<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Chryzostom Zachariasiewicz
Tytuł Jednodniówki
Pochodzenie Powieści Jana Zachariasiewicza
Wydawca H. W. Kallenbach
Data wyd. 1855
Druk E. Winiarz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
JEDNODNIÓWKI.




W całem uporządkowaniu tworów natury, rozglądając się z uwagą, widzimy jakiś dziwnie składny system, który założył sobie niewidzialny ich twórca, aby zamierzonego dostąpić celu, a jakim być się zdaje społeczeństwo ludzkie. Najmniejszy robaczek, najdziwaczniejszy listek wchodzi w skład tej ostatecznej idei, a ze względu na pojedynczość form swoich może słusznie uchodzić za pierwszy ołówkowy szkic wielkiego mistrza, który w drobnych obrazkach doświadczywszy swej potęgi, chwyta za pędzel, aby bogaty w studja ułamkowe, rzucił na płótno malowidło niedoścignionego gieniuszu.

Otóż takie znaczenie dla myśli dociekającej może mieć bogata w swoich utworach natura. Najpoufniejsi jej kapłani zeszli ją nieraz na tych szkicach przygotowawczych? albo biorąc wszystkie twory w ogromnej jednostce, widzieli w ich zogólnionem obliczu ideał całego stworzenia, oblicze człowieka.
I tak jeden z najznakomitszych jej badaczów widzi w całej bryle ziemskiej przymioty postaci człowieczej. Góry niebotyczne to zawój głowy, z pod którego wznoszą się gęste włosów warkocze, a temi są odwieczne lasy i bory, sięgające aż do linii śnieżnej, tej szklistej łysiny wieku powagi. Porost krzaczysty na stromościach gór, to brew ziemi, — a tryskający z tamtąd strumień perłowy i krynica, to oko i jej łzy, które poseła jak matka kochająca biednym, oddalonym dzieciom swoim. Zadługo musielibyśmy się zatrzymać przy tym obrazie, gdybyśmy chcieli dalej wyszukiwać kształty jej ramion macierzyńskich, któremi objęła całą przestrzeń bryły kulistej, — gdybyśmy chcieli przysłuchiwać się tętnom jej żył bijących, słyszeć jej oddech i westchnienia w chwilach burz morskich, podziwiać harmonią jej głosu w grzmotach i piorunach, — przy kataraktach Niagary,... śledzić na wulkanicznej jej piersi uderzeń serca, wpatrywać się w jej lica w chwilach namiętności, gdy gorejące ogniem światło zda się być zorzą owego ognia sądu, w którym ma roztopić się i zduchowieć całe grzechem upadku skalane stworzenie!...
Zostawiamy atoli na boku podobną całego stworzenia symbolikę; albowiem niechcemy bynajmniej czynić i tak pysznego człowieka tem dumniejszym, szukając w olbrzymiej i doskonałej naturze odwzoru jego liliputowej i nieudolnej postaci. Pycha bowiem jest tak wrodzoną duchom lepszym, że stała się pierwszym grzechem doskonalszych od człowieka istot, — aniołów. Godziż się więc wystawiać nieudolnego człowieka na taką pokusę do grzechu pychy, wmawiając w niego że w nim jest ideał stworzenia, że on jest koroną rzeczy widomych, że sam Bóg utworzył go na swoje podobieństwo, aby w nieobecności jego objął rządy na ziemi i był swego pana pełnomocnym namiestnikiem? Zaiste, niewiem, czyli ta w naturze ludzkiej wzbudzona duma znakomitości rodowej odpowiedziała swemu celowi, jakim oczywiście musiała być chęć podniesienia godności człowieczej. Zdaje się, że nie najlepszy wpływ na ród ludzki wywarła ta tradycya arystokratycznego jego pochodzenia, bo przez nią stał się tylko zarozumiałym, a w bezrozumie swoim częstokroć zbacza z tej drogi, jaką mu przy stworzeniu wytknęło mityczne jego pochodzenie.
Przyzwyczaiwszy się bowiem do pochwał i podchlebstwa, wzbił się w dumę ród człowieczy, i niechce dzisiaj odwrotnej swojej strony widzieć na oczy. Wydaje mu się, że będąc potomkiem bóstwa samego, musi być mało mniej, niżeli sam Bóg doskonały, a chociaż okazując mu jego wady, zaczniesz od sentencyi, że i słońce ma swoje plamy, zgromi cię jednak w zapalczywości gniewu swego, i nazwie cię duchem, który przecząc wszędzie i zawsze, obryzguje najświetniejsze charakteru jego przymioty.
Otoż to pierwszy skutek tej nieszczęsnej tradycyi pochodzenia, jaką nam dziejopis Mojżesz, ów praojciec następnych heraldyków, na nieszczęście nasze na piśmie zostawił. Pisemny ten atoli dokument musiał później uledz zmianie co do wykładu, jeźli zawłoka europejski, pod niebem amerykańskiem ów przywilej rodu ludzkiego tylko do białej skóry zastosował, kładąc jarzmo niewoli na barki czarnej, pod słońcem afrykańskiem ogorzałej braci swojej!
Ale nie naszym to celem przemawiać w krainie podkarpackiej za emancypacyą murzynów w plantacyach amerykańskich; zostawiamy to klubom przeciw dręczeniu źwierząt. Dosyć by było, abyśmy przemówili za emancypacyą rozumu między nami, chociaż i za taką propagandę można być wyśmienicie zakamienowanym.
Sądzimy bowiem w naszem zarozumieniu: krytyka to złość, a złość to owoc piekła, a wszakże wyraźnie stoi napisano: po owocach poznacie ich! Nieodzywa-ż tu się duma doskonałości ludzkiej? Nie jestże to głos faryzeusza ewanielicznego, który przystąpiwszy śmiało przed oblicze wyobrażenia samego Boga, woła pełen otuchy: Panie, wszakże nie jestem grzesznikiem jak ów celnik!... podczas gdy celnik w prochu leżał i z przedsionka świątyni w głos się oskarżał: Panie, niegodny grzesznik jestem!
Bądź co bądź, zawsze jest lepiej powiedzieć sobie: źli jesteśmy, a być dobrymi, niżeli samochwaląc się, być właściwie niczem. Lecz nie koniec na tem.
— „Łatwiej jest szkicować charaktery ujemne, niżeli ciosać z marmuru dodatnie,“ — mówią niektórzy, a krytykujący społeczność pisarz odpowiedziałby na to nieco złośliwie: „I słusznie, bo ujemne charaktery widzimy przed sobą, a dodatnie musimy fantazyą tworzyć, jak draperyą odzieży a nawet i kształty ciała tworzyli artyści starożytni.“ Udatność i zidealizowanie form pozostaną wprawdzie wielką dla mistrza zasługą a nawet dziełem nieśmiertelnem, ale czyż można dla tego od każdego artysty żądać tego samego kierunku, stylu i maniery? Czyż może kto w karykaturze widzieć ubliżenie form udatnych, estetycznych? A przecież są ludzie którzy pierwsi ciskają kamieniem na niewyznawców swego zakonu za to, że ci inną poszli drogą, chociaż do jednej i tej samej dążą mety.
Sam rozwój sztuki wyjaśnia nam ten spór o sposób zapatrywania się na społeczność. Z początku malowano ludzi, jakimi według udoskonalenia swego być powinni; później wyobrażano ich, jakimi są w istocie, a wkońcu, zarywając nieco ostateczności, poczęto podchwytywać ich uchybienia i takowe w teleskopowem przedstawiać świetle, Ztąd w literaturze wywiązał się ów krytyczny pogląd na społeczeństwo ludzkie, w umnictwie: niewinna karykatura. Przejście z granic idei do osoby tworzy paszkwil, rzucona bezwzględnie potwarz na część społeczeństwa jest bratobójstwem.
Ale nie o tem zamyślaliśmy pisać, a jeśli się nam coś z pod piorą wymknęło, to zapewne z trwogi przed tymi, co to zaraz mówią: Nieprzyjaciel ten, co przeciw swoim pisze. Ależ moi panowie, powiedzcież mi przeciw komu można pisać bespieczniej, jeźli nie przeciw swoim — jeźli już koniecznie pisać potrzeba.
A więc najprzód zaczynam od głównej zasady każdej dzisiejszej krytyki, która nie zapatruje się na dzieło według tego, czem ono z założenia jest, ale mu inne cele przysądza, a myśl autora za zwichnioną uznaje. Jest to najłatwiejszy sposób spotwarzenia każdego geniuszu, a usprawiedliwienia swojej już naprzód założonej nagany.
Otoż zapatrując się na świat nasz widomy i domyślny, zaprzeczam najprzód tej tradycyi, pisemnie przez Mojżesza podjętej, jakoby człowiek był ideałem stworzenia, odblaskiem wiecznego bóstwa na ziemi. Musiała już samemu szanownemu zakonodawcy przy bliższej kontemplacyi rodu ludzkiego za nadto wpaść w oczy nieudolność człowieka, jeśli wystrzelony na znakomitość rodu ludzkiego dytyramb, zmodyfikował następnym upadkiem grzechu i ztąd niedostatek rozumu i woli wytłumaczył. Bo też ten rozum nasz dzisiejszy i wola nasza grzeszna, to prawdziwe „malum adhaerens“ żywota ludzkiego, a mówią nawet ojcowie, że światłem tego rozumu ma kiedyś na ziemi długi czas panować i zwodzić — antychryst!
Widzimy ztąd, że podobna rodu ludzkiego tradycya nie może się ustać przy rzetelnym krytyzmie, który najprzód zasady wywraca, a polem do dzieła się bierze.
Owóż skłaniamy się w tym względzie do uznania za prawdę owego przypuszczenia fantazyi pogańskiej, że pierwsze rodu ludzkiego postacie wylągły się w namule błota ziemskiego, jak po dziś ogrzane słońcem lipcowem, wylęga się z ziemi roskisłej mnóstwo owadów i robactwa plugawego. Nie jest to wprawdzie dla nas zaszczytem, urodzić się w błocie lub kałuży jakiej, ale tem większą zasługą pozostanie dla nas błotniarzy, wydobyć się z pomiędzy żab i głowaczy, odziać sromotę swoją suknią paryską i na elastycznym ugrzęznąć fotelu! Czyż nie mało zaszczytu dla nieudolnych władz człowieka, aby zamienić błoto na parkiet, a gardząc żywą muzyką swych dawnych towarzyszy, przymusić martwy kruszec i spiż do tonów im niewłaściwych?
Podobna medytacya może atoli znowu owionąć dumą byłych błotniarzy, osobliwie gdy chodzą po parkietach, lub w elastycznych grzęzną fotelach, i znowu mogłaby się z tąd wyrobić rodu ludzkiego idea arystokratyczna.
A chociażby arystokracya taka nie była już niezasłużoną niczem arystokracyą rodu, ale arystokracyą powstałej o własnych silach tak zwanej inteligencyi, historya jednak nas uczy, że arystokracya podobna staje się częstokroć najniegodziwszą.
Należy więc jeszcze więcej ująć z dumy człowieka, i jego pochodzenie inaczej wytłumaczyć.
Zaprzeczamy najprzód solennie, jakoby człowiek był pierwotworem. Jest on najprawdziwszym parweniuszem, jaki kiedykolwiek per fas et nefas do znaczenia był przyszedł, a w dzierżeniu władzy nie niniejszym jest uzurpatorem, jakim był Kromwel, a jakim podziśdzień jest Cezar Soulouque. Jest on zlepkiem istniejących gdzieindziej udzielnych żywiołów, a jeźli się szczyci jakimsiś rozumem, toć i książka zszyta z rozwałkowanych gałganów tem samem poszczycić się może, wyjąwszy jeźli jej autorowi o to chodziło, aby właśnie swój bezrozum okazać.
Otóż teraz jest pytanie, z czego składa się człowiek?
Studjując rozliczne twory ziemi naszej, zdaje nam się że mądry twórca wszelkie właściwości i przymioty człowieka urobił najprzód w osobnych żyjących i nieżyjących postaciach, aby je później, mniej więcej szczęśliwie, w człowieku zjednoczyć, — et ecce, factus est homo!
Przymioty kruszców, roślin i źwierząt składają się na życie człowieka, który w bezrozumie swoim podniósł głowę do góry, i myśli że jest wyższym nad niedźwiedzia i orangutę! O dumo nieszczęsna, zaślepiona dogmatami niedołężnego rozumu! Któż nie zna przymiotów ciała, charakteru, serca i rozumu człowieka, a któż ich nie zna spotęgowanych i udzielnych w źwierzętach, roślinach i minerałach? Któż nie zna lisa, wilka, niedźwiedzia, raka, pasożyta, nie widział mchów i grzybów, magnesu i stali? Czyż przymioty, wyrażone temi postaciami nie zbiegają się w człowieku, jak rozrzucone promienie słońca w soczewce, chociaż w sposób nie tak doskonały? Nie jestże on mniejwięcej szczęśliwym zbiorem tych rzeczy, które już w naturze udzielnie istnieją? A człowiek chce uchodzić za niesfałszowany pierwotwór, gdy on tymczasem jest tylko zbiorowiskiem rozrzuconych potęg żywotnych... chce być oryginałem, a jest tylko kwodlibetem.
Owoż z tego stanowiska, czem jest świat ziemski w stosunku do człowieka, a człowiek w stosunku do świata?
Świat cały jestto starannie urządzona apteczka, na której pułkach w trzech rzędach królują minerały, rośliny i zwierzęta. Według pewnej, nie zawsze jednak szczęśliwie odczytanej recepty przysposabia się „mixtura spiritualis,“ znana w historyi naturalnej pod nazwą: człowiek, homo. W tę mixturę wchodzą żywioły lisie, niedźwiedzie, wilcze, często tchórza i zająca, a najczęściej trzody długouchiej, nadzwyczaj potulnej i użytecznej.
Niektórzy badacze natury dosyć jasno widzą w człoku ślady składowych jego części, któremi są przymioty roślin i zwierząt. Ale czyż uwierzyła ludzkość w tak niskie swoje pochodzenie? Nie jestże podobny głos, głosem wołającego na puszczy? Wprawdzie o wiele skromniejszemi od nas były starożytne narody, a niechełpiąc się bynajmniej znakomitością urodzenia, oddawały cześć wołom, rybom i capom. Jednakże i u nich wkradła się duma, a największy ich myśliciel Ezop, przyszedłszy na myśl prawdziwą, chciał sławę zapomnianych przodków tem rehabilitować, że wyuczywszy ich mowy konwencyonalnej, kazał im mądre rzeczy do zgłupiałych mówić potomków. Lecz jakaż była jego nagroda? Oto, ludzie krzyknęli; Ezob baje rzeczy niestworzone! a skorumpowana przez wotum powszechne historya zapisała: „Żył Ezop i pisał bajki!“ I tak bajką nazwano najoczywistszą prawdę!
A prawdą najoczywistszą jest, że człowiek mixtura viva et spiritualis - nie jest pierwotworem, tylko złożoną tynkturą z różnorakich roślin i zwierząt. Że zaś recepta nie zawsze jednako jest pojęta, to też smak i barwa tej żyjącej mixtury nie jest zawsze jednaka. Stósownie do ilości wchodzących w skład extraktów zwierzęcych, bywa ona czasem nudna jak lukrecya, szalona w skutek szaleńca (digitalis), drapieżna jak wilk, podstępna jak lis, trwożliwa jak tchórz, i czasami jest ta bestia spiritualis, łagodna jak baranek, czuła jak łabędź, tkliwa jak synogarlica, a czasami zabłyśnie nawet jak muszka świętojańska. Jest to ostateczny stopień jej doskonałości, a w takim razie przechodzi w poczet Bogów, a zwłoki swe śmiertelne chowa w Panteonie paryskim. Staje się nawet niekiedy członkiem akademii.
Ale o podobnych przeobrażeniach nie chcemy wspominać, bo to są dla nas motyle amerykańskie. Wolimy raczej z naszej, nadwiślańskiej ziemi wydobyć jedno żyjątko, i na niem nasze studja poczynić. I tak oglądając się w społeczeństwie naszem nadwiślańskiem i podkarpackiem, spostrzegamy w niem najliczniej pewne typy ludzi, których stosownie do składowych ich części — samowolnie jedno-dniówkami nazywamy. Genus tej chodzącej mixtury składa się przeważnie z właściwości drobnych żyjątek, które tylko jeden dzień żyją. Owady te jednodniowe są to małe, pojedynczo wcale niewinne zwierzątka skrzydlate, które jednak w masie stają się natrętnemi a czasem szkodliwemi. Naturaliści nie mają dla nich wspólnego imienia, a każdy nazywa je inaczej. Niemcy którzy to nad każdą najgłupszą drobnostką bardzo mądrze zwykli się zastanawiać, nazywają je: Eintagsfliegen, My w tym względzie pozwoliliśmy sobie utworzyć na nie nowy wyraz, a nieprzesądzając polskiej nomenklaturze, nazywamy go wyrazem okolicznościowym.
Owoż jednodniówki te są rodzajem muszek, wylęgających się pod promieniem słońca wschodzącego, a umierających z zachodem. Krótkie ich życie wystarcza im za rozkosze i bóle wieku matuzalowego, bo muszki te przechodząc w zmniejszonym rozmiarze koleje losów świata, siwieją z ostatnim słońca promieniem, a pierwsze światło gwiazdy wieczornej oświeca już trupy. Mimo tak krótkich chwil bólu i użycia, przecież nikt nie słyszał ich skargi i narzekania, i owszem używając w tak krótkim czasie pełną piersią rozkoszy im przyzwolonych, nie miały nawet czasu aby wykrzyknąć, jak człowiek niewdzięczny, długością życia znudzony: O vanitas vanitatum et omnia sunt vana! Jedyną ich życia negacyą jest natrętność i cichy brzęk chwilowego niezadowolenia.
Jednodniówka nigdy się nie nudzi, bo niezna jutra, ani wczoraj. Szczęście jest to chwila krótkotrwała, mówi filozof, to też jednodniówka jest w całem znaczeniu tego słowa szczęśliwą. Pierwszy jej brzęk jest pieśnią radości, a jeśli czasem dotknie ją jaka niemiła przygoda, to brzęknie tylko głośniej, bo za mało ma czasu, aby nad nieszczęściem swojem rozmyślać, jak to czynią hypochondrzyści i schorzałej fantazyi ludzie. Cała bowiem tajemnica szczęścia na ziemi zależy na tem, aby go długo nie używać, długo o niem nie myśleć i nigdy go krytycznym rozmysłem nie rozbierać. Nie tylko szczęście, ale i każda ziemska potęga, a nawet i sławiony ów rozum ludzki nie lubią dłuższego rozbioru. I najgenialniejsza myśl wyzionie ducha pod nożycami złośliwej i upornej krytyki, a cóż dopiero to nikczemne fata morgana, jakiem jest szczęście na ziemi! Otóż pod pewnym względem zazdrościćby należało owym muszkom jednodniowym, które nie znają ani przesytu, ani rozczarowania, ani zawodu, ani nawet owego cierpkiego owocu życia - myśli, któremi w swoim bezrozumie tak nieprzyzwoicie chełpi się homo mixtura! Żywot bezsilny, to roskosz rajska, a jeźli pierwszy człowiek względem swego stwórcy został malkontentem, to jużciż nie przez co innego, tylko przez tę głupią kombinacyą alfabetu i obrazków z natury zdjętych, co razem „myślami“ nazywamy.
Ale jeźli już koniecznie taki los wypadł na człowieka że myślić musi, a myślić na to, aby poznał swój bezrozum, nieudolność, biedę i nieszczęście swoje, to jużciż myślić potrzeba, gdyby nawet ta operacya tak samo boleśnie odbywać się miała, jakto nie jeden z nas przy początkowem udzielaniu tej sztuki myślenia w szkole był doświadczył. Bo odkąd sztuka myślenia konwencyonalną siała się potrzebą, to przecież nikt niezrazi się pierwszą boleścią zaszczepiania jej w umysły młodociane, jak również nie zraża nas krzyk dziecięcia przy szczepienia ospy.
Wprowadzona raz w społeczność ludzką potrzeba myślenia zrobiła z ludzi pewną olbrzymią machinę, której kółka poruszać się muszą według jednej i tej samej reguły. Jeźli jedno z kółek tej powszechnej reguły nie usłucha, sprawia w maszynie zamieszanie, która poczyna skrzypieć i psuć się, jak młockarnia, jeźli na bęben wpakuje się jaki kamień uporny. A ileż to kamieni takich bez ziarna i pożytku zawadza w maszynie naszego społeczeństwa! Ileż to między nami jest bezmyślnych jednodniówek.
Są to najczęściej ludzie dobrego serca i dobrej woli, ale do wykonania czegoś dobrego brak im zawsze czasu, a to z powodu, że myśli ich nie wiążą się nigdy w łańcuch pewnej dążności do wytkniętego celu, ale pokrajane i stargane na kawałki, stanowią kupę introligatorskich odcinków.
Pochodzi to ztąd, że żywot owych ludzi dzieli się na drobniutkie przedziałki, z których każda zamykając w sobie dzieje dnia jednego, jest oraz zupełną, zaokrągloną całością, nie mającą ogniwa do dnia wczorajszego, ani haczka do ujęcia przyszłości.
Zastanowiwszy się nad istotą podobnych ludzi, a wychodząc z założonej powyżej zasady, że w człowieku znachodzą się skupione właściwości innych żyjątek, mimowolnie uderza nas podobieństwo ich do muszek jednodniówek, których przeznaczeniem jest w przeciągu jednego dnia urodzić się, żyć i umierać.
Owoż zdaje się, że w organizm tych ludzi jednodniowych przeważnie weszła istota muszek jednodniowych, dla tego też ich jednodniówkami nazwiemy.
Bardzo wiele znajduje się takich jednodniówek w społeczenstwie naszem. Jest to rodzima nasza choroba, jak chorobą Azyi jest cholera. A jak niektórzy z lekarzy powstanie cholery przypisują niewidzialnym dla oka muszkom cholerycznym, tak samo i my będziemy się starać wytłumaczyć istotę ludzi jednodniówek z wpływu insektów jednodniowych.
Płaszczyzny nadwiślańskie wydawały od dawna, jeszcze od czasów bajecznych dwunastu wojewodów, mnóstwo robactwa i owadu, a niebyłoby to wcale dziwną, gdyby przyzwyczajona do podobnych tworów natura, zapragnęła swojej recepty i na ludziach doświadczać. Zkąd jednak w zdrową, podkarpacką krainę ta ingredyencya społeczeństwa naszego zawitała, na to odpowiedzieć jest tak trudno, jak trudno jest dowieść owym jednodniówkom, że są jednodniówkami. Zdaje się jednak, że już atmosfera nasza mieści w sobie te nasiona owadowe, które połykamy, osobliwie w chwili, gdy nie myśląc o niczem, z rozdziawioną chodzimy gębą.
Jestto szkaradna, brzydka choroba, a cały nasz żywot społeczny jest nią napiętnowany. Człowiek-jednodniówka nieumiera wprawdzie z zachodem słońca, jak muszką gdy jej zabraknie ożywiającego ją słonecznego atomu, ale zamyka oczy i spi smacznie, bez żadnej myśli na przyszłość, bez wspomnienia przeszłości. Spi on snem śmierci, a obudziwszy się rano zastaje swój umysł czysty, jak „tabula rasa,“ który zupełnie nowe przybiera wrażenia. Z końcem dnia kładzie punkt wielki całej swojej pracy duchowej, a w pierwszym śnie wieczora ulatują wszelkie te zapiski z odmłodniającej się codziennie tablicy ducha, jak kiepski karmin z twarzy malowanej na płótnie.
Życie takiego człowieka jest to wielka książka bez kompaturek i bez tytułu, możesz ją przewrócić jak chcesz, otworzyć gdzie chcesz i czytać jak chcesz, a zawsze trafisz dobrze, obaczysz małe przedziałki i rozdziałki; ale spojenia artystycznego, ale jednej konsekwentnie przeprowadzonej myśli, jednego stale przebijącego się uczucia nie znajdziesz nigdy! Będą to zapiski i konotatki, krótkie, lapidarne — będzie to kronika ułamkowa, gdzie niegdzie z kartą wydartą, w którym to czasie autor z wielkiego afektu w gościnie przy winie zmysły postradał, ale niedoczytasz się w niej ani najmniejszego zdarzenia, któreby mogło ci dać wątek do najlichszej powieści.
Człowiek-jednodniówka ma wprawdzie afekt do przeszłości, ale to uczucie jest więcej instynktem, czyli wibracyą, w jaką wprawia go ruch otaczającej go zewsząd machiny społeczeńskiej. Jeżeli są jakie nitki, wiążące go do wspomnień przeszłości, to na to tylko, aby zwróciwszy jego twarz ku pomnikom, niedały mu widzieć rysujących się w dali obrazów przyszłości. Nie wiele jednak chwil z dnia swego życia poświęca on podobnym medytacyom, bo jego przeznaczenie jest, żyć wrażeniem czasu jednodniowego, być odradzającą się codziennie — jednodniówką!
Człowiek-jednodniówka jest przyczyną wielkich nieszczęść w kole swojej rodziny. W życiu domowem podzieli on wszystko na te same drobne przedziałki, z jakich składa się cała jego istota. Nie myśląc o jutrze, nie wiążąc swego życia w pewne pasma dążności i celów, które jako ojciec rodziny zawsze mieć powinien, nie widzi on grożącego jego domowi niebezpieczeństwa, a w przededniu tegoż upadku, gra swobodnie preferansa z gośćmi, którzy właśnie przed godziną do niego byli zawitali. Zbudzony rano nieszczęściem domowem, płacze i rozpacza dzień cały, nie mając żadnego wspomnienia z minionej wczorajszej zabawy, ale i żadnej myśli na jutro, a z nią i żadnej nadziei. Trafi się jutro jakiś deus ex machina, i bankruta z upadku podźwignie, człowiek-jednodniówka zapala sobie i przybyłym preferansistom z taką swobodą cygaro lub lulkę, jakoby paroxyzm jego majątkowy był najprawdziwszą spasmą modną, a nawet jakoby wcale nie był się odbył! W braku zaś nadprzyrodzonego ratunku, zakłada on spokojnie ręce, i patrzy na trzeszczące i walące się gruzy swego mienia — przez dzień cały! A jeźli w całym tym dniu o czem myślał, to pewnie o tem, jakimby sposobem można z gruzów swego majątku tyle ocalić, aby przeżyć — dzień jeden!
Człowiek~jednodniówka zniesie z łatwością każde nieszczęście, bo jak dzień każdy stanowi u niego nowe tło życia, tak też i samo nieszczęście stanie się w krotce właściwym jemu żywiołem. Nie tęskniąc nigdy za dniem ubiegłym, nie wplatając go do wieńca swoich niezapominajek, nie ma on wspomnienia straconego szczęścia, a zatem niema i myśli porównawczej, która jedynie rodzi żal lub zachwycenie. Do wszystkiego się zastosować potrafi, bo nigdy nic nie porównywa, i nigdy nawet nie wie, czy mu jest gorzej, lub czy mu kiedy było lepiej.
W stosunkach atoli towarzyskich jest taki homo-muscula wyborną postacią. Przybiera on w okamgnieniu na siebie szatę towarzystwa, w którem się znajduje, a zaledwie ujrzano go wchodzącego niskiej kondycyi poczwarką, już mu w lot odrosły jasno-szkliste skrzydełka, któremi podlatując do góry, urąga się pełzącym mozolnie gąsienicom. Każde koło społeczeństwa ma w nim wybornego figuranta, a nawet go polubić może, jeżeli się go nie zapyta o jegowczoraj. W takim razie odpowiada on zazwyczaj, że przy wieczerzy zapomina co jadł na obiad.
Nie tak szczęśliwie jednak idzie mu w zawodzie publicznym. Sprawy publiczne są częstokroć tego rodzaju, że dokonane fakta lub zamierzone, potrzebują pewnej perspektywy miejsca i czasu, pewnej biegłości wzroku i wyższości umysłu, aby ich donośność ocenić, aby je dojrzeć w ich skutkach pomyślnych i uwieńczonych. Są to czasem operacye bolesne na chwilę, a przynoszące w przyszłości zdrowie i stokrotny pożytek. Częstokroć wymaga najwyższa i wszystkim droga idea państwa pewnego cząstkowego poświęcenia się, w interesie dalekich, okiem pospolitego wzroku niedojrzanych, narodowych korzyści. Jakimże sposobem podobne wymagania czasu i społeczeństwa pojmie człowiek jednodniówka, którego wzrok nie sięga za widnokrąg dnia jednego. Oczywiście że w tym jednym dniu nie ujrzy ani skutków tej lub owej przedsięwziętej reformy, nie potrafi zbadać przyczyny nowo wydanej ustawy, a co większa, że nie uzna nigdy słuszności w tem, co się nie w jednym dniu poczęło, i nie w jednym się zakończy.
Świeża, żadną dawniejszą ani nowszą myślą nie obciążona krew jego, czyni go drażliwym i niespokojnym a przy takiem jego usposobieniu nie będzie dziwną, jeżeli go ujrzemy w wiecznej istniejącego porządku opozycyi.
Światła, z otwartą źrenicą w dalsze czasy sięgająca opozycya narodowa, ograniczająca się na jasnem i wszechstronnem wyświeceniu kroków rządowych, może wprawdzie stać się samemu rządowi nader użyteczną, jeźli opiera się na wynikłościach historyi i rozsądku, na porównaniu tego co się stało, z tem co jest, lub co dopiero w odległej przyszłości wyniknąć może. Ale czyż może co z rozsądkiem porównywać człowiek-jednodniówka, który do porównywania ze swego „wczoraj“ żadnej miary nie wyniósł?
Rządy kraju, wykonywane z największą przezornością i rozmysłem, z wzrokiem wytężonym w przyszłość i tamże pomyślności narodów, lub grożącej im burzy dociekającym — trafne, na donośność stuletnią wyrachowane ustawy, lub ze zogólnienia interesów całego narodu pochodzące, ośmiela się spotwarzać człowiek-jednodniówka jako usiłowania nieprawe, niedorzeczne, bez celu i bez sumienia. Staje on się wówczas gorliwym, jednodniowym apostołem rewolucyi, demagogii, demokratyzmu na szerokim piedestału, ale nie zna biedny, że missya jego apostolstwa, gdyby go puszczono samopas, skończyłaby się na jednym dniu. Przebudził by się niezawodnie lojalnym poddanym, gdyby się przebudził we własnym swoim pokoju; ale człowiek-jednodniówka przebudza się najczęściej — w kozie.
Przebudziwszy się, podziwia dziwaczny wypadek losu, i niedowierza nawet własnym zmysłom. Pyta siebie na pół głośno, czy to sen czy to jawa, bo przeżywszy dzień wczorajszy, przeżył i siebie i wszystkie swoje dogmata reformatorskie. Zapomniawszy o wczorajszem apostolstwie swojem, nie wie, jakim sposobem mógł się dostać do kozy, lub jakim sposobem mógł podobne głupstwo popełnić. W końcu wzywa patronkę Jasnej góry na pomoc, i przyrzeka poprawę. Na pytania sędziego odpowiada szczerze i naiwnie, że nie może sobie zarzuconej mu zbrodni wytłumaczyć, a jeźli już coś zrobił, to zrobił pewnie bez świadomości siebie samego. Szczera i rzewna spowiedź niepomaga jednak jednodniówce do usprawiedliwienia się, bo systematyczny sędzia nie rozumiejąc efemerycznej jego istoty, sądzi go jako człowieka zasady, a niewinne żyjątko odzyskuje wolność — podciętem skrzydełkiem.
Później poznano lepiej istotę ludzi-jednodniówek, przyzwyczajono się do chwilowych ich brzęków, i policzono ich między trutniów, tych brzęczących nieustannie leniwców i nierobów, bez których wszakże żaden rój pracowitych pszczółek obejść się nie może. Jak owe trutnie zjadają pracującym pszczołom zasoby miodu, tak samo zjadają jednodniówki swoje „wczoraj i przedwczoraj“, ta tylko między nimi zachodzi różnica, że pierwsze popełniają kradzież na cudzej własności, ci zaś — dzieciobójstwo. Jeźli bowiem poganie wyobrażali sobie czas w postaci Saturna, połykającego dzieci własne, więc tak samo wyobrazić sobie możemy człowieka-jednodniówkę, który najważniejszy dzień życia swego, lub jakiś epizod tegoż, w ostatnim akcie nieniemiłosiernie połyka, aby dniu jutrzejszemu zostawić — czyste nakrycie. W jednym dniu zbudował on węgły społeczności, zorganizował nowe potęgi, przemienił agrikulturę na przemysł i giełdę, zaproponował w dodatek rewizyą karty europejskiej, ale z obojętnością patrzał, jak rozwiniony karton najpracowitszych jego pomysłów, ze schyłkiem dnia począł się zwijać, nito obrazek z gumyelastyki, gdy mu ciepła zabraknie.
Człowiek-jednodniówka jest pod tym względem nader szkodliwym dla swego społeczeństwa, chociaż sam przez się jest człowiekiem najlepszego serca. Przyciska serdecznie cały świat do swojej piersi, oświadcza się i całuje, ale z końcem dnia ustają wszelkie jego zobowiązania. Jest on maszyną, którą co dnia nakręcać potrzeba, bo z każdą nocą ustaje jej ruch i życie. Potrzebny jego pomocy, jeźli tylko ta pomoc w jednym dniu uskutecznioną być może, znajdzie w nim najżyczliwszego i zapalonego dobrodzieja i protektora, a pomoc zażądana staje się wtedy wyłączną i ostateczną myślą całego — jednego dnia. Porzuci on najpilniejsze swoje interesa, będzie do wszystkich wówił że chodzi w cudzym interesie, że z duszy rad go dobrze ukończyć, układa zręcznie w tej sprawie kroki zaczepne i odporne, przemyśliwa nad rezerwą i wzmocnienieniem pozycyi w razie nieszczęścia; ale gdy się spóźnisz lub nazajutrz z grzeczności po biuletyn do niego się udasz, wypatrzy się na ciebie, jakby cię pierwszy raz w życiu obaczył, a gdy jest w kwaśnym humorze, zapyta nawet: czego pan żądasz?
Daremnie przypominasz mu się od wczoraj. Jednodniówka jest bez wczoraj. Daremnie z grzeczności odkładasz twą prośbę na jutro, — jednodniówka jest — bez jutra!
Ciekawym jest nader żywot człowieka-jednodniówki, bo w najgorszym razie, nie znudzi czytelnika ani systematyczną rozwlekłością, ani go utrudzi rozpamiętywaniem głębszej, jednostajnie i wytrwale przeprowadzonej myśli. Żywot takiego człowieka jest przecudowne, ruchome panorama, które rozmaitością widoków i obrazków ubawi każdą, byle nie wybredną źrenicę.
Otóż okaże wam jeden taki obrazek:
Pan Michał Junosza, jest wybornym typem owych ludzi-jednodniówek. Wywodzi on swój ród od Marcina Junoszy, który żył za Jana Olbrachta, a jako prawy sodalis brał udział we wszelkich swego czasu zdarzeniach. Nieobojętną więc będzie rzeczą, rzucić krótki szkic życia tego ojca rodu, co nam wyjaśnić może, że choroba efemeryzmu jest niezaprzeczenie dziedziczną.
Marcin Junosza, szlachcic na walnym futorze gdzieś w ziemi ruskiej, nad Sanem, orał w spokoju czarną glebę, czarne chodował krówki, na sejmik wyjeżdżał na karym rumaku, i w czarnym chodził żupanie. Nie dziw więc że pan Marcin często czarno widział, wyjąwszy jeźli miodek dziesięcioletni jego źrenicę rozjaśnił, a serce i kości rozradował. W tedy był on słodszym niżeli miodek, któremu z ochotą dawał gęby, a jeźli kto z sąsiadów miał z nim jaką sprawę graniczną, kończyła się ona w takim razie uściskiem serdecznym.
Wszakże nie tylko miodek rozweselał serce i kości jego; były chwile, gdzie gardło wyschnęło z pragnienia, gdzie trzeba było dać kilka czarnych krówek, i karego pod sobą zajeździć i własnej czupryny nadstawić, a przecież drżało i pukało wtedy jego serce z radości i mało z piersi nie wyskoczyło, gdy posłyszało chrzęst pancernych, gdy „pro rege et lege“ rozwinęły się sztandary bojowe. Ale za wstąpieniem na tron Olbrachta zmienił się jakoś ten porządek rzeczy. Miodek dziesięcioletni zachował był wprawdzie tę samą władzę nad sercem i kościami pana Marcina, ale wici i wiece straciły jakoś swój wpływ wypróbowany, i po szerokiej piersi pancernego zsunęły się bez skutku, jakby po zbroi żelaznej, nie zarwawszy serca. A wcale nie stare było to serce!
Gdy wspomniano de publicis, Junosza najeżył wąsa, musnął po nim szorstką dłonią i mruczał coś pod nosem, czego sąsiedzi nigdy wyraźnie usłyszeć nie mogli. Wszakże razu jednego mruknął coś głośniej, a gdy go na gorącem schwytano, wystąpił pan Marcin odważnie, i szczerze ze swego smutku się wyspowiadał.
— Wszak jestem sodalis, zawołał na zjeździe ziemi przemyskiej i wolno mi opinią moją defendować, jeźli chęć komu na ostre pogonić. Aliści tchórzem nie jestem, a towarzysz Maciej Ostoja Lisowski, co się tak do mnie zajędyczył, zna perfecte moją sztukę krzyżową, której ot dowód zaraz mu złożę.
Tutaj szasnął Junosza kilka razy szerpentyną, w lewo i w prawo — cofnął się krok — wyskoczył dwa, a Maciej Ostoja chwycił się za ucho, podczas gdy pan Szymon Tułowczyk, głowa malkontentów, za pajęczyną po izbie żydowskiej się oglądał, a wymięsiwszy ją z miękuszką chleba, przylepiał ucho ulubionemu swemu partyzantowi.
Oczywiście Junosza obcałował Ostoję, a Ostoja z przylepionem na pajęczynie uchem, słuchał dalej spokojnie dyskusyi przed-parlamentarnej.
— Mówicie, ciągnął dalej Junosza, obcierając połą krew z szerpentyny, że Olbracht podkopuje wolność szlachecką, sarkacie przeciw niemu, którego na króla wybrała wola całej rzeczypospolitej — czyż to nie czysta herezya? Toż każdy król ma być odtąd wrogiem ojczyzny? A pocóż więc króla, jeźli trzeba go się bać jak krzyżaka, chociaż i tego nigdy się szlachcic nie bał? Cartago deleta est, a my nie mając wroga, szukamy go między sobą i to w królu... wzdy to nie herezya sodales?... Żal mnie bierze na owe słowa królewskie, które nam poseła jak ojciec dziatkom swoim, a nam się zdaje, że to listy Uryasza!
— Waszmość pleciesz jak o żelaznym wilku, zawołał Ostoja, toż nie wiesz waszeć, że król chce szlachtę pognębić, chce zniweczyć statum privilegii, a nawet jus gladii na szlachcica sądom swoim nadać! Chce nami rządzić jak Knechtami, a to wszystko dzieje się za radą tego przeklętego Włocha, tego zbiega Kalimacha, którego teraz zaszczytami obsypuje.
Taka kontrowersya Ostoi była dla Junoszy zupełnie nową rzeczą, a patrząc na krew ciekącą z ucha przeciwnika, tak się rozczulił stronnik królewski, że za kilka chwil stał się najzapaleńszym rządów Olbrachta oponentem. Pan Marcin bowiem miał miękkie serce, a zadowoliwszy się odniesionem na przeciwniku zwycięztwem i okazawszy przytomnym, że zdanie swoje osobiste gotów był poprzeć szablą, odstąpił od niego, skoro nie widział tego koniecznej potrzeby. Zgoda taka wypadła zawsze z honorem, bo chociaż skrupiło się na uchu malkontenta — sprawa jednak jego oczywiście zyskała.
Wróciwszy do zagrody pan Marcin, począł w całym swoim zaścianku hałasować przeciw królowi, burzył szlachtę i demonstrował, że Jan Olbracht na zgubę szlachty się zaprzysiągł.
Śród tego nowego apostolstwa swego jechał razu jednego pan Marcin na karym ogierze w gościnę do pana podstolego, z którym skoligacony był po kądzieli, mając za żonę Elżbietę z Odrowążów Drohojowską, siostrzenicę stryjecznego brata jejmości podstoliny, Kunegundy z Odrowążów Szałackiej. U podstolego miały się odbyć chrzciny nielada. Z okręgu dwudziestu mil zjechała się bracia, aby godnie uczcić przyrostka i tak licznej konsolacyi szanownego sąsiada. Cóż to za pole było dla nowego apostoła, aby nienawistnego Olbrachta zdyskredytować!
Ale „homo proponit, a Deus disponit“ szepnął do siebie szczęśliwy pan Marcin, któremu rola malkontenta już się była sprzykrzyła. Bo trzeba wiedzieć, że Marcin przybywszy do podstolego, zastał był huk braci bliskiej i nie bliskiej, ale zastał ją na koniach, lepiej niżeli do przejazdki okulbaczonych, w pełnej zbroi i z marsem niezwykłym na twarzach, i odgadł od razu, że się tu coś innego święci.
I odgadł dobrze, bo mu przeczytano rozkaz królewski pospolitego ruszenia w celu wyprawy na Wołoszczyznę. Tysiąc szlachty siedziało na koniach i brzękało szablą, mógłże pan Marcin znieść bez grzechu taką uczciwą pokusę, gdzie szło o dobro ojczyzny? Zapłakał ze skruchy stary pancerny, posłał do żonki po zbroję i pachołka, i ucałowawszy pieczęć królewską, ruszył pod Lwów, i tem swe sumienie uspokoił, że podobnych sobie zastał pod Lwowem zebranych 80 tysięcy.
Pan Marcin był to człowiek obyczajowy i wierzył uporczywie w inspiracyą z góry, która po każdym odśpiewaniu antyfony nieszpornej w jego serce wstępywała. Odśpiewawszy więc nabożnie: „gwiazdo morska“ uczuł stary pancerny wielkie ukojenie, i ruszył wzdłuż karpackiej krainy w tem przekonaniu, że na Wołoszy czeka go nieochybne zwycięztwo.
Inspiracya była wprawdzie dobra, bo uczyniła malkontenta posłusznym woli królewskiej, jak to z porządku rzeczy zawsze być powinno. Skutek wszakże nie był wcale dla Junoszy fortunny.
Zaledwo bowiem zdołały polskie chorągwie wejść w rozległe lasy bukowe, ciągnące się wzdłuż granicy Wołoszy, już spotkała je klęska niespodziewana, zdradliwie przeciw przebywającym las, przez Wołochów przygotowana. Klęska była tem fatalniejszą, że trzeba było walczyć z bukami stuletniemi, które Wołosi popodcinali i na ściśnione rycerstwa szeregi walili. Przy tak nierównej walce musiał nasz stary pancerny myśleć o własnej skórze, a zapomniawszy o inspiracyi pobożnej, klął na całe gardło i blazfemował, gdy z pod niego karosz wybiegł, zostawiwszy go powieszonego za włosy na gałęzi bukowej. Do tego nadbiegł jeszcze jakiś Wołoch osmolony i z uda Junoszy wykroił spory kawał mięsa. Byłby może i głowy towarzysza zapragnął, gdyby się buk nie był powalił, a stanąwszy na nogach Junosza, nie obciął Wołochowi bezbożnej ręki.
Z obdartą czupryną, osmoliwszy sobie wąsy, brnąc przez zapalone suche chwasty, zdążył pan Michał do swojej żonki, i nieukazując się przez dwa tygodnie na zborach szlacheckich, śpiewał „de profundis“ i dwa razy z herezyi swojej się spowiadał. Była już podówczas „opinio publica“, że Jan Olbracht szlachtę zdradził, że chcąc ją wytępić, zmówił się z Wołochami i w tym celu w bukowe zapędził ją lasy. Mówiono szeroko o owej „abukowinie“, i tak często, że nawet i kraj ten fatalny Bukowiną przezwano. Zdrada króla była już tak jasna jak słońce, chociaż w głowach malkontentów nie było wcale zbyt jasno. Ale jasne miał pan Marcin przekonanie, że popełnił niesłychaną herezyą, odstąpiwszy od swego zdania i dawszy się uczciwym przykładem i inspiracyą skonwinkować. Uczyniwszy dostateczną pokutę i ogoliwszy do reszty czuprynę, który to zwyczaj miało przyjąć rycerstwo w skutek doznanej w lasach bukowych przygody, pokazał się znowu na sejmikach pan Marcin, a w pierwszej swojej perorze odsądził Olbrachta publicznie od tronu, czci, wiary i życia, i poprzysiągł solennie działać ku jego detronizowaniu.
W takim ferworze zawałęsał się stary Junosza aż do Krakowa, propagując przeciw królowi, który podówczas także w Krakowie przesiadywał.
Otóż stało się pewnego razu, że stary malkontent wychodząc późną nocą z grona podobnych sobie detronizatorów, zdybał się na Piaskach z jakimsiś nie znanym mu szlachcicem. Wiedziony jakąś dziwną inspiracyą, o której niewiedzieć, czyli z antyfony, czy z antału pochodziła, rozpoczął z nim kłótnię o to, który z nich miał być pijany. Trudny był spór, bo też w samej rzeczy trudno było orzeknąć, czy jeden tylko, czyli obaj byli pijani. Przyszło do rozprawy, a pan Marcin nabiwszy szlachcicowi guza, odszedł w tem przekonaniu, że miał do czynienia z jakimsiś pijanicą.
Horrendum mospanie było przebudzić się rano panu Marcinowi! Rumor bowiem rozszedł się po całem mieście, że jakiś pijanica nabił powracającemu w nocy królowi potężnego guza, a przezco stało się to zgorszenie, że sacrosancta jego persona, okazała się wrażliwą na podobny pięści szlacheckiej traktament. Rozwiał się urok królewski, a malkontenci podnieśli głowę, aby upadającemu w opinii publicznej Olbrachtowi zadać cios śmiertelny.[1]
Dobra więc była to pora, w której stary Junosza mógł o detronizacyi króla przemyśliwać. Zewsząd dały się słyszeć głosy nieukontentowania. Ale Junosza właśnie w tej chwili zawrócił na inną drogę.
Odbyty po pijanemu kasus, i to na osobie królewskiej aczkolwiek tylko per errorem dokonany, pogrążył starego malkontenta w czarną melancholią, śród której to tylko miał ukojenie, że szedł za inspiracyą wewnętrzną, która go do wybicia guza na ciele królewskiem niesłychanie zagrzewała.
Nie musiało być dostatecznem to ukojenie sumienia, jeźli skruchą swoją następną, która go od tej chwili uczyniła najzapaleńszym Olbrachta obrońcą, starał się uspokoić gorzkie serca wyrzuty. Wszakże i skrucha ta nie wystarczyła mu do zmazania popełnionej herezyi. Ranku jednego, odprawiwszy świętą spowiedź i oczyściwszy się z wszelkich swoich grzechów, które każdego dnia inaczej się jakoś wydawały, powziął był stałe postanowienie rozstać się z grzesznym światem, i w habicie bernardyńskim życie swoje zakończyć.
Zawołał więc syna, a całując go dał mu tę naukę, aby nie dbając wiele o rozum książkowy, szedł za inspiracyą pobożną, za natchnieniem chwili i sztuką krzyżową, a pewnie pójdzie dobrze i uczciwie.
— Tak szedł twój ojciec chłopcze, zakończył perorę, a szedł dobrze i uczciwie, a jeźli zbłądził, to jużciż lepiej zbłądzić przez uczciwość i dobre serce, niżeli iść dobrze za jakimsiś tam uczonym rozumem!
Schyliwszy z pokorą głowę szedł dawny pancerny drogą ku Częstochowie, aby tamże ojców Paulinów odwiedzić i z niemi o wybór konwentu się naradzić, gdy spostrzegł tłum pancernych, którzy do Piotrkowa spiesznie dążyli. Dowiedział się stary towarzysz, że brat Olbrachta, Alexander, z Litwy do Piotrkowa w półtora tysiąca koni nadciąga, by pretendować o koronę po bracie. Olbracht bowiem już umarł, a w Polsce gotowała się nowa elekcya.
Zadrgnęły stare żyły pancernego, a słuchając zawsze inspiracyi, przestał myśleć o habicie bernardyńskim i w czwał do Piotrkowa pogonił.
W zwadzie jednak o elekcyą, rąbnął pana Marcina jakiś szlachcic z Pokucia tak mocno, że inspiracyą swą na zawsze wyzionął!
Na grobie położono mu napis:

Gdy za króla Olbrachla
Wyginęła szlachta,
Jeden tylko Junosza
Powrócił z Wołosza.


Półczwarta wieku rozdziela nas od owych wydarzeń, a czas i ludzie nie zmienili się wcale. Jak dzisiaj wyrzekają jedni na oświatę swego czasu, że zacierając dawny obyczaj, jest przyczyną wszystkiego złego, tak samo i wtedy były wyobrażenia, utyskujące na nowe, rozszerzające się światło. Dowodem takiej, ludzkiej naturze wrodzonej opozycyi przeciw temu, co istnieje, lub istnieć usiłuje, jest sam szanowny śpiewak Iliady, który mówiąc o przodkach Eneasza, mówi z westchnieniem, że w lepszych rodzili się czasach!
Owoż kiedy akademia krakowska w owych czasach jasnem światłem świeciła, znaleźli się i tacy, co potrząsając głową, krzywo na to światło patrzali, i bardzo słusznie, bo właśnie z podobnego światła wywiązała się następnie bezbożna herezya. Nie dziw więc, jeźli pan Marcin, żegnając doczesne, syna swego upominał, aby w podobne światło niebardzo patrzył, a więcej kierował się inspiracyą, do której wzbudzenia udzielił mu rad sekretnych.
To też posłusznym był Kazimierz Junosza radom swego ojca. Wszakże inspiracya jego nie wychodziła mu z wewnątrz, jak to sobie był z początku wyobrażał, ale jakoś wpływała przez skórę z okoliczności, które go w drodze żywota nadybały. I tak, będąc dworzaninem wojewody Otwinowskiego i pojechawszy z nim na sejm do Kadodomia, bił się przez dwie nocy na podsieniu ratuszowem z pachołkami Zabrzezińskiego, krewniaka wojewody trockiego, który za tem przemawiał, aby królowi władzę ukrócić. Na trzeci dzień rąbnął bułatem siostrzeńca Łaskiego za to, że kanclerz koronny miał za królem obstawać, jak mu to wczoraj pachołkowie Zabrzezińskiego byli powiedzieli.
Odtąd był wszedł Kazimierz Junosza w szeregi opozycyi przeciw królowi, i w tem się tylko nieco wyrodził, że w tej opozycyi, której wszakże donośności nigdy nie umiał ocenić, wytrwał przez lat trzy. Było to bowiem nader popularnem w Polsce, opierać się, gdzie tylko można było, władzy królewskiej, chociaż moralna niemoc króla zgubnie na stosunki kraju wpłynąć musiała. Pojmując ojczyznę w swobodach szlacheckich, żaden z Junoszów nie pomknął myślą do jej wyższego znaczenia nad to, jakie nadawał jej każdy szlachcic zagrodowy, a które wielce podobne było do późniejszego francuskiego: „l’état c’est moi.“
Sprzyjał więc Kazimierz Junosza z najczystszej inspŁiracyi rokoszowi Glińskiego na Litwie, a dowiedziawszy się o porażce jego pod Orszą, zapłakał z radości nad tryumfem oręża królewskiego i na całe gardło zaintonował z tysiącami: Te Deum laudamus.
Wyszedłszy z kościoła poczubił się z dworzaninem wojewody krakowskiego który Maksymiliana Austryackiego pod niebo wynosił, bo przymierze z Niemcem nazwał zdradą ojczyzny. Mimo tak stanowczej argumentacyi tego zdania, stało się jakoś, że Kazimierz Junosza, wraz z wojewodą, będącym w świcie Zygmunta, za kilka miesięcy wjazd do Wiednia odbywał, i tak się serdecznie z „knechtami“ całował, jakoby był rodzonym ich bratem. Żałował niezmiernie, że nie umiał ich sposobem szwargotać, a nie mogąc ich zabawić rozmową, zabawiał ich potrosze swoją sztuką krzyżową, za pomocą której kilkom helebardnikom łby aż po gardziel rozpłatał.
Wszystko to kwadrowało jakoś wybornie do efemerycznych jego inspiracyi, a uczyniwszy rachunek z sumieniem, umiał je zawsze jakoś pokwitować.
Wyjechawszy z Wiednia tak się był rozmiłował w królu Zygmuncie, że odtąd nietylko zdanie swe o nim zmienił i opozycyą szlachecką jak najwyraźniej porzucił, ale oraz z całą tradycyą swego imienia do sprawy królewskiej przystąpił i cały na jego usługi się stawił.
Wywdzięczył się hojnie Zygmunt za tak oczywiste przywiązanie dzielnego Junoszy, a wzywając go do różnych posług krajowych, udarował nieszpetną wiosczyną w Kaliskiem, gdzie też, postradawszy pół nogi, usiadł na swojej emeryturze ostatni Junoszów potomek.
Tu w zaciszu ustronnem poczęły biednego inwalida nagabywać różne myśli. Najsmutniejsze z nich było, że ostatni z Junoszów umiera bez potomstwa, bez syna, któryby mógł dalej poprowadzić tak świetnie rozpoczęty ród efemerydów politycznych.
Owoż tak rozmyślając przypomniał sobie Junosza Nr, II., że w sąsiedztwie dawnego ojcowskiego futoru, tam gdzieś nad Sanem, była hoża szlachcianka, z którą nawet zkoligacony był przez ciotkę stryjeczną, będącą na respekcie u Strzemboszowej, rodzonej siostry wojewodziny sandomirskiej.
Wziąwszy pachołka, i trzymając się jak mógł na siodle, wyruszył Kazimierz do ziemi przemyskiej, i już do Jarosławia docierał, gdy się od przechodzących o pospolitem ruszeniu przeciw Wołoszy dowiedział, a nawet już zbrojne hufce w pochodzie nadybał.
Zawrzała krew w sercu ostatniego z Junoszów, i gdyby nie myśl potomstwa, albo co większa, gdyby nie brak większej połowy nogi jednej, Kazimierz poszedł by był teraz chętnie za uczciwą swoją inspiracyą, która sromotę ojca krwawo pomścić kazała. Ale to były już rzeczy nie podobne. Pozostało tylko Junoszy, modlić się o zwycięztwo broni polskiej, i oddać wszelką cześć mądrym zamiarom ukochanego swego króla.
Po wziąwszy taką determinacyą przybliżył się Junosza do hufca pancernych, a kłusując obok jakiegoś towarzysza, opowiadał mu o helebardnikach niemieckich i o pachołkach Zabrzezińskiego, krewniaka byłego wojewody trockiego, któremu już teraz przy sprawie Glińskiego odebrał był Zygmunt województwo jego.
I tak sobie gadu gadu, jechał Junosza przy boku pancernego, popijał razem z nim gorzałki, jak się trafiło, to i miodku, a że do swego towarzysza począł był taki afekt kordyalny, to ztąd poszło, że pancerny był właśnie niegdyś dworzaninem na dworze wojewody trockiego, i tych pachołków jego krewniaka znał doskonale.
Junoszy tak jakoś chciało się do dna wygadać, tak mało w swojem ustroniu z kim miał rozmawiać, a przecież tyle było w sercu i w głowie, że i kilka nocek z pancernym się przespało i jeszcze nie wyczerpało się miłego rozhoworku.
Owoż stało się, że trzeciego dnia zawołał pachołek Junoszy:
— Panie, wszakże my już pode Lwowem, a nasza droga na boku została!
A Junosza mu na to:
— Jużciż to prawda święta, że my pode Lwowem, a nasza droga na boku została, ale musi to być w tem palec boży, co nas tu doprowadził. Jest to inspiracya dobrego sumienia, które nie każe myśleć wtedy o żonie, gdy kraj we zbroi a król pospolite nakazuje ruszenie. Nie sądziłem ci ja z razu, że ten rozkaz królewski tyczy się i mnie biednego bez nogi, ale widać że tak być musi, kiedym mimo woli aż tu zaszedł. Niech się dzieje wola święta — może się na co przydamy, w rzetelnej sprawie: pro rege et patria.
Zrezygnowawszy tym sposobem z żonki i potomstwa, wjechał Kazimierz Junosza do obozu, a dopytując się o regimentarza, mówił każdemu o przywiązaniu swojem do sprawy królewskiej.
Nie dobra to wszakże była inspiracya, która go do obozu zaprowadziła. Miasto bowiem zapału wojennego, zastał Junosza w obozie zbuntowaną przeciw królowi szlachtę, która przyszła z papierami i skargami to na króla, to na królowe, na senat i magnatów. Radośnie się atoli zrobiło Junoszy, gdy ujrzał przeszło sto tysięcy szlachty, na króla powstającej, a przypomniawszy sobie że ojcowiznę jego jakiś magnat zagarnął, uspokoił potrzebą zemsty odzywające się sumienie, i idąc za zupełnie nową inspiracyą, przystąpił do konfederacyi przeciw królowi.
Ulewny deszcz rozpędził rozdąsaną szlachtę, a pozbywszy się tym sposobem inspiracyi swojej Junosza, krzyknął z przerażenia, że mógł podobne głupstwo popełnić, naprzeciw swego dobrodzieja pałasz wyciągnąć, a co najgorzej, stać się uczestnikiem — wojny kokoszej!
Zapłakał gorzko skruszony malefikant, a potrzebując nadprzyrodzonej pociechy, znalazł ją na łonie czarnookiej Basi, która mu w przyjaźń dozgonną ofiarowała rękę i spory kawał czarnej gleby przemyskiej.
Wszelako ani czarnooka małżonka, ani czarna chlebodajna gleba przemyska, ani czarna czupryna piecio-letniego imienia Junoszów potomka, nie mogły zrównoważyć fałszywej jego inspiracyi, która uczyniwszy go przeciwnikiem Zygmunta, uczyniła go oraz niewdzięcznikiem, splamiła jego famę, uczestnictwem w wojnie kokoszej![2]
Żadna już odtąd w jego sercu nie powstała inspiracya, a wlokąc żywot nudny i jednostajny, zapadał powoli na zdrowiu, zchudł i posiwiał przed czasem, a dowiedziawszy się o śmierci starego króla, przypisał ją swojej niewdzięczności i wojnie kokoszej. Odczytawszy więc akty konających — ducha Bogu oddał.
Nawet pamięć potomna niesprzyjała mu, mówiąc o nim:

Nie umarłby Junosza
Gdyby nie wojna kokoszą!

Dzięki wojnie kokoszej, a bardziej dzięki przemyślance czarnookiej, ród Junoszów rozrósł się w trzy potężne konary. Jednonogi ich rodzic, który dla tego umarł, że król jego umarł, zostawił im w puściźnie tradycyjnie słynną inspiracyą rodową, która cały ród prowadziła dotąd przez piaski żywota politycznego, jak ów słup ognisty, unoszący się nad arką ludu wybranego, gdy po arabskiej pustyni szukał swojej ziemi obiecanej.
Światłość ta atoli dziedziczna rodu Junoszów była nadto efemeryczną, aby mu oświecić drogę najbliższej przyszłości; nietylko bowiem, że w pochodzie swoim owej wymarzonej ziemi obiecanej nie znalazł, ale i tę, którą miał, przez swoje zdrożności utracił.
Jakaś fatalna konstelacya ciężyła na rodzie Junoszów, i zdaje się, że powodu tego upadku moralnego szukać należy w owej fałszywej inspiracyi ojca rodu, Marcina Junoszy, którego bezbożna ręka targnęła się na nietykalne ciało królewskie. Odtąd kara boża zdaje się ciężyć na Junoszach, i okazuje się jasno w fałszywych ich inspiracyach, których atoli ściśle trzymają się wszyscy Junosze.
Przeszłoby zakres założonej naszej pracy, gdybyśmy chcieli wszystkich Junoszów z kolei wyliczyć i ich w toku życia publicznego i społecznego aż do czasu naszego poprowadzić. Pasmo tych zajść i wydarzeń jest tak zmotane, w tylu miejscach przerwane, w innych niezgrabnie nasztukowane, że uważamy za rzecz sumienia, nie wdawać się wcale w szczegóły ówczesnego żywota narodowego, które za nadto są od nas odległe, abyśmy w ich zestawieniu mogli wybitnie typ naszych jednodniówek wykazać. Perspektywa czasu odsunęła się za daleko od naszego oka, aby w drobnych jej rysach, szukać precyzyi i jasnego odznaczenia. Kilka nieznacznych kresek tworzy nieraz ważny fragment dziejowy, a chociażbyśmy na takowe uwagę widzów zwrócić usiłowali, usłyszelibyśmy z niejednych ust: non sum dignus miraculum videre, chociaż przecież ludzie cuda widzieli i widzą.
Zresztą nawet w archiwum Junoszów nie mogliśmy nigdy zupełnego wątku do historyi ich rodu zaczerpnąć. Albowiem jak w życiu pojedynczych ludzi, tak i w rodach dawnych znajdują się luki, o których niewiedzieć, czyli je wydarły kule nieprzyjacielskie, czyli wypruchniały i wypadły, jak wypadają zęby przy życiu miękkiem i rozkosznem. A niechcemy się targnąć na świętość pisma i tradycyi, jak to niektórzy historycy czynić zwykli, i przypuszczeniami i różnemi konjekturami dzieje rodu pomotać, a co najgorsza zfałszować. Wyznajemy więc naszą nieudolność w systematycznem opowiedzeniu dziejów Junoszów, a żeby przerwę aż do lepszych źródeł jakoś wypełnić, podajemy tutaj małe zapiski i konotatki, tak, jakeśmy je bądź w papierach Junoszów znaleźli, bądź z ust wiarygodnych zasłyszeli.
Kazimierz Junosza zostawił trzech synów, a zwali się Jacenty, Wicenty i Inocenty. Najmłodszy jakoś najmniej do szabli wprawny, blady i przychudły pozostał przy sosze i glebie, gdy tymczasem dwaj jego bracia, posiadający w całym splendorze butną rodzica swego minę, posiedli byli najczyściejszą rodu inspiracyą i nieocenioną sztukę krzyżową.
Sztuka krzyżowa i inspiracya były to wprawdzie wyborne rodu tego przymioty, ta jednak między niemi zachodziła dywersia, że pierwsza była straszną nosom przeciwników, druga zaś najczęściej własnych głów ich pozbawiała.
Wszędzie bowiem byli czynni Junosze, a gdzie tylko w sprawie publicznej czyli towarzyskiej dwa pałasze zabłysły, można było z pewnością sądzić, że jeden do Junoszy należał. A że istotę tego rodu stanowił najczyściejszy efemeryzm, toć i wiedzieć nie można, jakiej sprawie kiedy który z Junoszów służył. W każdym gwałtowniejszym wytrysku żywota narodowego miał udział jakiś Junosza, a nawet bierze nas pokusa wierzyć w sobowtóry, jeźli w jednym i tym samym czasie, jednego i tego samego Junoszę, w dwóch przeciwnych spostrzegamy obozach, a w każdym za jego sprawę walczącego. Przechód z jednego zdania w drugie jest często tak subtelny, tak nagły, jakimsiś dziwnym spowodowany wypadkiem, że patrząc na niego bez mikroskopu, nie bylibyśmy go nigdy dostrzegli.
Owoż by wglądnąć w żywot podobnej efemerycznej istoty i w nim pojedyncze zbadać epoki, potrzeba szkieł milion razy powiększających, aby te wszystkie drobne przedziałki rozpoznać i przeczytać, z jakich składa się człowiek-jednodniówka. Są to obrazki dagerotypu, odbite w chwilach natchnienia czyli inspiracyi, które razem zebrane tworzą dziwaczne album życia ludzkiego, pełne poezyi wzniosłej i szlachetnej, graniczącej oraz z potworami zdrożności ludzkich, nigdy atoli w chwili czynu siebie nieświadomych. Na tem też opiera człowiek-jednodniówka swoje usprawiedliwienie, i tem najczęściej sumienie uspokaja.
Obok inspiracyi i sztuki krzyżowej znaną była w rodzie Junoszów pobożność i bezwzględna uległość kościołowi rzymskiemu. Zkąd się jednak to wzięło, że po śmierci Zygmunta Augusta w szeregach konfederacyi różnowierców, zawiązanej przez Firleja, nagle jednego z Junoszów widzimy? Wprawdzie widzimy w tej konfederacyi nawet kilku biskupów, a chociaż takowych Prymas Uchański jeszcze zawczasu od tej herezyi oderwał, było to jednak dostatecznym dla Junoszy powodem, zaciągnąć się pod sztandar opozycyi.
Wszelako konfederacya owa groźna skończyła się na uchwaleniu paktów konwentów. A Jacenty Junosza całą gorycz swej opozycyi tem wyraził, że wotował na Francuza którym atoli nie zbyt długo się cieszył.
Ród Junoszów był w ówczas w pełni swejej potęgi. Wtedy bowiem wniósł był Zamojski, że każdy szlachcic może na króla wotować. Było to z zasady, wielka i szczytna myśl. Rozszerzyła ona swobody społeczne, a wielka część narodu wzięła odtąd udział w rządach kraju. Piękna i szczytna, powtarzam, była to myśl, gdyby w społeczeństwie naszem nie było tyle-jednodniówek!
Wolność opinii i jej starcie się wykształca rozsądnych a upartych przywiedzie — do bójki. Najupartszym jednak jest człowiek jednodniówka, i tem zuchwalej przy swojem zdaniu obstaje, im więcej efemerycznej jest ono istoty. Taki oponent obawia się każdej zwłoki, która by mu rzecz wyjaśniła, a zaledwo w głowie zrodziła mu się jaka myśl przecząca, już zastanie jego rękę na szabli. Przyjdzie on wprawdzie do upamiętania i szczerze swoją porywczość żałuje, a nawet się sam winnym uzna, ale donośności czynu, w którym wziął udział, nigdy nie zdoła ocenić. Wrażliwy na lada jaki wpływ, służy on częstokroć obcym interesom, a będąc w ręku innych najzupełniejszą maszyną, mieni się być sam autorem własnych swych postępków i z góry swego wymarzonego stanowiska na sprawy kraju pogląda. Jest to chwilowa extaza obłąkanych jego zmysłów, a gdy równowagę moralną odzyska, zawstydzi się sam przed sobą, że w zarozumiałości swojej nieba sięgać się zdawał, podczas gdy on na poziomie społecznym nie był znacznym!
W różnoraki sposób ścierały się opinie w dawniejszem naszem społeczeństwie. Jakkolwiek spór taki prawie zawsze z osobistych powstał uczuć, wcale ogółowi nie wspólnych, znalazły się jednak tysiące szabel ludzi-jednodniówek, którzy ten spór podjęli, krwawo się ścierali, na to, by w końcu okazać jak największą skruchę i prosić serdecznie przebaczenia.
To też nie inaczej powodziło się Junoszom. Z szczególnego afektu do Zborowskiego popierał jeden z Junoszów elekcyą Maksymiliana, a gdy takowy z orężem do Polski wkroczył i zbrojno tronu się dopominał, Junosza czwałem do Zamojskiego pobiegł, i z nim przeciw wojsku cesarza dzielnie walczył. Do tego wziął jeszcze czynny udział w sejmie inkwizycyjnym, który ożenienie się Zygmunta z Austryaczką niemal za zdradę kraju poczytywał.
Tenże sam Junosza poszedł wraz z Mniszkiem do Moskwy, osadzając na tronie Hryćka Otrepiewa, kuchtę księcia Wiśniowieckiego, który utrzymywał, że jest Dymitrem Iwanowiczem, prawowitym tronu carskiego następcą. Długa i uporna była wojna, wiele kosztowała krwi i pieniędzy, a gdy pokonana Moskwa miasto fałszywych Dymitrów, którzy jak grzyby z ziemi wyłazili, synowi króla polskiego koronę ofiarowała, Junosza był jeden z tych, którzy herezyi takiej królowi dopuścić nie dali, i odrzucono owoc zwycięstwa, na które sobie tak krwawo zarobiono.
Pozostanie to zawsze cechą ludzi-efemereidów, że w ciągu jednej i tej samej czynności siebie nieustannie negują, a żyjąc i działając pod wrażeniem chwil przelotnych, przy końcu każdego czynu zapominają o tem, co było pierwszą jego pobudką. Dotąd działali jakoś zgodnie, inspirowani dwaj Junoszowie, podczas gdy trzeci, vocatus sed non electus, zdlła od gwaru wojennego swój zagon uprawiał. Był to jednak tylko stratagemat natury. Nieudolny bowiem do inspiracyi i sztuki krzyżowej Innocenty, dojrzał nagle w pięćdziesiątym roku życia na godnego Junoszów potomka, a zaopatrzywszy na wiek cały społeczeństwo swoje dostatecznem potomstwem, okazał się i to nie ostatni, na polu bojowem.
Było to jakoś jeszcze przed ukończeniem wojny moskiewskiej, gdy Wincenty Junosza, drugi z kolei brat, wielki admirator pobożnego Zygmunta Wazy, do ojcowizny swojej w Kaliskim dążąc, nadybał niedaleko Radomia hufiec zbrojny, któremu z wielką ciekawością począł się przypatrywać.
Hufiec rozłożył się obozem, do którego z pod Sandomierza nadciągnęło kilkadziesiąt tysięcy szlachty zbrojnej. Wspaniały był to widok tak licznego obozu. Wincenty nie mógł oczu oderwać i z zadowoleniem muskał po sumiastych wąsach, widząc tyle butnego rycerza. Najmocniej zajęły go trzy postacie. Pierwsza z nich słusznego wzrostu i w pełnej zbroi, szeroki miecz przy boku i pióra czerwone na szyszaku, zdawała się rozkazywać i szykować szeregi. Wszędzie witano ją z zapałem i okrzykiem. Obok niej na białym rumaku jechał mąż średniego wzrostu, z czarnym na twarzy zarostem, a zarzuciwszy płaszcz na lewe ramię, poglądał niecierpliwie na drogę od Guzowa. Najciekawsza jednak wydała mu się postać trzecia. Był to niski, szeroko-barczysty mężczyzna, ruszał nieustannie to głową, to nogami, które się wyginały krzywo jak dwa pałasze, to podrzucał żelazny naramiennik, aż rzemienie pękały. Cały był w zbroi, a patrząc naniego, zdawało się, że jak innym skóra, tak jemu żelazo już od urodzenia, na pokrycie kości było danem. Twarz jego krzywiła się nieustannie, jakby był na torturach, a z ust szeroko rozciętych wychodził od czasu do czasu jakiś mruk niezrozumiały. Co zaś tej nisko-grubej postaci najwięcej uroku nadawało, to była niestosownie do jego wzrostu długa kopia, która w jego ręku pionowo podniesiona, wyglądała jak maszt, wznoszący się wysoko z tułowu okrętu.
W rozmiarach i wyrazie postaci było tyle kontrastu, tyle spotęgowanego życia i ruchu, buty i niepokoju, że mimowolnie musiały na niej spocząć oczy patrzącego tak jak się chętnie patrzymy na pożar wzniecony, szumiący spad wody, lub obracające się z łoskotem koła młyńskie.
Otóż patrzał i patrzał Junosza, i nie mógł źrenicy swojej nasycić tak przecudownym widokiem uosobionej opozycyi, zostającej nieustannie pod inspiracyą wewnętrznej i zewnętrznej swojej dysharmonii. Żywiołem rodu Junoszów była negacya, nie dziw więc, że patrząc na to wcielenie ideału opozycyi, przygotowywał się Wincenty do powzięcia wcale nowej inspiracyi.
Za nim atoli ta nastąpiła, zbliżył się Junosza do roty po lewem skrzydle i rozpoczął z jednym z towarzyszów krótki rozhoworek.
— Zapewnie na Moskwę uderzymy, przemówił Wincenty, pociągając ramiona do góry, i podkręcając wąsa.
— Alboż to waszeć z lasa, że nie wiecie co się święci, odparł towarzysz.
— Wszak król wojuje z Moskwą!
— My niemamy króla — toż waść nie znasz żeśmy w bezkrólewiu?
— Ależbo Zygmunt Waza żyje — zdrowiuteńki jak ryba — widziałem go przed trzema tygodniami na własne oczy — jakem Junosza — wzdy nie umarł?
— Wszak do stotysięcy szlachty obwołało bezkrólewie, a waść o niczem nie wiesz?
— Sancta Maria, Mater Dei — krzyknął Junosza i przeżegnał się wielkim krzyżem — toż wy rokoszanie?...
— Strzeż głowy, póki ci się karku trzyma, zawołał towarzysz i dobył bułata.
Junosza ze swoim także nie czekał, a za chwilę krzyżowały się już cięcia zamaszyste.
Obaj dzielni byli w sztuce krzyżowej, a widząc to towarzysze, żal im było jednej tak dzielnej szabli, którą oczywiście postradaćby miano dla sprawy rozpoczętej.
Nastąpił wiec rozejm honorowy, a spór sprowadzono znowu na pole spokojnej dyskusyi.
— Któż stoi na czele waszem?... zapytał się Junosza.
— Alboż go waść nie znasz?... Mikołaj Zebrzydowski, wojewoda krakowski — ot ten słuszny, z czerwonem piórem na szyszaku, co tam przejeżdża.
— A ten obok niego, w płaszczu na ramieniu?
— Janusz Radziwiłł!
— Sami panowie!... a cóż im biedny król złego uczynił?
— Ot, musiał coś wiele złego uczynić, jeźli nas tyle przeciw niemu tu widzisz.
— Ale rokosz, toż przecież rokosz!
— Zapewnie byłeś waszeć przytomnym, jak Piotr Skarga do nas przyjechał i nam porządną exortę prawił. Wielu nawet z nas płakało, bo też ślicznie mówił kaznodziej królewski, ale przecież szabli nikt nie odpiął! Mówił on, że naród to jak zwierzę dzikie, a oswojone. Strzeż się dać mu na karm mięso świeże, bo jak raz zasmakuje, to się i na ciebie rzuci. A rokosz, mówił, to karm mięsa świeżego — bo gdy naród raz w krwi bratniej pragnienie ugasi, toć często do niej zatęskni. Mówił także, że Zebrzydowski i Radziwiłł mają osobiste urazy do króla, a my szlachta służymy tylko ich celom.
Ależ tak przecież nie jest — żaden szlachcic nie dobywa szabli, tylko pro rege, a jeźli ten zdrajca, to contra regem — pro lege!
Kręcił długo wąsa Wincenty, a żadnej jeszcze dotąd nie poczuł był inspiracyi. Splunął więc z indignacyą na ziemię, a uderzywszy po zbroi, zawołał:
— Toż jaka zdrada — mospanie — kiedy król jest zdrajca?
— Jest Szwed — i kwita!
— Sancta virgo! prawda! rzeknął Junosza i uderzył się pięścią w czoło, toć o tem nie myślałem!
— I ożenił się z austryacką księżniczką!
— Benignissime omnipotens Deus! wszystko prawda!
— A gdzie pacta conventa?
— Sancta trinitas! oczywista zdrada!
Tutaj spojrzał Junosza na trzecią z tych postaci, które go były tak mocno zajęły. Niski ten i wiecznie ruchliwy towarzysz, zdawał się kiwać do niego długą swoją kopią, marszczyć brwi i wykrzywiać usta, a Wincentemu poczęło się jakoś dziwno robić. Wyobrażał on sobie nieraz w chwilach niezadowolenia ideał negacyi opozycyjnej, ale widziana teraz postać przewyższała wszelkie jego marżenia. Czuł, że jakaś „vis diabolica“ przyciągała go do tego męża, a widząc w tem rodową swoją inspiracyą, począł się już do rokoszan przychylać.
— Któż to, zapytał jeszcze, ta niska figura, z długą kopiją?
— Stadnicki — vulgo diabolus — odparł ktoś z towarzyszów.
— Diabolus, krzyknął Junosza, a oczy jego błysnęły ogniem piorunu — toż ja z wami!
Koniec było tej rozmowie, bo już Chodkiewicz na czele piechoty królewskiej na rokoszan uderzył.
Junoszą bił się jak za najlepszą sprawę, i sztuką krzyżową dotarł aż do samego króla.
Zygmunt siedział na jabłkowatym rumaku, w złotej zbroi z białemi na szyszaku piórami. Głęboki spokój i rezygnacya prawego chrześcianina malowały się na jego łagodnej twarzy. Junoszę wstrząsło jakieś dziwne uczucie. Widział on przed sobą majestat osoby królewskiej, na którą targnął się zuchwale.
Ze skruchą zbliżył się do króla, a chcąc swój oręż pod nogi mu złożyć, ugodzony został kopią w samo serce przez jednego towarzysza z orszaku króla, który zbliżenie się to do osoby królewskiej, za atentat był poczytał.
Towarzysz ten zwał się — Innocenty Junosza.
Co się Wicentemu Junoszę nie udało — udało się hersztom rokoszu. Zebrzydowski i Radziwiłł przeprosili króla, który im szczerze przebaczył.
I znowu żałowali przeciwnicy królewscy, że dobrego króla rozgniewali, który chociaż błądził, to błądził nie przez złe chęci swoje, ale przez gorliwość prawego katolika, przez zbyteczną powolność dla rad tych, których wysoce czcił i poważał.
Ród atoli Junoszów poszedł przez ten wypedek krok dalej na drodze rozwoju swego efemeryzmu. Dotąd zapierał się w życiu każdy Junosza swego charakteru, a idąc za chwilową inspiracyą zabijał każdym czynem następnym, najbliższą swoją przeszłość. Odtąd zaś weszło to nieustanne przeczenie siebie w sam organizm rodu, a Junoszowie poczynają się wzajem ścierać i zabijać.
Podając pamięci potomnej ten czyn bratobójstwa, jako najpierwszą wojny domowej wynikłość, śpiewano o tej bitwie:

Hej tam na polu, pod Guzowem,
Zmieszała się krew z ołowiem;
Hej na tem polu, posłuchajcie proszę,
Zabił Junosza Junoszę!


Któż z nas nie marzył o brzegach Wisły? Któż nie widział w jasnych jej wodach rozpuszczonych warkoczy młodej dziewicy, płaczącej tyle marzeń poległych, tyle snów zawiedzionych.
Mówią że sentymentalność w pojmowaniu natury zawitała do nas dopiero z klasycyzmem francuzkim. Nie zdaje się nam to być słusznem. W sercu każdego człowieka jest zasób uczucia, które rozwija się w miarę wpływających na nie okoliczności. To samo i o narodzie powiedzieć można. Nieszczęścia, cierpienia oblekają źrenicę łzawą powłoką, a na jej sklistej tarczy łamie się światło gasnące w tysiączne, tęczowe połyski.
Byłto dzień późnej jesieni, a mgliste niebo roztoczyło się jak sklepienie grobu nad piękną, nadwiślańską doliną. Szary, przyćmiony jego koloryt podwyższył wprawdzie wdzięki ziemi, ale szaty jej przedgrobowe jaśniały tak jaskrawo, jak szaty podstarzałej zalotnicy, która jasnością barwy chce zastąpić ubytek wdzięków przyrodzonych. Tylko wody Wisły odbijały tem jaśniej od wierzb pożółkłych, im więcej mgły i chmur zasłaniało jej oblicze słońca. Tak łagodnem i miłem światłem jaśnieje obraz kochanki, gdy chmury nieszczęść zakryją nam słońce naszej przyszłości.
Na lekkiem ponad brzegiem wzniesieniu stał dwór zamożnego szlachcica. Otaczało go jakieś światło jaśniejsze i przeźroczystsze, bo mgła jesienna rozłożyła się tylko po wklęsłych dolinach. Był on czemsiś więcej niżeli dworkiem szlacheckim, a mniej niżeli pałacem magnata. W całem zabudowaniu widać było dostatek i zamożność, a pomimo że tu i owdzie spostrzegać się dawał brak gustu wytworniejszego, widać jednak było, że mieszkaniec nie był wolen próżności ludzkiej, tylko ją w nieudolnych wyraził formach.
W całym bowiem rozkładzie i rysunku przebijała się jakaś zacięta walka tradycyjnych zwyczajów znowożytnem wyobrażeniem, a chcąc obok dawnego pomieścić i nowe, uczynił był architekt jakąś dziwną gmatwaninę staroświecczyzny i nowszego smaku. Że zaś ten dwór w obszarze mili kwadratowej nie miał do porównania żadnego innego budynku, jak nędzne chałupy, ze strzechą obdartą lub połataną, to też i fason jego imponował wyśmienicie w takiej samej przestrzeni, począwszy od kościółka i plebanii aż do zajezdnej karczmy na rozstajnej drodze. Jedna tylko dzwonnica mogła wejść w szranki o pierwszeństwo, co do dziwaczności rozmiarów swoich, ale przezorny architekt dworu, przewidując to współzawodnictwo, podciął jej sporo czupryny, jak służącemu hajdukowi, przez co stosunek, tych dwojga architektury krajowej dziatek, jak najwybitniej się wyraził.
Ale dzwonnica z podciętą czupryną i dwór z nasadzoną po same węgły rogatą czapką niedałyby nam wątku do dalszej naszej powieści, gdybyśmy z ich fundatorem niechcieli się zaznajomić.
Patrzał i on przez okno na rozległą nadwiślańską dolinę, puszczał wzrok po jasnych Wisły warkoczach, ale myśl jego snowała na tem tle obrazy żyjących postaci i dramatyzowała je według przelotu uczuć różnorakich, które za każdą nową falą rwały się i wiązały w jego sercu, pamięcią tylu dobrych i złych chwil obciążonem.
Byłto starzec ośmdziesiąt-letni, czerstwego oblicza i olbrzymiej postaci. Czoło miał wysokie i gęsto zmarszczkami pomięte, a nad siwą brwią świeciła się szeroka blizna. Wąs biały jeżył się jeszcze do góry, i usta zacinały się jeszcze z marsem, i oko łyskało ognistem światłem, ale prawica jego już nie była do kordu. Oparta o grubą kulę wisiała bezwładnie, jak trofea zawieszona w świątyni pamiątek!
Bo też prawdziwą pamiątką swego czasu był starzec ośmdziesiąt-letni, i snadź nie być mu już między żyjącymi, jeźli samotny przechadza się po komnacie, na której ścianach zawieszone są jego antenaty.
Ciekawe studium byłoby dla archeologa, obejrzeć w porządku obrazy tych antenatów. Zdaje się, że artyści ówcześni, tak samo jak malarze przedmiotów religijnych, a budownicy dawnych kościołów, wydoskonalili byli pewien typ prozarpii rodowej, i takowy tradycyą potomnym malarzom przekazali. Wpatrując się w takie obrazy, mimowolnie nasuwa się nam typ widzianej jakiejś postaci, który z małą odmianą akcesoryów, powtarza się tysiąckrotnie, a tem samem utwierdza w nas wiarę tradycyi, jakoby wszyscy ludzie jednego wspólnego mieli praojca. Do takiego typu należy niezbędnie kolosalność rozmiarów, niepoprawność rysunku i koloryt jaskrawy, co razem wziąwszy wyrażać ma sztukę w najpierwszym jej rozwoju. Wszelako znane nam są podobne produkta przemysłu ludzkiego, a jaki taki znawca sztuki, rozpozna z łatwością, jacy to mężowie składali się na członków takiego rodowodu. Uboga podrabiacza fantazya szukała wzorów z ludzi sławnych całej Europy, którym niemiłosiernie goliła czupryny, przyprawiała brody szwedzkie, lub ich stroiła w ubiór hiszpański.
To też nie dziw, że staruszek ośmdziesiąt-letni chodząc sam jeden po komnacie, i rozmawiając z swymi przodkami, rozmawiał właśnie z Henrykiem czwartym, królem francuskim, któremu artysta pół głowy ogolił — lub z Karolem XII. szwedzkim, przed którym tylko miasto insygniów królewskich, herb rodu polskiego położono. Tuż znowu przez dziwaczny zbieg okoliczności jeden z przodków, będący z sumienia i życia Socyaninem, był jak dwie krople wody podobny do papieża Grzegorza III., tylko zamiast tyary, założył mu jakąś czapkę luterską na głowę. Figurował też także zięć naszego Leszczyńskiego, Ludwik XV. z całą wykwintnością francuzką, i przedstawiać miał zaciętego praw Leszczyńskiego obrońcę.
Jakkolwiek towarzystwo to, złożone z ludzi różnych narodów i języków, nie rozumiało poufnej, polskiej starca rozmowy, zdawało się jednak uśmiechać dobrodusznie na dowody tak dobrej wiary mniemanego potomka. Bo też uczciwą była wiara staruszka. Ród jego stary i zamożny, wplatał się znacznie jak nić czerwona, w pasmo dziejów ojczystych, ale przodkom jego chodziło może więcej o to, aby czyny swoje zostawić w pamięci potomków, i je tam ostrzem miecza swego nakreślić, ale nie myślano wcale, zostawiać im miasto sławy i czynów, płótno malowane. Tym wszakże niedogodnościom poradziła fantazya malarza, a uszczęśliwiony potomek wpatrywał się przez całe dnie marsowym twarzom swoich antenatów, i z najuczciwszą wiarą wyczytywał w ich licach dzieje ubiegłego ich żywota.
Już po raz dziesiąty obchodził staruszek szereg obrazów na ścianie wiszących, a jeszcze z tym samym płomieniem w oku zaczynał przegląd jedynasty. Stanął przed ojcem rodu, olbrzymem od stóp do głowy uzbrojonym, a twarzą zarośniętą. Zacisnął pięść i chciał coś mówić do niego, jakby do współczesnego sobie, gdy się drzwi od pobocznej komnaty otworzyły a z nich wyszedł chłopczyna cudnego oblicza. Miał może lat szesnaście, i był ubrany z francuska. Ucałowawszy rękę starca, rzekł do niego poufale:
— Dzień dobry dziadziu, cieszyłem się już naprzód, że mnie te obrazy pokazywać będziesz.
— Obrazy — odparł starzec marszcząc brwi — w kościele są obrazy, a te tu, to przodkowie twoi, chłopcze, którzy żyli z chwałą, a których imię nosisz — to Junosze!
I jeszcze więcej zabłysło oko starca; porwał chłopię i przycisnął je do swych piersi.
— Tak jest, ty jesteś potomkiem Junoszów — ale ród ich, dodał smutno, już się wyradza! Pożal się Boże, tę waszą naukę dzisiejszą, którą Pijarzy obałamucają wam rozsądek zdrowy, a rękę, która ma być do korda, nadwątlają niepotrzebną pisaniną i elaboratami, co ich do wroga nigdy nie zaaplikujesz! Oto patrz chłopcze, czem jesteś w obec twych antenatów?
— Wszak urosnę jeszcze.
— Nigdy! karłem będziesz, tak jak świat cały karleje!
— A przecież ukazał mi raz ksiądz Pijar w Warszawie Andrzeja Zamojskiego i mówił: patrz, oto wielki człowiek! — chociaż nie miał takiego wzrostu, jak ten w żelaznej zbroi.
— Dobreć to jest chłopcze, jurare in verba mugistri, ale nie zawsze. I ksiądz pijar nie zjadł wszystkich rozumów a w całym Alwarze także nie ma go wiele. Jeźli Zamojski jest tak wielkim człowiekiem, czemu nie odżegna tej burzy, co naszej ojczyźnie zagraża? Oto Stanisław August usiadł jak malowany na tronie, kraj rozszarpany na liczne konfederacye, nie ma uszanowania dla siwej głowy — młokosy górą — a zewsząd hostilitates! Nie było to, kiedy król, zamiast sprowadzać włoskich bazgraczy i z nimi przy farbach siedzieć, miał bułat w ręku i nim swoje zwycięztwa na żelaznych bramach zapisywał! Inaczej wysługiwali się krajowi Junosze!
— Mówił mi ksiądz Pijar, że jak teraz tak i dawniej trzymali jedni z królem, a drudzy nań nastawali.
— Trzymali, jeźli król i naród byli jedno.
— Junosze zapewne zawsze z królem trzymali, bo on ich za to nagradzał.
— Nie zawsze.
— To poważyli się stanąć na przeciw króla, i jak ksiądz Pijar mówi, podnieść rokosz?
— Musieli mieć do tego ważne powody.
— Komu służył ten — co z tą bródką wygląda jak Szwed lub Hiszpan?
— To Bogumił Junosza — mąż wielkiej zasługi, a pradziad rodzony, po mieczu. Był on w bitwie pod Kliszowem i walczył po stronie Augusta II. prawowitego króla Polaków.
— A te tureckie meczety przy jego nogach cóż to znaczą?
— Bo zginął w Benderze, zasłaniając piersią króla Karola XII. przeciw gwałtom tureckim.
— A jakże to się stać mogło?
Alterae circumstantiae, altera opinio.
— A ten z francuska ubrany, obok niego?
— To brat Bogumiła — Stanisław. Zginął pod Kliszowem, walcząc po stronie Leszczyńskiego.
— To z Szwedem trzymał i stał przeciw bratu?
— Zdarzało to się w rodzie Junoszów, jednak zawsze salva conscientia.
— A przecież ksiądz Pijar mówił nam nieraz, że to były klęski narodowe, gdy bracia stała przeciw braci.
— Toż dzisiaj jajo mędrsze od kury — a Stanisław Konarski na to ojców Jezuitów z edukacyi wyrugował, aby lada młokos zdaniu staremu przesądzał i ut vir oponował? Niegdyś uczył inaczej ojciec Jezuita historyi narodowej. Ja sam musiałem aż trzy ody in hexametro cum pentametro na cześć Zygmunta starego jako pensum, elaborandum napisać, i jego gorliwość katolicką wychwalić. A była Fons inspirationis, bo Zygmunt był wielce kuszony, nie mniej jak ś. Augustyn przez sny swoje. Korona ościennego państwa, to mi pokusa nie lada. Waść byś dzisiaj sto razy gotów zostać heretykiem, by ci kto choć jeden dyament z tej korony był obiecał. Et Roma vicit — król odepchnął pokusę szatana et conscientiam salvavit. Dzisiaj, w bezbożnym wieku, inaczej to widzą, bo nie widzą tego, co nam niegdyś drogę całego żywota oświecało! Dzisiaj każdy w swej kieszeni nosi latarkę, a wedle tego, jak mu potrzeba, stawia ją i oświeca sobie drogę, jaką nasi przodkowie nigdy nie chodzili. Dzisiejsza wasza edukacya, to jak mur pruski, zewnątrz niby mur i kamień, a wewnątrz pruchno, słoma i glina! Bezkształtne wprawdzie były dawne nasze roboty, ale był to kamień ciosowy.
Młody Junoszów potomek patrzał dziwnem okiem na rozognione lica staruszka, którego mowa tą samą odznaczała się sprzecznością, jaka wyrażała się w dziejach rodu jego, a nawet w ubiorach i postaciach zawieszonych na ścianie antenatów.
— Dziwi cię to, ciągnął dalej staruszek, że Junoszowie w różnych bywali obozach a nawet przeciw sobie walczyli. Toż przecież żaden z naszego zasłużonego rodu Junoszów nie służył prywacie możnego, tylko wedle najlepszego swego przekonania, stawał w obronie ojczyzny, i jej praw zagrożonych. Wprawdzie niepotrzebnie sprowadził Radziejowski na Polskę Szweda, bo działał z urazy osobistej, to też Bogumił Junosza staje po stronie króla prawowitego. Później gdy trzeba było bronić prerogatyw naszych, stanął po stronie Szweda. Chmielnicki był prostym buntownikiem i do tego obstawał za heretykami (tu spojrzał staruszek z widocznem nieukontentowaniem na szeroką twarz przodka socyanina) a chociaż jeden z Junoszów pod Zborowem, (i tu rzucił starzec wzrok wedle pieca, gdzie w pół-cieniu zawieszona była figura jakaś w stroju kozackim) z Chmielnickim trzymał i contra patres societatis Jesu, w traktacie wiele oponował, a nawet następnie do Cara wraz z swoim hersztem się przeniósł, wszakże był to mąż prawy i dzielnej duszy. Służył wprawdzie nie najlepszej sprawie, ale w przekonaniu swojem był niewinnym. Nie każdemu bowiem dano jest, dojrzeć skrytych celów jakiego stronnictwa, to też nie trzeba sądzić ludzi według złych naczelnika zamiarów, ale według tego, czem każdy był w obec własnego swego sumienia... A każdy z Junoszów był prawym kraju obywatelem.
I zadumał się paralityczny staruszek nad lepszą przeszłością rodu swego, a patrząc w obecność, zdawało mu się, że jest uschłym konarem potężnego drzewa, któremu do życia rodzimego zabrakło powietrza.
Duszno bo było w ówczas w ziemi polskiej. Była to jesień roku 1767.
Młody zaś Junoszów potomek przemyśliwał nad tem, co mu dziadek jego na usprawiedliwienie niektórych rodu swego członków był powiedział.
Zdawało mu się atoli, że dogmat dziadka więcej miałby znaczenia na dolinie Józefata, niżeli na scenie żywota politycznego.
Śród tego dał się słyszeć tętent koni na podwórzu, a dziad i wnuk pospieszyli do okna, przed którym zatrzymało się kilku jeźdźców zbrojnych.
Wów czas niebyło to nic dziwnego, widzieć wchodzących w dom gości w zupełnym moderunku. Prędzej zdziwiono-by się, gdyby weszli bez broni. Były to smutne czasy konfederacyj, a lada zdanie, lada jakibądź odrębny pogląd na sprawy kraju, starał się mieć swoje własne organa i przez nie do odrodzenia swego społeczeństwa dążył. Takich to organów opinii i czynności publicznej nawiązało się w kraju co niemiara, a sąsiad nie wiedział o sąsiedzie, iżali mu nie jest przeciwnikiem. Wprawdzie zgadzali się wszyscy w tem przekonaniu, że śmierć już blisko, że naród ginie, lecz nie wszyscy jedne i te same radzili środki. Jedni byli to lekarze uczciwi, pełni poświęcenia, lecz w bezrozumie swoim podawali do ust chorego truciznę, miasto lekarstwa skutecznego. Mało było takich, co wiedzieli o truciznie, a większość, pełna uczuć szlachetnych, za nadto w cnotę ufała, aby podejrzywać, a za mało widziała, aby obaczyć.
Życie narodu skupione dotąd w koronie, rozstrzeliło się po całym kraju i podzieliło go na niezliczone, udzielnie żyjące cząstki. Zdawało się dotąd, że naród, to pojedyncze członki korony, zkąd udziela się mu ruch i życie. Dzisiaj zaś stał się ten naród pociętą na sztuki gadziną która żyjąc w każdej cząstce udzielnie, rzucała się w konwulsyach bez myśli i bez celu, bo jej od głowy i serca zabrakło przyrodzonego ruchu i ciepła.
Taki to obraz przedstawiało ówczesne społeczeństwo polskie, Stanisław August siedział na tronie, od którego odcięto wiążące go z narodem pasmo uczuć, a widząc krwawe znaki na ziemi i na niebie, bolał w swej duszy i nad przepaścią oczy zakrył.
Bez władzy, bez wpływu, niemając żadnego z tych przymiotów, jakich wymaga historya po ludziach, którzy w czasach przeobrażenia na przód się wysuną, czepiał się król wszystkiego, co mu tylko na prędce doradzono, a czepiał się jak tonący brzytwy. Przechodził on raz po raz najdziwaczniejsze wyobrażenia, i niebył nigdy pewnym iżali tego co dziś potępił, nie uzna jutro za słuszne, a nawet może sam na czoło się nie postawi.
To też nie mając ufności w zasady i dążenia króla, podzielił się kraj na liczne konfederacye, a chociaż wszystkie jeden i ten sam cel mieć by powinny, były jednak i takie, co stały przeciwko sobie. A przecież nie można na nie rzucić kamieniem, bo krom kilku przewodzców, wszyscy działali wedle swego serca, a to było zawsze czyste i szlachetne. Jeżeli jakie złe skutki ztąd wypadły, to pochodziły z nieświadomości rzeczy, z płytkiego poglądu na czas swój, a mianowicie, głównym tego powodem był ów wrodzony efemeryzm charakteru naszego, który przy najspokojniejszem sumieniu, pozwalał nam z jednej zasady, w drugą, z jednego zdania w inne, z jednego stronnictwa w drugie się przerzucać.
Programat każdej konfederacyi miał zawsze tyle ponętnych ogólników, tyle złotych ziarn, rzuconych jak wędka ludziom, za natchnieniem chwili idących, a mało w przyszłość patrzących, że stronnictwo rosło więcej przez przypadki, niżeli z zasady. Toż nie trudno było widzieć czasem braci przeciw braciom, a to dla tego, że ich rozdzielała większa przestrzeń, że zachwyciwszy pierwszej inspiracyi, uczynili z niej natychmiast akt wiary.
I naczelnikom nawet samym często się to przytrafiało. Nieraz dążyli oni, zdawało się, samoistnie, a w końcu spostrzegli się, że byli narzędziem w obcym ręku i w obcych działali celach. Ztąd powstało jeszcze większe rozdrażnienie umysłów, rzucano potwarze, uderzano wzajem na siebie, i rozrywano się na coraz mniejsze związki.
W takim to czasie niezadziwiał gospodarza gość zbrojny.
Wnuk odemknął szybko drzwi, podczas gdy staruszek kilka kroków przed progiem stanął, by z godnością wieku swego przybywających powitać.
Weszło ich pięciu. Trzech z nich zbliżyło się do staruszka, a całując mu rękę, ujęli go za kolano. Dwaj inni: „laudatur Jesus Christus“ powiedziawszy, przy drzwiach się zatrzymali.
Po przywitaniu które z kolei i na wnuka przyszło, usiadł starzec w dużem, poręczowem krześle, a konfederaci otoczyli go w koło. Mieli oni na sobie żupany czarne, krótkie, na wierzchu kontusze słomianego koloru, i czarną czapkę z siwym barankiem na głowie. Jeden tylko z nich miał na sobie barwy czerwone, przy których wybornie odbijały rude jego włosy. Twarz jego była podłużna, blada, czoło wysokie i pomięte. Otaczający go byli wszyscy rumiani, czarnych włosów i wesołego oka.
— „Et verbum caro factum est,“ przemówił staruszek, wpatrując się z rozrzewnieniem w swoich Machabeuszów, z których każdy na to zaszczytne imię sobie zasłużył: — nunc volo mori, powiem z Symeonem, bo oczy moje was ujrzały, i do tego w zgodzie — jak Bóg przykazał.
— Zgoda u nas — odparł najstarszy — to gwóźdź zadrzewiały, gdy chcesz nim co spoić, to się zegnie jak słoma.
— Wszakże hostilitaies między naszymi ustały, odkąd w Radomiu in armis stała się concordia. Wiele bowiem już się dobrego uczyniło, gdy taki mąż zacny, jak Karol Radziwił laskę marszałkowską dzierży. Alboż mu tam miło, że z Czartoryskim być musi, co to o takim królu dla Polski marzy, którego jak we Francyi, otaczaliby same duki i grafowie. A biedna szlachta byłaby wtedy plebs, a jej veto złożonoby w jakim lamusie, jak się dzisiaj składają kontusze i pasy złotolite. Tego jeszcze potrzeba, aby człowiek dożył! Ale tak nie będzie, co mówicie? Jakie tam aspecta — quid dicit augur?
Malum omen, odrzekł najstarszy z nich, a jeźli dzisiaj wszyscy razem tu jesteśmy, to wypełniamy wolę naszego rodzica; hodie enim flat Boreas.
— Dawno ci to mówiłem, że tak będzie, przerwał mu młodszy, ale u nas dzisiaj, jak i zawsze quot cnpita, tot sensus.
Ante omnia, ozwał się rudowłosy, trzeba każdemu libertatem conscientiae, na tem funduje się złota wolność rzeczypospolitej.
— Ależbo tu nie chodzi o libertatem conscientiae, odrzekł mu brat starszy — ale o wigor rzeczypospolitej, bez którego żadnej prawdziwej wolności być nie może!
— Discordia, zawołał staruszek — discordia!
I złożył kościste ręce i na intencyą pogodzenia braci powaśnionej odmówił po cichu modlitwę. Wszyscy pochylili głowę w pokorze i zdawali się modlić ze starcem, tylko po bladych licach rudowłosego przebiegł jakiś uśmiech ironii.
— Toż konfederacya w Radomiu na niczem się skończyła? zapytał po chwili starzec.
— Konfederacya w Radomiu miała tylko przeszkodzić królowi otrząść się z wpływów niecnych, i tylko tak krótkiego wzroku ludzie, jak książę Karol, a tak złej wiary jak referendarz, ksiądz Gabryel Podoski, mogli się dać użyć do dzieła, którego nie pojmowali lub pojąć nie chcieli.
— Wszak sam król przystąpił do konfederacyi.
— Prawda, przystąpił! Cóż innego pozostaje biednemu podróżnemu, gdy wpadnie pomiędzy zbójców, jak udać się pod ich opiekę!
— Sancte Augustine! Co się tu dzieje! Rozum nasz stary nie wystarcza już, aby to wszystko pojąć. Na to potrzeba więcej, niżeli nauki pijarskiej... Bo jakże to teraz pogodzić, na którąż stronę przychylić się można konwinkcyą? Nie ma to jak to dawniej bywało, unus rex, unus hostis!
I spojrzał staruszek koleją po antenatach, a wyraz niezadowolenia rozstroił sędziwe jego lica.
— Unus Deus et una ecclesia, dodał najstarszy, spoglądając na rudowłosego.
— Et unum jus pro omnes — zakończył tenże.
— Każdy działa według swego sumienia, i Bogu tylko winien jest zdać z tego sprawę.
— Ja mówię, że tylko w królu zbawienie nasze. On płacze i modli się za tymi, co jego dobrych chęci nie rozumią!
— Nie zawsze płacze — odparł drugi; — deputacya, wysłana od sejmu, aby mu donieść o wypadku nocy 13. października, zastała go obłożonego muszelkami, i malującego ubiór strojny, w którym miała wystąpić jego służba w rocznicę jego koronacyi!
— W dniu świętej Katarzyny!
— Ależbo biskup krakowski tak na sejmie przemawiał, zawołał rudowłosy Toruńczyk, jakoby nuncyusz papiezki był królem w Polsce. I biskup kijowski nie wart był lepszego losu. Nie ma to jak król Fryderyk pruski, on to pisuje do Woltera, który nie bardzo wielkim jest katolikiem, a za jego radą wspiera wszędzie uciśnionych, którym nie wolno wedle swego przekonania wyznawać.
— O wy z waszym Frycem zajdziecie daleko!
— Nie zyskacie więcej z waszym królem!
— Idźcie, sprzedajcie liberum veto, ten klejnot dziadów naszych!
— Lepiej niżeli słuchać rozkazów Repnina.
— A przecież ten Repnin rozkazuje nam konserwować dawne nasze swobody!
— Zapewne, zapewne!
— Sanctissima virgo — zawołał starzec — maxima opinionum discordia!... A cóż sejm na to?
— Sejm? może być sejm po nocy 13. października?[3]
— I cóż to było tak strasznego?
Tutaj przystąpił jeden z braci bliżej staruszka i począł ciszej coś opowiadać. Ruchy jego były żywe, oko błyskało ogniem piorunowym, a często brzękła szabla, uderzona silną dłonią. Widać było w nim przyszłego Barkiego. Toruńczyk słuchał opowiadania z ironicznym uśmiechem, nawet z politowaniem. Najstarszy stał z pokojnie, z twarzą zimną i trzeźwem okiem, jako przyszły dygnitarz koronny.
Z natężoną uwagą słuchał starzec opowiadania, a usta jego drgały konwulsyjnie. Kilka razy ruszył ramieniem, jakby rwał się do korda, ale prawica jego była bez władzy, i nieusłuchała wyzywającej myśli. Z połysku oczu jego widać było okropną walkę która odbywała się między silnym, wiecznie młodym duchem, a ciałem starem i starganem.
Zdawało się, że sędziwy starzec już był przeżył swoją epokę, i strawił się, dźwigając na silnych barkach nie jedno pasmo zdarzeń swojego czasu. Gdy atoli ciężar nowego wieku nie na barkach ani na zbroi, ale w myśli i w sercu narodu oparcia szukał, starzec stanął samotnie śród gruzów dawnej budowy, jak filar olbrzymi, któremu odjęto ciężar, co na nim przez tyle spoczywał wieków!
Powoli gasnął blask jego oka, lica odziały się bladością przezroczystą, a pod ciężarem bolu chyliła się głowa i barki, które niegdyś urągały ciężkiej broni przeciwnika.
Wszystkich serca opanowało jakieś wielkie, tragiczne uczucie.
Po chwili milczenia ozwał się staruszek:
— Kiedy kraj miał do zwalczenia wroga znanego mu ze zbroi i języka, to szedł śmiało przeciw niemu i go zwyciężał. Lecz gdy trzeba walczyć z tem, co się w drugiego mózgu wylęgło, na to nie znam rady ni ratunku. Może za nadto żyję na ziemi i nie widzę tego, co wam jest jasne jak słońce. Przedemną zamierzch i noc, oby wasze oczy lepiej widziały!
— Jasne jak słońce jest prawda, ozwał się Toruńczyk, która kraj nasz zbawić może. Bez niej nie może istnieć żadna swoboda społeczna.
— Jakaż to jest to prawda? zapytał się drugi.
— Nieograniczona wolność sumienia. Stała się ona dzisiaj już prawem narodów ucywlizowanych, a, Polska w tyle nie może pozostać. Do tej wolności musi dążyć, chociażby pod wpływem obcym!
— Tylko z wiarą w sercu, ozwał się najmłodszy, możemy chwycić za ten oręż który nam obiecuje, że „in hoc signo vincemus.“ Tylko godło: krzyż a miecz, wróci nam naszą dawną wielkość i niepodległość.
— Te wszystkie nowacye wasze, rzekł inny, te zachcenia reformatorskie tylko do zguby prowadzą. Naszą rzeczą jest, konserwać to cośmy w ciągu historyi naszej zdobyli, a tem jest: wolność nasza złota, równość szlachecka, veto i całe pacta conventa. Kto te kardynalne zasady rzeczypospolitej podkopuje, ten kopie grób ojczyźnie.
Umilkli bracia i spojrzeli po sobie. Zdawało im się że w kraju już trzy wytyczono obozy i że każdy do innego należał.
Ale staruszek nie wiedział o takiem rozdwojeniu synów swoich. Z przygasłą źrenicą, głowę na piersi schyloną, spał on już snem odpoczynku, jak spracowany robotnik. On swego czasu już nie pojmował, i usunął się z kolei żyjących, których krzywd nie mógł znieść ani pomścić.
Synowie jego rozdzielili między siebie trzy wielkie swego czasu dogmata i każdy z nich poszedł walczyć pod znakiem swego wyznania.
Były to atoli dogmata bezwzględne, każdy w swym sposobie słuszny, a żaden z nich do dziejowego narodu rozwoju nie przydatny.
Na takich bezwzględnych dogmatach opierają swoje działania ludzie, którzy z przeszłości żadnej nie wynoszą nauki, a w przyszłość patrzeć nie umieją. Żyją oni, jak ich zasady bezwzględne, bez dzisiaj i bez jutra, z tą atoli różnicą, że ich zasady nie mając czasu, są wieczne, a oni jednodniówkami.
Najmłodszy Junoszów potomek patrzał dziwnem okiem na scenę, której był świadkiem, a której właściwego wyrazu, mimo całej pijarskiej nauki, odczytać nie mógł.
Nie upłynęło roku od owego dla rodu Junoszów bolesnego zdarzenia, a nieszczęścia kraju wzmogły się do krwawych rozpraw.
W Barze wywieszono chorągiew nowego stronnictwa, a cały kraj, od brzegów Bałtyku aż po stepy czarnomorskie wyglądał jak jeden wielki obóz, jedno olbrzymie bojowisko. Płynące na cztery części świata rzeki roznosiły krew bratnią morzom odległym, a z każdą falą uchodziły mnogie powieści bohaterów bez imienia, w krainę wiecznej niepamięci.
Pod niebo Ukrainy wzbiły się dymy z tysiąca wsi spalonych, i miast pięćdziesięciu, sto tysięcy dusz uleciało zawcześnie z ciał ziemskich, a złożywszy przed tronem sędziego skargę krzywd swoich, odziało się w białe męczeństwa szaty! Wreszcie ostygły noże hajdamackie, ale krew Abla lała się jeszcze długo po ziemi znękanej. Rozmnożył się ród Kaima i był liczny jak piasek w morzu, a źrenica obcych omgliła się łzą nieszczerą, jak oko płaczki na cudzym pogrzebie!...
Nie widziano jednak w Warszawie tych krwawych znaków na niebie, a jeźli coś z opowiadania zasłyszano, tłumaczono sobie to w sposób jak najdogodniejszy. Wystąpił nawet uśmiech radości na lica mieszkańców, gdy ujrzano Franc. Ksaw. Branickiego, wyruszającego na czele tatarskiej brygady ułanów, w celu powstrzymania buntów Ukraińskich. Szczerze błogosławili rodacy ochronnej broni walecznego zastępu, nie wiedząc, że ta broń uderzy w pierś bratnią!
Dzień czerwcowy, piękny i pogodny, miał się ku wieczorowi, gdy jeździec samotny, na karym rumaku wjechał w zacień lasów janowskich. Miał on na sobie płaszcz z szarego sukna, czapkę głęboko na oczy wciśnioną, i w olstrze widać było okucie pistoletów. Zapuszczając się coraz dalej w las gęsty, oglądał się bacznie na wszystkie strony, stając czasami i słuchając pilnie, iżali nie nadniesie mu co w ucho wietrzyk wieczorny. Ale głucho było w lesie, i coraz ciemniej, a drzewa i gałęzie wiązały się co raz gęściej i tamowały mu drogę. Nie wiedzieć, czy las był tak wielki, czy błądził podróżny, ale już daleko po północy być musiało, a las coraz gęściejszy, noc coraz ciemniejsza była, a nawet cisza wydała mu się co raz cichszą.
W tem zdala zawiał z wiatrem jakiś głos ludzki — jakieś błysło światełko. Jeździec zwrócił tam konia. Po chwili ściągnął wodze, spiął się w strzemionach i słuchał. Był to śpiew i znana mu nuta:

Dawid niedźwiedzia, lwa potem zwycięża,
Olbrzyma mocą Twoją bez oręża,
Zwierz, olbrzym, luter, kalwin z szyzmatykiem
Niech giną z procy, Dawida kamykiem!

Moc Twoja hardych niech potłumia wstydem,
Daj nam pokorny psalm śpiewać z Dawidem:


Pan siłą moją, ucieczką, obroną”
Ufaj i śpiewaj w głos polska korono![4]

— To barski — mruknął jeździec i stał przez chwilę. Potem spiął się na siodle jeszcze wyżej, zajrzał, i z wolna znowu ruszył.
Śród kniei, pod sosną tlało nie wielkie ognisko, a przy niem siedział w rogatej czapce mężczyzna i nabożnie z książki śpiewał. Szelest przerwał mu śpiew pobożny, a ręka jego spoczęła na szabli.
— To on, rzekł z cicha jeździec, i wyjechał z krzaku.
— Hasło! krzyknął konfederat.
— Stanisław August, mój pan — odparł zimno jeździec, nie dobywając ani szabli, ani pistoletów.
— Wróg, zawołał konfederat — poddaj się!
— Porucznik ułanów Byszewskiego nie poddaje, ale bierze jeńca! Broń się!
Konfederat ścisnął rękojeść szabli, aż stal się ugięła ale lica jego zbladły, a usta zadrgnęły.
— O czemuż nie mam broni na wroga!
— Masz szablę — a gdy ci będzie dogodniej, to zlezę z konia! Znasz sztukę krzyżową? W Barze doskonale ją praktykują!
— Daj mnie szablę, a rozpłatam wam obom głowy! Moja, dodał z uśmiechem bólu, złamała się na łbie podobnego tobie, przed chwilą!
— Musiała być z blachy, jak wasze armaty!... Ale żebyś wiedział, że król lepsze demeszki rozdaje niżeli Puławski, to weź moją szablę, idź z panem Bogiem, i bij się dobrze.
— Aeterne Deus! żaden Junosza nie brał broni z rąk żyjącego przeciwnika!
Tymczasem odpiął jeździec z pod płaszcza szablę i rzucił ją do nóg konfederata.
Na szabli błysnął jakiś herb złocony. Konfederat podjął ją, spojrzał i krzyknął:
— Szczęsny!
— Marcinie!
I otworzyły się ramiona dwóch braci Junoszów, bo w tej chwili przemawiała krew ich, i pociągała ku sobie. Ale wnet upadły wyciągnione ręce, brew się najeżyła, bo nieprzyjaciele stali przeciw sobie.
— Szedłbym za konwinkcyą serca, ale przysięga konfederacyi nie pozwala mi mego charakteru zkorumpować. Szczęsny, tyś wrogiem moim.
— A tyś moim jeńcem. Lecz najprzód pozwól, abym zsiadł z konia i trochę odpoczął. Pogadamy nieco.
Konfederat pomógł ułanowi królewskiemu uwiązać konia i gurtu popuścić, a czynił to w przekonaniu, że sumienia swego bynajmniej nie zmaże. Odnośnie do przysięgi konfederacyi wytłumaczył sobie, że hostilitas między nimi przeminęła, a nastąpiło: armistilitum. Ręki jednak bratu nie uściskał.
— Nie będę cię się pytał, co tu w lesie porabiasz, bo rzecz prosta, że podczaszy litewski musiał was tu mnogo nagubić, gdy ze Lwowa uciekał. Ale czas by już był, abyście się zebrali, jak rozsypane owieczki, w jednę trzodę, i waszego prawowitego pasterza, którym jest miłościwie nam panujący Stanisław August, przebłagali i mu submisyę waszą jawnie okazali.
— Najmiłościwiej panujący nam Stanisław August odparł konfederat, jest zdrajcą na własnej ojczyźnie, bo z wolnego katolickiego narodu, uczynił służebny i heretycki. Dobrze mu też raz Dzierżanowski powiedział.
— Dzierżanowski, szambelan? ten awanturnik, cóż mu mógł powiedzieć?
— Opowiadał on dnia jednego królowi, jak go dzicy Afrykanie tam gdzieś królem obrali.
„Jakżeś stracił swoją koronę? zapytał się Stanisław. A Dzierżanowski na to: Oto najjaśniejszy panie obrany byłem królem przez naród wolny, który spostrzegłszy, że go chcą ujarzmić, wygnał mnie.“ I nie bardzo dobrze miał tę aluzyą wziąć król Stanisław.
— Rozsądny nie powtarza słów awanturnika, i nie da niemi się skonwinkować. Wy to, wy czynicie bunt i sprzeciwiacie się zbrojno najlepszym króla zamiarom. Oto teraz on nas wyseła naprzeciw hajdamackiej tłuszczy, a zamiast animować nasz ferwor do tak pięknego celu, wy rzucacie kalumnią na nas, i nazywacie nas Kaimami.
— Bracie, carissime, już to konfederat barski wie lepiej o planach waszego jenerała artyleryi, niżeli porucznik ułanów brygady tatarskiej. Waszą Ukrainą i waszym celem jest — Bar.
— A gdyby nawet i tak było, to wierz mnie, że Branicki nie chce rozlewu krwi bratniej, idzie tylko, aby tę katastrofę uprzedzić, aby perswazyą nieposłusznych skonwinkowawszy, przywieść ich do opamiętania, mając moc pardonowania i konserwowania każdego przy jego randze i traktamencie. Branicki dostał rozkaz od króla, dążyć do tego, nawet z największym azardem wojsk swoich. Król bo chce perswadować konwinkcyą, a nie żadną forsą, chce zhukanych, częścią ułudzonych przygarnąć do siebie i zasłonić od zguby i straty. Mówił nam jenerał, że odchodząc z Warszawy odezwał się król do niego w te słowa: Wysełam cię jak ową gołębicę z arki na wody potopu — przynieś mi zieloną gałązkę. Powiedz złudzonemu narodowi, że go kocham, że wolałbym sam na swojej osobie ponosić azardy i przeciwności, niż choć najmniejszą cząstkę kraju mego widzieć ginącą. A wy nazywacie tego dobrego króla zdrajcą...
— Nie będę konwinkował opinii twojej, bo sam się we Lwowie przekonasz, jak twój król najmiłościwszy i jego przyjaciele obłąkanych do siebie przygarniają. Zapewne ty jesteś kuryerem Branickiego, bo takiego języka dostaliśmy — i wieziesz list do komendanta Lwowa, jenerała Korytowskiego. Właściwie powinienem ci głowę zdjąć z karku lub powrozami związać, a list do komendanta lwowskiego i 200 dukatów, które mu od Branickiego na jakieś tam furaże wieziesz, przejąć, a konia i moderunek pro bono publico zarekwirować. Ale żeś, jak widzę, z wszystkiego tego się wyspowiadał, co tylko Branicki do komendantów pisze i co wam gada, a wy wszyscy powtarzacie, toż nie chcę już twego listu, chociaż w nim wyraźnie stoi, że jenerał artyleryi stoi obozem w Rohatynie, a z tamtąd wprost na Bar idzie. Że ta konwinkcya i perswazya na sucho nie pójdzie, o tem wiedział najmiłościwszy król Stanisław, dodając tej gołębicy pokoju w pomoc felczera Lazyniego. Widzisz, że wiem o wszystkiem i że w waszych znakach są ludzie, co z konfederacyą trzymają. Powiedz Byszewskiemu, że jego ułani wiedzą lepiej, co się w Barze dzieje, niżeli ich jenerał artyleryi w ks. litewskiego. I dwieście dukatów zostawiam przy tobie bo komendant Lwowa potrzebuje ich na furaże, jak mu to już jenerał Grabowski dawniej był napisał. Oddawszy list atoli, wyszukaj księdza Janiszewskiego a on ci opowie niektóre ciekawe rzeczy, o których się dowiaduje w kordygardzie, towarzysząc delinkwentom do szubienicy!
Vale dwa dni czekam na ciebie w tej kniei... Ale, gdyby cię aliquid humani spotkało, a jabym cię nie miał po czem poznać — to weź ten pierścionek żelazny z ukrzyżowanym Chrystusem.
To wymówiwszy wstał z ziemi konfederat, a spojrzawszy jeszcze raz na brata, znikł w zaroślach kniei.
Długo za nim patrzał porucznik ułanów — wydobył z zanadrza list Branickiego pisany do komendanta Lwowa — wyjął i dwieście dukatów i odliczył, a znalazłszy wszystko w porządku, schował napowrót i w dalszą puścił się drogę.
Nie w dobrym był już humorze ułan brygady tatarskej, gdy ujrzał kopułę św. Jura. Dziwne myśli skakały mu po głowie, które aż krzyżem świętym odganiać musiał.
Wreszcie stanął przed mieszkaniem jenerała Korytowskiego, komendanta Lwowa. Była tam i druga komenda, wojsk sprzymierzonych, ale ta miała do czynienia z szubienicą i batożkami.
Oddawszy jenerałowi listy i pieniądze, wyszedł na rynek, dopytując się wszędzie o księdza Janiszewskiego. Wreszcie znalazłszy go, wlazł z nim do celi i przez dwie godzin z wielkim rozmawiał zapałem.
Po tej rozmowie wybiegł porucznik z klasztoru i wprost do jenerała pospieszył.
— Co żądasz waść — zapytał jenerał — respons dostanie Branicki przez Warszawę osobnym kuryerem pod adresą Ogrodzkiego, jak to sam w liście sobie życzy. A waść udasz się za nim pod Bar. Przywieziesz mi wiadomość o wzięciu Baru.
— Nie po tom tu jenerale przyszedł, abym dalszych twoich słuchał rozkazów, ale chcę ci powiedzieć, że jako szlachcic przeciw wszelkim waszym machinacyom protestuję, i was o zdradę rzeczypospolitej publicznie oskarżam! Inaczej wystawiono nam rzeczy w Warszawie, konfederatów nazywano buntownikami i hałastrą, a oni są prawdziwymi synami ojczyzny!
Jenerał wypatrzył się na porucznika, ścisnął pięści i wyprostował się z dumą.
— Komu waść służysz?... — krzyknął po chwili.
— Służyłem królowi, póki mi oczu nie otworzono — a teraz idę do Baru.
— Chcesz być buntownikiem! Szkoda cię, walny z waści ułan!...
— Toż taki sam będzie i konfederat!
— Wątpię, odparł jenerał — a znasz ty ordynans komisyi wojskowej? Ot, tu leży słuchaj: „Odnośnie do konstytucyi anni 1609 stanowi się: że ktoby bez dozwolenia i wiedzy hetmańskiej czynił bunty i sedycye, albo konsilia i schadzki, a tem więcej konfederacye jakie: ma być gardłem bez łaski karany, a gdzie ujachał, infamis ipso facto ma być.“ Widzisz waść, co cię spotkać powinno. Wszelako żeś mnie przyniósł listy pożądane, nie chcę waści karać za ten nierozsądek, którego spodziewam się, żałować będziesz. A jeźli waść byłeś na jakim traktamencie, to idź i wyśpij się.
Zawrzała krew w sercu Junoszy, wybiegł na ulicę, a znalazłszy tam wojskowych drugiej, czynnej komendy, powtórzył w głos, i z wielkiem zgorszeniem całej publiki swój protest prawomocny.
We Lwowie tracono podówczas buntowników hajdamackich. Komenda wojsk sprzymierzonych prowadziła inkwizycye i wydawała wyroki. Trzydziestu zwykle na dzień wieszano. Stało się atoli jednego dnia, że miasto trzydziestu powieszono jednego więcej. Lud mówił cały dzień o tem, że przekroczono liczbę, w zwyczaj codzienny weszłą, nikt atoli nie wiedział prócz księdza Janiszewskiego, że ten trzydziesty pierwszy nie był hajdamaka, ale porucznik Junosza.
Konfederat w kniei czekał nadaremno!
............
Rok później, w pierwszych dniach czerwca, przybył Kazimierz Puławski z bratem Franciszkiem do Przemyśla i tamże solennie akt konfederacyi odnowili. W kilka set ludzi postąpili z tamtąd pod Lwów, chcąc go szturmem opanować.
Załogą we Lwowie dowodził jenerał Korytowski, adherent królewski, a dowiedziawszy się o zamysłach Puławskich, odpór stawić przedsięwziął.
Konfederaci uderzyli na miasto od przedmieścia halickiego, a opanowawszy stojący śród domów kościół karmelitów, z wielką zaciętością walczyli.
Pożar kościoła i przedmieścia halickiego zmusił ich do odwrotu.
Na przeciwnej stronie miasta, na górze oświetlonej łuną dogorywającego kościoła, rozkopywał konfederat kupę kości, z szubienicy zrzuconych, a znalazłszy na palcu jednego szkieletu żelazną obrączkę z krzyżem, przyklęknął i kości do piersi przycisnął.
— Obiecałem cię uścisnąć, — przymówił do kości — gdy tego godny będziesz — przychodzę dotrzymać słowa!
Krwawo buchła łuna z gruzów kościoła, a przedmieście rozsypywało się w kupę węgli i popiołu!


Pogodne słońce września oświeciło niziny Wielkopolski. Po obu brzegach niewielkiej rzeki ciągnęły się pola bez końca, ziemia czarna i żyzna, na lewym tylko nieco szara, bez żadnego porostu. Wszelako i tam, gdzie zdawała się gleba być urodzajna, widać było w uprawie jakieś zaniedbanie, jakiś nieład, jakoby się z pracą spieszono, lub ją wcale zaniedbano. Bo też spieszono się w istocie, aby gdzie można było zebrać, a często gęsto i rąk do pracy zabrakło. Po pięknej ziemi snuły się wojska swoje i nieswoje, a biedny rolnik załamał nieraz ręce widząc zniszczone swojej pracy nadzieje.
Na lewym brzegu rzeki stali dwaj mężowie, a kilkadziesiąt kroków za nimi, biwakowało na pięknej łące kilka grup jeźdźców.
Jeden z nich był wzrostu średniego, pochylonej postaci, w przetartym, szaraczkowym surducie, i miał na głowie kapelusz trójgraniasty, z pod którego wymykał się długi, okrągło spleciony harcap. Ruchy jego były żywe, a często nawet dziwaczne. Na czole zarysowały się liczne zmarszczki, i widać było, że za tą obsłoną wylęgało się wiele myśli, i że źródło ich było nieustanne. Miał on w ręku szkło, i często kierował przez nie wzrok na drugi brzeg rzeki.
Drugi był prawie równego z nim wzrostu, tylko twarz miał więcej okrągłą i włos bielszy. Postać tę, w ruchach jakoś nieudolną odziewał surdut granatowego koloru, z pod którego wyglądały duże, palone buty. W ręku trzymał ogromną tabakierkę, z której nieustannie jego towarzysz zażywał.
— Przyznam ci się — mówił pierwszy — że człowiek to dziwne zwierzę. Zdaje się, że ma jakiś rozum, i tem się szczyci, a przecież nie lepszy rozum jest od instynktu innych bezrozumnych zwierząt. Instynkt bowiem jest konsekwencyą, a nasz rozum, nasze zdania, to pożal się boże! Jak wiatr wioną i wracają znowu, a wróciwszy same siebie zabijają.
— I sam Wolter to przyznaje, a wasza królewska mość zgadza się we wszystkiem z Wolterem.
— Co też to człowiekowi roi się po głowie, gdy jest młody! A gdy się wyszumi to aż wstyd bierze, co się to nieraz nie napletło, a co gorzej — napisało!
— Alboż to Wolter nie jedno napisał, co się tak sobie sprzeciwia, jak rasa baranów hiszpańskich z kozłami angielskiemi. A przecież nikt nie powie, że Wolter nie ma rozumu.
— Słuchaj Brenkenhof: — napisałem w Anti-Machiawelu: „Wszelki dumny zamiar podbicia narodu obcego wbrew jego woli, lub wyzucia własnego z praw mu służących, jest największem głupstwem, nigdy bezkarnie nieuchodzącem.“[5] Widzisz teraz, jaka konsekwencya jest każdej teoryi uczonych, do czego prowadzi bezwzględne rozumowanie!
— Fryderyk, król pruski, odpowiada przed historyą za czyny swoje, a nie za pisma. Z resztą, ileż to myśli bez celu i zastosowania napadają nas w latach młodości! Jak błahe i nikczemne są one w obec światła dojrzałego wieku!
— Mrzonki, mrzonki i nic więcej! Ty w młodości swojej byłeś bliższym rzeczywistości!
Minister spojrzał na króla, aby mu z twarzy wyczytać co za cel mogły mieć wyrzeczone doń słowa. Przeszłość bowiem jego niedawna mogła stać się powodem jakiego królewskiego dowcipu, którym tak chętnie strzelał król Fryderyk. Znajomość jego z królem datowała się od czasu wojny siedmioletniej, podczas której był liwerantem zboża, siana i wódki. Szczególne atoli miał upodobanie w karmieniu wieprzy, któremi nieszpetny prowadził handelek. Ale Fryderyk zanadto jakoś był roztargniony w tej chwili, aby swemu przyjacielowi chciał ubliżyć niezręcznym dowcipem. To też uspokoił się Brenkenhof, a zażywszy tabaki, począł dalej:
— Wasza królewska mość mówisz, że człowiek może się w czynach sprzeciwiać, ale ja wcale tego tu nie widzę. Arondujemy wprawdzie nasze państwo krajem obcym, ale nie czynimy tego przemocą ani podbojem. Mieszkańce proszą mnie na kolanach, aby ich wziąć w okrąg państwa waszej królewskiej mości.
— Sądzisz?
— Dopiero wczoraj było u mnie kilku właścicieli, i zaklinało mnie, abym ich dobra wciągnął w nasze terytoryum.
— Czy są nam tak przychylni?
— Trzeba znać Polaków, mości królu. Jest to naród szlachetny, odważny, i kocha swój kraj aż do fanatyzmu. Lecz jak rumak spłoszony, który w swym pędzie zdaje się że przeskoczy skały i przepaście, nagle przed uschłym liściem się zatrzyma, i z tym samym ogniem, w przeciwną zwróci się stronę, tak samo i Polak, znękany tyloletniem niepowodzeniem, szuka jakiej takiej dla siebie przystani. Do tego bezrząd w kraju dał się już mieszkańcom we znaki. Wojska obce, wojska narodowe, konfederackie, niszczą kraj i pustoszą, a tu trudno o patryotyzm, gdy koszulę zdzierają. Pod maską konfederatów snują się bandy złoczyńców po dworach, łupią i kradną, a to wszystko idzie na karb reakcyi narodowej. Kogóż więc zadziwi, że ludzie chcą spokoju, i że do tego się udają, kto im go użyczyć może.
— Trzeba im dla tego okazać, że jesteśmy godni ich zaufania.
Gdy tak król i minister nad brzegiem Noteci z sobą rozmawiali, zbliżyło się do nich kilka powozów i jeźdźców konnych. W oddaleniu wysiadło kilku mężczyzn ubranych po polsku i przystąpiło do króla.
— Chciej królu od nas przyjąć hołd naszej admiracyi, przemówił jeden, z pokorną prośbą, abyśmy pod opieką twych najsprawiedliwszych rządów zostawać mogli. Pozwól złożyć u stóp twoich przysięgę poddaństwa od tych, których antenatom przodkowie twoi, królu, hołdy składali.
Zmarszczył brwi Fryderyk, gdy mu tę harangę wytłumaczono, mówiącego jednak spiesznie o imię zapytał.
— Jestem Junosza, byłem niegdyś członkiem konfederacyi toruńskiej, która szczyciła się opieką waszej królewskiej mości.
— Aha, odparł król śmiejąc się, ta sama, co to kolumnę Matki Boskiej w Toruniu rozwaliła?... Ja u siebie nie zezwalam na taki wandalizm. Władze moje przestrzegają porządku i spokoju... A gdzież wasze majątki leżą?
— Po drugiej stronie Noteci.
— Brenkenhof, rzekł król do ministra — to być nie może, abyśmy dobra tych panów pod naszą opiekę wnieśli. Wszak tylko po rzekę Noteć nam się należy.
— Miłościwy król raczy zważyć, odparł minister, że w traktacie wyrażono: „po wody Noteci,“ a nie po koryto rzeki. A znaną jest w okolicy rzeczą, że wody Noteci, przy peryodyczych wezbraniach kilka mil po prawej stronie nizinę kraju zalewają. Więc weźmiemy jaki rok wylewu za normę, zrobimy protokół z mieszkańcami, i skonstatujemy, dokąd to wody Noteci sięgają!
— Wybornie, Brenkenhof, — zawołał król, któremu więcej podobał się dowcip ministra, niżeli nowa akwizycya. Ale cóż będziemy z tem bagnem robić, dodał po chwili.
— Wykopiemy kanał i połączymy dwie rzeki — odpowiedział Brenkenhof.
— Wykopać! a zkąd drzewo? Zechciej się zapytać tych panów, czy tu w okolicy nie dostanie drzewa, czy nie wiedzą do tego jakiego sposobu?.
Minister umiejąc język szląski, objawił przybyłej deputacyi zamysł króla.
— Co to za dobry król, będzie nam biota osuszał, szeptała między sobą deputacya — nie ma to jak kultura niemiecka! Gospodarstwo, przemysł, handel się podniosą!
— O drzewo zapytuje się jegomość pan Landrat — odezwał się Junosza — ot jest drzewo.
I wskazał na rzekę.
W rzeczy samej wody rzeki okryły się w tej chwili nieprzejrzanym łańcuchem tratew, a samsonowej postaci Kujawiak, wybijając w takt drgawką, przyhukiwał rozkosznie ku płaskim brzegom rzeki.
— Cóż to za drzewo? zapytał król.
— To drzewo, najmiłościwszy królu — odrzekł Junosza — pochodzi ze starostw i z dóbr koronnych, z których tymczasowi posiadacze chcą jeszcze korzystać.
— Każ ministrze — żwawo zawołał król — położyć areszt na to drzewo, — będzie materyał na kanał! A temu panu, co tak wybornie radzić umie, oświadcz nasze wielkie zadowolenie i naszą łaskę królewską!
— Oświadcz szanowny ministrze wielkiego króla — rzekł Junosza, dowiedziawszy się o tym splendorze, — że najuniżeńszy jego sługa i poddany, poczytuje sobie ten fawor łaski królewskiej za wielkie szczęście. W nieprzebranem atoli bogactwie względów swoich, niech raczy jego królewska mość wspomnąć sobie wiernego swego sługę, ilekroć z rogu obfitości rozleją się łaski na wiernych jego poddanych!
— Zapiszesz mi to imię — rzekł król do ministra, wyrozumiawszy harangę Junoszy — trzeba je będzie czem ozdobić.
Usłyszawszy taki fawor z ust królewskich, chciał się Junosza nisko pokłonić, czemu wszakże przeszkodziła długa, niżej pasa zawieszona szablica.
Postrzegłszy to król, roześmiał się z ironią, a zwracając uwagę swoją na rękojeść bogatej szabli, rzekł do ministra:
— Piękna szabla, zapewne spadek po antenatach, ale do dzisiejszych okoliczności nie stosowna. Jest ona za długą do dzisiejszych postaci mianowicie gdy się hołdu nie odbiera, tylko się go składa.
Objechawszy województwa Malborskie, Chełmińskie i Pomorskie, wrócił król do stolicy, a rozmawiając z ulubionym swoim ministrem o ziemiach nabytych, rzekł do niego:
— Wiesz co, Brenkenhof, inaczej myślałem o mieszkańcach tego kraju. Zdawało mi się, że hołd będzie więcej biernym, będzie uczuciem pewnej rezygnacyi, z jaką rozbrojony przeciwnik oddaje broń swoją zwycięzcy. Mnie tymczasem powitał zapał, i zdawało mi się, że odbywam tryumf. Gdy zarzucono Wolterowi, że wbrew swym dawnym zdaniom, Rossyi schlebia, odpowiedział: Jestem zimolągiem a z Rossyi przysełają mi wyborne futra. Ja bym zaś nazwał Polaków efemerydami. Mają oni wielkie cnoty, i zapał szlachetny, dzieje ich są pełne scen podniosłych i prawdziwie wielkich, idea ojczyzny przechodzi często u nich w fanatyzm islamizmu, ale brak im owej wytrwałości i zasady, z jaką w chwilach natchnienia pochwycona myśl przeprowadza się aż do ostatecznej swojej konsekwencyi. Muszę przyznać słuszność biskupowi Krasickiemu, który mnie upewnił, że dobrze przyjętym będę. Napiszę i do Woltera, z jakim zapałem witano mnie wszędzie.
I zadumał się król-filozof nad nieudolnością naszego charakteru, sądząc z tego co widział, a nie wiedząc o tem czego nie widział, podczas gdy minister jego przemyśliwał nad środkami najlepszego utuczenia wołów paszą niziny wielkopolskiej.



Z dobrych dobrzy się rodzą, wnuk przodków nie wydał,
Lecz do sławy dziedzicznej i swą własną przydał.
Jan Kochanowski
Na uboczu tych prądów społecznych, które po kraju w rożnych szumiały kierunkach, z dala od owych w odmęt porywających wirów, stał młodzieniec z twarzą wybladłą, i swobodnym wzrokiem śledził pasmo wiążących się wypadków. Nie mając w żadnem ówczesnych wydarzeń osobistego udziału, poglądał na czas swój bez uprzedzenia i bez owej mgły fałszywej, w jaką odziewa się źrenica zranionej dumy, lub zagrożonej namiętności osobistej. Na takiem stanowisku miał on serce spokojne, a jeźli kiedy żywiej uderzyło, to tylko z bolu, lub roskoszy złotych nadziei! Z bolu, gdy w swobodnie odbitej perspektywie swego sądu, widział koniec tych rzeczy, których początek dopiero na ziemi się odbywał; z rozkoszy nadziei, gdy uniósłszy się duchem w krainę marzeń, ujrzał tam żywe postacie tych wszystkich myśli i snów, które wypieściła młoda, ognista jego wyobraźnia.
Przeszłość młodzieńca nie była jeszcze zbyt odległa, bo zaledwo od dziesiątka lat mogła się liczyć, pominąwszy lata dziecinne, a przecież stanowiła w jego umyśle pierwszy akt rozpoczętego dramatu życia, który sobie założył jako cel ostateczny. A przecież przy zamknięciu tego jednego aktu, zdawała się opuszczać go odwaga, a ręce wzniesione do pracy, opadły bezwładnie, jak by im siły zabrakło.
Zabrakło też siły młodemu marzycielowi, gdy ujrzał z bliska społeczeństwo swoje, gdy poznał jego wady, choroby i zdrożnośći. Zabolał w sercu, które omdlało, i zachwiał się na chwilę w jedynem, a wyłącznem przedsięwzięciu swego żywota.
Bez znakomitości rodu i pozycyi społecznej, tułał się biedny młodzieniec pomiędzy możnymi i znakomitymi, szukając tamże zasobu do dalszych prac swoich. Wiele dla tego mógł widzieć zbliska, mógł w cząstkach pojedynczych studyować to, co zebrane razem tworzy dla gawiedzi oddalonej, fantastycznie światłem tęczowem obrzucone postacie. Jakiż skutek miało to doświadczenie? Oto z życia miękkiego i pełnego roskosz i uciech światowych, z pałaców możnych i znakomitych, ucieka młodzieniec, jak niegdyś uciekał asceta-wyznawca, aby daleki od oblicza gorszącego świata, w swobodnem rozmyślaniu przepędzić ten krótki czas pielgrzymki ziemskiej.
Lecz taki ustęp życia wydawał się młodzieńcowi egoizmem ducha, a on chciał żyć i pracować dla swego społeczeństwa, chciał się modlić za nie nawet wtedy, gdy go ono na krzyż wbić miało, gdy chciało krew jego serca wytoczyć!
Toż zebrał młodzieniec grosz, pracą zarobiony, dla ojczyzny porzucił ojczyznę, aby w dali, w zaciszu gdzieś, pracować dla niej, o niej marzyć, i zidealizowanym jej obrazem pieścić swą duszę, tak gorącą, tak namiętną! I jaśniej odbiły się w oddali wdzięki jego kochanki, tem goręcej przyciskał ją myślą, tem więcej pracował nad sobą, aby się niegdyś stać godnym jej oblubieńcem.
Nieszczęsny! on nie wiedział, że serce jego bije dla niewdzięcznicy, że odwróciwszy oczy od niego, pójdzie za blaskiem rzeczy znikomych, jak niewiasta zalotnica, a pójdzie na zgubę swoją!
A gdyby nawet i tak się stać miało, on poprzysiągł tej kochance miłość dozgonną, płakał nad jej zdrożnościami, lecz ją kochał sercem i duszą, bo ta kochanka była — ojczyzna jego.
Lecz jakaż miłość nie ma chwil zwątpienia, któryż umysł wyniosły był wolen takowych, czyjeż serce nie zabrzmiało nigdy rozstrojem? Otóż i młodzieniec miał chwile zwątpienia.
Przebiegłszy myślą krainę ducha i wszelkich jego tworów, przeszedłszy ziemię i wszelkie jej światła ogniska a wypróbowawszy w nich swoje złoto rodzime, wracał do ojczyzny ze skarbami, które jej chciał złożyć nie jako lichwiarz, ale jak o syn wdzięczny i dla niej wylany.
Atoli uczuciu temu nie stało się zadość. Na czele społeczeństwa stanęli ludzie krótkiego wzroku, bo nad swoją osobistość dalej nie widzący; ludzie żywota jednodniowego, którzy niepojmując jutra, używali chwili obecnej, a w szale użycia zamknęli oczy, aby nie widzieć walącego się nad ich głowami stropu budowy ojczystej. Zajęci korzyściami rodu swego, nie spostrzegli, że do ogółu społeczeństwa swego stanęli w stosunku odwrotnym, że porównywając swoje osobistości z całym narodu organizmem, niebyli niczem innem w obec tego olbrzyma, jak muszką efemerydą! A przecież owe muszki-efemerydy roztaczały ciało olbrzyma!
Zapłakał gorzko młodzieniec i podupadł na duchu. Na poddaszu najbiedniejszej Warszawy ulicy, schował siebie i swój smutek przed światem. Tam chory na sercu i duszy przepędzał dnie swoje w gorączce, to się zrywając jakąś siłą nadnaturalną do pracy, to upadając znów w niemocy i bolejąc nad zwichnionem życiem swojem.
— Gdybym był został rzemieślnikiem, rzeki razu jednego do siebie, gdy w okno jego poddasza, wcisnął się pierwszy promień jesiennego słońca — wstałbym dzisiaj z trzeźwym umysłem do pracy, a wychwalając Boga, pracowałbym dla mojej rodziny, czterma ścianami objętej. Ale ja zapragnąłem wyższego rzemiosła, duch mój objął warstwy całego społeczeństwa, i aż po krańce ojczyzny mojej rozparł ściany rodzinne. Ognista myśl rozszerzyła moje ramiona do uścisku ojczyzny, a mnie zdawało się, że jestem kolosem rodyjskim, że w dłoni mojej zapalę światło żeglarzom zbłądzonym — a ja tymczasem umieściłem całą ową wymarzoną wielkość na poddaszu ulicy najbiedniejszej! Urojona moja rodzina nie zna mnie, a serce moje chciwe uścisku, trętwieje i ścina się jak woda, gdy jej ciepła zabraknie! Ojczyzno biedna! czyż wiecznie będziesz owym potworem, połykającym własne swe dzieci, a nigdy nie nasyconym! Tyle cnót, tyle ofiar, tyle bohaterów, a wszystko bez jasno wytkniętej myśli, bez obliczenia na przyszłość, bez owego wzroku, który umie czytać w piśmie siedmiu pieczęci bożych! I cóż to widać w tej przyszłości?... Oto wyleją aniołowie czarę gniewu bożego na ziemię, a nieba zwiną się jak księgi zapisane — i zawieją wiatry, a węgły ziemi zadrżą, a anioł sądu w trąbę uderzy. I płakać będą swoi na swoich i narzekać na żywot matek, że ich zrodziły, na Boga, że ich stworzył...
I stanął w oknie młodzieniec, ze wzrokiem w przyszłość widzącym, i cudnie wyglądał w swem przemienieniu, jak smutnej lutni, wieszczący Jeremiasz. Wszakże szybko ocknął się z tego wrażenia bólów chwilowych, i jakby się wstydził swojej poufnej spowiedzi, chwycił czem prędzej za leżące na skromnym stoliku książki.
Wszelako nic z nich nie odczytał, bo właśnie w tej chwili otworzyły się drzwi izdebki, i gość jakiś wszedł do niego.
Był to mąż średniego wzrostu, mocno przygarbiony, rysów wydatnych, i ostro ciętych. Nad jasnem jego okiem zbiegały się w dwa grube pasma, liczne zmarszczki myślącego czoła, a na licach nieco przybladłych widać było słodycz połączoną z powagą i pewną dumą wyższego społeczeńskiego stanowiska.
Zatrwożyły młodzieńca myśli, przed chwilą na pół głośno wypowiedziane, a wstydząc się swego zwątpienia, obejrzał się w koło, iżali które ze słów jego na świadectwo słabości ludzkiej nie pozostało. Zatrwożył się jeszcze bardziej, gdy w niespodzianym gościu swoim poznał kanclerza Andrzeja Zamojskiego.
— Jeźli się nie mylę, przemówił z ujmującą słodyczą kanclerz — mam szczęście widzieć przed sobą pana Stanisława S...
— Czy mogę oczom wierzyć — zawołał młody pustelnik — wszak to najgodniejszy nasz kanclerz, jedyny mąż naszego kraju, do którego w samotności mojej zwróciło się tyle myśli, tyle marzeń?...
— Tak jest, oko twoje widzi prawdę — a że nietylko umiesz okiem ciała patrzeń, ale co większa, i okiem ducha władasz, toż jest przyczyną, że mnie dzisiaj u siebie widzisz, a widzisz przychodzącego z proźbą!
— Z proźbą? cóż to się dzieje ze mną? Kanclerz, pierwszy mąż kraju a jedyny naszych nadziei, przychodzi na poddasze starej Warszawy, aby biednemu wygnańcowi świata, prośby przedkładać?
I uderzył się młodzieniec po bladem czole, aby się prędzej z snu tak łudzącego obudzić — ale kanclerza słowa wróciły go do rzeczywistości.
— Znam twoje nauki Stanisławie, znam na jakiej drodze musiałeś je nabywać, znam co za cel szlachetny po łożyłeś twoim usiłowaniom. Oby cię Bóg prowadził szczęśliwie po tej drodze ciernistej, poza którą czekają cię róże nagrody!
— Więc nie marzyłem w gorączce — wykrzyknął w zachwyceniu młodzieniec — nie były to widma chorobliwe, co mnie wypłoszyły w pustynią życia, na jej piaski bezzielne, co od ust moich oderwały kielich uciech i roskoszy, a zaprawiły go octem i żółcią, aby tylko jednej myśli, jednemu uczuciu zadosyć uczynić — a jakiem jest miłość ludzkości, społeczeństwa swojego — ojczyzny! Więc nie była to myśl obłąkańca, ale myśl z natchnienia Boga, który przez ciernie i osty prowadzi człowieka do roskoszy niebieskiej!
Wpatrzył się kanclerz w roziskrzone oko marzyciela a wziąwszy go za rękę rzekł:
— Panie Stanisławie, jakkolwiek rozum twój jest stary nauką i wiedzą, serce jednak za młode, aby mogło znieść kolce rozczarowania, a w uczuciu swojem nieustać. Piękna i szlachetna myśl twoja kierowałe tobą, pókiś sam sobie był światem i aktorem, ale czyż nie zwichną się skrzydła tej myśli ognistej, gdy o zimne uderzą głazy samolubstwa, złości, upodlenia i przewrotności ludzkiej?... Trzeba hartu Stanisławie, wielkiego hartu aby wytrwać przy myśli rozpoczętej, aby wytrwać nawet wtedy, gdy cię świat nie pojmie, gdy cię kałem obrzuci, a sławę twoją na pręgierzu opinii publicznej wywiesi!...
— Gdy się zwichną skrzydła myśli młodzieńczej, czołgać się będę i krwią naznaczę ślady przechodu, a kresu życia mego nie upuszczę z oka, chociaż by mnie go omgliły chmury piorunne! — Wytrwam, bo widzę, że są ludzie wyższego poglądu, że życiem swem sięgają dalej, niżeli wieczór dnia jednego.
Vox er vox, kochany Stanisławie, trudna jest walka z rzeczywistością. Chcę abyś zbliska tej walce się przypatrzył i w obec niej tam młode serce ustalił! Panie Stanisławie nie odmów mi tej prośby? Pójdź w mój dom, i bądź moim dzieciom tem czem ja dla narodu być pragnę. Może będą chwile, gdzie wzajem siebie wesprzemy poradą i światłem wzajemnem! Mam ja przed sobą nie mniej wielki, trudny cel, lecz spodziewam się że osiągnąwszy go, spokojnie zamknę oczy, bo ojczyzna moja się odrodzi a ja odrodzę się w tych, których ty wychowasz i ukształcisz!
Myśl kanclerza padła w serce marzyciela jak ziarnko maku, i zapuściła korzeń, by wydać plon stokrotny. I nastąpiły długie lata pracy, i ciosu, a rzetelni robotnicy spokojnie patrzał i w przyszłość, która rzucone ziarno miała rozwinąć w owoc pokarmu i zasiłku.
Zamojski pracował wtedy nad księgą ustaw cywilnych, w których widziano jedyny społeczeństwa polskiego ratunek. Sam król tę myśl narodowi objawił, a mógł o jej potrzebie dobrze wiedzieć, widząc usuwającą się pod nogami podłogę tronu.
Przejął się prawdą tej myśli kanclerz, a skupiwszy w tej pracy całą potęgę swego umysłu, wyczekiwał od niej ocalenia swojej ojczyzny. Był atoli ktoś w pobliżu niego, co z nie mniejszą jak on wiarą, spoglądał na postępującą jego pracę, cieszył się jej wzrostem zachwycał dojrzałością, bo nie jeden jej listek zazielenił się jego pielegnowany dłonią. Był to nauczyciel dzieci, przyjaciel ojca, ksiądz Stanisław, a pomięte młode jego czoło rozjaśniało się na widok pracy kanclerza, do której i sam wiele ze swego doświadczenia dorzucił, a którą i on uważał za epokę odrodzenia się ojczyzny. Sam kanclerz zasięgał często światłej jego rady, wypytywał się o stosunki społeczne za granicą, a mianowicie Szwajcaryi, do której ksiądz Stanisław największą miał słabość.
Wreszcie urosła praca i dojrzała. Roku 1780 otworzył sejm wielki marszałek koronny, książę Stanisław Lubomirski, a Zamojski złożył na stole nową księgę ustaw cywilnych.
Była to ważna, uroczysta chwila w dziejach Polski. Styrane formy rzeczypospolitej potrzebywały nagłej naprawy, jak okręt tonący, aby się utrzymać na wodach zatopu. Potrzeba było do arki narodowej przyjąć zarówno wszelkich członków rodziny ludzkiej, jak Noe przyjął i ocalił rody plemienia zwierzęcego. A w takim razie przysporzyłoby się rąk ratunku i pracy, a burzą skołatana nawa ojczysta, mogłaby zawinąć do przystani pokoju i odrodzenia.
Owoż myśl tę, opracowaną i wcieloną, złożył Zamojski przed narodem, i zdawało mu się, że jest lekarzem, podającym choremu ostatnie lekarstwo, które go jeszcze do życia przywrócić mogło.
Zaiste była to wielka, uroczysta chwila.
Ale wkrótce zawyła burza, i młodą latorośl przyszłego plonu wydarła z korzeniem.
Był to pamiętny dzień 2. listopada.
— Panowie bracia — zawołał sędziwy marszałek koronny — przystąpimy z kolei do obrad nad projektem Zamojskiego nowych praw cywilnych.
— Nietrzeba nam żadnych nowacyj! Wolność złota i rzeczpospolita!
— Bracia posłowie — krzyknął Kamieński, poseł wołyński — przyjmijcie ten wniosek, a zbawicie ojczyznę!
— To jest pobuntowaniem wieśniactwa — druga hajdamaczyzna! wołali senatorowie, wojewody i jenerałowie.
— To jest zdrada i podstęp na czystość krwi szlacheckiej — wołali starostowie i marszałkowie.
— Zamojski jest zdrajcą! — krzyczała szlachta, obcym wpływem ku temu inspirowana.
— Wymysł na zgubę wolności!
— Kacerstwo! — odezwał się jakiś głos nie wcale butny. —
I rzucono obelgi i potwarze na wielkiego męża, jedni przez złość i przewrotność, drudzy przez swój wzrok jedno-dniowy, opozycyą chwili zagrzani. Wiele kosztowało marszałka sejmowego, że w uchyleniu tego prawodawczego projektu, wyjednał łagodniejsze wyrazy.
Oprócz sędziwego prawodawcy, z niemniej wytężoną uwagą, wyczekiwał końca obrad jego przyjaciel i wspólnik pracy i nadziei, młody ksiądz Stanisław.
Wziął on świąteczny na siebie ubiór, bo zdawało mu się, że dzień przyjęcia tego wniosku, powinien być uroczystością narodową. Czekając powrotu kanclerza, przechadzał się z niecierpliwością.
Ale Zamojski już dawno był w swojej komnacie, jednakże młodemu swemu spólnikowi nie chciał okazać łzy gorącej, która jego powiekę zwilżyła. Zamknął się na klucz i rzekł do siebie:
— Nie chcę, aby on mnie widział w chwili słabości — on, przed którym droga do posług ojczystych, nie powinien się zrazić nierozumem i niewdzięcznością ludzi, których myśl nad jeden dzień nie sięga, którzy nie widzą tego jutro, co się dzisiaj poczęło.
Niech im Bóg odpuści krzywdę, jaką mnie wyrządzili, bo krzywdy wyrządzonej ojczyźnie, historya nie odpuści!
Po chwili uspokoiwszy się, zawezwał do siebie księdza Stanisława.
Był on blady i przestraszony, bo już dowiedział się o wszystkiem. W oku jego błyszczał ogień gniewu i pogardy, a lica jego oblokły się wyrazem jakiegoś dziwnego ascetyzmu.
Nemo propheta domo sua — rzekł do kanclerza — pójdę i zagrzebię się w mury konwentu. Społeczność nasza nie rozumie dzisiaj głosu ratunku, więc na cóż ją ostrzegąć, na cóż na nią wołać, że tonie, kiedy jej ręki podać nie można!... O myśli lotna, jak daleko jest rzeczywistość za tobą!...
— Stanisławie odezwał się kanclerz — słuchaj co ci powiem. Pracowałem dla mego narodu, jak mi Bóg i sumienie przykazywało. Ustałem w pracy, gdy jej nad użyć chciano. Biskup poznański odebrał z rąk moich pieczęć koronną a ja cofnąłem się, aby z dala patrzeć na to, czego z bliska widzieć nie chciałem. Król i sejm poruczył mi sporządzić konającemu ostatnio lekarstwo, a konający nie przyjął go, i sumiennego lekarza nazwał zdrajcą i heretykiem! Przyjdzie czas, przed skonem, że zapragnie tego lekarstwa, ale wtedy będzie już za późno![6] Wszelako nie myśl, abym miał mojej pracy załować. Żałuję zaślepienia, przewrotności, boleje nad chorobą mojej ojczyzny — ale jej zawsze służyć będę, nawet wtedy, gdy mnie zdrajcą nazwie!... Stanisławie, niechże cię to nie zraża w pochodzie za twą myślą szlachetną, ojczyzna potrzebuje twych usług, nawet wtedy gdy cię wszyscy zapoznają, rzucą na ciebie potwarz i obelgę i nacechują cię owem piętnem, które krew z żył za życia wysusza. Będą to ludzie, nawet dobrego serca i szlachetnych uczuć, ale krótkiego wzroku, którzy twej myśli nie dosiągną i niepojmą, i twych czynów nie zrozumią, bo ich życie jest inspiracyą wpływów chwilowych, a co ich wzrok przeniesie, to będzie u nich nieudolnem, krzywem i nieuczciwem! Gawiedź uliczna wskazywać będzie na ciebie palcem i szydzić; pogardzaj opinią wielości, jeźli ta jest krótko widząca!...
Zgadł wieszczym duchem kanclerz przyszłość swego młodego przyjaciela. Poszedł on wskazaną koleją życia a przeciwności nie zraziły go. Ciernista była droga, którą chodził a krew serca znaczyła ślady jego. Społeczność go zapoznała, spotwarzała, wyśmiała; przyjaciele nie zrozumieli go, a przecież żadna opinia nie podołała powstrzymać go w dążeniu do założonego sobie celu.
Nareszcie i osiągnął go.
Ubogo urodzony, opuścił swój zawód na ziemi jako minister stanu, generalny dyrektor przemysłu i kunsztów, prezes towarzystwa król, warsz, przyjaciół nauk, etc.
Słowem, był to ksiądz Stanisław Staszyc.
Gawiedź warszawska nazywała go skąpcem, wyśmiewała jego dziwactwa, a oszczędzony jego grosz rozchodził się po żyłach społeczeństwa, tworzył lub wzmacniał zakłady, dobro publiczne na celu mające.
Żywot Staszyca i jego czyny, odrodzenie społeczeństwa swego na celu mające, za nadto już są znane, abyśmy je w naszym pobieżnym szkicu wyszczególniać mieli.
Mimo to, było jeszcze tajemnicą dla współczesnych Staszyca, dla kogo to taki ogromny majątek zbierał. A zbierał go niemniej jak biskup kijowski, z największą wygód swoich ofiarą. Tamten atoli udarował naród jedyną w swoim czasie biblioteką — Staszyc zakupywał ziemię.
Wszakże tutaj rozwiązał on ziomkom zagadkę swego życia, i zachęcił ich do naśladowania w życiu tego, co roku 1780 posłowie narodu byli odrzucili.
Testamentem udarową! cztery tysiące poddanych wolnością i własnością wieczystą. Przewidywał już wtedy, czego społeczeństwu naszemu potrzeba było!
A przecież i wtedy niezrozumiała jego myśli społeczność spółczesna, i widziała w tym czynie historycznym tylko dziwactwo jego.
Nawet mówca na pogrzebie prosił słuchaczy o przebaczenie mu jego słabości ludzkich, i błagał Boga, aby postąpił z nim nie według surowości sądu, ale według miłosierdzia swego!...


∗             ∗

Szkic tych dwóch postaci rzuciliśmy dla światła, aby nas o manierę czarnego kolorytu nie posądzono. Rzuciliśmy go pobieżnie, bez wyszukiwania, jako postacie, które nam w okresie naszego opowiadania pod rękę się nawinęły, nie przesądzając zasług wielu innych mężów, charakterów dodatnich i organizujących, w jakie zawsze obfitowało dawne nasze społeczeństwo polskie, którego tylko odwrotną stronę zamierzyliśmy przedstawić.


Umarł Stanisław August, nie zostawiwszy następcy dla tronu, ani tronu dla następcy. Wiek dziewiętnasty nie ujrzał już króla polskiego. Przed dwoma laty umarł w Petersburgu. Kilka dziesiątek lat później drgnął naród w letargu śmierci, ale drgnął tylko i nic więcej. W snach konwulsyi rozrzucił swoje ramiona, na wschód i zachód, a będąc znamieniem krzyża, sięgał jedną dłonią krainy Azyi, a drugą wyciągnął błagalnie ku brzegom Sekwany. Lecz tu i tam znalazł tylko lody; tam lód na ziemi, tu lód w sercu.
Wystraszona taką rzeczywistością iskra myśli zbiegła w głąb duszy, i zapaliła tam senne światło życia. W półcieniu, przy zmroku rozsnuwały się cudne obrazy. Były to urocze odbicia przeszłości, wspomnienia dni bezchmurnych i jasnych jak samo słońce na niebie. Powoli wiązały się do tych świateł ulotnych pasma przyszłości, a sny złote, cudne marzenia weszły na miejsce rzeczywistości, która była brzydka i chłodna. Zdawało się będącemu w letargu narodowi, że żyje życiem prawdziwem, że mu tylko form pewnych potrzeba, aby na powrót zajaśnieć blaskiem w gronie udzielnych rodzin europejskich.
Nieszczęsny! on się łudził!
Życie jego było snem fantazyi, owocem rozdrażnionego serca, a przy tem życiu fałszywem zostawiono rzeczywistość na boku. A jeźli ją kiedy dojrzano, jeźli mimowoli utknięto na jej formach chropowatych, usiłowano je poniżyć w ocenieniu, a nawet niżej zera położyć.
Nastąpiły czasy spisków.
Na drodze knowań i planów, na obcej teoryi opartych, chciano dostąpić tego, co w żywych formach rzeczywistości niegdyś tak uparcie odrzucono. Każda bowiem idea, za nim się odzieje w kształty cielesne, wywiera na duszę urok nieprzeparty, a ogarniając serce przychodzi do potęgi fanatyzmu. Straci atoli wiele na swym uroku, jeźli się w treści swojej okaże, jeźli się w kształty rzeczywiste odzieje. I tak konfederacya barska, natchniona czystą ideą bez krwi i ciała, ideą wiary i ojczyzny, wzbogaciła dzieje narodu tysiącem czynów bohaterskich i poświęcenia się bez granic, a gdy Andrzej Zamojski w celu ratowania tej samej ojczyzny, nowe ustawy narodowi przedłożył i idei konfederacyi barskiej krew i ciało nadał — bohaterowie Baru i Częstochowy odskoczyli od tego potworu, a jasnowidzącego męża zdrajcą przezwali.
Otóż ta jest różnica między ideą i jej wcieleniem się. Gdyby reformatorowie społeczeństwa i misyonarze nowej doktryny poczynali od ciała i rzeczywistości, mniejby po dziśdzieć było ofiar i krwi bez celu rozlanej, mniej owych wstząśnień gwałtownych, po których tem dłuższe następuje osłabienie. Najprostszy rozum poznałby wtedy niedorzeczność takiego usiłowania, bo miałby pod ręką miarę sił rzeczywistych. Wiedziałby również, że z żadną ideą nie można iść na przebój tam, gdzie najmniejsza rzeczywistość jest dla niej oporem nieprzepartym.
Taką to bezwzględną, bez krwi i ciała ideą lubią szermierzyć spiskowi.
Sama tajemniczość sprawy jest niezwalczoną ponętą. Programat działania, zawarty w ogólnikach, a więc dla każdego przystępny, pozwala najmierniejszym zdolnościom wziąć udział w ich zastosowaniach, a tem samem nadyma pychą tych, co przez tak łatwy proces swych myśli stali się koryfeuszami odradzającej się ludzkości.
Niema nic straszniejszego, jak chwilowe poczucie się w siłach, przetężonych chorobliwem wysileniem. Wtedy to bierzemy ów moment natchnienia za stan nasz normalny, i według niego nasze siły obliczamy. Kto raz zaroskoszował w podobnej myśli, że jest koryfeuszem, a przynajmniej kombatantem jakiej sprawy rozgłośnej, kto raz w życiu widział się w snach swoich na wyższem społeczeństwa stanowisku, już temu zblednie barwa rzeczywistości, a goniąc za każdą ostatecznością, nie oblicza sił swoich ani przeciwnika, tylko goni na ostro, nawet wtedy, gdyby go wszyscy o szaleństwo posądzić mieli. A taką chwilę poczucia się w siłach nadprzyrodzonych miał prawie każdy ze spiskowych. Każdy prawie czuł się geniuszem, a biorąc do rąk niewprawnych pochodnię, zamiast błogiego światła, rozniecał pożar...
............
Piękna to jest ta ziemia ruska. Zielone pola przerzynała bystra rzeka i biegła jak sarna spłoszona, gdzieś daleko, aż w lasy Bukowiny. Na prawym jej brzegu popiętrzyły się skały, zawisły rozsochate drzewin konary, a przyglądając się w ruchliwem jej oku, spuszczały ku niemu rospuszczone warkocze, ni to brew łzawej źrenicy. Skały te zabrzeżne wysnuły się z żeber karpackich i spadywały zwolna do rzeki, bo na grzbiet góry zacisnął ciężar niedoli wiekowych.
Niedaleko brzegów stał pałac okazały, z frontową kolumnadą jońskiego porządku. Późny już wieczór, ale na pokojach jasno jak we dnie, a gwarno jak na jarmarku. Nie znamy wprawdzie nikogo z licznie zgromadzonych gości, siedzących i chodzących, ale znamy zato nieme, na płótnie malowane grono przodków gospodarza, których twarze
Zdały się iskrzeć nieraz martwemi oczami,
I śmiać się do pijących, i ruszać wąsami.
Nie wiedzieć wszakże jakby mowa antenatów do zgromadzonych wypadła, a mianowicie, z jakiego klasyka wzięliby szanowni praojcowie cytaty do perory dla potomka. W licach ich wcale się nic nie zmieniło, tylko przybyło kilku nowych, a dwaj ostatni nieszpetną nawet mają postać. Jeden z nich ma kitę białą u czerwonej rogatywki, widać konfederat barski, a przy nim stoi napis: Jasna góra anno... Drugi, jak wnosić z munduru, jest ułan w kwiecie wieku. Nad nimi wisi starzec o siwych włosach, a po zmarszczonem jego czole widać, że żył i umarł w czasach niefortunnych. Wszyscy zdawali się być w głębokiem zamyśleniu, tylko ojciec rodu, olbrzym od stóp do głowy w żelazo zakuty, gryzł jakoś wargi, a patrząc zyzem w piec, zdawał się być mocno zniecierpliwionym. Wszelako nie wiedzieć, co go niecierpliwiło więcej, czyli małe kieliszki potomka któremi gości traktował, czyli olbrzymie jego myśli.
Pan Michał Junosza nie wyrodził się wprawdzie, bo również jak ojciec jego rodu, chciał komuś nabić guza, ale nie wiedział biedny, że właśnie tradycyjna cnota rodowa, przechodząc dziedzicznie nieuszanowaniem osoby królewskiej i praw koronnych z potomka na potomka, stała się powodem największych kraju nieszczęść. Ale pan Michał nie zapatrywał się z tego stanowiska na historyą, a biorąc jej wynikłości za przypadkowie przegraną, tak jak się przegrywa w kartach, siadł do zielonego stolika, aby się znowu odegrać.
Ależbo przegrało się nie lada co, a jakiejże gry potrzeba na to, aby się odegrać? Kupka złota padła w zachłanną kieszeń bankiera, który z zimną odwagą stał i nowej wyglądał stawki, na to tylko, aby ją znowu zagarnąć.
A bankierem tym był olbrzym, oparty na trzech węgłach ziemi — była Rossya. Jej to na laurach spoczywającemu samowładzcy, kusił się pan Michał nabić guza, a jeźli tego, jak jego pradziad, na ciele carskiem dokonać nie mógł, chciał to uczynić na najbliższych jego członkach, jakiemi atoli były kilka kroć sto tysięcy bitnego żołnierza.
Przeciw tej rzeczywistej potędze postawił pan Michał wzniosłą swoją ideę, serce czyste i szlachetne, i gotowość ofiar najdroższych, postawił krew swoją i braci swojej, nielicznej, a z dymu całopalenia widział spuszczającego się na stos ofiarny anioła z wieńcem męczeństwa i palmą wybranych! Wszakże tak piękne uczucie serca było tylko inspiracyą chwili, godną pieśni barda, treścią do rapsodu bohaterskiego, ale na szali losów narodowych było ono owym pyłkiem bez wagi, lub opadło ciężarem kamienia na stronę przeciwną.
Są jednak ludzie nie widzący jutra swoich własnych czynów, a zastawiając się szlachetnością uczuć i wzniosłością celów swoich, tentują Boga, występując do walki z kamykiem Dawida. Jednym z takich ludzi był pan Michał.
W obszernej sali jego pałacu było liczne zgromadzenie. Jedni siedzieli w milczeniu, drudzy żywemi ruchami popierali niedostateczność argumentów, a niektórzy z nich, oddaleni od grona, w półświetle tworzyli dla patrzących jakieś dziwaczne „rebus,“ do którego rozwiązania nikt z wielkiego szacunku przystąpić nie chciał. Byli to koryfeusze powstania narodowego — czyli tak zwanej „gerylasówki“ w roku 1833.
Związkowi w większej części, byli to ludzie pięknej postaci, a idea ofiary rycerskiej rozdęła ich pierś, a twarze ich oblekła urokiem przemienienia. Z myślą wytężoną ku jednemu celowi, przestali oni być jednostkami, a zlani w jedno serce bez egoizmu, i w jedną myśl bez przeczenia, wymawiali wspólny akt wiary, i przy wyznaniu tem wspólnie pozostać przysięgli. W takich to pięknych momentach przebija się obraz bóstwa na tle serca ludzkiego, bo tylko tak a bezwzględna ofiara czyni je w istocie wyższem nad samolubny pociąg zwierzęcia. Atoli światłe te momenta życia ludzkiego stają się podobne do świecącego pruchna, jeźli z nich myśl życia nie wystrzeli, ani promień ich nie ogrzeje. Jak światło pruchna jest owocem grobu i śmierci, to też podobny skutek odniesie każde usiłowanie, przy świetle tego pruchna poczęte, przy którem nie można dojrzeć najbliższego jutra. W najlepszym razie będzie to meteor, z wytkniętych zbłąkany kolei, który pękając oświeci na chwilę fosforem ciemności, by w tem czarniejszą przepaść wzrok patrzących pogrążyć. Tym bowiem momentom brak światła dalej sięgającego rozsądku, bo serce ludzkie jest najprawdziwszą — jednodniówką.
Związkowi jednak nie myśleli o jutrze, a z przepełnionem sercem uchwalili jednogłośnie wojnę przeciw sąsiedniemu mocarstwu.
— A więc bój rozpoczniemy, zawołał jeden z związkowych — bój na śmierć, póki naszej sprawy nie wywalczymy!
— Bój na śmierć, bój wszystkiemi siłami!
— Bój, unanimiter — krzyknął pan Michał — kto nie z nami jest przeciwko nam!
— Skruszymy potęgę kolosa, co na glinianych nogach stoi.
— Ugodzimy go w samo serce — w Petersburgu nasze sztandary powiewać będą.
— Wszak to był jedyny błąd, w roku trzydziestym że odrazu na Petersburg nie uderzono!
— Trzeba naprawić błędy przeszłości!
— Jakiż system kampanii, bracia, wybieracie, zawołał były porucznik artyleryi, z prawdziwie niemiecką systematycznością — o jakież fortece będziemy opierać nasze ruchy?
— Co fortece! co ruchy! — krzyknął pan Michał — Napoleon okazał że można fortecę omijać i bić wroga wyśmienicie, a dzisiaj mielibyśmy ojczyznę, gdyby Chłopicki nie był zawsze nad mapami siedział i batalionów rosyjskich nie liczył.
— Nie idzie nam w początku o to, przydał obrosłej twarzy mężczyzna — abyśmy Rossyą w walnej bitwie zwyciężyli, ale będziemy na jej rozległem ciele owym gadem wiecznie ją niepokojącym, odbierającym jej sen i spoczynek, póki z trudu tyle nie osłabnie, aby nasz cios wznowiony był dla niej ciosem śmiertelnym.
— Jakąż ewolucyą to zdziałamy? zapytał znowu artylerzysta.
— Będziemy się trzymać systemu gerylasówki.
— Gerylasówki — krzyknięto społem w zachwyceniu, bo to słowo i pojęcie tego, słowa było dla zgromadzonych czemsiś cale nowem!
— Co to znaczy, bracia, ta gerylasówka? zapytał się nieśmiały jakiś, ekonomski głos z szarego końca.
— Gerylasówka, bracia, zawołał przyszły dyktator, jest to hiszpański sposób prowadzenia wojny z małemi siłami. W górach i niedostępnych kniejach kryją się gerylasy i wypadają jak widma na nieprzyjaciela!
— Prawda, prawda! wyborny system!
— Dobry system dla Hiszpanii, ozwał się twardej głowy artylerzysta — kraju górzystego, ale w nizinach i płaszczyznach naszego kraju, trzeba się często odsłonić i nieprzyjacielowi w rzeczywistej liczbie okazać.
— Co tam bajesz bracie! — krzyknął pan Michał — gerylasówką pójdziemy aż do Litwy i kwita!
— Ale-bo gór nie mamy ni takich lasów!
— Będą góry i lasy dla waści, jeźli ich koniecznie dla pozycyi potrzebywać będziesz!
— A furaże — żołd — podwody?...
— Alboż to apostołom — tym wojownikom prawdy świętej — dawano furaże, żołd i podwody?
Zamilkło całe zgromadzenie związkowych na taki oczywisty argument, a kilkudziesięciu ludzi uczyniło wyrok prawomocny i Rossyi otwartą wydało wojnę. Pana Michała Junoszę w skutek okazanej energii kreowano jednogłośnie organizatorem armii wschodniej, a tymczasem kanclerzem wielkiej pieczęci. Z nie mniejszą łatwością wybrano jenerałów, pułkowników, komisarzy, a nawet w bladym zarysie postanowiono przyszły rząd kraju wyjarzmionego, i oznaczono nawet osoby tegoż rządu. Każdy z spiskowych przyjmował nowy urząd z pewną submisyą idei przewodniczącej, a rezygnacyą prawdziwej swojej osobistości, częstokroć sporo nieudolnej, bo roztopione w pojęciu ogólnem własności jednostek odziały się w jakąś naturę duchową, której nieudalność ciała nie stoi na przeszkodzie.
W chwili, gdy ten szkic kreślimy, zmienił się pogląd rzeczy, czyli właściwiej lepszy rozsądek wziął górę nad uczuciowym popędem. Dzisiaj widzimy kilka pierwszego rzędu państw i narodów, gotujących się z całym zasobem swoich bogactw moralnych i fizycznych, z całą potęgą swojej niezrównanej organizacyi, do olbrzymiej walki z mocarzem północy. Nadludzkie poczyniwszy wysilenia wiąże się cała Europa przeciw temu olbrzymowi, oceniając jego siłę i potęgę.
A przecież kilkudziesięciu, kilkuset ludzi rzuciło wówczas rękawicę temu mocarstwu i poszło z kamykiem Dawida na liczne nieprzyjaciela zastępy.
Z czystem, szlachetnem sercem, fanatycy w wierze, a grzesznicy w zbytniem miłosierdziu Boga, szło nieliczne grono Izaków na stos całopalenia, niosąc na własnych barkach drzewo i zażogę. Między ofiarą atoli ta była różnica, że ofiara na górze Mandebu odbywała się na rozkaz Boga, którego wyroki są niezgłębione a ofiara nad Wisłą dopełniała się w skutek efemerycznego natchnienia ludzi, których wzrok nie sięgał po za chwilę tego natchnienia. I ta jeszcze była różnica, że przy pierwszej ofierze zatrzymał anioł miecz wyniesiony i nie dopuścił dzieciobójstwa, przy drugiej atoli nie było anioła-opiekuna, a krew ofiary rozlała się po ziemi...
Pan Michał przyjął z pokorą włożoną nań godność organizatora armii i prowizorycznego kanclerza, spostrzegł atoli mimo całej swojej pokory, że pierś i widokręg jego umysłu nagle mu się rozszerzyły a będąc już myślą na tak wyniosłem stanowisku, spoglądał z góry na społeczeństwo jakby na ród Pigmejczyków.
Charakterystyką jest wszystkich spiskowców, a w ogóle naszego usposobienia, że stosownie do potrzeby, czują w sobie związkowi wszelakie talenta: dyplomacyi, organizacyi i taktyki wojennej, i to w takiej mierze i rozległości, jakiej tylko włożony na nich urząd wymaga. Mając na względzie drogi i naukę, jakiemi podobnego stanowiska ludzie do owych uzdolnień przychodzą, dziwić się potrzeba w jak krótkiej chwili podobne talenta w gronie spiskowych się rodzą i rozrastają. Często przychodzą one dopiero z mianowaniem, a w kilka chwil potem już są w pełnej potędze. Życie atoli takich talentów jest jednodniowem życiem efemerydów, które przy zamierzchu inspiracyi opada na siłach, a tracąc w siebie wiarę, ginie nikczemnie jak muszka-efemeryda.
Pierś pana Michała stała się szeroką jak pierś góry Karpackiej. W tę pierś bowiem wleciały wraz z mianowaniem talenta organizatorskie i kanclerskie, a gdyby który z spiskowców był dla obrony brzegów bałtyckich zaproponował flotę powstańczą, pan Michał objąłby z tem samem poczuciem sił własnych godność admirała, chociaż o nautyce najmniejszego niemiał wyobrażenia. To poczucie się w siłach wyższych jest niemniej rodzimą naszą chorobą, jak powodem tej choroby jest niezaprzeczenie owe życie jednodniowe, owe skupienie sił na dzisiaj, owe skoncentrowanie promieni życia w chwilach inspiracyi w jedno ognisko bez względu na jutro!
Chociaż pan Michał z góry Chłopickiego za to był zganił, że nad mapami siedział i bataliony nieprzyjacielskie liczył, uznał jednak za rzecz przyzwoitą, na wysokiem swoiem stanowisku zapoznać się z geografieznem położeniem Rossyi a może i własnego kraju. Rozłożył więc przed sobą kartę Europy, i patrzał i patrzał, nie wiem jakiem okiem, czy organizatora, czy strategika, ale dosyć że patrzał, i ciągle patrzał, począwszy od cieśniny Gibraltaru aż do Uralu. Wreszcie wziął dwie szpilki, jedną zatknął jak sztylet w samo serce carskie, w Petersburg — drugą w Moskwę. Niektórzy ze spiskowych widząc sterczące dwa sztylety w sercu nieprzyjaciela, krzyknęli z radości i uwielbiali talent, strategią przyszłego kanclerza i organizatora armii wschodniej, i oddali mu cześć bałwochwalczą.
Pan Michał namarszczył czoło, i chodził dumny i zamyślony, a w kilka dni nawet zupełnie mówić zaprzestał.
Był on już u kresu swojej inspiracyi.
Nadeszła chwila rozczarowania. Krew ofiary oblała ziemię a resztą ujrzała się w więzieniu. Między tymi był organizator armii wschodniej.
Przespawszy noc w kazamacie stanął nazajutrz przed sędzią i zdziwił się okropnie, gdy tenże systematycznie istotę zbrodni mu wyłożył, i jego udział ocenił. Pan Michał spojrzał po sobie, iżali go oczy nie łudzą, i poznał niestety, że był w samej rzeczy tym samym, którego organizatorem i kanclerzem obrano. I spojrzał jeszcze raz po sobie, a cała jego przed chwilą ogromna postać, zmalała dziwnie do rozmiarów najpospolitszych. Jakaś mgła spadła mu z oczu, a po godzinnej przemowie sędziego zdawało mu się, że go inna owiała atmosfera, że zmysły jego inaczej działać poczęły. Nie tyle lękał się wyroku jak się wstydził swojej roli komicznej, i przyznał się nawet w sposób samemu sobie ubliżający, do swego chwilowego obłąkania i głupstwa.
A niewiedział biedny, że on tylko chwilę inspiracyi zakończył, że tę chwilę najsumienniej przeżył, a z dniem dzisiejszym nowy rospoczął się żywot - człowieka jedno-dniówki!
I znowu ubolewał w duchu sędzia systematyczny nad nieudolnością naszego charakteru, a byli i tacy, co nad tem ubolewali, że wyszła z grona spiskowych myśl nie wszędzie trafiła na wegetacyą jednodniową, ale zapuściwszy korzeń w opokę serca i umysłu, wyrosła krzakiem ciernistym, z którego gałęzi różnemi czasy uplatano na skroń narodu cierniową koronę męczeństwa!...


∗             ∗

Stało się to jakoś, że pan Michał, podłysiawszy nieco, napowrót wolność odzyskał. Wraz z czupryną pozostały wprawdzie za nim niepowrotnie stracone złote marzenia i sny bohaterskie; z mniejszym atoli bólem ponosił stratę tych snów niżeli niepowetowanej niczem czupryny. Marzenia bowiem jego zwiędły i uschły, a co się zostało, zdmuchnęły wiatry nieprzyjazne. Stanął on znowu pośród swego społeczeństwa z umysłem świeżym i sercem wrażliwem, i czekał nowych wrażeń i pomysłów.
Otaczający go atoli byli innego o nim zdania. Czoło jego, sporo podłysiałe, nabrało u nich pewnego uroku, jaki zazwyczaj otacza skronie wielkich mężów, widziano na niem więcej rozumu i bystrości myśli, niżeli w dniu hetmaństwa i kanclerstwa jego. Nie tak wszakże widział te rzeczy sam pan Michał. Jak pierwej patrzał na własny swój obraz szkłem teleskopowem, tak teraz odwróciwszy je, widział siebie w tak niepociesznej miniaturze, że nie wiedział, czyli z niego los zażartował, czyli w istocie tak samo się zmienił, jak się po dziś dzień zmieniła „ziemia obiecana.“ Tego jednak odkrycia nikomu wręcz nie udzielił, a widząc rolę swą w społeczeństwie co raz trudniejszą, uchylił się w końcu od niego pod różnemi pozorami.
Nie przyjmując nikogo, żył samotnie, zapełniając czas gospodarstwem i czytaniem dzienników gospodarskich. Różni różnie o tej zmianie pana Michała sądzili.
— Z więzienia wynosi człowiek hipochondryą, mówili jedni.
— Nawet misantropią! dodawali drudzy.
— Wy nic nie wiecie, szepnął ktoś; on pracuje dalej nad planem zorganizowania armii wschodniej, gdy będzie czas potemu. To człowiek myślący, a taki nigdy nie próżnuje!
— Ba, nawet na jarmarku w Tarnopolu, wałęsał się z jakiemsiś „subjektum,“ co wcale nie miało „odorem sanctitatis!“
— Gdzież tam, odrzekł ktoś, to był komisarz rządowy!
— Walenrod, zawołano chórem — Konrad Walenrod, dodał powiatowy bibliograf.
Gdy więc podobna o panu Michale wyrabiała się opinia, chodził on milczący i niezadowolony, mruczał niezrozumiałe słowa i zawiłe zdania, a najmocniej nie lubił, gdy o jego najbliższej przeszłości wspomniano. Zdawało mu się, że uczynił coś nader niedorzecznego, a chociaż nawet wielu było, co na przeszłość patrząc okiem pobłażania i piękne tylko jej strony wydobywając, z pewnem uszanowaniem do pana Michała przystępywali, on jednak odpychał od siebie wszelką podobną ostentacyę, w której prócz ironii nic więcej nie widział.
I znowu poszedł tą samą drogą ostateczności, z której powrócić usiłował, a dręczony obrazami przeszłości, nie wiedział, że biegł kierunkiem, ubliżającym sercu i charakterowi.
Owoż zdarzyło się, że jadąc z Tarnopola ujrzał pan Michał na drodze jakiś wóz wywrócony, i siedzącego nad rowem brodacza. Brodacz wyglądał coś na szlachcica z Stryjskiego, miał minę butną i z pogardą spojrzał na lekki koczyk i cztery siwki pana Michała. A że pan Michał już dawno nie dziwaczył, a teraz chętka potemu była, więc kazał stanąć siwkom i do brodacza się odezwał:
— A zkąd to panie!
— Z daleka panie! odrzekł brodacz z najskromniejszą miną, do jakiej tylko ułożyć się mogła jego broda kędzierzawa i czoło dumne i butne.
— To jakiś niedźwiedź, co się składa do tańca — mruknął pan Michał pod nosem — ale i ja przecież jadał szpaki!... Trzeba go wziąć i poratować.
I w samej rzeczy za chwilę siedział brodacz w wygodnym koczyku, rozumie się po lewej stronie pana Michała, a rozmawiając z nim o gospodarstwie, burakach i gorzelni, rozwinął tyle chemicznych i agronomicznych wiadomości, że pan Michał widział już hojnie czyn miłosierdzia wynagrodzony i teraz błogie z niego pożywał owoce.
Zajechano przed kolumnę pałacu, a brodacz obejrzawszy się w koło westchnął, a niby łzę w oku rozdusił.
Gospodarz zapytał się grzecznie o przyczynę tego rozczulenia.
— Wspomnienia dawne, odparł zapytany.
— Wspomnienia! westchnął pan Michał, a pieczęć kanclerska stanęła mu żywo przed oczy.
Po obiedzie zaprosił gościnny gospodarz brodacza na fajki do wielkiej sali, w nadziei, że go może tam na jakie słówko wyciągnie, bo w czasie obiadu milczał brodacz upornie, jak najmędrszy rabin.
— Złe mamy czasy — zaczął pan Michał mierząc brodacza od stóp do głowy — nic możemy być pewni, czy przybywający w dom gość jest wilkiem czy baranem!
— Zapewne, zapewne — mruknął brodacz i osłonił się kłębem dymu przed okiem gospodarza.
— Słychać, że chodzą po kraju emisaryusze — dorzucił w złości gospodarz, bo przez dym nie mógł właśnie twarzy brodatej widzieć.
— A tak mówią, bąknął nieznajomy.
— Tożby znowu prawdziwa klęska na kraj spadła!
— Nie na wszystkich, odrzekł brodacz i spojrzał po obrazach antenatów. Jeźli się nie mylę to herb Junosza, byli to wielce zasłużeni mężowie!
— Jestem Junosza — rzekł pan Michał.
— Imię to wkłada wielkie obowiązki na tego, co je nosi.
— Dałem tego dowody, że poczuwam się do tych obowiązków, gdy tego żądano odemnie, chociaż byłem przekonany, że popełniam błąd...
— Błędy w życiu politycznem nazywają się zbrodnią...
— Prawda, prawda była to zbrodnia... przerwał w ferworze pan Michał — a gdyby kto dzisiaj poważył się przyjść do mnie z podobnym projektem, sam bym go związał i władzom oddał!
— I ja bym był podobnego zdania, odparł z flegmą brodacz.
Usłyszawszy tę odpowiedź, dziwno się jakoś zrobiło panu Michałowi, który w brodatej i butnej personie mówiącego, coś innego wietrzył. Wszystkie jego domnemywania upadły, bo widział przed sobą zwyczajną postać człowieka. Zwyczajna ta wszakże postać zaczęła nagle jakąś nadzwyczajną konwersacyą:
— Prawdę pan mówisz — rzekł brodaty z pewną poufałością, która już sama uwagę pana Michała zaostrzyła — że emisaryusze roznoszą klęski po kraju. Pobudzają oni naród do bezskutecznych wysileń, zagrzewają pojedynczych do kroków szalonych, które nigdy nic dobrego nie przyniosły. Wszakże należałoby się bliżej nad istotą owych podburzeń zastanowić. Usiłowania dotychczasowe, aby bronią odzyskać to, cośmy konsekwencyą dziejów naszych utracili, wyszły z jednej klasy narodu, która dotąd wyłącznie go reprezentowała, to jest, szlachty. Wszelkie dotąd powstania, były powstaniem szlachty, które, tem samem udać się nie mogły, że ich autorowie byli „corpus mortuum“ któremu w dziejach już dawno pomnik położono. My, nowej wiary apostołowie, za inną broń chwytamy, za broń archanioła! Ściśniętemu w szeregi nieprzyjacielowi poszlemy masy ludu niezliczone, jak gwiazdy na niebie, a na takim zastępie pękną żelazne zapory! Jestem apostołem tej idei! Wiąż mnie! albo weź z mych rąk mandat naczelnika trzech obwodów.
— Ani jedno, ani drugie — zawołał pan Michał, błądząc myślą w półcieniach, w jakie wprowadziły go słowa brodatego.
— Cały kraj musi się zdecydować jasno — i podzielić na dwa obozy, pro albo contra.
— A czyby nie można być neutralnym? zapytał nieśmiało były organizator armii wschodniej.
— Nie, odrzekł stanowczo brodacz.
Pan Michał gryzł cybuch w zębach, czuł, że przed jego wzrokiem wschodziła jakaś nowa jutrzenka, ale osłaniała ją jeszcze czarna chmura wspomnień nie miłych.
— Nie pojmuję jeszcze tej sprawy — odezwał się po chwili.
— Otóż słuchaj bracie, zaczął z poufałością przybyły. Dotąd w usiłowaniach naszych szliśmy drogą dziejową, czyli inaczej, tak zwaną, narodową. Był to ciąg dalszy naszego wątku dziejowego, kontynuacya owych konfederacyj szlacheckich. Odtwarzając atoli tym sposobem martwe dzieje przeszłości, wzięliśmy cienie umarłych za potęgę rzeczywistą i nie dziw, żeśmy się oszukali. Skarbiec bowiem przeszłości naszej dziejowej zamknięty i przywalony kamieniem grobowym, a sąd historyi wycisnął na nim pieczęć, aby ta przeszłość nie zmartwychwstała upiorem. Do tej przeszłości należy nowe włókno nawiązać, a tem samem wpleść ją w pasmo całej dzisiejszej ludzkości. Dostąpimy tego, przenosząc usiłowania na pole zasady bezwzględnej. Pod taki sztandar zasady zgromadzimy siły narodu, które dotąd na uboczu, bezczynnie stały, a działając w ich interesie, oprzemy się o egoizm ludzki ową silną dźwignią historyi i cywilizacyi, którą my atoli dotąd zapoznawali. Masy ludu rzucimy na scenę odmłodniających się dziejów, bo źródło naszej potęgi będzie w ówczas niewyczerpane! Dla ludu przez lud, to hasło nowej ery dziejowej, a społeczność nasza pójdzie przodem do tej ziemi obiecanej!...
Pan Michał usiadł w krześle poręczowem, i oparł głowę na dłoni. Miał-bo co oprzeć, bo w głowie jego osiadły nagle masy ludu nieprzeliczone jak piasek w morzu, i zahuczały jakąś mową niepojętą, nie zrozumianą, jak roje pszczół w dębie stuletnim. Była to jakaś dzika, okropna harmonia, i słychać było pękanie stron, i jęk i grzmoty, a jak błyskawica piorunu, przebiegała te obrazy, dawne, nieugaszone niczem pragnienie serca szlachetnego. I powoli szykowały się masy bezkształtne w zastęp walczących, tworzyły jakieś dziwne, olbrzymie postacie, niby postacie wyzywających Goliatów, mając przed sobą ludzi wzrostu Dawidowego. Była to zupełnie nowa myśl dla pana Michała, a było w niej tyle uroku i fantazyi rzutnej, tyle obrazów mglistych, tyle treści i postaci, ile tylko najdziwaczniejsze chmur marcowych kształty rozognionej chorego wyobraźni dostarczyć mogą.
Marzył i śnił pan Michał, oparty na poręczy krzesła, i wcale nie wzbraniał, że brodaty demon wcisnął mu do ręki patent naczelnika trzech obwodów, i pełnomoc rozrządzania masami tychże.
— Wszelako, dodał gość, do tak wielkiego celu nie przychodzi się bez ofiar. Uważając zasadę za punkt wyjścia, trzeba jej godnym się okazać. Trzeba zrzucić z siebie te szmaty historyzmu, które się dotąd wloką za nami i nas w pochodzie tamują, a zapłaciwszy dług przeszłości, wejdziemy w nową epokę żywota jak ludzie nowi bez przesądu, tradycyi i podobnych innych nabytków szlacheckich. Liczba antenatów nie będzie odtąd zasługą; zostawieni z swerni dziejami w przedsionku nowej ery, będą stanowić styrane, bezużyteczne sprzęty, porzucone bez porządku i systemu.
Po tej deklamacyi spojrzał brodacz po malowanych Junoszach, co snać gospodarz zrozumieć musiał, bo ścisnąwszy go za rękę, rzekł do niego:
— Nie, bracie, nie zawiesiłem ich tu dla tego, abym się nimi szczycił, ale... że to... był spadek po moim ojcu, który w testamencie dla nich uszanowanie mi przekazał. Lecz spodziewam się, że już dosyć je szanowałem — dodał dowcipnie — wiszą przeszło lat czterdzieści!
I tak jakoś sporo zwinął się p. Michał z historyą, z tradycyą rodową i testamentem przepisaną spuścizną ojców, że w tydzień po tem, przyszedłszy według swego zwyczaju ksiądz pleban na rozchoworek i szklankę herbaty, przeżegnał się wielkim krzyżem, widząc gołe ściany salonu!
Benignissime, a to co się stało?... zawołał przestraszony.
— To, co się już dawno stać było powinno, odrzekł z zadowoleniem pan Michał, ale my Polacy, zawsze ostatni za postępem zdążamy. Kiedy wszystkie narody odcięły faktycznie przesądy historyzmu, my się jeszcze walamy w tym kale, który nas brudzi i oszpeca.
Sędziwy staruszek stanął przed nosem ze szczyptą tabaki i nie wiedział, co z nią uczynić. Zdziwiły go nowe dogmata pana Michała, a nie mogąc znaleść klucza, gubił się w domysłach.
— Tak jest, antenaty nasze, ciągnął dalej pan Michał za długo już stały na pręgierzu przed okiem potomków swoich, aby im wreszcie nie dać spoczynku. Wywędrowały na strych, aby tamże spokojnie robak czasu zniszczenia swego dokonał.
Tu opowiedział bliżej pan Michał zaufanemu plebanowi całe zdarzenie.
Dawny Kościuszki towarzysz kręcił głową, krząkał, zażywał tabakę, a wreszcie odezwał się w te słowa:
— Dulcissime, jam ci nie człowiek od wczoraj. Widziałem ja różne sposoby, któremi chciano narody i państwa ratować. Ale tak bezbożnego nie widziałem jeszcze. Nie wiem jak tam świat teraz chodzi, bom wyleciał zkolei i stanął na ustroniu, jak krzew pieprzu, zaniesiony przez ptaka zamorskiego na gruzy zwalonej budowy. Ale wiem, czem karmi się serce i co je mężnem czyni śród nieszczęść świata. A wy to chcecie oderwać jak strzępki sukni schodzonej, to co jest szczerem złotem, wypróbowanem w ogniach tyłu wieków?... Zaiste przeszłość narodu jest to łza jego bólu i tryumfu, skamieniała w perłę drogocenną, której wy wszakże szacować nie umiecie! Nie myślę ja wprawdzie, abyście ufając w cenność tej perły, dawali ją w zastaw lichwiarzom, a jakiemi są namiętności samolubstwa, ale abyście w każdej uroczystości dziejowej czoło nią przyozdabiali, a wchodząc w nową żywota epokę, abyście z nią weszli, jak z najdroższą relikwią, jaką tylko kiedykolwiek naród posiąść może!...
— Daruj, reverendissime — rzekł na to z ironią pau Michał — jest to głos ludzi starych, w przesądach zastarzałych. Ty i tobie równi nigdy światła tej nowej jutrzenki nie dojrzą, która nam tak błogo prześwieca!...
— Oby nie przyświecała łuną pożogi!...
— Stajemy na czele mas ludowych!...
— Lud, to broń straszliwa, ale broń bez rękojeści, kto chce za nią pochwycić, chwyci za ostrze!
Pan Michał atoli nie dosłyszał ostatnich słów staruszka, bo z zasady już tak mało siwy włos cenił, że nie widział potrzeby wysłuchać go do końca. Był on bowiem w tej chwili już najczyściejszej krwi radykałem, demokratą czy demagogiem, a chociaż o żadnej z tych doktryn jasnego nie miał pojęcia, posiadał jednak zapas pewnych frazesów i ogólników, któremi wybornie strzelać umiał.
Chcąc swoją świeżą zasadę i w życiu zastosować, zaprosił kilku chłopów do salonu, postawił przed nimi filiżanki z kawą i utraktował cygarami. Ekonoma ścisnął za rękę gorzelnika w twarz pocałował, a przed arendarzem zdjął czapkę aż do ziemi. Dokonawszy tych wielkich rzeczy, poczuł się pan Michał w dumie demokratyzmu, a widząc się na czele ujętego tym sposobem ludu, uczynił przyszłej swojej władzy raport jak najpożądańszy i obiecał zastęp nieprzeliczony.
Dziwić się tylko należy, jak licznym musi być ród jednodniówek w naszem spółeczeństwie, jeśli podobna myśl istoty efemerycznej mogła tyle zająć umysłów i tyle nieszczęsnych uczynić wyznawców. Zdawało się tym duchom efemerydom, że w jednym dniu można ideę powziąć i w czyn wprowadzić, jakoby to nie uczyła nas historya, że między ideą a jej urzeczywiszczeniem wieki zalegają! O tem jednak nie wiedzieli oni, bo odcięli się zasadą od przeszłości, a jutra swych czynów dojrzeć nie byli wstanie. Mysi olbrzymia, dzisiaj poczęta, i dzisiaj wykonać się mająca, zabsorbowała potęgę ich wzroku w żywot jednodniowy, a zajmując wszelkie ich władze swoim ogromem, niedozwalała im sięgać do najbliższych wynikłości. Upadając pod ogromem tej myśli, za mali byli, aby jej ciężar unieść dalej, więc rzucili ją w pół drogi na pierś narodu, nie pomni, że w tej piersi nie było sił, ni zdrowia.
Nastąpiło wreszcie gwałtowne przesilenie i pamiętna katastrofa.
Było to w lutym r. 1846.
W dniu niedzielnym zgromadzała się zazwyczaj w przedpokoju gromada, a pan Michał, ułatwiając niektóre sprawy, miał sposobność okazania w życiu swojej nowej zasady.
Owoż w dniu tym niedzielnym, ubrał się pan Michał w ubiór kroju siermięgi, i wyszedł do zgromadzonych. Czy źle widział, czy też w istocie tak było, ale postawa chłopów była dzisiaj jakoś butna, i niezwykła; a zamiast zwyczajnej w ugrupowaniu symetryi, raziła oko jakaś dziwna dysharmonia. Jedni z nich oparli się o szafki kredensowe, których się wprzód nie dotykano, drudzy podniósłszy w górę na kijach czapki baranie, zdawali się dzierżyć w ręku jakieś sztandary złowrogie.
Przeczucie nie omyliło pana Michała. Wyciągnął do uścisku rękę, ale ta zawisła w powietrzu, nie podjęta przez nikogo. Trwoga ogarnęła go.
— Darujte pane — przemówił wójt zawsze jeszcze z ukłonem, ale z pewną butą — taki my tutkie uczynymo rewizyu, a może znajdema borodatych.
Straszno zrobiło się panu Michałowi, mróz zimny przebiegł mu po kościach. Wszelki opór uznał za rzecz bezskuteczną, i tylko w bierności szukał ratunku.
Pozwolił więc przewracać chłopstwu sprzęty swoje, odmykać drzwi i szuflady, zaglądać wszędzie, a z każdym odrzuconym sprzętem, z każdym odmykającym się zamkiem, upadała potęga jego zasady bezwzględnej, a jej urok rozwiewał się jak mgła jesienna. Zasada ta wydała mu się teraz odzianą w postać brudną i rozczochraną zabłoconego pijanicy, którego dłoń on ściskał, którego usta całował. Szał jego inspiracyi jednodniowej opadał powoli, wzdrygnął się na widok odraźnej rzeczywistości, a westchnął na wspomnienie krzywd, wyrządzonych historyi, a mianowicie antenatom swoim.
Lecz tutaj czekało nań jeszcze większe rozczarowanie.
Chłopstwo doszło na strych i znalazło pełną skrzynię Junoszów. Było to dla jego rozumu rzeczą niepojętą, dla czego to pan Michał tak piękne rzeczy na strychu umieścił, jakoby z niemi chciał się taić przed światem, lub ich nabycia się wstydził.
— Jakto — wszak to obrazy naszych dziedziców dawnych! A to nasz pan nieboszczyk! Ho! ho! coś to się w tem święci, kiedy ich aż tutaj schowano! odezwali się.
Rozum prosty widział w tem oczywisty powód związania pana Michała, i byłby to niezawodnie uczynił, gdyby i stary ekonom nie był stosownego na to znalazł wykrętu.
Było to straszne rozczarowanie.
— Więc i to — pomyślał sobie w duchu pan Michał, com z serca wyjął i ludowi w ofierze złożył, jest dziś powodem jego nieufności? Aby się z nim zrównać, aby znieść wszelką między nami różnicę, wyparłem się przodków moich, i skazałem ich na wygnanie, aby przed obliczem ludu nie stali skargą przeszłości! A on dzisiaj widzi w tej ofierze, której pojąć i zrozumieć nie zdoła, wymierzony przeciw sobie czyn zdradziecki.. wietrzy w nim zbrodnią... a może też wietrzy i dobrze...
W tem nadbiegł ksiądz pleban, a uspokoiwszy lud, począł panu Michałowi coś w sekrecie opowiadać. Podczas gdy lica opowiadającego głęboką boleść i rozrzewnienie wyrażały, śmiertelna bladość okryła twarz słuchającego, a łzy potoczyły mu się po licu.
Pan Michał już wiedział o wszystkiem; wiedział, że zasada jego odbyła krwawy chrzest samobójstwa.
— O czarne serce, niewdzięczne — wykrzyknął po chwili, zaciskając pięści — w tobie była trucizna, gad i plugastwo, a myśmy myśleli, żeś ty czyste jak serce Cherubina!... O myśli przeklęta...
— Każda myśl, mój synu — odparł staruszek ma dwa końce, jednym rodzi, a drugim zabija. Jeden tępy, drugi ostry, biada który ostry wybierze, w nadziei, że nim ugodzi. Zegnie się jak słoma i skaleczy rękę, która młot trzyma. Tępy koniec trzeba wybrać, synu mój, i trzeba cierpliwie czekać, póki pod razami pracy wiekowej nie przebije kory i sęku. A wówczas będzie on silny i dzwignie brzemię, które nań włożysz. Rozumny nie zniża się ale stara się podnieść to wyżej do siebie, co jest niższem od niego. Czyniąc tak, możesz liczyć na wdzięczność. Spadający z szumem potok o ziemię swoje wody rozbije, a spokojny i cichy w skale wymyje sobie koryto.
Nie słyszał atoli tych oryentalnych obrazowań pan Michał, bo myśl jego skierowała się w inną stronę, — myślał o własnem bezpieczeństwie.
Pożegnawszy więc staruszka, uczynił rachunek z swojem sumieniem. Musiał on wypaść niebardzo korzystnie, bo pan Michał zadumał się głęboko, i kilka razy z niepokojem w okno zaglądnął. Oznaki tego niepokoju powtarzały się coraz częściej, a z nowej jego niedawno z taką rozkoszą pieszczonej zasady, odlatywało zwolna ciało, w jednym dniu narosłe, póki sam szkielet nie zaświecił.
Tymto sposobem odbywał się zwolna proces rozkładowy olbrzymiej jego myśli, a wzniosłość jej pierwotna przetwarzała się w jakąś dziwną, niepoczesną karykaturę.
Żyjącemu z dnia na dzień w nieustannej trwodze, niewygodną wydała się nowa zasada, a za wiele szkodliwą aby się jak najprędzej jej nie pozbyć. Rzucał więc od siebie jeden argument po drugim, dowodził jak najwidoczniej wszelkiej jej niepraktyczności, dla tego, że się w jednodniowym nie udała esperymencie, a gdy tak częścią dla pozoru, częścią z popędu serca mówił i rozprawiał, stało się jakoś, że ranku jednego zatęsknił za najmłodszym swoim antenatem, i go w sali, z wielkiem zadowolniem plebana, napowrót powiesił.
W przekonaniu pana Michała nastąpiła wprawdzie tak zwana rehabilitacya, chodziło tylko o łagodną formę tego przechodu, aby opinii zadosyć uczynić. I tak, niby od przypadku schodził ze strychu jeden Junosza po drugim, i zajmował dawne swoje miejsce. To tylko było szczególnem, ze rehabilitacya szła od młodszych do starszych. Powoli wyrugowano z salonu nieznanego pochodzenia osoby, a gorzelnikowi zakazano, pod rygorem niełaski, wchodzić na pokoje z cygarem, jak to był zwykł od kilku miesięcy czynić.
Tym sposobem nastąpiła w głowie, w sercu i w domu pana Michała restytucya na podstawie jak najobszerniejszej. Zlatywały się z różnych kontynentów, wyemigrowane myśli i uczucia, tradycye i przesądy, jak je niegdyś sam nazwał, i osiadły znowu na tronie w królewskim dworze potomka Junoszów. Uśmiechali się dobrodusznie do nawróconego syna starzy ojcowie, i zdawali się przebaczać mu jego trzykrotne zaparcie się, skoro usłyszawszy pianie kura, przyszedł do siebie. I wszystko miał znowu w koło siebie pan Michał, co tylko z historyi mógł sobie przyswoić — wszystko, prócz tej „drogocennej perły“ o której ksiądz pleban wspominał.
Taki koniec miał demokratyzm pana Michała. Schwyciwszy myśl wielką i ogromną, z której jedynie czas i praca mogą dopiero wydobyć owoc pożywny, rzucił ją w ziemię niesprawioną, i w jednym dniu chciał ją ujrzeć wyrosłą w kwiat uroczy. Gdy to wszelako nie nastąpiło, a przeciwnie zamiast kwiatu, dobyła się z ziemi poczwara, i rzucone zdeptała ziarno, siewacz jednodniowy, cofnął się z przestrachu i własną pracę i nadzieję potępił.
I znowu z-żymał się pan Michał na swoje głupstwo i ślepotę i gniewał się na siebie, że przeżył zwykły epizod człowieka jednodniówki. Dziwił się jakim sposobem mógł się dać obcym doktrynom tak osidłać, że się aż do roli głupiego radykalizmu poniżył i nic przez to nie uzyskał, a obiecawszy poprawę i statek, postanowił w duchu: być w obec Boga, sumienia i ludzi tem, czem był z pradziada — Junoszą.
Wszakże powrót ten do tradycyi rodowej byłby najlepszą ze wszystkich pana Michała myśli, gdyby prawdziwą istotę owej „perły drogocennej“ był poznał i przy niej pozostał, nie odziewając poważnej swojej postaci w niezgrabne szaty radykalizmu, którego wcale nie pojmował.
Ale fatalizm jest niekiedy bez logiki i bez konsekwencyi.
Owoż fatalizm chciał, że w chwili, gdy się pan Michał zupełnie wytrzeźwił, gdy potępiwszy w myśli i w przekonaniu zasadę swoją bezwzględną, a co większa, gdy oczyściwszy się właśnie z chwilowej zarazy, przeciw wszelkim demagogicznym doktrynom zacięty bój wytoczył i właśnie jako wielkie a przeciw temu złemu nader skuteczne „antidotum“ w całej okolicy był zasłynął, właśnie w tej chwili skutkiem śledztw sądowych, ujrzał się pan Michał w więzieniu, pokutując za myśl, której już dawno w jego przekonaniu nie było!



Na niebie zachodu pękł meteor myśli olbrzymiej, a światłość jego zajaśniała na ziemi. Nie wszyscy atoli zdjęli z nóg swoich obuwie, nie zakryli dłonią słabej źrenicy swojej, a patrząc zuchwale w światło, ukarani zostali ślepotą ducha. Owoż jak ćmy wieczorne okrążyli zapalone ognisko, i ślepi, opalali skrzydła wyższego swego polotu. Z pięknych i lotnych postaci wyrodziły się pełzające poczwarki, bez wzroku i lotu, i okrążały ognisko, zakryte dymem pożogi i spalenizny.
Iskry tego meteoru rozleciały się na wschód, i roznieciły nieznane dotąd światło. I tutaj nie oddali mu wszyscy przynależnej czci boskiej, a niewestalskie dłonie chciały boski płomień jego tem podsycać, czem się podnieca ogień ziemi. I tutaj zleciały się w koło tego światła miryady duchów pół-światłych, a parte nowemi masami zagasiły nierozważnie dar boży. Iskra nieba uleciała, a ciemne masy zostały.
Straciwszy z oczu punkt światły, straciły skupione masy cel i kierunek, a ich ruchy podzieliły się na oddzielne prądy, siebie wzajem krzyżujące. Ogarnęły je jakieś żądze nieokreślone, nie zdecydowane, jakieś pragnienia bez nazwy i treści, a życie ich społeczne stało się negacyą wzajemną. Jak przy pierwszym wybłysku tej myśli ognistej, wszyscy ku wspólnemu zerwali się celowi, tak po jej odlocie rozdzielono te spuściznę niepodzielną na szmaty bez użytku, a kusząc się o posiadanie niebronionych skarbów, rzucano o nie kości ręką zaborczą.
I opuściła ludzi światłość, bo ciemności nieogarnęły jej i zdawało się, że uszła, niezostawiwszy pamiątki swego pobytu na ziemi, ani nie wznieciła w sercach nadziei, że kiedyś powróci! Stali z utkwionym w niebo wzrokiem mężowie, a widząc jej wniebowstąpienie, niewiedzieli, iżali kiedy przyjdzie w obłokach majestatu swego, bodajby myślą sądu!
Tak atoli nie było. Gdy iskra piorunu w budowę uderzy, szukamy ją w śladach przechodowych, zaczernionych sadzą i zniszczeniem, widzimy ją w popękanych murach i szybach stłuczonych, ale jej pocisku, jak wierzy prostota, nie ujrzy oko ludzkie aż po siedmiu latach. Gdzie ten pocisk trafił, w co ugodził, jaki duch piekielny padł ofiarą gniewu bożego, czy może złe zaszczepił, aby dobrym zasług pracy przysporzyć, o tem zawyrokuje historya, ów nieubłagany stenograf myśli ludzkiej.
Przed wzrokiem błąkających odsłoniły się piaski pustyni, czerwone morze krwi zostawiono za sobą, a chciwi nowego zakonu, nie znaleźli Synaju, ani prawodawcy. Błądząc po pustyniach idei, zapomnieli o chlebie, a manny nie było! Nie przewodniczył im słup ognisty, prowadzący lud wybrany do ziemi obiecanej, bo w ich obozach nie było arki przymierza, nad którą by się ów słup ognisty mógł unosić, — bo nie wszyscy uczynili przymierze z Bogiem.
Był to dzień ś. Józefa, r. 1848. W więzieniu Magdaleny otworzyło się małe okienko, a więzień przytknął do kraty twarz wybladłą, i otworzył usta, aby w pierś bolącą zaczerpnąć świeżego powietrza.
A wonne, przejrzyste było powietrze. Jasny błękit rozpiął się szeroko nad stolicą Lwa ruskiego, a pierwszy promień wiosennego słońca był ciągły i czysty, jakby śród lipca. Lekkie, białawe chmurki, żeglowały spiesznie gdzieś na wschód, niosąc z zachodu wieści tajemnicze. Nikt atoli nie odczytał ich pisma, a w stolicy Lwa było cicho i spokojnie.
Bolesnem okiem rzucił więzień na dalekie góry, migocące światłem rannego słońca, które uśmiechem oblubienicy jaśniało na tle purpurowem. Zamgliła się łzą źrenica więźnia a ciężkie westchnienie oderwało się od piersi zbolałych i zginęło jak brzęk komaru śród głośnej harmonii natury.
— Przyroda piękna — zadumał więzień — a życie moje jest jedynym ciemnym punktem na jej rozkosznych licach, który tylko nowego nadaje jej wdzięku! W całym jej obrazie jest niby harmonia a przecież tyle sprzeczności składa się na tę harmonią. Ileż sprzeczności jest we mnie samym! Postać moja wyraża karę myśli, której największym jestem przeciwnikiem! Co to za boleść cierpieć za to, czego się niema w przekonaniu!...
Więźniem tym był pan Michał, oskarżony i przekonany o udział w ruchach demagogicznych i powstańczych. Narzekanie jego było słuszne, bo gdyby prawo wzięło człowieka jako jednostkę bezwzględną, pan Michał byłby najniewinniejszym i najlojalniejszym człowiekiem. Takim bowiem był w gruncie serca. Atoli prawo wzięło go w stosunku do państwa, i żądało od niego zadość uczynienia naruszonej tegoż zasady. Tym sposobem padł na pana Michała cios bolesny, że w cierpieniu swojem nie miał pociechy sumienia, ani żadnej, choćby nawet urojonej zasady, na którejby mógł oprzeć brzemię swojej boleści. Była to męka straszna, podwójna, — był to gościec dokuczliwy, chodzący po wszyskich jego kościach i je łamiący, a chory trapił się tą chorobą, której miejsca nigdy odgadnąć nie mógł. Najwięcej dręczyła go myśl, że w obec świata uchodzi za człowieka którym być dawno przestał, a trudno było zaprzeczyć temu zdaniu, jeźli wszelkie ku temu były pozory. Biedny, w męczeństwie swem był on podwójną osobą, i cierpiał za dwóch!
Więc w odwet podobnym cierpieniom tem usilniej pracował pan Michał nad ustaleniem swego przekonania, a restaurując w gorących swych snach całą swojego rodu przeszłość, idealizował jej błędy i przesądy z tym samym ferworem, z jakim niegdyś odciął od siebie wszelkie nieprzebrane jej skarby. I tak z demagoga, z człowieka ludu, organizatora mas, stał się kapłanem dawnego tradycyjnego porządku, a będąc zaciętym nieprzyjacielem wszelkiej nowości, przestrzegał ściśle nawet jego form, mocno zastarzałych i sporo zużytych. Lud, demokracya, reforma, rewolucya, były u niego jedne i te same pojęcia, a potępiwszy je ryczałtem, potępiał wszystko, co w jakiejbądź było z niemi styczności. Wprawdzie z drogi jego żywota została mu gdzieś na dnie serca jedna myśl złota, ostatnie jego duszy pragnienie, ale myśl ta była więcej jakiemsiś uczuciem tęsknem, lirycznem, niżeli jasnem, świadomem siebie pojęciem.
Fatalna jednak była konstelacya, pod którą się pan Michał urodził. Nietylko że z powodu jednodniowego swego wzroku, własne swe czyny nieustannie zaprzeczał, potrzeba jeszcze było, aby każde zdarzenie jego chwilowej wierze przeczyło. I tak kiedy sam już swoją zasadę potępił, musiał stanąć przed sądem jako winowajca tejże i za nią karę ponosić. Teraz zaszła znowu ta sama negacya między nim a wypadkami czasu.
Właśnie gdy tak dumając, przy oknie siedział, posłyszał pan Michał jakiś głuchy szmer w powietrzu, jakby szum skrzydeł przelatujących ptaków. Wytężył ucho, a szmer wzrastał powoli do głosów co raz wyraźniejszych, aż wreszcie wzbił się w chaos nieodgadnionyoh okrzyków.
Szparką z okna ujrzał więzień ruszające się masy, jak roje pszczół, a dawne jego marzenia, jego masy ludowe, stanęły mu żywo przed oczy. Wstrząsł głową były organizator armii, jakby chciał od siebie podszeptującego złego ducha odegnać, — jednakże ucho i oko nie łudziły go. Poczęło się coś w jego głowie z porzuconej dawno myśli rozsnuwać, powoli wyskakiwały z pasm a wiążące się końce nici, gwałtownie przeciętych... poczęła się motać jakaś cudnej barwy tkanina, ale pan Michał wstrząsł znowu głową, a słaba sieć pajęcza rozwiała się jak mgła poranna. Aby się dłużej nie łudzić, zamknął okno i zakopał się cały w swoich myślach restytucyjnych.
Pod wieczór atoli otworzyły się drzwi kaźni, i wszedł poważnej postaci staruszek, w sukni długiej, staropolskiej. Lica jego przeobraziły się, a oko tonęło w łzach radości i rozczulenia. Za nim widać było liczniejsze grono.
— Spełniam dzisiaj najpiękniejszą chwilę żywota mego — przemówił śród łkania — bo pocieszony sam w strapieniu mojem, przynoszę strapionym pocieszenie. Więźniom wolność zwiastuję.
— Wolność? krzyknął pan Michał, i uderzył się ręką w czoło — wolność?... a to co za wolność?
— Co to się tam na świecie stało?
— Stały się wielkie rzeczy, odpowiedział ktoś, odbyły się wstrząśnienia.
— Co, wrzasnął więzień — rewolucye... I jaż mam zawdzięczać rewolucyom, owym nienaturalnym wstrząśnieniom organizmu społecznego, moją wolność... ja, największy przeciwnik rewolucyi, tak zwanej reformy, i wszelkich podobnych usiłowań?... ja mam dzisiaj korzystać ze złego, dla tego, że ono moje zdanie chce skorumpować, zdejmując ze mnie kajdany?...
Przybyli spojrzeli po sobie z zadziwieniem, a przypisując to rozdrażnieniu zbolałego umysłu, odeszli dalej z wieścią szczęśliwą, by ją innym, wdzięczniejszym udzielić.
Długo chodził po kaźni pan Michał, zaciskał pięści, mruczał niezrozumiałe słowa, a stając nagle bił się w czoło. W przekonaniu jego odbywała się straszna walka, egoizm natury ludzkiej walczył z przyjętą nową zasadą, która niepozwalała mu korzystać z tego, co przeklął i potępił. A przecież wolność, świat, rodzina, uśmiechały się koleją do jego serca, a to było tak miękkie i czułe, tak chciwe roskosz dawno nieużytych, tak się rwało w objęcie drogiej przyjaźni, że wreszcie zdecydował się pan Michał, zostawiając tymczasowie zasadę na boku, iść za popędem uczuć, które zawsze wyżej kładł nad wszelkie postanowienie, i nim poranek zawitał, zapragnął szczerze swego uwolnienia. Mimo to gniewał się przecież, że tym krokiem siebie zaprzeczył.
Ujrzawszy świat i ludzi wziął się za głowę pan Michał a przeżywszy już raz ułudę podobnych, wówczas silnie występujących mrzonek, stanął spokojnie na uboczu, i niewiedział, czy się ma śmiać z zapału bezrozumnych, czyli się nad nim litować. Chodził więc po ulicach stolicy, wstrząsał ramionami, a widząc bratające się stany, spluwał z najwyraźniejszą indygnacyą. Zdawało mu się że wszyscy rozum potracili, i byłby niezawodnie przy tem zdaniu pozostał, gdyby się nie był ujrzał osamotnionym. Już to tradycyjną słabością Junoszów było, że nieradzi występywali sami jedni z swojem zdaniem. Owoż i panu Michałowi nie dobrze jakoś zrobiło się na swojem odosobnionem stanowisku, i lżej byłoby mu już wraz z innymi stracić głowę, niżeli samemu jednemu mieć ją w miejscu przynależnem.
Teraz atoli niechciał jeszcze pan Michał głowy utracić, a jeźli szukał towarzyszy, to jużciż szukał z głowami. Wszedł nieco w towarzystwo wyższych stanów, które oddzielając się jeszcze od gminu, nie oddzielało się już z zasady rodu, ale z interesu większego posiadania ziemi, i tam horoskop swoich oczekiwań postawił. Spodziewał się pan Michał, że wchodząc w to towarzystwo nieochybnie swoją głowę ocali, lecz zastawszy wszystkich, jak się pan Michał wyrażał, bez głów, nie pozostało mu nic więcej, jak się czemprędzej swojej własnej pozbyć. Żaden dogmat nie działa tak skutecznie jak przykład.
Na ulicy widział pan Michał przeróżne rzeczy. Widział ludzi stanu i ludzi dziennego zarobku, ściskających się wzajem, ludzi różnej religii w jaknajwiększem równouprawnieniu, a że wszystko sobie zrównać chciano, toż i głupota występywała obok rozumu, w braterskiem zespoleniu, i to w tak prawdziwie braterskich rysach, że jedno od drugiego trudno było odróżnić. Słyszał ludzi głoszących przetężone zasady, widział starych i poważnych słuchających młokosów z największą wiarą, a byli zanadto uczciwi, aby tego, czego nie rozumieli, nie przypisać własnej swej nieudolności. To wszystko widział, słyszał, i tak to pojmował pan Michał, a jeźli ono do jego przekonania nie kwadrowało, tłumaczył to sobie ztąd, że to się odbywało na ulicy.
Wszakże i w towarzystwach, w które był wszedł, kubek w kubek to samo spostrzegł. A były to postacie poważne, znakomite rodem, tytułami i pozycyą społeczną, a przecież władał nimi ten sam szał, jakby przesadzony z ulicy, te same przetężone wyobrażenia równości człowieczej. Pan Michał widział na własne oczy, jak te znakomitości zniżały się do maluczkich, jak we wszystkiem powtarzały ruchy ulicy, jak im poklaskiwały, a czasem nawet szły przodem; widział ich uściski i pocałunki, a wierzył, że były szczere a niekłamane, bo pan Michał był szczerym i nie lubił obłudy. Cóż mu więc pozostało, jak rzucić się w odmęt owego wiru, w którym widział ruszających się tysiące?... Zakasał więc poły i pornął aż na dno głębi — za odradzającą się ludzkość.
Jednej atoli myśli nie mógł pan Michał szczerze do swego przekonania przyjąć, chociaż myśl ta najpierwej z owego grona wyszła, w którem pan Michał szukał wzorów dla siebie. Była to myśl usamowolnienia niewdzięcznego ludu, któremu pan Michał wieczną poprzysiągł nienawiść, a jeźli myśl ta w owem gronie jeszcze w czyn niedojrzała, powodem tego był spór o formę, w jakiej ta wielka myśl światu objawić się miała.
Wszakże z rozchmurzonem już obliczem wyszedł pan Michał na ulicę, uśmiechnął się twarzą i okiem do przechodzących, tu i owdzie nawet rękę podał, a podaną uścisnął, a gdy z ust mas nieprzeliczonych zasłyszał chorał najdroższej swej myśli, tak mu się rozszerzyło serce jego szlachetne, że nietylko w niem pomieścił wszystkie masy miejskie, ale nawet jeszcze i na kogoś więcej próżne miejsce zostało.
Owoż przechodząc Halickiem, ujrzał na rogu Kulczyckiego jakiegoś brodacza, którego postawa budziła w nim dalekie przypomnienie. Broda jego kędzierzawa rozrosła się wprawdzie w trzy potężne konary, wąsy skręciły się w potrójne pierścienie, jak wąż-grzechotnik, gdy się na łup rzucić zamierza, a włosy jego rozwiały się w powietrzu, jak strzępki chmury gradowej, wichrami w sztuki podartej. Wzrok jego błyszczał jak błysk zapalonych podsepek, poprzedzający strzał broni ognistej.
Pan Michał stanął jak wryty, nie wiedząc, czyli stoi przed złym czy dobrym demonem swojego żywota. Wiedział tylko, że jakaś siła przykuwała go do tej postaci, a gdy się bliżej przypatrzył, poznał brodacza, który go ongi kreował naczelnikiem trzech obwodów. Jak wtedy widział tego brodacza przy wywróconym wozie nad rowem, tak teraz zdawało mu się, że ta postać demoniczna stoi na gruzach wywróconego, dawnego porządku, z tryumfem w oku, z twarzą dziwnie wykrzywioną.
— Znamy się panie — przemówił nieśmiało pan Michał, niemogąc tej postaci mimochodem pominąć.
Brodacz spojrzał z swojej wysokości na małą figurę pana Michała, a pomyśliwszy nieco, serdecznie rękę mu uścisnął.
— Obywatelu — zawołał po chwili — wiem że cierpiałeś. Przez cierpienia i klęski atoli prowadzi Bóg ludzi, i narody do zbawienia. Nasze dzisiaj jest skutkiem naszego niefortunnego wczoraj, a serce wielkie przebacza, gdy się rozraduje.
— Gwoli jakiejś myśli odbywa się właściwie ten ruch — zapytał się pan Michał swego demona — ja jeszcze jasno nie widzę.
— Idea przewodnicząca dzisiejszym ruchom jest zbratanie się wszystkich narodów, a takiej to olbrzymiej, opiekuńczej potędze oddamy nasze najdroższe nadzieje. Wszystkie razem narody stanowić będą jeden wielki trybunał, w obec którego milczeć muszą najwyższe sądy państw pojedyńczych. Wyrok takiego trybunału będzie święty, bo potężny, a wszyscy muszą przed nim uklęknąć.
— A sądzisz bracie — zapytał się pan Michał — że ten trybunał wyda dla nas wyrok korzystny? czy będzie sprawiedliwy?
— Sprawiedliwy jak sam Bóg — odrzekł brodacz — vox populorum, vox dei.
Panu Michałowi pociemniało przed oczami, bo masy niezliczonych narodów, różnych wyznań i języków, stanęły przed nim zastępem nieprzejrzanym. Słyszał głos jakiegoś wyroku, który mile o serce uderzał, jak głos pieśni tryumfalnej. Na stopniach takiego wszechwładnego trybunału widział on złożone skargi i prośby narodów, a szlachetni i potężni sędziowie uśmiechali się łaskawie do żalących się i płaczących. I wymierzono każdemu sprawiedliwość, na jaką sobie zasłużył, i uczyniono zadość wszelkiemu szlachetnemu żądaniu. Jakkolwiek myśl ta wielce wydała mu się podobną do myśli niedawnej, dzisiaj tak odraźnej, widział atoli między nią a dzisiejszą ten postęp i tę różnicę, że miasto mas ludu, występywały masy narodów, przez co obraz niezrównanie zolbrzymiał. Takiej to wszechwładnej kurateli narodów powierzył pan Michał najdroższe serca swego uczucie, i był pewny, że je z lichwą odzyska.
— Należy się atoli tej idei zbratania narodów godnym okazać — ozwał się brodacz, widząc wzrastający zapał pana Michała.
— Jakże tego dostąpimy? spiesznie zapytał tenże.
— Bratając się między sobą w narodzie.
— Wszakże już się bratamy.
— Musimy usamowolnić lud.
Myśl bolesna przebiegła przez serce pana Michała, bo mu przypomniała jego ranę. Odsłoniona atoli z takim urokiem idea zbratania narodów, i nadzieja nieochybnych ztąd korzyści, większą była od bólu tej rany — a pan Michał, zagrzany do tego przykładem możniejszych, z szczerem i chętnem sercem podpisał adres o usamowolnienie włościan, czyniąc dla tak olbrzymiej myśli ofiarę z swego przekonania i majątku.
I zdawało się panu Michałowi, że rozsiewając olbrzymią myśl, pobratanie w jeden wielki trybunał wszystkich narodów ziemi, sieje ziarnem niezawodnem, a on tymczasem rzucał garścią piasku, i niewiedział wcale że z piaskiem tym rzucił ziarnko złota, ową zgubioną iskrę zgasłego meteoru...
Były to czasy królestwa jednodniówek na ziemi. Masy zazwyczaj są jednodniówkami, a na swojem czele nie lubią ludzi dalszego wzroku. To też pod wpływem mas zużywają się wielkie, żelazne charaktery, i w jednym dniu kończą swój żywot publiczny, stając się przeto faktycznie jednodniówkami. Przy takim efemeryzmie możeż się ustać jakaś myśl wielka, która czasu potrzebuje, aby rzucona w rolą, zeszła, urosła, zakwitła i owoc wydała? Nie były to zaiste fortunne czasy dla myśli pana Michała!
Ale pan Michał był jednodniówką, a więc podlegał tym samym wpływom, które inspirowały masy, i temi samemi, co one, chodził drogami. Apostołując słowem i czynem równość społeczeńską, chciał tą myślą przyjść do zbratania narodów, których trybunałowi miał swoje życzenia przedłożyć. Rzuciwszy więc taką myśl na tło wszelkich swoich usiłowań, podzielał i przebywał z masami wszelkie inspiracye, a często nawet szedł im przodem. Każdej postanowionej uroczystości pożyczał poważnej swojej postaci, ubranej w strój starodawny, widziano go w gronie każdej deputacyi, każde stronnictwo miało w nim wybornego pośrednika a pan Michał poczuł się znowu w dumie wielkiego człowieka, który wyższy nad wszelkie koterye, nosił w swej głowie ostateczną całego ruchu ideę i jej wynikłości już naprzód organizował. A szczerze pracował około tak wielkiego dzieła, pracował wskutek nowej swojej wiary i świętego przekonania.
Nie małe atoli czekało go rozczarowanie.
Nad Sekwaną wzburzyły się masy i zapragnęły wielkich czynów. Zapał ich uśmierzył mówca dowodząc, że dla geograficznej i moralnej równowagi potrzeba szczęścia narodów i nieszczęścia, potrzeba wolności i niewoli, potrzeb a wielkiej, wolnej Francyi, i potężnej, samowładczej Rossyi. Przyklasnęły masy ulubionemu swemu poecie, i rozeszły się, podziwiając jego rozum i fantazyą. Na takie samolubstwo westchnął pan Michał.
Myśl równości społeczeńskiej nie lepszy wydała owoc. Jednego poranku, gdy się pan Michał obudził, ujrzał przed łóżkiem służącego w nader butnej postawie. Zapytany o powód takiej zmiany, odrzekł, że na posiedzeniu wczorajszem zgromadzenia sług, uchwalono jednogłośnie między sługą a panem jak najobszerniejsze równouprawnienie. Westchnął drugi raz pan Michał, a jeden złoty liść jego marzeń szczerniał i opadł jak szych jednodniowy.
I za kilka dni przybyli do niego jego urzędnicy prywatni, i donieśli mu o swoim wniosku zbawiennym, aby się z nimi, jak Bóg przykazał, swoją ziemią podzielił, i własnością ich udarował. Zatrwożył się Junosza na widok tej hydry społeczeńskiej i zamyślił się głęboko.
Wolnomyślni posłowie parlamentu frankfurtskiego uchwalić raczyli wcielenie Poznańskiego w granice swego państwa, ze względu zaokrąglenia, strategii i ekonomiki narodowej. Uronił pan Michał kilka łez, bo zdawało mu się, że mu palce od prawej ręki odcięto.
Tymczasem co raz więcej mąciły się wyobrażenia, myśli dalekiej przyszłości domagały się doraźnego zrzeczywiszczenia i znalazły swoich inspirowanych apostołów. To też tworząc w przyszłości, poczęto ignorowań rzeczywistość, a nawet wtedy, gdy już na niej utknięto. Jedno z pism lwowskich zaprzeczyło w swoim programie nazwy państw rzeczywiście istniejących, dzieląc kartę Europy na szczepy i rasy.
Na horyzont poczęły się wysuwać chmury piorunne.
I uderzył grom.
Znękany, rozczarowany, w olbrzymiej swojej myśli zawiedziony, opuszczał pan Michał stolicę Lwa, gdy na podrzeźnienie „zbratania się narodów“ usłyszał za sobą śpiew wyszydzający imię jego narodu — śpiew znanej mu dobrze mowy, mowy ludu współplemiennego.
Zatkał uszy na to bluźnierstwo i pomyślał sobie:
— Wszystko straciłem, com najdroższego w duszy wykarmił. Narody zamiast dłoni braterskiej wyciągły rękę zaborczą, albo się zasnuły jak jedwabnik w kłębek egoizmu swego. Pójdę w zacisze, otoczę się rodziną i dla niej żyć, pracować będę.
Ale i tu czekało pana Michała wielkie rozczarowanie.
Z zasady jednodniowego żywota nie miał pan Michał zasobów gospodarstwa. Rąk do pracy zabrakło, a nie było czem ich nająć. Udał się do wdzięcznego serca byłych swoich poddanych pan Michał, ale miasto wdzięczności doznał wzgardy, pogróżek i najokropniejszej obojętności.
Nawet za pieniądz niechciano pracować, a jasne żytko ginęło na polu. Gromady powynajdywały sobie do jego własności różnorakie pretensye i wydały mu procesa.
Musiał się pieniaczyć pan Michał, podczas gdy gospodarstwo jego upadało. A wraz z gospodarstwem upadał urok jego niedawno przebytej inspiracyi, i zostawiał po sobie jakiś smak cierpki i nieznośny. Powoli zamieniała się myśl jego pieszczona na wstrętną truciznę, którą wskroś przesiąkał umysł jego. I znowu złorzeczył w duchu zaślepieniu swemu, dziwił się że mógł takie głupstwa wyprawiać, a najbardziej gniewało go darowanie pańszczyzny, przez co i ludu sobie nie ujął, i siebie zrujnował.
Z ostatnią atoli skargą nie odzywał się jeszcze publicznie, bo się wstydził opinii. Słysząc jednak tu i owdzie śmiało występujące krzyki że szewcy i krawcy pańszczyznę darowali a szlachta za to pokutuje — zapomniawszy, że to sam z szczerem uczynił sercem, począł pan Michał powoli temu zdaniu wtórować, później sam krzyczyć, a nakoniec nawet innych do tego zdania nawracać.
Znowu poczęła się dawna rehabilitacya w sercu i w głowie pana Michała, najpierwej, że przez jednodniowy swój wzrok w nadziejach się pomylił, powtóre, że ofiara jego szlachetna w jednym dniu pożądanego nie odniosła skutku. Nawet wtedy jeszcze żałował tej ofiary, gdy po wyklarowaniu się stosunków ujrzał, że na niej nic nie stracił, i gdy już po pieniężne wynagrodzenie rękę wyciągnął.
I jak wielkim pierwej był pan Michał w poczuciu swoich myśli olbrzymich, jak śmiały był w przypuszczeniach i konjunkturach możliwych, tak małym ujrzał się teraz w zwierciedle nowego rozsądku, który zupełnie inaczej dzisiaj te rzeczy widział.
Panu Michałowi zdawało się, że przeżył sen gorączkowy, i że z ciężkiej choroby do zdrowia powrócił. Śmiał się ze swoich chorowitych widzeń, wstydził się przetężonych swych nadziei, a skoro jeszcze do tego wszelkie w swym czasie najrozsądniejsze obliczenia go zawiodły, zwątpił o sobie, o swoich zdolnościach, o swem sercu, któremu najwięcej miał do wyrzucenia, a tem samem i o jedynej życia swego myśli, dla której był zawsze wylany.
Gdyby go był w takim stanie widział stary ksiądz pleban, rzekłby do niego:
Dulcissime! Wieleś dotąd myślał, czuł i cierpiał, ale w tem wszystkiem nie ująłeś prawdy i błądziłeś. Dzieje twoje są to ułamki pięknej, bohaterskiej powieści, ale nie wysnuły się one z potrzeby organicznej żyjącego ciała. Poczęte i utworzone po za historyą, podobne są do małych dzieci, zaglądających przez okna do komnaty, w której odbywają się rzeczy poważne. Widać w twarzy tych dzieci-sierot szlachetny zapał, serce wzniosłe, widać gotowość do ofiar najdroższych, a nawet najwyższą człowieka cnotę, zaparcie się egoizmu — ale brak wzroku najbliższej przyszłości, nie zezwoli im nigdy zasiąść wewnątrz tej poważnej świątyni. Przepełnione serce twoje, pragnienie i tęsknota wyrabiały w twej fantazyi najdziwaczniejsze wyobrażenia, a złożywszy je raz w system, brałeś takowy za miarę rzeczywistości. Piękne i szlachetne były twoje myśli, siejąc atoli, pragnąłeś natychmiast czystego plonu, nie pomny ile chwastu pierwej wyplenić, ilekroć tę pracę powtórzyć potrzeba!... Myślałeś, że narody w swojem zbrataniu, będą szlachetne i wspaniałomyślne, a niewiedziałeś, że narody w zbiorowych swych reprezentacyach największymi są samolubami!... Szlachetność, wspaniałomyslność i poświęcenie się jest tylko udziałem jednostek! Jak każde pasmo z pojedyńczych składa się nici, tak każda wyższa myśl składa się z pojedynczych czynników. Jeżeli myśli całkowicie posiąść nie możesz, nie gardź najdrobniejszą jej cząstką, i najsubtelniejszym jej czynnikiem. Nie urywaj tych nici słabych, które się z przeciętego pasma wystrzępiły, ale chwytaj je z wolna, pojedyńczo, i wplataj uczciwie w posuwającą się tkaninę. Zamiast patrzeć tam, zkąd słońce wschodzi, lub gdzie ono zachodzi, zwróć twoje oczy na szczupłą przestrzeń w koło siebie, i pracuj na niej póty, póki ci sił i życia wystarczy. A bądź pewny owocu, bo to co wyrośnie, nie będzie wiotką trzciną ani badylem rośliny bagnistej, ale będzie drzewem, które pod niebo swoje konary rozeprze, a liczne ptastwo przemieszkiwać będzie pod bujnem liściem jego. Mówię ci to w przededniu nowych konstelacyj, i nowych pokus, do których rwać się będzie twoje serce szlachetne. Zbawienia nie wyczekuj ani od wschodu ani od zachodu, ale własną pracą i na własnym zagonie dobijaj się mety. Taka uczciwa praca czyni pojedyńczych ludzi i narody, wielkimi! Mówisz, mój synu, że niewdzięczny ludnie wart był łaski, która nań spłynęła, i że nie widzisz owocu tej łaski! Dulcissime, a przecież w całej garści piasku, którym niedawno zamiast ziarna hojnie rzucałeś, było to jedyne ziarnko złote, i toż jedyny tylko niegdyś plon przyniesie. Wszystko reszta było chwastem! Wszak od pół wieku przeszło zrywał się naród do tej wielkiej myśli, a gdyby głos Zamojskiego nie był stał się głosem wołającym na puszczy, nie mielibyśmy dzisiaj tych brzydkich kart historyi naszej, które wiecznie o samolubstwo i nierozsądny upor oskarżać będą. Owocu wszakże nie żądaj zaraz po tak późnej siejbie. Zakwitnie on ci w swoim czasie, ale ciebie już wtedy nie będzie. Twój potomek jednak nie wiedząc o twych uczuciach z dumą wspomni o tobie, któryś to ziarno rzucił, a może i pomnik zapragnie ci postawić... wtedy pamiętaj, aby ci sumienie nie zaprzeczyło tej zasługi, jeźli szczerość twoja i tam cię nie opuści!...
Takby to do pana Michała przemawiał ksiądz pleban. Ale staruszek ten już nie żył.
Umarł, usłyszawszy śpiew legionów, przedrzeźniony mową ludu jednoplemiennego...

Koniec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.
  1. Historyczne.
  2. Liczny musiał być ród jednodniówek za czasów Kazimierza Junoszy, jeźli zebrany pode Lwowem obóz, przeszło sto tysięcy szabel wynoszący, przeważnie z podobnych efemerydów się składał. Zastęp ten bowiem opozycyi straszliwej, zagrażający wywróceniem tronu i porządku społeczeńskiego, «rozpędził — mówi Lelewel wicher i deszcz ulewny, a panowie, sługi i szlachta, co żyło, uciekało do miasta...» W kilka dni potem «wracali żałością przyjęci, że dobrego króla zmartwili, że sami nic nie wskórali, i bardzo się tego wstudzili; bo tumult ten nazwano na śmiech wojną kokoszą!» (Dzieje Polski Joachima Lelewela str, 116.)
  3. W nocy z 13. na 14. października, porwani zostali posłowie sejmu i w głąb Rossyi wywiezieni! Kajetan Sołtyk, biskup krak. Józef Załuski biskup kijowski, Wacław Rzewuski, hetman polny koronny i syn jego Seweryn, starosta doliński. Książę Repnin wydał potem deklaracyą: „że wielki poseł imperatorowej chciał tym czynem okazać, jak daleko rozciąga się jego pełnomocnictwo.“
  4. Pieśń konfederatów barskich, śpiewana na nutę: „Kto się w opiekę“.
  5. Dohms Denkwürdigkeiten tom IV. str. 78, (pisma Fryderyka Wielkiego).
  6. Roku 1792 uchwalił sejm tak zwaną konstytucyę 3 maja, wypracowaną na podstawie myśli i zasad z projektowanych ustaw cywilnych Zamojskiego. Wszakże to już było za późno.