Skromne nadzieje
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Skromne nadzieje |
Podtytuł | Powieść odporna |
Pochodzenie | Powieści Jana Zachariasiewicza |
Wydawca | H. W. Kallenbach |
Data wyd. | 1855 |
Druk | E. Winiarz |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Najprzód prosiłbym ciebie, redaktorze, abyś raczył w umieszczonej poniżej nocie wytłumaczyć publiczności, co to jest „powieść odporna,“ bo takiego rodzaju powieści nie uczono nas w szkole. Ale wiadomo mnie z doświadczenia, że autorowie częstokroć do swoich pism dodawają noty i uwagi z cyfrą redakcyi, a że nie ufając zbyt twoim wiadomościom, sam w podobnym znajdywałbym się przypadku, otóż wolę porządnym sposobem dać wyjaśnienie, i je w samej powieści umieścić.
Powieść moja odporna jest to krytyka obrazowa zamieszczonej niedawno w Nowinach powieści pod nazwą: „Wielkie nadzieje“. Używam tego rodzaju krytyki na to, aby publiczność choć jednę krytykę przeczytać chciała, potem, że oryentalny sposób objawienia swego zdania w obrazku jest bardzo praktyczny, a nakoniec, że dzisiaj to wszystko nas zajmuje, co tylko w niejakiej z Oryentem jest styczności.
Otóż pan J. Dz. odmalował nam obrazek, w którym „wielkie nadzieje“ zeszły niżej zera, i jak się zdaje, chce winę tego rzucić na nieodpowiedzialne społeczeństwo. Najprzód samo pospolite przysłowie: „z wielkiej chmury mały deszcz“ powinno było autorowi jasno wykazać, że obrobiony przez niego temat, jest to jak świat stary pewnik społeczny, a do tego najstaranniej w naszem spółeczeństwie pielęgnowany. Zresztą jakie takie wiadomości z historyi naturalnej, powinny były autora nauczyć, że im więcej drzewo wydaje kwiatu, im gęściej porosną na niem liście, tem mniej owocu można się z niego spodziewać. Ale pan J. Dz. lubi zawsze wyszukiwać uznane w naszem społeczeństwie pewniki, i chce nas koniecznie przekonać, że tak być nie powinno. Daremne usiłowanie. Znałem żołnierza, który pod tak fatalną konstelacyą rozpoczął był swój zawód, że żaden dzień jego służby nie obeszedł się bez plag sowitych. Owoż na szczęście jego poczęto myśleć o uchyleniu kary cielesnej. Biedny żołnierz, dowiedziawszy się o tem, zapomniał w gębie języka i niemógł sobie tego wytłumaczyć, jakim sposobem możnaby było popełnić krok tak nierozważny, jakim sposobem można być żołnierzem i plag nie odbierać. A gdy po krótkiej próbie znowu do starego systematu wrócono, żołnierz wstając z ławki i podkręcając wąsy, rzekł w tryumfie do swoich kolegów: „Mówiłem wam, że bez tego obejść się nie można.“
Ale pan J. Dz. pozostanie zawsze w swoich powieściach jednostronnym, a wyprowadzając swoich bohaterów, zabija już najprzód ich przyszłość tem, że się każe im rodzić pod strzechą lub na śmiecisku, a w duszę ich wlewa dumę, pretensye i „wielkie nadzieje.“ Otóż to jest ujemna strona autora, a w takim razie głos jego pozostanie zawsze „głosem wołającego na puszczy,“ a to z tej prostej przyczyny, że w społeczeństwie naszem więcej jest takich co są zdania odbierającego plagi żołnierza, i że plagi podobne stały się dla naszego organizmu konieczną potrzebą. Od najdawniejszych dziejów naszych biją nas niepospolicie, a chociaż częściej my sami bili, i to mospanie bili nieszpetnie, wszakże w każdej bitce prawie, bijąc drugich i samemu się zawsze po skórze dostanie. A żeśmy się przez cały nasz rozwój dziejowy tylko bili i za łby wodzili, to z Tatarzynem, to z Szwedem, to z Krzyżakiem, a czasem (odpuść panie) i pomiędzy sobą, a jak to mówią „gdzie rąbią tam drzazgi padają” toż i my przyzwyczaili się do pewnej ilości cięgów, bo chociaż często „złapało się Tatarzyna,“ jednak czasem uczuło się „że Tatarzyn za łeb trzyma.” Toż teraz, jakby w najpiękniejszem jakiem bezkrólewiu wodzimy się między sobą, kłócim się o fałszywą i urojoną zasadę i jej nasze nieszczęścia przypisujemy.
Atoli nieszczęścia nasze społeczne nie są skutkiem tej lub owej zasady, są to raczej nieszczęścia spółeczeństwa ludzkiego, a więc winy nie potrzeba szukać we własnym kraju, ale w maszynie całej ludzkości.
Że zaś podobne „wielkie nadzieje“ serc podniosłych i wyższych duchów w rynsztoku swe życie wypluwają, nie jest skutkiem choroby społecznej, ale choroby osobistej, a która na tem zależy, że ów duch wyższy ma „wielkie nadzieje“. Wszystkiego w społeczeństwie można dopiąć, ale tylko przez skromność i przez nader „skromne nadzieje.“ To jest filozofia życia, której zastosowania w obrazku z uwagą posłuchajcie.
I cieszył się szczęśliwy Bazylek obcierając brudnym rękawem zapłakane oczy, lub ciągnąc w przeciwległym kierunku ucho, które w ręku czcigodnego jegomości nieco ze swojej posady zboczyło, a kładąc trzecią kłodę do pieca, odmówił po cichu: „Kto na ciebie kamieniem, ty na niego chlebem!“
W przyjętej raz zasadzie bezwzględnej swojej usłużności, cierpliwości a przy tem prostoty patryarchalnej, wytrwał Bazylek pomimo narzekań ze wszystkich stron: biedny, biedny Bazylek!...
I dobrze mu było z tem.
Kazał jegomość jakiemu dziadowi dać dwa kańczuki, Bazylek z zasady swojej dał ich cztery, a na piąty się zamachnął; kazał brat jegomości, a domowy ekonom, wziąść od baby dwa kluby przędziwa, Bazylek wziął cztery, i jeszcze dał szturkańca; kazał organista w czasie wielkanocnym za święcenie od każdych niecek wybrać po dwa jaja, Bazylek porwał po cztery, i drugie tyle stłukł. „To szubiennik” wołały baby, „zginie na szubienicy;“ mędrsze jednak kiwały głową, i myślały sobie: „dobrego sługę ma jegomość, zasłużył za to lepszej strawy, biedny, biedny Bazylek!”
Najszczęśliwszy jednak był Bazylek. Nigdy mu nie przyszło do głowy, aby jego usługi miały być inaczej wynagradzane jak legowiskiem w popiele, i rondlem z przepaliną. A gdy od czasu do czasu i szturkaniec jaki z sędziwych rąk dobrodzieja do tego się przyłączył, Bazylek był uszczęśliwiony, bo organista zawsze go tem pocieszał: a „że miał z samym dobrodziejem do czynienia.“ „Lepiej dostać w pysk od pana, niżeli od chłopa pokłon“ mawiał mu najstarszy domowy woźnica, a młody Bazylek tak się przejął tą prawdą, że wtedy tylko czuł się nieszczęśliwym, jeźli kilka dni niebył zaszczycony choćby najlżejszem dotknięciem się, bodajby i pośredniem, swego dobrodzieja.
Każda zasada jest to miecz obosieczny, możesz nim bić w prawo, ale możesz także odwinąć się i na lewo. Bazylek zaś sprzyjał wszelkim tak zwanym „bezwzględnościom,“ a gdy raz przedsięwziął sobie, gdy mu kto powie: „dwa,“ odpowiedzieć „cztery,“ to w tem przedsięwzięciu wytrwał do końca.
Kazał organista z spiżarni jegomości ukraść dwa funty sadła, Bazylek odciął cztery; kazała gospodyni Salomea wleźć mu przez „lucht“ do piwnicy i nabrać kwartę śmietany, Bazylek wziął dwie, a drugie tyle zjadł lub wypił; kazał ekonom złapać sąsiedzkiego koguta, Bazylek złapał i kurkę i kurczątko, i sprzedał za parę grajcarów zaufanemu Ickowi. O tem jednak ludzie nie wiedzieli, a utyskując na jednostronność zasady, wołali nieustannie: biedny, biedny Bazylek!
Na koniec, zaszła w życiu Bazylka ważna epoka. Był on sowicie wynagrodzony za swoją potulność i służbistość. Sprawiono mu nową płótniankę, dano mu bicz dwu-sążniowy, kapelusz słomiany, i uczyniono go przełożonym nad całem stadem gęsi!
Gdyby Bazylek był marzył o godności człowieczej, gdyby w czerwonej swojej głowie rozbierał był aksiomata spółeczne ze stanowiska filozofii i historyi, czyli ze stanowiska prawdy bezwzględnej i prawdy dziejowej, inaczej, prawdy w fakta wcielonej, byłby nie zawodnie po całe życie swoje został malkontentem a jako taki, nigdyby do niczego nie doprowadził. Ale Bazylek miał, co to nazywają, dobry instynkt, to jest był racyonalistą.
Leżąc w popiele, w czarnym kominie widział Bazylek przez otwór komina mały kęs nieba, a że widok nieba dziwacznie na ludzi wpływa, i ich głowy aż do szaleństwa rozgrzewa, toć i ten mały kęs nieba sprawił w ognistej z natury pałce małego Bazylka niepospolite zamieszanie. „O jak to lubo musi być na bożym świecie, zagadnął do siebie jednego razu, gdy mu się mokre drzewo niechciało zapalić, żeby to człowiek zawsze miał to niebo nad sobą!“
Tak skromne życzenie wysłuchał jego geniusz i odleciał z tą prośbą chłopczyny przed tron odwiecznego.
Miesiąc później miał Bazylek niewypowiedzianie wiele nieba nad sobą, jak tylko na to zezwolić mogły płaszczyzny Złoczowskiego. Był on nieograniczonym panem całego stada gęsi, trzaskał batogiem dwusążniowym, aż się serce radowało, a głupi ludzie widząc go pastuchem, trącali się łokciami mówiąc: biedny, biedny Bazylek, musi gęsi paść!
Otóż dowód jeden więcej, przeciw doktrynom dzisiejszym, że „vox popali“ nie jest zawsze prawdziwym, bo najszczęśliwszym w gromadzie istotą był Bazylek. Mimo nowego stanowiska, nie zmienił się był jego „stosunek bezpośredni“ z arcyczcigodnym dobrodziejem, bo były sprawy, które często ten stosunek przypominały.
Ale szczęście człowieka jest to trawa — mówi syn psalmisty, dzisiaj się zielenieje, a jutro, ścięte kosą, staje się sianem! Otóż ta sama kosa, która dobrodzieja z nóg powaliła, tak, że go nawet aż wynieść z plebanii musiano, podcięła szczęście Bazylka, bodaj nie na zawsze! Złośliwa parka zgrzytnęła i przecięła jego batog dwusążniowy, który upadł bezwładnie, jak upadają z dojrzałej kukurudzy uschnięte warkocze. Gęsi posmutniały i opuściły skrzydła, bo pan ich nie żył i ich już jeść nie będzie! Gdyby przynajmniej wróciły się te czasy, gdzie to gęsi ratowały ojczyznę zagrożoną, toby przecież można zginąć śmiercią bohaterską lub się wsławić niemniej zaszczytnie, jak się wsławiały dotąd, dając jegomości w czasie odpustów wyborne pieczenie!... ale to były marzenia bez celu, nadzieje bez widoku, i wielkie nadzieje!
Najnieszczęśliwszym z pomiędzy wszystkich gęsi był ich geniusz strażniczy, pasterz czerwono-włosy. Nareszcie i gęsi go odeszły. Jak rozbitek na gruzach swojej ojczyzny siedział on dzisiaj sam jeden na stawisku, a porozrzucane białe pióra okazywały tylko, że niegdyś tu się pasały białe gęsi; tutaj swym gęgiem jego ucho pieściły... a dzisiaj... pożal się boże, tylko wspomnienie zostało po nich!... Wszystkie co do jednej wyłapała gospodyni Salomea, część zjedzono na stypie nieboszczyka, a część drugą przyswoiła sobie Salomea, krzykliwa gospodyni Salomea!
Zginęły pod nożem Salomei gęsi białe i siodłate, zginęły pod nożem okrutnej, brzydkiej Salomei! Śnieżna ich szyja zbroczyła się krwią purpurową, krew bijącego serca zbroczyła śnieżne pierze długich ich szyj!... Po smutnem stawisku wleczą się rozpuszczone słońca warkocze, wiatr je smutnie podmuchuje, jak niegdyś podmuchiwał śnieżne pierze gęsi ukochanych, a złote słońca warkocze włóczą się po smutnem, opuszczonem stawisku! Białe, siodłate gęsi, nie ma was, nie ma, jak nie ma snów mojej młodości, które przepadły jak wy, białe, siodłate gęsi!...
Chór I. Ze wzgórza wyroczni, z ust Salomei,
Padł na was, gęsi, wyrok okrutny!...
Chór II. Okrutny wyrok padł na was o gęsi,
Z ust Salomei, ze wzgórza wyroczni!
Razem: Wyrok na gęsi padł z ust Salomei!...
Takie to myśli i uczucia, chociaż niekoniecznie w formie klasycznej, przeciągały przez głowę i serce biednego Bazylka. Możemyż mu mieć za złe, że za swojem marżeniem czuł żal nieuleczony?... Wieleż to gęsi niejeden z nas wypasł ogniem swojej fantazyi, a gdy która zabłąkana w komórce mózgowej zagęgała, ileż to nadziei, ileż snów poetycznych nie przemknęło wówczas przez nasze serce? Niejednemu ten gęg wydał się jak przesądny akord alfy Orfeusza, a to tymczasem był głos gęsi!...
Pozostał więc sam tylko Bazylek, jak artysta, któremu nagle śród natchnienia popękały strony instrumentu, jak malarz, któremu zabrakło farb i płótna, jak adwokat, którego klient nagle się zagodził, jak lekarz, którego pacyent nadspodziewanie prędko wyzdrowiał. A czem był adwokat bez sporu, lekarz bez chorych a muzyk bez instrumentu, tem był biedny Bazylek w chwili gdy usłyszał dzwony płaczące za dobrodziejem, a gęsi, idące na rożen dla uświetnienia stypy!
I dziwna było, ludzie mówili wtedy: „Szczęśliwy Bazylek, może co będzie z niego, bo przecież nie będzie paść gęsi.“ A słusznie też mówili, bo Bazylek posiadał wszystkie te własności i przymioty, jakich potrzeba, aby się czegoś na świecie dochrapać, i aby być czemsiś; to jest, miał cnotę ślepego posłuszeństwa, niewolniczego przywiązania, nie mógł żyć nie mając szturkającego go pana, a nadewszystko obok tak rzadkich darów pokory chrześciańskiej, miał zbyt powszedni przymiot idiotyzmu umysłowego, który czynił go każdemu wyborną machiną do wypełniania danych rozkazów.
Był on jak stworzony na wielkiego człowieka w społeczeństwie — w społeczeństwie mówię, bo można także być urojoną wielkością w idei przez jakieś tak zwane wyższe zasługi, talenta i tym podobne potencye domyślne; ale Bazylek zakrawał na takiego wielkiego człowieka, przed którym to na ulicy podnoszą się czapki i kapelusze a który natomiast ma ten przywilej, że swojej czapki nigdy nie zdejmie, wyjąwszy gdy stanowiskiem wyższego od siebie nadybie, a wtenczas tej jednej osobie odda naraz wszystkie zatrzymane dotąd remanenta. O takim to człowieku mówię, a chociaż nim miał kiedyś pozostać Bazyl czerwono-włosy, nie miał jednakże dzisiaj pretensyi potemu, ani żadnych wielkich nie karmił nadziei. Otóż to jest arkanum wielkich ludzi. Bazylek nie miał, mówię, żadnych wielkich nadziei!
W arabskich powieściach stoi, że szczęście, jest to ziarno złote, spadające z nieba pomiędzy ludzi na ziemię. Kto to ziarno w lot pochwyci, zostanie szczęśliwym. A że takie kuglarstwo za nader trudne jest dla rąk śmiertelnych, więc się nie patrzy człek na to ziarno spadające, i cierpi, bo jużcić ksiądz cierpieć każe. Gdy więc człowiek, posłuszny przeklęstwu w raju wyrzeczonemu, w pocie czoła koło ziemi się uczciwie krząta, zgraja idiotów łazi z pyskiem otwartym i zagapiona patrzy na chmury. Otóż najczęściej się zdarza, że takie ziarno szczęścia padnie w rozdziawioną gębę głupca, a ludzie krzykną naraz: wielmożny panie! — Powyższą myśl czysto-wschodnią przerobiła słowiańska fantazya w braku złota w postać narodowego bogactwa, i wyrzekła o szczęśliwym, że mu:
Pieczone gołąbki,
padają do gąbki.
Otóż taki gołąbek padł do gęby zgłodniałemu Bazylkowi, pomimo że nie był tak wielkim głupcem.
Gdy razu jednego Bazylek na opuszczonem siedział stawisku, przyszedł do niego jakiś wędrowny, a uchyliwszy z uszanowaniem kapelusza, zapytał się go o drogę do Lwowa. Bazylek zrazu nic mu nie odpowiedział, a to dla tego, że albo na tak mądrą odpowiedź nie mógł się zdobyć tak prędko, albo zdziwił go ukłon uprzejmy podróżnego, który po raz pierwszy w życiu odebrał, albo że wprzódy chciał zbadać należycie figurę pytającego, aby do niej odpowiedź zastosować.
Dobre myśli przychodzą zazwyczaj najpóźniej, to też ostatnia z tych myśli będzie zapewne najlepsza. Pójdziemy i my za nią, i obejrzemy podróżnego.
Była to cienka figurka w kusym surduciku, z kapeluszem na głowie niepospolicie przetartym. Na plecach niósł mały mantelzaczek, z pod którego wyglądały para podartych butów. W ręku trzymał parasol i kij sękaty. Był nader grzecznego ułożenia, a kłaniając się Bazylkowi wychodził z zasady:
Mit dem Hute in der Hand,
Kommt man durch das ganze Land.
Tak też i Bazylek sobie myślał, bo się mile do niego uśmiechał i ręką na prawo machnął. Ten gest atoli nie zadowolił podróżnego, który jak widać, nie pragnął informacyi, lecz rozmowy towarzyskiej. Ale trudna była z Bazylkiem rada. Podróżny mówił jakimsiś innym od niego akcentem, a gdyby Bazyl był uczonym, poznałby, że to była mowa słowiańska, pobratymcza. Wprawdzie idący od Krakowa wzdłuż podgórskiej ziemi podróżny (darujcie, że go powieściarz prowadzi przez Złoczowskie, wszak i Szekspir do Czech morzem płynął) — przełamał nieco rodowy swój akcent, mimo to poskrobał się nie raz Bazylek w głowę, nie mogąc go dostatecznie zrozumieć. Jednak zrozumiał zawsze tyle, ile mu potrzeba było, aby się dowiedzieć, że pieczony gołąbek w samo gardło mu leci! Dyalog ten atoli, przez wzgląd na ćmę naszych gramatykarzów, którzy się krzywią na to, gdy się język kaleczy, będziemy się starać oddać jaką taką polszczyzną.
— Jakże się zwiesz synu natury, i jakie wrażenie czyni na ciebie to wysuszone stawisko — zapytał się podróżny.
— Nazywają mnie durnym Bazylkiem.
— Społeczeństwo wyrządza ci krzywdę — ale nie trzeba się temu sprzeciwiać. Bazyl znaczy z grecka: króleski, a któż ci zaprzeczyć może, że nie dojdziesz do jakiego zaszczytu, co cię nad motłoch wyniesie. Papież Syxtus był także pastuchem.
— Ależ dobrodzieju, na to potrzeba mądrości, a nieboszczyk jegomość mówił mi zawsze, żem durny aż miło!
— Mądrości ci wielkiej nie potrzeba, ale pewnego przemysłu, aby się do tego zastosować, gdzie cię społeczność położy.
— Ach złoty panie, wszak ja w popiele leżał od dzieciaka, a jeźli dzisiaj za nieboszczykiem płaczę, to tylko dla tego, że już w popiele leżyć nie mogę.
— Cyt, widzę, że dojdziesz daleko, bo nie pragniesz na raz zbyt wiele, a kontentujesz się obecnością. — A ponieważ duch twój samodzielnie działać nie może, więc potrzebujesz przedewszystkiem postarać się o pana, od którego wszystko cierpliwie znosić musisz, złe i dobre.
— Ach dobrodzieju, wszak ja od dzieciaka brał u jegomości szturkańce i batogi, a jeśli dzisiaj za nieboszczykiem płaczę, to tylko dla tego, że szturkanców odbierać nie mogę.
— Zmysł mój psychologiczny nie zawiódł mnie rzekł do siebie podróżny, chłopca tego muszę wziąć do siebie i na ludzi go wyprowadzić.
— Słuchaj chłopcze — przemówił głośno, widzę w tobie zaród przyszłej potęgi społecznej, a jeśli rad moich usłuchasz, wprowadzę na drogę twego dobrego przeznaczenia. Pójdziesz do mnie w służbę, i będziesz odtąd do mnie należał.
Tu stanął mówiący, czekając wrażenia, jakie na chłopcu sprawić mogła jego propozycya; gdy jednakże ono w skutek ograniczonej głowy chłopięcia leniwo się rozwijało, podróżny wzniósł do góry swój kij sękaty i mistrzowską ręką wykonał kilka cięć zamaszystych. Zaświerzbiała długo nie bita skóra Bazylka, i z niewypowiedzianą rozkoszą przysłuchiwał się poświstowi tak mistrzowskiego zamachu. Obudziły się wszystkie jego, jakie tylko gdzie miał, władze umysłowe, a ideał jego marzeń stanął mu przed o czy.
— Ach będę służyć u dobrodzieja — zawołał pożerając oczami kij sękaty, który jeszcze był nie znalazł swojej równowagi, będę służyć, bo też rozkosznie bić musisz.
— Ale najprzód ci powiem, jakim być musisz. Wszystko masz czynić co ci rozkażę i tak jak ci rozkażę, chociażbyś nawet czasem myślał, że inaczej byłoby lepiej. Rozkazującemu nie idzie o to, aby w skutek jego rozkazu zrobiło się dobrze, ale o to, aby rozkaz jego był wypełniony. W obec pana nie możesz mieć własnego zdania, i nie śmiesz go wyjawić, chociażby w formie najdelikatniejszej. Na każde głupstwo moje musisz wykrzyknąć „co za rozum, co za myśl genialna!“ bo ja tak samo starszym odemnie mówię. A jeśli kto coś na mnie wypowie, chociażby to było najprawdziwsze i najdowcipniejsze, mówiąc ze mną o tem, nazwiesz je głupiem, niedorzecznem i kłamstwem wierutnem. Nie lękaj się, abym ci się w nos nie roześmiał za twoje podchlebstwo, bo co człowiek zazwyczaj od drugiego równego sobie słyszeć lubi, tego pan po słudze koniecznie wymaga. Gdy ja się upiję, powiesz żem trzeźwiuteńki jak ryba. Rozumiesz?
— Ach dobrodzieju, toć to nieboszczyk mój pan, nie był wcale tak bardzo dobrym panem, bo i ludzie tak coś sobie gadali, a ja przecież nazywałem go zawsze złotym dobrodziejem. A bywało, gdym zamiatał a on mnie się czasem zapytał, co tam w piekarni ludzie o nim mówią, tom zawsze nagadał mu tyle, że był i ze mnie i ze wszystkich kontent.
— Masz rozum praktyczny, chociaż jeszcze nie przyszedłeś do jego świadomości, a więcej kierujesz się instynktem. Ale instynkt jest to przecież najlepsze, co człowiekowi dostało się w udziale, bo skoro po grzechu pierworodnym nasz rozum pobladł i wola się zachwiała, to tylko on jedyny pozostał w naszej naturze, który nam, jak igła magnesowa oznacza kierunek, dokąd iść a czego się chronić mamy.
Bazylek wytrzeszczył swe kocie oczy na mówiącego, bo go teraz wiele nie rozumiał. Ale mówiącemu nie chodziło o to, aby go Bazylek rozumiał, ale czuł on potrzebę wygadania się i wypróbowania swoich systematów, dopiero co z zagranicznej wszechnicy wyniesionych. Więc rozumował i filozofował bez względu na słuchającego, a w tem naśladował tylko swoich profesorów, co nie raz z katedry mówili o rzeczach niestworzonych, chociaż logiką ściśle wyrozumowanych.
— Toć ja już sługa dobrodzieja, krzyknął pastuch, i w dowód swojej radości, tak po mistrzowsku trzasnął batogiem, że się aż podróżnemu coś po głowie dostało.
— W każdem szczęściu musisz być umiarkowanym, mówił dalej filozof, pocierając ucho, bo to tylko może ci zapewnić dobre powodzenie. Żaden pan nie lubi zbytniego zadowolenia swego sługi; gdy koń za nadto bryka, to mu ujmują obroku; miej zawsze głowę zwieszoną, skarż się czasem na ciężką służbę, ale rób swoje, rób dwa razy jak jest twoim obowiązkiem.
— Taż ja tak zawsze dotąd czynił, kochany dobrodzieju, a widać, że mnie za to Bóg wynagrodził.
— I jeszcze ci lepiej będzie między ludźmi, tylko przedewszystkiem strzeż się dumy, i nieżądaj nigdy od razu za wiele. Widziałeś zapewnie, jak w twojej wsi rodzinnej stawiali nowy komin w plebanii.
— O jakżem widzieć nie miał, kiedy trzy razy na dzień dostawałem batogi, raz od ekonoma, raz od organisty, a raz od mularza, któremu nie tak prędko cegły podawałem.
— Otóż widziałeś z jak małych cegiełek powstała ta budowa. Z początku nie było jej z ziemi widać, tak jak ciebie na powierzchni społeczeństwa jeszcze nie widać: — potem nie była większa jak piec w piekarni — tak jak ty niebędziesz większym na służbie u mnie — w końcu rosła i rosła, aż wreszcie przebiła dach i wystawiła głowę wyżej, niżeli lipa na dziedzińcu. Tak i ty wzniesiesz niegdyś twoję głowę po nad poziomość społeczeństwa ludzkiego, i wzbijesz się w krainę, w której tylko orzeł, ptak królewski, za swoim łupem się ugania. O że tam dolecisz, rękojmią jest ci twoje imię. Nie darmo nazwano cię w pieluchach owem znamieniem, którego dotąd odczytać nie mogła twoja społeczność, bo były dla niej hieroglifem na świątyniach Tentyry.
— Złoty dobrodzieju, tak pięknie mówicie, jak nigdy jegomość nie mówił.
— Ale powtarzam ci: wysoki komin plebanii składa się z cegiełek. Ot weź przykład ze mnie. Widzisz jestem biedny, idę piechotą, mam tylko dwa surduty i dwie pary butów, a gdy cię biorę na służbę, to ta służba będzie dosyć uboga. Obaczysz jak powoli będę róść, przyjdę do płaszcza i futra, zostanę przełożonym z razu nad kilkoma ludźmi, później na kilkadziesiąt, wkońcu na kilkaset i tak dalej. Dzisiaj idę z kijem w ręku, za rok twoja wieś musi mnie dać fury a za trzy lata przyjadę tutaj własną bryczką i trzema końmi, a gdy mnie się podoba, każę komukolwiek z gromady wygarbować skórę, bo będę jej sędzią.
— O złoty dobrodzieju, toć w tedy każesz najsamprzód odliczyć organiście dwadzieścia batogów za mnie, a ja będę sam go na ławie trzymał!
— Zemsta?... no, ona nieprzeszkodzi ci w twojej karyerze, tylko trzeba być nader ostrożnym. Pszczoła przez zemstę umiera. Możesz się mścić, ale w ten sposób, aby zemsta ukaranego ciebie na odwet dosięgnąć nie mogła, to jest mścić się tylko na daleko niższym od ciebie. Równemu i wyższemu wszystko daruj, chociażby cię bił po twarzy. —
Tutaj usiadł podróżny, rozpakował swój tłumoczek, a wziąwszy na siebie surdut lepszy, dał ten, co miał na sobie, Bazylkowi. To samo zrobił z butami, kapelusz jednak słomiany zostawił mu jako jedyną jego stanu pamiątkę.
Musiały wiele wycierpieć członki biednego Bazylka, zanim je wścisnął do tej darowizny swego pana. Mimo niewolniczo służebnej duszy, za wiele cenił Bazylek pzygrodzoną wolność członków swoich, aby im wzbronić właściwego rozwoju. To też żaden but nie postał na dziewiczej jego nodze, nie obrzucił jego palców bolesnemi nagniotkami, bo właściciel im pozwolił rozrosnąć się do należytej wielkości, jak niemniej też i barki jego nie wykrzywiły się żadną francuską modą.
Dla tego też była to najboleśniejsza dla niego chwila, w której musiał po raz pierwszy zastosować się do form społeczeństwa i je sobie przyswoić. Najtrudniej szło mu z butami, o dwa cale krótszemi od jego nogi; ale silny duch wszystko zmoży. A gdy raz przedsięwziął sobie zbliżyć się do form społeczeństwa, chociażby one często tak mu się niestosowne wydały, jak te buty do jego nogi, wytrwał pomimo boleści chwili przechodowej, i buty wciągnął na nogi.
O ileż to jest między nami, którzy podobnie do Bazylka, naciągamy z boleścią pierwsze formy społeczeństwa, nietylko z boleścią serca, ale nawet i sumienia.
Lecz pierwsza boleść przeminęła, a Bazylek poszedł z podróżnym do karczmy swojej rodzinnej, aby po raz ostatni łyknąć wódeczki lekowej. Stąpał on dumnie jak struś przed obliczem zagapionego ludu, który w swoim bezrozumie szturkał się łokciami, mówiąc: „biedny, biedny Bazylek, do tego przyszło, że został fagasem“.
I znowu nie zrozumiała go społeczność w jego szczęściu nieokreślonem, i bolała na widok jego, gdy on czuł się najszczęśliwszym. Jemu się już zdawało, że stósownie do obrazu wielkości społeczeńskiej, tak genialnie niedawno przed jego wzrokiem odsłoninego, jest już owem olbrzymiem ogniskiem piekarni, wystającej ponad poziom błota kuchennego, a za krótki czas przebije głową snopki plebanii i jak król spoglądnie dumnie na całą krainę. Z ust swoich szerokich wypuści dym na całą wieś, tak jak wielcy panowie, wypuszczają z ust swoich błękitny dymek cygarów.
Kiedy jednak to nastąpi, i w jakiej formie objawi się ta jego wielkość przyszła, o tem nie myślał jeszcze szczęśliwy Bazylek, bo za nadto powabu miała dla niego nowa obecność jego, aby po za jej kształty wynieść się duchem i marzyć o niebieskich migdałach, gdy tymczasem w jego ręku mógł spleśnieć, chleb powszedni.
Więc zakąsił w ten chleb całą gębą i odszedł z panem do Lwowa.
Od kilku wieków suszą sobie uczeni głowy, czyby to niemożna wynaleść dwóch sił, zależnych od siebie, któreby działały przeciw sobie z wzajemną korzyścią, to jest, żeby żadna z tych sił przez swoje działania niczego nie traciła. Wynalazek taki uczyniłby możliwem tak wielce upragnione „perpetuum mobile,“ ale że dotychczas w świecie fizycznym takich sił, siebie wiecznie uzupełniających niema, toć i „perpetuum mobile“ należy do dziś dnia w krainę marzeń.
Czego nie dokazano w nauce wyższej, tego dokonał nasz wędrowny w kompanii z Bazylkiem.
Przyszedłszy bowiem do Lwowa, i zjadłszy kilka obiadów „pod koroną,“ poznął przybysz że jego filantropia może się stać wprost niemożliwą, zważywszy jeszcze i to, że jego nowoczesny „Kaliban“ miał apetyt niepospolity. Owoż poszedł po rozum do głowy przemysłowiec, i wymyślił sposób, który domowe jego „minus“ miał przemienić w niewyczerpane „plus.“
Porozpowiadał między swymi kolegami w kancelaryi, że idąc przez podgórze karpackie, nadybał był w puszczy niedźwiedzia, którego wziąwszy ze sobą, do tyle go oswoił, że może mu bez obawy powierzyć drobne około swojej osoby usługi. Egzemplarz ten jest tem rzadszym, że ma na łbie włos czerwony, umie doskonale czyścić buty, wybornie nosi wodę, a najgenialszym z wszystkiego jest w obżarstwie, bo sam jeden jest w stanie zjeść za cztery osoby. To też z tego względu, chcąc dalsze filantropijne experymenta uczynić możliwemi, zamyśla go oddać opiece ogółu, któremu on, za małe, do rąk jego właściciela składane honorarium, wybornie służyć będzie.
Tak genialna myśl nie została bez echa. Ciekawość i potrzeba szły z sobą na wyścigi, aby choć na godzinę co dzień posiąść na własność owego Kalibana, jego anormalnym widokiem się napoić i się nim obsłużyć. Zbiegały się cwancygierki do kieszeni przemysłowca, a szczęśliwy Bazylek biegał za to w najodleglejsze kąty miasta, nosił wodę, wichsował buty, zamiatał, czasem dla rozrywki którego z panów produkował się w wygłaszaniu głosek pojedyńczych, gdyż aby mówił słowami i z rozumem, tego nikt po nim nie wymagał.
Otóż pan jego główny i on, były to owe dwie siły, które wzajem z korzyścią na siebie działały. Bazylek był szczęśliwy, że jadł i że go poszturkiwano, a jego pan miał daremną usługę, a nawet obliczywszy wikt została się z „honorariów“ nie szpetna przewyżka, którą do swojej kabzy chował przezorny filantrop, na wypadek nieprzewidziany.
Więc obaj mieli z siebie korzyść, i obaj byli z siebie zadowoleni. Taki to stosunek musi zachodzić między tajnemi siłami natury, bo przez niego możemy tylko sobie wyobrazić wieczność istności. Gdyby takiego stosunku nie było, gdyby siły działające wzajem się zużywały, lub na korzyść innej działały, całe stworzenie byłoby rzeczą doczesną, lub przeszłoby z czasem w inny kształt, któryby także nie mógł pozostać wiecznym. Wspomniałem to dla tego, aby myślicieli ludzkości zwrócić na to odkrycie, że jak w dziejach i społeczeństwie, tak i w stosunkach narodowych są pojedyncze momenta, które wzajemnie się wspierają i uzupełniają. Bo dotychczas wszędzie widziano tylko zasadę dwoistości, to jest: „principium negans et affirmans,“ mówiono, że w całej ludzkości niema tej uzupełniającej się wzajemności, tylko tworzenie i negacya tego, „plus i minus,“ i że interesa narodów wzajem się krzyżują i nieustannie sprzeciwiają.
Otóż wyjaśniony między Bazylkiem a jego panem stosunek, chociaż w zmniejszonym obrazie, okazuje nam jednak dowodnie, że rozum ludzki może wynaleść punkta, w których interes dwóch potęg może się wzajemnie wspierać a nawet uzupełniać.
Szczęśliwy Bazylek latał z jednej ulicy na drugą, roznosił wodę, buty i drwa do pieca, dmuchał w ręce i chuchał, a gdy się go spytano, czy jest zadowolony, Bazylek podskoczył do góry, gwizdnął w palce i dalej pobiegł.
A musiał też biegać nieszpetnie, od jednych rogatek do drugich, a wszędzie musiał być na czas, przynieść kawy, tytoniu, chleba i bryndzy; tej ostatniej nie tak często, bo ta była u jego panów rodzimą. Był to żyjący lokomotyw, buchający parę, a czerwona jego grzywa rozwiewała się w wietrze, jak ogniste płomyki nocnego pociągu, ostrzegąjące wędrownego, aby się z drogi ustępywał. A było się także komu ustąpić, bo Bazylek nie szedł nigdy z gołemi rękami, jak chodzą próżniacy lwowscy, ale był zawsze obciążony jak koń juczny, stękał i sapał, fukał i roztrącał, a przecież nikt mu tego nie wziął za złe, bo każdy szanował w nim ferwor dobrego sługi, i każdy chętnie przyjął od niego szturkańca.
To też sławny był na cały Lwów Bazylek czerwono-włosy; każdy go znał, widział i podziwiał. Przy tak powszechnej estymie zdawało się Bazylkowi, że już wyżej się podniósł, niżeli ognisko piekarni, a gdy w nieobecności którego z Panów swoich w zwierciadło się popatrzył i czerwone włosy swoje obaczył, przekonał się, że tak wysoko stoi już w społeczeństwie, jak tylko najwyżej dosiągnąć mogą płomienie z grubej bukowej kłody, położonej na ognisku w piekarni.
Z tego powodu począł już trochę Bazylek zbaczać od danej mu informacyi, a pojąwszy swe stanowisko, stawał się z niego nieco dumnym. A jakże nie miał być dumnym, jeźli wszystkie chłopcy z ulicy lecieli za nim, jak za rarogiem i wołali: „pali się, pali!“ jeźli go każda przekupa znała z jego głowy czerwonej i z jego zadowolenia, malującego się wybitnie na twarzy jego pocułowatej. Baylek. Bazylek, wołano zewsząd, gdzie się tylko okazał, on śmiał się do wszystkich, bo oczywiście wolał, że się z niego żartowano, niżeli żeby okładano szturkańcami.
Owoż tym sposobem stał się, jeżeli nie sławnym, to słynnym a jak każda, najmniejsza słynność szkodliwie działa na ludzi, o tem najłatwiej można przekonać się na młodych, wierszujących chłopcach, którzy w nadziei dostania się na Parnas, niejedną noc bezsenną przetrawią, nie jeden rok nauki rzeczywistej zaniedbają, a w końcu się ockną z swego szału wtedy, gdy już najczęściej jest za późno. Jakże za złe możemy mieć Bazylkowi, że śród służby swojej zapragnął do czegoś wyższego, do czegoś wznioślejszego. Był to wprawdzie błąd, a błąd sowicie później ukarany, lecz sam jego mentor mówił mu, że z małych cegiełek składa się komin plebanii. Wszak on nie zażądał żadnych rzeczy niepodobnych, jak to czynią zagorzalcy, chociaż najwięcej miałby do tego powodu, bo głowa jego, literalnie gorzała.
Otóż ów grzech pychy, ów wymarzony ideał szczęścia na ziemi, ów nieokreślony pociąg żądnej jego duszy, nie było to nic innego, jak stałe i nieprzeparte przedsiewzięcie, dostania się na służbę do księcia, jak go nazywało pospólstwo, za podpalacza pieców.
Tylko tak rzutna fantazya jaką miał Bazylek, mogła coś podobnego urodzić, a przecież to była myśl nader praktyczna, a mając ograniczenie Bazylka na względzie, nie możemy wiedzieć z pewnością, czy na tę myśl przyszedł zwierzęcym instynktem, czyli porodził ją w natchnieniu, czyli przyszedł do niej przez intuicyą.
Bądź co bądź, w czerwonej pałce raz zagnieżdżona myśl, tlała i paliła go, piekła i mordowała, nie dała spać w nocy, ani jeść we dnie; aż nareszcie obliczywszy się z sumieniem, stanął jednego rana przed panem swoim i rzeki:
— Mówiłeś dobrodzieju, że mam róść w górę, jak komin w plebanii, a ja dotąd jestem tylko piecem w piekarni, w którym smażą się wprawdzie różne smaczne pieczenie, gęś i baranina, pieką się bułki i pirogi, ale ja z tego nic nie mam. Wącham tylko i kwita na tem. Ja chcę leźć dalej, przynajmniej pod snopki, tam gdzie gołębie mają swoje gniazda. Chcę dobrodzieja opuścić, bo dobrodziej także jeszcze wysoko nie wylazłeś, a pójdę do takiego co już od razu wysoko się urodził.
— Malkontent, mruknął pod nosem pan jego, i nic więcej do niego nie mówił.
Zebrawszy się atoli kazał z sobą pójść Bazylkowi. Wyszli obaj na ulicę.
— Poczciwe panisko, myślał sobie Bazylek, zapewne idzie ze mną do samego księcia, aby mnie zarekomendować, i o łaskę dla mnie poprosić. Dobre panisko, szkoda że nie książę, bobym nigdy niebył odszedł od niego.
Śród takiego monologu zbliżył się Bazylek do magistratu, a choć widocznie się przekonał, że to nie będzie sprawa z księciem, jednak przeczucie kazało mu się spodziewać czegoś bardzo dobrego.
I nie zawiodło go. Zaledwie bowiem byli weszli do kancelaryi, pan jego szepnął coś urzędnikowi, a zanim Bazylek mógł tyle nowych wrażeń w swojej głowie uporządkować, już leżał na dębowej ławie, i począł liczyć bez liku.
Były to mospanie plagi, o jakich Bazylek nie miał dotąd wyobrażenia, bo niemogły iść w porównanie ani z kańczukiem ekonoma, ani z szturkańcem organisty. Było to coś tak nowego dla niego, tak się to jakoś odbywało w porządku i systematycznie, tak przechodziło jego dotychczasowe pojęcia, że od wielkiego podziwienia aż zmysły utracił.
Przyszedłszy wreszcie po niejakiej chwili do zmysłów, pierwsza myśl jego była, upaść do nóg swemu dobrodziejowi, a poczuwszy się o winę dumy i niezadowolenia, prosić go o przebaczenie, i o dalsze jak dotąd względy. Gdy się atoli na wszystkie strony rozglądnął i nigdzie dobrodzieja nie znalazł, rzucił się ku drzwiom, aby pobiedz do jego domu. W tej jednak chwili uczuł się za kołnierz pochwyconym, a gdy się obejrzał, obaczył parę sążnistych wąsów, pałasz na czarnym rzemieniu i ogromny kij przyboczny. Przed każdą bronią miał Bazylek wstręt wrodzony, więc zakrywszy oczy, dał się prowadzić napastnikowi jak owca, idąca bez skargi pod nóż rzeźniczy.
Nie byłto wszakże nóż rzeźniczy, który zagrażał Bazylkowi, ale nudny, poniewolny odpoczynek. Zaprowadzono go bowiem do ciemnej turmy, włożono nań ciężkie kajdany i zamknięto drzwi aż na dwa zamki. Biedny, biedny Bazylek!
O głodzie i w ciemnościach począł Bazylek czuć skruchę za swoją niewdzięczność, czuł bolesne wyrzuty sumienia, płakał i tłukł głową o ścianę, chciał umrzeć lub usnąć, ale ani śmierć ani sen nie przyszły do niego. W końcu uspokoił się nieco, a przypomniawszy sobie, że organiście nieraz w godzinkach wtórować musiał, zebrał ile mógł przypomnianych melodyj, i począł śpiewać pieśń: „w utrapieniu.“
Uspokoiły go i uśpiły podobne medytacye bogobojne, a gdy się przebudził, ujrzał przed sobą profosa, który mu powiedział, że pójdzie do swojej wsi rodzinnej — szupasem! —
— Szupasem! krzyknął i umilknął nagle, bo jakaś genialna myśl przeszła mu w tej chwili przez głowę. Wstał z rezygnacyą i poddał się swemu losowi.
Na pierwszej jednak stacyi swojej wędrówki przymusowej rozstał się w sposób angielski z swoim przewodnikiem, a sumienie swoje uspokoił tem, że większą zasługą jest naprawienie popełnionego błędu, niżeli przekroczenie tak ohydnego wyroku.
Uciekał więc biedny jak mógł napowrót do Lwowa, o pół nocy przelazł przez zamkniętą rogatkę, niechcąc nigdy z prawej drogi zboczyć, i stanął pod drzwiami dawnego swego pana. Usłyszawszy pierwsze jego krząknienie wpadł do pokoju, klęknął przy łóżku i począł go z łzami przepraszać za swoją czarną niewdzięczność, i ofiarował mu napowrót swoją posługę.
Z rozczuleniem słuchał go filantrop, podniósł klęczącego przed łóżkiem, a uspokoiwszy go nieco, rzekł głosem uroczystym:
— Nie zawiodłeś moich nadziei, oczekiwałem tego. Owe plagi był to kamień probierczy twojej cnoty nieporównanej, byłto chrzest wzmacniający cię do nowego twego zawodu, namaszczenie na wyższy szczebel spółeczeństwa. A więc pójdź, niech cię uczynię rycerzem nowego wyznania, które w tem zależy, abyś cierpliwie znosił wyrządzone ci obelgi, całował rękę, która cię bić będzie, ściskał nogę, która cię kopnie, błogosławił kułak, który ci da szturkańca.
Bazylek nie mógł się od łez powstrzymać, i gdyby nie imię jego, tyle obiecujące, za ciężki pieniądz nie byłby się oddalił od swego dobrodzieja.
Toż wkrótce zebrał się pan jego, wziął paletot i parasol i wyszedł znowu z ukochanym swoim elewem. Tym razem rzeczywiście obaj poszli do księcia.
Dobrodziej Bazylka, aczkolwiek był już niejaką znakomitością, miał jednak zawsze na tyle skromności dla wyższych, że się w obec nich niżej stawiał, niżeli był w istocie. Więc nie poszedł do samego księcia, ale do jego kamerdynera, wstawiając się o przyjęcie rekruta. Wszystko, co na jego korzyść mógł powiedzieć, było to, że jest nader ograniczonego rozumu, a prawie pozbawiony wszelkich władz umysłowych, i przeto zdolnym jest i wybornym do wszelkiej posługi, która nie cierpi rozbioru krytycznego i uwag osobistych. Bezprzykładna wierność i przywiązanie cechują jego charakter, a ślepe bezwzględne posłuszeństwo wyszczególnia go nawet z pomiędzy tych, co umią słuchać i milczeć. Przy tak wybornych przymiotach nie posiada on ich świadomości, bo to co czyni, czyni z instynktu a nie z namysłu, a więc nie ma też i dumy ani zarozumiałości, która najwięcej nie przystoi tym, co służyć muszą.
Taki klejnot przyjął kamerdyner otwartemi rękami, i naznaczył mu miejsce w grubie od pieca, który ogrzewał pokój samego księcia.
Tym sposobem ujrzał się Bazylek znowu w popiele, a gdyby miał jakie wiadomości z literatury starożytnej i wspomnianej w niej „metampsychosis“, czyli wędrówki duszy, która co 4,000 lat skończywszy swój cyklus, napowrót w dawne życie powracała, — myślałby, że już przeminęły owe 4,000 lat, i on napowrót do popiołu powrócił.
Tak jednak nie było. Wlazł on wprawdzie znowu w popiół, śmiecie i sadzę, ale były to już śmiecie książęce, które nie kalały, sadza, co nie smoliła, popiół co nie brudził, a chociaż twarz i ręce jego przeciwnie go przekonać mogły, wyobraźnia jego była jednak silniejszą niżeli najoczywistsza rzeczywistość.
To też marzył biedny Bazylek o podwojach książęcych, łapczywem okiem wglądał przez szpary drzwi i pieca, podsłuchiwał w kominie niezrozumianej mowy czarodziejskiej, a chociaż czasem jakiego szturkańca oberwał, to jakoś to sobie wyperswadował. A co to za roskosz była dla niego wyjść z cyfrą księcia na ulicę, i w dziwacznym swoim stroju służyć za widowisko zagapionych uliczników!
Wszakże duch jego, pod ognistą ukryty czaszką, nie zasypiał teraz na laurach, jak niejeden wódz po bitwie wygranej; był on nieustannie czynnym i ruchliwym, jak zwinny piskorz w błotnistym przekopie.
Niemiecka filozofia uczy nas, że w wszystkiem, co żyje, niemoże być nigdy stagnacyi a nawet śmierć sama jest tylko pozornym momentem stagnacyi, to jest chwilą, której potrzeba, aby koło, toczące się wprzód, obróciło się wtył, i rozpoczęło ruch wsteczny. Bo jak w każdem życiu jest nieustanna czynność, tak też zaraz po śmierci następuje znowu działanie wstecz, to jest rozkład byłego życia. Różnica między tem nieustannem działaniem jest w tem, że jedno działanie jest dodatnie, a drugie ujemne. A że Bazylek jeszcze nie był odumarł, więc działanie jego ducha musiało być dodatniem, czyli musiało naprzód postępować. To też postępował on w istocie naprzód, bo po kilkoletnim pobycie w grubie pieca książęcego, począł marzyć o wyższem stanowisku społeczeńskiem, o godności pokojowca.
Skromność każdemu się podoba, więc skromne nadzieje Bazylka zostały uwieńczone. Pewnego poranka tańcował on już po podłodze książęcej w najrozmaitsze zygzaki, szurując i woskując posadzkę, trzepiąc perskie dywany.
Ale raz wdrożony umysł w zapęd postępu, postępował szybko, jak koło, puszczone z góry przez rospustne dziecko.
Zaledwie bowiem kilka lat był pokojowcem, już zamarzył o białych kamaszach lokajskich, i przedsięwziął sobie, że to będzie ostatni szczebel owej drabiny Jakóbowej, z którego dostanie się wprost do nieba. Ale gwiazda jego szczęścia miała więcej w sobie oleju, jak myślał szczęśliwy Bazylek, i mimo jego chęci zaświeciła jaśniej. Zaledwo bowiem z niewypowiedzianą roskoszą naciągnął był białe kamasze, zaledwo upleciono mu z włosów czerwonych, teraz poczernionych, sążnisty harcap, już go czekały nowe awanse, nowe nadzieje.
Najwięcej do tego posłużyła mu jego brzydota i jego fenomenalna głupota. Był on tak estetycznie brzydkim, że z uplecionym harcapem, z twarzą gładko obgoloną, z óczami chińskiemi, nosem murzyńskim, z ustami małpy, mógł służyć za typ ukończony bezładnych kształtów. A że niektórzy z wielkich panów odznaczali się tem, iż w swojej służbie umieszczali potwory ludzkie, karły, olbrzymy, a nawet i niedźwiedzie, to oryginalność Bazylka była właśnie tego rodzaju, że go czyniła do podobnych kaprysów egzemplarzem zbyt poszukiwanym.
Pokazał się Bazylek w kamaszach i z harcapem na ulicy, już ćma chłopców biegła za nim, w nadziei, że przybyły akrobata pocznie wywracać koziołki, skakać po linie, błaznować — a to tem pewniej, iżby to było: „na usilne życzenie publiczności.“
Książę tak go był sobie polubił z jego błazeństwa przyrodzonego, niewymuszonego idiotyzmu, tak się był przywiązał do jego manier małpich, tak odznaczająym się widział go zawsze w zgrai swoich darmoidów, że razu jednego, będąc po obiedzie w dobrym humorze, uczynił go swoim najulubieńszym kamerdynerem. Bazylek padł plackiem do nóg książęcych, rozbeczał się na głos, a gdy pociągnięty harapem po plecach, na nogi się zerwał, zdawało mu się, że go pasowano na rycerza, że trzy łokcie w górę podrósł, że jak ów komin plebanii przebił wiązanie dachu i snopki, i dumnie głowę ukazał. Aby obraz komina uzupełnić, ukradł zaraz z książęcej szkatułki cygaro, a zapaliwszy je, chodził dumnie po ulicy, buchając dymem w prawo i w lewo, jak komin plebanii podczas niepogody!
O szczęście śmiertelnych! jak względna i niepewna jest twoja istota! Ileż to pysznych duchów zrzuca z siebie twoje złote jarzmo, aby pójść tam, „gdzie wieczny płacz i zgrzytanie zębów!“
Tymczasem księciu znudziła się stolica. Nowe władze nie uwzględniały go należycie, jakto dawniej bywało, nie pozwalały mu czynić wybryków, a gdy co wypłatał, to nie pozwano go do sądów królewskich lub sejmowych, ale do pospolitego magistratu, gdzie pierwszemu lepszemu urzędnikowi musiał odpowiadać na zapytania, niezawsze uniżone. W końcu zaprzeczono mu nawet tytułu książęcego, a blask jego magnacki pobladł, i tylko się świecił na guzikach liberyi. Złorzeczył stary książę nowemu porządkowi rzeczy, i wyjechał do swoich dóbr, aby tam być królikiem, jeżli mu w stolicy zabroniono być księciem.
Ale i na wsi sprzykrzyło się kasztelanowi, chciwemu burd i awantur; nie było bezkrólewia, ani elekcyi, ani sejmów inkwizycyjnych, ale były za to dziki i niedźwiedzie, sarny i kozły, lisy i jelenie. Wypowiedział więc wszystkiej grubej i cienkiej zwierzynie wojnę w lasach swoich, bił, strzelał, rąbał, że aż miło było, a z każdym tygodniem mnożyła się na jego dworze królewskim i tak liczna już psiarnia.
Owoż stało się jednego razu, że wyjeżdżając na polowanie ujrzał kasztelan w jednym domie swojego miasteczka, nader śliczną, powabną główkę. Przyszedł pod okno, i donośnym krzyknął głosem na spłoszoną sarneczkę: „Hej dzieweczko, pokaż twoje liczko! Kasztelan chce cię widzieć! Masz łaskę podobać się jemu!“ Ale dzieweczka uciekła aż do komory, i niechciała o niczem słyszeć. Daremnie krzyczał i hałasował kasztelan, daremnie zaklinali ją rodzice, — dzieweczka siedzi w komorze i ich nie słucha.
Wreszcie nie zna hamulca rozgniewany kasztelan, wpada z psami do izby, chce otworzyć komorę, ale z komory słyszy stanowczą replikę, że jak się poważy drzwi odchylić, to o jego głowę stłucze się garnek osmolony. Uczyniono uważnym kasztelana na takie niebespieczeństwa, i wyciągniono go z izby na łowy.
Ale gdy iskra w stare pruchno padnie, toć jej nie ugasić. Tli ona i tli, póki płomień nie wybuchnie a wtedy niema ratunku. To też i w spruchniałem sercu kasztelana poczęło się coś kurzyć, a wkrótce okazał się płomień uieugaszony. Na łowach spudłował, nic nie ubił, wszystkich wyłajał, Bazylka nahajką skrobnął, a cała psiarnia opuściła uszy, bo jej pan był coś w złym humorze.
A zkądże się prostej dziewczynie zebrało na tyle odwagi, że dała odkosza kasztelanowi? — Ach, była ona w pierwszym śnie swojej miłości, a jak zazwyczaj pierwszy sen jest najtwardszym, tak też i serce w pierwszym śnie miłości na wszystkie uboczne względy staje się najtwardszem. Potem jakoś się odmieni to serduszko, zmiękczeje znacznie, gdy pierwszy sen przeminie, osobliwie tak po północy, lub nad rankiem. Ale fatalnie jakoś stało się kasztelanowi, że to właśnie był pierwszy sen, w którym słodko marzyła dziewczynka o pisarzu prowentowym, przynoszącym jej codziennie placki żydowskie.
I cóż z tego wszystkiego, kiedy kasztelan niemógł się z jej grotów uleczyć, ani łowami, ani pijatyką, ani żadnym innym surogatem! Chodził jak cień po nocach, schudł i zbladł, stracił krasę policzków i postać jego wyprostowana, ugięła się ku ziemi.
Widział Bazylek cierpienie swego dobrodzieja, rzucił się mu do nóg, i zaklinał go, aby otworzył serce swoje przed wiernym sługą, aby się wyspowiadał z boleści.
— Bazylku, sługo mój najwierniejszy, połowę bogactw moich złożyłbym pod twoje nogi, wyniósłbym cię do niesłychanych godności, w maśle kąpałbyś nogi, mlekiem myłbyś twarz twoją, gdybyś mnie mógł w mojej boleści ukoić. Ale chmury niefortuny zawisły nademną, na grobie moim skruszą miecz i kopią, bom ostatni mego rodu potomek. Na schyłku życia mego rozigrało się moje serce, krew gorąca poczęła palić żyły moje, a w piersi brak mi tchu, aby ugasić mojej krwi płomienie. Nadaremnie wołam w mękach moich piekielnych jak ów bogacz do Łazarza na łonie Abrahama: „Umaczaj w morzu koniec palca twego, a ochłódź język mój!“ Niebyłem ja wprawdzie owym bogaczem bez serca, nikt w czasie uczty nie leżał pod wrotami memi, ale dobrodziejstwa moje rozsypały się między niewdzięcznych, jak ziarno zboża między wróbli żarłocznych. Już mnie nie znaleść przyjaciela, ani brata, ani siostry, bo czego mi krew wzbroniła, tego nie dadzą mi ludzie!
I uderzył się ręką po biodrach, stary kasztelan i począł gorzko wyrzekać:
— Tysiące szlachty żywiłem moim chlebem, odziewałem je w zielone kontusze i złotolite pasy, gdzież są ich szable i karabele, aby pomścić uczynioną mi zniewagę. Głos mojej skargi ginie bez echa, jak głos pieśni beduina w skalistej Arabii. Jak sklep grobowca otaczają mnie złocone komnaty, jak szmaty podarte wydaje mnie się ten przepych turecki, najwyszukańsze bakalia są gliną w ustach moich.
To mówiąc rozdarł szaty swoje kasztelan i począł głośno płakać.
Przeląkł się biedny Bazylek tak czarnej melancholii swojego dobrodzieja, rozpłakał się w głos i począł niemiłosiernie wyć wraz z Dunajem, olbrzymim kundlem, leżącym na perskim dywanie.
Skończywszy pierwszy swój duet, obaj wierni słudzy uciszyli się nieco, a pan ich tak dalej mówi!:
— Ty jeden Bazylku mógłbyś mi ująć mojej boleści, a wiesz, żem cię wyciągnął z popiołu i sadzy, i żeś z mojej łaski na ludzi wyszedł.
Bazylek rzucił się znowu do nóg swego dobrodzieja, który go wyciągnął z popiołu i sadzy, i na ludzi wykierował, i przysiągł solennie, że wszystko dla swego dobrodzieja uczyni.
— Otoż słuchaj mój sługo najwierniejszy, a słuchaj uważnie, co ci opowiem. Ostatnią razą gdym wyjeżdżał na łowy, ujrzałem córkę czapkarza, stojącą w oknie. Spoglądała ona na mnie jak sarneczka z poza urwiska w kniei a moje serce zapukało do niej. Bazylku, gdybyś widział co to za krasota na jej liczku, a co za ogień w jej czarnem oku, Bazylku tybyś sam przepadł, gdybyś nie był tak durny.
— Ja też, dobrodzieju, codziennie dziękuję Bogu, żem durny, bo gdybym nim nie był, któż wie, czybym wyszedł tak wysoko!
I dziękuj Bogu Stokrotnie, bo inaczej byłbyś nieszczęśliwy, tak jak ja, co teraz znoszę bolesne poniżenie zewsząd a nawet od tych, których żywiłem! Ale słuchaj dalej. — Oko jej, to jak najczarniejsza sadza, jakąś tylko mógł ujrzeć w twoim kominie, a liczko to kraśniejsze jak ta chmurka, co ją słoneczko okrasi zorzą poranną. I cóż mnie z tego, żem ją ujrzał, tę gwiazdę zaranną, tę sarneczkę kniei niedostępnej, kiedy ona mną wzgardziła, a nawet się uląkła, jak się lęka biała gołębica drapieżnego sokoła.
— Toć było jej dobrodzieju powiedzieć, że dobrodziej to nie sokół drapieżny, tylko kasztelan, a ona to nie biała gołębica, ale córka prostego czapkarza.
— Bazylku głupi, sługo mój wierny, wierność twa większa niżeli twój rozum, toć słuchaj mnie dalej. Gdym ją ujrzał, już odtąd nie dla mnie knieje pełne niedźwiedzi sarn i wilków, nie dla mnie dzban miodu i złotego węgrzyna, a w utrapieniu mojem pochudłem i pobladłem, jak chwast polany wodą gorącą.
— To krótka rada na to dobrodzieju, pójść do czapkarza i powiedzieć mu: masz zaszczyt czapkarzu, bo upodobała mi się córka twoja.
— Bazylku, sługo przywiązany, ty nie wiesz, co to dzisiaj za czasy. Czapkarz gotów mnie za próg wypchnąć, bo dzisiaj każdy pan na swojem śmieciu!
— O srogi Boże, toż by to była prawdziwa herezya!
— Herezya, mówię, herezya — ale cóż robić?...
— Owoż wiem co robić. Wezmę Danielka, Horaja i Pryskibę, pójdę do czapkarza, a gdy on będzie głupi, każe go związać i dziewkę jego tutaj przyniosę.
— Większa wierność niż rozum; Bazylku, głupio mówisz. Dzisiaj potrzeba i na to uważać, co ludzie między sobą mówią, — a wtedy mówiliby źle o mnie i o tobie!
— Prawda dobrodzieju — ach jaki książę masz rozum!
— Więc nie znasz innej rady?
— Toż kiedy ta dziewka dobrodziejowi tak w oko padła, to zrobić jak Bóg przykazał. Dobrodziej jesteś wdowcem, a panem całą gębą. Wziąć dzban lipowca i pójść do czapkarza i mówić: Czapkarzu, daj mi dziewkę twoją za żonę, ty przestaniesz szyć czapki z futra, a ona będzie chodzić w jedwabiu.
— Czyś oszalał Bazylku, sługo mój durny, ja pan z panów, którego przodkom na sejmie inkwizycyjnym pokornie odpowiadał król Zygmunt — ja mam wziąć córkę czapkarza za żonę, dla tego że ma oczy czarniejsze niźli sadza, a liczko kraśniejsze niżeli zorza poranna? Tyś oszalał prawdziwie!
— Ach prawda dobrodzieju, żem bardzo głupio powiedział!
— Więc słuchaj teraz, co ja ci powiem, może to będzie mędrszem. Aby ludzie nic nie mieli do mówienia żeby to jakoś w tem nic dziwnego nie było, więc pójdziesz ty do czapkarza, i rzeczesz mu: czapkarzu dasz mi twą dziewkę za żonę.
— Jak to dobrodzieju... — ja mam tak mówić?... ja mam ją pojąć za żonę?... a cóżby dobrodziejowi potem z tego przyszło?... wzdy tu nie o mnie chodzi!
— Durny sługo, wszakże nie o to tu idzie, aby ona była twoją żoną, ale żeby była w pałacu, a ludzie żeby nie mieli o czem rozpowiadać.
— Toż dobrodziej chcesz ją posiąść, a ja żebym przed ludźmi gadał, żem mężem jej?
— Aha!
— Ba, gdyby to tylko przed ludźmi, ale to trzeba będzie przed księdzem tak powiedzieć, a mówią, że co się gada przed księdzem, to Bóg zapisuje do książki — a potem z tej książki będzie czytał na sądzie ostatecznym!
— Głupi jesteś, ty lepszym nie będziesz jak wszyscy!
— Toż mówią także, że ożenienie to jakiś sakrament, dobrodzieju! i że się przysięga Bogu, przy świecach zapalonych!
— Alboż to sługa chce być lepszym od pana swego, alboż to my tak nie czynimy, alboż niejesteśmy często tylko dla ludzi mężami, a ślub to tylko na to, aby rejent sporządził kontrakt ugody a palestrant aby przy tem co zarobił? A ty sługa podły chcesz być lepszym od nas? Czyż może na to sam Bóg zezwolić?
— Prawda dobrodzieju, bo cóż jest nieprawdą, co z ust twoich wyjdzie! Ale przecież to jakoś dziwno, aby tak zrobić, jak to mówią dobrodziej!
— I tak mówi ten, com go wydobył z popiołów i z śmieci, i zrobiłem człowiekiem, toż i ty należysz do owych trędowatych, którzy oczyściwszy się z swego trędu, zostali niewdzięczni swemu dobrodziejowi!
— Ach prawda panie! Tyś mnie wydobył z popiołu i zrobiłeś mnie człowiekiem, toż muszę ci być wdzięcznym. Pójdę zaraz do czapkarza, i rzekę mu: chęć mi twojej dziewki za żonę.
Ucieszył się kasztelan wdzięcznością swego sługi, a postawiwszy czuprynę do góry, czekał Bazylka.
Ale Bazylek wpadł blady jak trup.
— Dobrodzieju, wszystko na darmo! Czapkarz zamknął drzwi przedemną i rzekł mi przez szparę: „nie mam dziewki dla ciebie.“ A dziewka otworzyła okno, i zaczęła się śmiać na głos, mówiąc: „Ty małpo obrzydła, co ci wpadło do głowy, abyś w zaloty do mnie przychodził. Jeśli niemasz doma zwierciadła, to wlej na miskę wody i popatrz się, jak jesteś brzydkim i potwornym! Ty poczwaro ludzka, ty śmiesz tu przychodzić, jak byś nie wiedział, że mój narzeczony, Michał Krupski, najpiękniejszy w mieście chłopiec i strzeż się go, aby ci twych suchych nóg nie połamał!“
— A ty co na to?
— Stanąłem pod oknem, a dobywszy chustkę jedwabną rozdarłem ją mówiąc: jak ta szmata jest rozdarta, tak rozdarte jest serce moje, — a ona się śmiała i śmiała a zawoławszy sąsiadki rzekła: patrzcie, oto komedyant przyszedł i każe małpie koziołki wywracać.
— Masz klucze i idź do komnaty nieboszczki żony mojej. Wydobądź ze skrzyni dwie chustki bagdackie w szerokie liliowe palmy, — weź robroń z jedwabiu japońskiego, trzy sznury korali weź z srebrnemi obrączkami, dwa rańtuchy tkaniny lugduńskiej, i szubę gronostajami podbitą, z jedwabnemi pętlicami i złotą na przodzie klamrą — weź to wszystko i mów czapkarzowi: Oto pan mój udarował mnie za usługę moją, dał mi skarby nieocenione, a to wszystko złożę u nóg twojej dziewki, jeźli zechce pozostać moją żonką.
Wyjął wierny sługa ze skrzyni dwie chustki bagdackie, w szerokie liliowe palmy, wziął robron z jedwabiu japońskiego, trzy sznury korali wziął, a każdy był z srebrną obrączką — dwa rańtuchy tkaniny lugduńskiej, i szubę gronostajami podbitą ze złotą na przodzie klamrą. I zamósł to wszystko do czapkarza i rzekł mu: Oto pan mój udarował mnie za usługę moją, dał mi skarby nieocenione, a to wszystko złożę u nóg twojej dziewki, jeźli zechce zostać moją żonką.
Czapkarz obaczywszy złożone na ławie rzeczy, zapiął igłę w zanadrze, poprawił na nosie okulary i rzekł przewracając jednę sztukę po drugiej:
— Nieocenione skarby mówisz, durny Bazylku, daj niech ci je ocenię, tak jakby moje własne były. Te dwie chustki bagdackie w duże liliowe palmy, nie są prawdziwe, ale przyniesione przez węgrzyna z fabryki niemieckiej. Są już dosyć znoszone i pomięte; moja nieboszczka Eudoksia miała taką chustkę gdy szła za mnie. Robrony z jedwabiu japońskiego są wprawdzie jeszcze dobre, ale na plecach sztukowane, bo nieboszczka się roztyła. Widzisz ten bryt idzie na poprzek. Moja Eudoksia miała lepszy robron kiedy szła za mnie. Rańtuchy z tkaniny lugduńskiej są zbyt ciężkie a teraz wcale ich nie noszą; ale na firanki do kościoła byłyby wyborne. Korale są piękne i prawdziwie francuskie, ale moja Eudoksia takie same miała, idąc za mnie. A ta szuba — to gronostaje...
I zaświeciły się oczy czapkarza, wybornego znawcy futer, postawił włosem do światła, musnął ręką raz, drugi, i mlasnął językiem. Przyłożył futro do twarzy, i pieścił się jego miękkością stary czapkarz, jak kochanek puchowem łonem swojej kochanki. I tulił i przyciskał do piersi wykrzykując: prawdziwe gronostaje! Co za włos, co za miękkość! Promienie słońca nie są jaśniejsze, gdy się przebijają przez końce chmury gradowej, a te czarne pręgi to jak by najpiękniejsza barwa czarnoksięskiego słonecznika. I pieścił się dalej kosztownem futrem biedny czapkarz a oczy jego zaćmiły się łzami, gdy ujrzał stojącego koło siebie Bazylka.
— Piękne rzeczy przyniosłeś, kochany sąsiedzie a choć futra tego nie mogłaby nosić moja córka, boć to futro królewskie, ale byłoby z niego najmniej szesnaście czapek, i drogo by się je sprzedało na jarmarku w Międzyborzu! Piękne rzeczy, mówię, przyniosłeś sąsiedzie, coż z tego, kiedy ty jesteś bardzo brzydki! Moja córka nie chce cię widzieć na oczy! Ale jakoś to będzie, zostaw te rzeczy u mnie, niby do sprzedania, a za trzy dni przyjdź znowu.
Gdy Bazylek wyszedł od czapkarza, przyszła jego córka, a dowiedziawszy się, że doma był Bazylek, poczęła na ojca wyrzekać: że daje przystęp tej małpie obrzydłej, że jeźli na zawsze mu nie odpowie, to ona pójdzie z swoim Michasiem do stawu pobliskiej dąbrowy i tam się oboje utopią na samym nowiu księżyca.
Zląkł się czapkarz tak wielkiego smutku swojej jedynaczki, a głaszcząc ją po liczku zawołał:
— Niech mnie św. Wawrzyniec, patron mego cechu, skarze na mojem dobru, jeźli co złego myślę z tobą uczynić. Bazylek był tutaj i tylko przyniósł rzeczy do sprzedania, co mu darował jego pan bogaty. Są to piękne rzeczy, warte przeszło tysiąc złotych, możesz je obaczyć, — ot leżą tam na ławie.
— Niechcę ja widzieć Bazylka, ani rzeczy, które są jego, niech przepadną wraz z nim i jego panem bogatym.
Poszła piękna Paraskiewia do swojej komory i płakała tam aż do rana, jak by jej rzeczywiste groziło niebezpieczeństwo. Z pierwszą zorzą poranku zapukało coś do jej okienka i zawołało ją po imieniu. Nie było to coś, ale był to Michaś Krupski, pisarz prowentowy, śliczny jak róża młodzieniaszek. Przyniósł pęk jak najpiękniejszych hyacyntów, które wykradł był z pańskiego ogrodu. W drapał się na pogródkę domostwa i zawołał głosem miłym, jak flet pastuszy:
— Kukułko moja Parasiu, strzelec straszny dybie na ciebie, rozwiń twe skrzydła i wzleć tam, kędy wiatr nie dowieje, a słońce nie dojdzie a ptak nie doleci!
— A gdybym ja tam poszła — odpowiedziała Paraskiewia — kędy wiatr nie dowieje, ptak nie doleci, a słońce nie dojdzie, tobyś mi uwił wieniec cyprysowy i mirt byś położył na bladych moich skroniach i nakazałbyś za mnie — podzwonne! W tedy włożyliby mnie w niebieską trumienkę z białym krzyżem, spuściliby do dołu, i zaśpiewaliby „wieczne odpoczywanie“. Tego mi życzysz, ty, którego serce moje wybrało, za którym oczy moje na kiermaszu szukają, jak się szuka karbowańca pomiędzy miedzią czerwoną.
A Michaś na to:
— Niech mnie święty Onufry wypuści z swojej opieki, niechaj wart nie będę jednego siwego włosa długiej jego brody, niechaj połamie o moje czoło koronę która leży u stóp jego wzgardzona, jeżeli tak myślałem, jak ty to mówiłaś! Jak narcyz po zachodzie słońca swój kielich zamyka, tak życie moje zamknęłoby się kamieniem grobowym gdybyś ty dla mnie żyć przestała.
— Ja dla ciebie nigdy żyć nie przestanę, tylko mi tak nigdy nie gadaj!
— Chciałem ci tylko to powiedzieć, że wczoraj po całem mieście mówiono, że do ciebie przyszła w zaloty ta małpa czerwona z zamku, i przyniosła ci wielkie skarby.
— Wszystkie skarby całego świata nie zastąpią mi ciebie, mój ty drogi Michasiu Krapski, synu Marcina, tyś jeden zawładał mem sercem i tyś go posiadł. Niczem mi bisior i karmazyn nad twoje liczko rumiane, niczem jedwab turecki nad twój włos konopiasty.
I przystąpiła do okna biedna dziewczyna, i zarzuciła na młodziana swoje białe rączęta i tuliła się do jego łona jak synogarlica, zagrożona polotem krogulca. A młodzieniec odgarnął czarne włosy z jej czoła, musnął dłonią po jej krasnych policzkach a na jej usta różane złożył gorący pocałunek.
Przysięgli sobie wierność aż do grobu i wezwali słońce poranne na świadka swojej przysięgi.
Tymczasem po mieście zrobił się rumor niesłychany, wszystkie mieszczanki zeszły się do szynków i rozpowiadały dziwne rzeczy, o przyniesionych staremu czapkarzowi skarbach. Mieszczanie posuwali czapki na głowie z niecierpliwości i mówili jeden do drugiego:
— Gdzież to dzisiaj przebywa nasz kum i sąsiad Damian, zapewne kończy czapki na jarmak.
— Nie robi ci on już więcej czapek baranich; bo Bazylek z zamku przeniósł doń wczoraj naręcz bisioru i bławatu i rzekł mu: sąsiedzie, wszystko to w domu twym zostanie, jeźli Paraskiewia będzie moją.
— Co za szczęście na starość! opatrzność Boga!
— Wielkie szczęście, niesłychane szczęście!
— Najpierwszy sługa kasztelana, najulubieńszy jego sługa!
Tak rozmawiali po mieście mieszczanie, tak rozmawiały po szynkach mieszczanki, i wszyscy patrzali w okna kuma Damiana, iżali nie zaspał, że według swego zwyczaju do nich na ranną pogadankę nie wychodzi; patrzą i patrzą a kuma Damiana jak niema tak niema!
I mówili znowu między sobą mieszczanie:
— Musiał zhardzieć nasz brat Damian, bo ma w domu bisior i bławaty, bo jego dziewka już z pańska będzie się ubierać.
— Zapewne i na wesele nikogo z miasta nie zaprosi, bo tam będą sami zamkowi.
— Brat nasz Damian nie jest takim człowiekiem; nie jeden kieliszek wódki wypije on jeszcze z nami, — on nie jest taki.
— Zapewne, zapewne; ogląda on teraz bisior i bławaty, i dla tego nie wychodzi do nas.
— Prawda, prawda; chodźmy do niego, i powiedzmy mu, że się cieszymy z jego szczęścia, z szczęścia jego córki.
Tłumem weszli mieszczanie do izby czapkarza.
Zastali go chodzącego po izbie, muskającego łysinę z wielkiem zadowolnieniem. Przyniesione przez Bazylka skarby porozwieszał na żerdzi, poukładał w jak najlepsze fałdy, gronostaje przeczesał, i złotą klamrą spiął na przodzie. Zachwycili się mieszczanie takim blaskiem jedwabiu i tkaniny tureckiej, krzyczeli jednogłośnie: „co za materya, co za smak, co za kwiaty cudowne na chustkach bagdackich!“ — A zwróciwszy się do Damiana rzekli razem: szczęśliwy brat Damian, syn Fabiana, córkę wydaje do zamku za najpierwszego sługę kasztelana, a Paraskiewia będzie odtąd chodzić w bisiorze i bławatach, boć kasztelan wielce miłuje sługę swego.
A rzeźnicy z pomiędzy nich zawołali:
— Odtąd przemawiać będzie Damian za nami, a najsmaczniejsze i najdroższe mięso będziemy dawać na kuchnię zamkową. —
A kowale i ślusarze wołali:
— Z najlepszego żelaza będziemy robić zawiasy i skuble, haki i obręcze, a brat nasz Damian powie w zamku, nie ma to, jak robota z Wyrowa! żelazo z tamtąd nigdy nierdzewieje.
A stolarze i kołodzieje rzekli!
— Ławy naszej i zydla, stołu i skrzyni żaden robak i za sto lat nie przewierci, a wozy z Wyrowa mogą jeździć po jamach i rowach, a nigdy się nie wywrócą!
Szewcy i rymarze mówili:
— But z Wyrowa w dziegciu moczony, a skóra palona to żelazo prawdziwe; nie przegryzą jej kły dzika ani ostry krzemień nie przebije, a uprząż nasza to słynie na jarmarku w Międzyborzu.
A piekarze i powroźnicy wołali:
— Bułki nasze to z mąki marymonckiej, jasne jak słońce, a kukiełki i obwarzanki zaplatane jak liny promowe, a liny nasze i postronki takie białe jak kukiełki plecione i obwarzanki z mąki marymonckiej.
Inni inaczej mówili, a czapkarz Damian, syn Fabiana, chodził dumnie po izbie, głaskał po łysinie, i przyrzekał wszystkim swoje względy.
Wszystko to słyszała Paraskiewia w komorze, czesząc swoje czarne włosy i przeglądając się w kawałku stłuczonego zwierciadła. I myślała w duchu: Niechci mówią głupi mieszczanie, bo oni nie wiedzą że Michaś Krupski, syn Marcina, rozlubował się we mnie. — Wprawdzie byłby mi bisior do twarzy, a nawet chustka bagdacka nie szpeciła by mojej głowy... ale Michaś Krupski to przecież piękniejszy chłopiec niż malowanie.
I machnęła ręką na lewą stronę, snać chciała czarta od siebie odpędzić, który zwykłe do lewego podszeptuje ucha, a jej nawet zdawało się, że słyszała: „bisior i bławaty.“ —
Gdy odeszli mieszczanie przyszły ich żony, a obaczywszy misternie rozwieszone skarby, rzekły razem:
— Szczęśliwa Paraskiewia, córka Eudoksyi i Damiana, już jej odtąd nie trzepać futra z prochu, nie chodzić z konewką do studni, ani z pralnikiem do rzeki. Liczko jej wybieleje, jak najbielsze króliki, a ręce jej staną się pulchne i miękkie jak futro gronostajowe. Nie będzie warzyć jagły ani kisić pęcaku, ale będzie smażyć bakalia i wisznie z miodem, cykaty i ziele tatarskie.
Nie mogła z gniewu wytrzymać w komorze Paraskiewia, otworzyła drzwi i zawołała:
— Czyście oszalały, niewiasty Wyrowa, czy do was zły duch przystąpił, czy nie wiecie że mnie ulubował sobie Michał Krupski, syn Marcina, najpiękniejszy w mieście chłopiec, i wiedzcie, żem jemu przysięgła wierność do grobu!
— Głupia Paraskiewio, córko Damiana i Eudoksyi, — twój Michał Krupski jest goły chłystek, szkoda za niego twojej urody. Będziesz w kurnej chacie jeść warzyła, pójdziesz w zadymkę do przerębli z pralnikem, ubierzesz się w cyc i w siwe barany — a twoje liczko zblednie przy pracy, twoje czarne oko zasępi się nieraz śród biedy, a hebanowe twe włosy zbieleją jak len moczony, A tak będziesz żoną najulubieńszego sługi kasztelana, będziesz panią całą gębą, a w kościele będą co niedzielę szturkać się łokciami ludzie, i mówić: Któż to jest ta pani w szubie podbitej gronostajami, w chustce bagdackiej w duże liliowe palmy, w robronie z jedwabiu japońskiego, w tym rańtuchu tkaniny lugduńskiej? Nie jestże to Paraskiewia, córka Damiana i Eudoksyi?
Paraskiewia spuściła główkę i słuchała, bo jej coś w lewem uszku szeptało, słuchała, ale już ręką nie machnęła, ani nie zrobiła krzyża świętego.
Tymczasem niewiasty Wyrowa zbliżyły się do niej, i włożyły na nią robron jedwabny, i obwinęły ją w szubę podbitą gronostajami, i zapięły złotą klamrą na przodzie. Paraskiewia stała i nie wzbraniała się, a gdy jej przyniosły zwierciadło, liczko jej zarumieniło się, a oko tak się rozjaśniło że aż piękniejsza się stała, choć była zawsze bardzo piękną. Z upodobaniem głaskała po gronostajach i po palmach liliowych; a klamrę złotą na przodzie kilka razy rozpięła i zapięła.
Stary czapkarz gładził sobie łysinę, obchodził ją w koło, ale nic nie mówił.
Za trzy dni przyszedł Bazylek i siadł sobie na zydlu u czapkarza. Czapkarz uśmiechnął się do niego, i łypnął oczami na znak swojej serdecznej radości.
Utrefiwszy sobie włosy Paraskiewia i wetknąwszy w warkocz przyniesiony przez Michasia hyacynt, wyszła z komory, siadła na zydlu koło Bazylka, i założyła ręce. Czapkarz widząc to wyszedł z izby i zostawił kochanków sam na sam.
Gdy już ojca nie było, przybliżyła się Paraskiewia do Bazylka a wziąwszy go za rękę rzekła do niego głosem słodkim:
— Śniło mnie się, żem mędliła konopie. Paździerze odlatywały od białej łodygi, a w ręku moim pozostał len złoty, jak promienie wschodzącego słońca. Ale piękniejsze niżeli len złoty, niżeli promienie wschodzącego słońca są twoje włosy, kochany Bazyli! Twoje oko, to jak dno leśnego jeziora, w którem pomiędzy liściem zielonym przebija się światło nieba. Lica twoje są białe jak pierś gęsi najbielszej, gdy wychodzi ze stawu i skrzydłami trzepoce. Jak płot z kości słoniowej u Cara niewiernych, świecą się twoje zęby, a głos twój miłej o serce uderza, jak rzewny głos teorbanu. Postać twoja smukła i wiotka, jak kołyszący się na wietrze słonecznik, a Paraskiewia będzie szczęśliwą, jeśli oblicze twoje zwracać będziesz za jej oczami, jak się za obliczem słońca obraca smukły i wiotki słonecznik. Odtąd będzie twoją Paraskiewia, jej czarne oczy jak noc ciemna, jej czarna brew, jak las na owidowej górze, jej liczko czerwone i jej uśmiech radosny — to wszystko będzie twoje, twoje na zawsze! Za trzy tygodnie zwiąże nam ksiądz stułą ręce, a ludzie będą się szturkać i mówić do siebie: Któż to jest ta szczęśliwa, co ma takiego ładnego męża, zapewnie go będzie miłować nad życie! A ci co nas znają, powiedzą: To Paraskiewia, córka Eudoksyi i Damiana, a żona Bazylego, szatnego kasztelana, najulubieńszego jego sługi!
Skrzywił się trochę na to Bazylko i rzekł w duchu do siebie:
— Wzdy ja ten sam jestem, com był przed trzema dniami, włosy moje nie stały się złotem, ani uroda moja nie odmieniła się, ale snać odmieniło się oczko Paraskiewii, bo je olśniły bisior i bławaty.
I uspokoił się szatny kasztelana, i pogłaskał gładkie liczko Paraskiewii i mówił jej, gdy pójdzie za niego, to jej jeszcze więcej da bisioru i bławatów.
Za trzy tygodnie sprawiał kasztelan swemu szatnemu huczne wesele. Wystrojony Bazylek błyszczał od jedwabiu, a ludzie szturkali się łokciami w kościele i mówili między sobą: Jakby stworzona na wielką panią!
Wszelako smutno zrobiło się Bazylkowi, gdy ujrzał przed sobą świece zapalone, zdawało mu się, że go coś koło serca zabolało, że to przecież tak być nie powinno. Ale pomyślał sobie w duchu: Wszakże postanowiłem sobie raz, że nie będę lepszym od innych, a mogłem na moje nogi wdziać bóty o dwa cale krótsze, dla czegóż nie mogę związać się związkiem, który mnie tylko trochę serce naciska! Wzdy nie jestem sługą, czy mam być jednym z oczyszczonych trędowatych?
I klęknął Bazylek na stopniach ołtarza.
A Paraskiewia mówiła do siebie:
— Michaś Krupski stoi za ołtarzem i spogląda na mnie. Michaś jest najpiękniejszy chłopiec w całem mieście, ale jest goły chłystyk, a mnie bardzo do twarzy w jedwabiu i w szubie podbitej gronostajami. Szatny kasztelana nie jest tak ładny, ale ma łaskę u pana swego, a kasztelan także na mnie oczkiem strzela.
I uklęknęła Paraskiewia na stopniu ołtarza i krzywoprzysięgła.
A wszyscy ludzie mówili: Szczęśliwy Damian syn Fabiana, już mu nie szyć czapek baranich, nie chodzić po jarmarkach, nie poniewierać kości starych. Na starość będzie siedział w izbie z rękami założonemi, pogłaskiwać łysinę i zajadać najtłuściejsze mięso. Roztyje się stary czapkarz i będzie gruby jak wójt miasta, a może po nim urząd odbierze.
I zazdrościli wszyscy Damianowi, niewiasty zazdrościły Paraskiewii, a Bazylek zazdrościł czasami swemu panu i Michasiowi Krupskiemu, najpiękniejszemu chłopcu całego miasta.
Ale to były małe tylko chmurki na niebie szczęścia wdzięcznego sługi, a za nie był on hojnie wynadgrodzony.
Kasztelan odmłodniał przy młodem małżeństwie, a Michaś Krupski nie utopił się w jeziorze dąbrowy.
Paraskiewia była wszechwładną panią zamku, i wszyscy jej się kłaniali.
Dziesięć lat potem umarł stary kasztelan, zapisawszy swemu szatnemu dwa folwarki w dożywocie. Ale oszczędna i gospodarna Paraskiewia postarała się o to, że za parę lat zamieniono dożywocie na wieczne dziedzictwo.
Bazylek został dziedzicem, a nawet podszył się pod jakiegoś szlachcica. Z dobrami przybyło mu rozumu, a za to ubyło mu włosów czerwonych, które zastąpiła czarna peruka. Na pięć mil w okręgu dawał ton i rozprawiał z nadzwyczajnym rozsądkiem.
Paraskiewia roztyła się szeroko, i rozmawiała odtąd o samych panach i tytułach, a na odpust do Międzyborza jeździła karetą czterokonną.
Dla syna swego, jedynaka, sprowadzili państwo Bazylowie z zagranicy Francuza, który go douczył manierów pańskich.
Po kilkonasto-letniem gospodarowaniu przymnożyło się jeszcze mienia i dostatków szczęśliwemu stadłu. Zdawało się, że przekleństwo, rzucone w raju na wspólną nam prozarpią: że odtąd ziemia będzie tylko ciernie i osty wydawać, nie spłynęło wcale w dziedzictwie, ani po mieczu ani po kądzieli, na szczęśliwszych od niej protoplastów; bo ziemia, dla całego rodu ludzkiego przeklęta, wyjątkowym sposobem była dla nich hojną i urodzajną, wydawała plony stokrotne, przy których ani kropla potu z ich czoła nie spadła, jak to wygnańcom raju przepowiedział ich stwórca obrażony.
Różnie mówili o tem złośliwi sąsiedzi, a chociaż pozaocznie tu i owdzie jakie słówko padło, wchodzącego jednak we drzwi pana Bazyla przywitano serdecznie i znależytem uszanowaniem, a pani Bazylowa rozparła się szeroko na adamaszkowej kanapie, a nikogo nic było w zgromadzeniu, ktoby jej mógł tego miejsca chociażby w myśli, nie przyznać. A jeźli biedniejsze sąsiadki poważyły się zarzucić jej zbytnią rozrzutność i bogactwo strojów, czyniły to więcej z zazdrości, niżeli z cnoty chrześciańskiej. Kiedyż bowiem biedniejszy uznał skarby bogatszego za przyzwoite?
Bądź co bądź, państwo Bazylowie stali się ogromną potęgą spółeczeństwa, w okręgu mil trzydziestu, a wpływ dobrego ich mienia do tego wyprężył się stopnia, że nawet potomkowie dwunastu bajecznych wojewodów, niegdyś społecznością naszą rządzących, brali dzisiaj wzory z szczęśliwych naszych małżonków, tak co do sposobów rozmnażania fortuny, jako też i użycia tejże z wszelką przyzwoitością i nieoddzielną korzyścią.
Przy takich faworach losu i opinii publicznej zdarzyło się jeszcze, że w dramat dzisiejszego ich życia weszła jedna postać, znajoma nam z przeszłości jak najodleglejszej.
I znowu musimy tutaj wykrzyknąć, tak samo, jak to uczyniliśmy w medytacyi nad szczęściem ludzkiem. O ludzie, jakże nie pewna jest wasza istota! Jakże bezwzględnym dla was jest twórca losów waszych! Miasto brać postać waszą, ten „odwzór siebie“ za główny przedmiot dramatyzujących się obrazów, przylepia was jak nikczemne figurki na tle społeczeńskiego malowidła. Pyszne bo też jest to malowidło! Szeroko rozpościerają się konary wspomnień dziejowych — strumień czasu tryska z wiecznej otchłani i zmywa powoli skamieniałe przywary, lecz porywa z sobą i młode pełne życia latorośle! Na tle tego olbrzymiego pejzażu czemże jest człowiek, rzucony dowolnie kaprysem artysty, nie większy jak listek, pod cieniem pysznego konaru! O ludzie, jakże względna jest wasza istota! jak rola aktora zmienia się stosownie do malowanego płótna, co go otacza, tak wasze role zmieniają się na widok zmienionej dekoracyi społecznej!
Owoż i na pięcio-milowym krajobrazie naszego bohatera, na tle pysznej, podkarpackiej krainy, zbiegło się mnóstwo figur i figurek, aby obok pewnej uroczystości, między sobą pogwarzyć, dowiedzieć się o cenach kukurydzy i siana, to puścić w świat stado ploteczek, wypróżnić kilka koszów „lafitta“ i tym podobnym sposobem uświetnić kordyalny zjazd obywatelski.
Rozumie się, że pan Bazyli był pierwszą tego zjazdu matedorą, a jeźli kto o tem nie wiedział, mógł się łatwo tego domyśleć po zadowoleniu i pewnej bucie, która się malowała na jego twarzy, starannie zaokrąglonej i gładko obgolonej — po uniżoności współobywateli, i po nieustannem drobniejszej braci czapkowaniu. Uśmiechając się na ten zabobonny kultus mienia i pieniędzy, muskał się po gładkiem licu marszałek zgromadzenia, gdy we drzwiach salonu okazała się niecierpliwie oczekiwana figura.
Nie był to nikt inny, jak dawny pan Bazylka, który go z towarzystwa gęsi wprowadził w towarzystwo ludzkie, a który w przeciągu tego czasu stał się niemniej pewną znakomitością społeczną. Rzeczewista jednak wartość jego osoby, nie musiała o wiele przewyższać istotnej dawnego sługi wartości, bo zbliżywszy się do grona, przystąpił z uszanowaniem do pana Bazylego, a z jeszcze większem począł mu składać swoje czołobitne uniżenia. Ale pan Bazyli nie znał grzechu pychy, to też pamiętny na odebrane w służbie nauki, otworzył z wdzięcznością dawnemu panu ramiona swoje, i chudą jego postać do tłustej przycisnął piersi. Był wprawdzie moment, gdzie wzrok ściskających się serdecznie, skrzyżował się na chwilę, jak dwa pałasze z Baru i Targowicy — ale to był tylko moment i nic więcej.
Po tym uścisku za ciasno się zrobiło w podkarpackiej krainie państwu Bazylowstwu. Nabywszy dobra za kordonem, przenieśli się do Warszawy, i dla wszelkiej znakomitości rodowej i okolicznościowej otworzyli bogate swoje salony. Stosując się nawet do ducha czasu, poczęli konwencyonalne granice takowych coraz więcej rozszerzać, a po niejakim czasie widziano na ich wieczorach zawsze wystawnych, nawet literatów i artystów.
Pani Bazylowa uchodziła zawsze za damę nader tkliwą dla wszystkiego, co jest piękne i wzniosłe, tak w poezyi, jak i w rzeczywistości. Została przełożoną wielu zakładów dobroczynnych, i kwestowała kilka razy do roku dla biednych.
Pan Bazyli otoczył się znakomitościami różnego rodzaju, i przy każdej sposobności okazywał się mecenasem literatury i sztuk pięknych. Nikt o jego rozumie ani nauce nie wątpił, a byli nawet tacy, którzy utrzymywali, że oba te przymioty posiada szanowny obywatel w tej samej, co jego mienie, potędze. Mówią nawet że bibliograf ś. p. Bętkowski, bywał u niego często na obiadach, a Ursyn Niemcewicz, wyszedłszy za granicę, pisywał do niego wierszem i prozą, jak to do dziś dnia w archiwum familijnem obaczyć można. Jeden autor „Listopada“ coś go w dziele swojem zadrasnął, stawiając axiomat, że wielcy potomkowie prawdziwej, dziejowej arystokracyi, muszą mieć małe ręce i nogi, czem się ani pan Bazyli ani jego małżonka poszczycić nie mogli: ale temu złośliwemu pisarzowi można bez nieporozumienia powiedzieć:
Blamez Basile...
Co jednak naszego mecenasa sztuk i nauk potajemnie dręczyło, to anachronizm jego urodzenia. Gdybym się był kilka dziesiątek lat prędzej urodził, mawiał do siebie w chwilach niezadowolenia, byłbym niezawodnie chodził na królewskie obiady czwartkowe, a możeby mnie nawet dzisiaj wybrano członkiem komisyi towarzystwa przyjaciół nauk, która orzekała zasadę ortografii polskiej.
Życzenie to atoli było jedynem, które mu się nie spełniło, i bolało go, jako jedyna jego szczęścia negacya.
Jedynak pana Bazylego jeździ dzisiaj wpysznym ekwipażu, i szczególniejsze upodobanie ma w kamaszach lokajskich, ktoremi co raz to inaczej odziewa nogi swoich służalców. Ludzie złośliwi w tem widzą przywiązanie do rodowej tradycyi.
∗
∗ ∗ |
Otóż widzisz autorze Wielkich nadziei, że można być bohaterem nietylko w powieści, ale oraz w życiu rzeczywistem. Konający na słabości hypochondryczne bohater dla tego, że za nadto wiele przemyśliwał, za wiele się uczył, był nadto poczciwy i prawy, ubogą niezawisłość przenosił nad służbę zyskowną, jest to zbyt zwykła postać, niewyłącznie naszego, ale ogólnie ludzkiego społeczeństwa, powtarzająca się nieustannie i nieodmiennie pod wpływem wyżej określonych warunków. Warstwy atoli społeczeństwa ludzkiego nie są tak szczelnie zamknięte, aby się z jednej do drugiej przenieść nie można. Chodzi tylko o wybór środków. Najniestósowniejszym zaś środkiem jest, opchać się nauką, która rodzi pretensye, i urodzić się biednym a z talentami, które jak iskry Prometeusza, oczywiście muszą być wykradzione. Własności te, wraz z dumą, najniedogodniejszym pozostaną nabytkiem, jaki tylko z natury odziedziczyć, lub pracą nieustanną przyswoić sobie można! Daleko wdzięczniej byłoby więc dla twego pióra, obrabiać charaktery dodatnie, jakie to w przytoczonej na próbkę powiastce występują, niżeli kazać nam przeglądać się w zwierciedle Twardowskiego, i wykrzywione widzieć maszkary.
Czemże mógłby n. p. być Bazylek, bez tej swojej bezprzykładnej skromności i uległości!... a kochająca pierwszą miłością dziewczyna, czyż byłaby taką panią, gdyby wierna słowom wyrzeczonej przysięgi, była poszła za Michasia Krupskiego, najpiękniejszego w całem mieście chłopca?...
„Honni soit qui mal' y pense!!“