiej medycyny, którą choremu zadają. Dla czegóż powiedzieć, że ta dama jest brzydka i stara, kiedy ona jest młoda i piękną jak anioł! O jaka dobra!... Jak ona pana kocha!...
Wymówiwszy to spostrzegł zapewne, że mi znowu krew do głowy uderzyła, bo odmienił kompresy. A sądząc że to, co mi następnie ma udzielić, jeszcze większe na mnie uczyni wrażenie, z najobojętniejszą w świecie miną wziął do ręki spory kawał lodu, jako podręczny reagens mojej niemocy i zaczął dalej:
— Mówię, że nie jest brzydką ale piękną i do tego widać, że mocno pana kocha
— O kimże mówisz? — zapytałem z wysileniem.
— Pan lepiej wiesz odemnie.
— Zaręczam ci, że nie wiem.
— Jeźli tak jest, to panu opowiem. — Ale przypomniałem sobie, że mi tego mówić nie wolno.
— Okrutny, czemu mnie dręczysz!
— Przebacz pan, już będę milczał.
— Ale ja chcę, żebyś mi wszystko powiedział!
— Ba, a co będzie, jeźli panu oczy wsłup staną a ja za moją gawędę w łańcuszki pójdę?
— Nie, przyrzekam ci, że tego nie uczynię, tylko mów prędzej.
Posługacz uwierzył memu przyrzeczeniu i mówił dalej, trzymając jednak zawsze na wypadek, bryłę lodu.
— Drugiego dnia słabości pańskiej przybyła do furty szpitalnej dama w towarzystwie starszej, i zażądała widzenia się z chorym bratem swoim. Wymieniła nazwisko pana, lecz prosiła oraz lekarza, aby ze względu na stan zdrowia chorego, nie drażnić go tem doniesieniem, że jego siostra do niego przyjechała. Mówiła, że pan ją wielce kochasz, a jeźli się dowiesz o jej przybyciu, możesz się na zbyt unieść uczuciem, co przy pańskiej słabości wiele szkodzi. Żądała więc tajemnicy aż do wyzdrowienia, mimo to starała się o wygody pańskie więcej niżeli siostra! Zdaje się mi — dodał wykrzywiając swoje i tak krzywe usta i odmieniając lód, zdaje mi się, że to siostra jakaś daleka...
Nie zważając na jego dowcipne spostrzeżenie zapytałem się go tylko, kiedy i ile razy mnie odwidziła, co porabiała, gdzie siedziała...
— Jużciż o siostrę tak roztrzepanie nikt się nie pyta, więc jeźli zechcesz pan być cierpliwym, a osobliwie strzedz się od ataków mózgowych, to pojedyńczo na te pytania poodpowiadam.
Tutaj z bezprzykładną nielogicznością rozpoczął posługacz swoje opowiadanie, którego formą więcej mnie rozdraźnił, niżeli zaspokoić zdołał.
Dowiedziałem się jednak z tego, że nieznajoma w szpitalu za moją siostrę uchodziła, i z nadzwyczajną troskliwością swoje incognito wszystkim nakazywała. Kilka razy na dzień żądała dokładnego raportu o stanie mego zdrowia, a w chwilach niebezpiecznych czuwała wraz z lekarzami przy mojem łóżku.
— Czy nie była ona dzisiaj rano tutaj? — zapytałem skwapliwie.
— Tak jest, była, pan właśnie mówiłeś wiele przez sen.
— Czy nie położyła ręki na moje czoło?
— Tak jest, trzymała rękę na czole, bo pan mówiłeś przez sen, że chcesz umierać.
— Jakim językiem mówiłem? — czy ona zrozumiała?
— Z polska mówiłeś pan. Ona nie zrozumiała, ale lekarz jest Szlązak i jej wytłumaczył. Mówiła przytem że język polski zapomniała, bo od dziecka chowała się we Francyi. Przyjazdem swoim chciała panu uczynić niespodziankę, ale żeś mocno słaby, więc prosiła o milczenie. Wszystko to nie kleiło się jakoś, ale lekarz wziął to za dobrą monetę. Nawet na jej żądanie, powiedział dwa słowa po polsku, które ona do pana wymówiła. Jeźlim dobrze zrozumiał, chciała ona, abyś pan tak prędko nieumarł. Poruszenie pana wystraszyło ją ztąd, i kto wie, czy kiedy przyjdzie. — Pan wiele tracisz na tem, ale i ja niemało!...
Te szczegóły, które aby was nie nudzić, ryczałtem kładę w usta posługacza zakładów, przyszły do mej wiadomości, drogą nader rozległej sokratesowej metody. Poznałem jednak z tego, że moje życie i choroba, ważyły się pod cudowną opieką władającej mną kobiety, i że w chwilach delirium wolą swoją i wpływem magnetycznym, przechyliła szalę na stronę życia.
Przejęty wdzięcznością zacząłem myślić i marzyć o niej.
Każda nerwowa słabość ma to do siebie, że przebywszy kryzys, przychodzi chory szybko do zdrowia. Co godzina czułem się zdrowszym, ale się z tego bynajmniej niecieszyłem. Z każdą bowiem chwilą odzyskanych sił moich traciłem cząstkę nadziei obaczenia jej. Mój posługacz który jak się okazało, bynajmniej na mojem wyzdrowieniu nic nie tracił, przynosił mi wprawdzie codziennie najdziwaczniejsze w świecie raporta o mojej siostrze, które mnie jednak więcej niecierpliwiły, niżeli uspakajały.
Czternaście dni minęło, nim pozwolono mi wyjść trochę na świeże powietrze. W tym przeciągu czasu nic się bliższego o niej nie dowiedziałem. Posługacz mój w końcu tak się w swoich raportach powtarzał, żem zaniechał więcej go się pytać. Incognito mojej siostry było wybornie i z talentem ułożone. Widziałem tylko, że ktoś czuwa nademną, że uwzględnia najmniejsze moje potrzeby, ale podającej mi to wszystko ręki nigdy nie ujrzałem. O pewnych godzinach podeszła kobieta ze sługą, oddawała memu posługaczowi przyniesione rzeczy, a nie wchodząc w żadną konwersacyę, oddalała się szybko, zasiągnąwszy dla siostry sprawozdania o mojem zdrowiu.
W trzecim dniu moich przechadzek po ogrodzie szpitalnym, ujrzałem na pobliskim wzgórku, który jednak był poza obrębem muru ogrodowego, dwie kobiety stojące, których twarze zwrócone były na ogród. Serce uderzyło mi mocniej, utkwiłem w nie oczy. Nie omyliłem się. Jedna z nich powionęła białą chustką ku mnie kilka razy, a zanim jej podobnym znakiem odpowiedzieć zdołałem, już obie zniknęły za wzgórzem. Ulicą, gęsto wysadzoną drzewem, usłyszałem turkot powozu.
Miałem noc bezsenną. Nazajutrz napisałem do niej kilka wierszy i oddałem memu posługaczowi. Treść listu była krótka i przyzwoita. Mówiłem w nim, że dłużej nie zniosę tego, abym odbierając dowody tak szlachetnej opieki, nie poznał mojej opiekunki. Ostateczny mój cel jest, widzieć ją i podziękować jej. Więcej wygnańcowi życzyć sobie nie wolno. Inaczej zagroziłem powrotem słabości.
Zaraz pod wieczór dostałem odpowiedź. Była ona niemal tej treści:
„Panie! Tylko ze względu na jego stan zdrowia odpowiadam mu. Mnie nudzić teraz nie możesz, a nawet tego sama sobie nie życzę. Są chwile w życiu, w których powinniśmy się modlić: „Nie wodź nas na pokuszenie.“ Któż jednak odgadnie istotę serca, kiedy ono błądzi, a kiedy dobrze czyni? Tylko przypadek jaki może nas zbliżyć, a chociaż przypadek jest dziełem nieprzewidzianem, lub zrządzeniem wyższem, mogą być atoli przypadki, ręką ludzką naumyślnie kierowane. Świat nasz wymaga formy, a za taką formę musi często służyć przypadek. Więc nie odtrącaj go, jeźli nadejdzie, jak dotąd go nigdy nie odtrąciłeś, a może się spełni, co sobie życzysz.“
„Gwiazda.“
Odczytawszy list, zamyśliłem się nad dziwacznym jego stylem, a jeszcze więcej nad znaczeniem miejsc niektórych. Był on zasobnym tematem do myśli i marzeń na cały czas pozostania mego w szpitalu, a gdym takowy za sobą postawił, poznałem niestety, żem skarbów jego stylistyki jeszcze nie wyczerpał, ani jego znaczenia nie odgadł.
W pierwszych chwilach trawiącej jakiej choroby, radzimy się lekarzy, zażywamy lekarstwa, jedziemy do kąpiel, a gdy to wszystko nie pomoże, każemy sobie otworzyć ranę, którąby mogła częściowo ujść niewyleczona choroba. Rana ta jest wówczas złem potrzebnem, a często staje się nawet dobrodziejstwem.
Taką ranę wyniosłem z mojej wielkiej choroby moralnej, odzyskawszy zdrowie fizyczne. A chociaż czułem ból dolegający, myślałem jednak że ten ból koi we mnie daleko większe cierpienia, jak piekąca i gryząca tynktura łagodzi ból zębów.
Z tą raną wmieszałem się znowu między żyjących. Stosownie do odebranego listu, wyrzekłem się chęci szukania jej, a natomiast czekałem niecierpliwie na przyobiecany „przypadek.“
Z Rossyaninem widywałem się wprawdzie, ale o naszych przygodach przestaliśmy mówić, bo jak dla mnie nocna gwiazda, tak dla niego owocarka, stała się niewidzialną. Powoli poczęliśmy się nawet wstydzić wzajemnie przed sobą z naszego zwierzenia się, które przy kolorach rzeczywistych, wydało nam się złudzeniem niepospolitem, lub wizyą histeryczną.
Po wyjściu mojem z szpitala upłynęło tym sposobem dwa tygodnie.
Jednego dnia, czytając dziennik w kawiarni, zbliżył się do mnie młody mężczyzna, którego znałem z widzenia jako Włocha. Przegrawszy partyę szachów, zabrał ze mną bliższą znajomość, i zaprowadził mnie na rewanż do siebie. Dowiedziałem się, że był synem pewnej wysoko urodzonej Włoszki, której kuzyn, hrabia * * * zajmując w swoim kraju jednę z wyższych posad rządowych, przez zbieg okoliczności i wypadków o zbrodnią stanu oskarżony oczekiwał na fortecy jako więzień wyroku kary.
Familijne stosunki z więźniem spowodowały hrabinę*** do wzięcia udziału w jego losie, i osłodzenia mu onegoż.
Pewnego dnia poszedłem do Włocha na rewanż.
Służący w liberyi otworzył mi drzwi.
Zapaliliśmy cygara i zasiedli do gry. Po kilku partyach wszedł służący, i dał znać, że hrabina prosi na herbatę.
Młody mój znajomy przedstawił mnie matce, która mię przyjęła serdecznie, jakby dawnego jakiego znajomego; a gdy mnie to nieco zdziwiło, rzekła głosem pełnym słodyczy:
— Przebacz pan, jeźli ubliżam formułkom świata, i odrazu przyjmuję pana jako przyjaciela domu. My kobiety ulegamy często potędze naszej wyobraźni, a w co się wmyślimy lub co często słyszymy, zdaje nam się, żeśmy to na własne oczy widziały. Mój syn tyle razy wspominał nam o panu, tyle nam opowiadał szczegółów z dziwnych kolei jego losów, że imię pana słyszałam jako imię dawnego znajomego.
— Szczęśliwym się sądzę — rzekłem, że pani, nieznajoma, raczyłaś myśleć o nieznanym ci wygnańcu, którego pamięć u tych, którzy go znali, może na zawsze przepadła.
— Los pana nie upoważnia cię bynajmniej, abyś mógł zadać fałsz wszelkim prawdom religii i społeczeństwa. Życie nasze różni się tylko formą zewnętrzną, a kto jej istotę zbada, ten wie, że pod tą obsłoną są wszędzie łzy i cierpienia!
— Pozostaw mi pani uczucie dumy, a nie upokarzaj mnie więcej. Każdy umysł ma chwile słabe i pani je podsłuchałaś; lecz będzie to dla mnie nauka, aby nigdy nie dać ucha zwątpieniu lub niecierpliwości. Kilka chwil towarzystwa pani wiele mnie naucza.
— Jeżeli panu miłe jest towarzystwo nieszczęśliwych, to chciej pan nas częściej odwiedzać.
— Pani jesteś zbyt łaskawą.
— Nie bądź pan zbyt grzecznym; nieszczęście zbliża nas do siebie. Przed kilkoma dniami byłam zapytaną w pewnem kole, do jakiego stronnictwa, wedle moich zasad należę. Należę — odpowiedziałam, zawsze bez względu na zasady, do stronnictwa nieszczęśliwych. Bo jakże nie należeć do tych, którym pokrewne same jesteśmy? I właśnie przyszedłeś pan w wilią ostatniego aktu naszej domowej tragedyi!...
Jutro rano usłyszy mój brat wyrok kary swojej!...
Otarła łzy z oczu; nie przerywałem jej bolu.
— Chcesz pan być świadkiem tego tak smutnego obrzędu, podjęła po chwili, to oczekujemy pana jutro rano.
Przyobiecałem.
Rozmowa dalsza, smutna jak step bez chmurki i zdroju, toczyła się późno w wieczór, przerywana częstem odejściem gospodyni. Z kilku rzuconych słów domyśliłem się, że ktoś w domu jest chorym.
Pożegnałem się.
Noc miałem prawie bezsenną, a dziwny jakiś niepokój ogarnął mnie. Sądziłem, że to było współczucie dla nieszczęśliwej rodziny.
Nazajutrz rano wybiegłem na ulicę. Machinalnie ubrałem się czarno, bo zdawało mi się, że mnie proszono na jakiś obrzęd pogrzebowy.
Ranek był smutny i przykry. Gruba, wilgotna mgła zaległa mury fortecy, słońca widać nie było. Na ulicy było pusto i głucho.
Pod wpływem najdziwaczniejszych, nieodgadnionych wrażeń udałem się do pomieszkania hrabiny.
Z daleka już postrzegłem przed jej domem jakiś ruch nadzwyczajny. Służący biegali w nieładzie tu i owdzie; ekwipaż hrabiny był w ciągłym ruchu, zwoził i wywoził różnych, nieznanych mnie ludzi, a to wszystko z takim pośpiechem, jak by i chwili czasu do stracenia nie było. Zadziwiło mnie to spostrzeżenie, lecz domyślając się, że to wszystko stoi w styczności z dzisiejszym wyrokiem, przyspieszyłem kroku, z obawy, abym za późno nie przyszedł.
W przedpokoju nie zastałem nikogo, świec kilka paliło się na stole ubocznym. Widać, że je zapomniano zgasić.
Z przykrem przeczuciem wszedłem do pobocznego salonu.
Hrabina zebrana w czarnej sukni, stała śród kilku mężczyzn, z których ułożenia i rozmowy można było się domyślić, że to byli lekarze.
Przeczuwałem jakiś wypadek: zbliżyłem się do hrabiny.
— Wdzięczną jestem panu, rzekła do mnie, za udział jaki pan bierzesz w naszem nieszczęściu. Co dzień, co godzina potęguje się nasze nieszczęście, dzisiaj jestem nieszczęśliwszą, niż wczoraj, a za godzinę, czeka mnie cios nowy!...
— Nie chęć pocieszenia, do czego nie czuję dosyć siły i powagi, ale szczera chęć dzielenia tego nowego smutku, każe mnie się pytać o jego powód?
— Jest to rana nie zagojona — wyrzekła hrabina — aby ją przeboleć, trzeba coś więcej kochać jako ideał życia, niż to, co jest ziemskie. Nie znałeś pan jej, naszej kuzyny, Oktawii. Był to anioł dobroci! Uleciała dzisiaj z pośród nas, jak nadzieja z duszy rozpaczającej! Mój brat był jej opiekunem: wdzięczne jej serce nie zniosło ciosu, który trafił jej dobroczyńcę. Poświęcała się dla niego różnym sposobem, aby mu osłodzić cierpkie chwile więzienia. Od kilku dni była cierpiąca: wczoraj, wiadomość wyroku zadała jej cios śmiertelny. Słabe jej nerwy nie wytrzymały tak silnego ataku. O godzinie pierwszej z północy przestała cierpieć razem z nami! Oby była jeniuszem naszej niedoli!
Hrabina otarła łzy z oczu; ja stałem nieporuszony. Dziwne uczucie owładnęło mnie. Lekarze rozmawiali o ostatnich chwilach konającej i zgodzili się w zdaniu, że przyczyną tak niespodzianej śmierci była długa, cicha melancholia i ztąd pochodzący anewryzm.
Służący zapowiedział, że powóz czeka.
Hrabina zaprosiła prócz syna, mnie i jednego z lekarzy do swego towarzystwa.
Wyjechaliśmy z fortecy, za drugą linią fortyfikacyjną.
Na obszernej przestrzeni sformował batalion żołnierzy, czworobok. Po chwili przyjechał hrabia i stanął w pośrodku. Nastąpiła ceremonia odbierania orderów. Wyrok brzmiał na lat dziesięć więzienia w fortecy.
Cały ten akt, rzecz dziwna, nie sprawił na mnie oczekiwanego wrażenia. Hrabina, było widać, przymuszała się do męstwa i obojętności. Ja zaś, ulegałem jakiemuś dziwnemu uczuciu. Scena wydawała mnie się za mało drastyczna; oczekiwałem jeszcze czegoś, co nastąpić miało, a czego dotąd odgadnąć nie mogłem.
Milczenie panowało między nami.
Wróciliśmy do pomieszkania hrabiny.
— Stało się — rzekła hrabina, wysiadując z powozu, spełniwszy jeden czyn miłosierdzia, spełnijmy i drugi. Nawiedzimy umarłą i pomódlmy się za nią.
W pokoju tymczasem ustawiono katafalk i zapalono świece.
Wszedłszy ujrzałem leżącą postać w przejrzystej bieli, od twarzy aż po ręce nakrytą białym atłasem.
Hrabina, skończywszy modlitwę, wstała, skinęła w milczeniu na mnie i odkryła z twarzy nieboszczki atłasową obsłonę.
Szybko zbliżył się do mnie młody hrabia.
— Znałeś pan ją? — zapytał się półgłosem, Stellę Oktawią? Przypadkowi, którym chciała kierować ręka ludzką, przeszkodził przypadek z góry!
Osłupiałem. Spojrzałem na twarz umartej, kapelusz wypadł mi z ręki.
— Qu’ avez vous, monsieur? — zapytała się zdziwiona hrabina.
— Nic, nic — odrzekłem szybko, bo mi tchu w piersi zabrakło — jakieś ciemne, dalekie przypomnienie... podobieństwo...
— Pewnie do jakiejś panu drogiej, a dzisiaj nieszczęśliwej osoby! — dodała hrabina spuszczając zasłonę.
— Bynajmniej, do pewnej dziewczyny, którą widziałem sprzedającą wisznie.
— Odgaduję — rzekła hrabina — to byłeś z Rossyaninem?
— Tak jest.
— Ostatnie jej słowa były rozporządzeniem jałmużną, którą od was otrzymała. Chciała to sama uczynić w Loretto, ale Bóg tego nie chciał. Święcie wykonam jej wolę. Rola owocarki była jednym z jej licznych poświęceń dla swego opiekuna. Aby go dłużej, choć z daleka, widywać, gdy się przechadzał po dziedzińcu swego więzienia, i aby nie zwrócić uwagi straży, obrała sobie ten sposób niewinny!
Luba, szlachetna Oktawia! kochana nasza Stella! oby nam była gwiazdą opieki!
Hrabina zamilkła, a ja zwróciłem się machinalnie do jej syna w oczekiwaniu, że jeszcze od niego coś usłyszę.
Lecz ten stał niemy i niepocieszony jak zarządca widowiska, któremu śród działania zabrakło aktora głównej roli!
Uczułem potrzebę samotnej przechadzki — pożegnałem się.
Wyszedłem za fortecę.
Przy stosach kul, jak zwykle zatrudnionego zastałem Rossyanina.
— Poruczniku — rzekłem, możesz iść śmiało na wyprawę. Prognostyk stoczenia się kul, tyczył się tylko dziewczynki, o której marzyłeś.
— Zapewnie chora — odpowiedziałem obojętnie.
— Więcej jeszcze.
— Umarła; spodziewałem się coś podobnego — dodał nie zmieniając usposobienia.
Krótko opowiedziałem mu zdarzenie.
— Więc byłeś moim rywalem — dodałem po chwili, podając mu rękę.
— Wiedziałem o tem — odparł zimno artylerzysta, odwdzięczając uścisk.
— Coż to dla Boga, same zagadki?
— Najprościejsza logika. Widziałem, jakie wrażenie zrobiła na tobie ta dziewczyna, i poznałem, jak ukrywając to wrażenie przedemną, chciałeś je we mnie zniweczyć z zazdrości. Tys sam o tem nie wiedział. Lecz ja ci przebaczam.
W oku jego błysnęła łza.
Wróciwszy do pomieszkania, zastałem tamże sierżanta, który mi oznajmił, że za godzinę udamy się na kolej żelazną. Zdawało mi się, że mnie opuścił duch opiekuńczy, i że z cichej przystani porywają mnie wichry na morze burzliwe. Bez nadziei w przyszłość urwał się ten tajemniczy epizod mego życia, do ostatniej chwili pełen zagadek.
Siadając do wagonu, zapytałem się, dokąd jedziemy.
— Nie wiem — była odpowiedź.


∗             ∗

Na tem skończył opowiadanie o tym ustępie z życia swego nieszczęśliwy wygnaniec. — Powtórzyłem je tu prawie dosłownie. Co się z nim dalej stało zapytacie? Ha może później opowiem wam, jeźli zainteresowała was jego postać.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.