<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmondo De Amicis
Tytuł Marokko
Wydawca Filip Sulimierski
Data wyd. 1881
Druk Redakcya Wędrowca
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Marocco
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Fez.

I pół mili nie ujechaliśmy jeszcze, a już jesteśmy okrążeni przez tłum arabów i maurów, śpieszących na nasze spotkanie z Fezu i z wiosek pobliskich, częścią pieszo, częścią konno na osiołkach i mułach, po dwu na jednym wierzchowcu, jak starożytni Numidyjczykowie: a tak ciekawych oglądać nas zbliska, iż żołniérze eskorty zmuszeni są usuwać ich z drogi kolbami swych strzelb. Ponieważ wjechaliśmy na nizinę, marokańska stolica, któréj mury uwieńczone blankami widzieliśmy z obozu, na czas pewien niknie nam z oczu. Potém, odrazu, ukazuje się znowu, i przed jéj murami spostrzegamy tłum olbrzymi, czerwony i biały, wyglądający zdaleka jak tysiące róż i lilij, które wiatr kołysze. Raz jeszcze znikło miasto, a kiedy nareszcie ukazało się powtórnie, znajdowaliśmy się od niego bardzo niedaleko. Pomiędzy jego murami a orszakiem poselskim był lud, wojsko, dwór; taki przepych, taki blask, taka świetność, iż jak wówczas na widok tego dziwnego obrazu opuściłem cugle, tak dzisiaj, gdy chcę o nim pisać, pióro wypada mi z ręki.
Hufiec oficerów na koniach pędzi na nasze spotkanie, pozdrawia nas, rozdziela się na dwie części i przyłącza się do eskorty.
Wślad za nimi zbliża się ku nam duży orszak jeźdźców we wspaniałych strojach, na prześlicznych koniach; na czele ich jedzie maur wysoki, barczysty, w czerwonym kaftanie i białym zawoju. To wielki marszałek dworu Hadżi Mohamed-Ben-Aissa z dostojnikami dworu, który w imieniu sułtana pozdrawia posła i przyłącza się do eskorty.
Posuwamy się naprzód śród dwu szeregów piechoty, która z trudnością tłum wstrzymuje. Cóż to za żołnieérze! Starcy, ludzie w sile wieku, chłopcy piętnasto, dwunasto i dziewięcioletni, ubrani w szkarłat, z obnażonemi nogami, w żółtych pantoflach, ustawieni, bez względu na wzrost, w jeden szereg z dowódzcami na przedzie. Prezentują nam, każdy na swój sposób, strzelby zardzewiałe z powykrzywianymi bagnetami. Ten nogę naprzód wysunął, ten inny nogi rozstawił széroko, tamten brodę spuścił na piersi, ów głowę przechylił na ramię. Niektórzy naciągnęli sobie na głową swoje kurtki czerwone aby się zasłonić od słońca. Co kilka kroków spostrzegamy bęben, trąbę, pięć lub sześć chorągwi jednych obok drugich, czerwonych, zielonych, pomarańczowych. trzymanych w taki sposób, w jaki trzymają się zwykle krzyże podczas procesyi. Nie widzimy żadnych podziałów na szwadrony lub na jakieś oddziały. Są tu murzyni, mulaci, ludzie biali, twarze nieokreślonéj barwy; mężczyźni olbrzymiego wzrostu obok dzieci, które z trudnością mogą strzelbę utrzymać; starcy z długiemi siwemi brodami, przygarbieni, opierający się łokciami na tych, którzy stoją obok; jakieś dzikie postacie, które w tém umundurowaniu sprawiają wrażenie małp, pokazywanych w budach jarmarcznych kuglarzy; wszyscy patrzą na nas wzrokiem zdziwionym, z otwartemi ustami, i ciągną się przed nami w dwu niezmierzonych szeregach.
Drugi oddział konnych zbliża się ku nam. To stary gubernator Gilali Ben-Amu, za którym podąża ośmnasta wicegubernatorów i cały kwiat arystokracji Fezu. Wszyscy od stóp do głowy są biało ubrani jakby tłum kapłanów: twarze surowe, brody czarne, haiki jedwabne, rzędy na koniach złociste. Pozdrawiają nas i okrążywszy oddział poselski dokoła przyłączają się do eskorty i do dworu.
Jedziemy naprzód, ciągle śród dwu szeregów żołniérzy, po za którymi faluje tłum biały, zakapturzony. pożerający na wzrokiem. Żołniérze zawsze ciż sami, zawsze równie dużo pośród nich dzieci w fezach, w kurtkach czerwonych, z obnażonemi nogami. Niektórzy mają spodnie niebieskie, inni białe, inni zielone; bardzo wielu nie ma wcale kurtek ani kaftanów; jeden strzelbę oparł na ziemi, drugi trzyma ją na ramieniu, trzeci wysunął się naprzód, czwarty daleko w tył się cofnął. W ubraniu oficerów wielka rozmaitość panuje; widzimy na nich stroje żuawów, turkosów, spahów, greków, albańczyków, turków, suto naszywane galonami, haftowane złotem i srebrem; szable, miecze, buławy, zakrzywione puginały, olbrzymie pistolety, wysokie buty żółte trzewiki bez obcasów; jedni od stóp do głowy całkiem są zieloni, inni biali, jeszcze inni czerwoni, tak, iż wyglądają jakgdyby się za szatanów przebrali. Od czasu do czasu pośród nich dostrzegamy jakąś twarz europejską, która pogląda na nas wyrazem smutku i rozrzewnienia. Nieraz, w jednym széregu, stoi do dziesięciu chorągwi. Po drodze na nasze powitanie odzywają się trąby. Tu i owdzie jakieś ramię kobiéce wyciąga się ku nam z pomiędzy głów żołnierzy i grozi nam zaciśniętą pięścią. W miarę tego jak posuwamy się naprzód, mury miasta zdają się od nas oddalać a dwa szeregi piechoty wydłużają się coraz bardziéj, jakby dwa nieskończone żywopłoty z czerwonych różyczek.
Inny tłum jeźdźców, świetniejszy od poprzednich, dąży na nasze spotkanie. To stary minister wojny Sid-Abd-Allah ben-Hamed, murzyn, na białym koniu, w niebieskim rzędzie, z wojennymi gubernatorami prowincyi, z dowódzcą załogi Fezu, z orszakiem generałów głównego sztabu, w białych jak śnieg zawojach, w kaftanach barw niezliczonych. Po zwykłem powitaniu jedziemy daléj.
Przeszło od pół godziny posuwamy się naprzód pośród żołniérzy, a jeden z nas naliczył już ich do czterech tysięcy. Teraz, z prawjé strony stoi konnica, z lewéj jakaś zbieranina ludzi, któréj trudno dać nazwę: mężczyźni dorośli i dzieci w najrozmaitszych mundurach, a raczéj w jakichś łachmanach, które kiedyś były mundurami, jedni z bronią, inni bez broni, płaszczach i bez płaszczów, z głowami obwiązanemi brudną szmatą lub całkiem bez przykrycia, w kurtkach lub tylko w koszuli i spodniach; jakieś postacie z pustyni, znad wybrzeży Oceanu, z gór Atlasu, z Rifu. z prowincyi Sis, głowy golone i głowy ozdobione długimi warkoczami, olbrzymy i karły, pyski zwierzęce i oblicza zmarłych wyciągniętych z grobu, mary, upiory, lalki, ludzie pościągani Bóg wie skąd, po to jedynie aby liczbę wojska powiększyć, aby strach wzbudzać. A z tyłu za nimi, na dwu wielkich podniesieniach gruntu, znajdujących się po obu stronach drogi, dwa niezliczone tłumy zakwefionych kobiet, które, trzymając dzieci wysoko ponad głowami, krzykiem i wyrazistymi ruchami objawiają zdziwienie, gniéw i radość.
Zbliżamy się do murów, ku wielkiej bramie uwieńczonéj blankami. Rozległy się dźwięki jakiéjś orkiestry, a na to hasło odzywają się razem wszystkie trąby i bębny całego wojska i wszczyna się wrzawa piekielna. Wówczas przerywają się szeregi żołniérzy, wszystko się plącze, miesza, wszyscy cisną się do nas: wysocy urzędnicy, generałowie, dworzanie, ministrowie, oficerowie, niewolnicy; nasza eskorta w nieładzie, nasza służba rozproszona, a my sami oddzieleni jedni od drugich. Jestto potok zawojów i koni, który nas otacza i porywa i ciągnie z nieprzepartą siłą, zamęt barw, snucie się dziwnych twarzy, wrzenie bitwy, obraz wspaniały i dziki, który w zachwyt wprawia i odurza.


Przejeżdżamy przez wielką bramę, poglądamy do koła w nadziei zobaczenia domów miasta, i widzimy natomiast, iż nas jeszcze otaczają mury i wieże z blankami; na lewo znajduje się kuba z zieloną kopułą, ocieniona dwu palmami; przed kubą, przy murach, na murach, na wieżach, wszędzie pełno ludzi. Przejeżdżamy pod inną bramą i jesteśmy nareszcie na ulicy opasanej domami. Bardzo niejasne zostało wspomnienie z tego, com Widział przejżdżając przez miasto; tak bowiem byłem odurzony całém owém niezwykłém powitaniem naszego poselstwa przed murami, iż ciągle musiałem miéć uwagę zwróconą na siebie i na mego wiérzchowca, który co chwila potykał się na okropnym bruku, pełnym dołów i olbrzymich kamieni; a dobrze wiedziałem, iż w tym tłumie koni i ludzi, gdybym spadł z siodła, byłoby już po mnie. Pamiętam to tylko, że przejeżdżaliśmy przez kilka ulic ciasnych, brudnych, opasanych bardzo wysokiemi domami, to jadąc pod górę, to spuszczając się nadół, duszeni kurzawą i ogłuszani stukiem kopyt końskich; i że po półgodzinnéj jeździe, przebywszy cały labirynt zaułków tak wąskich, iż w nich tylko jeden za drugim mogliśmy się posuwać, zatrzymaliśmy się przed niewielką bramą, śród dwu szeregów żołniérzy czerwonych, którzy nam broń prezentowali, i weszliśmy do przeznaczonego dla nas mieszkania.


O, jakże miłego doznałem wrażenia! Był to dom książęcy w czysto maurytańskim stylu, z małym ogródkiem pełnym cieniu i chłodu, w którym szeregami, w prawidłowych odstępach, rosły cytrynowe i pomarańczowe drzewa. Z ogrodu nizkie drzwiczki i kurytarz tak wąski, iż dwoje ludzi nie mogło w nim iść obok siebie, wiodły na mały wewnętrzny dziedziniec. Do koła dziedzińca wznosiło się dwanaście białych słupów, połączonych z sobą dwunastu łukami w kształcie podkowy, na których, na wysokości piérwszego piętra, spoczywał krużganek okrążający dziedziniec, również cały w luki, zaopatrzony w drewnianą kratkę. Posadzka na dziedzińcu, na krużganku i w pokojach była cała z przepysznéj mozaiki, układanéj z malutkich emaliowanych czworoboków barw niezmiernie żywych; luki malowane i w arabeski; kratka na krużganku misternie przezroczyście rznięta: cały gmach pełen takiéj harmonii stylu i takiego wdzięku, jak gdyby go wznosili budowniczy Alhambry. W środku dziedzińca znajdowała się fontanna; inna fontanna wyrzucająca wodę trzema otworami była w zagłębieniu w murze, które pokrywała mozaika, w róże i gwiazdy. W każdym łuku wisiała wielka maurytańska lampa. Jedno skrzydło budynku ciągnęło się wzdłuż jednego z boków ogrodu i miało prześliczną fasadę z trzech luków, również malowanych i pokrytych arabeskami, przed którą, szemrała trzecia fontanna. Były tam inne jeszcze małe dziedzińce i kurytarze i pokoiki i te wszystkie niezliczone zakątki, które miéć musi każdy dom wschodni. Kilka łóżek żelaznych bez pościeli, parę wiszących zegarów, zwierciadło na dziedzińcu, dwa krzesła i stolik dla posła, z jakie pół tuzina dzbanków i misek: oto cały sprzęt pałacu tego. W głównych pokojach były kobierce haftowane złotem, zawieszone na ścianach, i białe materace rozesłane na posadzce. Ani jednego krzesła, ani jednego stołu, ani jednéj komody. Musieliśmy posłać po meble do obozu. Ale za to wszędzie miły chłodek, wszędzie szmer wody, cień, zapach kwiatów, coś miękkiego, coś rozkosznego w lekkich liniach budowy, w barwach, w świetle, w powietrzu, jakiś spokój, który błogi uśmiech sprowadzał na usta i usposabiał do marzeń. Cały gmach był otoczony murem wysokim, a do koła muru rozciągał się labirynt cichych, pustych uliczek.


Zaledwieśmy się znaleźli na dziedzińcu, rozpoczęły się odwiedziny ministrów i innych dostojnych mężów, z których każdy, siedząc i macając sobie nogi, rozmawiał przez kwadrans z naszym posłem. Minister skarbu najsilniéj z nich wszystkich wraził mi się w pamięć. Byłto maur lat około pięciudziesięciu, o surowym wyrazie twarzy, bez zarostu, cały biało ubrany, w wielkim zawoju. Im dłużéj patrzyłem na niego tém trudniéj mi było pogodzić się z tą myślą, iż człowiek ten może miéć coś wspólnego z naszym Sellą lub Minghettim. Jeden z tłumaczy powiedział mi, że pan minister jest bardzo rozumny, i na dowód tego przytoczył, iż pewnego dnia, gdy mu pokazano jedne z tych maszynek, które robią arytmetyczne zadania, on sam wykonał i bez jéj pomocy éeż same zadania równie dobrze i równie prędko. A trzeba było widziéć z jakim to wyrazem uszanowania i uwielbienia Selam, Ali, Civo i cała nasza służba arabska, patrzyli na tych ludzi, którzy po sułtanie byli w ich oczach uosobieniem najwyższéj mądrości, władzy i chwały, jaką tylko można osiągnąć na ziemi!


Gdy się odwiédziny skończyły, zaczęliśmy się rozglądać w pałacu i rozlokowywać w nim jak na czas dłuższy. Dwaj malarze, lekarz i ja, zajęliśmy pokoje wychodzące na ogród; inni te, które były od dziedzińca. Tłumacze, kucharze, dwaj majtkowie, służba, żołniérze, wszyscy sobie kątek wygodny znaleźli. W kilka godzin wewnętrzny wygląd pałacu zmienił się do niepoznania.


Po należytém rozlokowaniu się w nowéj siedzibie zaczęto wybierać się na miasto. Najprzód wyszli Biseo i Ussi, potém komendant i kapitan; co do mnie, postanowiłem dnia tego w domu pozostać, odkładając do następnego poranku, kiedy będę miał świéży, wypoczęty umysł, zwiédzenie stolicy szeryfów. Moi towarzysze wychodzili po dwoje, otoczeni, jak złoczyńcy, oddziałem pieszych żołniérzy, uzbrojonych wstrzelmy i kije. Bawili na mieście godzinę, która mi się wiecznością wydała, i wrócili nareszcie, okryci kurzem i potem kroplistym, jakby z jakiéjś bitwy, wyrażając z wielkim ożywieniem, najprzód za pomocą ruchów a następnie głosem, ogromne zdziwienie. Piérwsze ich słowa były: wielkie miasto, wielki tłum, meczety olbrzymie; święci całkiem nadzy, przekleństwa, kije, rzeczy niesłychane. Ale najmilszą ze wszystkich wiadomości była ta, któréj udzielił nam Ussi. Na jednéj z najbardziéj ludnych ulic, pomimo czujności żołniérzy, jakaś piętnastoletnia dziewczynka potrafiła rzucić się na naszego malarza z tyłu i poczęstowawszy go silnie w kark pięścią zawołała: Przeklęci chrześcianie! Niema już ani jednego zakątka w całém Marokko do któregoby się nie wcisnęli!“
Takie było piérwsze powitanie sztuki włoskiéj w murach Fezu!


Późno w nocy umyśliłem przejść się po pałacu. Przede drzwiami pokojów, na schodach, w ogrodzie, spali żołniérze, skuleni, owinięci w swe płaszcze. Przed nizkiemi drzwiczkami, wiodącymi z dziedzińca na ogród, chrapał poczciwy generał Hamed Ben Kasen. leżąc na prostéj macie, z szablą przy boku. W przyćmionym świetle lamp iskrzyły się mozaiki posadzek i murów, które wyglądały jakby wysadzane perłami, i cały gmach przybrał pozór zaczarowanego, bajecznego pałacu. Noc była jasna, niebo usiane gwiazdami; lekki wietrzyk poruszał listki drzew pomarańczowych. Śród ciszy nocnéj słychać było wyraźnie szum potoku Pereł, szmer fontann, jednostajne tik-tak zegarów i, od czasu do czasu, przeraźliwe głosy żołniérzy pełniących straż do koła pałacu, którzy, aby nie zasnąć, śpiewali na przemiany jakieś modlitwy. Rozkoszną godzinę spędziłem téj nocy, stając przy zakratowaném oknie, na które padał promień księżyca, myśląc o wielkim, nieznanym grodzie, który mnie otaczał, o przyjaciołach dalekich, o moim cichym domku, o pięknościach zamkniętych w haremie sułtana, o gwiazdach, o niebie, o tém co z nami będzie po śmierci, o tysiącu drogich i fantastycznych rzeczy.
Następnego poranku wyszliśmy na miasto w pięciu razem, z niezbędnym tłumaczem, pod strażą dziesięciu żołniérzy piechoty, z których jeden miał jeszcze przy mundurze guziki z wizerunkiem królowéj Wiktoryi, a to z powodu, iż po największéj części te czerwone mundury, już dobrze wynoszone, nabywa rząd w Gibraltarze od angielskiego wojska. Dwaj żołniérze stanęli przed nami, dwaj z tyłu, trzej po bokach z każdéj strony; piérwsi uzbrojeni byli w strzelby, reszta w kije i grube sznurki z węzłami. A twarze mieli takie, że dziś, gdy je sobie przypomnę, błogosławię losy, które mnie szczęśliwie z powrotem do Europy przywiodły.
Tłumacz zapytał nas cobyśmy chcieli oglądać.
— Cały Fez! — odpowiadamy zgodnie.
Najprzód skierowaliśmy się ku środkowi miasta.
Tu musiałbym zawołać z poetą: „I któż mi słowa i głosu udzieli? Jak wyrazić zdumienie, litość i smutek, które ogarnęły mnie na ten wspaniały lecz ponury widok? Piérwsze wrażenie, które sprawia Fez, jest wrażenie miasta zgrzybiałego, coraz bardziéj chylącego się do upadku. Domy niezmiernie wysokie, które wyglądają jakby domy stojące jedne na drugich i lada chwila mające się zwalić; tynk z nich obleciał, zarysowały się mury od wierzchu do dołu; brudne są, czarne, nie mają okien lecz w miejsce nich tu i owdzie jakiś otwór w kształcie strzelnicy lub krzyża. Ulice, na długich przestrzeniach z obu stron opasane wysokimi i nagimi murami, podobnymi do murów twierdzy, to w dół, to pod górę prowadzą, wijąc się w różnych kierunkach, pełne kamieni i gruzów. Od czasu do czasu długie przejście sklepione, ciemne jak kurytarz podziemny, w którém poomacku iść trzeba: zaułki zakończone ścianą, kryjówki, jaskinie, zakątki wilgotne i ciemne, w których pełno kości, padliny i przegniłéj słomy; wszystko to oblane jakiemś światłem niepewném, smutném, ponurém. Miejscami na ziemi tyle śmiecia, kurz tak duszący, smród tak okropny, iż zmuszeni jesteśmy nos sobie zatykać. W ciągu półgodziny zrobiliśmy tyle obrotów i kręgów, że z nich mógłby się utworzyć jeden z najbardziéj zawiłych arabesków Alhambry. Od czasu do czasu słyszymy stuk młyńskiego kola, szum wody, hałas sprawiany przez warsztat tkacki, jakąś piosnkę, którą śpiewa kilka głosów nosowych, i która, jak nam tłumacz objaśnia, dochodzi nas ze szkółki dziecinnéj; ale oprócz murów nigdzie nic nie widzimy. Zbliżamy się do środka miasta; zaczynają ukazywać się ludzie; z każdą chwilą coraz ich więcéj; mężczyźni zatrzymują się, ustępując nam z drogi i patrząc na nas z wyrazem zdziwienia; kobiéty, spostrzegłszy nas, wracają nazad lub chowają się spiesznie; małe dzieci przelęknione uciekają z krzykiem, starsze mruczą cos pod nosem i zdaleka pokazują nam pięści, nie spuszczając z oka kijów żołniérzy. Widzimy fontanny ozdobione kosztowną mozaiką, drzwi pokryte arabeskami, miejscami dziedzińce z kolumnami i łukami, tu i owdzie jakieś resztki pięknéj arabskiéj architektury, poczerniałe od czasu. Co chwila, wskutek krytych przejść, znajdujemy się pociemku; potém błyśnie nam nieco światła; potém znowu ciemno do koła. Wchodzimy na jednę głównych ulic, szeroką na dwa metry, pełną ludzi. Wszyscy oglądają się na nas, wszyscy cisną się do nas. Żołniérze krzyczą, odpychają, nie szczędzą pogróżek; już nawet niejeden ciekawy oberwał kijem po grzbiecie; nic nie pomaga; nasi dzielni obrońcy zmuszeni są, pobrawszy się za ręce, osłaniać nas przed tłumem własnemi piersiami. Tysiące oczu na nas zawisły, tchu nam zaczyna brakować, pot kroplisty występuje na czoła, posuwamy się naprzód niezmiernie powoli, zatrzymując się co parę kroków i ustępując z drogi to przed maurem jadącym na koniu, to przed osiołkiem obładowanym baraniemi głowami, z których jeszcze krew ścieka, to przed wielbłądem, na którego grzbiecie siedzi zakwefiona kobiéta. Na prawo i na lewo znajdują się pełne ludzi bazary, dziedzińce zajazdów zawalone towarami, bramy meczetów, za któremi ukazują się długie szeregi białych łuków i lud kornie pochylony ku ziemi. Na całéj ulicy, jak okiem sięgnąć, widać same kaptury; wszystko jest białe, i zdawaćby się mogło, że wszyscy chodzą na palcach. Powietrze przepełnione ostrą wonią aloesu, aromatycznych korzeni, kadzideł, kifu; zdawałoby się, że jesteśmy w jakiéjś olbrzymiéj aptece. Przechodzą gromadki dzieci których głowy pokrywają parchy i blizny; stare baby okropne, całkiem łyse, z obnażoną piersią, którą torują sobie drogę za pomocą pięści i łokci, które mijając nas nie szczędzą złorzeczeń; obłąkani niemal zupełnie nadzy, uwieńczeni piórami i kwieciem, z gałązką zieloną w ręku, którzy śmiéją się, śpiewają i powtarzają ciągle jeden i ten sam wyraz, kręcąc się i podskakując przed żołniérzami, którzy zmuszeni są odpychać ich w sposób nie arcygrzeczny. Skręcając na inną ulicę spotykamy świętego, starca niezmiernie otyłego, nagiego od stóp do głowy, który wlecze się z trudnością, trzymając jedne rękę w taki sam sposób, w jaki ją trzyma Wenus Medycejska, drugą zaś opierając się na pałce okręconéj suknem czerwoném. Mijając nas, pogląda na nas z ukosa i mruczy cóś pod nosem. Nieco daléj widzimy cztérech żołniérzy, którzy wloką jakiegoś biedaka obdartego, zbitego, zakrwawionego» złodzieja pojmanego na gorącym uczynku, a za nimi cały tłum uliczników krzyczących: Rękę! rękę! rękę mu uciąć! Na innéj ulicy spotykamy dwu ludzi, niosących tragi, na których leży trup, wyschły jak mumia, w jakimś worku z białego płótna, zawiązanym do koła jego szyi, w pasie i na kolanach. Pytam siebie gdzie jestem; czy mi się śni czy téż to wszystko widzę na jawie; czy takie dwa miasta jak Fez i Paryż mogę istniéć na jednéj planecie? Wchodzimy do bazarów. Wszędzie tłum wielki. Sklepy, podobnie jak w Tangierze, są to nisze w murze. Wekslarze siedzą na ziemi, mając przed sobą kupkę czarnych pieniędzy. Zwiedzamy, popychani przez tłum, bazar tkanin, bazar pantofli, bazar naczyń glinianych, bazar wyrobów z kruszcu; bazary te wszystkie razem tworzą labirynt uliczek, przykrytych starym, dziurawym dachem z gałęzi, trzciny i trawy. Przechodzimy przez targi jarzyn i owoców, przepełnione kobiétami, które w górę podnoszą ręce, aby nas przeklinać, i wychodzimy ze środkowéj części miasta. I znowu idziemy to w dół, to pod górę, po krętych cuchnących ulicach, przez ciemne kryte przejścia: od czasu do czasu widzimy meczety, fontanny, bramy w kształcie łuków; dolatuje do nas stuk kół młyńskich, śpiew jednostajny, nosowy; kobiéty pierzchają za naszém zbliżeniem się, śmiecie i brudy wszelkiego rodzaju zarażają powietrze, kurzawa nas dusi. Wreszcie, przez jednę z bram wychodzimy za mury i wzdłuż nich obchodzimy miasto. Miasto ciągnie ię w kształcie olbrzymiéj ósemki, pomiędzy dwu wzgórzami, na których szczycie stérczą zwaliska dwu starych twierdz. Za owemi wzgórzami roztacza się wieniec gór. Potok Pereł dzieli miasto na dwie części; Fez nowy jest na jego lewym brzegu, Fez stary na prawym; stare mury z blankami, w kilku miejscach silnie uszkodzone a nawet przerwane, oraz grube, niekształtne wieże ciemnéj wapiennéj barwy, opasuję do koła zarówno stare jako też i nowe dzielnice. Z pagórków jedném spojrzeniem ogarnia się całe miasto: tysiące białych domów z tarasami, z pomiędzy których wznoszą się piękne minarety pokryte mozaiką, palmy olbrzymie, pęki zieleni, wieżyczki z blankami, kopułki zielone. Patrząc tak z góry na miasto, widać od razu jak wielkiém musiał być ów Fez starożytny, z którego tylko szkielet dziś został. W pobliżu bram i na wyżynach na znacznéj przestrzeni rozsiane są pomniki i zwaliska, kuby, domki świętych, zauie, łuki wodociągów, grobowce, jakieś gruzy olbrzymie, ślady budowli, które zdają się być resztkami miasta, zniszczonego przez pożar i działa wojsk nieprzyjacielskich. Pomiędzy miastem a jednym z dwu pagórków, który jest wyższy, ciągnie się wielki ogród, czy téż gaj poplątany, gęsty, z drzew morwowych, oliwnych, palmowych, owocowych i z olbrzymich topoli, przybranych w bluszcze i winną latorośl, w którym szemrzą strumyki i wodotryski, krzyżują się kanały, szczebiocą ptaszki śród wysokich szpalerów z zieleni i kwiecia. Wzgórze przeciwległe wieńczą tysiące aloesów, dwa razy tak wysokich jak człowiek. Wzdłuż murów są głębokie rozpadliny i rowy przepełnione bujną roślinnością, stosy gruzów z wieżyc i baszt, które oddawna runęły, jakaś wspaniała, poważna, że tak powiem, mieszanina zwalisk i zieleni, która przypomina najbardziéj malownicze miejsca murów Konstantynopola. Mijamy bramę Ghiza, bramę Żelazną, bramę Ojca Skór, bramę Nową, bramę Spaloną, bramę Lwa, bramę Sidi Busida. bramę Ojca Pożytku i przez bramę Niszy masła wchodzimy napowrót do miasta, do nowego Fezu. Tu widzimy wielkie ogrody, duże niezabudowane przestrzenie, obszerne place, które opasują mury z blankami, po za którymi ukazują się inne place i inne mury i bramy w łuki, wieże i mosty, a w oddali pagórki i góry. Bramy i drzwi niektórych domów są bardzo wysokie; mają podwoje obite żelazem i usiane olbrzymiemi ćwiekami. Zbliżając się do potoku Pereł spostrzegamy zdechłego gnijącego konia, który leży w środku ulicy. Wzdłuż muru, na brzegu rzeki do stu arabów pierze bieliznę, wygniatając ją nogami, kręcąc się na niéj i podskakując zabawnie. Spotykamy patrole żołniérzy, osoby należące do dwora na koniach, małe karawany wielbłądów, gromadki wieśniaczek z dziećmi zawieszonemi w płachtach na plecach, które, mijając nas, zakrywają sobie twarze starannie. I nareszcie spostrzegamy twarze, które uśmiéchają się do nas. Wchodzimy do Mella, żydowskiéj dzielnicy. Nasze przejście przez nią możnaby śmiało nazwać tryumfalnym pochodem. Żydzi ukazują się naprzód na tarasach i we drzwiach, potém wybiegają na ulicę, wołając jedni na drugich, ze wszystkich stron ku nam śpieszą. Mężczyźni z gęstym, dużym zarostem, owinięci w swą długą odzież, z głowa przykrytą chustką zawiązaną pod brodą, kłaniają się nam z ceremonialnym uśmiéchem. Kobiéty, bialutkie, okrągłe, ubrane w suknie czerwone i zielone, naszywane galonami i haftowane złotem, życzą nam buenos dias i mówią tysiące miłych rzeczy swemi czarnemi, błyszczącemi oczami. Dzieci całują nas po rękach. Aby uwolnić się od tych owacyj i od brudów straszliwych, którymi usłana jest ziemia, skręcamy w poprzeczną ulicę i wychodzimy na wielkie pole, całe pokryte dużymi, białymi jak mléko murowanymi grobowcami w kształcie równoległościanów: to cmentarz żydowski. Zabawiwszy na nim chwilkę, wracamy do miasta, i przeszedłszy jeszcze sporą milę po krętych, cuchnących uliczkach, paleni słońcem, przeszywani tysiącem spojrzeń, przeklinani przez tysiące ust, zmęczeni straszliwie, z jakimś zamętem w głowie, wracamy nareszcie do pałacu Posła.


— O Fez! — mówi pewien dziejopis arabski, Wszystkie piękności ziemi są w tobie zebrane. Ten sam dziejopis dodaje, iż Fez był zawsze stolicą mądrości, nauki, pokoju i wiary, matką i królową wszystkich miast Magrebu; że jego mieszkańcy obdarzeni są większym i głębszym rozumem niż reszta mieszkańców Marokko; że na wszystkiém co się w tym grodzie i do koła niego znajduje, spoczywa błogosławieństwo Boże; że Potok Pereł na dnie swym ukrywa drogie kamienie nieoszacowanéj wartości i że woda jego leczy od kamienia, miękczy skórę, miłą woń nadaje wypranemu w niéj ubraniu, niszczy owady i (jeżeli wypitą jest naczczo) czyni bardziéj słodkiemi roskosze zmysłowe. Niemniéj poetycznie opowiadają pisarze arabscy dzieje założenia Fezu. Miało się to stać w następujący sposób. Kiedy Abassydzi, przy końcu ósmego stulecia, podzielili się na dwa stronnictwa, jeden z książąt stronnictw a zwyciężonego Edris ebn-Abd-Allah, skrył się do Magrebu, niedaleko od miejsca, gdzie następnie miasto Fez stanęło, i tam pędził żywot samotny, modląc się i rozmyślając aż do chwili w któréj, dzięki swemu znakomitemu pochodzeniu i swemu świętobliwemu życiu, zdobywszy wielką sławę śród okolicznych Berberów, został przez nich wybrany na wodza. Powoli, za pomocą oręża, tudzież wielkiéj mądrości i powagi, któréj używał jako potomek Alego i Fatymy, rozszerzył swe panowanie na znaczną część kraju, nawracając gwałtem do islamizmu bałwochwalców, żydów i chrześcian; i doszedł do tak wielkéj potęgi, iż Kalif wschodu Arun-al-Raszyd, zapaławszy doń zazdrością, kazał go otruć pewnemu człowiekowi, który lekarza udawał, aby wraz z nim zabić w początkach jego młode państwo. Lecz Berberowie, pogrzebawszy wspaniale Edrisa, obwołali swoim kalifem jego syna Edris-ebn-Edrisa, który przyszedł na świat już po śmierci ojca, i wstąpił na tron w wieku lat dwunastu. Ten drugi kalif wzmocnił i powiększył dzieło swego rodzica i śmiało rzec można, że on to stał się prawdziwym założycielem Marokańskiego państwa, w którem aż do końca dziesiątego stulecia ród jego panował. On również położył piérwszy kamień węgielny miasta Fez, trzeciego lutego 808 r; „na prawym brzegu Potoku pereł, w dolinie położonéj pomiędzy dwu wielkiemi górami, które pokrywały gaje wspaniałe, które zraszały tysiące strumyków.“ Różne podania na różne sposoby objaśniają pochodzenie nazwy tego miasta. Podług jednego, przy zakładaniu fundamentów nowéj stolicy miano wykopać wielki topór (który po arabsku nazywa się fez), ważący siedmdziesiąt funtów, i że od owego topora miasto nazwę swą wzięło. Podług drugiego sam Edris, który miał pracować przy zakładaniu fundamentów śród swych robotników i któremu oni w dowód czci i wdzięczności ofiarowali topór ze srebra i złota, chcąc pamięć tego daru uwiecznić imię jego nadał swemu miastu. Podług trzeciego, Edris, na zapytanie swego sekretarza jakie imię ma otrzymać miasto, miał odpowiedziéć: Imię piérwszego człowieka, którego spotkamy. Po chwili przechodził tamtędy jakiś człowiek, spytali go o imię, odrzekł, iż nazywa się Fares, lecz że był zająkliwy, więc Fares wymówił jak Fez, i kalif tak miasto swe nazwał. Wreszcie inne jeszcze podanie mówi, iż był wielki gród, zwany Zef nad potokiem Pereł, który istniał lat tysiąc ośmset i został zburzony przedtém jeszcze nim islamizm zajaśniał na ziemi; nazwę tego grodu wspak obróconą miał Edris nadać stolicy. Tak czy inaczéj, miasto nowe szybko wzrastać zaczęło i już na początku dziesiątego stulecia w świetności współzawodniczyło z Bagdadem, i zwano je Mekką Zachodu, gdyż w jego murach były, istniejące po dziś dzień, owe dwa meczety El-Karuin i Edrisa, piérwszy największy, drugi najbardziéj czczony ze wszystkich meczetów Afryki. Około połowy jedenastego stulecia Grzegorz IX ustanowi! w niém biskupią dyecezyą. Pod dynastyą Almoadych Fez miał trzydzieści przedmieść, ośmset meczetów, dziewięćdziesiąt tysięcy domów, dziesięć tysięcy sklepów, ośmdziesiąt sześć bram, obszerne szpitale, wspaniałe łaźnie, wielki księgozbiór, posiadający mnóstwo greckich i łacińskich rękopisów nieoszacowanéj wartości, szkoły filozofii, fizyki, astronomii, języków, do których śpieszyli uczeni z całéj Europy i z Lewantu; zwano je Atenami Afryki; w niém cały rok bez przerwy odbywał się wielki jarmark, na który słano towary i prodakta trzech części świata: handel europejski miał w niém swoje bazary i swoje gospody: a ludność jego składająca się z maurów, arabów, berberów, żydów, murzynów, turków, chrześcian i renegatów dochodziła do pięciuset tysięcy. A dziś jakże wielka w niém zmiana! Znikły wszystkie niemal ogrody, meczety po największéj części rozsypały się w gruzy, z wielkiego księgozbioru zaledwie parę zbutwiałych tomów zostało, gmachy się walą, szkół ani śladu, handel w opłakanym stanie a ludność nie wynosi i piątéj części ludności dawniejszéj. Fez jest już tylko jakimś olbrzymim szkieletem stolicy na niezmierzonym cmentarzu marokańskiego państwa.
Po owéj pierwszéj przechadzce po mieście największą ciekawość budziły w nas dwa słynne meczety El-Karuin i Mulej-Edris; ale ponieważ chrześcianom nie wolno progu ich przestąpić, musieliśmy więc zadowolić się tém, cośmy dostrzegali z ulicy: bramy ozdobione mozaiką, dziedzińce w łuki, nizkie, niezmiernie długie nawy, przedzielone lasem kolumn i zalane jakiémś tajemniczém światłem. Dziś jednak te meczety nie są tém, czém były za czasów największéj swéj świetności, a już w wieku piętnastym słynny dziejopis Abd-er-Raman-ebn-Kaldun, opisując meczet El-Karuin (który, jak powiada, oby Bóg uszlachetniał coraz bardziéj,) czyni wzmiankę o kilku ozdobach téj świątyni, nieistniejących już za jego czasów. Piérwsze fundamenta olbrzymiego meczetu założone zostały w pierwszą subotę Ramadanu roku 859 po narodzeniu Chrystusa, kosztem pewnéj świątobliwéj niewiasty z Kairuan. Był to z początku mały meczecik o czterech nawach; lecz stopniowo powiększali go i ozdabiali gubernatorowie, emirowie i sułtani. Na szczycie minaretu wzniesionego przez imama Ahmeda ben-Abi-Bekera; błyszczała złota kula, wysadzana perłami i drogiemi kamieniami, w którą był zatknięty miecz Edris-ebn-Edrisa, założyciela Fezu. Na ścianach wewnętrznych wisiały talizmany, które zabezpieczały meczet od gniazd szczurów, od niedźwiadków i wężów. Mirab, nisza zwrócona w stronę Mekki, była tak wspaniałą, iż imami zmuszeni wreszcie zostali pobielić ją, aby nie odciągała uwagi wiernych od modlitwy. Była tam kazalnica hebanowa, ozdobiona klejnotami i kością słoniową, Było dwieście siedmdziesiąt kolumn, które tworzyły szesnaście naw, z których każda miała dwadzieścia jeden łuków piętnaście wielkich drzwi wchodowych dla mężczyzn i dwoje drzwi małych dla kobiét, oraz tysiąc sześćset lamp, w których w dwudziestéj siódméj nocy Ramadanu wypalało się trzy i pół centnarów oleju. Wszystko to są szczegóły, które dziejopis Kaldun podaje z wielkiemi wykrzyknikami zdumienia i radości, mówiąc nadto, iż w tych nawach na dziedzińcu, na krużgankach, w przedsionku i na progach drzwi, wypełniwszy całą tę przestrzeń piędź po piędzi, meczet mógł pomieścić w sobie dwadzieścia dwa tysiące sześćset osób i, że na wybrukowanie jednego tylko dziedzińca użyto pięćdziesiąt dwa tysiące cegieł. Chwała Allahowi, dodaje, Panu świata, nieskończenie miłosiernemu, królowi dnia ostatecznego sądu!


Oczekując aż sułtan raczy naznaczyć dzień dla uroczystego przyjęcia poselstwa, robiliśmy różne wycieczki na miasto i w okolicę, w jednéj z których doznałem „wrażenia“ wcale dla mnie nowego. Zbliżaliśmy się właśnie do bramy spalonéj. Beb-el-Marok, aby powrócić do miasta, gdy naraz wice-konsulowi wyrwał się okrzyk, który zatrząsł mną całym. Dwie głowy? zawołał. Podniosłem oczy na mury, spostrzegłem dwa długie pasemka krwi skrzepłéj i, zabrakło mi odwagi wyżéj sięgnąć wzrokiem. Były to, jak mi powiedziano, dwie głowy maurów zawieszone za włosy nad bramą; jedna mogła należéć do piętnastoletniego chłopca, druga do człowieka lat około trzydziestu. Dowiedzieliśmy się następnie, iż zawieszono je w nocy, i że miały to być głowy dwu powstańców z ziemi graniczących z Algierem, przywiezione dnia zeszłego do Fezu. Lecz owa krew skrzepła na murze naprowadzała na domysł, iż głowy te w samém mieście ścięte zostały, a kto wie nawet, czy nie przed tą bramą. Tak czy inaczéj, dość, że przy téj sposobności opowiedziano nam, iż głowy powstańców z ziem zbuntowanych wiozą najprzód do stolicy i przedstawiają sułtanowi: gdy je sułtan obejrzy, żołnierze jego straży przybocznéj łapią za kark pierwszego żyda, który im się pod rękę nawinie, każą mu wyjąć mózg z owych głów i natomiast napełnić je kłakami i solą, a potém zawieszają je na jednéj z bram miasta. Kiedy tam przez dni kilka powiszą, goniec zabiera je do kosza i wiezie do Mekinez, gdzie powtórnie, na dni parę, zawieszają się na bramie; z Mekinez w ten sam sposób i w tym samym celu wiozą je do Rabatt; z Rabatt do innego jakiegoś miasta, i tak podróżują po marokańskiem państwie, aż dopóki całkowicie nie ulegną zgniliźnie. Zdaje mi się jednak, iż ten los nie spotkał owych dwu głów z Beb-el-Marok, bo kiedym dnia następnego, nie widząc ich nad bramą, zapytał jednego ze sług arabskich co się z niemi stało, odpowiedział mi z z wyrazistym ruchem: — Pogrzebione. — Ale dodał po chwili jakby na pociechę: tyle innych już w drodze!


Na dwa dni przed uroczystém przyjęciem u dworu zaprosił nas na śniadanie Sid-Mussa.
Sid Mussa nie ma tytułu ani wielkiego wezyra, ani ministra, ani sekretarza; nazywa się poprostu Sid-Mussa; urodził się niewolnikiem, jest i teraz niewolnikiem sułtana, który każdej chwili może wyzuć go z całego mienia, wtrącić do więzienia lub kazać głowę jego zawiesić na blankach Fezu, nie zdając z tego nikomu rachunku; lecz niemniéj jest on ministrem ministrów, duszą rządu, głową, która wszystko ogarnia i wszystkiém kieruje od Oceanu do Mului, i od morza Śródziemnego do pustyni, piérwszą osobą po sułtanie w całém Marokko. Łatwo zatem wystawić sobie, jak silnie podnieconą była nasza ciekawość owego poranku, gdy, otoczeni jak zwykle uzbrojonymi ludźmi, przeprowadzani przez cały tłum arabów, udaliśmy się do jego domu, który znajduje się w nowém mieście.
Powitani u drzwi przez wielką gromadę służby z murzynów i arabów złożonéj, weszliśmy do ogrodu opasanego wysokimi murami, w głębi którego, pod małym portykiem, oczekiwał na nas Sid Mussa, otoczony swymi urzędnikami. Wszyscy byli biało ubrani.
Ulubieniec sułtana szybkim ruchem wyciągnął obie ręce do Posła, uścisnął jego dłonie, ukłonił się nam z uśmiéchem i wprowadził nas do niewielkiéj sali na dole, w któréj usiedliśmy.
Cóż to za dziwna postać! Przez dobrą chwilę patrzyliśmy na niego z niemałém zdziwieniem. Jest to człowiek blizko sześćdziesięcioletni, mulat, prawie czarny, wzrostu średniego; ma głowę dużą i podłużną, dwoje oczu błyszczących o przenikliwém wejrzeniu, wielki nos orli, wielkie usta, dwa szeregi olbrzymich zębów, brodę wystający i niepomiernie długą, a obok tych cech zwierzęcych i dzikich miły uśmiéch, wyraz łagodny, głos przyjemny, układ ujmujący i pełen grzeczności. Lecz, jak powiadają ci, którzy dobrze już maurów poznali, niezmiernie łatwo omylić się można, gdy się ich sądzi z powierzchowności. O! cóżbym dał za to, aby zajrzéć nie do duszy tego człowieka, ale do jego głowy! Wielkiéj nauki hie znalazłbym w niéj pewno. Może kilka zaledwie stronnic koranu, kilka wyjątków z dziejów Marokko, kilka niezbyt dokładnych wiadomości geograficznych o piérwszorzędnych państwach Europy, jakieś niejasne wyobrażenie o astronomii, parę prawideł arytmetycznych, lecz za to, jakaż tam być musi głęboka znajomość serca ludzkiego, jaka bystra spostrzegawczość, jaka przebiegłość, jaka przenikliwość, jaka sieć zawikłana spraw najzupełniéj obcych naszym zwyczajom i pojęciom, ile ciekawych tajemnic dworu i haremu, jaki pomięszany tłum wspomnień o dziejach miłosnych, katuszach, i intrygach przeróżnych dziwnych i strasznych zdarzeniach! A kto wié, może pod tym białym zawojem, może w téj głowie istnieje pojęcie o cywilizacyi europejskiéj i o stanie Marokko, niezbyt różne od pojęć naszych w téj mierze; może, gdyby ów ulubieniec sułtana mógł wypowiadać swe myśli, toby zawołał: Ah! mili panowie, bardziéj jeszcze niż wy sam jestem o tém przeświadczony! lecz myśli téj uwięzionéj pod zawojem objawiać mi nie Wolno.
Pokój, w którym znajdowaliśmy się, jak na pokój maurytański był wspaniale przybrany, ponieważ w sobie mieścił małą sofkę, stolik, zwierciadło i kilka krzeseł. Ściany zdobiły zielone i czerwone kobierce, sufit był malowany, posadzka z mozaiki. Jednak, jak na dom tak bogatego ministra, było to bardzo skromnie i bardzo niewiele.
Po zamienieniu kilku zwykłych, niezbędnych komplimentów, poprowadzono nas do sali jadalnéj, która znajdowała się w innéj stronie ogrodu.
Sid-Mussa. zgodnie ze swym zwyczajem, nie poszedł z nami.
Sala jadalna, podobnie jak i ta inna, była przyozdobiona zielonemi i czerwonemi kobiercami. W jednym rogu stała szafa, na niéj dwa stare bukiety sztucznych kwiatów, przykryte szklanym kloszem; obok szafy wisiało jedno z tych małych zwierciadeł w ramkach pomalowanych w kwiaty, które u nas widzieć można w każdéj wiejskiéj gospodzie. Na stole, zasłanym przepysznym obrusem i zastawionym drogą porcelaną było do dwudziestu półmisków z jakiemiś białemi, wielkiemi cukierkami w kształcie gałek i strączków; wiele butelek z wodą; ani kropli wina. Usiedliśmy i zaraz się rozpoczęło śniadanie. Składało się ono z dwudziestu ośmiu potraw, nie licząc w to owych cukierków, które już znaleźliśmy na stole! z dwudziestu ośmiu półmisków tak olbrzymich, iż każdy z nich wystarczyłby do zaspokojenia głodu conajmniéj dwudziestu osób, z których każdy miał odmienny kształt, odmienny zapach; odmienny smak. Były tam ogromne sztuki mięsa baranie z różna, kury pokryte jakąś pomadą, zwierzyna przyprawiona niby z maścią woskową, ryby z kosmetykami, wątróbki ze stearyną, torty z łojem, leguminy w sosie z jełkiéj słoniny, jaja w cold-creamie, przeróżne sałaty utarte na miazgę; ciastka, których jeden kąsek przełknięty z pogodném obliczem wystarczyłby do zmazania śmiertelnego grzechu; a jako zaprawa do tych wszystkich łakoci wielkie szklanki ze świeżą wodą, do których wyciskaliśmy sok z cytryn przyniesionych z domu w kieszeniach, potém filiżanka herbaty, słodka jak ulepek; na zakończenie cały tłum sług, który wpadł do sali i oblał wodą różaną nas, stół i ściany. Takiem było śniadanie Sid-Mussa.
Kiedyśmy wstali od stołu, przyszedł jakiś urzędnik, aby oznajmić, że Sid-Mussa odmawia teraz swoje pacierze, lecz, że skoro tylko je skończy, niemałą przyjemność sprawi mu rozmowa z panem Posłem. Zaraz potém zjawił się starzec, zgrzybiały, drżący, prowadzony przez dwu manrów, który uchwycił obie ręce Posła, i, ściskając je gwałtownie, rzekł z pewném wzruszeniem: „Witaj nam, witaj. Pośle króla Italii! Witaj śród nas! Piękny to dzień dla nas!“ Był to wielki szeryf Bakali, jedna z najpiérwszych osobistości u dworu, jeden z najbogatszych obywateli w kraju; powiernik sułtana, właściciel ogromnego haremu; chory od lat dwu na dispepsyą (niestrawność). Ma on jakoby posiadać dar rozweselania sułtana dowcipnymi żarcikami i śmiesznemi postawami, ale co prawda zdolności tych trudno się dopatrzyć w jego twarzy pełnéj srogiego, przykrego wyrazu i w jego ruchach gwałtownych. W ślad za nim zjawili się dwaj synowie Sid-Mussa; jeden, którego twarzy nie pamiętano gdyż znikł zaraz po pierwszych powitaniach, drugi, prześliczny dwudziestopięcioletni młodzian, zaufany sekretarz sułtana, o twarzy kobiécéj, z dwojgiem wielkich ciemnych oczu nieopisanej słodyczy, wesoły, żywy a tak niespokojnego usposobienia, iż chwilki nie mógł ustać na miejscu i bezustannie obie ręce wycierał o poły swego pomarańczowego szerokiego kaftana.
Po wyjściu Posła z Bakalim, pozostaliśmy w sali jadalnéj z kilku urzędnikami, siedzącymi na podłodze, i z młodym sekretarzem sułtana, który, zapewne przez grzeczność dla nas, usiadł na krześle.
Sympatyczny młodzieniec, przy pomocy Mahomeda Dukalego, rozpoczął rozmowę.
Popatrzywszy przez chwilkę na Ussiego spytał półgłosem Dukalego, co to za jeden.
— To pan Ussi, odpowiedział zapytany, wielki mistrz w malarstwie.
— Czy za pomocą maszyny maluje? spytał młodzieniec.
Chciał zapewne powiedziéć: za po mocą maszyny fotograficznéj.
— Nie, panie; odrzekł tłumacz, maluje ręką.
Po twarzy sekretarza przemknął taki wyraz jakby sobie w duchu powiedział: wielka szkoda! i zamyślony milczał przez chwilę. Potém rzekł:
— Spytałem, bo to z maszyną malowanie idzie daleko prędzéj i lepiéj.
Komendant prosił Dukalego, aby się go zapytał, w którem miejscu Fezu znajduje się fontanna zwana Ghalu, od imienia pewnego złodzieja, którego Edris, założyciel miasta, kazał przybić do drzewa rosnącego w pobliżu. Młodego sekretarza zdziwiło to niepomału, że komendant zna ten szczegół z dziejów jego miasta i zapytał go w jaki sposób mógł się o tém dowiedziéć.
— Czytałem to w historyi Kalduna, odpowiedział komendant.
— W historyi Kalduna! zawołał młodzieniec. Więc pan czytał historyą Kalduna! Więc pan zna język arabski! I gdzieżeś pan znalazł tę historyą?
Komendant odpowiedział, iż historyą ta znajduje się w każdém naszém mieście, że jest to dzieło znane w całéj Europie, że przełożono je na język angielski, francuski i niemiecki.
— No, proszę! zawołał dobrodusznie młodzieniec. Więc panowie wszyscy czytaliście tę historyą! I wiécie wszystkie te rzeczy! Któżby się tego spodziewał!
Zdziwienie jego nie miało granic.
Powoli rozmowa znacznie się ożywiła; to ten, to ów z urzędników siedzących na ziemi zaczął wtrącać do niéj jakieś słówko i wkrótce dowiedzieliśmy się z niéj wielu rzeczy ciekawych. Dowiedzieliśmy się naprzykład. iż Poseł angielski darował sułtanowi dwie maszyny telegraficzne i wyuczył kilku dworzan sposobu obchodzenia się z niemi: maszyny te już były w użyciu, posługiwano się niemi nie publicznie, co prawda, gdyż w mieście, na widok tych tajemniczych drutów, wszczęłoby się wielkie zamieszanie!, lecz we wnętrzu, pałacu, a nie potrzebuję dodawać, iż wynalazek ten wszystkich w podziw wprawił. Podziw ten wszakże nie był tak wielki, jakby się nam zdawać mogło, a to z powodu, iż wszyscy, nie wyjmując sułtana, z tego co już uprzednio o owym wynalazku słyszeli, utworzyli sobie o nim pojęcie tak przesadzone, iż mu rzeczywista maszyna telegraficzna dorównać nie mogła. Zdawało im się bowiem, że przesyłanie myśli nie uskutecznia się przez przesyłanie zgłosek i wyrazów, lecz że się to robi w mgnieniu oka, że dość jednego dotknięcia, aby długą rozmowę w całości, odrazu, przesłać na kraj świata. Niemniéj przyznawali, iż maszyna była bardzo mądrym pomysłem i że mogła być nawet pożyteczna, zwłaszcza w naszych krajach, gdzie z powodu, iż jest wiele ludzi i wiele spraw handlowych, wszystko powinno załatwiać się śpiesznie. Zrozumieliśmy, iż to zdanie ostatnie zna czyło jednocześnie: cóżbyśmy mieli robić zwaszym telegrafem? I w cóżby się obróciła polityka naszego rządu, gdybyśmy na zapytania przedstawicieli państw europejskich musieli odpowiadać bezzwłocznie i w kilku wyrazach? gdybyśmy się mieli wyrzec takiéj nieocenionéj wymówki jak opóźnianie się i niedochodzenie listów? gdyby już nie było owych gońców, na których można całą winę złożyć? gdybyśmy załatwiali w ciągu dni kilku sprawy, które dziś wloką się przez całe miesiące? Oprócz tego dowiedzieliśmy się, że sułtan jest łagodnego usposobienia i szlachetnego serca człowiekiem, iż wiedzie żywot wstrzemięźliwy, iż kocha jednę tylko kobiétę, iż jada bez pomocy widelca, jak wszyscy jego poddani, siedząc na ziemi, ale z talerzy, które zastawiają przed nim na małym, złoconym stoliku na pół łokcia wysokim; że nim został sułtanem, brał udział w każdém lab-el barode, pomiędzy żołniérzami i odznaczał się w nieb odwagą i zręcznością; że kocha pracę i nieraz sam robi to, co powinnaby robić jego służba, bo zdarza się nawet, iż przed wyjazdem w jakąś podróż po kraju, własnoręcznie pakuje swe rzeczy; wreszcie, że lud go kocha, lecz i boi się razem, gdyż wie, iż w razie gdyby wybuchło wielkie powstanie, on piérwszy skoczyłby na koń i z mieczem w ręku rzuciłby się na zbuntowanych. A trzeba było widziéć, z jakim wdziękiem opowiadali o tém wszystkiém. Jaka prostota, jak piękne uśmiéchy, jakie ruchy wspaniałe towarzyszyły ich mowie. Cóż to za przykrość nie rozumiéć ich języka, tak pełnego barw i obrazów, i nie módz zajrzeć głębiéj do tych nieoświeconych, prostodusznych umysłów aby badać je i szperać w nich tak, jakbyśmy sobie życzyli!
Po dwu godzinach powrócił Poseł: towarzyszyli mu Sid-Mussa, wielki szeryf i wszyscy urzędnicy ministra ministrów. Rozpoczęła się nieskończenie długa wymiana uściśnień dłoni, uśmiéchów, ukłonów, przeróżnych ceremonij, patrząc na które mogłoby się zdawać, iż tu tańczą kadryla; nareszcie, przeszedłszy pośród dwu szeregów zdziwionéj służby, wyszliśmy z pałacu. Wychodząc spostrzegliśmy w zakratowaném oknie dolnego piętra do dziesięciu twarzy kobiécych czarnych, białych i spiżowych, które za naszém nadejściem znikły natychmiast z wielkim szelestem sprawionym przez pantofle i odzież rozwiewającą się w biegu.


Od piérwszego dnia podróży, sułtan Mulej-elf Hassen był, jak to sobie każdy łatwo wystawi, głównym przedmiotem naszéj ciekawości. Niemała więc radość ogarnęła wszystkich owego wieczoru, w którym Poseł oznajmił nam, iż nazajutrz z rana ma się odbyć uroczyste przyjęcie włoskiego poselstwa u dworu. Nigdym jeszcze nie wygładzał staranniéj zmarszczek na moim fraku i nie strzelał (darujcie mi ten wyraz, ale na razie żaden inny bardziéj odpowiedni do określenia téj czynności nie przychodzi mi na myśl) z mego klaku z tak wielką przyjemnością jak w owym dniu uroczystym.
Gorączkowa niecierpliwość oglądania sułtana pochodziła w znacznéj części z tego cośmy wiedzieli o jego rodzie, o tym strasznym rodzie Szeryfów Filelich, który, podług dziejopisarzy, fanatyzmem, dzikością i okrucieństwem prześcignął wszystkie inne rody, które panowały w Marokko. Na początku siedmnastego stulecia, kilku mieszkańców Tafiletu, marokańskiéj prowincyi, która graniczy z pustynią, i od której szeryfi tego rodu wzięli swą nazwę Filelich, wezwało z Mekki do swego kraju pewnego szeryfa, rodem z Jambo, imieniem Ali, który przez Hassena, drugiego syna Alego i Fatymy, był potomkiem Mahometa. Wkrótce po jego przybyciu klimat prowincyi Tafiletu, który od niejakiego czasu stał się był bardzo przykry i zmienny, wrócił do swéj dawnéj prawidłowości; daktylowych drzew mnóstwo wyrosło. Przypisano to Alemu; Ali został wybrany na króla pod imieniem Mulej-Szeryfa; potomkowie jego, wojując z sąsiadami, rozszerzyli znacznie państwo swego przodka; Marokko i Fez wpadło w ich ręce; wygnali dynastyą szeryfów Saadinich i panują do dziś dnia nad całym tym krajem, który się rozciąga pomiędzy Mulują, pustynią i morzem. Sidi-Mohamed, syn Mulej-Szeryfa, był królem szlachetnym i wielkim; lecz po nim tron Szeryfów krwią niewinnych się splamił. Rządy El-Reszyda są straszne: odbiera on katom ich ohydne rzemiosło, bo własnemi rękami szarpie piersi kobiét, aby je zmusić do wyjawienia, gdzie ich mężowie ukryli swe skarby. Mulej Ismael, ów książę lubieżny, kochanek ośmiu tysięcy kobiét, ojciec tysiąca dwóchset dzieci, założyciel słynnego korpusu murzyńskiéj straży, zalotny sułtan, który Ludwika XVI prosi o rękę córki hrabiny La Valliere, każę zawieszać na murach Marokko i Fezu dziesięć tysięcy głów ściętych. Mulej Ahmed el Dehebi, pijak i skąpiec, kradnie klejnoty żonom swego ojca, doprowadza siebie do idyotyzmu przez nadużycie wina, każę wyrywać zęby swoim kochankom i ścina głowę jednemu z niewolników za to, iż ten nieszczęśliwy nakładł mu za wiele tytoniu do fajki. Mulej Abd-Allah, pokonany przez Berberów, aby swą złość na kimś wywrzéć, każę wyrżnąć wszystkich mieszkańców miasta Mekinez, pomaga katu w traceniu oficerów swego dzielnego wojska i wynajduje straszliwą męczarnię, która polega na tém, iż do byka, z którego wyjęto wnętrzności zaszywają żywego człowieka, aby zgnił wraz ze zwierzęciem. Wyższym i lepszym nad ród swój jest Sidi-Mohamed, syn jego i następca, który otacza się chrześciańskimi renegatami, żyje w zgodzie z sąsiadami i zbliża Marokko do Europy. Po nim rozpoczyna się znowu okrutne, srogie, fanatyczne panowanie Mulej-Jezyda, człowieka gwałtownego, który z płacenim żołdu swoim żołniérzom tak sobie radzi, że ich wypuszcza, jak zgraję chartów, na rabowanie dzielnic żydowskich po wszystkich miastach państwa. Następcą jego jest Mulej Hesziam. który dni kilka zaledwie panuje i śmierć znajduje w murach świętego przybytku. Potém na tronie Szeryfów zasiada Mulej Soliman, który wytępia piratów i na pozór zachowuje przyjazne stosunki z Europą, ale nieznacznie, za pomocą pełnéj przebiegłości polityki, odsuwa Marokko od wszystkich państw cywilizowanych i każę złożyć u stóp swego tronu głowy tych żydów-renegatów, którym wyrwało się niebaczne słowo żalu za wiarą przodków, do wyrzeczenia się któréj gwałtem ich zmuszono. Po Muleju-Sulimanie panuje Abd-er-Rachman ów sułtan pobity pod Isly, który zamurowuje żywcem spiskowców w murach Fezu; nareszcie po Abd-er-Rachmanie obejmuje rządy pobity pod Tetuan Sidi-Mohamed, który aby wpoić w umysły poddanych uczucie poszanowania i strachu dla siebie, każę obnosić po duarach i miastach głowy swych nieprzyjaciół, zatknięte na bagnetach żołniérzy. Nie są to jedyne i największe klęski, które trapią Marokko pod panowaniem rodu Filelich: stokroć gorszeni były wojny z Hiszpanią, Portugalia, Holandyą, Anglią, Francyą i Turkami w Algierze; straszne powstania berberów, nieszczęśliwe wyprawy do Sudanu, bunty fanatycznych pokoleń i straży murzyńskiéj; prześladowania chrześcian; wojny zacięte o tron pomiędzy rodzonymi braćmi, ojcami i synami, stryjami i synowcami; państwo od czasu do czasu rozrywane na części i znowu pod jednym skupiające się rządem; sułtanowie po pięć razy zrzucani z tronu i po pięć razy go odzyskujący: zemsty okropne pomiędzy książętami jednéj rodziny, zazdrości kobiéce, zbrodnie ohydne, straszliwa nędza, szybki upadek wszelkiéj cywilizacyi i powrót do dawnego barbarzyństwa; a podczas całego tego czasu ta jedna zasada zawsze zwycięzka: ponieważ cywilizacja europejska może zakwitnąć tylko na gruzach całego politycznego i religijnego gmachu wzniesionego przez Proroka, za tém ciemnota jest najlepszą obroną państwa a barbarzyństwo niezbędnym warunkiem jego istnienia. Z taką to aureolą dziejową przedstawiał się naszéj wyobraźni młody sułtan, przed którym mieliśmy stanąć.
O ósméj rano Poseł, wice konsul, pan Morteo, komendant i kapitan w swych wspaniałych mundurach stali już na dziedzińcu, w tłumie żołniérzy ubranych w strój galowy, śród których był i kaid. Tylko my, to jest dwaj malarze, lekarz i ja, wszyscy czteréj we frakach, w cylindrach a raczéj klakach i w białych krawatach, nie mogliśmy się jakoś odważyć na wyjście z pokoju, a to z obawy by nasz dziwaczny ubiór, może nigdy dotychczas nie widziany w Fezie, nie wzbudził ubliżającéj nam wesołości śród jego mieszkańców. Niech pan idzie piérwszy, o nie, dziękuję, możeby pan wyszedł najprzód, nie, nie, to panom najwłaściwiéj dać przykład; ja wyjdę ostatni; taką rozmowę prowadziliśmy przez cały kwadrans, starając się wzajemnie jedni drugich najprzód wypchnąć za drzwi. Nareszcie, po mądréj uwadze lekarza, który rzekł: L’union fait la force, wyszliśmy wszyscy cztérej razem, wziąwszy się pod ręce, ze spuszczonemi głowami, z kapeluszem nasuniętym na oczy. Nasze pojawienie się na dziedzińcu wzbudziło niemały podziw śród żołniérzy, stróży i sług pałacowych, a kilku z nich, nie mogąc żadną miarą śmiéchu powstrzymać, schowało się za kolumny. Ale wszystko to było jeszcze niczém w porównaniu do tego wrażenia, jakie sprawiliśmy przejeżdżając przez miasto! Wszyscy wsiedliśmy na konie i skierowaliśmy się w stronę bramy Niszy masła, poprzedzani przez oddział piechoty w czerwonych mundurach, mając za sobą wszystkich żołniérzy poselstwa, a po bokach oficerów, tłumaczów, mistrzów ceremonii i jeźdźców z eskorty Ben Kasen-Buhaineja. Prześliczny widok sprawiał ten tłum cylindrów i białych zawojów, mundurów naszych dyplomatów i czerwonych kaftanów, szpadek galowych i wielkich zakrzywionych mieczów, rękawiczek słomkowej barwy i rąk ogorzałych, czarnych, spodni naszywanych galonami i obnażonych kolan; a każdy może sobie łatwo wystawić, jak ładnie musieliśmy wyglądać my cztérej, w naszych strojach balowych, konno na mułach, siedząc jakby na tronach na wysokich czerwonych siodłach, oblani potem i okryci kurzawą! Ulice były pełne ludu. Spostrzegając nas wszyscy zatrzymali się i usuwali się na stronę, tworząc dwa szeregi po bokach ulicy. Patrzyli na kapelusz ozdobiony pióropuszem naszego posła, na złote sznury kapitana, na medale i krzyże komendanta i nie okazywali najmniejszego zdziwienia. Ale kiedy spostrzegali nas czterech (a jechaliśmy z tyłu za innymi) najprzód szeroko otwierali oczy i usta, następnie zaś twarze ich przybierały wyraz takiéj wesołości, iż naprawdę gniewało nas to nie na żarty. Obok nas jechał Mohamed Dukali: prosiłem go, aby mi tłumaczył te uwagi, które do jego uszu dolecą. Jakiś maur stojący w tłumie, powiedział coś, na co otaczający go ludzie potwierdzająco kiwnęli głowami. Dukali zaśmiał się szczerze i objawił mi, iż ci poczciwcy wzięli nas za wykonawców sprawiedliwości. Niektórzy, może dla tego, że czarna barwa wstręt wzbudza w maurach, patrzyli na nas z wyrazem pogardy i oburzenia. Inni potrząsali głowami na znak politowania. Panowie, rzekł wówczas lekarz, jeżeli nie umiemy wzbudzić dla siebie uszanowania, nasza w tém wina; mamy broń, zróbmy z niéj użytek; ja piérwszy przykład daję. Z temi słowy zdjął z głowy swój klak, spłaszczył go i, przejeżdżając obok gromadki maurów, którzy uśmiéchali się pogardliwie, wyprostował go od razu a raczéj z niego wystrzelił. Trudno wystawić sobie jakiem było zdumienie i pomieszanie tych ludzi na widok wyprostowującego się z hałasem cylindra. Kilku z nich cofnęło się spiesznie i spojrzało na djabelski kapelusz wzrokiem pełnym obawy. Dwaj malarze i ja, zachęceni przykładem, zaczęliśmy naśladować lekarza i tak, dzięki naszym klakom, wzbudzając już postrach i uszanowanie, przejechaliśmy całą przestrzeń dzielącą nas od murów miasta.
Za bramą Niszy Masła, po obu stronach drogi; którą miało podążać poselstwo, stało w szeregach dwa tysiące żołniérzy piechoty, przeważnie bardzo młodych chłopców, niemal dzieci, z których każdy, w miarę tego jakeśmy go mijali, prezentował nam broń a następnie, zdjąwszy mundur, przykrywał sobie nim głowę, aby się zasłonić od słońca.
Przejechaliśmy po małym moście, przerzuconym przez Potok Pereł, i znaleźliśmy się na miejscu, w którém miało się odbyć uroczyste przyjęcie. Tu wszyscy pozsiadaliśmy z koni.
Był to wielki plac w kształcie czworokątu, z trzech stron otaczały go wysokie mary i wieże z blankami, z czwartéj przepływał potok Pereł. W rogu najdalszym od nas znajdowała się uliczka wązka, opasana również białymi murami, która wiodła z placu do ogrodów i pałacowych budynków sułtana, całkiem ukrytych poza basztami.
Plac, kiedyśmy nań przybyli, przedstawił śliczny widok.
W środku był tłum generałów, mistrzów ceremonii, urzędników, szlachty, oficerów, niewolników, arabów i murzynów, ubranych całkiem biało, podzielonych na dwa wielkie oddziały, stające naprzeciwko siebie w odległości trzydziestu kroków mniej więcéj.
Z tyłu za jednym z tych oddziałów, od strony rzeki, stały w długim szeregu wszystkie konie sułtana, duże, piękne, w aksamitnych czapkach haftowanych złotem; każdego znich trzymał za cugle uzbrojony masztalerz. Na końcu tego szeregu koni była mała kareta złocona, którą królowa Wiktorya ofiarowała sułtanowi; kareta ta wystawia się na pokaz we wszystkich uroczystych przyjęciach.
Za końmi i za drugim oddziałem osób należących do dworu, ciągnęły się dwa niezmiernie długie szeregi straży sułtana w białych mundurach. Cały plac do koła, wzdłuż murów i od strony potoku Pereł, opasywało trzy tysiące piechoty, wyglądającéj jak cztery pasemka ognisto-czerwonéj barwy. Niezliczony, biały tłum ludu stał na przeciwległym brzegu rzeki.
Na środku placu były ustawione skrzynie zawierające dary króla włoskiego, portret samego króla, zwierciadła, obrazy z mozaiki, świeczniki, fotele i krzesła.
Zajęliśmy miejsca w pobliżu dwu oddziałów dworzan w ten sposób, by wraz z nimi tworzyć czworobok otwarty z téj strony, z któréj miał sułtan nadjechać. Za nimi były skrzynie z darami, za skrzyniami wszyscy żołniérze poselstwa. Po jednéj stronie znajdował się Mahomed Dukali i dowódzca eskorty, po drugiéj Salomon Afialo i dwaj marynarze w mundurach.
Mistrz ceremonii o ponurem wejrzeniu, uzbrojony w wielki kij sękaty, ustawił nas w dwa szeregi; komendanta, kapitana i wice-konsula na przedzie, lekarza, malarzy i mnie z tyłu. Poseł stanął o sześć kroków przed nami z panem Morteo. który miał służyć za tłumacza.
Wkrótce ja i moi towarzysze, których mistrz ceremonii w dwa szeregi ustawił, sami tego nie spostrzegając, o parę kroków posunęliśmy się naprzód. Natychmiast ten sam mistrz ceremonii kazał nam cofnąć się nazad i na ziemi kijem nakreślił miejsce, na którém mieliśmy pozostać.
To wymaganie zdziwiło nas co prawda, tém bardziéj, iż po twarzy ponurego mistrza ceremonii przemknął jakiś ledwie dostrzegalny, lecz złośliwy uśmieszek. W téj saméj chwili doleciały do nas jakieś szepty zdające się z góry pochodzić. Podnieśliśmy oczy i w bastionach na pewnéj wysokości od ziemi, spostrzegliśmy pięć okien zasłoniętych firankami, za któremi poruszały się głowy. Były to głowy kobiéce; szepty pochodziły ztamtąd; w bastyonach, w tém miejscu, znajdował się rodzaj krużganku o pięciu oknach, połączonego długim kurytarzem z haremem sułtana; a mistrz ceremonii, zmuszając nas do pozostania na raz wskazaném miejscu, pełnił jedynie rozkaz sułtana, którego mieszkanki haremu prosiły o pozwolenie przyjrzenia się chrześcianom. Jakaż to szkoda, że nie mogliśmy słyszéć tego co mówiły o naszych czarnych cylindrach i o naszych frakach, których poły przypominają ogon jaskółczy!
Słońce dogrzéwało silnie, na rozległym placu pakowała głęboka cisza, oczy wszystkich w jednę stronę patrzyły. Sądzę, że w owéj chwili nie tylko mnie, lecz i moim towarzyszom serce biło mocniéj niż zwykle.
Czekaliśmy z jakie dziesięć minut.
Nagle po calem wojsku przeleciał jakiś szmer do szumu wiatru podobny, gdzieś zdaleka ozwała się muzyka: na to hasło zagrzmiały wszystkie trąby, generałowie i dostojnicy państwa nizko pochylili głowy, masztalerze, straż, żołniérze przyklękli na jedno kolano i, z ust całego tego tłumu wydobył się jeden przeciągły, potężny okrzyk: Niechaj Bóg strzeże naszego Pana!
Sułtan zbliżał się ku nam.
Jechał na koniu, na czele wielkiego orszaku dworzan podążających za nim piechotą, z których jeden trzymał nad jego głową olbrzymi parasol.
W odległości kilku kroków od Posła zatrzymał się; część jego orszaku zamknęła czworobok, reszta dworzan pozostała przy nim.
Ów ponury mistrz ceremonii z sękatym kijem zawołał głosem donośnym: Poseł Italii!
Nasz Poseł, z odkrytą głową, w towarzystwie tłumacza, zbliżył się do sułtana.
Mulej-el-Hassen rzeki doń najprzód po arabska: Witaj nam, witaj! a potém zapytał go, czy podróż była pomyślną, czy nie miał powodu uskarżać się na eskortę lub na przyjęcie gubernatorów.
Ale my, co prawda, nie słyszeliśmy tego wszystkiego. Byliśmy oczarowani, zachwyceni sułtanem. Ten sułtan, którego, przed jego poznaniem, wyobraźnia przedstawiała nam jako ponurego, dzikiego, okrutnego despotę, był natomiast najpiękniejszym, najbardziej sympatycznym młodzieńcem, o jakim może roić główka odaliski. Wysoki, kształtny, wysmukły, ma oczy wielkie, pełne słodyczy, piękny nos orli, twarz ciemną doskonałego owalu, brodę czarną, krótką, i wyraz szlachetny, pełny jakiéjś rzewnéj zadumy. Płaszcz śnieżny od głowy aż do stóp mu spływał; kaptur wysoki przykrywał zawój; na obnażonych nogach miał żółte pantofle; siedział na dużym koniu białym jak mléko, w zielonym rzędzie ze złotemi strzemionami. Cała ta białość, oraz ten płaszcz długi szeroki, czyniły go podobnym do kapłana, a jednocześnie nadawały mu jakiś wdzięk kobiécy, jakąś ujmującą, pełną prostoty, powagę, zgadzającą się wybornie z prześlicznym wyrazem jego twarzy. Parasol (godło władzy), który jeden z dworzan trzymał nad nim nieco pochyło, parasol wielki, okrągły, z wierzchu jedwabny amarantowy, ze spodu niebieski, haftowany złotem, z dużą gałką złoconą u góry, służył za tło dla jego postaci. Wdzięczna postawa, wzrok, w którym, oprócz zamyślenia, błyszczał uśmiéch wesoły, głos cichy, jednostajny niby szmer strumyka, cały układ, słowem cała jego postać miała w sobie coś szczerego, ujmującego i uroczystego zarazem, co wzbudzało jednocześnie sympatyą i głęboki szacunek. Wyglądał na lat trzydzieści lub trzydzieści trzy najwyżéj.
— Cieszy mię to nie pomału, rzekł, iż król Italii, przysłał swego Posła aby wzmocnić jeszcze bardziéj ową dawną przyjaźń, która nas łączy. Dom Sabaudzki nigdy nie toczył wojny z Marokko. Kocham dom Sabaudzki, i z radością, z uwielbieniem śledziłem za owymi wielkimi wypadkami, które spełniły się pod jego przewodnictwem w Italii. Za czasów starożytnych Rzymian, Italia była krajem najbardziéj potężnym na świńcie. Potém rozdzieliła się na siédm państw. Moi przodkowie byli przyjaciółmi wszystkich tych siédmiu państw, a ja teraz gdy owe siédem państw złączyły się w jedno, skupiłem w sobie dla tego jednego całą tę przyjaźń, którą moi przodkowie żywili dla każdego z nich zosobna.
Nasz Poseł, pomiędzy innemi rzeczami, powiedział, iż król włoski przysyła mu swój portret.
— Jestto dar drogi, rzekł, i każę go zawiesić w moim sypialnym pokują naprzeciwko pewnego zwierciadła, które jest piérwszym przedmiotem, na który wzrok mój pada gdy się budzę: a tak, co rano, skoro tylko oczy otworzę, będę w niém widział odbicie oblicza króla Italii i myśli moje zwrócę ku niemu.
Po chwili zaś dodał:
— Jestem bardzo zadowolony i życzyłbym sobie, abyście przez czas dłuższy zabawili w Fez, i mam nadzieję, że przechowacie o nim miłe wspomnienie po powrocie do waszéj pięknéj ojczyzny.
Podczas gdy mówił to wszystko, ciągle niemal miał oczy zwrócone na głowę swego konia. Chwilami zdawało się, iż chce się uśmiéchnąć; lecz wówczas czemprędzéj brwi ściągnął jakgdyby dla tego, aby przywołać na twarz swoją monarszą powagę. Nie ulega wątpliwości, iż miał wielką ochotę przyjrzéć się tym siedmiu dziwnym, czarnym figurom, które stały o dziesięć kroków od jego konia; ale nie chcąc dać tego poznać po sobie, nie patrzył na nas prosto, lecz najprzód powiódłszy wzrokiem do koła, potém, od razu, bystrém przelotném spojrzeniem ogarniał nas wszystkich na chwilę, i wtenczas w oczach jego błyszczał wyraz nieopisanéj, dziecinnéj jakiéjś wesołości, który tworzył zabawną sprzeczność z powagą całéj postaci. Wielki orszak dworzan, który stał za nim i po bokach, wyglądał jak skamieniały. Wszystkie oczy były zwrócone na niego, wszyscy ci ludzie zdający się oddech tamować, wyrażali na swych nieruchomych twarzach uwielbienie bez granic. Dwaj maurowie, drżącemi rękami, oganiali muchy z nóg jego; inny maur od czasu, do czasu zlekka ręką przeciągał po kraju jego płaszcza jakby dla oczyszczenia go od wpływu powietrza, z którem musiał się stykać; czwarty maur gładził grzbiet jego konia z tak głębokiém uszanowaniem, jak gdyby ów koń, którego się dotykał był jakąś świętością; ten, który trzymał parasol, stał, nieruchomy jak posąg, ze spuszczonemi oczami, zawstydzony, przestraszony niemal zaszczytnym obowiązkiem. który pełnił. Wszystko do koła sułtana wyraża jego olbrzymią potęgę, niezmierzoną odległość dzielącą go od reszty ludzi, posłuszeństwo bez granic, fanatyczne poświęcenie, i jakąś dziką, że tak powiem, pełną bojaźni miłość, która zdawała się prosić o to, aby krwią przelaną módz dowieść swéj siły. Był on czémś więcéj niż monarchą dla tych ludzi, był dla nich Bogiem.
Poseł podał mu swój list wierzytelny i przedstawił komendanta, kapitana i wice-konsula, którzy zbliżali się doń po kolei i stali przed nim przez chwilę z pochyloną głową.
Ordery komendanta wzbudziły w nim widocznie Pewną ciekawość, bo się im uważnie przyglądał.
— To, rzekł następnie Poseł, wskazując na nag czterech, jest lekarz, inni trzéj uczeni.
Oczy moje spotkały się z oczami sułtana, i wszystkie myśli, wszystkie te uwagi, z których zaczynałem już układać plan przyszłego opisu, na raz pomięszały mi się w głowie.
Sułtan zapytał ciekawie, który z nas jest lekarzem.
— Ten pan naprawo, powiedział tłumacz.
Popatrzył nań z uwagą.
Potém prawą ręką robiąc ruch pełen wdzięku rzekł: Niech pokój będzie z wami! Niech pokój będzie z wami! Niech pokój będzie z wami!
I konia zawrócił.
Muzyka ozwała się, zagrzmiały trąby, dworzanie pochylili głowy, straże, żołniérze, słudzy przyklękli na jedno kolano i po raz drugi ze wszystkich piersi wydobył się okrzyk wielki; Niechaj Bóg strzeże naszego Pana!
Kiedy oddalił się sułtan, dwa orszaki dostojników zmięszały się z sobą, a ku nam pośpieszyli: Sid-Mussa, jego dwaj synowie, jego urzędnicy, minister wojny, minister skarbu, wielki szeryf Bakali, wielki mistrz ceremonii, najpierwsze osobistości dworu, uśmiéchając się, mówiąc głośno, poruszając rękami na znak radości. Wkrótce Sid-Mussa zaprosił posła do jednego z ogrodów sułtana na wypoczynek; wszyscy wsiedliśmy na koń, przejechaliśmy przez plac, przez ową tajemniczą uliczkę, która była w jego głębi i znaleźliśmy się w obwodzie monarszéj dzielnicy. Uliczki otoczone wysokiemi murami, placyki, dziedzińce, jakieś opuszczone walące się domy, domy inne, które budować zaczęto, bramy w łuki, kurytarze, ogródki, małe meczety, słowem cały labirynt; a wszędzie mnóstwo pracujących robotników, sług, wart i od czasu do czasu w jakiemś zakratowanym okienku albo w drzwiach uchylonych twarz niewolnicy: oto wszystko cośmy po drodze widzieli. Ani jednego okazalszego gmachu; oprócz licznych straży, żadnéj nawet innéj skazówki, z której możnaby się było domyślée, iż tu zamieszkał monarcha. Przybyliśmy do obszernego, «upuszczonego ogrodu, w którym długie, cieniste aleje krzyżowały się pod prostym kątem w małych odstępach, który otaczał mur bardzo wysoki, jakby jakiś ogród klasztorny; ztamtąd po krótkim wypoczynku wróciliśmy do domu, szerząc po drodze (lekarz, ja i malarze) wesołość wywołaną naszymi frankami i postrach klakami.
Przez cały ów dzień nie mówiono o niczém, tylko o sułtanie. Oczarował nas wszystkich. Ussi ze sto razy co najmniéj próbował kreślić jego postać, lecz w ostatku, zrozpaczony, cisnął w kąt swój ołówek. Obwołaliśmy go zgodnie najpiękniejszym, najbardziéj ujmującym ze wszytkich mahometańskich monarchów; a pragnąc by to nasze obwołanie było prawdziwie narodowém. umyśliliśmy również wysłuchać w tej mierze zdania kucharza i majtków.
Kucharz, który dla tego wszystkiego na co dotychczas patrzył od Tangieru do Fez, miał wiecznie i zawsze niezmienny uśmiech litosnéj pogardy, okazał się bardzo wspaniałomyślny z sułtanem.
— Nie ma co mówić, rzekł, przystojny człowiek: ale warto byłoby, aby zwiedził trochę świata, aby pojechał tam, gdzie jest nauka.
Owém tam, był naturalnie Turyn. Luigi, chociaż neapolitańczyk, był jednak lakoniczniejszy od kucharza. Kiedy go zapytano jakie wrażenie sprawił na nim sułtan, namyślał się przez chwilę a następnie powiedział z uśmiéchem:
— Już to ja przeczuwałem, iż w tym kraju nawet i król nie nosi skarpetek!
Najbardziej śmiesznym był Ranni. No a ty co powiész o sułtanie? zapytał go komendant.
— A to powiem, odrzekł nie namyślając się długo i z największą powagą, iż nieborak wyglądał tak, jakby się bardzo przestraszył.
— On! zawołał komendant. I kogóż miałby się przestraszyć?
— A nas. Czyż pan komendant nie zauważył, jak zbladł i jak mówił po cichu? Myślałem iż mu tchu zabraknie.
— Ranni! ależ tyś oszalał! Zastanów się tylko: on śród tylu dworzan, śród tak licznego wojska miałby się nas obawiać?
— Tak mi się wydało, odrzekł Ranni ze zwykłym spokojem.
Komendant popatrzył nań przez chwilę wzrokiem, którego wyrazu nie potrafię opisać; - potém westchnął i głowę oparł na rękach jak człowiek trochę zmartwiony i mocno zniechęcony.
Tego samego wieczoru, weszło do pałacu dwu maurów prowadzonych przez Selama, którzy, nasłuchawszy się cudów o naszych klakach, chcieli je zobaczyć. Przyniosłem je i otworzyłem w ich oczach. Obaj, z wielką ciekawością zajrzeli do kapeluszy i okazali niemałe zdziwienie. Zdawało im się zapewne, że wewnątrz nich znajdą jakąś zawikłaną maszyneryą z kółek i sprężyn, a nie widząc tam nic zgoła, może się upewnili jeszcze bardziéj w tém mniemaniu, tak rozpowszechnioném śród maurów, iż w każdéj rzeczy należącéj do chrześcian jest cóś szatańskiego. Ależ tam nie niema, zawołali jednocześnie! Lecz właśnie na tém polega, odpowiedziałem im przez Selama, na tém polega cudowna własność tych nadzwyczajnych kapeluszy, iż to co robią, robią bez pomocy maszyny! Selam zaśmiał się, oni domyślili się żartu, a ja widząc to zacząłem wykładać im, o ile mogłem najjaśniéj, machineryą składanych kapeluszy. Wszakże zdaje mi się, iż niezbyt wiele z tego zrozumieli. Potém, wychodząc, spytali, czy chrześcianie kładą sobie te sprężyny na głowę dla zabawki. A ty, zapytałem Selama, cóż ty myślisz o tych kapeluszach? Myślę, odpowiedział, z miną arcy-pogardliwą, dotykając się końcem palca mego cylindra, że gdybym miał żyć lat sto w waszym kraju, być może, z czasem i jabym się ubierał tak, jak się tam ubierają; pogodziłbym się z butami, krawatami a nawet z tym krojem sukni i z temi brzydkiemi barwami, które podobają się panom; ale takiej ozdoby jak ta, téj szkaradnéj czarnéj rzeczy... ab! Bóg mi świadkiem, wołałbym raczéj umrzéć, niż w nią się ustroić!


W tém miejscu rozpoczyna się mój dziennik, który pisałem podczas naszego pobytu w Fez, począwszy od dnia uroczystego przedstawienia się poselstwa sułtanowi, aż do wyjazdu do Mekinez.
∗             ∗
20 maja.

....Dzisiaj, główny stróż pałacowy dał nam, niby ociągając się, niby potajemnie, klucz od tarasu, zalecając przy tém usilnie, abyśmy się zachowywali spokojnie i ostrożnie. Zdaje mi się, iż musiał odebrać rozkaz nie odmawiania nam wprawdzie tego klucza, lecz oddania go wówczas dopiéro gdy sami o niego prosić będziemy. Trzeba bowiem wiedziéć, iż w Fez (podobnie jak i we wszystkich innych marokańskich miastach) tarasy należą do kobiét i są uważane za część haremu. Weszliśmy więc na ów taras bardzo obszerny, otoczony zewsząd murem wyższym od zwyczajnego wzrostu człowieka, w którym było kilka okien w kształcie strzelnic. Ponieważ pałac sam przez się jest bardzo wysoki, a do tego stoi na wysokiem miejscu, z tarasu zatém roztaczał się widok rozległy na tysiące innych białych tarasów, na wzgórza poblizkie i na dalekie góry; w dole, u stóp naszych, znajdował się mały ogródek, w środku którego wznosiła się olbrzymia palma, półtora raza tak wielka jak pałac. Zbliżywszy się do okien zdało nam się, iż jesteśmy przeniesieni w jakiś świat nowy, nieznany. Na bliższych i dalszych tarasach było dużo kobiét, które, sądząc z ubrania, musiały po największéj części należeć do klasy zamożnéj, dużo pań, mógłbym powiedziéć, gdyby tytuł pani wolno było stosować do kobiét maurytańskich. Niektóre siedziały na murach, inne przechadzały się zwolna, jeszcze inne z szybkością wiewiórki przeskakiwały z tarasu na taras, chowały się, znów się zjawiały, biegały, pluskały wodą na siebie, śmiejąc się przy tém jak szalone. Niejedna z nich siedziała w postawie, którąby niezawodnie zmieniła natychmiast, gdyby mogła wiedziéć, iż oko mężczyzny jest na nią zwrócone. Były tam stare i młode kobiéty, dziewczynki ośmio i dziewięcioletnie, a wszystkie w strojach dziwnego kroju i barw najjaskrawszych. Każda z nich prawie miała długie warkocze spadające na ramiona; chustkę jedwabną czerwoną lub zieloną do koła głowy na kształt przepaski; rodzaj kaftana z szérokimi rękawami, barwy jasnéj, żywej; pas niebieski albo ponsowy; coś nakształt kamizelki aksamitnéj otwartéj na piersiach; spodenki, żółte pantofle i grube srebrne kółka na nogach przy kostce. Służące i dzieci nie miały na sobie nie oprócz koszuli. Tylko od jednéj z tych pań tak niewielka stosunkowo dzieliła nas przestrzeń, iż mogliśmy dokładnie przyjrzéć się jej twarzy. Była to kobiéta lat około trzydziestu, ubrana wspaniale, stojąca na tarasie, który znajdował się bardzo blisko od naszego i znacznie od niego był niższy. Stała przy murku, głowę na ręku oparła, i patrzyła w dół do ogrodu. Przez teatralną lornetkę zaczęliśmy się jéj przyglądać. O, Boże! jakżeż była wymalowana! Pod oczami czarne pręgi antimonium, róż na policzkach, bielidło na całéj twarzy i szyi, héné czerwone na paznokciach; naprawdę wyglądała jak paleta malarska. A pomimo wszystko i pomimo lat trzydziestu była jednak piękną: twarzyczka pulchna, dwoje ocząt prześlicznych, marzących, ocienionych długimi rzęsami; nosek z lekka zadarty; usteczka malutkie i, używając ulubionego porównania maurytańskich poetów, okrągłe jak pierścień; kształty sylfidy, których wdzięk i miękkość lekki jéj strój uwydatniał. Zdawała się być smutną; kto wié, może przyczyną jej smutku była jakaś rywalka, jakieś piętnastoletnie dziecię, jakaś czwarta żona, która przed paru dniami weszła do haremu i dla któréj mąż i pan o niéj zapomniał! Od czasu do czasu spoglądała to na grube warkocze, które jej na piersi spadały, i wzdychała nieboga. Jednemu z nas wymknęło się jakieś słówko niebaczne; usłyszawszy głos drgnęła, spojrzała w górę, spostrzegła nas, szybko a zręcznie jak kołeczka przesadziła murek, skoczyła na sąsiedni niższy taras i znikła. Chcąc widziéć lepiéj posłaliśmy po krzesło; gdy je przyniesiono pociągnęliśmy na losy kto ma z niego piérwszy skorzystać; mnie się dostało, przysunąłem je do muru, stanąłem na niém i znalazłem się na takiéj wysokości, iż mogłem się oprzéć rękami na ogrodzeniu tarasu. Niech mi darowaném będzie to nie zbyt skromne co prawda porównanie, którego tu użyję, ale muszę powiedzić, iż pojawienie się moje tam w górze, było jakby pojawieniem się nowego planety na niebie Fezu. Spostrzeżono mnie zaraz z domów pobliskich; kobiéty pierzchły, znikły, ukazały się na dalszych tarasach, oznajmiły o niezwykłém zjawisku sąsiadkom; wiadomość ta, podawana z ust do ust i z tarasu na taras, w parę minut obiegła co najmniéj pół miasta: całe tłumy ciekawych cór Ewy pojawiły się na domach, ich oczy na mnie zawisły. Doznałem jakiegoś przykrego zakłopotania i schowałbym się z pewnością za murek, gdyby nie piękność roztaczającego się przedemną obrazu, która mię przykuła do miejsca. Setki dorosłych kobiét i dziewczynek stały na tarasach, na wieżyczkach, na schodach zewnętrznych; wszystkie były w moją stronę zwrócone, wszystkie od najbliższych, których twarze zdziwione mogłem dokładnie rozpoznać, aż do innych dalszych i najdalszych, z dzielnic odległych, które wyglądały jakby małe plamki białe, zielone i czerwone, przystrojone w barwy najbardziéj jaskrawe: niektóre tarasy przypominały grzędy kwiatowe; wszędzie ruch, snowanie się, głowy w górę wzniesione, ruchy wyraziste. Naprawdę zdawaćby się mogło, iż wszystkie te kobiéty przyglądają się jakiemuś nigdy niewidzianemu zjawisku na niebie. Aby całego miasta nie przewrócić, jak to mówią, do góry nogami, zeszedłem z krzesła i przez kilka minut nikt na nie nie wstąpił. Potém inna gwiazda. w osobie pana Biseo, weszła nad Fezem: i na niego również zwróciły się tysiące oczu; lecz naraz, na jakimś dalekim tarasie wszystkie kobiéty odwróciły się szybko od niego i skupiły się na przeciwległéj stronie, patrząc w dół na ulicę. Te same obroty powtórzyły się na znacznej przestrzeni i na innych tarasach. W piérwszéj chwili nie mogliśmy zrozumieć, coby się stać miało. Wicekonsul odgadł to najpierwszy. Nie lada wypadek! rzekł z miną poważną; po ulicach przechadzają się komendant i kapitan. Rzeczywiście, po niejakim czasie, na jednam ze wzgórzy, które nad miastem panują, ukazały się czerwone mundury żołniérzy eskorty, a pośród nich, patrząc przez lunetę, poznaliśmy komendanta i kapitana. Wkrótce potém nowa zmiana frontu na wielu tarasach zawiadamia nas o przejściu innej garstki włochów, a po upływie dziesięciu minut spostrzegamy na drugiém wzgórzu biały czepek egipski Ussiego i angielski kapelusz pana Morteo. Następnie uwaga ogółu znowu wyłącznie na nas się skupiła i kto wie jak długo, korzystając z niéj, bylibyśmy jeszcze zostali na naszym posterunku, gdyby nie széść młodych trzpiotek na sąsiednim tarasie, széść trzynasto czy czternastoletnich niewolnic, które w sposób tak nieprzyzwoicie zuchwały zaczęły przyglądać się nam i chichotać, iż zostaliśmy zmuszeni, chociażby przez sam wzgląd na ów szacunek, który winniśmy byli żywić dla siebie, jako dla przedstawicieli chrześciaństwa i cywilizacji w barbarzyńskim tym kraju, pozbawić płeć piękną! marokańskiéj stolicy naszego czarującego widoku.

∗             ∗

Wczoraj byliśmy na obiedzie u wielkiego wezyra Taiba Ben Jamani, przezwanego Boaszeryn, co podług jednych ma znaczyć: zwycięzca w grze w piłkę, a podług innych: ojciec dwudziestu synów: powiedziałem: u wielkiego wezyra, choć wprawdzie Taib Ben Jamani nigdy nim nie był a tytuł ten odziedziczył po swoim ojcu, który piastował ów wysoki urząd za panowania poprzedniego sułtana.
Służącego wezyra, który zaproszenie przynosił, przyjął Poseł w naszej obecności.
— Wielki wezyr Taib Ben Jamani Boaszeryn, rzekł on z wielką powagą, prosi Posła Italii i jego towarzyszów, aby raczyli spożyć dziś obiad w jego domu.
Poseł podziękował.
— Wielki wezyr Taib Ben Jamani Boaszeryn. powiedział następnie sługa z tą samą niewzruszoną powagą, prosi również Posła Italii i jego towarzyszy, aby udając się do jego domu zabrali z sobą widelce i noże, tudzież aby przyprowadzili swoje sługi, któreby im podczas obiadu służyły.
Wyruszyliśmy nad wieczorem, wszyscy we frakach i białych krawatach, konno, ze zwykłym orszakiem żołniérzy. Nie przypominam już sobie, w któréj stronie miasta znajduje się dom wezyra, lecz to wiem tylko, iż po drodze do niego, przez czas bardzo długi, jechaliśmy to w dół, to pod górę, skręcaliśmy ciągle to w prawo, to w lewo, po uliczkach krętych, nudnych, ponurych, mając całą uwagę na to jedynie zwróconą, aby nie dać upaść naszym mułom, które się potykały i ślizgały co chwila, i schylać głowy, aby nie uderzyć się o nizkie wilgotne sklepienie nieskończenie długich galeryj.
Pozsiadaliśmy z koni w ciemnej bramie naksztalt kurytarza i weszliśmy na obszerny dziedziniec czworokątny, z mozaikową podłogą, otoczony wysokimi, białymi słupami, nad którymi pochylały się małe łuki, ozdobione arabeskami ze stiuku i pomalowane na zielono. Było to jakiś dziwaczne, maurytańsko-babilońskie budownictwo, które wywołało w nas miłe zdziwienie. Na środku dziedzińca z siedmiu białych czasz marmurowych wytryskało prosto w górę siedm słupów wody, które sprawiały szmer podobny do szmeru ulewnego dészczu. Wszędzie do koła były małe drzwi poprzymykane i okienka o dwu lukach przedzielone słupkiem. W środku obu krótszych boków dziedzińca, dwoje wielkich drzwi otwartych na roścież, które wiodły do dwu sal. Na progu jednej z tych sal stał wielki wezyr, za nim dwaj starzy maurowie jego krewni; na prawo i na lewo dwa szeregi niewolników i niewolnic.
Po zamienieniu zwykłych pozdrowień i ukłonów wielki wezyr na materacu rozesłanym wzdłuż ściany skrzyżował nogi, przycisnął sobie do brzucha obu rękami wielką, okrągłą poduszkę, jest to jego zwykła, ulubiona postawa, i już przez cały wieczór ani się poruszył.
Był to człowiek cztérdziestoletni, czerstwy, zdrowy, o prawidłowych rysach, ale niesympatyczny, bo jego oczy rzucały co chwila jakieś podejrzliwe i zdradzieckie błyski. Na sobie miał biały kaftan i biały zawój. Mówił z niezmierną żywością i śmiał się głośno za każdém słowem, które czy to sam powiedział czy od innych usłyszał, a śmiejąc się, głowę w tył zarzucał i széroko usta otwierał.
Na ścianach, w ramkach pod szkłem wisiało kilka wyjątków z Koranu, złotemi głoskami; w środku sali stał prosty stół, nieróżniący się niczém od stołów naszych wiejskich gospód i kilka niemniéj prostych krzeseł; do koła były białe materace, na które pokładliśmy nasze kapelusze.
Sid-Ben-Jamani wszczął ożywioną rozmowę z Posłem; zapytał go czy nie jest żonaty, dla czego się nie żeni, powiedział, iż gdyby miał żonę, uczyniłby mu niemałą przyjemność przyprowadzając ją do niego na obiad; że Poseł angielski był raz u niego na obiedzie z swoją córką, która się zabawiła wybornie; że wszyscy Posłowie powinni byliśmy się ożenić chociażby dla tego, by swoim żonom dać możność poznania takiego miasta jak Fez, i aby je do niego przyprowadzać na obiady. Rozmowa téj treści, przeplatana głośnymi wybuchami śmiéchu dostojnego gospodarza, przeciągnęła się dość długo.
Podczas gdy mówił wielki wezyr, ja i dwaj malarze, siedząc na progu drzwi wchodowych, pogadaliśmy zpod oka na niewolnice, które stopniowo, ośmielone tym wyrazem dziecinnéj niemal ciekawości, który na naszych twarzach dostrzegły, przysunęły się ku nam, niewidziane od wielkiego wezyra, tak blizko, iż prawie nas dotykały swém ubraniem i stały nieruchome, przyglądając się nam i pozwalając przyglądać się sobie z pewném zadowoleniem. Było ich ośm; dziewczęta hoże, zdrowe, w wieku od lat piętnastu do dwudziestu; niektóre mulatki, inne murzynki, o wielkich czarnych oczach, nozdrzach rozszerzonych, piersiach wydatnych; wszystkie biało ubrane, przepasane szerokimi, haftowanymi pasami; na obnażonych nogach miały przy kostce grube srebrne kółka, na rękach również, aż po ramię, bransolety, w uszach duże srebrne zausznice w kształcie pierścieni. Zdało nam się, iż gdyby ręka chrześcianina chciała je uszczypnąć w pulchne policzki, nie wywołałoby to z ich strony żadnego oburzenia. Ussi zwrócił uwagę Bisea na prześliczną nogę jednéj z nich, dziewczyna to spostrzegła i zaczęła przyglądać się swoim nogom z wielką ciekawością. Wszystkie inne poszły za jéj przykładem, porównywając swoje nogi z nogami owéj pierwszéj. Ussi wyprostował z hałasem swój klak; cofnęły się przestraszone; jednak po chwili uśmiéchnęły się i znowu ku nam podeszły. Nagle, na głos wielkiego wezyra rozkazującego, aby nakrywano do stołu, niewolnice pierzchły w różne strony.
Do stołu nakryli nasi żołniérze. Jeden ze służących wezyra postawił na środku stołu trzy grube wielkie pochodnie z różnobarwnego wosku. Naczynie stołowe należało do wielkiego wezyra: ani dwu jednakowych talerzy; były tam duże i małe, białe i malowane, z drogiéj porcelany i z najprostszéj gliny. Serwety należały również do gospodarza; były to małe bawełniane ściéreczki, rozmaitéj wielkości, nie obrobione, widocznie zrobione czyli pocięte z pośpiechem na parę godzin przed obiadem.
Noc już zapadła, kiedy zasiedliśmy do stołu. Wielki wezyr powstał na swym materacu, z poduszką w objęciach, śmiejąc się i rozmawiając ze swymi dwu krewniakami.
Nie będę opisywał obiadu; nie chcę wywoływać bolesnych wspomnień. Dość, skoro powiem, iż składał się on z trzydziestu potraw, to jest z trzydziestu kar za grzechy, nie licząc w to owych pomniejszych umartwień, jakiemi były słodkie dania.
Po piętnastym półmisku, z powodu iż każdy z nas czuł coraz silniéj jak trudném stawało się prowadzenie dalszéj walki bez pomocy chociażby kilku kropelek pokrzepiającego wina. Poseł, litując się nad nami, polecił panu Morteo kazać zapytać Wielkiego Wezyra, czy mu to nie sprawi przykrości, jeżeli poślemy do domu po parę butelek szampana.
Pan Morteo powiedział coś pocichu Selamowi a Selam natychmiast toż samo powtórzył na ucho Wielkiemu Wezyrowi.
Jego Ekscellencya również pocichu dała jakąś długą odpowiedź Selamowi, podczas któréj my wszyscy wzrok niespokojny utkwiliśmy w jéj dostojném obliczu. Lecz oblicze to nie zdawało się zapowiadać niepomyślnego.
Selam podniósł wreszcie głowę i, z miną zasmuconą, podchodząc do pana Morteo, powiedział mu cos do ucha, a pan Morteo zadał nam cios ostateczny, objawiając odpowiedź Wielkiego Wezyra w następujących wyrazach:
— Wielki Wezyr powiada, iż nie miałby nic przeciwko temu.... że nawet przystałby chętnie.... ale że pewna okoliczność staje tu na przeszkodzie... ta mianowicie, iż powalałyby się szklanki... a może nawet i stół... i że w każdym razie widok.... zapach a zresztą już sama przez się rzecz tak niezwykła.
— Rozumiem, odrzekł poseł; — nie mówmy o tém więcéj.
Twarze nasze wydłużyły się i przybrały jakiś zielonawy odcień.
Po skończonym obiedzie Poseł z wielkim wezyrem pozostał, a my wyszliśmy z sali. Ciemno i deszczyk zaczął padać. W głębi dziedzińca, w drugiéj sali oświeconéj pochodnią, jedli obiad, siedząc na ziemi, nasz kaid, jego oficerowie i sekretarz wielkiego wezyra. We wszystkich oknach, znajdujących się w cztérech murach opasujących dziedziniec i oświetlonych wewnątrz, ukazywały się i nikły na przemiany, zarysowując się czarno na owém tle jasnem, kobiéce i dziecinne główki. Na dole, przez pewne drzwi uchylone, dostrzegliśmy wspaniale oświetloną salę, a w niéj po środku gromadkę siedzących i leżących żon i kochanek wielkiego wezyra, w dyademach świecących jakby królowe; lecz nie mogliśmy przyjrzéć się im dokładnie, bo je zasłaniał zlekka dym kadzideł, które w kadzielnicach u ich stóp się paliły. Słudzy i niewolnice snuli się pomiędzy salą, jadalną i kuchnią, przechodzili przez dziedziniec, otwierali i zamykali drzwi rozmaite, wchodzili do domu i wychodzili z niego; pomimo iż do pięciudziesięciu osób krzątało się w taki sposób, nie słyszeliśmy ani głosów, ani kroków, ani szmeru żadnego. Była to scena niema; tajemnicza, jak fantasmagoryczny obraz, któréj przyglądaliśmy się długo w milczeniu, zdumieni, ukryci w ciemnym kątku dziedzińca.
Wychodząc, spostrzegliśmy zawieszoną na jednym ze słupów dziedzińca dużą dyscyplinę skórzaną, opatrzoną licznemi węzłami. Tłumacz zapytał jednego ze sług wielkiego wezyra, jakiż niéj robią użytek.
— Nas chłoszczą, — odpowiedział krótko.
Wsiedliśmy na koń i ruszyliśmy z powrotem do domu, w sporym orszaku sług wielkiego wezyra, z których każdy niósł dużą latarnię. Noc była ciemna, deszcz lał jak z cebra. Trudno sobie wystawić dziwne wrażenie, które sprawiała ta długa kalwakata, te latarnie, ten oddział ludzi zbrojnych i zakapturzonych, ten ogłuszający tentent koni, ten hałas dzikich okrzyków, w labiryncie wązkich uliczek i krytych Przejść śród głębokiéj ciszy uśpionego miasta. Było to coś, niby pochód żałobny w krętych kurytarzach katakumb, lub niby wyprawa nocna żołniérzy, podążających na jakąś wycieczkę do nieprzyjacielskiego obozu po podziemnych galeryach twierdzy. Naraz orszak stanął, zaległa cisza grobowa i na przedzie, jakiś głos gniewny zawołał: Ulica zamknięta! — W chwilę potém rozległ się stuk uderzeń szybko następujących po sobie. To żołniérze eskorty usiłowali wyłamać, przy pomocy kolb, jednę z tych tysięcy bram, które podczas nocy zagradzają przejście po ulicach Fezu. Robota trwała czas pewien; błyskało, rozlegał się łoskot piorunów, szumiała ulewa; służący i żołniérze snuli się po uliczce z latarniami, rzucając długie cienie na mury; kaid, stojąc na strzemionach, groził niewidzialnym mieszkańcom domów sąsiednich; a my napawaliśmy się widokiem tego pięknego iście rembrantowskiego obrazu. Nareszcie dał się słyszéć wielki trzask i łoskot, runęły wrota i pojechaliśmy daléj. W niewielkiéj odległości od domu, pod nizkiém ponurém sklepieniem, sześciu żołniérzy piechoty prezentowało nam broń jedną ręką, trzymając w drugiéj zapaloną świeczkę; była to scena ostatnia z owego fantastycznego przedstawienia, które się nazywało: obiad u wielkiego wezyra. — A nawet nie ostatnia, gdyż właściwie mówiąc ostatnia była ta, kiedy zaledwie stanąwszy na naszym dziedzińcu, rzuciliśmy się chciwie na sardynki i na butelki Bordeaux, a Ussi, podnosząc wysoko nad naszemi głowami szklankę napełnioną winem, zawołał uroczyście:

— Jego Ekscellencyi Sidi-Ben-Jamaniemu Boaszerynowi, wielkiemu wezyrowi Marokko, przebaczając mu po chrześciańsku, toast ten Stefan Ussi poświęca!
∗             ∗

Sułtan przyjął Posła na posłuchaniu prywatném. Sala przyjęć jest biała, duża i pozbawiona wszelkich ozdób, jak więzienie. Jedyne jéj upiększenie stanowi moc niezliczona zégarów najrozmaitszéj wielkości i najrozmaitszego kształtu, które częścią stoją na podłodze jedne przy drugich wzdłuż ścian, częścią nagromadzone są na stole w środku sali. Trzeba wiedziéć, iż zegar dla maura jest przedmiotem podziwu, uwielbienia i rozrywki. Sułtan siedział ze skrzyżowanymi nogami w małéj alkowie, na wysokości jednego metra od ziemi, na podwyższeniu z drzewa. I teraz, podobnie jak w dniu owego piérwszego uroczystego przyjęcia, okrywał go płaszcz śnieżnéj białości z kapturem nasuniętym na głowę; jego nogi były obnażone; zielony sznur, na którym zapewne musiał wisiéć sztylet, od ramienia ukośnie przechodził mu przez piersi, żółte pantofle stały obok w kąciku. W takim stroju i w takiéj postawie sułtani marokańscy przyjmują wszystkich posłów; ich tronem, jak powiedziesułtan Abd-er-Rhaman, jest koń, ich baldachimem niebo. Poseł już poprzednio wyraziwszy swoje życzenie w téj mierze Sid-Mussiemu, znalazł przed podniesieniem, na którém sułtan zasiadł, skromne krzesełko i na znak dany przez władcę, usiadł na niém; pan Morteo, tłumacz musiał stać przez cały czas posłuchania. Jego Cesarska Mość Mulej el Hassen mówił długo, nie poruszywszy ani razu rąk swoich pod płaszczem, nie robiąc najmniejszego ruchu głową, nie zmieniając ani na chwilę zwykłéj jednostajności swego słodkiego, dźwięcznego głosu. Mówił o potrzebach swego Państwa, o handlu, o przemyśle, o traktatach, wchodząc w najdrobniejsze szczegóły, z wielką znajomością rzeczy i z wielką prostotą w wysłowieniu się. Zadawał dużo zapytań, wysłuchiwał odpowiedzi z uwagą, i rzekł wreszcie z odcieniem lekkiego smutku w głosie: Wszystko to prawda, ale jesteśmy zmuszeni postępować naprzód bardzo powoli, dziwnie naprawdę musiały brzmiéć takie słowa w ustach sułtana Marokko! Widząc iż władzca, nawet w przerwach rozmowy, nie daje żadnego znaku, któryby miał wyrażać chęć zakończenia posłuchania, Poseł uznał za stosowne powstać. — Zostańcie jeszcze, — powiedział sułtan z prostotą i szczerością; miło mi jest z wami rozmawiać. Kiedy Poseł, wychodząc, raz ostatni pokłon mu oddał już na progu sali, on zlekka głowę pochylił i pozostał tak nieruchomy jak bożyszcze w swéj pustéj świątyni.


∗             ∗

Przyszła gromadka żydówek, aby zanieść do Posła nie wiem już jaką prośbę czy skargę.
Nikt z nas nie mógł się obronić od pocałunków, któremi pokrywały nasze ręce.
Były to żony, córki i krewne dwu zamożnych kupców; kobiéty prześliczne, o błyszczących czarnych oczach, z białą cerą, z purpurowemi ustami, z rękami małemi jak u dziecka. Dwie matki chociaż w wieku podeszłym, nie miały wszakże ani jednego siwego włoska, a w wejrzeniu ich błyszczał jeszcze cały ogień młodości. Strój ich był wspaniały i malowniczy: na głowie trochę zsunięta na czoło chustka jedwabna jaskrawéj barwy, kaftaniczek żuawski z czerwonego sukna, suto naszywany szerokim złotym galonem; kamizelka ze złotogłowiu; wązka i krótka spódniczka z zielonego sukna również oszyte błyszczącemi galonami i pas jedwabny niebieski lub czerwony. Każda z nich wyglądała jakby jakaś azyatycka księżniczka; a dziwne przeciwieństwo z tym wspaniałym strojem stanowiły ich ruchy, ich układ, słowem cała ich postawa, wyrażająca służalcze jakieś uniżenie.
Wszystkie mówiły po hiszpańsku.
Po kilku minutach zaledwie spostrzegliśmy, że były bose a żółte pantofle trzymały pod pachą.
— Dlaczego nie włożycie pantofli? zapytałem jednę staruszkę.
— Jakto! — zapytała mnie ona, z kolei okazując zdziwienie, więc pan nie wié, że nam izraelitkom wolno nosić obuwie jedynie w Mella i że, wchodząc do maurytańskich dzielnic, musimy je zdejmować?
Ośmielone przez Posła włożyły wreszcie pantofle.
To co mi powiedziała owa staruszka jest prawdą. Nie istnieje wprawdzie żaden przepis, któryby je zmuszał chodzić, nie inaczéj, jak tylko boso w całém maurytańskiém mieście; ale obowiązano są zdejmować pantofle na pewnych ulicach, przed niektóremi meczetami i przed niektóremi kubami, co ostatecznie na jedno wychodzi. I nie jest to ani jedyne, ani największe upokorzenie, które żydzi znosić tu muszą. Nie mogą oni świadczyć w sądzie i obowiązani są, padłszy na twarz, przemawiać do trybunału; nie mogą miéć własności ziemskiéj lub domów poza obrębem swéj dzielnicy; nie mogą konno przez miasto przejeżdżać; nie mogą podnosić ręki na żadnego muzułmanina, chociażby nawet we własnéj obronie; wolno im wówczas tylko to uczynić, gdy zostają napadnięci w swoim domu; mężczyźni nie mogą ubierać się inaczéj, jak w ciemne barwy; musza biegnąc zanosić swoich umarłych na cmentarz, muszą prosić sułtana o pozwolenie zawierania związków małżeńskich, muszą wracać do Mella przed zachodem słońca, muszą opłacać straż maurytańską, która czuwa przy bramach ich dzielnicy, i muszą składać kosztowne dary sułtanowi w cztéry wielkie święta Islamizmu, oraz każdą razą gdy się rodzi nowy członek cesarskiego domu, lub gdy z nich który się żeni. Stan ich był jeszcze bardziéj opłakany przed wstąpieniem na tron sułtana Abd-er — Rhamana, który zabronił przynajmniéj aby ich krew przeléwano. Ale, nawet i przy najlepszych chęciach, nie mogliby sułtani losu tych nieszczęśliwych o wiele polepszyć, gdyż każdy nadany im przywiléj, każda ulga ze strony rządu pogorszyłaby ich położenie, drażniąc ową nieprzebłaganą, straszną nienawiść, którą maurowie są dla nich przejęci. I tak naprzykład wskutek rozkazu sułtana Solimana, który żydom dozwolił chodzić w pantoflach po mieście, tylu ich, zaraz piérwszego dnia, na ulicach Fezu zamordowano, iż oni sami, aby ujść całkowitéj zagłady, prosili o odwołanie wyroku. Niemniéj wszakże pozostają w tym wrogim dla nich kraju, a wzbogacając się w nim, służą za pośredników dla handlu pomiędzy Afryką i Europą. Rząd zaś, rozumiejąc dobrze, jak dalece dobrobyt państwa od nich zależy, wychodźtwu ich stawia nieprzełamaną niemal zaporę, przez zabranianie kobiétom żydowskim opuszczania Marokko. Służą, drżą, czołgają się w prochu: lecz nie oddaliby nawet za odzyskanie godności człowieka i wolności, owych stosów złotych pieniędzy, które ukrywają w ścianach brudnych swych domów.
W Fez jest ich blizko ośm tysięcy, podzielonych na synagogi, rządzonych przez rabinów, których władza i poważanie pośród nich jest wielkie.
Te biédne kobiéty pokazały nam kilka grubych bransolet srebrnych misternej roboty, kilka pierścieni z drogiemi kamieniami, i złote zausznice, które miały ukryte w zanadrzu! Spytaliśmy poco je ukrywają.
— Lękamy się maurów, — odpowiedziały po cichu, oglądając się podejrzliwie do koła. Obawiały się nawet i żołniérzy Poselstwa.
Pomiędzy niemi było kalka dziewczynek ubranych z równym przepychem jak i dorosłe kobiéty.
Jedna z nich stała przy matce, wyrażając na swéj twarzyczce wielką nieśmiałość. Poseł spytał matkę ile lat może miéć jéj córeczka. Odpowiedziała, iż ma lat dwanaście.
— Wkrótce pójdzie zamąż, rzekł Poseł.
— O! — zawołała matka; już jest za stara, aby wyjść zamąż.
Sądziliśmy, iż żartuje.
— Nie żartuję bynajmniéj, odpowiedziała matka, niemal zdziwiona tém naszém niedowierzaniem; spójrzcie panowie na tę inną, i mówiąc to, wskazała nam dziewczynkę o wiele młodszą.
— Skończy lat dziesięć za sześć miesięcy a już od roku jest mężatką.
Dziewczynka skinęła głową potwierdzająco. Nie mogliśmy w to uwierzyć.
— I cóż mam powiedziéć? — ciągnęła daléj matka skoro panowie wierzyć nie chcą. Oto, niech panowie zechcą przyjść do nas w sobotę, dla tego w sobotę, abyśmy mogli godnie ich przyjąć, a wówczas sami zobaczą męża téj kobiéty i świadków ślubu.
— A w jakim że wieku jest jej mąż? — spytaliśmy.
— Ma lat dziesięć skończonych.
Aby ostatecznie nas o tém przekonać, wszystkie inne kobiéty potwierdziły słowa owéj piérwszéj, dodając, iż należą do rzadkich wyjątków te dziewczynki, które wychodzą zamąż po dziesięciu latach; że zwykle dziesięcioletnie, często zaś ośmioletnie, a nieraz nawet i siedmioletnie mają już mężów, chłopców mniéj więcéj w równym z niemi wieku; i że, ma się rozumiéć, póki są tak małe, zarówno chłopcy jako téż i dziewczynki mieszkają przy rodzicach, którzy obchodzą się z nimi jak z dziećmi, karmią je, odziéwają, uczą a nawet i plażą bez najmniejszego względu na ich godność małżeńską; lecz taka żona i taki mąż są zawsze, zawsze, razem, a żona jest uległa mężowi...
Słysząc to wszystko, zdawało nam się, żeśmy na innym jakimś świecie; słuchaliśmy z otwartemi ustami nie wiedząc sami czy mamy się śmiać, czy oburzać, czy litować.
Podczas téj rozmowy dziewięcioletnia mężatka posyłała rączką buziaki wyżłowi pana Paxcot, uwiązanemu w kącie dziedzińca.
Biédne istoty! Litość brała patrzeć na to, jak pożegnawszy się z nami, pozdejmowały pantefle i wzięły je pod pachę, pochowały pierścienie i bransolety w zanadrze, a następnie w tym swoim stroju bogatym, tak piękne, poszły boso po kamienistéj, brudnéj ulicy, patrząc do koła z wyrazem błagalnego jakiegoś uniżenia, jakby dla tego, aby uniknąć obelg uderzeń i potrąceń przechodniów.


∗             ∗

Śniadanie u ministra wojny!
Przyjął nas, zaledwieśmy weszli, w ciasnym dziedzińcu, otoczonym cztérema niezmiernie Wysokiem i murami i ciemnym jak studnia. Z jednéj strony były drzwiczki, mające może cokolwiek więcej niż metr wysokości, z drugiej wielkie drzwi bez skrzydeł podwojowych i pokój biały, nagi, w którym oprócz materaca rozesłanego na podłodze, oraz kilku arkusików papiéru napisanych na sznurku i zawieszonych na ścianie (zapewne korrespondencyi Jego Ekscelencyi) nie było nic więcéj.
Minister nazywa się Sid-Abd-Allah Ben Hamed, jest starszym bratem Sid-Mussy, ma lat blisko sześćdziesiąt, płeć jego ciemna, prawie czarna, wzrost mały; jest to człowieczek chudy, trzęsący się, przygarbiony, cherlak w całém znaczenia tego wyrazu; niemniéj jednak powierzchowność jego i układ bardzo są miłe. Mówi mało, często oczy zamyka i uśmiécha się grzecznie, pochylając głowę na pół ukrytą pod olhrzymiém zawojem.
Po zamienieniu z nim kilku wyrazów, proszono abyśmy przeszli do jadalnego pokoju. Najprzód Poseł, a potém my wszyscy, po jednemu, przeszliśmy, schyleni prawie pod kątem prostym, przez owe małe drzwiczki i znaleźliśmy się na innym dziedzińcu, dużym, otoczonym zgrabnemi lukami, pokrytemi prześliczną» różnobarwną mozajką. Pałac ten został podarowany przez sułtana Jego Ekscelencyi Sid-Abd-Allahowi. Sam nam o tém powiedział pochylając głowę i zamykając oczy z wyrazem głębokiego, religijnego niemal uszanowania.
W jednym rogu dziedzińca była gromadka oficerów w białych płaszczach i zawojach; w drugim, przeciwległym, cały tłum sług, pośród których odznaczał się, olbrzymim swym wzrostem, piękny młodzieniec, ubrany całkiem niebiesko, po żuawsku, z długim pistoletem u pasa. We wszystkich drzwiczkach i oknach czterech murów ukazywały się i nikły na przemiany głowy kobiét i dziewczynek najrozmaitszych odcieni skóry; zewsząd dolatywało kwilenie niemowląt.
Usiedliśmy do koła małego stołu, w malutkim pokoiku, którego większą część zajmowały dwa olbrzymie łóżka. Minister usiadł obok Posła nie w jednym z nim rzędzie ale nieco głębiéj i już tak siedział przez cały czas śniadania, pociérając silnie swoją czarną bosą nogę, opartą na kolanie w ten sposób, iż wielce szanowne, ministeryalne palce owéj nogi, znajdowały się tuż przy samym brzegu stołu, o parę cali od talerza, komendanta. Żołniérze poselstwa usługiwali do stołu. O krok od stołu stał ów olbrzym niebieski, nieruchomy jak posąg, z ręką na pistolecie.
Sid-Abd-Allah był niezmiernie uprzejmy dla posła.
— Pan mi się bardzo podobasz, — kazał mu powiedziéć od razu, bez żadnego wstępu.
Pan Morteo spełnił jego żądanie. Poseł odpowiedział, że i on również bardzo mu się podoba.
— Zaledwiem pana zobaczył, ciągnął daléj minister, już moje serce należało do pana.
Poseł wywzajemnił mu się, płacąc pięknem za nadobne.
— Sercu, zawyrokował na zakończenie Sid-Abd — Allah, opiérać się niepodobna; a skoro ono nakazuje nam kochać jakąś osobę, to już nawet nie wiedząc dlaczego, musimy ją kochać.
Poseł przeciągnął doń rękę, a on przycisnął ją. do serca.
Podano nam ośmnaście potraw. Nie mówię o nich. Powiem to tylko, iż jestem pewien że w dniu sądu mego, potrawy te policzonemi mi będą. W dodatku woda trąciła piżmem, serweta była kolorowa, krzesła rozkołysane. Ale wszystkie te małe niedogodności, zamiast popsuć nam humor, wprawiały nas tylko w jakąś dziwną wesołość i pobudzały do żarcików, tak iż nie pamiętam, abyśmy kiedy dokazywali bardziéj niż owego poranku. O! gdybyż nas słyszał Sid-Abd-Allah! Ale Sid-Abd-Allah miał uszy i oczy jedynie dla Posła. Na chwilę wprawdzie, napędził nam strachu pan Morteo, uprzedzając nas półgłosem, iż ów olbrzym niebieski był rodem z Tunisu i że zatém może trochę rozumiéć po włosku. Lecz przypatrując mu się uważnie po każdym żarciku i widząc go zawsze, jakby skamieniałym z tym samym wyrazem na twarzy, wkrótce doszliśmy do przekonania, iż wszelkie obawy są płonne i że tu śmiało a wesoło można mówić wszystko co się na język nawinie. Do iluż to porównań dosadnych, trafnych, niespodzianych i nieporównanie dowcipnych, choć na nieszczęście nie nadających się do druku, dały nam powód te potrawki i sosy!
Po śniadaniu wyszliśmy wszyscy na dziedziniec, gdzie minister wojny przedstawił posłowi jednego z najwyższych oficerów armii. Był to głównodowodzący artyleryą, mały staruszek, chudy, zgięty jak C, z ogromnym, zakrzywionym nosem, z szatańskiemi oczkami; istny obraz drapieżnego ptaka; obciążony raczéj niż przykryty olbrzymim żółtym zawojem, zupełnie prawie kulistego kształtu, i ubrany mniéj więcéj po żuawsku, całkiem niebiesko, z białym płaszczem na ramionach. Miał długi pałasz przy boku i puginał wykładany srébrem za pasem. Poseł zapytał go przez tłumacza, jakiemu stopniowi europejskiéj wojskowéj hierarchii odpowiada ten, który on posiada w armii marokańskiéj. Zdawało się, iż to pytanie wprawia go w zakłopotanie. Namyślał się chwilę i jąkając się odrzekł: stopniowi generała, i znów się zamyślił, a następnie z większém jeszcze pomieszaniem dodał: stopniowi pułkownika. Powiedział, iż jest rodem z Algieru. Na tę wiadomość zbudziło się we mnie podejrzenie, iż może być renegatem. Kto wie przez jak dziwne koleje przechodził, nim został pułkownikiem marokańskiego wojska! Któż zgadnie co go do tego przywiodło!
Tymczasem reszta oficerów jadła śniadanie w pewnym pokoju na dole, wychodzącym na dziedziniec. Wszyscy siedzieli na podłodze, tworząc koło, w środku którego stały półmiski. Widząc ich jedzących zrozumiałem od razu, jak łatwo jest maurom obywać się bez widelca i noża. Trudno wyrazić ów wdzięk, ową wprawę, ową zręczność, z którą dzielili na części kury, baraninę pieczoną, zwierzynę, rybę, słowem wszystko. Za pomocą kilku niezmiernie szybkich poruszeń rąk, podczas gdy cała osoba pozostawała w zupełnym spokoju, nie okazując najmniejszego wysiłku, każdy pięknie, szybko, oddzielał sobie swoją porcyą. Zdawało się, że muszą miéć paznogcie ostre jak brzytwy. Pogrążali palce w sosach, robili gałki z kuskussu, jedli sałatę garściami, i ani jedna okruszyna, ani jedna kropla nie spadła, gdzieindziéj jak na talerz; to téż kiedy wstali, kaftany ich były tak czyste, tak białe, jak i przed śniadaniem. Gdy jedli, od czasu do czasu służący obnosił do koła miednicę i ręcznik; po kolei myli sobie ręce, a następnie wszyscy razem znowu je maczali w innéj potrawie. Nikt nie mówił, nikt nie podnosił oczu, żaden z nich nie zdawał się spostrzegać tego, iż przypatrujemy się im ciekawie.
Cóż to za jedni byli ci oficerowie? Czy majorowie głównego sztabu? Czy adiutanci ministra wojny? Czy naczelnicy dywizyi? Skoro tak w ogóle mało wiemy o Marokko, tém mniéj możemy wiedziéć coś pewnego o ministeryum wojny, które ze wszystkich jego ministeryów jest najbardziéj tajemnicze. Powiadają na przykład, iż w razie świętéj wojny, wówczas, gdy się ogłasza prawo Dżehad, które wszystkim mężczyznom zdolnym broń nosić, nakazuje za nią uchwycić, sułtan może zgromadzić dwieście tysięcy żołnierzy; lecz, jeżeli nie znaną jest chociażby przez przybliżenie ilość ludności państwa całego, zatém na jakiéjże podstawie opiera się ta liczba? A któż wié ile jest wojska stałego? I któż zbadać potrafił, nie mówię, liczbę tego wojska, ale przynajmniéj jego organizacyą i podział, skoro oprócz dowódców nikt nie o tém nie wié, a dowódzcy albo nie chcą odpowiadać, albo nie mówią prawdy, albo nie umieją wyrażać się w ten sposób, by ich można było zrozumiéć.
Sid-Abd-Allah, uprzejmy gospodarz, prosił nas o zapisanie naszych nazwisk w jego pugilaresie, i na pożegnanie ręce wszystkich po kolei przycisnął do serca.
Już byliśmy na progu, kiedy dopędził nas niebieski olbrzym. Zatrzymaliśmy się: popatrzył na nas z jakimś dziwnym uśmiechem i półgłosem, wprawdzie z wymową nieco maurytańską, ale najczyściéj po włosku rzekł:
— Panowie, bywajcie zdrowi!
Od razu przyszły nam na myśl wszystkie żarciki i drwinki, wypowiedziane podczas obiadu! Było nam tak, jakby w nas piorun z jasnego nieba uderzył.
— A łotrze! zawołał Ussi.
Ale łotr już zniknął.


∗             ∗

Każda nasza przechadzka jest małą wyprawą wojenną: trzeba zawiadamiać kaida, zbierać eskortę, szukać tłumacza, posyłać po konie, a wszystkie to przygotowania zabierają co najmniéj godzinę. I dla tego większą część dnia siedzimy w domu. Ale to co w domu widzimy, wynagradza nam sowicie niewolę, na którą skazaliśmy siebie. Mamy przed oczami nieustającą procesyą czerwonych żołniérzy, czarnych sług, posłańców ze dworu, kupców z miasta, chorych maurów, którzy idą do lekarza, rabinów, którzy przybywają aby posła pozdrowić, żydówek, które niosą pęki kwiatów, gońców, którzy przynoszą listy z Tangiem, tragarzy, którzy przynoszą munę. Na dziedzińcu biegli arabscy robotnicy wykonywają roboty z mozaiki Viscontiego Venosty; na tarasie pracują mularze; a w kuchni uwijają się kucharze; w ogrodzie kupcy rozkładają swoje towary a pan Vincent swoje mundury; lekarz kołysze się w hamaku zawieszonym na dwu drzewach; malarze malują przededrzwiami swoich pokojów; żołnierze i słudzy skaczą i wykrzykują na pobliskich uliczkach; wszystkie fontanny bija wysoko, sprawiając szum podobny do szumu ulewnego dészczu, a na cytrynowych i pomarańczowych drzewach ogrodu roje ptasząt szczebioczą. Dzień przechodzi na grze w piłkę i na czytaniu Kalduna; wieczór, na grze w szachy i na śpiewach, któremi dyryguje nasz komendant, piérwszy tenor marokańskiéj stolicy. Noc spędzam nieźle, ale mógłbym ją spędzać jeszcze lepiéj, gdyby nie snuli się ciągle przede mną jak mary, czarni słudzy Mohameta Dukalego, który śpi w sąsiednim pokoju. W moim pokoju, oprócz mnie sypia nasz lekarz i pewien nieborak, arab, służący, z powodu którego pękaliśmy nieraz ze śméchu. Mówią, iż należy on do rodziny, jeżeli nie bogatéj, to w każdym razie nie biednej, i że w Tangierze przystał do karawany w roli służącego, dlatego, by odbyć miłą przechadzkę. Zaledwie przybył do Fez, a więc w połowie téj miłéj przechadzki, nie wiem już za jakie wykroczenie, lecz niezawodnie za cóś bardzo błahego dostał kije. Po tym smutnym wypadku zaczął nam służyć z zajadłą gorliwością. Nie rozumie ani słów ani ruchów; ma wiecznie minę człowieka przerażonego; każemy mu przynieść szachy, podaje nam spluwaczkę; wczoraj lekarz posłał go po bułkę, a on, aby rozkaz czémprędzéj wykonać, przyniósł mu kawał skórki chleba, którą znalazł w ogrodzie na piasku. Robimy wszystko co tylko w naszéj jest mocy, aby go ośmielić: nic nie pomaga, boi się nas okropnie, stara się uspokoić gniew nasz mniemany za pomocą wszelkiego rodzaju najdziwaczniejszych posług, o które go wcale nie prosim; jedną z takich przysług jest naprzykład to, iż po trzy razy zmienia nam wodę w miednicach, podczas, gdy jeszcze w łóżku jesteśmy. Nadto, aby nam zrobić przyjemność, każdego poranku, stojąc po środku pokoju, z filiżanką kawy w ręku, czeka aż lekarz lub ja obudzimy się i ku piérwszemu z nas, który poda najmniejszy znak życia, rzuca się jak szalony i podsuwa mu pod nos ową filiżankę z pośpiechem człowieka, który chce kogoś zmusić do wypicia lekarstwa przeciw truciźnie. Inną niepospolitą osobistością jest praczka, olbrzym-kobiéta. z zasłoną na twarzy, w zielonej spódnicy i w czerwonych spodniach która zabiera naszą bieliznę przeznaczoną, niestety! na to, aby po niej deptały czarne nogi arabów. Nie potrzebuję mówić, iż nam nic nie prasują: w całém Fez niema ani jednego żelazka do prasowania; i musimy wkładać na siebie bieliznę taką, jaka wychodzi z pod nóg owych praczek męzkiego rodzaju. Być może powiedziano nam, iż w Mella znalazłoby się jakieś żelazko! W Fez jest wszystko; szkoda tylko, że nie łatwo w nimé czegóśkolwiek odszukać. Jest naprzykład kareta, należy do sułtana. Mówią, że jest i fortepian przed laty widziano nawet jak go nieśli przez miasto; ale nie wiadomo na pewno do kogo należy. W dziwny sposób robią się tu sprawunki. Posyłamy do sklepu po świécę. Proszę o świécę. Niema, odpowiadają; ale zaraz ją zrobimy. Cygara są? Mamy tytuń, za godzinę będą cygara. Wicekonsuł szuka już od dni kilku jakiéjś staréj książki arabskiéj, a ci wszyscy maurowie, których o nią pyta, poglądają na siebie, mówiąc: Książka potrzebna panu? Kto ma książki w Fez? Jeżeli się nie mylę, miał je kiedyś ten a ten kupiec; ale umarł, i nie wiemy kto są jego spadkobiercy. A dzienników arabskich wydawanych w innych krajach możnaby dostać? Jedyne czasopismo arabskie wychodzące w Algierze przychodzi wprawdzie regularnie do Fez, ale odbiera je sułtan. Słowem, pomimo, iż wiem doskonale, że nie całe dwieście mil dzieli mię od Gibraltaru, gdzie może właśnie tego wieczoru dają Łucyą z Lamermoru, i że od dziś za dni ośm mogę być we Florencyi i przechadzać się tam po Logii dei Lanzi jednak, czuję się niezmiernie dalekim od Europy. Nie przestrzeń, nie mile oddalają nas od kraju naszego, lecz ludzie i całe to otoczenie. Z jakąż rozkoszą zrywamy opaskę Gazety Urzędowéj i otwieramy listy, które do nas przychodzą! Owe biédne listy, które uszły rąk karlistów i rozbójników Sierry Moreny, przebyły najeżoną skałami górę Czerwoną, przepłynęły w zaciśniętéj ręce beduina Kus, Sebu, Meches i rzekę Niebieskiéj fontanny, które przyniosły kilka serdecznych wyrazów przyjaźni i miłości, tak dalece potrzebnych nam w tém otoczeniu, w którem słyszymy same przekleństwa i złorzeczenia.



∗             ∗

Spędzamy długie godziny na przyglądaniu się pracy naszych malarzy. Ussi zrobił piękny szkic uroczystego przyjęcia poselstwa, w którym wybornie jest trafioną postać sułtana; Biseo, niepospolity perspektywista i malarz budownictwa wschodniego kopiuje fasadę domku znajdującego się w ogrodzie. Nie małą uciechę sprawiają nam żołniérze i kupcy z Fezu, którzy przychodzą, aby ten obrazek oglądać. Zbliżają się na palcach, stają za malarzem, patrzą na obraz, tak, jak nasi znawcy. to jest przymknąwszy jedno oko i przykładając do drugiego rękę w trąbkę złożoną, a potém zaczynają się śmiać, jakgdyby spostrzegli cóś bardzo zabawnego. Przekonałem się, iż do śmiéchu pobudza ich ta okoliczność, że na malowidle drugi luk fasardy jest mniejszy od piérwszego, a trzeci mniejszy niż drugi. Nie mając żadnego pojęcia o perspektywie, wydaje im się to pomyłką malarza i mówią, że mury są krzywe, że dom się wali, że drzwi są nie a miejscu i dziwią się niepomału i odchodzą, mianując osłem pana malarza. Ussi ma pośród nich nieco więcéj zachowania, gdyż się dowiedzieli, iż był w Kairze, że odmalował odjazd wielkiéj karawany do Mekki na żądanie wice króla, który mu za ten obraz zapłacił piętnaście tysięcy skudów[1]. Jednak pomimo to wszystko mówią, iż wice-król musi miéć chyba niespełna rozumu, skoro za obraz, na odmalowanie którego artysta zapewne i stu franków na farby nie wydał, zapłacił aż piętnaście tysięcy skudów. Pewien kupiec zapytał pana Morteo czy Ussi potrafiłby także pomalować i meble. Ale najbardziéj udręczonym jest biédny Biseo, który co rana udaje się do nowego Fezu, aby tam pewien meczet malować. Wychodzi z domu nie inaczéj, ma się rozumiéć, jak w towarzystwie cztérech lub pięciu żołniérzy uzbrojonych w kije. Nim zdoła sztalugę ustawić, już go otacza trzystu ludzi co najmniéj, a żołniérze zmuszeni są wrzeszczeć i miotać się jak opętańcy, aby oczyścić przed nim chociaż tyle miejsca, by mógł widziéć meczet. Wkrótce jednak ani krzyki ani szturchańce nie mogą wystarczyć i wypada wziąć się do kijów. Za każdém pociągnięciem pędzla, któś po karku obrywa; ale maurowie znoszą to z wielkim spokojem i kij nie wiele pomaga. Od czasu do czasu zbliża się do malarza jakiś święty wojowniczego ducha, a żołniérze łapią go i odprowadzają na stronę. Zdarza się również, iż jaki maur-postępowiec podchodzi do niego i grzecznie się kłania, przygląda się malowidłu, chwali je i oddala się, wyrazistemi ruchami zachęcając go do wytrwałości. Jednak większą część tych postępowców bardziéj zajmuje i zdumiewa sztaluga i statek składany malarza niż sam jego obraz. Pewnego dnia jakiś maur z dziką twarzą pogroził mu pięścią a potém, zwracając się do spółobywateli, miał do nich długą przemowę, wyrażając w głosie i ruchach wielką, głęboką nienawiść. Jeden z tłumaczy, który się tam znajdował, powiedział nam, iż ów maur podżegał lud na pana Biseo, mówiąc, iż ten pies był przysłany przez króla swego kraju, aby odrysować wszystkie najpiękniejsze meczety Fezu, a to dlatego, żeby wojsko chrześciańskie, przybywszy następnie dla zdobycia stolicy, mogło je poznać i najprzód je bombardować. Wczoraj zaś (i ja byłem z Biseo) zbliżył się don jakiś maur, obdarty staruszek z dobroduszną miną, uśmiéchnięty, wyglądający tak, jakgdyby miał nam coś ważnego do powiedzenia, który, siląc się widocznie, aby każdy wyraz dobitnie wymówić, zawołał głosem wzruszonym: France! Londres! Madrid! Roma! Zdziwiło nas to nie pomału, jak każdy łatwo zrozumie. Spytałem go, czy umie po francusku, po włosku lub po hiszpańsku. Skinął głową potwierdzająco. A więc powiedz nam cokolwiek, rzekłem. Poskrobał się w głowę, westchnął parę razy, tupnął nogą i znowu zawołał: France! Londres! Roma! Madrid! wskazując na widnokrąg. Chciał powiedziéć iż widział te kraje, a może i to, że kiedyś mówił naszemi językami, lecz że już wszystko zapomniał. Zadałem mu kilka innych pytań, ale oprócz owych cztérech nazw nic z niego wydobyć nie mogłem. Odszedł wreszcie, powtarzając Madrid! Roma! France! Londres! i nim nas z oczu nie stracił, ciągle się nam kłaniał przyjaźnie, ruchem ręki wyrażając żal, iż nie może się z nami rozmówić. W tym tłumie niczego nie braknie, mówił zniecierpliwiony Biseo, bo nawet i oryginałów, którzy nam dobrze życzą; lecz ani psa, któryby się dał odmalować! Rzeczywiście dotychczas wszelkie usiłowania naszych artystów w celu znalezienia modelu na nic się nie zdały. Nawet nasz wierny Selam nie chce im pozować. Cóż to, czy dyabła się lękasz? spytał go Ussi. Nie dyabła, odrzekł Selam uroczyście, ale Boga.



∗             ∗

Dzisiaj komendant, ja i Ussi. obrawszy sobie za wodza tego dzielnego, poczciwego, wesołego kapitana di Boccard, zrobiliśmy wycieczkę na szczyt góry Zalag. Towarzyszyli nam: jeden z oficerów eskorty, trzech żołniérzy pieszych, trzech konnych i trzech ludzi ze służby. Przybywszy do podnóża góry, która znajduje się o półtorój godziny drogi, w północno-zachodniéj stronie, od miasta, zatrzymaliśmy się, aby wypocząć i zjeść śniadanie; po śniadaniu kapitan wsadził jabłko na pałkę zatkniętą w ziemię i do owego jabłka kazał strzelać ze swego rewolweru służącym i żołniérzom. Cel, będący zarówno i nagrodą, był łakomy; to też każdy strzelał z całą uwagą; ale ponieważ po raz piérwszy mieli tę broń w ręku, więc żaden nie trafił, a jabłko oddał kapitan oficerowi, prosząc, aby je pomiędzy wszystkich rozdzielił. Trzeba było widziéć, jak śmieszne postawy przybierali mierząc do celu. Ten zarzucał w tył głowę, ten cały się naprzód pochylał, ten głowę przyciskał do kurka, ten zamierzał się rewolwerem jak szabla. Ponieważ wszyscy nawykli do ruchów i postaw dzikich i strasznych, żaden nie umiał przybrać téj spokojnéj, swobodnéj postawy, któréj ich uczył kapitan. Jeden z żołniérzy przyszedł do nas, pytając, czy nie zechcemy dać paru groszy pewnéj wieśniaczce, u któréj wziął dla nas garnek mléka. Chętnie przystaliśmy na to, ale pod warunkiem, aby owa wieśniaczka sama przyszła po pieniądze. Wieśniaczka przyszła. Była to kobiéta, trzydziestoletnia, czarna, szpetna, pokryta łachmanami, mogąca wstręt wzbudzić w takim nawet człowieku, który się niczego nie brzydzi. Zbliżyła się powoli, zakrywając sobie twarz jedną ręką. A stanąwszy o pięć kroków od nas, odwróciła się nagle plecami i drugą rękę wyciągnęła ku nam. Jakżeż się rozgniewał komendant! Bądź spokojną, zawołał, nie zakocham się w tobie, nie stracę głowy, mogę jeszcze panować nad sobą. Wielki Boże! a to mi niesłychana skromność! Włożyliśmy jéj pieniądz do ręki, zabrała garnek od mléka i biedź poczęła w stronę swojéj chaty, a dobiegłszy do progu, stłukła sprofanowane naczynie o kamień. Zaczęliśmy wstępować na górę pieszo; towarzyszyła nam jedna część eskorty. Góra Zalag ma około tysiąca metrów wysokości nad poziomem morza, jest skalista, bardzo stroma, bez ścieżek. Po kilku minutach zwinny kapitan znikł pomiędzy skałami, ale dla komendanta, dla Ussiego i dla mnie to wejście na górę było jedną z dwunastu prac Herkulesa. Każdy z nas miał araba przy boku, na którym się wspierał, który wskazywał mu gdzie ma stawiać nogę, co zresztą nie przeszkodziło nam potykać się i padać na ostre kamienie. W kilku miejscach byliśmy zmuszeni wdrapywać się jak koty, chwytając się za krzaki i trawy, pełzając po skałach, ślizgając się, zsuwając, podskakując i czepiając się rąk naszych przewodników, jak rozbitek czepia się deski zbawienia. Od czasu do czasu widzieliśmy w górze jakąś kozę, która z powodu, iż pochyłość była nadzwyczaj stromą, zdawała się wisieć nad naszemi głowami; a kamienie, zaledwie potrącone noga, staczały się aż do stóp góry. Nareszcie, za pomocą Boską, po godzinie trudów i udręczeń znaleźliśmy się na szczycie, znużeni wprawdzie niesłychanie, ale cali. Cóż to za cudny widok roztoczył się przed nami! Tam daleko na dole miasto, jak mała plamka biała kształtu ósemki, opasane czarnemi mnrami, cmentarzami, ogrodami, domkami świętych, wieżami, wraz z cala ową głęboką, zieloną doliną, w któréj się rozsiadło; na lewo długa, błyszcząca wstęga Sebu; na prawo wielka równina Fezu, na któréj jak srébro połyskują dwa pasemka: potok Pereł i rzeka niebieskiej Fontanny: na południe niebieskie szczyty gór wielkiego Atlasu; na północ wierzchołki gór Rifu; na wschód rozległa, falista równina, na któréj stoi twierdza Fezu, zamykająca przejście pomiędzy dolinami Sebu i Melui; pod nami, wielkie falistości gruntu żółtéj pszenicy i jęczmienia, poprzerzynane niezliczonemi ścieżkami, wysadzone długimi szeregami olbrzymich aloesów; linie wielkie, wspaniałe, zieloność przepyszna, niebo czyste, cisza, spokój oddziaływające potężnie na duszę. I któżby powiedział, że w tym ziemskim raju drzemie naród zgrzybiały na stosach starych gruzów! Góra, która, widziana z miasta, wyglądała jak ostrokrąg, ma natomiast kształt podłużny, a u szczytu jest cała z głazu. Kapitan wdrapał się na jéj wierzchołek najwyższy; my zaś dbali bardziéj o życie, rozeszliśmy się w różne strony, pomiędzy niższe skały, i wkrótce każdy z nas stracił z oczu swoich towarzyszy. Wychodząc z malutkiego wąwozu, spotkałem się oko w oko z jakimś arabem. Zatrzymałem się, i on stanął również, zdając się być wielce zdziwionym z tego, iż widzi mię tak samego. Był to człowiek blisko pięćdziesięcioletni, o twarzy surowéj, ponuréj, z grubym kijem w ręku. W piérwszéj chwili, patrząc nań, przemknęło mi podejrzenie przez głowę, iż gotów mię poczęstować tą swoją maczugą i odebrać sakiewkę; ale ku memu wielkiemu zdziwieniu, zamiast rzucić się na mnie, ukłonil mi się grzecznie, uśmiéchnął, i wskazując na moją twarz jedną ręką, a drugą gładząc swoją długą brodę, powtórzył pokilkakroć parę wyrazów, Których nie zrozumiałem wprawdzie, lecz które zdały mi się być jakiemś zapytaniem. Zdjęty ciekawością, zawołałem oficera eskorty, który umiał trochę po hiszpańsku i poprosiłem go, aby się dowiedział, czego chce ten człowiek. I któżby się tego mógł domyśléć! Oto, chcąc mi cóś miłego powiedziéć, zapytał mnie tak ex abrupto dlaczego nie zapuszczam sobie brody; gdyż moja broda, jego zdaniem, byłaby piękniejszą niż jego. Żołniérze eskorty szli za każdym z nas w odległości dwudziestu kroków; od czasu do czasu wołaliśmy głośno po imieniu jeden na drugiego; żołniérze, którzy poraz piérwszy słyszeli te nasze imiona, musieli je znajdować bardzo zabawnemi, bo się z nich śmieli serdecznie i powtarzali je sobie, kalecząc w najdziwniejszy sposób. Jsi! Amigi! wołali półgłosem. Na raz oficer rzekł surowo: seut! (cicho!) i wszyscy umilkli. Słońce było wysoko, skały rozpalone; nawet kapitan, chociaż nawykły już do znoszenia upałów w Tunisie, wzdychał jednak do cieniu, i dlatego rzuciwszy pożegnalne spojrzenie na szczyty Atlasu, spuściliśmy się czemprędzéj, narażając się nawet na skręcenie karku z góry, a wskoczywszy na nasze siodła czerwone, udaliśmy się z powrotem do Fezu, nie przeczuwając, miała nas spotkać na drodze pewna niespodzianka. Brama El-Ghiza, przez którą mieliśmy wrócić do miasta, była zamknięta! Jedzmy do innéj, rzekł komendant. Wszystkie zamknięte, powiedział oficer eskorty; a widząc jak dalece ta wiadomość nas dziwi, objaśnił nam całą zagadkę, mówiąc, iż każdego dnia świątecznego (a było to właśnie w piątek) od południa do piérwszéj, jako w godzinie przeznaczonéj na modlitwę, po wszystkich miastach zamykają wszystkie bramy, a to z powodu, iż istnieje przekonanie pomiędzy muzułmanami jakoby kiedyś w dniu świątecznym i mianowicie w téj godzinie, chrześcianie mają od razu całym ich krajem zawładnąć. Musieliśmy więc czekać aż bramę otworzą. A zaledwie wjechaliśmy do miasta, przywitano nas komplimentem niepospolitym. Jakaś stara pogroziła nam pięścią i kilka słów powiedziała. Spytałem oficera eskorty, co znaczą te słowa. E, nic, nie, odrzekł, to jakaś głupia baba. A kiedym nalegał, zapewniając go, iż cokolwiek-bądź usłyszę, nie wezmę tego zbyt gorąco do serca; dobrze więc, powiem, rzekł z uśmiéchem; oto widzi pan w naszym kraju tak zwykli mawiać: żydów na hak, chrześeian na rożen.



∗             ∗

Lekarz zdejmował kataraktę pewnemu człowiekowi, coram populo, w pałacowym ogrodzie. Obecnym był przy operacyi tłum krewnych i przyjaciół chorego, żołniérzy i sług, częścią otaczając go wraz z lekarzem, częścią ciągnąc się w długim szeregu od środka ogrodu aż do bramy pałacu; za bramą na ulicy inny tłum czekał. Chory był-to stary maur, który już od lat trzech zaniewidział zupełnie. W chwili, gdy miał usiąść na krześle, zawalał się jakby przestraszony; potém wróciła mu odwaga, siadł i już nie okazał najmniejszéj trwogi. Podczas, gdy lekarz wykonywał operacyą, wszyscy ci ludzie wyglądali jakby skamienieli. Dzieci przytuliły się do kobiét, trzymając się mocno za ich spódnice, kobiéty tuliły się jedne do drugich, wyrażając w postawach i oczach taką trwogę jakgdyby patrzéć miały na tracenie. Ani słowa jednego, ani nawet oddéchu nie słychać było w tym tłumie. I nas również, z powodu dyplomatycznéj doniosłości, o przebieg operacyi przejmował niepokój. Naraz chory starzec wydał okrzyk radości i padł na kolana. Doznał piérwszego wrażenia światła. Wszyscy ludzie, znajdujący się w ogrodzie, wyrazili swą wdzięczność lekarzowi głośnym okrzykiem, na który odpowiedział inny okrzyk, wydobywający się z tłumu stojącego na ulicy. Żołniérze kazali bezzwłocznie wszystkim oprócz chorego opuścić ogród i dziedziniec pałacu, i w ciągu kilku godzin po calem Fez rozeszła się wieść o cudownjé operacyi. Szczęśliwy lekarz! Tegoż samego wieczora otrzymał za nią nie lada nagrodę, bo został wezwany do haremu Bakalego, gdzie najpiękniejsze kobiety ukazały mu się z twarzą odsłoniętą, w całym blasku swych wspaniałych strojów, i mówiły mu o swoich cierpieniach, patrząc nań swemi ognistemi, czarnemi oczami. I te wszystkie kobiéty należały do Bakalego, były wyłączną własnością starego wielkiego szeryfa? Lekarz, pomiędzy innemi, widział tam prześliczną murzynkę, kształtów posągowych, pokrytą pierścieniami, bransoletami i naszyjnikami, która, jak prawie wszystkie inne mieszkanki haremu, uskarżała się na jakąś ociężałość, słabość, niemoc. Lekarz spytał ją o przyczynę tego chorobliwego stanu.
— Nie mógłbyś pan, odrzekła, przepisać mi lekarstwa, nie zadając tych pytań?
Odpowiedział, iż do zadania ich zmusza go li tylko konieczność.
— Ah, ci chrześcianie, powiedziała, są bardzo ciekawi!
— A kiedy ich ciekawości nie chcą zadowolnić, odrzekł lekarz, zmuszeni są zgadywać.
I nachylając się ku pięknéj choréj powiedział jej słów kilka do ucha.
Musial zgadnąć, bo zakryła sobie twarz rękami i nie nie odrzekła.
Byłem niezmiernie ciekawy dowiedzenia się tego co jéj powiedział; ale nie chciał mi dać żadnych objaśnień w téj mierze, i tylko od czasu do czasu powtarzał: Lesbos! Lesbos!



∗             ∗

Czasami przychodzą do pałacu renegaci hiszpańscy, pytając o pana Patxota. Powiadają, iż tych nieszczęśliwych jest do trzechset w całém państwie. Przeważnie są to hiszpanie, sądzeni za zwyczajne przestępstwa i zbiegli z galer wybrzeża; drugą mniejszą część renegatów stanowią, dezerterowie francuscy, oraz motłoch wszelkiego rodzaju, przybyły z różnych krajów Europy. Niegdyś dochodzili oni do piastowania wysokich urzędów u dworu i w wojsku, tworzyli pułki oddzielne i pobierali znaczny żołd od sułtanów. Lecz dzisiaj położenie ich bardzo się zmieniło. Zaledwie do Marokko przybędą, muszą bezzwłocznie wyrzec się wiary chrześciańskiéj i przyjąć islamizm, co się uskutecznia przez proste wymówienie pewnéj formuły bez żadnych innych obrzędów. Nikt już potém nie dba o to czy taki renegat spełnia, czy nie spełnia przepisów religijnych; większość ich, rzeczywiście, nigdy nie chodzi do meczetów a nawet modlitw nie umié. Aby ich przywiązać do kraju, sułtan wymaga, żeby się zaraz żenili. Daje każdemu z nich, który sobie tego życzy, jednę ze swych murzynek za żonę; inni mogą się żenić z kobiétą wolną, maurytanką albo arabką; na ślub i wesele łoży sułtan. Wszyscy muszą zaciągać się do wojska; ale wolno im jest jednocześnie trudnić się jakiémś rzemiosłem. Po największéj części służą w artyleryi, inni w orkiestrze dworskiéj, któréj dyrektorem jest hiszpan. Żołniérze otrzymują pięć, oficerowie zaś od dwudziestu pięciu do trzydziestu sous dziennie; zdolniejsi lub tacy, którzy jakieś rzemiosło dobrze umieją, zarabiają nie-raz do dwu franków na dzień. Obecnie, naprzyklad, mówią wiele o jakimś renegacie niemcu, obdarzonym pewną zdolnością do mechaniki, który zdobył sobie świetne stanowisko. Człowiek ten, nie wiadomo z jakich powodów, uciekł w r. 1873 z Algieru, udał się do Tafiletu, wyuczył się po arabska, przybył do Fez, zaciągnął się do wojska, i tu, w ciągu dni kilku, przy pomocy niewielu narzędzi, które przyniósł z sobą, zrobił rewolwer. Sprawiło to wielkie wrażenie; rewolwer zaczął przechodzić z rąk do rąk, któś go zaniósł do ministra wojny; minister powiedział o nim sułtanowi, sułtan posłał po żołniérza renegata, pochwalił jego dzieło, zachęcał do czynienia dalszych prób i ulepszeń i podniósł od razu żołd jego z pięciu sous do dwu franków dziennie, Ale rzadko który tak na wierzch wypłynie. Niemal wszyscy renegaci są bardzo ubodzy pa życie ich jest tak smutne, iż pomimo owych ciężkich przewinień i zbrodni, które muszą ciężyć na ich sumieniu, wzbudzają litość raczéj niż odrazę i wzgardę. Wczoraj było ich dwu u pana Patxota; renegatami już są od lat kilku, mają żony i dzieci w Fez. Jeden człowiek trzydziestoletni, drugi pięćdziesięcioletni, obaj hiszpanie zbiegli z Centy. Młodszy nie wyrzekł ani słowa, starszy powiedział, że go skazano do ciężkich robót za to, iż w chwili uniesienia zamordował pewnego człowieka, który bezlitośnie bił jego syna kijami. Był blady i mówił głosem wzruszonym, mnąc chustkę w drżących rękach. Gdyby mi przyrzekli, powiedział, że po latach dziesięciu uwolnią mnie z galer, wróciłbym tam natychmiast. Mam lat pięćdziesiąt, wypuściliby mnie w sześćdziesiąt, choć lat kilka mógłbym jeszcze przeżyć w moim kraju. Ale umrzéć na galerach, umrzéć jako galernik, to mnie przeraża. Wróciłbym na galery, zgodziłbym się na wszystko, znosiłbym wszystko, bylebym tylko wiedział, iż umrę w Hiszpanii jako człowiek wolny. Alboż ten psi żywot, który tu pędzimy, można nazwać życiem? Jesteśmy jak na pustyni. Wszyscy nami gardzą. Sama nasza rodzina nie jest naszą, bo dzieci nas nie kochają, bo każdy wpaja w nich nienawiść do ojca. A zresztą nie łatwo to zapomniéć wiary, w któréj się wzrosło; kościołów, do których matka wiodła nas na modlitwę, ani jéj rad, ani najpiękniejszych lat życia, a takie wspomnienia! Jesteśmy renegatami, jesteśmy galernikami, to prawda; ale i ludźmi przecie być nie przestaliśmy: takie wspomnienia rozdzierają nam duszę! I mówiąc to, płakał.



∗             ∗

W skutek ulewnego deszczu, który już blisko od trzech dni leje bez przerwy, Fez tak obecnie wygląda, iż opis jego dla wielu zda się przesadzony. Nie jest to już miasto, lecz jakaś olbrzymia kloaka. Ulice zmieniły się w cuchnące kanały, rozstajnie w jeziora, place w bagna; przechodnie po kolana brną w błocie; domy obryzgane aż do wysokości piérwszego piętra; ludzie, konie, muły, wyglądają jakby się tarzały w błocku, a psy tak całkowicie są niém pokryte, iż szerści ich dopatrzyć się nie podobna. Ludzi, po największéj części na koniach, bardzo mało na ulicach; i ani jednego parasola, a nawet nikogo, ktoby kroku przyśpieszał, by nie być zmokniętym do nitki. Za dzielnicą bazarów takie pustki, taka ciemność, że aż serce ściska. Wszędzie woda płynie, tworzy strumienie i potoki, unosząc z sobą wszelkiego rodzaju zgniliznę i śmiecie: żaden głos ludzki nie przerwie ani na chwilę tego jednostajnego, ogłuszającego szumu ulewy. Fez wygląda jak miasto opuszczone przez mieszkańców podczas wielkiego wylewu. Po godzinnéj przechadzce wróciłem do domu w jakimś dziwnie smutnym nastroju i parę godzin spędziłem przy zakratowaném oknie mego pokoju, z oczami utkwionemi na ściekające wodą drzewa ogrodu, myśląc o biédnym, pocztowym gońcu, który może w téj chwili przebywa wpław, z niebezpieczeństwem utraty życia, spienione Sebu, trzymając w zębach torébkę skórzaną, w któréj znajduje się list od mojéj matki.



∗             ∗

Jedni zapewniają, inni znowu przeczą, iż w tych dniach, przed pewną bramą Fezu, kilku ludzi karę śmierci poniosło. Jednak żadna głowa nie ukazała się na murach stolicy, i wolę myśléć na ten raz, iż wieść o traceniu nie jest prawdziwą. Przeczytanie pewnego opisu kary śmierci, wykonanej przed kilku laty w Tangierze, odjęło mi całkowicie ową okrutną ciekawość, która czasami doradzała mi być obecnym przy jedném z takich widowisk.
Anglik Drummond Hay, wychodząc pewnego poranku przez jedne z bram Tangiem, spostrzegł oddział żołniérzy, który wlókł ku jatkom żydowskim dwu więźniów ze związanemi rękami i nogami. Jeden z nich był to góral z Rifu, niegdyś ogrodnik pewnego Europejczyka, zamieszkałego w Tangierze, drugi, piękny młodzieniec wysokiego wzrostu z miłą, otwartą twarzą.
Anglik zapytał dowódzcy żołniérzy jaka zbrodnię popełnili ci dwaj nieszczęśliwi.
— Sułtan, odrzekł dowódzca, niech mu Bóg dni życia przedłuży! rozkazał ściąć im głowy za to, iż, trudniąc się przemycaniem towarów, na wybrzeżach Rifu wiedli zakazany handel z niewiernymi Hiszpanami.
— Jest to kara nazbyt surowa za tego rodzaju przewinienie, zauważył anglik, a jeżeli stracenie tych ludzi ma służyć za przestrogę i przykład dla innych, dla czegóż więc mieszkańcom Tangiem nie dozwolono obecnymi być przy niém?
Bramy miasta zostały pozamykane. Pieniądz wsunięty w ręce stróża otworzył jednę z nich panu Drummondowi Hay.
— Nazarejczyku, w żadne się z tobą rozprawy wdawać nie chcę! odpowiedział dowódzca; odebrałem rozkaz, muszę być posłuszny.
Tracenie miało się odbyć w jatce żydowskiéj. Jakiś maur o dzikiéj odrażającéj twarzy, w ubraniu rzeźnika, stał tam, czekając na skazanych. W ręku miał mały nóż, długi blisko na sześć cali. Był to kat, obcy przybysz, który ofiarował się ściąć owych ludzi, gdyż wszyscy mahometańscy rzeźnicy Tangieru, których używają zwykle do tracenia przestępców, schronili się tą rażą do meczetów.
Wszczęła się sprzeczka pomiędzy żołniérzami a katem, z powodu wynagrodzenia przyobiecanego temu ostatniemu za ścięcie owych dwu nieszczęśliwych, którzy, stojąc na stronie, zmuszeni byli słuchać jak się o ich krew targują. Kat dowodzik iż przyrzeczona mu dwadzieścia franków za każdą głowę, żołniérze utrzymywali, iż to za obie miał tyle otrzymać. Wreszcie dowódzca, chociaż niechętnie, przystał na wymaganie chciwego nędznika. Wówczas rzeźnik chwycił jednego ze skazanych, już napółmartwego ze strachu, rzucił go o ziemię, ukląkł na jego piersiach i nóż mu do szyi przyłożył. Drummond Hay odwrócił twarz od tego okropnego obrazu. Wydało mu się, iż wszczęła się rozpaczliwa walka. Kat wołał: dajcie mi nóż inny; mój nóż nie chce krajać! Skazany leżał na wznak na ziemi, z poderzniętém gardłem, oddychając ciężko i drgając konwulsyjnie. Inny nóż podano i kat odciął głowę.
Żołniérze zawołali słabym głosem: Niech Bóg przedłuży życie naszego władcy i pana! Ale zdawało się, iż niektórzy z nich od zmysłów odchodzą z przerażenia.
Przyszła koléj na drugą ofiarę. Był nią ów miły piękny młodzieniec. Krew jego stała się powodem do nowéj kłótni. Dowódzca, cofając swe słowo, oświadczył, iż nie zapłaci więcéj nad dwadzieścia franków za obie głowy. Kat musiał się zgodzić. Skazany prosił, by mu rozwiązano ręce, a kiedy to uczyniono, zdjął z siebie płaszcz, podał go żołniérzowi, który mu ręce rozwiązał i rzekł: Przyjm to, bracie, zobaczymy się w lepszym świecie! Innemu żołniérzowi który patrzył nań ze współczuciem i żalem, oddał swój zawój, i krokiem pewnym zbliżając się do miejsca, gdzie leżał zakrwawiony trup towarzysza, zawołał głosem spokojnym, donośnym:
— Jeden jest Bóg Allah i Mahomet jego prorok.
Następnie, zwracając się do kata, zdjął z siebie pas i wręczył mu go mówiąc:
— Weź sobie! Ale na miłość Boską, utnij mi głowę prędzéj niż temu biednemu bratu.
Położył się na ziemi, w kałuży krwi, i kat przycisnął mu piersi kolanem.
— Stój! Ułaskawienie! Stój! zawołał anglik.
Kat podniósł nóż do góry.
Jakiś jeździec pędził co koń wyskoczy w tę stronę.
— To nie ułaskawienie, powiedział jeden z żołniérzy. Syn gubernatora przybywa, aby widziéć tracenie. Zaczekajcie na niego.
Tak téż było w istocie.
Wkrótce potém żołniérze podnieśli z ziemi dwie głowy krwią ściekające.
Otwarły się bramy miasta, przez nie wypadły tłumy uliczników, którzy zaczęli ciskać kamieniami w kata i odpędzili go trzy mile za Tangier, a ściganie to pewnoby jeszcze dłużéj potrwało, gdyby nie to, iż upadł zemdlony, cały ranami pokryty. Następnego dnia dowiedziano się, iż zabił kata wystrzałem ze strzelby pewien krewny jednego ze straconych, i że pogrzebano go na tem samem miejscu, gdzie wyzionął ducha. Zdaje się, iż władze Tangieru nie uznały za stosowne zająć się tą sprawą, gdyż zabójca powrócił do miasta i nie został pociągnięty do odpowiedzialności.
Głowy, wystawione najprzód przez trzy dni na murach Tangieru, posłano następnie do sułtana, aby jego cesarska mość mogła się sama przekonać z jakim pośpiéchem i z jaką starannością wykonywane są jéj rozkazy.
Żołniérze, którzy je wieźli, napotkali na drodze gońca wiozącego rozkaz ułaskawienia. Goniec się opóźnił, bo go wstrzymało nieprzewidziane wezbranie wód w pewnéj rzece, przez którą musiał się przeprawiać.



∗             ∗

Natrafiam tu często na kupców, którzy byli we Włoszech; udaje się ich tam, co rok, od pięciudziesięciu do széściudziesięciu, a niektórzy mają nawet stałych agentów arabów i maurów w naszych większych miastach. Zwłaszcza północne Włochy są przez nich odwiedzane; zakupują tam jedwab surowy, adamaszek, korale, aksamit, nici kręcone, porcelanę, perły, paciorki weneckie, karty do gry wyrabiane w Genui i muśliny z Liworno. Jedynymi towarami, które oni przywożą, są: wełna i wosk, gdyż przemysł marokański jest bardzo słabo rozwinięty i takie tylko wyroby jak broń, skóry, tkaniny, naczynia i meble, mogą zwrócić na siebie uwagę europejczyka. Tkaniny wyrabiają się głównie w Fez i w Marokko. Są to haiki dla kobiet, kosztowne zawoje, pasy, fulary, tkaniny niezmiernie cienkie z jedwabiu pomieszanego ze złotem i srébrem, najczęściéj w paski proste i równoległe, białe lub barw wdzięcznie dobranych, ślicznych, przeróżnych; piękne na piérwszy rzut oka, ale po dokladniejszém przyjrzeniu się im, nierówno nagumowane i nietrwałe. Natomiast trwałością i mocą odznaczają się owe mycki, czy téż czapeczki czerwone, które od miasta Fez nazwę swą wzięły, a prześliczne kobierce, wyrabiane w Rabat, Casa Bianca. Marokko, Szadmie i Szani, niezmiernie są cenione za bogactwo i wdzięk w doborze i układzie barw. Z Tetuanu, po największéj części, pochodzą zgrabne, lekkie strzelby damasceńskie, wykładane srébrem i kością słoniową, usiane drogimi kamieniami, z Mekinez i Fez i z prowincyi Sus, pałasze, lance, oraz słynne ze swéj piękności i nieporównanego odrabiania sztylety. Skóry, to główne źródło krajowego bogactwa, przygotowują się umiejętnie w różnych prowincyach, a skóry czerwone z Fezu, żółte z Marokko i zielone z Tafiletu, dziś jeszcze są godne owéj sławy, którą niegdyś zdobyły. Fez szczyci się wielce swemi wyrobami z emaliowanéj gliny; lecz pośród nich rzadko kiedy odnaleść można jakieś naczynie o czystych, szlachetnych kształtach, któremi one odznaczały się niegdyś; obecnie jedyną ich wartość stanowi żywość barw i pewna barbarzyńska oryginalność rysunku, która nie zaspakaja wprawdzie naszego estetycznego smaku, ale wzrok przyciąga. W Fez znajduje się również niemało złotników i szlifierzy drogich kamieni, którzy wyrabiają rzeczy proste wprawdzie lecz ładne jednak, w wielkiéj ilości i wszystkie niemal do siebie podobne, gdyż przepisy religijne zakazują używania ozdób kosztownych jako sprzeciwiających się prostocie mahometańskiéj. Bardziéj niż wyroby złotnicze, zasługują na uwagą meble z Tetuanu, szafki z pułkami w rodzaju tych, których używamy do książek, wieszadła, małe stoliki wielokątne do herbaty, pokryte arabeskami i pomalowane na tysiączne barwy; tace miedziane misternie rznięte, ozdobione emalią zieloną, czerwoną i niebieską; nadewszystko zaś mozaiki posadzek i ścian, układane z zadziwiającém poczuciem piękna przez niezmiernie biegłych robotników, którzy tworzą jedne po drugich, przy pomocy toporka, te niezliczone gwiazdy i kwadraciki, od których tak trudno oko oderwać. Nie ulega wątpliwości, iż naród marokański obdarzony jest niepospolitemi zdolnościami, i że przemysł jego świetnieby się rozwinął, a nie tylko sam przemysł, lecz wraz z nim i rolnictwo, które już kiedyś tak wysoko stało w tym kraju, gdyby te dwa źródła dobrobytu państwa handel ożywił. Ale handel krępują tu przeróżne zakazy, ograniczenia, monopole, modyfikacye, niezachowywanie umów, a pomimo, iż poselstwa europejskie wiele już osiągnęły dla niego podczas tych lat ostatnich, jestto wszakże bardzo mało w porównaniu do tego czemby się mógł stać sam przez się pod innym, rozumnym, postępowym rządem, w tym kraju, którego bogactwa przyrodzone i położenie geograficzne tak dalece sprzyjaćby mogły jego rozwojowi. W handlu z Europą pierwsze miejsce zajmuje Anglia, po niéj idzie Francya, po Francyi Hiszpania; państwa te zaopatrują Marokko w rozmaite płody rolne, w kruszce, cukier, herbatę, kawę, jedwab surowy, tkaniny wełniane i bawełniane, a w zamian wywożą z niego skóry, owoce, wełnę, pijawki, gumę, wosk oraz inne produkta środkowéj Afryki. W handlu, który się prowadzi przez Fez, Tazę i Udjda (?) (handlu niemałéj wagi, chociaż daleko mniejszym, niżby być powinien pomiędzy tak bliskiemi krajami), oprócz kobierców, tkanin, wyrobów z emaliowanéj gliny, pasów, sznurów, oraz wszystkiego co należy do ubrania araba i maura, niemałą rolę odgrywają bransolety, naszyjniki, kółka na szyi ze złota i srébra, perfumy, kadzidła, antimonium do malowania oczu, henne do paznokci i wszelkie inne farby, za pomocą których pleć piękna afrykańska podnosi swe wdzięki. O wiele ważniejszym, starszym i porządniéj prowadzonym jest handel z wnętrzem Afryki, dokąd co roku odchodzą wielkie karawany, wioząc tkaniny z Fezu, sukna angielskie, paciorki weneckie, korale włoskie, prochy broń, tytuń, cukier, zwierciadła z Niemiec, sierpy i toporki z Holandyi, pudełeczka z Tyrolu, mosiężne i żelazne wyroby z Anglii i z Francyi, oraz sól, którą zbierają po drodze w oazach Sahary; a podróż ich jest to jakby ciągły jarmark przenośny, w którym zamieniają swoje towary na niewolników murzynów, na złoty proszek, strusie pióra, białą gumę z Senegalu, złote ozdoby z Nigrycyi, które następnie wysyłają na wschód i do Europy; na czarne jedwabne tkaniny, któremi przystrajają sobie głowy maurytańskie kobiéty, na bezoary, które chronią arabów od jadów i chorób; wreszcie na wiele ziół i towarów aptecznych, które, chociaż wyszły już całkiem z użycia w Europie, są jednak bardzo cenione w Afryce. Ta droga handlowa najwyższe ma znaczenie dla Europy. Marokko jes dla niéj bramą do Nigrycyi, bramą, która, gdy się raz otworzy, handel europejski i handel Afryki środkowéj spotkają się z sobą. Tymczasem cywilizacya i barbarzyństwo spór wiodą na jéj progu.



∗             ∗

Poseł widuje się często z Sid-Mussa. Chodzi mu głównie o otrzymanie od rządu tutejszego pewnych przywilejów dla niektórych gałęzi handlu pomiędzy Włochami i Marokko; co do innych zamiarów i życzeń naszego posła, muszę zachować milczenie. Rozmowy dwu dostojników trwają nieraz po parę godzin, ale o takich sprawach, które właściwie cal ich stanowią mówią bardzo niewiele, gdyż pan minister, stosując się do zwyczaju, będącego, jak się zdaje, tradycyjnym w marokańskim rządzie, przystępuje tylko wówczas do głównego przedmiotu, kiedy się już dostatecznie nagada o fatałaszkach przeróżnych i kiedy widzi się do tego gwałtem zmuszony. E, pogadajmy jeszcze trochę o rzeczach wesołych! mówi błagalnym niemal głosem. Pogoda, stan zdrowia, woda Fezu, gatunek niektórych tkanin, jakaś historyczna anegdotka, przysłowia, ilość ludności w tym lub w owym kraju Europy: oto rzeczy wesołe, które przekłada nad roztrząsanie projektów i rozważanie życzeń naszego posła.

— I cóż powiecie o Fez? spytał go razu pewnego a usłyszawszy w odpowiedzi, iż to piękne miasto dodał: Jeszcze jednę niepospolitą posiada zaletę: jest czyste. Innego dnia zapytał jak wielką może być ludność Marokko. Ale, chcąc nie chcąc, trzeba przecież i do tych utrapionych interesów kiedyś przystąpić! Wówczas to rozpoczynają się omówienia, wykręty, niedopowiedziane słówka, tysiące wątpliwości, niby przyzwolenia, niby odmowy, przeskakiwanie na jakiś inny przedmiot w chwili, kiedy zdawaćby się mogło, że już stanie ugoda, a na ostatku owa wieczna wymówka: Do jutra zatém, do jutra. Nazajutrz powtórzenie tych wszystkich wesołych rzeczy, o których była mowa wczoraj, nowe wątpliwości, nowe przeszkody, nowe zwłoki, objaśnienia słów, jakoby podczas ostatniéj rozmowy niewłaściwie zrozumianych, ubolewania nad tém, iż myśli nasze i myśli innych, źle pojętemi zostały i ciężka, krwawa praca dla biédnego tłumacza, obowiązanego objaśnić dokładnie znaczenie każdego wyrazu. Minister ministrów zsyła się również i na to, że wypada zaczekać na powrót gońców Wysłanych po zebranie pewnych wiadomości do Tangiem i Tafiletu; wiadomości niezbyt ważnych, co prawda, ale które służą do odroczenia sprawy na jakie dni dziesięć. Wreszcie, każde żądanie, choćby najsłuszniejsze, musi wiecznie i zawsze natrafiać na te trzy ważne przeszkody: fanatyzm ludu, upór ulemów, konieczność działania spokojnie, bez wstrząśnień, nieznacznie, z tą powolnością, która już z nieruchomością graniczy, a wszystko to w takich tylko razach, kiedy cofnąć się, kiedy odmówić wręcz nie podobna. Podziwiam, uwielbiam cierpliwość naszego posła, bo naprawdę, i sam aniół czasemby nie wytrzymał, wzięty na takie męki, bo i jemu mogłoby się wyrwać niepotrzebne słówko. Wślad za tém wszystkiém następują gorące uściśnienia dłoni, słodkie uśmiéchy, oświadczenia nieprzepartéj sympatyi, miłości bez granic, która ma przetrwać do śmierci. Sprawrą najtrudniejszą jest sprawa otyłego maura Scellal, i powiadają, iż od tego jaki weźmie obrót całe jego życie zależy; to też biédak co godzina niemal zjawia się w pałacu, owinięty w swój szeroki haik, niespokojny, zamyślony, czasem ze łzami w oczach, które ma ustawicznie zwrócone na posła z wyrazem błagalnym, jak człowiek na śmierć skazany i żebrzący litości. Mohamed Dukali natomiast, którego interesa pomyślny wzięły obrót, jest cały rozpromieniony, pali cygara, perfumuje się, co dzień zmienia kaftany, rozdaje na prawo i na lewo grzeczne słówka, słodkie minki i wdzięczne uśmiéchy. Ah! gdyby nie to, iż jest włoskim poddanym, jakżeby prędko owe uśmiéchy zmieniły się w łzy krwawe!


∗             ∗

W ciągu tych kilku dni ostatnich musimy wypróbowywać na sobie prawdę owych przepowiedni co do wpływu powietrza Fezu na nowoprzybyłych, które nam czyniono w Tangierze. Lecz są-ż to skutki powietrza czy wody? Czy niegodziwéj oliwy? czy okropnego masła? czy też wszystkich tych rzeczy razem? Tak czy inaczéj, dość żeśmy wszyscy chorzy. Jest to jakaś ociężałość, brak apetytu, upadek sił, ciążenie głowy, a co najprzykrzejsza, pewien zwyczaj, przyjęty przez wszystkich, przebiegać od czasu do czasu dziedziniec szybko, nie oglądając się poza siebie, jak gdyby nas kto ścigał. Dziwna zaprawdę słabość! Oprócz wszystkich tych biéd napadła nas taka jakaś nuda, taka odraza do wszelkiego zajęcia, takie rozdrażnienie, słowem usposobienie tak ponure, iż od dni kilku sama postać pałacu zmieniła się do niepoznania. Wszyscy pragniemy wyjechać ztąd co prędzéj. Doszliśmy do téj nieuniknionéj chwili w każdéj podróży, kiedy ciekawość nas opuszcza, rzecz każda staje się obojętną, bezbarwną, wspomnienia ojczyzny cisną się tłumnie do głowy; kiedy tęsknota za krajem, uśpiona z początku, budzi się z siłą niezwykłą; kiedy, zwracając oczy w jakąbądź stronę, zawsze i wszędzie widzimy drzwi naszego domu. Dość już mamy zawojów, czarnych twarzy, meczetów, drażnią nas te tysiące oczu, wiecznie nas ścigające, nudzi nas ta olbrzymia biała maskarada, na którą od dwu miesięcy patrzymy. Ileżby się dało za to, aby zobaczyć, chociaż z daleka, jakąś europejską panie! aby usłyszéć głos dzwonu! aby spostrzedz na murze jakiegoś domu drukowane obwieszczenie o teatrze maryonetek! O słodkie wspomnienia.



∗             ∗

Spostrzegłem, iż jednemu z żołnierzy pałacowéj straży brak prawego ucha; powiedziano mi, że odciął mu je prawnie, w obec świadków, inny żołniérz, którego ów piérwszy, nie na długo przedtém, również ucha pozbawił. Takiém jest prawo odwetu w Marokko. Nie tylko krewny jakiéjś zabitéj osoby może zamordować zabójcę w ten sam dzień tygodnia, o téj saméj godzinie i na tém samém miejscu gdzie padła ofiara, zadać mu śmierć tym samym orężem, którego on użył i ugodzić w to samo miejsce, w które on ugodził; lecz każdy kto został pozbawiony jakiegobądź członka ma prawo pozbawić tegoż samego członka, człowieka, który mu go odjął. Przytoczę tu pewne zdarzenie, któremu towarzyszyły niezwykłe okoliczności; opowiedział nam o niém urzędnik francuskiego konsulatu, który, jak się zdaje, znał osobiście jednę z dwu jego ofiar. Było to przed kilku laty. Pewien kupiec angielski z Mogadoru wracał do miasta w dzień targowy, wieczorem, w chwili gdy brama była zapełniona ludem z okolicznych wiosek, wiodącym muły i osły. Pomimo, iż krzyczał z całéj siły: — bal ak! bal ak! (na bok! na bok!), jakaś stara maurytanka została potrącona przez jego konia i upadła twarzą na kamień. Nieszczęście miéć chciało, że, wskutek tego uderzenia się o kamień; wyleciały jéj ostatnie dwa przednie zęby. Przez chwilę leżała jakby odurzona; potem zerwała się na równe nogi i trzęsąc się ze złości, obsypując przekleństwy i złorzeczeniami Anglika, poszła za nim aż do progu jego domu a ztamtąd udała się do kaida, prosząc go, aby, na mocy prawa odwetu, kazał nazarejczykowi wybić dwa zęby. Kaid starał się zrazu uspokoić ją i radził, aby darowała krzywdę: lecz widząc, iż baba uparła się nie na żarty, odprawił ją wreszcie, obiecując spełnić jéj żądanie w téj nadziei, iż powoli z gniewu ochłonie, opamięta się i wszystkiemu da pokój. Ale, po upływie trzech dni, zawzięta baba znowu się zjawia, dopomina się wymiaru sprawiedliwości, wymaga wydania formalnego wyroku na chrześcianina.
— Pamiętaj, — mówi do kaida, — żeś sam obiecał spełnić moje żądanie! I cóż stąd? odpowiada kaid; albo to mnie masz za chrześcianina. iż sądzisz, żem ja niewolnik mego słowa. Codziennie, przez miesiąc cały, chciwa zemsty maurytanka stawała przede drzwiami kaida i tyle potrafiła dokazać swym krzykiem, pogróżkami i przekleństwy, iż kaid, aby się już raz od mój uwolnić, postanowił nareszcie ją zadowolnić. Przywołuje kupca, przedstawia mu wymagania poszkodawanej. Tłumaczy, iż prawo dozwala jéj w taki sposób krzywdy dochodzić, mówi, iż obiecał popierać jéj żądanie, i prosi go, aby pozwolił, dla zakończenia przykréj téj sprawy, wyrwać sobie dwa zęby, już mniejsza z tém jakie, którekolwiek, chociaż, podług słuszności, powinnyby to być dwa zęby przednie. Anglik oświadcza stanowczo, iż nie pozwoli sobie wyrwać, ani przednich, ani pobocznych, ani trzonowych zębów; i kaid jest zmuszony odprawić ostatecznie starą, rozkazując straży, aby noga jéj nie postała już w kasbie. Dobrze więc, rzekła baba; ponieważ, jak widzę, nie ma tu uczciwych muzułmanów, ponieważ odmawiają uczynienia zadość muzułmance, matce szeryfów, która domaga się sprawiedliwości, ponieważ pies niewierny więcej tu znaczy niż ja, więc pójdę, do sułtana, i zobaczymy czy i władca wiernych wyprze się również prawa Proroka. Nie zwlekając długo, puszcza się w drogę, sama jedna, z amuletem na piersiach, z kijem w ręku, z torbą przez ramię i pieszo przebywa ową trzystumilową przestrzeń, która dzieli Mogador od marokańskiéj stolicy. Przybywa do Fez, prosi o posłuchanie u sułtana, staje przed nim, przedstawia mu swoją sprawę i żąda, aby na mocy tego co jest napisane w Koranie, prawo odwetu było zastosowane do nazarejczyka. Sułtan doradza jéj darowanie krzywdy, baba obstaje przy swojem. Tłumacza jéj wielkie trudności, które stają na przeszkodzie spełnieniu jéj prośby; mówią, iż konsul angielski nie da na to swego przyzwolenia, iż rząd zostanie wplątany w nader przykrą sprawę, iż nie można dla tak błahego powodu narażać na niebezpieczeństwo spokoju państwa i zakłócać przyjaźni, która łączy tron szeryfów z potężną Anglią. Stara maurytanka jest niewzruszoną. Ofiarują jéj, byle chciała dać za wygrane całéj téj sprawie, tyle pieniędzy, iż resztę dni swoich może spędzić w dostatku i spokoju: odmawia. A mnie po co wasze pieniądze? dodaje; jestem stara i nawykłam do ubóstwa. Ja nie chcę pieniędzy, ja chcę dwu zębów chrześcijanina, musze je miéć, wymagam ich w imię Koranu; a sułtan, władca wiernych, głowa islamu, ojciec swych poddanych, nie może odmówić oddania sprawiedliwości muzułmance. Ten jéj opór wprawił sułtana w kłopot nie mały; to, czego wymagała, było zgodne z prawem, z prawem świętem, z prawem Proroka; lud, podniecony fanatycznemi przemowami staréj maurytanki, wziął gorąco jéj sprawę do serca, i odmowa w takich warunkach, mogła być rzeczą niebezpieczną. Sułtan, którym był naówczas Abd-er-Rhaman, napisał do angielskiego konsula, prosząc go jako o łaskę największą, aby skłonił swego spółziomka do przystania na wyrwanie dwu zębów. Kupiec odpowiedział konsulowi, iż nigdy się na to nie zgodzi. Wówczas sułtan powtórnie do konsula napisał, oświadczając, iż w razie gdyby ów kupiec spełnił jego życzenie, on w nagrodę nada mu każdy przywiléj handlowy jakiego tylko zażąda. Tą razą, ponieważ chodziło o zrobienie dobrego interesu, anglik znikł i pozwolił na operacyą. Stara opuściła Fez, błogosławiąc imię świętobliwego Abd-er-Rahmana i powróciła do Mogadoru, gdzie w jéj obecności, tudzież w obecności wielkiego tłumu, wyrwano dwa zęby nazarejczykowi. Kiedy zobaczyła, iż upadły na ziemię, wydala okrzyk tryumfu, i podniosła je z dziką radością. Kupiec, dzięki przywilejom, które mu zostały nadane, w dwa lata niespełna doszedł do pięknego majątku, i, szczerbaty wprawdzie ale szczęśliwy, powrócił do Anglii.



∗             ∗

Im dłużéj przyglądam się maurom, tem skłonniejszym się staję do zgodzenia się na to, na co zrazu zgodzić się nie chciałem, a mianowicie, iż nie bardzo się mylą w swych sądach ci wszyscy pisarze, którzy nazywają ich plemieniem wilków i gadzin, obłudnikami, tchórzami; uniżonymi aż do podłości z silniejszym, zuchwałymi ze słabszym, chciwymi, skąpcami, samolubami, ludźmi trawionymi wszystkiemi temi najnikczemniejszymi żądzami i nałogami, jakie mogą skalać duszę człowieka. I czyż mogłoby nawet być inaczéj? Sam rząd, sam ustrój społeczeństwa, nie dozwala rozwinąć się w nich żadnym szlachetniejszym dążeniom; handlują, pracują w różnych zawodach, nieraz bardzo ciężko, lecz nie znają téj pracy, która obok znużenia zadowolenie przynosi, nie znają żadnéj z tych uciech, które wypływają z umysłowego trudu; nie troszczą się o wychowywanie swych dzieci, nie mają żadnego szlachetniejszego celu w życiu; więc całą duszą oddają się zbieraniu pieniędzy, a czas wolny, który im pozostaje od tego zajęcia, dzielą pomiędzy drzemką próżniaczą, która ich osłabia, i wyuzdaną, lubieżną rozpustą, która ich ogłupia i rozbestwia. Wskutek tego gnuśnego życia, wydarza się w nich pociąg do plotkarstwa, duma, zawziętość, drobiazgowość, szarpią wzajemnie swoją dobrą sławę; kłamią z przyzwyczajenia, z niesłychaną bezczelnością; udają wielką bogobojność i miłosierdzie, choć za pięć franków gotowi przyjaciela sprzedać; gardzą nauką, a najbardziéj dziwaczne przesądy wiarę w nich znajdują; codzień się kąpią a kupy śmieci i brudów wszelkiego rodzaju zapełniają kąty ich mieszkań; nadto do tych wszystkich zalet dodać jeszcze należy pychę iście szatańską, do ukrywania któréj w razie potrzeby dopomaga im układ niby skromny choć pełen godności, zdający się zapowiadać duszę szlachetną i wielką. Zrazu i mnie zwiodły te piękne pozory; lecz teraz jestem przekonany, iż ostatni z tych ludzi, w głębi swego serca, uważa siebie za coś daleko lepszego od nas wszystkich razem wziętych. Arabi koczujący przechowali przynajmniéj surową prostotę obyczajów swych przodków, dzicy berberowie mają chociaż ducha wojowniczego» odwagę i miłość swobody. Jedni tylko maurowie, stanowiący część najliczniejszą ludności państwa, tę część z któréj wychodzą kupcy, ulemowie, tholbowie(?), kaidzi, baszowie i która posiada wspaniałe pałace, wielkie haremy, piękne kobiéty, skarby ukryte, łączą w sobie barbarzyństwo, największe zepsucie i pychę. Cechy, po których poznać można maurów, są następujące: otyłość, cera czysta, dość jasna, spojrzenie przebiegłe, wielki zawój, chód wspaniały, poważny, wyraz jakiegoś znużenia a zarazem dumy w całéj postawie i zapach perfum, który się do kola nich rozchodzi.



∗             ∗

Maur Scellal zaprosił nas dzisiaj na herbatę do swego domu. Przez wąski kurytarz weszliśmy na ciemny, ale bardzo piękny dziedziniec, który pomimo téj swojéj piękności był jednak tak brudny jak najbrudniejszy dom z żydowskiej dzielnicy w Alkazarze. Oprócz mozaik na filarach i podłodze wszystko tu było czarne, zeskorupiałe, lepkie, ohydne! Dwa ciemne pokoje znajdują się na dole; na wysokości piérwszego piętra obiega krużganek, a na wierzchu murów ogrodzenie tarasu. Otyły maur usadził nas przededrzwiami swego sypialnego pokuju, częstował harbatą i cukierkami, palił przed nami aloes w kadzielnicach, popryskał wodą różaną i przedstawił nam dwoje swych prześlicznych dzieciaków, którzy zbliżyli się do nas bladzi ze strachu i drżeli jak liście pod naszemi pieszczotami. Na przeciwległéj stronie dziedzińca stała murzynka, młoda, może piętnastoletnia dziewczyna, mająca na sobie za całe ubranie koszulę z wielkim rozporem na boku, który odsłaniał całą obnażoną nogę od biodra aż do stopy, przepasaną w stanie jaskrawym pasem. Ten prosty strój uwydatniał wszystkie kształty jéj postaci: postaci najbardziéj wysmukłéj, zgrabnéj i pięknéj (przysięgam na głowę Ussiego) z tych wszystkich, jakie śród kobiét maurytańskich widziałem dotychczas w Marokko. Była to niewolnica. Oparta o filar, z rękami skrzyżowanemi na piersiach patrzyła na nas z wyrazem najzupełniejszéj obojętności. Wkrótce potém z niskich drzwiczek wyszła inna murzynka, kobieta lat około trzydziestu, wysoka, z twarzą surową, prosta jak łodyga aloesu, która o ile nam się zdało, musiała być ulubienicą gospodarza domu, gdyż, zbliżywszy się do niego poufale, szepnęła mu cóś do ucha i wyjęła mu jakąś słomkę z wąsów, przyciskając rękę do ust jego jakimś ruchem, który zdawał się wyrażać niby pieszczotę, niby roztargnienie i na który maur się uśmiéchnął. Podniósłszy oczy spostrzegliśmy cały krużganek piérwszego piętra i całe ogrodzenie tarasu uwieńczone kobiécemi główkami, które skryły się natychmiast. Trudno byłoby przypuszczać, aby wszystkie te kobiéty były mieszkankami tego domu. Zapewne kobiety Scellala zawiadomiły o wizycie chrześcian swoje sąsiadki i przyjaciółki i za naszém pojawieniem się cały ich rój, i bliższych i dalszych tarasów, zleciał na ten taras. W chwili gdy patrzyliśmy w górę, przemknęły obok nas, jak duchy, trzy kobiéty, z twarzą całkiem otuloną w zasłonę i znikły w bocznych drzwiczkach. Były to jakieś trzy przyjaciółki, które, nie mogąc dostać się do domu przez tarasy, musialy odważyć się wejść przez drzwi; w chwilę potém głowy ich ukazały się na krużganku a następnie na tarasie. Krótko mówiąc, dom zmienił się w teatr a z nas zrobiono sobie widowisko. Przyglądająca się nam zakwefiona publiczność szczebiotała, śmiała się po cichu, wychylała i cofała na przemiany swe główki tak szybko, iż zdawało się, że wyskakują za naciśnięciem jakiéjś sprężyny; każdemu z naszych poruszeń odpowiadał gwar przyciszony w górze; każdą razą, gdy podnosiliśmy głowy, wszczynał się popłoch w lożach piérwszego rzędu; łatwo było zgadnąć, że płeć piękna bawi się wybornie, że zbiera wzorki, które jéj na cały miesiąc treści do rozmowy dostarczą, słowem, że nie posiada się z radości, mogąc napawać się widowiskiem tak niespodzianém, tak niezwykłém i tak zabawném! A my, z godną podziwu uprzejmością, dozwalaliśmy, aby się przez całą godzinę bawiły naszym kosztem, chociaż sami nudziliśmy się. Takie nudy śmiertelne sprowadza po pewnym czasie na europejczyka, każdy dom maurytański, chociażby największéj doznał w nim gościnności. A to dla tego, iż każdy z nas, napatrzywszy się na piękne mozaiki, na piękne niewolnice i na piękne dzieci, szuka instynktownie niemal téj, która jest duszą tego domu, przedstawicielką jego godności i uczciwości, która gościnność podnosi do wysokości cnoty, która umila każdą rozmowę, słowem, szuka żony, kapłanki Larów a nie znajdując tu innych kobiét nad te jedynie, dla których pan ich i władca ma wprawdzie pieszczoty, lecz z których żadnéj serca nie oddał, widząc dzieci matek nieznanych, czując, iż tu gospodarz jeśt jedynym przedstawicielem całego domu, doznaje przykrego uczucia; gościnność, tracąc dla niego cały swój urok, staje się czczą i chłodną ceremonią a na gospodarza patrzy już nie jak na przyjaciela, który w nas godność człowieka uszanować potrafi lecz jak na brzydkiego, zmysłowego samoluba.



∗             ∗

Nie ulega najmniejszéj wątpliwości, iż ludzie ci, jeżeli nie całkiem nas nienawidzą, to przynajmniéj szczerze nas nie cierpią, do czego powodów tak złych, jak i dobrych mają podostatkiem. Zwłaszcza śród potomków maurów hiszpańskich, z których wielu posiada dotychczas klucze od miast Andaluzyi, oraz tytuły właścicieli gruntów i domów w Sewilli i Granadzie, wielka jest niechęć do Hiszpanii, z któréj wygnano ich przodków. Reszta maurów jednakowo wszystkich chrześcian nie cierpi, nie tylko dla tego, iż taką nienawiść wpajają w nich od dzieciństwa w meczetach i szkołach celem zapobieżenia temu, aby dorósłszy nie weszli w jakieś stosunki z chrześcianami; stosunki, które, wpływając na zmniejszenie się przesądów i ciemnoty, podkopałyby niezawodnie podstawy politycznego i wyznaniowego gmachu państwa; ale i dla tego również, że wszyscy oni czują, chociaż niejasno i nieokresienie ową siłę wielką, groźną, ciągle rosnącą państw europejskich, która prędzéj lub późniéj ich zgniecie. Widzą jak od wschodu, tuż za ich granicą rozgościła się Francya; jak na ich Śródziemném wybrzeżu obwarowują się Hiszpanie; widzą Tangier zajęty przez przednie straże chrześciaństwa; miasta zachodnie przez kupców europejskich, którzy wzdłuż całego atlantyckiego wybrzeża tworzą niby łańcuch wart cywilizacyi; poselstwa przebiegające kraj we wszystkich kierunkach, pod pozorem składania darów sułtanowi, ale w rzeczywistości, jak sądzą, po to aby wszystko dojrzéć, wybadać, wyśledzić, aby wszystko zepsuć i grunt przygotować; czują, słowem, groźbę ustawiczną jakiegoś najścia, a będąc przekonani, iż chrześcianie żywią dla muzułmanów takie same uczucia, jakiemi oni dla nas są przejęci, wystawiają sobie owo najście pełne wszystkich okropności nienawiści i zemsty. A czyż niechęć tę mogą na uczucie przyjazne zamienić, kiedy nas poznają, kiedy nas zobaczą w tak brzydkich, ciemnych barwach, w tém nieskromném, opiętém ubraniu, które wszystkie kształty tak wyraźnie zaznacza? nas, obładowanych notatnikami, lunetami, jakiemiś tajemniczemi narzędziami; nas, którzy musimy wszędzie zajrzéć, wszystko zapisać, wszystko wymierzyć, o wszystkiém się wywiedziéć; nas, którzy śmiejemy się zawsze a nie modlimy się nigdy; nas, ludzi niespokojnych, gadatliwych, pijących wino, palących cygara, pełnych uroszczeń i wymagań przeróżnych, a jednak tak ubogich, tak nędznych, iż na jednéj żonie poprzestawać musimy, że nie przywieźliśmy z sobą z kraju ani jednego służącego! I tworzą sobie o Europie jakieś pojęcie niejasne, jakby o jakiémś olbrzymiém zbiorowisku ludów, które wiodą gorączkowe życie, pełne niepohamowanych żądz, okropnego zepsucia, zaburzeń, przewrotów, podróży, śmiałych przedsięwzięć, pośpiechu, szalonego zamieszania. Słowem, w ich mniemaniu Europa jest to jakiś wir, jakiś zamęt, istna wieża Babel, od której Bóg Swe oblicze odwrócił.



∗             ∗

Dziś wielki rozruch w pałacu z powodu piérwszego i jedynego pokuszenia się o podbój miłosny, którego się dopuścił pewien chrześcianin, osobistość podrzędna w składzie naszego poselstwa. Nieborak ów, chłopak młody, któremu zapewne zaczynał już ciężyć ten dyplomatyczno surowy żywot, jaki powadzimy od dni czterdziestu, spostrzegłszy, nie wiem już skąd, piękną maurytankę przechadzającą się po ogrodzie, pomyślał sobie (bo i któż z nas jest wolny od słabostek!), iż kobiéta ta nie potrafi oprzéć się urokowi jego ślicznej osoby, i, nie dbając o niebezpieczeństwo, przez o twór w murze wślizgnął się do zakazanego obwodu. Czy odważny nasz młodzian, stanąwszy przed nimfą, zaczął od wyznania jéj swojéj wielkiéj miłości, czy się tam może i bez tego wstępu obyło, czy nimfa łaskawie go słuchać raczyła czy z krzykiem uciekła, o tém dowiedziéć się trudno, gdyż wszystko jest tajemnicą w tym tajemniczym kraju. Wiemy to tylko, iż na raz z poza krzaków, wypadło cztérech maurów uzbrojonych w sztylety, że wszyscy cztéréj rzucili się na niefortunnego uwodziciela, i że ów biédak albo nie wyszedłby już wcale z ogrodu, albo wyszedłby z niego podziurawiony jak rzeszoto, gdyby nie kaid Hamed-ben-Kasem Buhamej, który zjawił się niespodzianie, rozkazującym ruchem zatrzymał wściekłych cerberów i dał możność europejczykowi uciec cało do pałacu. Wiadomość o téj przygodzie, rozchodząc się szybko, wstrząsła, że tak powiem, całym pałacem; winowajca, wobec nas wszystkich, dostał uroczystą admonicyą; w dodatku zaś, komendant zawsze skory do żartów, wystosował doń mówkę, która wywarła na nim głębokie wrażenie, a któréj treścią było: Że cudze żony, zwłaszcza zaś żony muzułmanów, należy omijać zdaleka, że skoro się jest w europejskiém poselstwie w Marokko trzeba się wyrzec wszelkich ludzkich słabostek; że w krajach mahometańskich takie sprawy o kobiéty mogą się łatwo zamienić w sprawy polityczne; i że nie lada ciężar wziąłby na swą duszę chłopak młody, nieco nierozważny wprawdzie, lecz poczciwy, który, nie mogąc oprzéć się pokusie chwilowéj, wciągnąłby swoją ojczyznę w wojnę, w taką wojnę, któréj następstw nie podobna byłoby przewidziéć. Słysząc te słowa biédny chłopak, któremu już się zdawało, iż widzi jak z jego przyczyny flota włoska ze stu tysiącami żołnierzy płynie ku Marokko, tak się przeraził, tak wielką skruchę wykazał za swe przewinienie, że poseł liznął za zbyteczne jeszcze inną mu jakąś karę zadawać.



∗             ∗

Chciałbym téż wiedziéć dokładnie jakie pojęcie mają maurowie o sile i męstwie swego wojska w porównaniu do siły i męstwa wojsk europejskich narodów. Ale żadnego z nich nie odważę się wprost o to zapytać, gdyż znając ich podejrzliwość, obawiam sę, aby nie wzięli tego za jakieś szyderstwo, za jakiś żarcik niewczesny. Niemniéj udało mi się nieznacznie, powoli naprowadzając na ten przedmiot rozmowę, czegoś się w téj mierze od nich dowiedziéć. I tak, wiem naprzykład, iż nie wątpią o wyższości naszéj potęgi, wojskowéj; bo jeżeli nawet przed trzydziestu laty, to jest wówczas, gdy jeszcze od europejczyków nie ponieśli żadnéj prawdziwie wielkiéj porażki, mogli o tém wątpić, to wojny z Francyą i Hiszpanią, a zwłaszcza dwie słynne bitwy pod Islyi pod Tetuanem, na zawsze te wątpliwości rozwiały. Lecz co do męstwa właściwie, zdaje mi się, iż w ich mniemaniu żołniérz europejski stoi daleko niżéj od maurytańskiego; zwycięstwa nasze przypisują artyleryi, porządkowi, karności, wreszcie oszukaństwu (dla nich bowiem strategia i taktyka wojskowa jest-li tylko oszukaństwem) ale nie męstwu. Zwycięstwa zaś osiągnięte w ten sposób nie wydają im się zwycięstwami szlachetnemi. Lud ciemny wierzy nadto, iż oprócz tych wyż wymienionych środków, do zwycięstw dopomaga nam również sojusz ze złymi duchami, bez którego, ani nasze działa, ani żadne oszukaństwa nie zdołały rozgromić wojsk muzułmańskich. To pewna, iż arabom krwi czystéj, oraz Berberom, stanowiącym większą część siły zbrojnéj marokańskiego państwa, nie podobna męstwa odmówić, jak niepodobna również męstwa ich porównywać do téj pospolitéj dość chwiejnéj odwagi, którą wszystkie wojska Europy, z iście rycerską grzecznością, wzajemnie sobie przyznają. Nie ulega wątpliwości, iż nawet biorąc w rachunek potajemną pomoc Anglii, oraz sprzyjające warunki samego gruntu, wojsko marokańskie, źle wyćwiczone, źle żywione, źle uzbrojone i mające nadto lichych dowódców, nie mogłoby opiérać się niemal przez rok cały z wytrwałością, któréj się po niéj nie spodziewała Europa, armii hiszpańskiéj doskonale wyćwiczonéj, karnéj i zaopatrzonéj we wszystkie nowe wynalazki sztuki wojskowéj, gdyby nie owo męstwo jego żołniérzy, które mu inne jego braki zastąpiło. Może mi powiedzą, iż na nazwę męstwa nie zasługuje fanatyzm, który sprawia, iż jeden człowiek rzuca się na dziesięciu, aby szukać śmierci mającjé mu bramy raju otworzyć; dzika zawziętość, pod wpływem której żołniérz 170!! sobie głowę o skałę roztrącić, niż wpaść w ręce wroga; szalona wściekłość ranionego, który zrywa z siebie przepaski i rany roztwiera, aby przez śmierć ujść niewoli, pogarda cierpień, ślepa odwaga, upór bydlęcy, z którym człowiek daje się zabijać bez potrzeby, bez celu; lecz w każdym razie trudno im nie przyznać, iż to są pierwiastki męstwa, których liczne i straszne dowody dali marokańczycy w wojnie z Hiszpanią. W ciągu dwu miesięcy, wojska hiszpańskie zaledwie dwu ludzi zdołały wziąć do niewoli, jakiegoś araba z prowincyi Oran i jakiegoś obłąkanego, który zbliżył się do straży obozowych; a w krwawej bitwie pod Castillejos tylko pięciu rannych marokańczyków wpadło w ręce zwycięzców. Ich odwieczna taktyka polega na tém, iż w wielkiej masie idą na nieprzyjaciela, rozciągają się szybko, podbiegają na odległość pół strzału, strzelają i cofają się spiesznie, aby broń nabić ponownie. W wielkich bitwach stoją w półksiężyc; artylerya i piechota w środku, po bokach konnica; konnica usiłuje otoczyć nieprzyjaciela, aby wziąć go we dwa ognie. Głównodowodzący wydaje rozkaz ogólny, lecz każdy z dowódców drugorzędnych może iść do ataku lub cofać się kiedy mu się spodoba, skutkiem czego rozkaz główny często bywa zmieniany. Jeźdźcy niezmordowani, zręczni strzelcy, wytrwali, trzymający się dzielnie gdy mają jakiś szaniec, jakąś zasłonę przed sobą, dający się łatwo zmięszać na otwartém polu, pełzają jak węże, wdrapują się jak koty, biegają jak koźlęta, przechodzą szybko od napadu do nagłej ucieczki i od najwyższéj odwagi, która na szał dziki zakrawa do przestrachu, do tchórzostwa bez granic. Żyją jeszcze w Marokko tacy maurowie, którzy z przerażenia dostali pomieszania zmysłów podczas bitwy pod Isli; a znanym powszechnie jest ów fakt, iż sułtan Abd-er-Rahman na odgłos piérwszych strzałów armatnich marszałka Bugeaud, zawołał: Konia! konia! dajcie mi mego konia! i skoczywszy na siodło uciekł jak tchórz ostatni, zostawiając na polu bitwy swoich grajków, swych wróżbitów, swoje psy myśliwskie, świętą chorągiew, parasol sułtański i herbatę, którą wrzącą jeszcze znaleźli francuscy żołniérze.



∗             ∗

Na ulicach Fezu spotykam tylu murzynów, iż czasami zdaje mi się, że jestem w jakiémś mieście Sudanu, że pomiędzy mną a Europą rozciągają się obszary niezmierzone Sahary. W istocie, głównie z Sudanu przybywa tu co rok do trzech tysięcy murzynów, z których wielu, jak zapewniają, wkrótce umiera z tęsknoty za krajem. Po największéj części wywożą ich z ojczyzny w wieku lat ośmiu albo dziesięciu. Handlarze niewolników, przed wystawieniem ich na sprzedaż, tuczą ich gałkami z kuskussu, starają się wyleczyć ich z owéj tęsknoty za krajem za pomocą muzyki i uczą ich kilku arabskich wyrazów; wszystko to służy do zwiększenia ich ceny, która jest taką mniéj więcéj, iż za chłopca płaci się franków trzydzieści, za dziewczynkę sześćdziesiąt, około cztérechset za szesznasto lub ośmastoletnią dziewczynę piękną, która umié mówić po arabsku, i która jeszcze dzieci nie miała: a pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt za starca. Sułtan pobiera pięć procent od żywego towaru i ma prawo piérwszego wyboru. Reszta ich sprzedawaną bywa albo hurtem na targach Fezu, Mogadoru i Marokko, albo pojedyńczo na licytacyi we wszystkich innych miastach państwa, a kupujący, zgodnie z odwiecznym zwyczajem, ten wzgląd przynajmniéj zachowują dla nich, iż chcąc się należycie przekonać o wartości towaru, nie czynią tego publicznie, to jest, iż nie rozbierają ich do naga na targu wobec wszystkich. Każdy murzyn, bez trudności przyjmuje mahometanizm, zachowując jednak wiele dawnych zabobonów swéj dawniejszéj wiary i obchodząc dawne święta czy téż uroczystości swego kraju, które polegają na śmiesznych, dzikich tańcach trwających przez trzy dni i trzy noce przy dźwiękach piekielnéj muzyki, i przerywanych przez tancerzy po to jedynie, aby z łapczywością bydlęcą połykać wszelkiego rodzaju brudy i paskudztwa. Zwykle używają ich maurowie do posług w domach, obchodzą się z nimi dobrze, po największéj części obdarzają ich wolnością w nagrodę za wierną służbę. Czarne to plemię ma drogę otwartą nawet do najwyższych urzędów państwa i odznacza się tu jak i wszędzie albo pełną gorączkowego zapału pracowitością, albo przeciwnie, najbardziej gnuśném lenistwem, iście małpią lubieżnością, lisią przebiegłością, tygrysiém okrucieństwem; do zalet jego można policzyć zadowolenie ze swego stanu, oraz wierność i wdzięczność dla panów; co, o ile się zdaje, nie ma miejsca ani na Kubie, gdzie niewola jego jest sroższą, ani w Europie, gdzie używa zupełnéj swobody. Arabki i Maurytanki gardzą murzynami, to też niezmiernie rzadko się zdarza, aby murzyn ożenił się z kobiétą innego plemienia; mężczyźni, przeciwnie, zwłaszcza maurowie, nietylko na kochanki poszukują murzynki, ale nadto żenią się z niemi równie chętnie jak i z białemi; stąd owa wielka liczba mulatów, przeróżnych odcieni skóry, których widzimy w Marokko. Dziwne, naprawdę, są losy tych ludzi! Ubogi, dziesięcioletni murzyn, sprzedany na granicy Sahary za worek cukru lub kawał tkaniny, może (co téż i miało miejsce), po upływie lat trzydziestu, stać się ministrem Marokko i z posłem angielskim prowadzić układy o handlowe traktaty. Czarna dziewczynka, która na świat przyszła w brudnéj, ciemnéj szopie i sprzedaną została, pod cieniem palmy w jakiejś oazie, za bukłak z wódką, może snadniéj jeszcze, zaledwie dorośnie, znaleść się w objęciach sułtana, skropiona wonnościami i klejnotami okryta.



∗             ∗

Od kilku dni, kiedy przechadzam się po ulicach Fezu, staje mi w myśli, z dziwną uporczywością, wielkie miasto amerykańskie, do którego zbiegają się ludzie ze wszystkich stron świata; jedno z tych miast, które przedstawia pewien typ, dziś naśladowany po trochu przez miasta nowe, którego życie jest, być może, próbką tego, jakiem za lat sto będzie życie wszystkich miast, i którego obraz, gdy się zjawi w wyobraźni Europejczyka obok obrazu marokańskiej stolicy, musi na jego usta uśmiéch politowania wywołać, przypominając mu jak wielka przestrzeń na drodze postępu dzieli od siebie oba te miasta. A jednak, im dłużéj myśl moją zatrzymuję na owym amerykańskim grodzie, tém silniéj dręczy mię pewna przykra wątpliwość. Widzę te wielkie ulice proste, nieskończone, na których, jak okiem zajrzéć, ciągną się olbrzymie pale telefonu.
Jest to godzina, w któréj zamykają się warsztaty i sklepy.
Tłumy robotników: mężczyzn, kobiét i dzieci pociągają pieszo, w omnibusach, w tramwayach, wszyscy niemal zdążają w jednę i tę samą stronę, do dzielnic odległych; na wszystkich twarzach maluje się jakiś niepokój, smutek i nadmierne znużenie robotą... Gęste obłoki węglowego dymu wydobywające się z niezliczonych kominów fabryk, nisko zawisły nad ulicą, rzucając czarne swe cienie na wspaniale szyby wystaw sklepowych, na złocone głoski napisów, które pokrywają frontowe ściany domów aż po same dachy, na tłum, który ze spuszczoną głową, krokiem miarowym, oddala się w milczeniu od miejsc, które we dnie widziały pot jego czoła. Od czasu do czasu słońce rozdziera na chwilę żałobny całun, który przemysł rozpostarł nad stolicą pracy; lecz te błyski niespodziane, przelotne, zamiast rozweselać ów obraz, tylko mu ponurości dodają... Wszystkie twarze mają jednakowy wyraz. Każdemu pilno wrócić do domu, aby „zaoszczędzić“ swe krótkie godziny wypoczynku po wyciągnięciu ile się dało największych korzyści z długich godzin pracy. Zdaje się, iż każdy podejrzywa w swoim sąsiedzie niebezpiecznego spółzawodnika. Wszyscy mają w sobie cóś, co zapowiada skrytość i odosobnienie. Atmosferą duchową, w któréj żyją ci ludzie, nie jest pomoc wzajemna i miłość bliźniego, lecz spółzawodnictwo... Wielka liczba rodzin mieszka stale w hotelach, co skazuje kobiétę na bezczynność i osamotnienie. Przez dzień cały mąż na mieście pracuje i przychodzi do domu dopiéro na obiad, który spożywa z pośpiechem zgłodniałego człowieka. Potém wraca do swych zajęć. Dzieci, pięcio lub sześcio letnie, już uczęszczają do szkoły, idą do niéj i wracają z niéj same; a resztę dnia i resztę czasu, który im od nauk zostaje, spędzają jak im się podoba, używając najzupełniejszéj swobody. Władza rodzicielska jest tu prawie żadną. Dzieci nie odbierają innego wychowania nad to, które im daje szkoła... dojrzewają szybko i od lat najmłodszych sposobią się do tego życia gorączkowego, ciężkiego, pełnego trudów, walk i zawodów, które je czeka. Życie człowieka jest tu jedną długą wojną, nieprzerwanym cięgiem bitew, pochodów, zwycięztw i porażek. Ciche szczęście, kojące ciepło domowego ogniska, bardzo mało miejsca zajmują w jego ruchliwém, wojującém, gorączkowém istnieniu. Czy jest szczęśliwy? Sądząc z jego twarzy zmęczonéj, smutnéj, niespokojnéj, zdradzającéj często chorobliwość i wycieńczenie, wątpić o tém należy. Nadmiar pracy bez wypoczynku podkopuje jego siły, pozbawia go umysłowych rozrywek, i nie pozwala na skupienie ducha. W takich warunkach życia kobiéta cierpi więcéj jeszcze niż mężczyzna. Żona widzi męża raz na dzień przez pół godziny najwyżéj i wieczorem, kiedy trudem złamany przychodzi do domu, myśląc o tém jedynie, aby czém prędzéj spać się położyć; nie może dopomódz mu w dźwiganiu brzemienia, które go przygniata, ani dzielić z nim jego trosk, zajęć i dążeń, bo ich nie zna, bo dla braku czasu, pomiędzy nimi nie istnieje prawie wymiana myśli i uczuć...
To miasto jest Chicago, opisuje zaś je w ten sposób baron Hübner, wielki wielbiciel Ameryki. Otóż moja wątpliwość na tém polega, iż sam nie wiem nad którem z tych dwu miast, nad Fezem czy też nad Chicago, mam się bardziéj litować. Czaję jednak, iż gdybym był maurem i gdyby jakiś chrześcianin, pokazując mi jedno z takich miast postępowych, zapytał mię czy chciałbym aby Fez było takiém, niezawodnie rozśmiałbym mu się w twarz pogardliwie.



∗             ∗

Dzisiaj zrana Selam opowiedział mi (po swojemu, tak jak to on tylko potrafi) dzieje słynnego zbója Arusiego, jednę z tych dziwnych historyj, które podawane z ust do ust obiegają całe państwo od pustyni do morza. Dzieje zbója Arusiego tém się odznaczają. iż choć do baśni podobne, są wszakże oparte na faktach rzeczywistych, a tak niedawnych, iż wielu ludzi, którzy byli ich świadkami, żyje jeszcze po dziś dzień.
Wkrótce po wojnie z Francyą, sułtan Abd-er-Rahman posłał po wojsko dla skarceniu mieszkańców Rifu, którzy spalili pewien statek francuski. W liczbie szeików, którym dowódzca sułtańskiego wojska rozkazał wydać winowajców, znajdował się szeik imieniem Sid-Mohamed-Abd-el-Dżebar, człowiek w podeszłych już latach, który, będąc zazdrosny o pewnego Arusiego, walecznego i pięknego młodzieńca, oddał go, lubo całkiem. niewinnego, w ręce generała, wiedząc, iż go wtrącą do więzienia. Rzeczywiście, odesłano Arusiego do więzienia w Fez, z którego jednak po upływie roku został uwolniony. Młodzieniec, odzyskawszy swobodę, udał się do Tangieru; przebywał tam przez czas pewien, a potém znikł nagle i z początku nikt nie wiedział co się z nim stało. Ale, wkrótce po jego zniknięciu, w całéj prowincyi Garbu zaczęto mówić o jakiéjś zgrai rabusiów i zbójców, plądrującej pomiędzy Rabat i Laracze, która napadała na karawany, obdzierała kupców, męczyła okropnie kaidów, zabijała żołniérzy sułtana. Nikt już nie odważał się przejeżdżać przez tę okolicę; a tych niewielu, którzy, wpadłszy w ręce zbójców, cało z nich ujść do miast zdołali, z przerażenia dostało obłąkania.
Tak stały rzeczy przez czas długi, a nikomu nigdy nie udało się odkryć kto był dowódzcą rabusiów, gdy oto pewnego razu jakiś kupiec z Rifu, napadnięty przez nich w nocy, poznał, przy świetle księżyca, śród tych co go obdzierali, młodego Arusiego i do Tangieru zaniósł o tém wiadomość. Szybko po całéj prowincyi Garbu wieść się rozeszła, iż przywódzcą bandy był Arusi. Wielu innych ludzi go poznało. Zjawiał się on we wsiach i w duarach, we dnie i w nocy, przebrany za żołnierza, za kaida, za żyda, za chrześcianina, za kobietę, za ulema, zabijał, kradł i znikał, ścigany przez wszystkich, niedognany nigdy, zawsze nieoczekiwany, pod coraz nową postacią, przebiegły, okrutny, niestrudzony. Krążył zawsze w pobliżu twierdzy El-Mamora; lecz dlaczego to czynił, o tém nikt nie wiedział. Miał jednak w tem swoje cele; kaidem owéj twierdzy był ten snm Sid-Mohamed-Abdel-Dżebar, niegdyś szeik, który go wydał w ręce jenerała sułtana.
Na kilka dni przed wypadkiem, o którym zaraz mówić będziemy, Sid-Mohamed-Abd-el-Dżebar wydał zamąż swą córkę, dziewczynę cudnéj piękności imieniem Rahmana, za syna baszy z Sale, który się zwał Sid-Ali. Na uroczystości zaślubin, które odbyły się z wielką okazałością, zjechali najbogatsi młodzieńcy prowincyi, konno, zbrojno, w świetnych ubiorach. Po kilka dniach Sid-Ali miał odwieźć żonę po Sale do domu swego ojca. Orszak wyruszył z twierdzy w nocy. Musiał on przeciągać przez wąwóz bardzo ciasny, pomiędzy wzgórzami porosłemi lasem. Na czele orszaku postępował oddział składający się z trzydziestu jeźdźców, za nimi jechała Rahmana na mule, mając po jednéj stronie brata, po drugiéj męża; za Rahmaną kaid, jéj ojciec i wielki tłum przyjaciół i krewnych. Wjechali do wąwozu. Noc była jasna, młody małżonek trzymał Rahmanę za rękę, stary kaid gładził sobie brodę; wszyscy byli weseli.
Na raz, śród ciszy nocnéj, rozległ się glos potężny:
— Arusi cię pozdrawia, szeiku Sid-Mahomedzie Abd-el-Dżebar!
I téjże chwili, na szczycie jednego z pagórków, trzydzieści strzelb błysło, trzydzieści strzałów zagrzmiało. Konie, żołniérze, krewni, przyjaciele, albo padają nieżywi, albo chwieją się ranni, albo uciekają w popłochu; a nim kaid i Sid-Ali, których ominęły kule, zdołali wyjść z osłupienia, jakiś jeździec, jakiś upiór, jakiś szatan, słowem sam Arusi, z szybkością błyskawicy spuszcza się z pagórka, porywa Rahmanę i ucieka z nią do lasu Mamory.
Kaid i Sid-Ali, jak na mężnych ludzi przystało, zamiast oddawać się bezowocnéj rozpaczy, poprzysięgli uroczyście, że już piérwéj nie ogolą sobie głowy nim nie pomszczą się w sposób straszliwy. Udali się do sułtana z prośbą o żołniérzy, a skoro tylko prośbie ich zadość się stało, zaczęli ścigać Arusiego, który ze swą bandą schronił się do wielkiéj puszczy Mamory. Była to wojna niezmiernie trudna i ciężka, prowadzona w lesie, śród gęstwiny, za pomocą podstępu, zasadzek, nocnych napadów, walk zaciętych; trwała rok przeszło. Wojsko, powoli, otaczając ze wszech stron zbójów, zgromadziło ich wszystkich w samym środku lasu; z dniem każdym opasujące ich koło stawało się mniejszém. Wielu stronników Arusiego już z głodu pomarło, wielu uciekło, wielu padło w boju. Kaid i Sid-Ali, widząc, iż niezadługo swego celu dopną, coraz się niecierpliwszymi stawali, a żądza zemsty już im ani w dzień, ani w nocy spocząć nie dała. Jednak, dotychczas o Arusim i Rahmanie niczego się dowiedziéć nie mogli. Jedni mówili, że z niedostatku pomarli, inni jeszcze, że zbój zabił Rahmanę i siebie. Tymczasem kaid i Sid-Ali zaczęli upadać na duchu, bo im głębiéj zapuszczali się w puszczę, tém gęstszemi stawały się drzewa, tém wyższemi i bardziéj poplątanemi były zarośla, liany, ciernie, krzaki janowca; konie i psy nie mogły już sobie drogi torować. Nareszcie, dnia pewnego, podczas gdy obaj zniechęceni, smutni, milczący, przechadzali się po lesie, jakiś zdyszany arab, widocznie zdaleka przybyły, podbiegł ku nim i powiedział, że widział Arusiego ukrytego w sitowiu nad rzeką na brzegu lasu. Kaid czém prędzéj zbiera swoich jeźdźców, rozdziela ich na dwa oddziały i każę im podążać w pewnéj od siebie odległości nad rzekę. Po długiéj i męczącéj jeździe, kaid najpierwszy spostrzega śród sitowia ludzką postać; stoi tam człowiek wysoki, o dzikim, strasznym wyrazie twarzy: to Arusi. Wszyscy śpieszą w to miejsce, przybywają, patrzą, szukają: Arusiego już nie ma. Stoją na brzegu rzeki. Rzekę przepłynął! — woła kaid. Wszyscy rzucają się do wody i dosięgają przeciwległego brzegu. Na piasku wybrzeża widać ślady stóp ludzkich, które napowrót do rzeki prowadzą. Był tu lecz znowu rzucił się w wodę, — mówi kaid, — i wyszedł na brzeg gdzieś daléj. — Jeźdźcy w dwie przeciwne strony popędzili wzdłuż rzeki. W téj chwili uwagę kaida zwracają na siebie trzy jego psy, które stanęły jak wryte przed wielkim pękiem sitowia, zdając się cóś wietrzyć. Sid Ali najpiérwszy przybiega i śród sitowia dostrzega rów szóroki a w jego głębi kilka niewielkich otworów. Wskakuje do rowu, wkłada lufę strzelby do jednego w owych otworów, czuje, że ją ktoś odpycha, daje ognia, woła kaida, nadbiegają żołnierze, zaczynają pilnie rozglądać się do koła, i spostrzegają otwór okrągły, tuż nad wodą, w stromém wybrzeżu. Tam być musi zbój ścigany, tędy wszedł do swéj podziemnéj kryjówki. — Kopać! — woła kaid. Żołniérze biegną do duarów pobliskich po rydle i topory, wracają, kopią, przebijają rodzaj sklepienia z gliny i odkrywają norę, czy też jaskinię podziemną.
W głębi jaskini stoi Arusi, nieruchomy, blady jak trup, ze spuszczoną głową.
Chwytają go, nie stawia oporu. Wywlekają go na brzeg rzeki i tu dopiéro spostrzega kaid, iż Arusi nie ma lewego oka. Związanego, niosą go do pobliskiego namiotu, rzucają na ziemię, i na początek, aby swą zemstę wywrzéć choć w części, Sid-Ali własnoręcznie swoim sztyletem odcina mu obie stopy i w twarz mu je ciska. Potém, zostawiwszy sześciu żołniérzy, aby go pilnowali, udaje się do innego namiotu razem z kaidem, w celu obmyślenia jakie męczarnie należy zadać pojmanemu wrogowi, przed odcięciem mu głowy. Naradzali się długo: jeden przed drugim starali się wymyślać męki coraz sroższe; żadna z nich wszakże nie zdawała się im dość okropną; nadszedł wieczór, a nie powzięli jeszcze żadnego postanowienia. Odłożyli więc dalsze narady do przyszłego poranku i rozstali się, życząc sobie nawzajem dobréj nocy.
W godzinę potém kaid i Sid-Ali spali już każdy pod swoim namiotem: noc była ciemna, ani wietrzyku, ani szelestu liści; tylko szmer wody i oddéch śpiących przerywały uroczystą jéj ciszę.
Naraz głos potężny rozległ się w ciemności:
— Arusi pozdrawia ciebie, szeiku Sid-Mohamedzie Abd-el-Dżebar!
Stary kaid, przerażony, zrywa się z posłania i słyszy tentent konia oddalającego się w całym pędzie. Przyzywa żołniérzy, którzy na głos jego nadbiegają z pośpiechem i woła: Konia mego, konia dajcie mi zaraz. Szukają jego konia, ale ów koń, najpiękniejsze zwierzę z całego Garbu, znikł gdzieś bez śladu. Biegną do namiotu Sid-Alego: znajdują go na ziemi bez ducha, ze sztyletem wbitym w lewe oko. Kaid wybucha płaczem: żołniérze puszczają się w pogoń za zbiegiem. Dostrzegają go z daleka, na chwilę, i tracą go z oczu; znowu ukazuje się jak cień, jak mara, lecz pędzi z szybkością strzały; zniknął powtórnie i już się nie ukazał więcéj. Niemniéj przez noc całą nie przestają go ścigać; wreszcie już nad ranem, znalazłszy się na brzegu gęstego lasu, chcąc nie chcąc muszą się zatrzymać, czekając, aż świtać zacznie. O świcie, widzą w oddali konia kaida, który idzie w ich stronę, zmęczony, pianą i krwią okryty, napełniając powietrze żałośném rżeniem. Wpadają na myśl, iż Arusi musi być w lesie; spuszczają psy ze smyczy, a z bronią w ręku zapuszczają się w gęstwinę. Wkrótce spostrzegają starą chałupę, śród drzew napół ukrytą. Psy do chałupy podbiegły i zatrzymały się przed nią. Żołniérze idą wślad za nimi na palcach podchodzą do drzwi; nagotowali strzelby.... lecz na raz strzelby im z rąk wypadły, i z piersi ich dobywa się okrzyk podziwu. Na środku chaty, na ziemi, leżał trup Arusiego, a obok niego klęczała cudnéj piękności kobieta, ubrana wspaniale, z włosem rozwiązanym, która, śmiejąc się, płacząc, słodkim głosem szepcząc słowa rozpaczy i miłości, obwiązywała mu nogi skrwawione. Była to Rahmana. Żołniérze zaprowadzili ją do domu jéj ojca; przebyła w nim trzy dni nie odpowiadając na żadne pytania, milcząca jak grób; potem znikła. Znaleziono ją w lesie, w owéj staréj chałupie: drapała ziemię paznokciami wołając Arusiego. Już nie odeszła stamtąd. Bóg, jak mówili arabi, rozum jéj przywołał do siebie, i została świętą.
Czy żyje dotąd, nie wiem. To pewna, iż żyła jeszcze przed dwudziestu laty, i że widział ją w jéj pustelni pan Narcyz Cotte, urzędnik francuskiego konsulatu w Tangierze, który opisał jéj dzieje.



∗             ∗

Teraz nie ma już kątka w Fez, któregobyśmy nie znali, a jednak zawsze się nam zdaje, żeśmy tu wczoraj dopiéro przybyli, tak wielką bowiem jest rozmaitość, którą przedstawiają te mury, te bramy, te wieże, te gruzy; tak żywo rzecz każda przypomina nam co chwila, żeśmy tu obcy; tak nam trudno oswoić się z tém, iż jesteśmy przedmiotem ciekawości ogólnéj. Ciekawość ta nie zmniejszyła się dotychczas, pomimo iż wszyscy mieszkańcy Fezu widzieli już nas po kilka razy. Zmniejszyła się natomiast nieufność, a może nawet i nienawiść nieco ostygła: dzieci zbliżają się do nas i dotykają się naszego ubrania, chcąc się dowiedziéć z czego jest zrobione; kobiety wprawdzie krzywém okiem na nas patrzą ale przynajmniéj chociaż nie uciekają spostrzegłszy nas zdaleka; złorzeczenia i groźby rzadziéj obijają się o nasze uszy, żołniérze nie częstują już nikogo kijami, a owa pięść niewieścia, którą Ussi uczuł na swym karku będzie zapewne piérwszém i jedyném wspomnieniem tego rodzaju, które zawieziemy do kraju. A chociaż podczas naszych przechadzek po mieście wiecznie poprzedza nas i podąża za nami tłum wielki, sądzę jednak, iż moglibyśmy śmiało bez eskorty wychodzić, nie obawiając się, aby nas zabito. Już ludność Fezu, jak to nam mówili żołniérze poselstwa, każdemu z nas, stosownie do maurytańskiego zwyczaju, nadała jakieś przezwisko. I tak, lekarz nazywa się człowiek w okularach, wice-konsul człowiek z haczykowatym nosem, kapitan człowiek w czarnych butach, Ussi człowiek w białéj chustce, komendant człowiek z krótkiemi nogami Biseo człowiek o rudych włosach, Morteo człowiek aksamitny bo ma aksamitne ubranie, a ja człowiek w podartych butach z powodu, iż ból, który czuję w nodze zmusił mię do rozcięcia jednego buta. Wszyscy, ma się rozumiéć wielce się nami zajmują, i zdaje się, że mówią o nas, iż jesteśmy straszydłami, nie czyniąc w téj mierze żadnego wyjątku, bo nawet nie wyłączając kucharza; który wszakże, gdy mu o tém powiedziano przyjął tę wiadomość z pogardliwym uśmiéchem, uderzając ręką po jednéj z kieszonek kamizelki, w któréj znajdował się list od jego kochanki. Zdaje mi się równie, że albo udają, albo naprawdę znajdują nas bardzo śmiésznymi, bo za każdą rażą, gdy na ulicy który z nas poślizgnie się, lub głową zawadzi o gałęź drzewa, lub zgubi kapelusz, zaczynają śmiać się jakoś uporczywie jakby na rozkaz. Pomimo to wszystko, i pomimo malowniczéj rozmaitości widoków, ta ludność zakapturzona, zakwefiona, cała biała, w któréj płéć piękna ubraniem od mężczyzn tak mało się różni; to, iż nie słyszymy innego odgłosu oprócz wiecznego szelestu pantofli i płaszczów; te kobiéty z zasłoniętą twarzą; te domy bez okien, ciche jak groby: całe to życie pełne tajemnic musi w ostatku znudzić śmiertelnie. Mieszkańcy są żywi, ich miasto umarłe. O zachodzie słońca musimy już wracać do domu, aby nie wychodzić z niego aż do następnego poranka. Gdy noc zapada, ustaje handel, wszelki ruch, wszelka oznaka życia. Fez przeistacza się w jakąś nekropolią, w któréj, jeżeli przypadkiem ozwie się głos ludzki, jest to krzyk obłąkanego, lub rozpaczliwe wołanie o pomoc napadniętego przez morderców człowieka; a gdyby który z nas uparł się koniecznie w nocy wyjść z domu, musiałby otoczyć się licznym oddziałem żołniérzy, uzbrojonych w strzelby, i zabrać z sobą kilkunastu ludzi z toporami, aby, co każde trzysta kroków, wyłamywali wrota zamykające ulice. Nowin, które we dnie obiegają miasto, a o których dowiadujemy się od Mohameda Dukalego i od Scellala, tych naszych dwu chodzących dzienników, nie ma tu innych nad takie naprzykład: iż gdzieś na ulicy znaleziono zasztyletowaną kobiétę, że przywieziono i wtrącono do więzienia jakiegoś gubernatora prowincji, iż pewien dygnitarz dostał kijami z rozkazu sułtana, że dziś odbywa się uroczystość na cześć jakiegoś świętego. A takie nowiny, oraz to wszystko na co sam codzień patrzę, i to dziwne życie, którem tu żyję, sprowadza mi w nocy jakieś sny tak dziwacznie poplątane, o głowach ściętych, pustyniach, haremach więzieniach, o Fez, Tombukcie i Turynie, że budzę się zrana z nieopisanym zamętem w głowie i przez piérwszych jestem, ani co chwil kilka nie mogę zrozumiéć się ze mną dzieje.



∗             ∗

O iluż to pięknych, śmiesznych, okropnych i dziwacznych postaciach zostanie mi wspomnienie na całe życie! Mam ich pełno w głowie, a kiedy sam jestem, każę im przesuwać się po jednéj przed oczami mojéj wyobraźni, jakby figurkom z czarnoksięskiéj latarni, co mi sprawia tak wielka przyjemność, że jéj wyrazić nie zdołam. Widzę Sid-Bakera, tego zagadkowego człowieka, który, owinięty w wielki płaszcz białawy, z głową spuszczoną, z przymkniętemi oczami, blady jak trup, pierzchliwy jak mara, zjawia się trzy razy na dzień w pałacu dla jakichś tajemniczych narad z posłem. Widzę ulubionego służącego Sid-Mussa, prześlicznego, młodego mulata, pełnego kobiécego wdzięku, strojnego jak książątko, delikatnego jak panienka, który, zawsze wesół, zawsze uśmiéchnięty, lekko, w podskokach wbiega na schody i spuszcza się z nich, witając nas z pewną zalotnością głębokim ukłonem i zgrabnym ruchem prawéj ręki. Widzę jednego z żołniérzy naszéj straży, berbera z gór Atlasu, o twarzy strasznéj, zbójeckiéj, na którą nie mogę patrzéć bez drżenia; człowiek ten, każdą razą gdy mnie spostrzeże, zwraca na mnie spojrzenie przeszywające, nieruchome, zimne, zdradzieckie, jakgdyby przemyślał nad tém, gdzie i kiedy ma mię zamordować; a im bardziéj staram się go unikać, tém częściéj go spotykam, zdaje mi się, że odgadł ową odrazę, którą dlań uczuwam, i że to mu sprawia szatańską uciechę. Widzę starą zgrzybiałą kobiétę, którą spostrzegłem raz w bramie pewnego meczetu, z głową ogoloną, całkiem niemal nagą, bo oprócz jakiegoś łachmana owiniętego do koła bioder, nie miała na sobie żadnego innego ubrania, atak straszną, tak chudą, iż na jéj widok wyrwał mi się okrzyk przerażenia, i że przez czas długi nie mogłem ochłonąć z przykrego wrażenia. Widzę figlarną maurytankę, która, wracając do domu podczas gdyśmy przechodzili koło niego, kiedy już miała drzwi zamknąć, ruchem szybkim zrzuciła z siebie osłaniający ją haik, ukazała nam na chwilę swoją postać wysmukłą i zgrabną, obdarzyła nas przelotném spojrzeniem, pełném wesołości i nieopisanego wdzięku, i znikła. Widzę starego kupca o twarzy strasznéj, okropnéj lecz i śmiesznéj zarazem, tak zgarbionego, iż siedząc w głębi ciemnéj swéj niszy, nóg niemal brodą dotyka; jedno tylko oko ma otwarte, oko malutkie, którego dopatrzyć się trudno; lecz każdą razą, gdy przechodząc obok jego sklepu spojrzę na niego, to samo oko otwiera się szeroko, i zdaje mi się, że się ono śmieje jakoś dziwnie, złowrogo, i na czas pewien nieokreślony niepokój mną owłada. Widzę prześliczne maurytańskie dziewczę, lat blisko dziesięciu, z włosem spływającym na ramiona, w białéj koszulce przepasanéj zieloną przepaską; i widzę je właśnie w téj krytycznéj chwili, kiedy, chcąc przeskoczyć z jednego tarasu na inny, nieco niższy, owa koszulka zaczepia się na raz o jakąś wystającą cegłę ogrodzenia, odsłaniając to wszystko, co zwykle bywa starannie ukryte; słyszę rozpaczliwy krzyk zawieszonego w powietrzu dziéwczęcia, na który zbiegają się wszystkie mieszkanki owego domu, śmiejąc się jak szalone. Widzę następnie olbrzymiego mulata, obłąkanego, który, wyobraziwszy sobie, iż go szukają żołniérze sułtana, aby mu odciąć rękę, przebiega ulice jak zwierz ścigany, potrząsając konwulsyjnie prawą ręką, jakgdyby już mu ją odcięto, i wydając okropne jęki, rozlegające się ponuro śród cichych dzielnic miasta. Przed oczami mojéj wyobraźni oprócz tych postaci jeszcze wiele i wiele przesuwa się innych; ale ta, na któréj zatrzymuję się najdłużéj jest to stary, pięćdziesięcioletni maur, pałacowy sługa, może nieco wyższy i nieco węższy od metra, człeczyna wiecznie zadowolony z siebie i z innych, który, gdy się śmieje, a śmieje się niemal ciągle, wykrzywia usta w jednę stronę tak, iż wówczas od ucha bardzo mała dzieli je przestrzeń; figura najzabawniejsza, najśmieszniejsza, najbardziéj cudacka z tych wszystkich, jakie kiedy istniały pod słońcem; i pomimo, iż wargi sobie zagryzam, że mówię sobie jak to jest brzydko i nieszlachetnie śmiać się z ludzi, których upośledziła natura, że wstydzę siebie na tysieczne sposoby: nic nie pomaga, to moje siły przechodzi, muszę śmiéchem wybuchnąć! I, niech mi Bóg przebaczy, mam czasami ochotę kupić go, aby zrobić sobie z niego fajeczkę.



∗             ∗

Ponieważ dzień odjazdu się zbliża, kupcy coraz liczniéj nachodzą pałac, a my coraz więcéj od nich kupujemy. Pokoje, dziedziniec i krużganek stały się podobne do wielkiego bazaru. Wszędzie długie szeregi błyszczących waz i dzbanów, haftowanych pantofli, tac, poduszek, kobierców, haików. Wszystka co tylko najbardziéj złocistego, świecącego, wzorzystego i drogiego posiada Fez, przesunęło się w ciągu tych dni przed naszemi oczami. A trzeba widziéć, jak kupcy tutejsi sprzedają swój towar! ani słowa nie rzekną, ani się uśmiéchną, ani nawet skiną głową na znak zgody lub przeczenia, i czy to sprzedadzą, czy nie sprzedadzą towaru, odchodzą zawsze z tą samą kamienną, nieruchomą twarzą. Najdziwniéj wygląda teraz pokój malarzy, zmieniony w wielki sklep tandeciarza, pełny siodeł, strzemion, strzelb, kaftanów, podartych pasów, glinianych naczyń, bransolet, kolczyków i naszyjników wschodnich, starych szarf kobiécych, które Bóg wie do kogo należały, które może nieraz czuły pieszczotliwe dotknięcie ręki sułtana, i które być może w roku przyszłym, odmalowane na jakimś rodzajowym obrazie, będą ściągały oczy widzów na neapolitańskiéj lub filadelfijskiéj wystawie. Jednego tu tylko brakuje, rzeczy prawdziwie starożytnych, pamiątek owych narodów, które zdobywały albo zasiedlały Marokko; a pomimo, iż wiemy, że nieraz znajdują je w ziemi lub w gruzach dawnych budowli, nie mogliśmy wszakże dostać ich, choćby za cenę najwyższą, gdyż z powodu istniejącego prawa, które nakazuje przedmioty znalezione władzom oddawać, każdy, komu się coś znaleść zdarzy, ukrywa to starannie, a władze nieznające się nic a nic na wartości starożytnych zabytków, tę małą ich cząstkę, która wpada w ich ręce, albo niszczą, albo jako rzeczy niepotrzebne sprzedają za bezcen. Tak przed paru laty koń spiżowy i kilka posążków znalezionych w pewnéj studni w pobliżu zwalisk starego wodociągu, zostały potrzaskane na kawałki i sprzedane jako miedź stara tandeciarzowi z żydowskiéj dzielnicy.



∗             ∗

Dziś miałem ożywioną rozprawę z pewnym kupcem tutejszym w celu dowiedzenia się od niego co też sobie myślą maurowie o cywilizacyi europejskiéj, i dla tego zbijałem jego dowodzenia bardzo słabo, tyle tylko, ile tego było potrzeba, aby go zmusić do całkowitego wypowiadania swoich przekonań. O w kupiec jestto piękny maur czterdziestoletni, o poważnym, uczciwym wyrazie twarzy, który zwiedził w sprawach handlowych głośne miasta Europy zachodniéj, i który przez czas długi mieszkał w Tangierze, gdzie się trochę po hiszpańsku nauczył. Przed paru dniami jużem z nim raz słów kilka zamienił z powodu małego kawałka materyi tkanej, z jedwabiu i złotych nici, za którą chciał ni mniéj ni więcéj, tylko dziesięć marengów. Ale dziś gdym go zapytał coś o jego podróżach, zrazu odpowiedział niechętnie lecz potém w tak wielkie wpadł ożywienie i tak dużo mówić zaczął, iż jego towarzysze, choć nie rozumieli ani słowa, zdziwili się jednak niepomału, widząc tę nagłą w nim zmianę. Spytałem go mianowicie o to, jakie wrażenie sprawiły na nim wielkie miasta europejskie; nie spodziewając się wszakże usłyszéć zbytecznych uniesień i pochwał, bom wiedział, jak to wiedzą wszyscy, iż z owych czterystu czy pięciuset kupców marokańskich, którzy corok bywają w Europie, większa część wraca do swéj ojczyzny, albo przejęta stokroć dzikszym fanatyzmem i większą nienawiścią ku nam, niż przed podróżą, albo bardziéj jeszcze zepsuta i niegodziwa, że chociaż wszystkich bez wyjątku zachwyca świetność miast naszych i wprawia w zdumienie nasz przemysł, żaden z nich wszakże nie dozna głębszego wrażenia, nie zapali się do czynu, do pracy, nie zechce sił własnych spróbować i pójść w nasze ślady; wreszcie, iż żaden, gdyby go nawet ogarnęły takie pragnienia, nie odważyłby się wypowiadać ich, a tém mniéj zaszczepiać je w innych, z obawy ściągnięcia na siebie zarzutu, iż jest muzułmaninem-odstępcą, wrogiem swego kraju.
— I cóż powiecie, spytałem go, o naszych wielkich miastach?
Popatrzył na mnie z uwagą i odrzekł obojętnie:
— Wielkie ulice, wspaniałe pałace, piękne sklepy, piękne fabryki... i czystość wzorowa.
Zdawało się, iż w tych kilku słowach wypowiedział już wszystko, cokolwiek pochlebnego miał do powiedzenia o nas.
— Więc nic więcej pięknego i dobrego nie znaleźliście u nas?
Zamiast odpowiedzi spojrzał na mnie tak, jakgdyby on z kolei chciał mię zapytać co rozumiem pod tém dobrém i piękném, które miał tam znaléść.
— Ależ to nie podobna, rzekłem już nieco zniecierpliwiony, niepodobna aby człowiek rozsądny, człowiek taki, jakim wy jesteście, który poznał tyle krajów, tak dalece różniących się od jego ojczyzny a tak wyższych od niéj, nie mówił o nich chociaż ze zdumieniem, chociażby z tém ożywieniem, z jakiem dziecko z duaru mówiłoby o pałacu jakiegoś baszy? Ale ostatecznie i czemuż wy się dziwicie na świecie? Co wy za ludzie? Kto was zrozumie?
Pardone Usted, odparł chłodno? lecz to ja właściwie nie rozumiem pana. Skoro wymieniłem panu wszystkie te rzeczy, w których mojém zdaniem jesteście wyższymi od nas, i cóżby śpan chciał, abym nadto powiedział? Czy to czego nie myślę? Mówię panu, iż wasze ulice są większe a wasze sklepy piękniejsze od naszych, że macie fabryki, których my nie mamy, że macie wspaniałe pałace. Zdaje mi się, żem powiedział wszystko. Nad to dodam jeszcze, iż więcéj od nas umiecie, bo macie książki, bo czytacie.
Poruszyłem się niecierpliwie.
— Niech się caballero nie niecierpliwi; mówmy spokojnie. Zechce pan przyznać zapewne, iż najpiérwszym obowiązkiem człowieka, iż najpiérwszą rzeczą, która go czyni godnym szacunku, i od któréj głównie zależy, aby jakiś kraj był wyższy nad inne, jest uczciwość. Wszak prawda? Otóż więc sądzę, iż pod względem uczciwości, wy panowie europejczycy stoicie daleko niżéj od nas. Powtóre...
— Za pozwoleniem. Wytłumacz mi najprzód co rozumiecie pod słowem uczciwość.
— Uczciwość w handlu europejczyków; lecz wy daleko częściéj oszukujecie nas maurów.
— Może to być; ale w każdym razie takie wypadki są rzadkie, odpowiedziałem aby coś powiedziéć.
— Jak to rzadkie? zawołał wpadając w zapał. Wypadki zdarzające się codzień! (Żałuję mocno, iż nie mogę przytoczyć tu dosłownie jego mowy, urywanéj, niespokojnéj, pełnéj zwrotów dziecinnych), Dowodów! dowodów! Jestem w Marsylii; ja jestem w Marsylii. Kupuję bawełnę. Wybieram nitkę téj grubości. Mówię: ten numer, ta pieczęć, taka ilość, przyślijcie. Płacę, wyjeżdżam, przybywam do Marokko; otrzymuję bawełnę, otwieram, patrzę, ten sam numer, ta sama pieczęć... nitka trzy razy cieńsza! nic nie warta! tysiące franków straconych! Biegnę do konsulatu i nic. Drugi dowód. Kupiec z Fez obstalowuje w Europie sukno niebieskie: tyle kawałków, taka szerokość, taka długość; zgodzono, zapłacono. Odbiera sukno, otwiera, mierzy: piérwsze kawałki dobre; pod spodem, krótsze; ostatnie: brakuje pół metra! Niezdatne już są na płaszcze, kupiec zrujnowany. Jeszcze dowód, jeszcze dowód! Kupiec z Marokko obstalowuje w Europie tysiąc metrów złotego galonu dla oficerów i posyła pieniądze. Przychodzi galon pokrajany, pozszywany, noszony... szych! miedź! Ile mam jeszcze dowodów, ile dowodów, ile dowodów!
Powiedziawszy to, podniósł oczy ku niebu, a potem szybkim ruchem zwracając się do mnie zapytał:
— Więc wy uczciwsi od nas?
Powtórzyłem, iż to musiały być jakieś wyjątkowe zdarzenia: milczał przez chwilę.
— A możeście wy nabożniejsi? spytał znienacka. O nie!
— Nie, nie! powtórzył. Dość raz wejść do waszych meczetów aby się o tém przekonać.
— A teraz powiedz mi pan. dodał ośmielony mojém milczeniem: czy w waszych krajach zabójstw się mniej popełnia?
Pytanie to w pewien mię kłopot wprowadziło. Bo i cóżby rzekł na to, gdybym mu wyznał otwarcie, iż tylko w samych Włoszech popełnia się trzy tysiące zabójstw rocznie, i że liczba więźniów tak osądzonych jakoteż czekających sądu, wynosi u nas dziewięćdziesiąt tysięcy?
— Nie sądzę, powiedział, z oczu moich zgadując odpowiedź.
Czując, iż na tém polu walka z przeciwnikiem staje się coraz trudniejszą, przeszedłem czémprędzéj na inne, do kwestyi wielożeństwa.
Zatrząsł się cały jakby go kto sparzył.
— Zawsze, wiecznie to wielożeństwo! zawołał rumieniąc się po uszy. Jakgdybyście wy mieli po jednéj kobiécie! Sądzicie, że możemy w to uwierzyć? Jedna jest waszą, ale są kobiéty cudze, a również są kobiéty wszystkich i niczyje. Paryż! Londyn! Pełne ich kawiarnie, pełne ulice, pełne teatry! Wstyd, hań ba! A wy nam wyrzucacie wielożeństwo!
Mówiąc to z gorączkowym pośpiechem przesuwał w palcach paciorki swego różańca i spoglądał na mnie od czasu do czasu z uśmiéchem, jakby mię chciał prosić, abym mu nie miał za złe tego oburzenia, bo przecie nie na mnie się gniewa, ale na Europę.
Widząc, iż pytanie o wielożeństwie nazbyt silnie go wzrusza, na co innego skierowałem rozmowę i spytałem czy nie przyznaję, iż wygodniej od nich żyjemy. Nie namyślał się ani chwili, bo na wszystko miał odpowiedzi gotowe i rzekł z odcieniem szyderstwa.
— Zapewne, zapewne... Słońce? Parasol. Deszcz? Parasol. Kurz? Rękawiczki. Chodzić? Laska. Patrzyć? Okulary. Użyć przechadzki? Powóz? Siedziéć? Sprężyny. Jeść? Narzędzia. Choroba? Lekarz. Śmierć? Posąg. O! iluż to rzeczy potrzebujecie! Cóż to za ludzie, na Boga! Jakież to dzieci!
Słowem, w niczém nie chciał nam przyznać wyższości. Nawet budownictwo nasze śmieszném mu się zdawało.
— Nie macie się z czém chwalić, powiedział, gdym mówić zaczął o wygodach naszych domów: Mieszkacie po trzystu w jednym domu, jedni nad drugimi, schody, schody i schody i nie ma powietrza, i nie ma światła, i nie ma ogrodu.
Wówczas zacząłem mówić mu o prawie, o rządzie, o swobodzie i o wielu innych rzeczach podobnych; a że to był człowiek wcale nie głupi, zdaje mi się, iż udało mi się, jeżeli nie całkiem mu wytłumaczyć ową wielką różnicę, która pod tym względem zachodzi pomiędzy jego krajem a naszym, to przynajmniéj dać mu ją poznać choć w części. Widząc, iż w tym razie walka ze mną nierówna, dał nagle inny obrót rozmowie i mierząc mnie od stóp do głowy złośliwém spojrzeniem rzekł z uśmiéchem:
— Źle ubrani.
Odpowiedziałem mu na to, iż ubranie jest rzeczą małéj wagi, że nie można liczyć go ani do wad, ani do zalet jakiegoś narodu; i spytałem natomiast, czy nie zechce nam przyznać wyższości w tém chociaż, iż zamiast przepędzać długie godziny, siedząc bezczynnie ze skrzyżowanemi nogami na miękkich materacach, umiemy czas sobie zapełnić tysiącem miłych, pożytecznych zajęć.
Anim się spodziewał jak sprytną, jak dyplomatyczną da mi na to odpowiedź. Powiedział, iż jego zdaniem złą jest oznaką owa ciągła potrzeba pracy i zajęcia, aby czas zabijać. Więc życie samo przez się byłożby dla nas taką męczarnią, że nie możemy godziny przesiedziéć spokojnie, bezczynnie, nie szukając czemby się zająć, nie przemyślając czemby się rozerwać? Czy obawiamy się samych siebie? Czy mamy w sobie cóś co nas dręczy?
— Ależ spójrzcie, powiedziałem mu, jak smutny widok przedstawiają wasze miasta: jakie w nich pustki, jaka cisza, jaka nędza. Byliście przecie w Paryżu? Otóż porównajcie ulice Paryża z ulicami Fezu.
W téj chwili kupiec stał się nieporównany. O gdybyście go widzieć mogli! Zerwał się na równe nogi (siedział dotychczas) i bardziéj za pomocą ruchów niż wyrazów, nakreślił drwiąco, zjadliwie, obraz który przedstawiają ulice miast naszych:
— Idź, śpiesz, biegnij: powozy tu, powozy tam, powozy wszędzie; hałas ogłuszający; pijani chwieją się i zataczają się na wszystkie strony; panowie zapinają paltoty z obawy złodziei; na każdym kroku policyant który spogląda uważnie do koła, jakgdyby w każdym przechodniu podejrzywał złodzieja; ubodzy starcy i dzieci, podlegają co chwila niebezpieczeństwu wpadnięcia pod koła powozów bogaczy; kobiéty bezwstydne, a nawet małe dziewczynki, o zgrozo! rzucają wyzywające spojrzenia, potrącają mężczyzn łokciami, i wdzięczą się do nich na przeróżne sposoby; wszyscy z cygarem w ustach; tłumy ludzi cisną się do sklepów, aby cóś jeść, aby cóś pić, aby sobie włosy uczesać, aby się przejrzéć w lustrze; młodzi i starzy eleganci, których pełno przed kawiarniami, przypatrują się cudzym kobiétom i szepcą im cóś do ucha, kiedy mimo przechodzą. A cóż to za śmiészny ten wasz sposób witania się i chodzenia na paluszkach, kiwając się, podskakując; a jaka babska ciekawość!
I zapalając się coraz bardziéj opowiedział, jak dnia pewnego w małéj włoskiéj mieścinie, gdy wyszedł na ulicę w maurytańskim stroju, w jednéj chwili zebrał się do koła niego tłum wielki, i wszyscy biegli przed nim i za nim, krzycząc i śmiejąc się, i przejść mu nie dając, tak, iż zmuszony był wrócić do hotelu i zmienić ubranie. Tak się to dzieje w waszych krajachl zawołał. Bo, że się u nas dzieje to samo, nic w tém dziwnego, ponieważ tu chrześcian nigdy nie widzą; ale tam u was, gdzie każdy wie jak się ubieramy, bo macie obrazy i wysyłacie tu do nas malarzy z machinami i z farbami, aby nas malowali; u was ludzi mądrych, uczonych, czy się panu nie zdaje, iż takie rzeczy nie powinnyby się zdarzać?
Wypowiedzenie tego wszystkiego widocznie mu ulgę przyniosło, bo się nieco uspokoił i uśmiéchnął się do mnie uprzejmie, jakby chciał powiedziéć: To nie przeszkadza, abyśmy byli przyjaciółmi; wszak prawda?
Następnie rozmowa zeszła na przemysł europejski, na koleje żelazne, na telegrafy, na inne wielkie wynalazki zastosowane do ogólnego pożytku; i o nich pozwolił mi już mówić długo, nie przerywał, a nawet na znak, iż się ze mną zgadza, kiwał głową od czasu do czasu. Jednak, gdym skończył, westchnął i rzekł:
— No tak, tak... ale ostatecznie... i na cóż się zdało to wszystko, skoro prędzéj lub późniéj każdy z nas umrzéć musi.
— Słowem, powiedziałem na zakończenie, nie zamienilibyście waszego stanu na nasz!
Milczał zamyślony przez chwilę, po tém odrzekł:
— Nie, bo wy ani dłużéj żyjecie ani jesteście zdrowszymi, lepszymi, pobożniejszymi i szczęśliwszymi od nas. — Zostawcie więc nas w pokoju. Nie wyni a gajcie aby wszyscy żyli tak, jak wy żyjecie, aby wszyscy pojmowali szczęście tak, jak wy je pojmujecie. Niech każdy pozostanie w tém kole, które mu Allah zakreślił. Nie bez celu to przecież Allah morzem przegrodził Afrykę od Europy. Szanujmy jego rozporządzenia.
— Myślicie więc, — spytałem, — iż pozostaniecie zawsze tém czém dzisiaj jesteście? że styczność z nami, że nasz wpływ, choć powolny, nieznaczny, nie potrafi was zmienić?
— Tego nie wiem, — odpowiedział. — Wy macie siłę, wy zrobicie wszystko cokolwiek zechcecie. Zresztą, zapisaném już jest w Niebie to, co się ma spełnić na ziemi. Lecz, niech się co chce stanie, Allah nie opuści swych wiernych.
To rzekłszy, ujął moją prawą rękę, przycisnął ją sobie do serca i, odszedł z głową podniesioną, spokojny, wspaniały.



∗             ∗

Dziś, o wschodzie słońca byłem na przeglądzie załogi Fezu, który robi sułtan trzy razy na tydzień na tym samym placu, gdzie się odbyło uroczyste przyjęcie naszego poselstwa.
Wychodząc z miasta przez Bramę Niszy Masła, miałem piérwszą próbkę manewrów artyleryi. Spora gromada żołniérzy, starców, ludzi dorosłych i dzieci, ubranych czerwono, — biegła za armatką, którą muł ciągnął. — Armatka owa, było to jedno z tych dwunastu dział, które rząd hiszpański podarował sułtanowi Sid-Mohamedowi po wojnie 1860 r. Od czasu do czasu muł potykał się, albo w bok się rzucał, albo stawał, i wówczas cała owa hałastra zaczynała krzyczéć i okładać go kijami, śmiejąc się przytém na głos i podskakując jak gdyby prowadziła wóz karnawałowy. Co chwila przytrafiała się jakaś biéda: to padało wiaderko, to wycior, to jeszcze coś innego; bo wszystko było zawieszone na łożu działa. Mul szedł w zyg-zag, jak mu się zamarzyło, a raczéj jak go iść zmuszało działo staczają© się ciężko lub w podskokach z wyniosłości gruntu, których na drodze nie brakło; wszyscy wydawali rozkazy, nikt nie słuchał; dorośli czubili małych, mali najmniejszych, najmniejsi czubili się wzajemnie, a działo prawie nie posuwało się na przód. Była to scena, która przyprawiłaby o febrę — tercyanę generała Lamarmorę.
Na lewym brzegu Potoku Pereł znajdowało się około dwóch tysięcy żołniérzy piechoty, którzy częścią leżeli na ziemi, częścią stali podzieleni na kółka.
Na placu zawartym pomiędzy rzeką a murami odbywały się manewra artyleryi. Strzelano właśnie z cztréch dział; za działami była gromadka żołniérzy a śród nich stała postać wyniosła, biała, — sułtan, — którego wszakże ani rysów, ani ubrania z miejsca gdziem się znajdował, rozpoznać nie mogłem.
Zdało mi się, iż od czasu do czasu mówi coś do artylerzystów jakby dając rady. Na przeciwległéj stronie placu, w pobliżu mostu, stała gromada składająca się z maurów, z arabów, z murzynów, mężczyzn i kobiét, mieszkańców wsi i miasta, panów i nędzarzy, którzy wszyscy razem, tak w jednę gromadę zebrani, ściśnięci, czekali, jak mi powiedziano, aż ich sułtan każdego z osobna przywoła dla wysłuchania próśb i skarg, które mają zanieść przed niego; sułtan bowiem trzy razy na tydzień udziela posłuchania każdemu, kto z nim mówić zapragnie. Wielu z tych ludzi przybyło zapewne z miast i zi em dalekich, aby zaskarżyć ciemiężców-gubernatorów, lub prosić o łaskę dla swych krewnych w więzieniach. Były tam kobiéty łachmanami okryte, byli i starcy zgrzybiali; same niemal twarze znękane i smutne, na których malowało się niecierpliwe pragnienie a jednocześnie i wielka obawa, stanięcia przed Księciem Wiernych, przed sędzią najwyższym, który w ciągu chwil kilku, w kilku wyrazach może rozstrzygnąć o losie całego ich życia. Nie widziałem, aby którykolwiek z nich miał coś w ręku lub przy sobie na ziemi, i ztąd przyszedłem do wniosku, iż sułtan obecny musiał znieść ów zwyczaj istniejący dawniéj, na mocy którego każdy proszący składał dar jakiś, dar niepogardzony nigdy, bo nawet i wówczas gdy stanowiło go parę kurcząt albo jaj dziesiątek.
Zacząłem krążyć pomiędzy żołniérzami.
Dzieci, podzielone na oddziały, po trzydziestu i cztérdziestu, bawiły się w najlepsze, ścigając się wzajemnie lub skacząc jedne przez drugie, oparłszy sobie ręce na ramionach. Jednak, nie we wszystkich oddziałach bawiono się w ten sposób; w niektórych zabawa polegała na pewnego rodzaju pantomimie, która, zaledwiem jéj znaczenie zrozumiał, przejęła mnie zgrozą, — i w któréj chłopcy przedstawiali odcinanie rąk lub głowy, oraz inne okrutne męczarnie, na które zapewne nieraz patrzyć musieli. Jeden z chłopaków udawał kaida, drugi kata, trzeci ofiarę; ten ostatni, wówczas gdy mu już niby rękę ucięto robił ruch taki jak gdyby ramię pogrążał w roztopionéj smole; inny podnosił rękę uciętą i rzucał ją psom, a wszyscy widzowie śmiechem wyrażali swe zadowolenie. Nie potrafię opisać łotrowskiego wyrazu twarzy wszystkich miemal tych malutkich żołniérzy. Były to twarze najrozmaitszych odcieni od hebanu aż do pomarańczy, a żadna z nich, nawet u najmłodszych, nie zachowała prostoty, niewinności dziecięcéj: miały w sobie coś bezczelnego, zuchwałego, surowego, cynicznego; widok ich pobudzał raczéj do litości niż do oburzenia. Dorośli i starzy po największéj części drzemali, leżąc na ziemi; inni tańczyli jakiś taniec murzyński śród koła widzów, strojąc miny zabawne i wykrzywiając się na rozmaite sposoby; inni fechtowali się, zupełnie tak samo jak ci miłośnicy fechtunku, których widziałem w Tangierze, to jest rzucając się i podrygując jak skoczki na linie. Oficerowie, pomiędzy którymi wielu renegatów (tych ostatnich łatwo było poznać po twarzy, po fajce, po pewném wyszukaniu w ubrania i po tém, iż każdą razą gdym na nich patrzył, odwracali szybko oczy w inna stronę), przechadzali się na uboczu. Za mostem, w miejscu ustronném, leżało w szeregu na ziemi ze dwudziestu ludzi, owiniętych w białe płaszcze, nieruchomych jak posągi. Zbliżyłem się do nich i spostrzegłem, że na rękach i nogach mają ciężkie, grube łańcuchy. Byli to przestępcy zwyczajni, których wojsko wlecze wszędzie za sobą, aby ich wystawiać na urągowisko publiczne. Za mojém zbliżeniem się wszyscy ku mnie twarze zwrócili i utkwili we mnie wzrok taki, iż dreszcz mię przeszedł i cofnąłem się czémprędzéj.
Oddaliłem się od żołniérzy i usiadłem w cieniu olbrzymiéj palmy na pagórku — z którego jedném spojrzeniem ogarnąć mogłem całą, równinę, cały plac rozścielający się przedemną.
Po chwili spostrzegłem, iż jakiś, oficer odłączywszy się od kilku towarzyszy z którymi się przechadzał, kroczy ku mnie powoli, z miną roztargnioną, poglądając na prawo i na lewo, nucąc coś sobie półgłosem, lecz widocznie czyniąc to wszystko dla tego, aby nie zwracać na siebie zbytecznéj uwagi.
Był to człowiek mały, krępy, ubrany całkiem niemal po żuawsku, w fezie, bez broni. Wyglądał na lat cztérdzieści.
Gdym go zbliska zobaczył, doznałem dziwnie przykrego uczucia. Nigdzie, w żadnym trybunale, na ławie oskarżonych nie zdarzyło mi się widziéć tak odrażającéj twarzy. Mógłbym przysiądz, iż na sumieniu miał co najmniéj dziesięć ofiar, które zamordował w najokrutniejszy sposób.
Zatrzymał się o dwa kroki odemnie, utkwił we mnie swój wzrok szklisty i rzekł chłodno:
Bonjour, monsieur.
Spytałem go czy jest francuzem.
— Tak — odpowiedział. — Z Algieru tu przybyłem przed siedmiu laty. Jestem kapitanem w marokańskiém wojsku.
Nie mogąc mu tego winszować, milczałem.
Cest comme ça, — ciągnął daléj płynnie i żywo. — Opuściłem Algieryą, bo mi tam było nie najlepiéj. J’etais obligé de vivre dans un cercle trop étroit (może owym cercle były cztéry ściany więzienia i stryczek w perspektywie). Żyć po europejsku nie zgadzało się z mojém usposobieniem. Czułem potrzebę przeniesienia się do innego kraju.
— A obecnie jesteś pan zadowolony? — zapytałem.
— Najzupełniéj, — odrzekł z przesadą. — Kraj piękny, Mulej-el-Hassan jest najlepszym z sułtanów, lud dobry; mam stopień kapitana, jestem właścicielem małego sklepiku; trudnię się pewném rzemiosłem, które mi znaczne zyski przynosi, polowaniem i rybołóstwem, które są niemi ulubionemi rozrywkami; robię wycieczki w góry, używam największéj swobody. Nie wróciłbym do Europy za żadne skarby świata.
— Czyżbyś pan nie chciał zobaczyć swojéj ojczyzny? Czyż tak zupełnie zapomniałeś pan Francyą?
— E, co mi tam po Erancyi! — odrzekł. — Francya nie istnieje już dla mnie. Marokko to moja ojczyzna.
I pogardliwie wzruszył ramionami.
Oburzył mię taki cynizm; trudno mi było uwierzyć w to com słyszał: postanowiłem wybadać nieco tego człowieka.
— Od czasu wyjazdu z Algieru, — spytałem, — nie miałeś pan żadnych wiadomości o wypadkach, które zaszły w Europie?
Pas un mot — odrzekł. — Tu nic o niczém nie wiedzą, i ja również nic nie wiem, i mocno z tego się cieszę.
— Więc pan nie wié, iż Francya z Prusami wielką wojnę stoczyła?
Drgnął.
Qui a vaincu? — zapytał z pewném ożywieniem, wpatrując się w moje oczy.
— Prusy, odrzekłem.
Okazał wielkie zdziwienie.
W kilku słowach opowiedziałem mu ciężkie klęski, które Francyą dotknęły, przegraną, najście prusaków, zdobycie. Paryża, utratę dwu prowincyj.
Słuchał z pochyloną głową, z namarszczoném czołem i z widocznym wysiłkiem powiedział:
Cesi égal... je n’ai plas de patrie... ça ne me regarde pas...
I powtórnie głowę pochylił.
Przyglądałem mu się uważnie; spostrzegł to.
Adieu, monsieur, — rzekł nagle głosem zmienionym i oddalił się szybko.
„Więc nie wszystko jeszcze umarło,* pomyślałem sobie z zadowoleniem.
Tymczasem artylerzyści zaprzestali już strzelania z owych czterech działek, sułtan usiadł pod białym pawilonem u stóp jednéj z wieżyc, a żołniérze zaczęli przeciągać przed nim pojedynczo, bez broni, w odległości dwudziestu kroków jeden od drugiego. Ponieważ ani obok sułtana, ani naprzeciwko jego pawilonu nie było żadnego oficera, któryby jak u nas czytał imiona przeciągających żołniérzy, aby się upewnić iż nie braknie nikogo z zapisanych w kontroli wojskowéj. Kontroli takiéj, jak mi mówiono, nie ma nawet wcale w marokańskiém wojsku), więc téż nie mogłem rozumiéć, w jakim celu odbywał się ten przegląd, i na myśl, że to się dzieje jedynie dla sprawienia rozrywki sułtanowi, śmiać mi się chciało.
Lecz po chwili myśl inna, myśl o tém, ile patryarchalnéj, poetycznéj prostoty, było w tym afrykańskim monarsze, w tym najwyższym kapłanie i sędzim, w tym młodym, szczerym, ujmującym, wszechwładnymi księciu, który siedząc przez trzy godziny pod cieniem namiotu, każę trzy razy na tydzień przeciągać przed sobą po jednemu swoim żołniérzom i słucha skarg i próśb swych nieszczęśliwych poddanych, przejęła mię głębokiém uszanowaniem dla niego. A ponieważ widziałem go po raz ostatni, więc odchodząc pod wpływem szczeréj, gorącéj sympatyi, wyszeptałem: „Żegnaj mi piękny i szlachetny książę!“ a gdy już jego wdzięczna, biała postać znikła na zawsze z przed moich oczu, żal mnie jakiś ogarnął i uczułem, iż jego obraz na całe życie wyrył się w mojéj pamięci.



∗             ∗

Dziewiąty czerwiec, ostatni dzień pobytu włoskiego poselstwa w Fez. Wszystkie żądania naszego posła zostały uwzględnione, wszystkie prośby wysłuchane. sprawy Dukalego i Scellalego ukończone, pożegnalne wizyty oddane, ostatni obiad Sid-Mussa przełknięty, dary sułtana przyjęte. Dary te składają się z pięknego czarnego konia wraz z olbrzymiém siodłem z zielonego aksamitu, naszywaném złotym galonem dla posła; z pałaszy złoconych damasceńskiéj roboty dla urzędowych członków poselstwa i z muła dla drugiego dragomana. Namioty i pakunki wysłano o świcie, pokoje puste, muły gotowe, eskorta czeka na nas u bramy Niszy Masła, moi towarzysze przechadzają się po dziedzińcu, oczekując na godzinę odjazdu, a ja siedząc po raz ostatni na mojém łóżku sułtańskiém, zapisuję, w seksternie, który leży na moich kolanach, ostatnie wrażenia z Fezu. Jakież są te wrażenią? I cóż na ostatku zostawia mi w duszy widok tego miasta, widok tych ludzi, widok tego życia? Skoro tylko pomijając miłe wrażenia zdziwienia i zadowolonéj ciekawości, chcę głębiéj sięgnąć do duszy, natrafiam odrazu na jakiś dziwny zamęt najsprzeczniejszych uczuć. Jednem z takich uczuć jest litość, którą budzi we mnie upadek, spodlenie, powolne konanie tego narodu, który pozostawił ślad tak błyszczący, tak jasny wdziejach sztuki i nauk, a dziś pamięć utracił o swojéj chwale minionéj. Drugiem uczuciem jest uwielbienie dla wszystkiego co ów naród z siły i piękna przechował dotychczas; dla jego męskiéj powagi i wdzięku; dla jego ubrania, dla jego obrzędów i obyczajów; dla tych śladów starodawnéj prostoty, które pozostały w jego smutnem, cichtm życiu. Doznaję uczucia smutku na widok wielkiego barbarzyństwa, które trawi naród będący tak blisko od ludów cywilizowanych, i na myśl o tém jak cywilizacya tych ludów musi posiadać mało siły wylewania się na zewnątrz i pochłaniania obcych żywiołów, skoro w ciągu tylu wieków, rosnąc ciągle w potęgę, nie zdołała przełamać zapory afrykańskiego barbarzyństwa, nie zdołała posunąć się z téj strony na dwieście mil w głąb kraju. Czuje oburzenie najwyższe gdy sobie przypomnę, iż państwa europejskie, nad wzniosłe i wielkie korzyści, któreby mogły wyniknąć z ucywilizowania téj części Afryki, przenoszą swoje drobne, prywatne interesa handlowe i przez to, w oczach tego narodu, który widzi ich nędzne zawiści, tracą powagę, wzbudzają w nim pogardę dla owéj cywilizacyi, którą go chcą obdarzyć i czynią coraz trudniejszém, coraz powolniejszém ogólnie ludzkie, szlachetne zadanie. Wreszcie ogarnia mię żywe zadowolenie na myśl, iż z tego kraju unoszę w méj wyobraźni jakiś światek nowy, zaludniony, ożywiony, napełniony rozmaitemi postaciami, które przez całe życie istniéć będą w mojéj pamięci, które wyzywać będę dowolnie, z któremi przebywając będzie mi się zdawało, że jestem w Afryce. Lecz z tego samego uczucia rodzi się wnet inne, smutne a nieuniknione, które cień rzuca na każdą jasną chwilę i wlewa kroplę goryczy do każdej rozkoszy... to samo uczucie, które mi wyraził kupiec maurytański, gdy chciał mnie przekonać o marności przyśpieszonego życia ludów cywilizowanych, ich gorączkowej żądzy nauki, poszukiwań, odkryć; i wtedy cała ta piękna podróż wydaje mi się jedynie świetnym obrazkiem, który szybko przesunął się przedemną, który w pamięci, na chwilę swój ślad pozostawi i zgaśnie następnie wraz z mojém życiem, wraz z życiem ludzkiém tak krótkiém, tak marném! Ołówek wypada mi z ręki, ogarnia mię gorycz i zniechęcenie. Ah! otóż Selam woła na mnie. Więc jedziemy! Więc wracamy do namiotów, do wielkich przestworzy, do wielkiego światła, do zdrowego, wesołego, obozowego życia. Żegnaj mi Fez. Żegnajcie zniechęcenia i smutki! Mój mały, afrykański światek zabarwia się nanowo różanymi blaski.





  1. Skud, pieniądz wioski wartości pięciu frankówł





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.