Na tułactwie/Tom trzeci/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NA TUŁACTWIE.

OBRAZY WSPÓŁCZESNE
przez
J. I. Kraszewskiego.
WARSZAWA.
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA.
1882.


Upłynęło dni kilka od przybycia Klesza do hoteliku. Znaczniejszą część czasu spędzał on teraz przy łóżku chorego, usiłując wyręczać p. Perron, o ile ona dała się zastępować.
Jordan nie był zręczny w posłudze, nie miał wprawy, sam zamało potrzebował starań około siebie, aby mógł przewidzieć co człowiekowi trochę rozpieszczonemu potrzebnem było.
Wdowa kręcąca się cięgle z prawdziwą czy udaną wesołością przy łóżku, w pokoiku, zawsze z uśmiechem na ustach, z dowcipem jakimś na pogotowiu, z przysługą jakąś, która cudownie chorego zachcianki odgadywała — zjednywała sobie coraz więcej Klesza.
— Padłbym przed nią na kolana — mówił Jordan w duchu — gdyby się tylko za to wszystko nie kazała mu ze sobą żenić!
O ożenieniu wszakże dotąd wcale wzmianki nie było.
Małdrzyk wychwalał ją — a Klesz potakiwał mu. Dla przyjaciela była też tak uprzejmą, tak miłą. tak uprzedzającą jak dla p. Floryana.
Jordan się uspokoił nieco.
Drugiego dnia wręczyła mu pocichu wszystkie listy, które dotąd leżały u niej zachowane, uprzedzając tylko że doktór stanowczo oddania ich zakazywał i że je odwlec potrzeba było.
Klesz musiał się do tego zastosować.
Mówili więcej prawie o nim, o pobycie, życiu i kolejach jakie w Tours przebywał, niż o chorym. Jordan o Jourdanach opowiadając przygotowywał potroszę przyjaciela do tego, czego przed nim nie chciał taić, lecz nie miał odwagi przyznać się jak naostatek zaszedł daleko. Od dnia do dnia odkładał to wyznanie.
Stan chorego w ciągu pobytu Jordana, nietylko że się nie pogorszył, lecz nawet polepszać się zdawał. Rozmowa nie męczyła go, śmiał się czasem, i wesołość mu powracała.
Gdy się czasem zwróciła mimo woli ku Lasocinowi, do Moni i jej listów, Jordan zręcznie odciągał ją na inny przedmiot. Zwlekał.
Jednego wieczoru wreszcie, mówiąc o Jourdanach, o swej izdebce na poddaszu, o poczciwej rodzinie, do której się przywiązał jak gdyby już do niej należał, naostatek dużo o pannie Ewelinie, której serce, dobroć i przyjaźń dla siebie z zapałem wynosił — dodał w ostatku:
— Wiesz Florek, ty będziesz niewinną przyczyną, że ja srogie na mój wiek głupstwo popełnię. Powiem ci już wszystko co się ze mną stało.
Gdy list kapitana przyszedł zawiadamiający mnie o nieszczęściu twojem — natychmiast zacząłem się wybierać w drogę. Wpada panna Ewelina, i w chwili gdy jej powiadam że wyjeżdżam — woła: — A! ja nieszczęśliwa, ja tego nie przeżyję. Zdaje mi się że nawet rzuciła mi się na szyję — to tylko wiem że znalazły się jakoś i twarze nasze zablisko i moje ręce na jej ramionach. A, skutkiem tej katastrofy — dokończył Jordan patrząc w oczy Małdrzykowi — muszę się z nią ożenić.
Floryan chwycił go za rękę.
— Ty? ożenić się! — zawołał.
— Jak widzisz, była co nazywają force majeure — mówił z humorem Klesz — dla samej przyzwoitości należało się zaręczyć, aby panna nie wstydziła się swojego uczucia.
— Naprawdę? — dodał Floryan.
— Niestety! nie kłamię — ciągnął dalej Jordan. — Dla mnie to będzie wielkiem szczęściem, o jakiem nigdy nie marzyłem... ale dla tej istoty biednej...
Ręką w powietrzu zrobił znak zapytania.
Małdrzyk westchnął.
— Wiesz mój kochany Jordku — rzekł — twoje wyznanie, ułatwia mi wypowiedzenie tego co miałem ciągle na ustach.
Ja także skończę ożenieniem z Adelą.
Klesz patrzał mu w oczy milczący.
— Ty, także? — wybąknął zdziwiony i zasmucony.
Oba zniżyli głos, jakby się lękali być podsłuchanymi.
— Mnie się zdawało że tyś się powinien był tego domyśleć. Mam obowiązki dla tej kobiety, dała mi dowody przywiązania, które przez lat kilka wytrwało, mimo, żem ja nie zawsze zasługiwał na nie. Jakże inaczej spłacić jej dług wdzięczności?
Nastąpiła długa przerwa milcząca, Jordan zwijał w ręku kawałek papieru i rozkręcał go naprzemiany. Florek westchnął.
— Nie należy to do mnie — odezwał się Jordan — sprzeciwiać ci się, ani odciągać od tego co uznajesz obowiązkiem; lecz jest jedna okoliczność, na którą powinienem zwrócić uwagę twoją. Masz córkę — najpierwsze są twe obowiązki dla niej. To co postanowiłeś byłoby pewnie przykrem jej, a nawet na jej los wpłynąćby mogło. Najlepszą kobietą dziś może być twoja Adela — ale — ale jej przeszłość...
Floryan zadumany milczał.
— Monia — rzekł po namyśle — niestety, ani mnie, ani macochy nigdy podobno widzieć nie będzie. Zaledwie się dowie, co się z ojcem jej stało.
Pomiędzy dawnem życiem mojem a teraźniejszem, jest przepaść niezgłębiona.
Mogliżeśmy kiedy przewidzieć że dziedzic Lasocina, ostatni potomek senatorskiej rodziny, będzie dworował Nababowi — i pełnił obowiązki starszego masztalerza w cyrku. Wszystko to sprowadziła owa dura necessitas, która nikogo nie oszczędza i najtwardsze karki uginać lubi.
W początkach oburzałem się, targałem te więzy, któremi mnie ona krępowała, nie pomogło nic. Zwolna, to co mi rumieniec wstydu wywoływało na twarz, stało się chlebem powszedniem, zobojętniałem na upokorzenia.
Nawykły do dobrego towarzystwa, jak chleb biały mieniałem na razowy, tak ludzi wykształconych, uczuć delikatniejszych, smaku wybredniejszego — zastąpiłem taką Liną i Lischen... a potem...
Umilkł spuszczając głowę.
— Fatalizm niedoli czyni człowieka sofistą — dodał — mówimy sobie że chleb czarny ościsty tak smakuje i karmi jak bułka, i że prości ludzie takiemi są ludźmi jak ogładzeni... lepszemi może.
Nie zaprzeczam żem się zsunął nisko, mój Jordku, ale napowrót drapać się pod górę nie mam siły.
Klesz głowę miał utopioną w rękach załamanych — nie mówił nic.
— Dziecko! dziecko! masz córkę! dodał cicho — to cała moja odpowiedź. Wyobraź sobie że ta biedna, stęskniona Monia, będzie zmuszoną schronić się pod twoją opiekę. Wszystko jest możliwe. Kosuccy...
— Milcz — przerwał Floryan.
— Pomyśl co innego — począł po małym przestanku Jordan. Wyobraź sobie familię żony, która niechybnie zjawi się na wesele i po weselu. Wpadniesz w towarzystwo, w którem ci niepodobna będzie wyżyć.
Florek się uśmiechnął.
— Miałożby być gorsze od masztalerzy cyrkowych? — wtrącił.
— Nie wiem — rzekł Klesz — w cyrku czyniła ci je znośnem pewna ogłada.
— Na dziś dajmy temu pokój, Jordku — wyciągając doń rękę odezwał się głosem znużonym Małdrzyk. — Pomówimy o tem obszerniej jeszcze.
— Dobrze, dobrze — uspokajając szepnął Klesz — ale daj mi słowo, proszę, błagam cię, nie wiąż się niedwołalnie, dopóki — dopóki nie rozważysz dobrze, jakie to wrażenie na twem dziecku uczynić może.
— Monia od bardzo a bardzo dawna nie pisała do mnie — odezwał się Małdrzyk — jestem w obawie o nią.
Jordanowi zdawało się, że wiadomości o listach będących w jego ręku zatajać nie potrzebował — dodał więc:
— Listy są, ale doktór nie dozwolił ci ich oddawać.
— Są listy? są! — podchwycił niespokojnie Małdrzyk. Ale to przecie najokrutniejsza męczarnia nie módz ich czytać.
Wiesz — rzekł nagle — tajemnic w nich dla ciebie nie ma, czytałeś prawie wszystkie listy-mojej córki, odczytaj i te, proszę, powiesz mi co w nich jest. To zakazanem być nie może.
Klesz przystał na to ostatnie.
Wieczorem tegoż dnia zabrał się tło ułożenia i czytania korespondencyi. Dziennik i notatki Moni znaczniejszą jej część zajmowały, osobno zapieczętowany był list Lasockiej, najświeższy datą, i przed rozpoczęciem dziennika Moni, Klesz wziął się do zapisanego na cztery strony pół arkuszka starej piastunki.
Zmienione i jakby pod wrażeniem wielkiego wzruszenia nakreślone pisanie, niewyraźne, pokrzywione. zamazywane, zaniepokoiło go.
List był następującej treści:
„Nie chciałabym pana przestraszać nadaremnie, milczałam długo, nakoniec powinność każe objawić prawdę całą, a gdybym ja nie miała do tego odwagi, przyjaciółka nieboszczki matki Monisi — pani Jamorska — zagroziła mi że sama pana o tem zawiadomi.
Monia to prawdziwe cudo — to dziewczę, któremu się tylko dziwić i klękać przed niem.
Samo nieszczęście ją wychowywało, że na taką urosła panienkę, której wszystkie zazdroszczą, wszyscy się dziwią.
Państwu Kosuckim to nie w smak że ta, którą w oficynach trzymali, nauki jej skąpo dozwalali, ciągle ją starali się spychać jak najniżej, tak wysoko poszła. Jadwisia najstarsza ich córka, którą wypieścili, nie może się przy niej pokazać, bo ani urodą, ani rozumem daleko do niej nie dochodzi. Ztąd gniewy, złości i prześladowania, a dla biednej sieroty prawdziwe męczeństwo. Ale toby nic nie było jeszcze, bo jak ona to znosi! — jak anioł! Pomodli się, popłacze, łzy otrze i poznać po niej trudno co wycierpiała.
To gorzej że już jej koniecznie z domu się pozbyć chcą — bądź co bądź. A że posagu nie radzi płacić, choć wszystko zagarnęli niby dla niej — to cały świat wie — więc szukają męża takiego coby ją wziął bez niczego i wywiózł gdzieś za świat.
Napatrzył Kosucki jakiegoś dawnego towarzysza wojskowego, wdowca, niemłodego, rodem z za Kijowa, odstawnego urzędnika, który się napija i awanturnik jawny jest — otóż temu Monie oddać chcą. Już się zaczęły namawiania, swatania, pogróżki, a — Boże mnie skarz, jeśli niesłusznie posądzam — może być i niepoczciwy gwałt, aby ją zmusić. Biedne dziewczę to wie i rozumie, gotowe raczej na śmierć niż na taką dolę.
Jak panu wiadomo że mnie odpędzono, że ja nawet prawa nie mam się z nią widywać, ani pisać do niej, a ona sama jeśli pisze to ukradkiem, i żeby nie poczciwe sługi stare...
Mnie czasem, gdy podjadę pod wioskę i przydrepczę pod dwór, wpuszczą pod okno jej — i tyle że się we dwie wypłaczemy.
Ratunku już tu innego nie ma — Bóg widzi — tylko abyś ją pan wziął, aby z tego piekła była wyzwoloną. Lepsza nędza, niedostatek, wszystko nad ten los, który oni dla niej gotują.
Zmiłuj się pan, obmyśl środki... jam, choć stara i chora, gotowa ją odprowadzić.
Najęłam pozawczoraj furkę żeby mnie podwiozła do marszałka i jemu wszystko, jak na spowiedzi wypłakałam, prosząc ratunku. Powiedział mi — a cóż ja mogę? — Kosuccy już i tak na mnie sarkają przed ludźmi żem ja ich nieprzyjaciel i że ich okłamuję przed światem.
Do ucieczki z ich domu — mówił — ja pomagać nie mogę, to darmo. Trzeba będzie pieniędzy na podróż — cóż robić — ostatnie dam, a więcej odemnie nie wymagajcie. Dziecka mi żal, a no, muru głowę nie przebiję.
Ratujcież nieszczęśliwą.
Ona pewnie nie napisze o tem, aby darmo ojcu biednemu, nie zatruwać i tak przykrego życia; opiera się ucieczce aby się nie stała ciężarem, ale, uchowaj Boże, ostateczności, ona to życiem przypłaci.....
List Lasockiej zburzył Jordana, i na całą noc sen mu odjął. Ledwie miał siłę potem zajrzeć do dzienników Moni, z których boleść i smutek się sączy!, ale o całej tej historyi prześladowania głucho było. Cóż tu począć miał Jordan? Opowiedzieć wszystko ojcu, odczytać mu list Lasockiej, nie było sposobu — wzruszenie mogło być niebezpiecznem.
Samemu się ważyć na to, aby sprowadzić Monię — Jordan wahał się jeszcze.
Składało się wprawdzie tak, iż przybycie córki mogło wpłynąć i na los ojca, powstrzymać zamierzone ożenienie, lecz wyrwać z kraju sierotę, było to jedną więcej ofiarę rzucić na pastwę wygnania. Od Kosuckich nic już potem spodziewać się dla niej, ani dla Małdrzyka nie było podobna.
Klesz noc całą spędził na rozmyślaniu. Przeczytał raz jeszcze list Lasockiej, ostatnie karty dziennika Moni — zdawało mu się że Floryan, gdyby mógł być zawiadomiony o tem co się z jego dzieckiem działo — inaczejby nie postąpił. Nad rankiem usiadł pisać do Lasockiej, drugi list do marszałka przygotował — i biorąc na siebie odpowiedzialność za ten śmiały krok, wyprawił oba, jak tylko się dzień zrobił — kość była rzucona.
Z bladą ale wypogodzoną twarzą wszedł potem do Floryana. Monia przybyć prędko nie mogła — gdyby nic nie stanęło na przeszkodzie, samo wyrwanie się z kraju, nawet z pomocą życzliwego marszałka, przygotowania do niego, niemało czasu zabrać musiały.
Należało rachować i na niedoświadczenie starej Lasockiej, która dłuższych podróży nigdy nie odbywała i wiele omyłek popełnić musiała.
Miał więc czas Jordan zwolna przyjaciela przygotowywać do tej smutnej razem i wesołej niespodzianki. Listy powierzone mu do czytania, miały posłużyć za temata do rozmowy o tem.
Gdy raz na pocztę rzucił odpowiedź swą, w której ogólnemi wyrazami doniósł o chorobie Małdrzyka — Klesz był już spokojniejszy.
Zrana witając go Florek, nie dostrzegł zmiany takiej na twarzy, któraby go niepokoić mogła. Spytał zaraz o treść listów.
— O! myślisz — odparł z udaną swobodą Klesz — że zadawnione dzienniki Moni mogłem na raz wszystkie odczytać? Gdzie tam — ledwie cząsteczkę ich wczoraj wydecyfrowałem. Pisze ładnie, ale ja tego ładnego pisania panieńskiego nie umiem dobrze czytać.
Nowego tak dalece nie ma nic. Śmiertelne nudy w Lasocinie u Kosuckich. Monia zdrowa, życie niezbyt przyjemne, tęsknota za ojcem zawsze wielka. Ah! — dodał Klesz — gdyby ją można ztamtąd wyrwać?
— Dokąd? — spytał Floryan, prawie z przestrachem. — Zmiłuj się! Dokąd? Jużciż nie tu do Paryża.
Klesz spojrzał mu w oczy.
— Widzisz, mój drogi, że tubyś w tem towarzystwie mieć jej nie chciał.
Małdrzyk głowę skrył w poduszki i zamilkł.
Mówili o czem innem, lecz Floryan znowu o listy zagadnął.
— To biedne dziecko moje, jaki tam je los czeka. Ze wszystkiego co mi dawniej Lasocka donosiła, z fotografii wnosząc, z jej własnych listów tak cudownych, przeczuwam że musi być ładną, że jest rozumna i miła, ale kto ją tam zobaczy? Natalia ma własne córki, więc o ich los naprzód starać się będzie. Biedna moja sierota.
— Tak, to pewno — dodał Klesz — że na Kosuckich serce i życzliwość nic rachować nie można.
— Wierz mi. Natalia tak złą nie jest.
— Ale wierzy w swego Zygmunta — przerwał Jordan — a, z przeproszeniem twem, o nim mam przekonanie, że nikczemniejszego nad niego człowieka nie ma pod słońcem.
— Niestety! — zamruczał Małdrzyk.
Nadejście doktora przerwało szczęściem już coraz drażliwszą rozmowę. Moulin miał dar rozweselania swych chorych i dodawania im odwagi. Wszedł więc z uśmiechem, rozpoczął od żartów, odsłonił nogę i znalazł ją (prawdę mówił czy nie?) w bardzo pocieszającym stanie.
— Jeszcze parę miesięcy — zawołał — a będziesz pan mógł pójść walca! Na konia siadać nie życzę, choć ludzie i w tańcu nogi łamią, miałem tego przykłady.


Listy panny Eweliny, bardzo obfite, bo nie było prawie dnia, w którymby karteczki od niej nie odebrał Jordan — tęsknie nawoływały go do powrotu.
Lękał się odstąpić przyjaciela — gdyż — choć Florek wahać się zdawał jeszcze — w niebytności czujnego stróża, mogło coś zajść niedającego się naprawić.
Z oczów pani Perron czytał Klesz niecierpliwe rozdrażnienie, i jakby oczekiwanie tylko na chwilę pomyślną, dla doprowadzenia do skutku małżeństwa. Bliższe przypatrzenie się stosunkom dawało mu pewność że wdowa wszystkie siły i starania kierowała ku temu. Jordan był jej na zawadzie.
Nie przeciwiąc się przyjacielowi umiał on, napozór obojętnemi uwagami, powstrzymywać Floryana i zmuszać do namysłów.
Kilka razy dłużej rozprawiali o tem jakby można, choć na kilka tygodni, sprowadzić tu Monię, dać jej trochę poznać świat, a nadewszystko widzieć ojca.
W zasadzie takim odwiedzinom, bo tylko o nich była mowa, p. Floryan nietylko nie był przeciwnym — ale ich sobie życzył. Nie chciał tylko żeby go widziała jak był — czekać musiała na wyzdrowienie.
Jordan napomknął że należałoby i inne projekta odroczyć chyba do późniejszego czasu, aby Moni nie uczynić przykrości. Florek się i temu nie sprzeciwiał.
Co do wydatków, łudził się tem że przecież Natalia dałaby na koszta podróży.
Klesz zyskał wprowadzając ten przedmiot na stół, iż myśl odroczenia małżeństwa przynajmniej Małdrzykowi narzucił i zgodę jego wymógł na to.
Marzył więc chory, że może córkę zobaczy. Ożywiało go to, a Klesz podsycał nadzieję. Matrymonialne projekta odłożone zostały do wyzdrowienia, do odwiedzin Moni i jej powrotu do kraju. Floryan na zapytanie kategoryczne przyjaciela czy z wdową mówił już o tem, czy dał słowo — najuroczyściej zaręczył że dotąd żadnego zobowiązania nie miał.
— Domyśla się, poczciwa Adela, że to się inaczej skończyć nie może, wierzy mi, lecz jest tak delikatną, że mnie nie wyciąga na słowo. Ty jeszcze nie znasz tej kobiety, która pod tą pozorną lekkością swą, kryje najszlachetniejszy charakter, najpoczciwsze serce.
Jordan nigdy się o to nie sprzeczał z przyjacielem — wiedząc że naprzód na nicby się to nie zdało, a powtóre rozdrażnione uczucie mogłoby powiększyć jeszcze.
Zdawało mu się że w ten sposób zabezpieczywszy się na czas jakiś — mógł bezpiecznie na dni kilka do Tours odjechać.
Pani Perron, chociaż bardzo jej to było na rękę, dowiedziawszy się zakrzyknęła z początku:
— Ale po cóż? dla czego pan opuszczasz przyjaciela? Panie Floryanie, pan go nie powinieneś opuszczać.
Małdrzyk się uśmiechnął, szepcząc coś o nieodzownej potrzebie podróży. Klesz zresztą miał powrócić wkrótce.
Zabrakło go bardzo po odjeździe Floryanowi, został sam na sam z wdową.
Na ten raz obiecywała ona sobie, z kilku dni samotności skorzystać koniecznie. Wszystko było przygotowane, szło tylko o jedno słowo.
Marzyła nawet że ślub możeby się mógł, przy wielkich staraniach odbyć w pokoju, co nie było bezprzykładnem, zwłaszcza gdy chorobę uznano groźną, a obowiązek sumienia go nakazywał. Wikaryusz parafii był przyjacielem domu a pani Perron uchodziła za katoliczkę „praktykującą“, bo we Francyi są katolicy dwu rodzajów, tacy którzy nie praktykują — i co praktyką dowodzą swej wiary.
Ale, potrzeba się było spieszyć! Znowu portyerowi wydany był najsurowszy rozkaz niewpuszczania nikogo do p. Małdrzyka. Uproszony doktór sam go powtórzył na dole.
Wdowa pod pozorem że zastąpić miała Jordana, na krok znowu się nie oddaliła od łóżka, podwoiła czułości i starań około chorego, otoczyła go wygódkami, bawiła jak dziecię, i miała przyjemność widzieć łzy na oczach jego, czuć serdeczny uścisk dłoni, słyszeć wyrazy najgorętszej wdzięczności. Ostatnie, stanowcze, wielkie słowo, spodziewane co chwila, niepojętym sposobem zawisało na ustach. Już, już zdawał się je chcieć wymówić, potem nagle wstrzymywał się i — milknął.
Parę dni upłynęły tak w rodzaju walki z oporem biernym chorego, wdowa gniewać się w duchu zaczynała.
Rachuby jej, zwykle niechybiające, tym razem zawodziły ją okrutnie.
Jednego dnia nareszcie Floryan uczuł się gorzej, po długiem sondowaniu rany, dostał gorączki, sen go odbiegł, niepokój owładnął nim. Noga nie pozwalała się poruszać, a na miejscu uleżeć nie mógł. Trzeba go było podnosić, poprawiać poduszki, podkładać coś pod głowę, dawać pić, zakrywać światło, słowem ciągle biegać około niego i koło łóżka, które już tak ustawione było, że z obu stron przystęp do niego był możliwy.
— A, moja dobra pani Adelo — odezwał się wzdychając Małdrzyk — jakie sobie zadajesz trudy około mnie... czy podobna.
— Nie mówże o tem — przerwała wdowa. — To pewna że dla osoby obojętnej nigdybym się nic podobnego nie potrafiła, ale kiedy się do niewdzięcznika jakiego przywiąże kobieta... o!
— Możesz mnie nazywać niewdzięcznym? Powinnaś znać serce moje.
— A! tak — z uśmiechem pochylając się nad nim, szepnęła wdówka — czasem mi się zdaje że to serce znam i zaufać mu mogę — a jednak?
Małdrzyk rękę jej pochwycił.
— Nie mów tak, proszę — odezwał się — nie wątp nigdy. Przyjdzie chwila gdy dowiodę.
— O! o! chwila ta! chwila! a kiedyż ona przyjdzie? — podchwyciła Perron. — Gdy wyzdrowiejesz — zapomnisz...
— Nigdy w życiu.
Perron minkę zrobiła smutną.
— O! — rzekła — czuję, gdybym się na tem sercu zawieść miała, nie przeżyłabym tego. Czyż nie widzisz że cię kocham.
Otarła łzy problematyczne.
— Droga Adelo — przerwał poruszony Florek, nie puszczając jej ręki — czyż nie widzisz nawzajem żem się przywiązał do ciebie? i że nas nic już nie rozdzieli.
Z lekkim wykrzykiem zbliżyła się, pochyliła nad głową jego, wdówka.
— Powtórz to! — zawołała — nic nas nie rozdzieli... i — gdy ci to serce podyktowało.
Florek radby był odłożyć jeszcze uroczyste przyrzeczenie, lecz chwycono go za słowo.
— Bylem przyszedł do zdrowia — odezwał się — bądź pewną. Tymczasem niech to zostanie między nami. Mam ważne powody — proszę cię.
Uderzyło to trochę niemiło panią Perron, ale targować się nie mogła. Pocałowała go w czoło.
— Ja od tej chwili — zawołała — uważam się, jakbym przysięgą była związaną.
Małdrzyk, któremu z osłabienia i wzruszenia łzy płynęły, nic nie odpowiedział. Wdowa była jeszcze bardziej troskliwą o jego zdrowie i przyjemności. Floryan posmutniał, ale stan jego zdrowia tłumaczył ten humor.
Jordan tymczasem biegł do Tours, sam sobie się dziwując, gdy zbliżał się do miasta obudziło w nim jakiś niepokój, radość, niemal szał miły — coś coby się szczęściem nazwać mogło, gdyby ono było na ziemi. Podróż, szczególniej ostatnie stacye, wydały mu się niezmiernie długiemi, myśli skupić nie mógł na inny przedmiot, oprócz tej swej Ewelinki. Był więc ktoś na ziemi co go kochał, którego los jego obchodził, z którym się czuł związanym.
Było to dla niego czemś tak nowem, tak do szpiku kości przejmującem, że nie poznawał sam siebie. Po raz pierwszy w życiu przyszło mu na myśl przekonać się jak po podróży wygląda, przyczesał najeżone włosy, poprawił odzienie, zawiązał chustkę rozplataną.
P. Ewelina z siostrą czekały go na dworcu kolei, gdyż zawiadomił je o swem przybyciu. Pochwycił rękę narzeczonej i szedł z nią, z taką dumą patrząc na świat, jak gdyby — zdobył więcej niż jedno stęsknione do przywiązania serce kobiece.
U pp. Jourdanów, gdzie oboje staruszkowie oczekiwali na niego, nie było końca opowiadaniom i rozmowom. Lecz zmartwili się wszyscy tą wiadomością że Jordan musiał jeszcze do Paryża powracać, choć — nie mówił im o istotnej przyczynie tego nadzoru nad przyjacielem.
P. Ewelina usiłowała dowieść że poświęcenie to było zadaleko posunięte, lecz widząc że się zasmucił, zamilkła.
Nazajutrz pobiegł Klesz do Mamów, usiłując się im wytłómaczyć. Byli wielce pobłażający, byle przyrzekł powrócić, a że u korekt było go kim zastąpić, dano mu redaktorską robotę do Paryża.
Daleko trudniej było się porozumieć z p. Eweliną, która się obawiała jeśli nie zerwania stosunków, to ich ostygnięcia. Zwolna jednak potrafił, ją przekonać Jordan, że się nie miała czego obawiać i sam wniósł aby termin ślubu naznaczyć i wstępne o to poczynić starania.
Zabawiwszy dni parę Jordan się wybrał pośpiesznie nazad, przeprowadzany na kolej już przez samą tylko narzeczoną, bo siostra miała lekcye o tej godzinie. Pożegnanie było czułe. Jordan milczący, lecz łatwo było poznać że cierpiał mocno na przymusowem oddaleniu.
Przybywszy do Paryża zastał tu stan rzeczy niezmienionym pozornie, lecz — wpatrując się uważniej w Małdrzyka powziął zaraz wątpliwość czy mu słowa dotrzymał i czy nie zaszło coś w niebytności jego. Floryan był smutny i niespokojny.
Pod pozorem odebranego z kraju listu od marszałka Lubickiego, Jordan oznajmił przyjacielowi iż — prawdopodobnie Monia z Lasocką przybyć mogą.
Wiadomość ta, chociaż p. Floryan był do niej poniekąd przygotowanym, wstrząsnęła nim nadzwyczajnie, dostał lekkiej gorączki. Nadzieja widzenia tego dziecka, do którego był tak przywiązanym, radością razem i niepokojem go przejęła.
Słowo dane p. Perron przychodziło mu na myśl, obawiał się znalezienia wdowy zbyt poufałego ze swem dzieckiem. Zgodził się był wprawdzie ożenić z nią i podzielić życie, a postawić swą jedynaczkę przy tej kobiecie, oddać ją jej opiece — wzdrygał się. Męczyło go to.
Przestrzeń jąka go dzieliła od tej przyszłej towarzyszki, nigdy mu się większą nie wydawała — i — niestosowność związku po raz pierwszy uczuł przykro.
Gdyby był mógł — ledwieby nie wyrzekł się widzenia dziecka w tych warunkach. Nuż ta biedna domyśleć się miała prawdy? Jakież to nowe gotowało się dla niej cierpienie! Dla niego — ta żwawa, szczebiocząca, dowcipna, trochę powierzchownie wykształcona kobiecina, była — miłą, wiele jej mógł i musiał wybaczyć, płacąc za dobre serce, ale na macochę jego ukochanej Moni... Krew oblewała mu twarz.
Jordan, choć o słowie danem nie wiedział, czytał ten niepokój z jego twarzy.
Jak tylko przyjazd Moni został mu zapowiedziany, Floryan nie mógł go już taić przed swą przyszłą. Wieczorem, gdy zostali sami, jąkając się, bełkocąc, objawił jej iż — być mogło, że miał pewne wskazówki — nadzieję, iż dziecię do niego na czas jakiś... przyjedzie... może!
Z nadzwyczajną radością nowinę tę przyjęła pani Perron.
— Ale to doskonale! to wybornie! to rozumnie! — zawołała — zobaczysz jaką z niej śliczną paryżankę zrobimy, jak ją wyelegantujemy, jak się tu bawić będzie i odżyje.
Ja się nią zajmę tak jak własnem dziecięciem. Proszę, proszę, jest to moim obowiązkiem. Macochą dla niej nie chcę być, ale matką.
Floryan na ten wybuch czułości sam nie wiedział jak odpowiadać.
Milczał. Ona całowała go i ściskała. Wiedziała, że okazując czułość dla dziecka, ojca tem sobie pozyszcze.
Małdrzyk zaś — głębiej tylko uczuł jaką lekkomyślność popełnił. Swój los oddać w ręce pani Perron było niczem — ale dziecka!
W twarzy jego, w ponurem zamyśleniu, dni następnych widać było jak cierpiał — a przyznać się nie mógł, ani szukać na to rady u Jordana.
Wdowa uparcie przy tem stała, ażeby Monia, przybywszy u niej zamieszkała. Lasockę miano obok postawić, ona sama od pierwszej chwili chciała się poświęcić swej — przybranej córeczce. Małdrzyk nie śmiał się temu sprzeciwiać, co mu z tak dobrego serca ofiarowano, lecz prosił tylko, aby dziecię — nieśmiałe, miało czas powoli przywyknąć.
W duchu obiecywał sobie odesłać napowrót Monię do domu, nimby do ślubu przyszło.
Składało się więc wszystko jak najlepiej dla pani Perron — i widać to było na jej rozpromienionej twarzy, na zdjętym u drzwi zakazie wpuszczania gości, których się już nie obawiała. Radość ta, spokój były dla Jordana najlepszym dowodem że Małdrzyk słowa swojego nie dotrzymał i przyrzeczenie wdowie uroczyste dać musiał. Nie pytał go o to, przez litość nad dusznym stanem jego.
Co do choroby — tej przebieg wogóle najszczęśliwszy. Moulin nie mógł się wydziwić tej sile z jaką natura oddziaływała w organizmie już napozór starganym i zużytym. Rana goiła się, kości zrastały, siły wracały nadspodziewanie prędko.
Przewidywano już dzień gdy chory, choć o kulach, podnieść się będzie mógł z łóżka. Moulin zawczasu zapowiadał iż długo o kijku chodzić przyjdzie, a noga jedna nazawsze krótszą pozostanie. Lecz tylu sławnych ludzi nakuliwało — dodawał z uśmiechem, przywodząc lorda Byrona i Talleyranda! Był to specyficznie francuzki sposób pocieszania.
Małdrzykowi nigdy tak pilno nie było módz wstać jak teraz gdy się córki spodziewał. Niecierpliwił się, błagał, prosił. Doktór od dnia do dnia odkładał.
Perron krzątała się jak zawsze, może nawet z podwójną czułością, lecz Jordan, badający każdy jej ruch, postawę, słowo, każdą marszczkę na czole — nagle spostrzegł iż coś zajść musiało, czy między Małdrzykiem a nią, czy osobiście ją dotykającego. Jakaś okoliczność tajemnicza, niezrozumiała, zasępiła jej czoło, wprawiła ją w rodzaj niecierpliwego rozdrażnienia.
Bliżej się przypatrując temu Jordan przekonał się, że — ta przykrość, której doznała pani Perron nie była w związku z jej stosunkami z Małdrzykiem. Musiała jednak być nadzwyczaj wielkiej wagi, gdyż (mimo umywania) Klesz poznał po oczach iż były często zapłakane, zapadły nagle, czoło się pofałdowało.
Perron, dawniej wesoła, siadywała jak skamieniała w drugim pokoiku, a nawet przy łóżku Floryana, choć się wysilała na przymilanie mu, wpadała w zamyślenia takie, iż po kilka razy zadawanych jej pytań nie słyszała.
Nie uszło i to uwagi Klesza że najmniejszy ruch w hoteliku, głośniejsza rozmowa, natychmiast wywoływały ją z pokoju. Pytała niespokojnie: co to jest? — posyłała, trwożyła się, a drzwi pokoju Floryana, pod pozorem aby mu się nie naprzykrzano, zamykała starannie.
Zdawała się czegoś obawiać? ale czego? odgadnąć Klesz nie umiał. Łatwy do robienia znajomości z małemi ludźmi, których miłość własną umiał głaskać i oszczędzać — Jordan zawiązał był przyjacielskie stosunki z portyerem, pochwaliwszy kota faworyta jego żony. Prawa ręka pani Perron, starsza panna hotelowa, p. Paulina, była z nim też na bardzo dobrej stopie, ubolewając tylko, że tak miły człowiek mógł być tak okrutnie brzydkim.
Od portyera i p. Pauliny starał się coś dobyć o przyczynie tego złego humoru — Jordan — ale oboje oni, uśmiechali się, ruszali ramionami i bojaźliwe zachowali milczenie.
Miało ono wszakże znaczenie wyraziste — coś było co musieli taić. Mówiły to ich twarze, oczy, choć usta milczeć musiały.
Zawiodłszy się na swej dobrej przyjaciółce p. Paulinie, na odźwiernym, który rozmowę zwracał na politykę i wspomnienia z czasów Ludwika Filipa, Klesz całą rozświecenia tej tajemnicy położył nadzieję w żonie odźwiernego, która lubiła mówić i być słuchaną, a do zachowania sekretu nie zdawała się stworzoną.
Dobrawszy chwilę gdy odźwiernego nie było w domu, a córka, pełna nadziei tłukła w drugiej izdebce fortepianik na pastwę jej oddany, Klesz się przysiadł do p. Petit, która właśnie zajęta była wybieraniem listków sałaty do przyszłego obiadu.
— Proszę kochanej pani — rzekł siadając Jordan — co też to jest z naszą kochaną gosposią, że ona od jakiegoś czasu tak dziwnie humor zmieniła, niespokojną jest i smutną.
P. Petit obejrzała się, ale nie było w izdebce nikogo więcej oprócz siedzącego na próżnem krzesełku kota, który się wdzięcznie łapkami umywał; położyła palec na ustach i staranniej jeszcze niż przed chwilą sortowała liście sałaty.
— Hm? — spytał uśmiechając się do niej Klesz.
Język świerzbiał pani Petit — lecz walczyła z nim, usta jej tylko drgały i krzywiły się, a oczy wyraziście świeciły.
Coś było! Jordan nie ustępował.
— Hm? — odezwał się powtórnie.
— Kiedy bo to, nie wszystko mówić można — szepnęła p. Petit.
— Przedemną? — podchwycił Jordan — jaż przecie jestem przyjacielem domu.
Argument ten trafił do przekonania żonie odźwiernego. Córka jej grała zapamiętale, a pedał trzymany dla wzmocnienia głosu, brzmienie fortepianu podwajał, kot się umywał, męża nie było, a Klesz siedział pochylony nastawiwszy uszu.
— To są stare dzieje, kochany panie — poczęła pani z sałatą — bo to nie ma prawdy nad tę, że człowiekowi często przeszłość powraca jak czosnek, gdy się go dużo zjadło. Czosnek gdy się go je, bardzo smaczny, ale gdy wraca, nieznośny.
Dowcipnemu porównaniu uśmiechnął się z takiem współczuciem, że sobie mówiącą pozyskał. Raz począwszy jużby też z trudnością mogła się wstrzymać od dalszego ciągu.
— Niech to pan przy sobie zatrzyma — mówiła dalej — nasza pani ma trochę kłopotu. Jeszcze przed kilku latami pono, bywał tu u nas często bardzo przystojny mężczyzna, p. Gerard. Jego tu znali wszyscy dobrze, wesoły niezmiernie człek, jeździł z próbkami materyj jedwabnych od małych fabryk w Lyonie. No — i umizgał się do niej... no — i — kto wie co zaszło, ale wyglądało tak jakby się miał żenić. To wiem, że pisywali do siebie, bom listy trzymała nieraz w ręku. Tymczasem go wysłali — ot nie wiem dokąd, czy do Turcyi, czy do Ameryki i — pojechał. Był tu na pożegnaniu. (Tu zniżyła głos). Co płaczu było! Potem znowu listy przychodziły z takiemi jakiemiś znaczkami pocztowemi, z końca świata. Mąż, który się na tem zna, powiadał że z takich krajów, z których rzadko ludzie żywi powracają.
Naraz też listy ustały.
Tymczasem — mówiła dalej pocichu p. Petit — polak przybył, no — i o Gerardzie już ani słychu. Pan wie jak się ona do niego przywiązała! Strach! Toż oni z sobą zdawna jak mąż z żoną, tylko ślubu braknie.
Tu p. Petit sałatę odstawiwszy na bok, ręką zatuliwszy usta, schyliła się do ucha Jordanowi.
— Otóż... Gerard powrócił! Zarosły, opalony — do niepoznania! Jejmość gdy go zobaczyła, panna Paulina powiada że zemdlała i że ją rozsznurować musiała. Znać go nie chce, a ten powiada słyszę że na piśmie ma przyrzeczenie małżeństwa i stoi przy tem mocno. Już kilka razy tu awanturę zrobił, przebojem wpadł. Mdłości, krzyki, kłótnie, historye. Dowiedział się nie wiem zkąd o polaku, no i nie dziw bo tu na okolusieńko o nim wiedzą wszyscy — więc się odgraża że go zmasakruje. Nie chcesz być moją, nie będziesz niczyją!
Gdzieś z tych gorących krajów, proszę pana, po których się włuczył, taki temperament wywiózł. Ani się od niego odczepić.
Jordan pokiwał głową.
— Tylko, zlitujże się pan, nie dawaj poznać że wiesz o tem. Ja pewna jestem że ona się go pozbędzie, tyle tylko że ją wymęczy albo obedrze, ale to wściekły człowiek! Niech Bóg broni!
Strzepnęła rękami, z których krople wody prysnęły w twarz p. Jordanowi; przyjął je jednak nie ocierając ich nawet natychmiast, tak mu pochwycona wiadomość była pożądaną.
Świtała choć słaba jakaś nadzieja, że ów stary rywal mógł uwolnić Małdrzyka od wdowy.
O więcej szczegółów nie byłby nawet dopytywał Jordan, ale p. Petit była już w biegu — i niełatwo zatrzymać się mogła.
— Bo, trzeba panu wiedzieć — mówiła cicho z minką złośliwą, oko jedno mrużąc — że oni byli z sobą bardzo dobrze i poufale. On tu niemal gospodarował. Stawał w najlepszym pokoju, śniadania i obiady jedli razem, chichotali, całowali się... nawet ludzi nie wystrzegali. Nie mogę za to zaręczyć, ale ona mu nawet pieniądze podobno dawała. Chwali się pierścionkiem.
Tu żona odźwiernego zrobiła znaczący ruch głową — gdy — dalsze zwierzenie się przerwało wejście samego gospodarza loży. Jordan go przywitał i wyszedł.
Z tego co się dowiedział użytku zrobić — nie chciał. Była to plotka, której powtórzyć nie mógł, a spodziewał się że może okoliczności się złożą tak, iż Gerard na jaw wypłynie.
Uparta natura południowa, zdawała się to obiecywać.
Małdrzyk także dostrzegł na twarzy p. Perron jakiejś zmiany, badał ją — lecz strwożona natychmiast się przymuszała do uśmiechu, zagadywała, żartowała i składała swą bladość i smutek na niepokój o jego zdrowie.
Klesz, lada chwila wyglądał już przybycia Moni. W liście swoim do Lasockiej, żądał od niej aby go z drogi zawiadomiła, kiedy przyjechać się spodziewają. Przestrzegał ją też aby nie nagle i nie wprost przybyły do chorego, ale naprzód stanęły we wskazanym hoteliku i dały mu znać o sobie pod adresem kapitana.
Listu tego od Lasockiej długo jakoś nie było, co dowodziło że wyjazdowi stanąć coś musiało na przeszkodzie. Codzień Klesz chodził do wuja Arnolda i powracał z niczem.
Naostatek pismo tak pożądane — przybyło. Lasocka pisała z Krakowa, donosząc że z wielką trudnością zdołały się wybrać z kraju, że je ścigano, że Monia, która nie była ani zbyt silną, ani nazbyt zdrową, zasłabła trochę, w skutek wrażeń podróży i musiały się dla tego na dni kilka zatrzymać w Krakowie.
Dopisek samej Moni zapewniał iż ją zbyt Lasocka pieściła, że czuła się na siłach do dalszej podróży — a po kilku dniach nic w świecie wstrzymać ją nie potrafi — tak pragnęła coprędzej widzieć ojca.
Porównywając pismo Moni w tym liście do jej dawniejszych korespondencyj, Jordan dostrzegł zmiany, która go zaniepokoiła. Pocieszał się tem że samo wzruszenie mogło wpływać na charakter. Pierwsza podróż, jej wrażenia, rozstanie z krajem, z Lasocinem, sam ten sposób w jaki się Monia wykradać musiała, na kilka dni wzięta przez sąsiadkę — wywieziona potajemnie — mogły nabawić gorączką. Charakter dziewczęcia energiczny — nie wydołał zadaniu nad siły.
Zamiast uwiadomienia o liście Floryana — Klesz, namyśliwszy się, zwierzył się z nim tylko p. Perron.
— Wiesz pani — rzekł. — Miałem wiadomość, córka Floryana już jest w drodze. Zwolna i ostrożnie przygotuj go pani do tego.
Wdowa, która niedawno tak gorąco podejmowała się zająć przybyłą — teraz się jakoś zmięszała.
— Cieszę się — rzekła — ale... sama już nie wiem, on tak jest podrażniony... lękam się tego tak pożądanego przyjazdu.
Chciałam ją wziąść zaraz do siebie, rozmyśliłam się teraz, że do mnie, jako do gospodyni, tyle różnych ludzi przychodzi. Ona do tego nienawykła. Trzeba je będzie tym czasem osobno umieścić.
Klesz zupełnie zgadzał się na to.
— Powiedz mu pan sam o tem — dodała Perron — bo ja się lękam ażeby mnie o jakieś zobojętnienie nie posądził.
Jordan przyobiecał w tem chętne pośrednictwo.
Wdowa tarła zmarszczone czoło, i łzy miała na oczach.


Gdy po dłuższem nad wszelką rachubę oczekiwaniu, Klesz otrzymał wreszcie kartkę od Lasockiej oznajmiającą że do Paryża przybyły — zadrgały pod nim nogi, w oczach mu się zamgliło, przestraszył się. Pobiegł coprędzej.
Po latach tylu miał zobaczyć to ukochane dziecię — dziś, jak z listów było widać — niewiastę już nieszczęściem dojrzałą, przybywającą do ojca, aby nowe łzy nad nim wylewała.
Zwątpił biedny czy dobrze uczynił ściągając ją tutaj, a więcej może troszcząc się o los przyjaciela niż o to co ją tu na wygnaniu spotkać miało.
Stał u drzwi Klesz, ocierając pot z czoła, drżący, nie śmiejąc ich otworzyć długo.
Wszedł wreszcie. W głębi pokoju stała słusznego dosyć wzrostu, wysmukła, w czarnej sukni, z włosami gładko przyczesanemi kobieta, której twarzy dojrzeć nie mógł. Pamiętając tylko dawnego wyrostka Monię, Jordan zatrzymał się wprogu zwątpiwszy czy się nie omylił, gdy dziewczę z krzykiem, z rękami otwartemi, przybiegło mu się rzucić na szyję.
Teraz dopiero mógł się jej przypatrzeć. Były to też same rysy, lecz opromienione boleścią, tęsknicą, piękniejsze niż były, a budzące politowanie, tak młodość ich i świeżość już ten robak cierpienia stoczył i zmęczył. Piękną była — ale jakby nie miała siły się rozwinąć, wzrostem kobieta, kształtami była prawie dziecięciem jeszcze. Blada, z oczami ciemno obramowanemi, chuda, wiotka, ręce miała białe i delikatne, na swój wiek za stare, a trochę żywiej poruszona przywitaniem oddychała ciężko i tchu jej już brakło.
Nastraszony trochę Jordan, podprowadził ją do krzesła, zmuszając aby usiadła. Wybiegła też z okrzykiem radości Lasocka, podróżą do której była nie nawykła tak rozgorączkowana i osłabła że mówić nie mogła.
Oczy swe rozumne wlepiwszy w Klesza — Monia wołała:
— A! paneś się nic a nic nie zmienił! a ojciec?
Kiedy zobaczę ojca? Mój Boże! sama myśl że już tu jestem w tem miejscu gdzie on, zawraca mi głowę. Ojciec...
Jordan począł powoli.
— Pani już wiesz??
— A! pani! — przerwało dziewczę — ja dla Jordana jestem i powinnam być przecież Monią, jak dawniej.
— No, to Monia już wie — poprawił się Klesz — że ojciec wiele, wiele przecierpiał, że był chory i zdrów jeszcze nie jest. Noga, którą złamał..
Monia krzyknęła ręce łamiąc.
— Noga się już zrosła — prędko dokończył Jordan — ale potrzeba czasu, aby siły powróciły, a teraz z nim musimy się obchodzić ostrożnie.
— O Boże mój! — zawołało płacząc dziewczę, on cierpiał a mnie tu nie było.
Zerwała się z siedzenia żywo.
— Mój kochany Jordanie, nie wstrzymuj mnie, zlituj się, do ojca!
Klesz się uśmiechnął.
— Muszę go przygotować — rzekł. — Jest lepiej, doktór mu nawet pozwolił już wstać i chodzić o kuli, jednak... wstrząśnienie takie mogłoby być szkodliwe.
— Widzenie dziecka — przerwała Monia — a! nie, to nie może mu zaszkodzić. Zlituj się... Kiedyż?
— W żadnym razie niedziś — odparł Klesz — ja ztąd idę do niego, nie powiem mu o przyjeździe jeszcze, tylko że się go spodziewam, zobaczę jakie to zrobi wrażenie. Zresztą — rzekł zbliżając się do Moni — wam potrzeba spocząć także. Monia znużona, widać to z twarzy, a Florek zobaczywszy ją bladą...
— Ale ja zawsze byłam bladą i rumieniec nie przyjdzie już nigdy. Łzy go zmyły sieroce — dodała smutnie.
Tu Lasocka przerwała:
— A co ja miałam z nią w drodze! Panie Jezu! Spieszyć! spieszyć, ani jeść, ani spać, a tu gorączka, po nocach kaszel. Słyszę przewraca się po łóżku, zasnąć nie może. Lekarstwa żadnego nie chce brać. Chodziłam do Dietla w Krakowie, dał proszki, albo myślicie że brała?
— Bo mnie nic nie pomoże prócz gdy ojca zobaczę i przy nim się przytulę — szepnęła Monia.
— Do jutra! cierpliwości — rzekł Jordan. — Jużciż Monia nie chce aby ojciec chorował.
Spuściła głowę nie odpowiadając i po chwili dopiero z ust się jej dobyło:
— Do jutra, wiek cały!
Lasockiej pilno tymczasem było dzieje dawniejsze opowiadać.
— Co ten biedny anioł wycierpiał...
— Anioł? — roześmiało się dziewczę — Lasociu, szydzisz ze mnie, bo anieli się nie gniewają, a ja nieraz!
— Jak oni ją poniewierali, Boże miłosierny[1] ciągnęła dalej stara piastunka. — Co to było za obchodzenie się z siostrzenicą! a ile razy ona łzy połykać musiała słysząc jak w jej oczach z ojca się urągano i ogadywano go.
Pan nie wiesz, słowo daję — zawołała głos podnosząc Lasocka. — Koszuli całej, trzewików brakło. Ludzie się litowali. Stare sukienki ze swoich dzieci kazali dla niej przerabiać. Naostatek...
Zarumieniła się nieco wybladła twarzyczka Moni.
— Proszę cię, Lasociu, po co to przypominać! Jabym rada wszystko zapomnieć, a co mnie spotkało to przebaczyłam im; tylko ojca losu, nie mogę.
— W ostatku to wydanie jej za mąż, na które się naposiedli. Za takiego człowieka!
Dziewczę gwałtowniej jeszcze przerwało:
— Lasociu! męczysz mnie! zlituj się.
Staruszka spojrzała znacząco na Jordana — i zamilkła. Zbliżyła się do Moni i pocałowała ją w czoło.
— Dzięki Bogu, wszystko skończone!
Klesz drgnął myśląc że cierpienie nieszczęśliwej zmienić się tylko miało. Nie śmiał pytać nawet, lecz był pewien, że z kraju żadnych środków utrzymania wywieść nie mogły. Co było począć dalej, jak żyć? z czego?
Na łasce tej kobiety, o którą się jej przeszłość upominała?
Małdrzyk kaleka, osłabły, zarobić nie był w możności; on, oddając wszystko co miał, nie był pewien czy starczy potrzebom.
Z po za tej chwili jaśniejszej powrotu dziecka do ojca, patrzała groźna przyszłość, niepewna lub upokarzająca.
Wszystko to przebiegło mu po głowie błyskawicą i zimny pot wystąpił na skronie.
Nie miał sobie jednak do wyrzucenia, że Monię tu sprowadził na nowe męczeństwo, bo to zawsze znośniejszem być mogło jeszcze — nad to co ją u Kosuckich czekało.
Z temi myślami czarnemi, które go rojem obsiadły, po chwili rozmowy, Klesz wyszedł z hotelu, obiecując przybyć nazajutrz po Monię. Wychodzącemu zarzuciła dawnym obyczajem ręce na ramiona.
— Jordanie mój! opiekunie ty nasz, dobroczyńco — wołała — nie zwlekaj, wieź mnie do ojca!
Klesz wyszedł odurzony. Sumienie mu wyrzucało nadewszystko że egoista — pomyślał teraz o ożenieniu — gdy właśnie najpotrzebniejszym był sierocie i kalece.
Męcząc się tak i gryząc, musiał biedny wracać do Małdrzyka. Od progu zapowiedział mu już, widząc konieczność, że dziś lub jutro Monia przybywa.
Wiadomość ta, jak się spodziewać należało, do łez poruszyła osłabionego człowieka.
— O mój Boże — zawołał oglądając się po pokoju, w którym wszędzie były ślady jego choroby i kalectwa — jakże ja ją tu przyjmę! Jakie tu na niej zrobi wrażenie. Ostatni raz trzymałem ją na kolanach w wielkiej sali w Lasocinie — a teraz tu... biedny łazarz odzyskam sierotę.
Klesz starał się nadać weselszy obrót rozmowie, ale się sam dławił tem co mu własna myśl przynosiła. Jaka przyszłość! jaka przyszłość tych dwojga istot.
W Małdrzyku radość widzenia ukochanego dziecka tak była wielką, że wszelkie inne myśli i troski stłumiła. Począł się śmiać, chciał próbować wstać i chodzić. Naglił Klesza aby jak tylko przyjadą, natychmiast je tu przywiózł. Posłał po panią Perron prosząc ją o wyznaczenie pokoju dla Moni i Lasockiej.
Wdowa go uspokoiła, że pamiętała o tem. Klesz napróżno chciał wyjść zaraz, bo potrzebował sam być z sobą i pomyśleć o przyszłości, Florek go nie puszczał. Potrzebował znim mówić, czynił domysły jak córka mogła wyglądać. Uspokoić go nie było podobna.
Nierychło wreszcie Jordan potrafił się z hoteliku wyrwać i poszedł dumać nad Sekwanę. Przechadzającego się tu wieczorem mogła policya podejrzywać o jakieś złe zamiary dla drugich, czy dla niego samego, tak posępną miał twarz i chód błędny. Pracował biedny usiłując rozwiązać węzeł splątany, który jedna chyba wszechwładna śmierć rozciąć mogła. Wyjścia z tego położenia nie było.
Przypomniał sobie Klesz nieprędko że jacyś dalecy krewni, matki Floryana, ludzie bardzo majętni, mieszkali w Poznańskiem. Wprawdzie stosunki z niemi były od bardzo dawna zupełnie zerwane, zaledwie jakaś tradycya powinowactwa została, ale zdawało mu się, że czy u nich, czy gdzieindziej w części kraju, który on za własny uważał, znaleść mogli przytułek, zajęcie jakieś, opiekę, dopókiby powrót nie stał się możliwym.
Postanowił więc o tych krewnych wybadać Floryana, poddać myśl wyrwania się z Paryża, dla Moni. Sądził że przybycie córki, ojca wyleczy z zamysłów matrymonialnych. Marzył biedny tak jak się marzy w zrozpaczonych razach, gdy myśl chwyta nici pajęcze i osnuwa kombinacye najdziksze, nie mogąc o nie się oprzeć w rzeczywistości.
Powrót do innej części kraju, w Poznańskie, do Galicyi, stał mu teraz przed oczyma jako jedyne zbawienie. Jużciż nie mogło to być, w przekonaniu jego, aby człowiek w położeniu Małdrzyka nie znalazł tam współczucia, serc bratnich, opieki. On sam — gotów był przeprowadzić ich. Potem, mówił sobie, mógł do Tours powrócić, gdzie go serce wołało i panna Ewelina czekała.
Zmęczony myślami Jordan wrócił późno i padł nie rozbierając się na posłanie.


Pierwsza chwila łzawego powitania już była przeszła.
Floryan wpatrując się w twarz córki, która mu żonę przypominała, leżał nawpół, półsiedział na łóżku oparty — ona, z oczyma wlepionemi w ojca płakała cicho. Łzy spokojnie biegły po jej bladej twarzyczce. Znalazła go straszliwie wynędzniałym, zestarzałym, zmienionym, innym. Głos tylko pozostał dawny.
Lasocka nie mogła jeszcze w płaczu się utulić, łkała, usta chustką zatykała, ocierała oczy, zdawało się jej że przestanie i na nowo łzy ją dławiły. Jordan starał się za wszystkich być wesołym i tym humorem w drugich pobudzić radość, lecz i jemu się nie wiodło.
— Moi kochani — mówił — płaczecie przy powitaniu. a cóżby przy rozstaniu było. Chwała Bogu, żeśmy się żywi i cali znaleźli razem. Cieszmyż się.
Floryan nie śmiał rozpocząć rozmowy aby nie tknąć czegoś drażliwego, nie wywołać wspomnień Lasocina, narzekań na Natalię i Kosuckich.
Monia z taktem wielkim, rozpytywała ojca o zdrowie, o lekarza, o to jak prędko będzie mógł chodzić, omijała wszystko co było z przeszłością w związku.
Jordan zaczepiał Lasocką o wrażenia podróży i Paryża.
Niestety! I ona i Monia nie miały tego bałwochwalczego uwielbienia dla wszystkiego co obce, które obudza w wielu zachwyt dziecinny; przeciwnie wszystko się im wydawało w tych krajach, które przebywały, dziwacznem, nie zrozumiałem, niemiłem, po tej wsi polskiej i cichem życiu w gnieździe, z którego po raz pierwszy wyleciały.
Lasocka narzekała na zdzierstwo po hotelach, na niezrozumiałą kuchnię, na ludzi obojętnych i nietowarzyskich, a tak spieszących się i zajętych, że dla nikogo chwili nie mogli poświęcić.
Wśród cichej rozmowy ojca z córką i nieco głośniejszej Jordana z Lasocką — w hoteliku na dole usłyszeli wrzawę. Klesza ucho rozpoznało podniesiony, niespokojny głos pani Perron, odźwiernego, sług i krzyk jakiegoś podróżnego, który jakby naumyślnie coraz wrzaskliwiej się odzywał.
Hałas był taki. że wszyscy mimowolnie umilkli, a Lasocka się przestraszyła.
Floryan, który niespokojnie na drzwi spoglądał, bo się spodziewał i obawiał zarazem — nieuchronnego przybycia wdowy — i cierpiał zawczasu, myśląc jakie będzie z Monią powitanie, poznawszy także głos p. Perron, nieco ochłódł, widząc że się przypóźnić musi, będąc zajętą na dole.
Sprawa ta jakaś sporna, nie ustawała, ludzie biegali ciekawi schodzili po schodach na dół, trzaskano drzwiami; gospodyni wydawszy jakiś rozkaz głosem podniesionym zamilkła — krzykiem jej odpowiedziano, powstał tumult na dole i bramę odźwierny z hałasem zamknął. Nastąpiła chwila ciszy, ale z ulicy krzyk pod oknami parę jeszcze razy przerwał milczenie.
— Przyznam się panu — odezwała się Lasocka — że jeżeli tu tak zawsze hałasują, to dla chorego niebardzo wygodnie.
— Ale, to jakiś osobliwszy wypadek, nigdy się niepodobnego nic trafiało, od kiedy tu jestem.
Spokój przywrócony został, szeptano znowu, gdy drzwi się otworzyły i — ta, której przybycia tak się obawiał Małdrzyk, weszła blada i pomięszana.
Widać było że się do tego spotkania przygotowała, bo była inaczej ubraną niż zwykle; wdziała suknię czarną, na szyję koronki, łańcuszek jakiś paradny, broszę złotą i rękawiczki. Chciała się wydać dystyngowaną, lecz maleńka jej, ruchawa figurka, fizyognomia więcej mająca dowcipu i życia niż powagi, ze strojem tym się nie godziły.
Floryan zbladłszy, podniósł rękę i zawołał zwracając się do pani Perron:
— Moja córka! — A potem ku niej się pochylając, dodał: — Moja dobra opiekunka pani Perron, której pewnie życie i zdrowie winienem, bo mnie w całej chorobie, jak anioł pilnowała. Bądź jej wdzięczną!
Monia wstała żywo i podeszła ku wdowie, która jeszcze do siebie nie mogąc przyjść, bojaźliwem wejrzeniem rzucała dokoła, i — słowo z ust jej się nie dobyło. Zastępowała go przymuszonym uśmiechem.
Monia pocałowała ją w ramię, Lasocka wstała witając obie z ciekawością wlepiały oczy w piękną francuzeczkę, która pokaszliwała, rumieniła się, bladła, zaczynała mówić — słów jej brakło. Jordan widząc ją tak pomięszaną, co, nie bez przyczyny przypisywał jakiemuś wypadkowi na dole, przysunął jej krzesło i posadził.
Chociaż śmiała i przytomna zawsze, na ten raz Perron była tak zburzoną i przelękłą, że nie wiedziała co zrobić ze sobą. Zwiększyło się jeszcze pomięszanie gdy Floryan spytał jej — co się takiego stać mogło w hotelu, iż taki hałas słychać było i głos jej nawet rozpoznał.
— A! to nasz chleb powszedni — odparła z uśmiechem dziwnym pani Perron. — Musimy przyjmować wszelkiego rodzaju ludzi, których się potem pozbyć niemożna. Są takie gbury...
Lecz natychmiast, jakby chciała zatrzeć wspomnienie tego wypadku, zwróciła się wdowa do Moni i prędko, niewyraźnie, zaczęła opowiadać jak się tu jej spodziewała, wyglądała, przygotowała pokoik, postawiła nawet bukiet. Zapewniała że jej tu będzie dobrze! że Paryż musi się jej podobać i t. d.
Za najmniejszym jednak na dole odgłosem, drżała widocznie Perron; bladła, nastawiała ucha, i po krótkim spoczynku wstała pod pozorem pilnych spraw, raz jeszcze zapraszając te panie aby się dziś przeniosły do niej.
Wieczorem nie pokazała się rychło. Nadszedł doktór: trzeba było opatrywać nogę, Jordan z paniami pojechał dopilnować przenosin — Floryan pozostał sam.
Późno już Monia z Lasocką przybyły z tłumokami do hoteliku Marsylskiego — i raz jeszcze chwilkę posiedziawszy u p. Floryana, poszły się rozpakować i umieścić w nowym lokalu, dokąd im sama gospodyni towarzyszyła.
Wszystko się pierwszych dni składało dobrze. Wprawdzie, mimo całej uprzejmości p. Perron, nie mogła ona sobie pozyskać ani serca Moni, ani Lasockiej — lecz obie one skarżyć się też na nią nie mogły.
Stara niania, kobieta bardzo doświadczona i przy całej swej dobroduszności, widząca jasno — spostrzegła coś dwuznacznego w stosunku p. Adeli do Małdrzyka. Poufałość jego z nią nie podobała się ani jej ani Moni, która chodziła zamyślona.
Raziło ją i to, że ojciec ciągle mówił o pani Perron, o swej wdzięczności dla niej, o obowiązkach, o jej sercu dobrem, o przywiązaniu do siebie.
Ze spuszczonemi oczyma słuchało tego dziewczę — a Lasockiej się przyznawała, że francuzica się jej wydawała zbyt na swój wiek trzpiotowatą i niekoniecznie dobrego tonu.
— Ale co bo mówisz — przerywała Lasocka — wprost ordynaryjna baba, tylko że paple po francuzku. Dobra może sobie być — a no, czegoś się jej boję.
Zajęcie się zbyt napastliwe Monią, także raziło starą jej piastunkę. Była może zazdrosną.
Po południu drugiego dnia naparła się p. Perron obwozić ją po Paryżu, zaciągnęła do lasku Bulońskiego, przejechała z nią po bulwarach, a w ciągu całego tego spaceru usta się jej nie zamykały. Nie mogła tego pojąć, jak młoda osoba tak obojętnie spoglądała na te cuda niezrównanego Paryża. Wyraziła jej swe podziwienie, na co odparło dziewczę wzdychając:
— Ja ojcem jestem zajętą, i o nim tylko myślę. Biedny ojciec.
— Ale ojciec będzie zdrów, a młodość ma swe prawa! wołała Perron wskazując coraz to nowe osobliwości, które przed obojętnemi oczyma Moni, przesuwały się nie zostając w pamięci.
Pierwszych dni, nie było czasu o czemś poważniejszym mówić, a Floryan też rozmowę fraszkami zapełniał. Jordan ciągle rozmyślał nad przyszłością i nad tem jak z położenia trudnego wyjść będą mogli, lecz z Małdrzykiem o tem mówić nie było podobna.
Dnie upływały napróżno, nie zmieniając fałszywego położenia, które, Floryanowi szczególniej, Jordanowi i Lasockiej, przewidującej to o czem nie wiedziała, ciężkiemi były do przeżycia.
Małdrzyk o kuli i kiju już się po pokoju przechadzał, a Monia napraszała się aby mu za kij służyć mogła.
Jednego dnia Jordan w ulicy złapawszy doktora Moulin, zatrzymał go pytaniem:
— Powiedz mi, kochany doktorze, czy z biedy, z konieczności, nasz chory mógłby odbyć już podróż?
— Z biedy zawsze można wieść chorego, choćby w gorszym stanie niż on, ale nie powiem aby to mogło dobrze wpłynąć na przebieg choroby.
Dla czego pan pytasz o to?
— Ot, tak sobie — rzekł Jordan — bo przecie o podróży żadnej nie myślimy, chociaż mnie się zdaje, że wiejskie powietrze dla Floryana by lepszem było.
— Powietrze, zapewne, ale podróż?
Doktór odszedł ramionami poruszywszy.
Klesz do zupełnego wyzdrowienia musiał rozmowę stanowczą odłożyć. Tymczasem niespodziane zupełnie zaszły okoliczności, które, jak zobaczymy, plany wszystkie pomięszały.
Monia z panią Lasocką były w swojem mieszkaniu dnia jednego, gdy hałas podobny do tego jaki ich tu powitał po przybyciu wszczął się na dole.
U Małdrzyka Jordan był tylko. Słysząc krzyk portyera i jakby szamotanie się na dole, otworzył drzwi i chciał zejść zobaczyć co się tam stało — gdy na schodach zatętniał chód pośpieszny i mężczyzna czarno zarosły, średnich lat, z wzrokiem gniewnym, rozpychając służbę, która mu drogę zabiegała, wpadł na górę — wprost na Klesza.
Bez namysłu, popatrzywszy na niego, odepchnął i siłą wtargnął do pokoju. Szukał tu kogoś oczyma, a zobaczywszy Floryana, który oparty na kuli stał przy łóżku, zuchwale postąpił ku niemu. Nie zdejmując kapelusza, podparł się w bok.
— A! to waćpan jesteś ten polak, coś mi tu moją narzeczoną zbałamucił?
Jordan przybiegł osłaniając sobą Małdrzyka, ale napastnik go odepchnął.
— A! śliczny mi seduktor! — roześmiał się — śliczny! o kulach! kaleka. Chcesz waćpan abym mu drogę nogę strzaskał! Do tego przyjdzie — tak — bo ja tego nie zniosę, aby kobietę, której wierzyłem, która moją była i być musi, wziął mi lada kto z przed nosa.
Małdrzyk cały zczerwieniony, nie wiedział co mówić, pięść ściskał.
— Mości panie! mości panie!
— Nic nie pomoże — krzyczał napastnik — musimy się rozprawić, na życie lub śmierć. Nie ustąpię!
W tej chwili wpadła blada Perron i zobaczywszy co się działo z krzykiem padła na krzesło.
Małdrzyk stał mrucząc:
— Rozprawimy się.
— A naprzód — wrzasnął francuz dobywając z kieszeni papiery — chcę żebyś wiedział, że ja tu nie staję bez przyczyny i bez prawa. Oto są dowody że żyliśmy ze sobą jak mąż z żoną, że mam uroczyste przyrzeczenie małżeństwa.
Od tego nie ustąpię. Bić się, będę się bił — procesować się, będę procesował. Dosyć dla niej cierpiałem. Spytaj z jakich szpon ją wyrwałem, w jakiem była położeniu, co mi winna.
Przywiązałem się do tej niewdzięcznicy, cierpiałem dla niej — odegnać się nie dam... a... przywiedzie mnie do ostateczności, zabiję ciebie, zabiję ją... zabiję kto mi w drogę wlezie.
Jordan starał się go upamiętać.
— Za pozwoleniem — rzekł biorąc go za rękę, odtrącony natychmiast.
— Nie wdawaj się w rzecz nie swoją.
— Jestem przyjacielem tego pana, do którego niesłusznie się waćpan czepiasz.
— Jakto, niesłusznie?
— Że pani Perron przez litość go pilnowała w chorobie, przecież prawa waćpana naruszone nie są! — zawołał Jordan. — Nikt panu narzeczonej odbierać nie myśli.
Floryan zarumieniwszy się wtrącił:
— Ale, gdyby tak było? jakie masz — waćpan prawa? kobieta sobą rozporządza, jest wolną.
— Nieprawda! na piśmie mam jej przyrzeczenie. Synaczek się nasz chowa w Anzières.
Pani Perron zemdlała wykrzyknąwszy coś — Floryan padł na łóżko. Jordan przystąpił do zapaleńca.
— Jestto sprawa pani Perron i wasza — rzekł — mój przyjaciel na prawa jego następować, nie będzie. Ustąp pan, proszę... lub...
Przyszedłszy do siebie, wdowa z krzykiem podbiegła do francuza, chwyciła go za rękę i gwałtem wyciągnęła z pokoju.
Części tej sceny — niestety — Monia i Lasocka były, jeśli nie świadkami, to słuchaczkami w sieni. Dziewczę zrozumiawszy położenie uciekło się zamknąć w swej izdebce.
Klesz chciał natychmiast korzystać z wypadku i przystąpił do Floryana, który z głową w dłoniach leżał na łóżku.
— Słuchaj Florek — rzekł — nie pozostaje ci nic, jak natychmiast się ztąd wynosić. Ani tobie, ani twojemu dziecku dłużej w tym domu nie przystało zostać. Każę cię bodaj na rękach przenieść do pierwszego lepszego hotelu.
— Na Boga, człowiecze, jam dłużny — zawołał Małdrzyk, jam zadłużony, ja przywiązałem się do niej. Cóż pocznę ze sobą i dzieckiem...
I zajęczał boleśnie.
— Zapłacę co potrzeba, wszystko — zawołał Jordan — tu o coś więcej idzie niż o pieniądze, bo o twoją cześć, o przyszłość dziecięcia. Musimy iść ztąd. Ta kobieta...
Małdrzyk dal mu znak aby nie śmiał nic mówić na nią. Jordan zamilkł, lecz nie ustąpił.
— Pakować się i wynosić! — zawołał — od tego nie ustępuję. Idę do Moni, aby i one były gotowe. Sam widzieć się będę z gospodynią i ureguluję rachunki. Musimy ztąd, natychmiast, dosyć jest tej jednej sceny.
Klesz mówił z taką energią, tak nakazująco, iż Małdrzyk zawsze miękki — uległ. Byłby się opierał może, gdyby nie dziecię.
Nie tracąc chwili, Jordan pobiegł na górę do gospodyni. Zastał tu francuza przechadzającego się wielkiemi krokami po jej saloniku z miną zwycięzcy. Perron siedziała na kanapie z rękami załamanemi. Na widok wchodzącego francuz poskoczył do progu groźnie.
— Przychodzę panią od nas uwolnić i od niepokoju a nieporozumienia, którego byliśmy przyczyną — odezwał się Jordan niepatrząc na francuza. — Wynosimy się natychmiast. Radbym nasz dług opłacił, przynajmniej ten, jaki się daje opłacić pieniędzmi — bo wdzięczność za jej starania około chorego, pozostanie na zawsze długiem.
Wdowa wstała z krzesła jakby chciała zaprotestować, francuz spojrzał na nią groźno.
— Wynoście się, tak, tak wynoście — rzekł szydersko — szczęśliwej drogi, a co się należy zapłaćcie. Kłaniam uniżenie.
I wskazał na drzwi.
Jordanowi tego tylko było potrzeba, wyszedł co żywiej, krzątając się tak i rzucając pieniędzmi, że w godzinę wszystko było gotowe. Hotel wybrany jak najbliżej, mieszkanie na parterze, dozwalało Floryana o wieczornym mroku przeprowadzić pieszo do nowego lokalu.
Monia z jednej strony, Jordan szedł przy nim z drugiej. Rzeczy zrzucono w nieładzie naprędce, zdano komisyonerom, przewieziono niebawem. Szło głównie o chorego, którego położono na łóżko, a Klesz przewidując gorączkę, posłał po dr. Moulin.
Małdrzyk był przybity, milczący, nie mówił słowa.
Spadło to na niego jak kamień na głowę przechodnia, zmiana tak nagła poruszyła całą jego istotą, lecz widział przy sobie dziecię, nieodstępował go przyjaciel i rozwaga musiała mu też wskazywać, że położenie jego wcale się nie pogorszyło.
Skłonny z charakteru do gwałtownego ale krótkiego tylko poczucia każdej boleści, Floryan już szukał dla uspokojenia się — tego coby go pocieszyć mogło.
Klesz dnia tego nie odszedł ani na chwilę. Córka także upierała się aby noc spędzić przy ojcu, udając jakby całego zajścia nierozumiała i tłumaczyła je jakimś sporem i nieporozumieniem.
Doktór przybyły przepisał lekarstwo, głową potrząsł, nakazał spoczynek i trybem wielu w podobnych razach, dał morfinę, aby sen choć sztuczny sprowadzić.
Około północy Małdrzyk spał, a Monia z oczyma suchemi modliła się przed obrazkiem starym, N. Panny, który z domu przywiozła.


Kilka dni po katastrofie upłynęło. Floryan był spokojniejszym. Klesz niemal wszystkie pieniądze jakie miał obrócił na spłacenie dosyć znacznego długu w Marsylskim hotelu, w którym już dawny przyjaciel pani Perron rozporządzał się jak we własnym domu.
Szło teraz o to poczciwemu Jordanowi, ażeby przyjaciela z tego Paryża, do którego sam go przywiózł, wyciągnąć. Żyć tu nie było z czego, ani na życie zarobić, zwłaszcza z domem, w którym dwie osoby przybyło. Moni ani Lasockiej nie mówił nic jeszcze Jordan, czekając ażby stan zdrowia Małdrzyka pozwolił z nim o podróży tej się rozmówić i skłonić go do niej.
Wybrał wreszcie chwilę, która mu się wydała stosowną. Floryan był spokojny i ostygły.
Żal po p. Perron, do której starań około siebie i szczebiotania był przywykł, powoli ostygał. Klesz przypominał mu, że bądź co bądź, choć dobrego serca, kobieta by]a płochą, lekkomyślną, a wyzwolenie od mej prawdziwem dla Moni dobrodziejstwem.
— Mój Florku — począł dnia tego, ton przybrawszy wesoły. — Prawda że ja głupi wyciągnąłem ciebie do tego Paryża — mea culpa! Spada też na mnie obowiązek ciebie wyrwać z tego piekła. Niedosyć djabłem jesteś, abyś w nim mógł żyć.
— A dokądże? gdzie? do Ameryki! — rozpaczliwie prawie przerwał Małdrzyk.
— Bój się Boga! — zawołał Klesz. — Ja sądzę, że nazad ku swoim, ku domowi. Jeżeli nie do Lasocina, bo tam dotąd nie można, choć nie rozpaczam ażeby kiedyś się tam nie powróciło, to przynajmniej... hm?
Tu stanął i jakby sobie nagłe coś przypomniał rzekł:
— Mówiłeś mi kiedyś, że masz dalekich krewnych w Poznańskiem.
— Tak, bardzo dalekich powinowatych matki — odezwał się Małdrzyk poruszając ramionami — ale nie miałem z niemi nigdy stosunków. Nie znam ich, nie sądzę ażebym się do nich mógł odezwać nawet.
— No, a gdybyś spróbował?
— Zdaje się że to byłoby napróżnem, a mnie i im przykrem — rzekł Floryan.
— Pozwolisz mi napisać? toby ciebie nie kompromitowało?
— Na nic się nie zda — odparł Floryan.
— Przypuszczając nawet że ta daleka rodzina odmówi ci kąta i przytułku — mówił Klesz dalej — jużciż zawsze tam bylibyśmy na naszej ziemi, wśród swoich. Jest niepodobieństwem aby się tam ku nam choć jedna poczciwa dłoń nie wyciągnęła.
— Nie wiem — rzekł zimno Floryan — nie mam wyobrażenia o tem. To prawda że u nas, u mnie w Lasocinie krewny nie krewny, człowiek w takiem położeniu jak ja, byłby otwartemi przyjęty rękami — ale... tam — w Księztwie? nie wiem.
— Ja jestem pewnym, że tam być gorzej nie może.
I pomilczawszy trochę, Klesz dodał: Napiszę.
Małdrzyk się nie sprzeciwiał.
Potrzeba było z listem i decyzyą spieszyć, bo — jeden Klesz o tem wiedział najlepiej, środki utrzymania zupełnie się wyczerpywały. Lasocka całą swą, bardzo szczupłą, kasę oddała pod rozporządzenie Jordana. Potrzeba się było rachować z obiadami. On sam jadał znów w Bulionie Duvala, sekretnie, kawałeczek mięsa i chleba. Wina nie pił.
Zapas jaki z sobą przywiózł poszedł na spłacenie długów. Taił on to szczególniej przed Monią, ale oko jej i serce odgadywało co przed nią ukrywano. Miała małe pamiąteczki po matce, nie bez wartości, nie zwierzając się nikomu — wyszła z Lasocką na miasto i pokryjomu je sprzedała. Lecz obie się do tego wzięły tak niezręcznie, musiały mieć tak podejrzaną powierzchowność z powodu przestrachu, że jubiler, widząc przedmioty dosyć cenne w ręku osób ubogo wyglądających — zatrzymał je, i mimo próśb najusilniejszych, sam z niemi poszedł do hotelu. Tu się nastręczył Klesz, który, nic nie mówiąc Floryanowi, wyzwolił dwie kobiety przestraszone.
Monia zaklęła go na wszystko, aby klejnociki jej sprzedał, a Jordan po małym oporze, zgodzić się musiał na to. Tym sposobem na czas jakiś spokój był zapewniony, lecz pamiątki stracone zostały.
Monia ubłagała Klesza, aby ojcu jej nie ważył się o tem wspominać.
Oprócz tego, człowiek po którym ani serca wielkiego, ani zbytniej ofiarności spodziewać się napozór nie było można, Micio de Lada, wywiedział się o mieszkaniu Floryana i zaprzysięgając mu się, że z rachunków przekonał się iż był dłużnym jeszcze, złożył do rąk jego parę tysięcy franków. Prawda że dnia tego, jak mówił, na giełdzie wygrał kilkadziesiąt tysięcy na jakichś cudownie idących w górę hiszpańskich papierach.
Być może iż nie samo sumienie, ani sama wspaniałomyślność skłoniły go do tej ofiary. Złożyło się tak że przyszedłszy do Małdrzyka, zastał przy nim córkę. Dziewczę, pomimo smutku, bladości, wychudzenia, miało nieopisany wdzięk i wyraz w twarzy, prawdziwie urok podbijający tych co z nią się spotykali. Począwszy od sług płci obojga, od najmniej podlegających urokom, kwaśnych i zgorzkłych ludzisk starych, aż do dzieci, Moni dosyć było z kim godzin kilka przebyć, aby go do siebie przywiązać.
Urok taki mimowolnie rzuciła na tego płochego Micia — dla którego miała to czego w żadnej paryżance znaleść nie mógł, coś — prawdziwego, szczerego, naiwnego, czego najlepiej grana komedya nie zastąpi.
Z tą otwartością dziecięcą, Monia przyjęła przyjaciela ojca, uprzejmie. Nie można było mu odmówić wdzięcznej powierzchowności, może tylko zbytnio wystudyowanej, a choć płochym był i podpsutym, coś mu polskiego serca zostało.
Micio zajął się niezmiernie panną Monią a co zatem szło, ojcem jej — losami obojga. Ujęła go tym rodzajem poufałości polskim dziewczynkom właściwej, które o nic złego nie posądzając nikogo, rade być przyjacielsko ze wszystkiemi. Micio się jej dosyć podobał i trochę ją zabawił — ona uczyniła na nim wrażenie piorunujące.
Było to coś nakształt rozkoszy z jaką się pije czystą, dobrą wodę źródlaną, po długiem używaniu sodowej.
Wyszedł upojony; a że się łatwo mógł domyśleć w jakiem położeniu był Florek, wcisnął mu owe parę tysięcy franków.
Małdrzyk połowę natychmiast oddał Kleszowi, wiedząc że on go z niewoli Marsylskiej wykupił. Klesz bronił się w początku, potem je przyjął.
Oczekiwano na odpowiedź z Księztwa bardzo długo.
Rodzina, do której się Jordan zgłosił, w istocie od tak bardzo dawna o Małdrzyku nic nie wiedziała, że odebrane pismo wydało jej się jako rodzaj oszustwa, próba wyzyskania ich, chęć wymożenia jakiegoś zasiłku. Pan Ksawery M., człek oględny i niechętny do wydawania grosza, którego dla siebie dużo potrzebował, podejrzliwym był i w początku list rzucił, nie mając nawet zamiaru odpowiedzenia nań. Ciekawość w ostatku przemogła. Mając stosunki bardzo arystokratyczne i dawną znajomość z kasztelanem, p. Ksawery napisał do niego żądając informacyj, o tym, jak go w liście nazwał — samozwańcu.
Kasztelan, jakeśmy widzieli, miał właśnie najlepsze dowody że Małdrzyk samozwańcem nie był, lecz od tego czasu, gdy go poznał, lat wiele przepłynęło i plotek też wiele dostało się do uszu staruszka.
Część emigracyi, z którą Floryan miał stosunki nie zbyt bliskie, kosem nań okiem patrzała. Wiedziano że się plątał po cyrkach, że miał jakieś podejrzane przyjaciółki, że się jakoby chciał żenić z kobietą płochą, że grał i zgrywał się na giełdzie — słowem wszystko to co Małdrzykowi szkodzić mogło. Stary kasztelan więc odpisał oględnie, nie potępiając, lecz też nie zalecając człowieka, który w jego przekonaniu na twardy los, jaki go spotkał, zasłużył. Konserwatysta i mąż pobożny bardzo, nie był kasztelan pewnym, czy Małdrzyk nie należał do radykałów i demokratów, owszem podejrzywał go o to.
Wszystko to odbiło się w liście, pomiędzy którego wierszami stało więcej i domyśleć się było łatwo, niż sam list zawierał.
P. Ksawery, odebrawszy to pismo, zebrał się na odpowiedź Kleszowi, przykrą, ostrą, odtrącającą i niepozostawiającą najmniejszej nadziei zbliżenia.
Sama myśl ta żeby miał do domu swojego przyjąć jakiegoś przybłędę, może propagatora jakichś niebezpiecznych idei, któryby go naraził na zajścia z landratem — przejmowała go trwogą.
Jordan odebrawszy odpowiedź, zgryzł się mocno, zdarł ją w kawałki i słowa nie powiedział o niej przyjacielowi.
Zarazem Micio, który już niemal codzień zabiegał teraz do Małdrzyka, choć niezawsze tu Monię mógł widzieć — mając potrzebę dla swojego interesu win, jechać do Księztwa, popierał silnie myśl Klesza, aby tam szukać spoczynku i przytułku.
Ofiarował się przeprowadzać, i przez własnych znajomych i przyjacioł dopomagać. Monia także z Lasocką, obie stęsknione za krajem, wyobrażając sobie że tam go znajdą, popierały całem sercem projekt Jordana.
Floryan się opierał jeszcze, chociaż nie miał nigdy siły dosyć do wytrwania w długiej opozycyi, a tu przeciwko sobie miał córkę, którą jedną na świecie kochał nad wszystko. Dla niej gotów był nawet do ofiar najprzykrzejszych dla siebie, charakterowi najmniej właściwych. Wiązał go tylko ten Paryż, do którego kilkoletnim pobytem się przyzwyczaił. Być może iż ostatki nałogu serdecznego, przypomnienie pani Perron, jakaś dziecinna nadzieja — zobaczenia jej, zbliżenia się, wpływały na to usposobienie. Lecz wdowa znaku życia nie dała. Kapitan Arnold przez panią Durand miał wiadomość, że nawet ślub już pocichu zawarty został, między nią a zapalczywym marsylczykiem, który ostro ją trzymał. Durand z ubolewaniem mówiła że była bardzo nieszczęśliwą, lecz że się przez miłość dla synaczka poświęciła.
Klesz wiadomość o tem co najprędzej udzielił Floryanowi.
Po kilku dniach wahania, po różnych zarzutach przeciw podróży, Małdrzyk milczące dał przyzwolenie. Lecz, wezwany na radę doktór Moulin, stanowczo dłuższej podróży zabronił i czekać kazał do wiosny.
Micio de Lada, któremu było zrazu nadzwyczaj pilno do Księztwa, interesa swe przez listy pozałatwiał i — został w Paryżu. Nigdy większej, gorętszej przyjaźni nie okazywał dla Małdrzyka, jak teraz. Jordanowi zdawało się że bezpiecznie go do wiosny może zostawić na straży, aby módz wrócić do Mamów, a więcej jeszcze do p. Eweliny, której listy były prawdziwie rozpaczliwe.
Postanowił jechać. Ostatniego wieczoru, po wyjściu wszystkich, przysiadł się u łóżka Floryana.
— Muszę cię dziś pożegnać — odezwał się do niego — no, i prosić o błogosławieństwo.
— Mnie?
— A, tak! Wszakże wiesz, że się żenię.
— Nie wyrzekłeś się tej myśli?
— Nie — odparł Klesz żartobliwie — widać że napisanem było iż jeden z nas to głupstwo popełnić musi, poświęcam się za ciebie.
Jordku kochany, przypomnij sobie jakeś mnie od tego odwodził. W twoim wieku, panna i niemłoda, jak mówisz, i nic nie ma... ty...
— Tak, obojeśmy niemłodzi, oboje goli, ale, kochamy się, mój Florku. Dla ciebie coś się kochał i podkochiwał tyle razy w życiu — rzecz niełakoma powtarzać starą komedyę, ale dla mnie — nowalia! Więc, przebaczone żem raz uległ pokusie. Nie ma sposobu — słowo się rzekło... żenię się.
— I pozostajesz tu?
— W Tours — rzekł Klesz — co nie przeszkadza abym cię nie odprowadził aż do Poznania.
— A potem? — smutnie zapytał Floryan.
Klesz ścisnął jego rękę.
— Jestem egoistą! — westchnął — tak! to prawda. Daruj. Któż wie, co i gdzie nas jeszcze czeka.
Takie było pożegnanie dwóch starych przyjacioł.
Micio opatrzony w surową instrukcyę od Klesza obejmował jego obowiązki opiekuńcze — i obiecywał się z nich wywiązać gorliwie, o czem Jordan nie wątpił. Nie widział on w tem żadnego niebezpieczeństwa dla Moni, która się z nim obchodziła z powagą, taktem i uprzejmością niedopuszczającą poufałości zbytecznej, Lasocka zaś miała baczne oko i może do zbytku strzegła dziewczęcia, które nie potrzebowało takiego dozoru.
Monia bowiem jak w swych listach, tak w obejściu się z ludźmi dowodziła wyższości swej i dojrzałości nad wiek. Niepospolita to była istota, która umiała być młodą wrażeniami — a była rozumem i panowaniem nad sobą, niemal starą. O ile pieszczoty rodzicielskie często psują, tyle sieroctwo, upokorzenie, ciągłe nagany i upokorzenia często podnoszą i kształcą. Szkoła nieszczęścia jest wielką mistrzynią. Monia byłaby może uciskiem tym zgniecioną, byłby on wywołał w niej skrytość, skłonność do udawania, pokorę nienawiścią podszytą, gdyby — przyszedł był od kolebki nie dając się jej rozwinąć. Szczęściem rodzicielska miłość strzegła jej dzieciństwa, a męczeństwo przyszło gdy już umysł i serce były nawpół rozwinięte, gdy szlachetniejsze prądy w nich grały. Nauczyła się cierpieć milcząco, znosić łagodnie i cicho, a co na zewnątrz wyjść nie mogło, skupiło się w sercu i duchu.
Miała więc podwójny urok młodości i powagi z nią połączonej i niedziw że ów Micio de Lada, tak się w niej rozkochał. Pod wszelkiemi względami nie był on jej wart, był cały na zewnątrz, na okaz, a w sercu miał pustki jak w głowie; lecz umiał się przedstawić pięknie, swe wady zamaskować zręcznie i tak jak niektóre piękności stające z profilu zawsze, bo wiedzą że się tak najlepiej wydadzą — on się przedstawiał zawsze z tej strony, która go miłym czyniła.
Był to pierwszy przyzwoity mężczyzna, mający pozory dobrego wychowania, który się do niej zbliżył i okazał jej coś więcej nad zwykle współczucie. Monia się wprawdzie nie zakochała w nim, bo była w tym stanie ucisku, który nie dopuszcza rozmiłowania się — ale mile patrzyła na niego, przyzwyczaiła się, był jej niemal potrzebnym. Ojciec nie posądzał wcale Micia, który o lat kilkanaście od Moni był starszym, choć wyglądał bardzo młodo, aby mógł mieć jakie zamiary. P. Floryan marzył, że taka doskonałość jak jego córka, na której wszyscy się poznać musieli, niechybnie znajdzie sobie świetną partyę, do której nazwisko jej dawało prawo. Łudził się też że i posag muszą oddać Kosuccy. Tymczasem przyjmował posługi Micia, jako dowody przyjaźni dla siebie.
Po wyjeździe Klesza, Micio stał się gościem codziennym, a że, jak mówił, fortuna mu sprzyjała, zręcznie bardzo dopomagał p. Floryanowi i jego paniom do uwygodnienia życia, aby oszczędności przymusowej i braku niczego nie uczuły. Bawił Floryana, jeździł z paniami, najmując dla nich powozy, prowadził je swoim kosztem do teatrów, wmawiając że miał darmo bilety od dyrekcyi i t. p.
Monia nie była chciwą ani widowisk, ani ciekawości, a jednak bawiło ją to i zajmowało. Z chłodną rozwagą patrzyła, uczyła się i rzadko coś do jej uczucia przemówiło, uniosło ją na chwilę.
Micio im dłużej z nią był, patrzał na nią, słuchał jej, tem był mocniej zachwycony, a razem czuł dla niej głębsze poszanowanie.
Gdy w Paryżu Małdrzyk powoli przychodził do zdrowia i chodzić już próbował — Jordan wyjechawszy do Tours, schwycony przez pannę Ewelinę, stęskniony za nią i swem życiem spokojnem — dał się poprowadzić do ołtarza. Najął sobie w bliskim domu ubogie mieszkanko na dwoje, które Ewelina wyświeżyła i ubrała, aby mu w niem dobrze było — powrócił do Mamów i do swych zajęć, a że o Floryana do jakiegoś czasu był spokojnym, zajął się znowu pracą około drukarni, korekt i redakcyi pisemek popularnych, w czem celował.
Pryncypał jego obawiał się tak zdolnego i skromnego utracić człowieka i dowiedziawszy się o ożenieniu, nietylko ofiarował się do ślubu za świadka, do wesela za gościa — lecz pod serwetę nowożeńcowi włożył znaczny podarek i nowy kontrakt, który mu na przyszłość spokojnym być dozwalał.
Jordan zawczasu był sobie wymówił pozwolenie przeprowadzenia przyjaciela w Poznańskie, na co się zgodzono — lecz zaraz po ślubie, żona poczęła powoli przekonywać go, że to poświęcenie się nowe było zupełnie zbytecznem.
Nie sprzeciwiała mu się, ale umiała tak przedstawić rzeczy, na mocy własnych danych Jordana, iż podróż ta wydawała się dla niego szkodliwą a dla Floryana niepotrzebną.
Klesz prosił Moni, Lasockiej a nawet Micia, aby mu donosili o wszystkiem. Z tych listów, zwłaszcza ostatniego, konieczność podróży się nie okazywała. Lada wolał sam być z Małdrzykiem i jego córką i sam tylko do ich wdzięczności mieć prawa.
Wprawdzie znał Księztwo o tyle tylko, że w niem parę razy po pańskich domach, trochę wina umieścił; zresztą stan jego majątkowy, duchowy, usposobienia, obyczaje, były mu obce, a jak większa część tych co długo żyli w Królestwie i prowincyach Zachodnich, z nich sądził o Poznańskiem, co go w błąd wprowadzić musiało.
Nic bowiem mniej do siebie podobnego nie ma, przy zewnętrznej i pozornej podobiźnie oblicza: jak Księztwo pod wpływem niemieckiego wychowania i kultu zgniecione — i prowincye te, w których mniej wychowywano, mniej przecywilizowywano, i gdzie się jeśli nie zewnętrzne znamiona to charakteru sprężyny stare lepiej uchowały. Pomijając tysiące przykładów wielkiej różnicy w całym ustroju duchowym, wymienim tylko jeden wielkiego znaczenia. W Królestwie i Zachodnich prowincyach przybysz z innych części dawnej Rzeczypospolitej, zawsze i wszędzie witanym był, przyjmowanym, wspieranym prawdziwie po bratersku — gdy w Księztwie budził on natychmiast niewiarę, wstręt i zyskiwał imię „przybłędy“, z niemiecką szorstkością i wyrachowaniem odtrącano przychodniów, a takie domy jak Miłosław, były oazami na pustyni.
Miciowi zdawało się, był najmocniej przekonany, że taki los jaki spotkał Małdrzyka, musiał dla niego obudzić najżywsze współczucie, że się o opiekę nad nim i córką wszyscy będą ubiegali.
Floryan też oswojony był z myślą wyjazdu z Paryża, marzeniem jego było, znaleść gdzieś małą dzierżawkę, osiąść na wsi, wziąść się pilno do gospodarstwa i czekać lepszych czasów. Za co zaś miał wziąść dzierżawę, nabyć inwentarz i gdzie znaleść kapitał w gospodarstwie niezbędny — nie myślał o tem wcale. Jakoś to będzie! — powiadał sobie.


Station Posen!...

Ślicznym późnym już wieczorem wiosennym — dał się słyszeć wykrzyknik ten u drzwiczek wagonów, które się w niepoczesnym dworcu zatrzymały.
Pierwszy Micio de Lada wyskoczył na peron, zabierając torby i torebki, które rozkładał na ziemi. Wysiadła potem Lasocka, Monia, a towarzysz podał rękę podpierającemu się na lasce p. Floryanowi, który wzruszony, odezwał się cicho:
— Nareszcie, jesteśmy na swojej ziemi, między swojemi!
Toż samo uczucie biło w sercu Lasockiej i Moni.
Dziwili się tylko potroszę, dotąd w koło nie słysząc nic nad niemiecką mowę, głośną, a ledwie szepty urywkowe po polsku.
Mrok niewiele widzieć dozwalał. Zwolna wszyscy razem zaczęli wychodzić, przez natłok ludzi się przeciskając ku dorożkom, które na podróżnych oczekiwały.
Micio, znający Poznań potroszę, jeszcze nie był pewien czy ma wieźć do Bazaru, czy do Hotelu Francuzkiego. Floryan był za Bazarem, słyszał coś o nim, równie jak o Tellusie, którego wzniosły cel dawał mu wysokie wyobrażenie o poczuciu obowiązku zachowania ziemi w rękach polskich.
W świetle tych instytucyj i kraj się mu wydawał opromienionym.
Zamówiono powóz i wolnym krokiem rozpoczęła się podróż do miasta twierdzami otoczonego, przez więzienne jakby bramy, które smutne zrobiły wrażenie.
Ale tuż w drzewach zielonych śpiewały słowiki tak wesoło, jakby tam nigdy prusaków nie było. W Bazarze panował nareszcie język polski i kuchnia nasza kraj żywo przypominała.
Lasocka roześmiała się zobaczywszy kurczę pieczone na rożnie, za którem, równie jak za barszczem, tęskniła.
Floryan był w najświetnieszym humorze, zdawało mu się, że do portu bezpiecznego przypłynął, był wdzięcznym Miciowi że go tu dowiózł i myślał tylko, w której stronie Księztwa, jak najmniej zniemczonej, ma szukać dzierżawy.
Wieczór upłynął tak wesoło, jak już oddawna nie pamiętano. Lasocka, oprócz kurczęcia, znajdowała powietrze zupełnie innem, zdrowszem i posilniejszem.
Micio następującego dnia program oznaczył. Monia z Lasocką chciały go rozpocząć od nabożeństwa w katedrze, u grobu pierwszych królów; miał je tam poprowadzić Lada i pokazać pomnik Mickiewicza. Potem, ponieważ monumentów i starożytności niewiele już do widzenia pozostawało, kobiety miały odpoczywać, pilnować i zabawiać p. Floryana, a Micio puścić się na zwiady, na badanie gruntu, na przygotowanie jakiegoś działania, którego on sam dobrze określić nie umiał.
Znajomych miał tu dosyć, chciał się ich radzić, zwierzyć im, pomówić, obudzić współczucie dla wygnańca. Naturalnie rachował na Kurnatowskiego, u którego się zawsze najlepsze i jemu najpotrzebniejsze towarzystwo zbierało. Dalej, zdało mu się iż wszystko miało pójść samo z siebie, jak po maśle.
Pierwsza część tego programu, wędrówka do katedry, powiodła się zupełnie, chociaż ciepły deszczyk majowy, zmusił rozpiąć parasole. Ustał on potem i spojrzano na Mickiewicza.
Micio odprowadził kobiety do Bazaru, a sam, zapowiadając im że musi biegać za interesami, nie obiecał się powrotem aż wieczorem.
— Czegóż się pan masz tak spóźniać i papę samego zostawiać? — zapytała go trochę się marszcząc Monia.
— Pani moja — odparł żywo Lada — ja muszę szukać kogoś, rozpytywać się, słowem, właśnie dla p. Floryana pracować, aby się tu długo w mieście nie nudził. Wrócę jak tylko będę mógł.
— Dobrze, więc ja ojca zabawię i pana zastąpię — dodała Monia — ale bez was długo się nie obejdziemy.
Słówko to było nader pochlebnem dla Lady, ażeby za nie serdecznie rękawiczki panny Moni nie ucałował.
Pobiegł natychmiast, cały rozpromieniony chęcią służenia ojcu tej anielskiej istoty.
P. Floryan, cierpiący na nogę po znużeniu podróżą, ulokował się był przy oknie swojego pokoju wychodzącem na ulicę, siadł, na drugiem krzesełku wyciągnąwszy chorą nogę i — patrzał z żywem zajęciem. Chciał tu koniecznie coś swojego, kraj mu przypominającego zobaczyć. Fizyognomia ulicy i przechodniów zdumiała go — była niezrozumiałą. Od idących dołem dolatywały go tylko wyrazy niemieckie. Sługi nawet idące ku rynkowi z koszykami szwargotały. Kiedy niekiedy przesunęła się staroświecka kapota mieszczańska, do której żywiej uderzyło serce, pokazał się chłopek w sukmanie, wóz włościański, kobieta w krasnej chustce na głowie, niewstydząca się głośno mówić po polsku, zresztą, bezbarwną była ulica, a wojskowych wśród tłumu gęsto, w liczbie przemagającej.
Z narodowych wspomnień został tylko ubogi mieszczanin i niemniej biedny chłopek, przy których zawsze znamię pierwotne najdłużej się utrzymuje, przylega do nich i nie ściera. Inne klasy ludności, zdawały się chcieć ukrywać swe pochodzenie, nieledwie jako rzecz jakąś wstydliwą. Paletotowi i surdutowi ichmość, choć ich wąsate twarze zdradzały typ polski, głośno rozmawiali tylko po niemiecku lub po francuzku.
To co Floryan widział w ulicy, było w istocie uosobieniem procesu, jakiemu kraj podlegał. Mieszczanin i chłopek zostawali nim nietknięci, reszta fermentowała już przetwarzając się na jakiś produkt bezimienny, bezbarwny, przechodni.
— Ulica bo nic nie dowodzi — mówił sobie Małdrzyk, nieco boleśnie widokiem jej dotknięty. Lepsza część społeczności jest na wsi, miasta zawsze naprzód cudzoziemczeją. Urząd, wojsko, nadaje im ten charakter.
Wychylony, zapatrzony p. Floryan, nie uważał że przeciwną stroną idący trotuarem mężczyzna niemłody, skromnie ubrany, stanął[2] zaczął się mu pilnie przyglądać — zawahał, głową pokiwał i ostrożnie przybliżać zaczął, jak gdyby oczom nie wierzył i chciał sprawdzić to co widział.
Człowiek był twarzy bladej, wymokłej, chudy, żółty, w kapeluszu zużytym, czysto ale ubogo odziany, z pozoru zdający się należeć do klas cywilizowanych, lecz zbiedzony i jakby podupadły.
Małdrzyk go nie zobaczył — dumał.
Przechodzień wszedł w bramę Bazaru i odźwiernego odszukawszy o coś dopytywać zaczął. Pokazano mu zapisanych w księdze gości. Pan Małdrzyk z córką i p. Lasocką z Paryża.
Nazwisko to przeczytawszy, uradował się nieznajomy, dobył biletu, ręcznie pisanego z kieszeni, na którym stało: Stanisław Słomiński — i kazał go zanieść Małdrzykowi. Sam czekał z rozjaśnioną twarzą.
P. Floryan rzuciwszy okiem na bilet, żywo zawołał:.
— Prosić! prosić! — I wstał o kiju z krzesełka w chwili gdy już Słomiński wchodził i od progu witał:
— Mój Boże! Florek! Co za szczęście! Jakim sposobem...
Byli to dawni przyjaciele i sąsiedzi; lecz Słomińskiego od lat wielu stracił z oczów Małdrzyk. Wiedział tylko że musiał przytułku szukać zagranicą.
— Co ty tu robisz?
— A ty? — odezwali się razem.
— Ja musiałem kraj opuścić — rzekł Małdrzyk — ogadano mnie niewinnie. Kosuccy ze wszystkiego odarli. Tułaczem jestem, a w dodatku — patrz, kaleką! Ja, dziecko moje jedyne...
— Boże mój! Co ja słyszę! — zawołał Słomiński siadając. — A ja, zobaczywszy cię, sądziłem, że gdzie do wód jedziesz.
— Cóż ty tu robisz? — spytał Małdrzyk.
— A! przywlokłem się, szukać chleba, zajęcia — rzekł cicho i smutnie Słomiński.
— I cóż?
— Nie mam go! — ruszył ramionami. — Na łasce tych poczciwych państwa Sewerynostwa, próżnując siedzieć nie mogę. Dom ich i tak przepełniony, bo to jedyny przytułek i szpital na cale Księztwo... a...
Spuścił głowę i umilkł.
Małdrzyk zbladł i nie śmiał się odzywać. Popatrzyli sobie w oczy. Floryanowi się zimno zrobiło.
— Przecież to ziemia nasza, bracia nasi, gdzież szukać przytułku i współczucia pomocy, jeżeli nie tu — rzekł powoli Małdrzyk.
— Tak i ja myślałem przybywając — odparł dziwnie kręcąc laską, którą w ręku trzymał Słomiński — lecz, zdaje się żem się omylił. Nie wiem, może też... osoba moja nie wzbudza zaufania.
Zamilkł znowu.
— Jednakże nie może być aby cię opuszczono? — zamruczał Małdrzyk myśląc razem o sobie.
— Jałmużnę jużciż, mniej więcej chętnie każdyby dał, dla pozbycia się, lecz...
Wyrazów mu nie stało. Małdrzyk obawiał się pytać. Słomiński lękał się mówić więcej — wzdychali oba.
— Dawno tu jesteś? — spytał Floryan.
— Ja? już parę miesięcy — począł Słomiński. Czas jakiś przebywałem w Szwajcaryi, ale to kraj, choć poczciwy, choć chętny, ubogi bardzo. Wiesz ilu szwajcarów emigruje z własnego kąta szukając chleba po świecie. Cudzoziemcowi go też dać nie mogą. We Francyi znaleść coś trudno, w Anglii i niegościnni i pomieszczenie się jeszcze uciążliwsze niż na stałym lądzie. Wyrobnikiem w porcie chyba potrzebaby zostać, a na to siły nie starczą. Nabłąkawszy się o głodzie... przywlokłem się tu... Ale tu — tu... i landraci nas precz pędzą i — szlachta się obawia. Z miłosierdzia gdzieś kątek by się znalazł, lecz na miłosierdziu uciążliwem pozostać — o! jakże boleśnie.
— Przecież w znacznych dobrach, których tu tyle — przerwał Małdrzyk — posady choć oficyalistów by się dla nas mogły odszukać.
Słomiński się uśmiechnął.
— Ale bo widzisz — rzekł — szlachta nadto sama siebie dobrze zna, aby szlachcic szlachcica wziął za oficyalistę. Lęka się buty dawnego dziedzica i tego żeby mu zubożały jako równy równemu się nie stawił. Wie każdy z nich że próżniak jest i marnotrawca, więc w drugich widzi podobnych. Jakże się tu wcisnąć?
Nie posadzi cię do stołu, bo podszarzałeś się, a lęka się odprawić do oficyny, abyś się nie obraził — woli się pozbyć jałmużną.
Z goryczą cedził tę truciznę Słomiński.
— Koniec końcem — dodał — ponieważ i policya tu pono popasać nie da, trzeba się będzie wynosić — ale, dokąd?
Małdrzyk, który niechętnie złemu wierzył, bo go znosić nie umiał, odezwał się nagle:
— Kochany panie Stanisławie, pessymista z ciebie. Musiałeś się źle wziąść do rzeczy.
Słomiński bladym a gorzkim uśmiechem mu odpowiedział.
— Sądzisz? — rzekł — a może i to być. Ja nigdy do ludzi wielkiego szczęścia nie miałem.
Pochylił się nieco ku Małdrzykowi.
— W kieszeni mam talara jednego, ostatniego, a tego połowę około dziś zjadłszy...
Nie dokończył.
— Zlituj się — przerwał Małdrzyk — przynajmniej zjedz ze mną. Dzielić się tak dalece nie mam czem — ale chlebem, do ostatniego kawałka.
— Na dziś dziękuję ci — odparł Słomiński. — Przypominam sobie że mnie prosił Żupański, zjem u niego, a potem zobaczymy.
Rozmowa się przerwała na długo, trudno ją było nawiązać znowu, bolesnych strun nie dotykając.
— Z rodziny został ci kto? — zapytał po milczeniu przeciągłem Małdrzyk.
— Brat — rzekł Słomiński — ale rodzinę ma własną, niebogaty. Odzierać go trudno i przysłać zasiłek obawia się.
— Nie, nie — wyrwało się Małdrzykowi — ręczę ci, musiałeś się jakoś wziąść do rzeczy niezręcznie. To się naprawi. Są dobrzy ludzie, mieliśmy tego dowody, tylko wyszukać ich trzeba.
Nie odpowiadając na to Słomiński począł wspomnienia dawne odżywiać, znajomych wspólnych przypominać, lepsze czasy, wesołe dzieje lat młodszych razem spędzonych. Puściwszy się na te reminiscencye, nie spostrzegli się jak im obu łzy w oczach stanęły.
Słomiński spojrzał na zegarek, srebrny, szwajcarski biedny godzinnik wytarty, a że godzina się zbliżała obiadowa u Żupańskiego, odszedł, obiecując powrócić.
P. Floryan znacznie sposępniawszy, czekał przybycia Lady na obiad do hotelu, i nie doczekawszy go, gdy Monia przyszła potwierdzić iż chyba wieczorem się go można spodziewać, siadł z nią i Lasocką do stołu. Obie one dostrzegły na wielce przezroczystej twarzy Małdrzyka że humor jego się zmienił, lecz przypisując to stanowi zdrowia, napróżno usiłowały go rozbawić. Pozostał milczący, za każdem drzwi otwarciem, spodziewając się Lady a razem lękając się jego powrotu.
Wesołość Moni, która tu jeszcze żadnego rozczarowania nie doznała, a z kościoła przyniosła ten błogi spokój duszy, jaki on nadaje, raziła ojca, a nie śmiał smutnem słowem odbierać jej tego stanu ukojenia i nadziei, Lasocka też była wesołą.
Po obiedzie, ponieważ pogoda się ustaliła, ciepło było i jasno, kobiety prosiły o pozwolenie wyjścia na miasto, dla rozpatrzenia się w niem, na co Floryan zgodził się chętnie, bo wolał nawet sam pozostać z niepokojem i smutkiem, wolał też aby powracający Micio zastał go jednego tylko i szczerzej się mógł z pierwszych swych kroków wyspowiadać.
Ale i wieczór nadszedł a Lady nie było. Nadciągnął nieco ożywiony parą kieliszkami wina Słomiński. Ten nie przyniósł mu nic, oprócz żwawszego narzekania na losy i ludzi.
Opowiadał jak tu systematyczna presya wywierana na narodowość, której coraz ciaśniejsze granice nakreślano, zwolna i nieznacznie oddziaływała na stan kraju, jak zmieniał charakter narodowy, choć znamiona narodowości zostawały, jak zwichnięta wychodziła ze szkół młodzież, z patryotyzmem wrzekomym, ale na niemiecki sposób wykoszlawionym.
Floryan słuchał w myślach własnych zatopiony. Zdawało mu się ciągle, że Słomiński był zgorzkniałym i oślepłym, i że widział nadto czarno. Dawał mu się jednak wyboleć, sądząc że ulgę przyniesie wywnętrzenie.


Micio, którego powierzchowność i paryzka elegancya, nie dawała w nim podejrzywać człowieka potrzebującego jakiejkolwiek pomocy — mile był przez wszystkich witany. Miał też tyle taktu iż na początek nie wyrwał się z niczem, grunt badał, kroku fałszywego zrobić nie chciał.
Jak to się nieraz w życiu zdarza, niby przypadkiem, choć nic przypadkowem nie jest — u Kurnatowskiego zastał Lada wchodząc przy stoliczku, znajomego sobie majętnego bardzo, przynajmniej na oko, hrabiego Feliksa, posiadacza dotychczas dwudziestu kilku tysięcy morgów ziemi, i przy nim owego p. Ksawerego, o którym słyszeliśmy jako o dalekim krewnym Małdrzyka.
P. Ksawery otyły, ciężki, brzydki z twarzy, rysów pospolitych, oczu maleńkich, ale zdrów i silny człowiek już lat mający do sześćdziesięciu, jadł dla towarzystwa przy tym stoliku co hrabia, ale pożywiał się skromnie, bo był oszczędny, nie naśladując hrabiego Feliksa, który sobie nie żałował.
Dowodził właśnie p. Ksaweremu, że żołądek jest — gospodarzem, i że należy go dobrze zaopatrywać, aby reszta gospodarstwa nie szwankowała. P. Ksawery małomówny, mruczał i prychał, lecz namówić się nie dawał. Jadł proste potrawy, ale takie które najprędzej nasycić mogły.
Hrabia Feliks, znajomy dobrze Miciowi, bo u niego wziął był dwie beczki St. Julien, powitał go wesołem:
— Jak się masz! Bodaj cię z winem twojem! Kwaśnieje!
— A któż temu winien — roześmiał się Micio — wino było tanie i na konserwę nieobrachowane, trzeba je było pić prędzej, lub zapłacić drożej, aby stać mogło.
Ruszył ramionami hrabia.
— Siadaj przy nas — rzekł — weselej nam będzie. Jedziesz z Paryża?
— Tak jest.
— Cóż tam słychać?
— Nic. Teresa śpiewa. Cesarzowa się stroi. Cesarz pali cygarety. Haussmann Paryż z kretesem przebudowuje.
P. Ksawery posłyszawszy o Paryżu, podniósł głowę i wpatrzył się w mówiącego. Jąkał się i wymowę miał bełkotliwą.
— A! pan z Paryża? z Paryża? — rzekł chrapliwie.
Tymczasem hrabia rozpytywał ciągle o fraszki, a Ksawery dojadając skrzętnie co miał przed sobą, zdawał się namyślać. Wtrącił znowu pytanie:
— Musi tam być dużo naszych bosonogich włóczęgów?
Micio nie zrozumiał.
— Poszły ich znowu na tułactwo całe roje.
Hrabia niechętnie, o tem mówił i słuchał, chciał zwrócić na co innego, ale p. Ksawery nie dał.
— Co się mnie trafiło, to nie do wiary — mówił jąkając się. — Nigdym nie słyszał i nie widział żadnego Małdrzyka w życiu. Aż tu jednego białego poranku, odbieram list, że imćpan Małdrzyk, bliski mój krewny — tak, tak — bliski krewny, na bruku paryzkim z córką, pomocy potrzebuje, żebym zaraz, w imię patryotyzmu!... dał co najmniej jaki folwark, aby znowu miał co tracić. Nie zabawne to? jak Boga kocham!
I p. Ksawery śmiać się począł aż zakrztusił. Lada słuchając zbladł, zadrżał, języka w ustach zapomniał — osłupiał. Potrzeba było aby tu w progu takie go nielitościwe powitało szyderstwo. Już mu się chciało ostro odciąć i stanąć w obronie ojca Moni, gdy p. Ksawery, widząc że powieść jego hrabiego nie zabawiła, a drugiemu słuchaczowi była jakby niezrozumiałą, przerwał ją wołając na służącego o — piwo.
— Mówcie sobie acaństwo co chcecie, a ja, nad te wszystkie wasze fałszowane kwasy francuzkie, poczciwe grodziskie piwo wolę. Jak Boga kocham.
Nie mogąc się ująć za Małdrzyka, Micio ujął się choć za wina, dowodząc że z Francyi wprost sprowadzane były jak łza czyste i zdrowe.
— Ale! ale! — wykrztusił p. Ksawery sącząc piwo. — Pijże je zdrów sam, mości panie.
Dokończywszy kufla, gość, który zwykł był po obiedzie zawsze drzemać dla konkokcyi, wstał i milcząc towarzystwo pożegnał.
Micio sam pozostał z hrabią.
— Nie chciałem — odezwał się — wchodzić w spór z tym panem, ale Małdrzyka tego, o którym wspomniał — znam. Jestto człowiek najlepszego wychowania, wcale nie awanturnik, pokrzywdzony przez familię, zasługujący na współczucie.
Hrabia zaczął w zębach wykałać piórkiem i patrzyć w okno, jakby go ta rzecz wcale nieobchodziła. Milczał.
— Mocno mnie to dotknęło co powiedział p. Ksawery, bo ja właśnie — mówił dalej Micio — byłem tego zdania i namówiłem Małdrzyka aby w Księztwie szukał... spokojnego przytułku; dopókiby się stan rzeczy nie odmienił.
— A toś waćpan bardzo nieoględnie postąpił — rzekł hrabia zwolna — bo tu u nas, o przytułek ciężko... Myśmy wszyscy pod brzemieniem podatków napół porujnowani. Na ostatku przyznam się acindziejowi, że choć go z najlepszej strony poznałeś, tego — jak że się zowie?
— Małdrzyk.
— Co za nazwisko! — uśmiechnął się hrabia. Więc Mądrzyka czy jak tam... ale — przeszłości jego nie wiesz. Rewolucyonista, radykał! Tu u nas dla tych ichmościów miejsca nie ma.
— Uchowaj Boże — podchwycił żywo Lada — człowiek w świecie najspokojniejszy, opinij zachowawczych.
— Znamy to, znamy — przerwał hrabia. — Już dosyć że musiał się z kraju wynosić, to nie bez kozery. Tacy ludzie nam tu wnoszą liberalizm głupi i bezwyznaniowość.
Lada się roześmiał.
— Człowiek sam religijny, córka pobożna.
Po krótkiem milczeniu, hrabia dorzucił.
— Mogę ci dać dobrą radę, bo choć mi przysłałeś wino kwaśne, dobrze ci życzę. Nie wdawaj się w protegowanie emigrantów. To ci zaszkodzi.
— Panie hrabio, to są najzacniejsi...
— Wiem, wiem, wszyscy są i zacni i współczucia godni — przerwał hrabia — lecz, mój drogi panie Mieczysławie, jest ich tylu, kraj nasz tak ubogi.
Hrabia przerwał sobie nagle i zawołał na kelnera o butelkę szampana. Lada nie nalegając zamilkł, myśląc że nie wszyscy będą tak usposobieni jak hrabia.
Tymczasem ten i ów ze znajomych, wchodził, witał się, siadał, rozpytywał o Paryż, opowiadał nowinki; kilku nałogowych graczów do kart usiadło. Mówiliśmy już że Micio de Lada niegdyś karyerę swą rozpoczął od zielonego stolika u księcia Józefa i księcia Marcellego w Dubnie. Namiętność do kart, przy których mu się zawsze szczęściło, nie wygada w nim i teraz. Nie mógł patrzeć na grających nie ulegając pokusie. I tym więc razem, zapomniawszy o Floryanie, co dziwniej, o Moni, o tem z czem się wybrał na miasto — naprzód stanął za grającymi, potem zakładać się zaczął, naostatek siadł sam do gry, jak zwykle, bardzo grubej. Był najpewniejszym i umiejętności swej, gdyż grał doskonale we wszystkie znane gry kartowe, i swojego szczęścia.
Przy kartach oczywiście o czem innem jak o nich mowy nie było, i gdy w Bazarze oczekiwano na powrót jego niecierpliwie, Lada zapalał się, grał, stawiał i — przegrywał.
Ponieważ zawsze mu się w końcu szczęściło, był więc uparty, powiększał stawki, lecz dnia tego fortuna chciała mu dać naukę, nie opatrzył się aż znaczniejszą część grosza, przeznaczonego na wypadek gwałtownej potrzeby dla Małdrzyka, puścił między ludzi.
Byłby może grał dalej, ale goście powoli wstawać i rozchodzić się zaczęli, musiał więc i on powracać ze spuszczoną głową i w bardzo złym humorze do p. Floryana.
Wieczór już był późny. Monia siedziała przy ojcu, który na łóżku odpoczywał, rozbierając w myśli co mu Słomiński opowiadał. Micio miał tyle mocy nad sobą, że w progu posłyszawszy głos Moni, nie chcąc ją martwić, przybrał wyraz twarzy przymuszenie wesoły, choć nim nikogo nie mógł oszukać.
Zobaczywszy go Małdrzyk wstał, niecierpliwy o rozpytanie się, jak mu się powiodło.
Micio kłamać był zmuszony. Powiadał, że widział tylko osoby, z któremi miał interesa, że wogóle w Poznaniu nikogo prawie nie było, że rozpatrzenie się potrzebowało czasu. Zakończył tem, że wszystko dobrze będzie. Nawzajem Floryan opowiedział mu smutnie o swem widzeniu się ze Słomińskim i o tem co od niego słyszał.
Ale — według Micia — wcale co innego był Słomiński a on, i — nie umiano się wziąść do rzeczy.
Monia słuchała ale więcej jeszcze badała twarz Micia, która wcale co innego mówiła niż usta. Była przekonaną, że źle sprawa stać musiała. Wierzyła w gorliwość Micia, sądziła że niedarmo cały dzień spędził za domem — i źle sobie wróżyła.
Małdrzyk też półgębkiem coś przebąknął o niewielkiej nadziei.
Lada przerwał mu zuchwale:
— Proszę siedzieć spokojnie, odpoczywać, i dać mi czas, a wszystko się zrobi. Słomińskiego i jemu podobnych słuchać nietrzeba.
Na tem się dnia tego skończyło. Rodzina Małdrzyków pozostała w Bazarze na owym zapowiedzianym odpoczynku, a Micio od rana puścił się znowu między ludzi.
Miał teraz więcej jedno zadanie — żeby się odegrać, bo nie mógł sobie darować, że grosz tak potrzebny, w chwili, gdy zaciągnął pewne obowiązki względem rodziny, którą się opiekował — tak lekkomyślnie stracił.
Monia powróciwszy wieczorem do Lasockiej, chodziła długo zadumana. Lasocka nie spuszczała jej z oka, gdyż od pobytu w Paryżu, a bardziej od pierwszego wyjazdu z kraju, stan zdrowia Moni, zawsze delikatnej, coraz się pogorszał.
Miała suchy kaszelek i bladość jej dawna zaczynała się krasić rumieńcem na policzkach, który nie był zdrowia oznaką. Stara piastunka nie trwożyła tem nikogo, ale sama zlękła się bardzo. Monia się wcale nie skarżyła. Tego dnia po długiem milczeniu, dziewczę zamyślone klękło do modlitwy i przy niej rzewnie, pocichu się spłakało. Lasocka widziała to, lecz udała że nie postrzegła. Ona też, lepiej od wszystkich rozumiejąc położenie, walczyła z sobą, co ma począć. Czuła że tu była ciężarem, jedną więcej gębą do nakarmienia. Gdyby jej nie było żal opuścić Moni samej, z ojcem kaleką i nieporadnym, byłaby się wybrała do kraju nazad, do ubogich krewnych. Ale jakże tu to dziewczę niedoświadczone, chore, porzucić z p. Floryanem, który nic nie widział, a rady sobie i nikomu dać nie umiał?
Rachowała co życie kosztowało i jak prędko zapasy się wyczerpać musiały.
Zawsze być na cudzej łasce, na opiece? — niepodobna było.
Biedna Lasocka nawet przez sen wzdychała tak i jęczała z tej troski, że często Monię lekko śpiącą budziła.
Kazano im czekać, p. Mieczysław coś obiecywał — trzeba więc było cierpliwie i spokojnie, powierzywszy się opatrzności, wyczekiwać jakiegoś zmiłowania Bożego i ludzkiego.
Zrana obie kobiety szły codzień na Mszę do kościoła, wracały potem do domu, gdzie już p. Mieczysława nie było. Rzadko przychodził obiadować z niemi, najczęściej do późna krzątał się w mieście a powracając nie miał się czem pochwalić. Wmawiał nadzieję jakąś, którą sam z dniem każdym tracił. Monia to czuła. Nadrabiał fantazyą niezręcznie. Floryan nudził się, co i na stan zdrowia jego wpływało. Nie miał nikogo znajomego oprócz Słomińskiego, który przychodził z narzekaniami i całym zasobem najgorszych zawsze wiadomości.
Stan ten jakiegoś oczekiwania, bez przewidzianego końca, coraz stawał się nieznośniejszym. Małdrzyk zatopiony w sobie, z początku kaszlu i osłabienia córki nie spostrzegł, nareszcie zwrócił na to uwagę. Posłano do apteki po pastylki, ale te wcale nie pomagały. Monia jednak im bardziej kaszlała, tem to swoje zakatarzenie wiosenne, jak je nazywała, starała się najniezręezniej w żart obrócić. Lasocka pierwsza czuwając nad nią po nocach, spostrzegła gorączkę i poty. Obawiała się prosić doktora, ażeby nie nabawić trwogą. Szepnęła coś o tem Miciowi, lecz ten uspokoił ją, nie biorąc tego naseryo. Zdawało mu się nawet, że dziewczę lepiej wyglądało niż w Paryżu, oczy miało weselsze... i płeć świeższą.
Dni za dniami upływały. Lada biegał po mieście, grał z różnem szczęściem, część swej przegranej odzyskał, ale interesu Małdrzyka nie mógł nawet jawnie na stół wyprowadzić. Ile razy o tem przemówił, zamykano mu usta.
Większa część słuchać o tem wcale nie chciała. Jedni powiadali, że sam sobie był winien, drudzy, jak hrabia, że kraj był ubogi a czasy ciężkie, inni milczeniem zbywali i wynosili się.
Nieszczęśliwe te pokuszenia Micia, ten tylko miały skutek, że zwróciły uwagę na Małdrzyka 1 odpędziły od niego wszystkich. Jedni drugich przestrzegali, że taki a taki emigrant z Królestwa był w Bazarze. Krzywiono się, szeptano, ruszano ramionami. Wreszcie i od Lady zaczęli ludzie uciekać. W istocie położenie było rozpaczliwe. Micio, który zawsze był rozkochany w Moni, cały swój rozum, zręczność, wysilał na wymyślenie czegoś skutecznego... i głowę łamał napróżno.
Małej dzierżawy, nawet probostwa jakiego, wziąść nie było można bez zaliczki, bez kaucyi za inwentarz i grosza na pierwsze potrzeby.
Pomimo to gdy przychodził do Małdrzyka, pocieszał, łudził go sperandami wymyślonemi, mówił o dzierżawkach, których na świecie nie było — całował po rękach Monię i szeptał codzień.
— Niech się pani nie frasuje, wszystko dobrze będzie.
Tymczasem w Bazarze wydatki rosły, pieniądze się wyczerpywały.
Małdrzyk stał się posępnym i na zdrowiu także szwankować zaczął, Lasocka ledwie się już włóczyła.
Jednego ranka powracając z kościoła, obie milczące szły ku Bazarowi, gdy Lasocką uderzyła kobiecina niemłoda, zgarbiona, ubrana biednie, z ogromnym workiem włóczkowym, brudnym, na ręku, w kapeluszu straszliwie wyszarzanym, w bieliźnie zżółkłej — która mierząc krok swój z ich chodem, ciągle się im pilno przypatrywała.
Nie pierwszy to już raz ją spotykali w kościele i na ulicy, ale od dwóch dni dopiero babina śledzić się je zdawała i doprowadziła aż do Bazaru. W bramie już przysunęła się do Lasockiej, oczy, których powieki czerwono były obwiedzione, zwróciła ku niej błagająco i szepnęła:
— Moja mościa dobrodziejko... czy to córeczka pana Małdrzyka? Czy to może być? A! jaka podobna do matki.
Trzęsła się mówiąc to z poruszenia i chude jej ręce w podartych, starych nicianych rękawiczkach dygotały.
— Tak, to panna Monika Małdrzyk — odpowiedziała zdziwiona Lasocka.
Staruszka musiała być trochę głuchą, ale odpowiedź z ust przeczytała.
Łzy się jej z zaczerwienionych powiek toczyły, mówić nie mogła.
— A ojciec?
— Jest tu — rzekła krótko Lasocka.
Babina się zawahała.
— Mogłabym ja go zobaczyć?
Mówiąc to drżała, jakby zuchwalstwo własne ją przerażało.
Lasocka spojrzała na nią. Monia, która staruszkę wzięła za żebraczkę a dać jej co nie miała, pośpieszyła na górę do ojca.
— Ja, bo — odezwała się nieznajoma — ja miałam niegdyś to szczęście... o! mój Boże (tu płakać zaczęła znowu), być guwernantką przy matce tej małej.
P. Małdrzyk mnie nie zna, ale może słyszał o mnie. Nazywam się Szląska z domu Valorge. Ojciec mój był francuz.
Przerywanych tych zwierzeń słuchała Lasocka, zakłopotana tem, że ta ex-guwernantka, której powierzchowność taki niedostatek zdradzała, będzie potrzebować pomocy. Nie chciała Małdrzyka na przykrą narazić odmowę.
Staruszka jakby to odgadła, poczęła żywiej:
— Moja mościa dobrodziejko, ja, choć ubogo sobie chodzę, przez pokorę chrześciańską, ale ja nic nie potrzebuję. Mam chleba kawałeczek, dusze są miłosierne, duchowieństwo łaskawe; jabym tylko widzieć chciała p. Małdrzyka, no i poznać córkę mojej uczennicy. A! ja ją tak kochałam.
Weszły więc razem na górę, gdzie Monia już poprzedziła Lasocką i przy ojcu siedziała.
P. Szląska nie chciała wejść bez oznajmienia i pozwolenia, wyprzedziła ją więc Lasocka.
Małdrzyk, który przypominał sobie iż o niej słyszał od żony, jako o wielkiej dewotce a kobiecie bardzo dobrej i niesłychanie skąpej tylko, kazał ją prosić. Nie wyobrażał sobie jednak aby była takim straszliwej nędzy niemal obrazem, i cofnął się przestraszony trochę.
Szląska weszła płacząc, bełkocząc i powitawszy Małdrzyka, zwróciła się do Moni z czułością nadzwyczajną.
— Kochaneczko! pozwól mi choć popatrzeć na siebie, żywym jesteś obrazem matki. O! mój Boże! mój Boże.
Żebyś wiedziała jak ja ją kochałam!
Tu rozpoczęła się trochę utrudniona rozmowa, lecz staruszka tak się nią ożywiła, że nawet przytępiony słuch zdawała się odzyskiwać.
Małdrzyk wdzięcznym jej był za tę miłość dla jego nieboszczki, za okazane żywe zajęcie Monią — i, gdy Szląska, rozpytywać i badać go poczęła, opowiedział jej całą swą sprawę, całe dzieje od wyjazdu z kraju, aż do przybycia do Poznania i nadzieje, które pokładał na kraju, że tu znajdzie serca braterskie, zajęcie, przytułek.
Staruszka, która się zapewne nie spodziewała nic tak smutnego usłyszeć, zalała się łzami, załamała ręce. Po krótkiej chwili, poczęła rozpytywać jakie kroki uczyniono.
— Mój dobry panie — rzekła — wy tu bo bez duchownych, bez księży, nic nie zrobicie. Trzeba się do nich udać, to są prawdziwi kapłani, i ich tu ludzie słuchają.
Małdrzyk zamilkł.
— Jeżeli nie macie stosunków — rzekła babina — no, to ja będę się starała, bo na mnie są łaskawi.
Protekcya biednej kobieciny nie zdawała się wiele obiecującą, zmilczał p. Floryan dziękując ukłonem.
— Tu ludzie bardzo pobożni, szlachta gorliwa, poczciwa, a komu duchowni dobre dadzą świadectwo, ten znajdzie litościwe serca. Jabym też tu była zginęła, gdyby nie zacni księża — niech im Bóg to nagrodzi. A teraz, ot, jak ono jest to jest, to w klasztorze się pożywię u sióstr, to u duszyczek pobożnych i u mniszek mam celeczkę i tak się żyje a Boga chwali.
Znowu tedy zwróciła się do Moni, przypatrując jej a płacząc — i nierychło wyszła z Bazaru.


Po wyjściu staruszki, która im swą pomoc obiecywała, Małdrzyk uśmiechnął się gorzko, myśląc na co zszedł i jakich mu los dawał opiekunów.

Nadszedł wkrótce Słomiński, któremu szydersko nieco p. Floryan opowiedział o znajomości ze Szląską i dawnym jej z domem stosunku. Pan Stanisław, który miał dar zapamiętywania kogo tylko zobaczył, i rozpytywania o każdego, zaraz sobie staruszkę przypomniał.
— Ale tu ją całe miasto zna, tę starą francuzkę — rzekł — bo ją tu francuzką zowią, toć dewotka pierwsza i jest w odorze świątobliwości! Całe dnie siaduje, klęczy i jęczy po kościołach, a spowiada się dwa razy na tydzień. Ale ba! — dodał — to protektorka lepsza niż jaki wielmożny pan, nie mówiąc o tem iż ma i drugą reputacyę, że — znaczne posiada kapitały!
Wybuchnął śmiechem Floryan.
— Co pleciesz, ona ma pozór żebraczki!
— Tak, ale skąpa nadzwyczajnie, i ludzie co ją zbliska znają, twierdzą, że się kryje z tem, ale znaczne ma pieniądze! Wszystko to pójdzie na kościoły!
Trzeciego dnia zjawiła się znowu Szląska, aby popatrzeć na Monię, ale o skutku swych zabiegów u duchowieństwa nie powiedziała nic. Była trochę smutniejszą.
Micio biegał jak zawsze, i powracał z niczem. Czasami po dwa dni go nie było, gdyż za interesami jeździł do Kościana, do Środy, do Gniezna i wszędzie lub kogoś nie zastał, albo przybywał zapóźno, lub czekać mu kazano.
I on też posmutniał znacznie. Z wielkich nadziel powoli przyszedł do zwątpienia i szukał wyjścia, którego znaleść nie mógł.
Chociaż dosyć w siebie wierzył, przychodziło mu już na myśl, wezwać w pomoc Klesza — lecz jednym więcej emigrantem przybywającym — było to nowy popłoch obudzić.
Wiedzieli wszyscy o Małdrzyku z córką — dowiedział się w końcu i p. Ksawery, który się przybycia tych powinowatych niezmiernie przestraszył. Uciekł na wieś, ale i tu spokoju nie miał, groźba jakiejś przyczepki wisiała nad nim jak miecz Damoklesa.
— Nie może być aby się do mnie nie zgłosili, przyjechali tu z tem, to więcej jak pewna. Kombinują tylko i obrachowują jak mnie nacisnąć, aby ze mnie co wycisnęli. Tylko co ich nie widać.
Małdrzyk zaś o zgłoszeniu się do znanego z nieuczynności i skąpstwa p. Ksawerego, ani myślał, Micio także.
Im się to więcej przedłużało, tem nieszczęśliwy skąpiec niespokojniejszym był.
— Ale czegóż oni tu siedzą? co oni tu wysiedzą — mówił sobie. — W tem coś jest: obławę robią na mnie, aby zapolować na pewno.
Nie mogąc uciec, niepokojąc się, gorączkując, p. Ksawery wpadł na myśl oryginalną. Postanowił mniemanemu niebezpieczeństwu sam pierwszy stawić czoło, mając je za nieuniknione. Pojechał napowrót do Poznania. Wahał się, myślał — w ostatku jednego dnia wpadł do Bazaru, zapytał o Małdrzyka, kazał mu się oznajmić i wszedł sapiąc, nadęty, zachmurzony do niego.
Niezmiernie zdziwiony, i uradowany razem, bo inaczej sobie to przybycie tłómaczył Małdrzyk, z twarzą rozpromienioną wyszedł naprzeciw gościa.
P. Ksawery przywitał się zimno i zdaleka.
— Słysząc tu o panu — rzekł — ponieważ dalekie powinowactwo nasze rodziny niegdyś łączyło, miałem sobie za obowiązek przyjść się bliżej dowiedzieć, co tu pana sprowadziło?
Pytanie rzucone zimno, ostudziło Małdrzyka, który spokojnie całą swą historyę wygnania opowiedział.
Niedowierzająco jej słuchał p. Ksawery.
— Ubolewam nad tem, że ktoś panu niefortunnie Księztwo doradził — rzekł chłodno. — My tu wszyscy podminowani przez niemców, zrujnowani, z dnia na dzień żyjący, dyszymy ledwie. Bieda nieopisana! Choćby kto chciał być pomocą, nie może. Ziemia niby jest, ale cóż z tej ziemi. Ciąży na niej landszafta, potem dług banku jakiego, wreszcie prywatne dłużki, a lichwiarskie na ostatku. Zapłaciwszy procenta, jeśli zostanie chleba kawalątko — Bogu dziękować. Majątki jak dojrzałe gruszki spadają w ręce niemieckie.
Tak! tak, pan się dziwisz może, ale to święta prawda.
— Jabym chciał małą jaką dostać dzierżawkę — rzekł Florek — bylem przeżył, aż się zmienią okoliczności.
P. Ksawery się roześmiał.
— Pan sądzisz, że się zmienią kiedy okoliczności? No, a na tę małą dzierżawkę, ile pan masz kapitału do dyspozycyi?
Małdrzyk zarumienił się mocno, zająknął i nie odpowiedział.
P. Ksawery spojrzał nań złośliwie.
— Szkoda tu czas tracić — dodał — jabym radził jakoś... gdzieindziej... obrócić się. Tu nie ma co robić! Słowo daję.
Nastąpiło złowrogie milczenie. Przybyły, heroicznie tak zwalczywszy stracha, widząc że Małdrzyk nie wyglądał na suplikanta i wcale napastniczej nie miał miny, doświadczył uczucia jakiegoś jemu samemu niezrozumiałego. Uczuł się śmiesznym i okrutnym. Wstyd mu było. Chciałby był niewielkim kosztem naprawić sobie opinię człowieka, który w nim wzbudził pewne — politowanie. Westchnął parę razy.
Przez myśl mu przeszło — dać z lichem coś odczepnego!
Cyfra tej ofiary przedstawiła się naprzód dosyć przyzwoita i pokaźna. W mgnieniu oka zmalała o jedną trzecią, za chwilę zmniejszyła się do połowy. Zawahał się i zadumał.
Było to — jakby wyrzuconem za okno.
— Może się obejść i bez tego — powiedział «obie. — Zkąd znowu napada cię taka czułość?
Gdy tak rozmyślał jeszcze, niewiedząca o gościu nieznanym, weszła Monia. Postać ta wdzięczna, smutna, która każde oko pociągała ku sobie, zrobiła i na nim wrażenie.
Pomimo ubogiego stroju wyglądała tak pańsko, tak poważnie, iż p. Ksawery przy niej małym się uczuł.
— Moja córka — odezwał się Małdrzyk, i nazwisko p. Ksawerego dodał pocichu.
Przy córce niesposób było już upokarzać Małdrzyka jakąś ofiarą; tym sposobem gość się rozgrzeszył zupełnie, zabawił krótko i spiesznie się pożegnał, nie obiecując powrotu. Odetchnął w bramie.
— O włos nie popełniłem głupstwa — rzekł w duchu. — Panu Bogu dziękuję, żem się nie uniósł. Na nicby się to nie zdało a kilkaset talarów, jak w błoto.
Szląska przyszła raz jeszcze. Zdawało się iż duchowieństwo musiało w Paryżu zasięgać wiadomości o Małdrzyku, i że tam jego ortodoksya i pobożność w wątpliwość były podane. Chłodno więc usunięto się od pośredniczenia w tej sprawie.
Pocichu Szląska namawiała Lasockę, aby Małdrzyka zaprowadziła do kościoła i skłoniła do zamanifestowania swej gorliwości religijnej. Lasocka podjąć się tego nie mogła. Małdrzyk miał w duszy wszczepioną w rodzicielskim domu i wychowaniem wiarę, nie wyrzekł się jej, lecz życiem zobojętniał. Nawet córka, która była pobożną i szukała w tem pociechy, nie umiała go skłonić do jawniejszego i częstszego nabożeństwa. Modlił się pocichu — zdawało mu się świętokradztwem uczuciem takiem frymarczyć i z niem się popisywać.
Szląska już nic nie obiecywała, milczała, przypatrywała się Moni, pieściła ją, obiecywała się modlić, uczyła ją najskuteczniejszego nabożeństwa i odchodziła zapłakana.
Zwracała się często do Lasockiej niespokojnie dopytując ją, czy się co nie znalazło, czy nie mieli jakich widoków. W staruszce jakby ciężka jakaś walka się odbywała, tak gorączkowo rzucała pytania, wpadała w zamysły.
— Moja dobra pani — rzekła jej raz wreszcie Lasocka, my tu podobno w mieście siedzimy napróżno, a ta biedna Monia coraz gorzej po nocach kaszle, bo jej powietrze miejskie nie potemu.
P. Mieczysław szuka, szuka dzierżawy. Znalazłaby się ona może, ale zkąd na nią wziąść pieniędzy. Nie pożyczy nikt. Bóg jeden wie co z tego będzie, ja im jestem ciężarem, powróciłabym do kraju, choć mi się rozstać z dzieckiem śmierci równa, ale jakże ją tu zostawić?
Płakały obie.
Jednego dnia rozkaszlała się Monia przy staruszce, która zapłakana wybiegła. Nazajutrz rano, gdy kobiety były w kościele, niespodzianie wsunęła się do Małdrzyka stara Szląska, oglądając dokoła bardzo niespokojnie.
Przydreptała do niego i pochwyciła za ręce.
— Mój panie — zawołała gorączkowo, wlepiając w niego oczy czerwone — przysiąż mi, że mnie nie zdradzisz! bo byś mnie zgubił! Przysiąż!
Małdrzyk posądził ją zrazu że dostała obłąkania.
— Co? jak? — począł pytać.
— Przysiąż, że mnie nie zdradzisz — powtarzała staruszka.
Naglony tak, Floryan w końcu najuroczyściej jej to przyrzekł.
Obejrzała się raz jeszcze Szląska, i pośpiesznie rękami drżącemi zaczęła coś z worka dobywać. Wypadły z niego na ziemię naprzód podarta książka, różaniec, pończocha, brudna chustka od nosa, naostatek wyrwała paczkę zgniecioną i zszarzaną, konwulsyjnym ruchem wciskając ją w rękę Małdrzykowi.
— Na, masz! tysiąc talarów... Nie moje, czyjeś... pożyczam na dzierżawę, żeby prędzej to dziecko na wieś wywieść. Oddasz mi z piątym, nie chcę więcej jak pięć procentu, ale mnie nie zdradź, bo stracę przytułek i chleb. Nie moje, kościelne... z ołtarza...
I palce położyła na ustach.
Małdrzyk się opierał z przyjęciem, zmuszała go aby coprędzej schował.
— Nieinaczej jak na dzierżawę, aby dziecko na wieś wywieść. Kaszle, okropnie kaszle. A nie zdradź mnie — bo zgubisz.
Wysiliwszy się na tę przemowę, Szląska padła na najbliższe krzesło i oddychała ciężko. Floryan stał i uradowany i niepewny czy mu się godziło przyjąć tę ofiarę. Ale gdy jeszcze rozmyślał, Monia z Lasocką nadeszły, a staruszka wstała do swej dziewczynki, aby się nią nacieszyć.
— Żywy, żywiuteńki obraz matki! — powtarzała.
Zabrała potem prędko swój worek leżący na ziemi, zagadała coś o nowennie, potajemnie dała znak Małdrzykowi aby milczał i wysunęła się z Bazaru, spiesząc na sumę, na którą dzwony wołały.
Długo nie mógł Małdrzyk przyjść do siebie.
Wieczorem nadszedł Micio. Jak zwykle zajął się Monią, której przyniósł bukiet i cukierki, starał się okazać wesołym, o skutku swych starań unikał wspomnienia.
— Słuchaj, panie Mieczysławie — po odejściu córki odezwał się Małdrzyk — nie pytaj mnie zkąd i jak dostałem trochę pieniędzy, dałem słowo że wierzyciela mojego nie zdradzę. Szukaj mi co rychlej malutkiej, jak najmniejszej dzierżawy, lada jakiego gruntu kawałka z domkiem i drzewami, gdzieby mi Monia odżyć mogła.
Lada stał zdziwiony.
— Dużo pan masz? — spytał.
— Mało — rzekł Małdrzyk — pożyczono mi tysiąc talarów.
Skrzywił się Micio.
— Nie ma za co rąk zaczepić — rzekł.
— Najmij ogród pod miastem, byle najlichsze gospodarstwo — żywo odezwał się Małdrzyk. — I jabym może odżył pracą, i Monia przestałaby kaszleć.
— Postaram się zrobić co można — rzekł zasmucony Lada, widząc że sam nic dla Małdrzyka zrobić nie mógł. — Jutro pojadę w okolicę Środy, dowiem się, znajdę co może.
W głowie mu się nie mieściło zkąd te pieniądze pochodzić mogły. Małdrzyk prawie nie wychodził z domu, a odwiedziny Ksawerego wiedział na czem się one skończyły.
Skutkiem tego niespodzianego daru, gdyż inaczej nazwać go nie było można, ofiary tem większej że ją serce nad nałogiem skąpstwa zdobyło, Małdrzyk odżył. Wyobraźnia żywa malowała mu już nadzwyczajne owoce jego pracy, sielankowe życie w chatce, przyszłość jakąś spokojną, cichą, ozłoconą — a poza nią nadzieję — ocknienia się sumienia w Kosuckich.
Monia poznała zaraz przy obiedzie humor ojca zmieniony. Uśmiech miał na ustach, stał się czulszym, przebąkiwał coś o prędkiem wyniesieniu na wieś.


Domeczek, napół chata, niby dworek, biedny, słomą kryty, z kominem dużym, zczerniałym i popękanym nad dachem, z przypartą do niego połamaną drabiną, kilka wierzb starych i olch poobcinanych z gałęzi od dołu, otaczało. Poza nim siedziała kałuża, która się nazywała sadzawką, cała okryta pleśnią zieloną, a po brzegach zarosła tatarakami. Było to królestwo żab i przytułek kaczek, od rana już tu ciągnących ze swem potomstwem.
Ogródek warzywny opasywał dokoła chatę, wysokim, niedbale ustawionym płotem objęty. Dzikie wiśniowe krzaki rozczochrane, i bzy poobłamywane rosły przy nim. W podwórku była stara ze zgniłym zrębem studzienka z żórawiem, a przy niej koryto, które wiele pokoleń ludzi przeżyło. Dalej w głębi cisnęły się do siebie szopki i stajenki liche, chlewki, komórki a wystawka krzywa z daszkiem opadającym na ziemię, obrosłym trawą i chwastami, wnijście do loszku oznaczała.
Chłopskie to gospodarstwo gbura, należało do młynarza, którego wiatrak zdala widać było, panujący nad okolicą. On to je puścił dzierżawą, bo miał dosyć do czynienia około mlewa, a i niewiele dbał o nie.
W chacie czy dworku, bo nie wiedzieć jak to nazywać było, witała sionka naprzód ciemna, do której się schodziło po wschodku, to jest po kawałku drzewa chwiejącym się pod nogami; w lewo była izba światła o dwóch okienkach, z komorą o jednem, bardzo maleńkiem; na prawo piekarnia ze spiżareńką wilgotną, a z tyłu składzik przylepiony, który potrzeba było na mieszkanie przerobić, piec w nim postawić, na co dziedzic, choć niechętnie, się zgodził.
Dokoła było aż kilkanaście morgów łąki i pól, malutki zrzynek niby lasu, w istocie trochę sosen i krzaków, z których susz tylko mógł dzierżawca zbierać.
Tak wyglądała dzierżawa dawnego dziedzica Lasocina, w którego parku, kilka podobnych gospodarstw mogłoby się było wygodnie pomieścić. Ekonom p. Floryana mieszkał daleko wspanialej i przestronniej. Ale za niewielki grosz, cóż lepszego dostać było można?
Gdy p. Mieczysław dopytawszy się o tę biedotę, oznajmił o niej p. Floryanowi, zerwał się ucieszony tem, znudzony siedzeniem w Bazarze Małdrzyk, natychmiast jechać, oglądać i targu dobijać. Pilno mu było uciekać z tego Poznania.
Moni dla ojca osmutniałego, przybitego, równie było pożądanem znaleść kąt jakiś — zgodziłaby się była na wszystko. Najęto dorożkę miejską, puszczając się gościńcem ku Środzie. Micio niewiele sobie z tego obiecywał, milczał. P. Floryan mówił ciągle przez drogę, snując najosobliwsze plany gospodarstwa, którem się miał sam zajmować. Chciał zaprowadzić jak w okolicach Paryża — culture maraichère, która w bliskości miasta, miała ogromne przynosić dochody. Ziemia wprawdzie nie była tak nadzwyczaj żyzną, jak powiadano, ale czego pracą i nawozami dokazać nie można... Wyobraźnia Małdrzyka na niewidzianem już stawiła — złote góry. Wierzył w to że zająwszy się gorliwie, cudów dokaże i nauczy zacofanych co się daje zrobić, gdy kto chce i umie. Ogromny ten zapał, któremu Lada nie potakiwał, ale mu się nie sprzeciwiał, zwolna widokiem pól, zabudowań tego co pomijali po drodze, a co się dosyć nędznie przedstawiało — ostygać zaczął.
Gdy nareszcie, po wielu pytaniach i objaśnieniach przez przechodniów, trafili do młynarskiej owej sadyby — Floryan zobaczywszy ją pobladł i zamilkł zupełnie. Serce mu się ścisnęło. Dworek zrobił na nim wrażenie niemal przerażające. Dodać potrzeba że świeżo z niego wyniósł się był zadłużony przeszły dzierżawca, a po nim pozostałe śmiecia, złomki, nieład i brudy, chatę czyniły jeszcze mniej piękną i powabną niż była. Rzeczywistość smutna, uboga, ciężka, osmolona, narzucała się całem swem straszliwem brzemieniem.
Micio zawstydzony, że coś podobnego mógł polecać, stał z rękami obwisłemi i powtarzał:
— To niemożliwe, to okropne!
Obchodzili jednak wszystkie kąty, oprowadzani przez kulawego starego parobka, zostawionego tu na straży, który ich oprowadzał i pokazywał każdą rzecz z dumą jakby w istocie czemś osobliwszem była. Patrzał na tych z pańska wyglądających gości i nie mógł pojąć po co tu przybyli, kiedy się tak na wszystko krzywili.
Małdrzykowi wszakże tak się naprzykrzyło życie bez celu, bez wyjścia, w oczekiwaniu daremnem, że pomimo przykrego wrażenia, oglądał dworek po raz drugi, jakby chciał pogodzić się z myślą, z koniecznością zamieszkania w nim.
— Dla mnie, dla mnie — przebąkiwał — to wszystko znośne. Co mi tam! Ale dla Moni?
Jabym się mógł w tym składziku na tyle z biedą pomieścić, ona z Lasocką w komorze, chociaż tam trudno dwa łóżka postawić, a pierwszą izbę, bądź co bądź, trzeba mieć wolną dla — gości!
Wymawiając wyraz ten uśmiechnął się gorzko i ramionami poruszył.
Micio milczał zasępiony.
— Strach jakie to brudne i brzydkie — bąkał zadumany Florek — no, ale możnaby oczyścić, naprawić.
Na suficie, pomiędzy tarcicami pobielonemi a opadłemi z pobiały, widać było plamy od deszczu, który przez dach się aż tu dostawał. Micio je pokazał.
Strasznem to było, lecz Floryan zwolna godził się z tą nędzą, która go z zabójczej bezczynności i nudy wyrwać miała. Znękany, chciał szukać ratunku w rozpaczliwem, chociażby ręcznem zatrudnieniu, mimo nogi, która go bolała jeszcze i na którą nakuliwał.
Parobek oprowadzający, właśnie na tę samą co on utykający nogę, kulawizną swą pobudzał go do smutnego śmiechu.
— Doskonaleśmy się z nim dobrali do pary.
Poszli na pola, perzem zarosłe, zajałowiałe w części, źle uprawne przez ostatniego dzierżawcę, który się z rozpaczy zapijał — i tu nic pocieszającego nie znaleźli; lecz w głowie Florka tkwiła owa culture maraichère, spodziewał się z tej roli najpyszniejszych warzywnych ogrodów i z morga bajecznych dochodów.
Lada, któremu ten kawałek ziemi smutnie jego pierwotne przypominał dziedzictwo, chodził skwaszony. Myśl osadzenia Moni na tem pustkowiu. na tle tej nędzy, w ramach tego dworku obrzydliwego, oburzała go.
Wrócili do niego raz jeszcze, nie było na czem przysiąść nawet, póki usłużny parobek, spodziewając się na wódkę, nie przyniósł zkądeś kulawego jak on zydelka.
Przez zabrukane oddawna szyby nic widać nie było, a w izbach czuć się dawała wilgoć i zapach pobiały opadającej. Na ścianach wewnętrzny tynk opadał kawałami i leżał na podłodze.
Milczeli długo, Florek dumał i wstał wreszcie wołając.
— Co robić, wolę tu biedę klepać niż w mieście. Sprowadzimy rzemieślników z Poznania, oczyści się to... i jakoś będzie. Nie mam wyboru.
Lada syknął:
— Zmiłuj się pan, zdrowie panny Moniki...
— Z pewnością tutejsze powietrze niegorsze od Bazarowego — przerwał Floryan — a ja mam nadzieję, że... może... powróci do kraju z Lasocką. Będę pisał do marszałka. Nie sposób ją tu bardzo długo zatrzymywać. Dla mnie zaś...
Nie dokończył, ręką tylko zamachnąwszy w powietrzu.
Ztąd pojechali do młyna, Małdrzyk chciał kończyć i upierał się przy tem, Lada odradzał i namyślić się życzył. Zdaje się że właśnie ruina i opustoszenie wabiły Florka, który chciał pokazać, że on przecie do czegoś jest zdatnym.
Prosty człek, pan Bartosz Gemba, czujący grosz w kieszeni, przyjął ich z dumą zbogaconego chłopa, który do zrujnowanych panów ma nienawiść i pogardza nimi. Nie silił się wcale na grzeczność, nie napraszał z dzierżawą; to co o jego dworku i kawałku ziemi mówiono, przyjmował z obojętnością i lekceważeniem, a z warunków ustąpić nic nie chciał. Elegancya Micia raziła go, pańska mina Małdrzyka więcej się go zdawała zniechęcać do takiego dzierżawcy, niż pociągać ku niemu.
Skończyło się więc na tem, że Gemba wziął co chciał a do żadnych poprawek w budowlach się nie zobowiązał.
— Chcesz se pan tam co lepić a smarować, nie bronię, ale to nie moja rzecz. Dach trzeba połatać, aby za kołnierz nie ciekło.
I śmiał się uparty chłop, z którym w końcu jeszcze do ubitego targu napić się było potrzeba, zaprawnej wódki i zakąsić ją kawałkiem sera i chleba.
Stało się więc, dzierżawa była wzięta, a z uradowanych, śmiejących się oczów Gemby, wniósł Micio że zapłaconą być musiała drogo.
Floryan gorączkowo zaraz chciał się zająć restauracyami. Przed Monią śmiejąc się powiedział wróciwszy, że wprawdzie dom jest — chlewem, ale on z niego spodziewa się choć porządną zrobić chatę. Widząc ojca ożywionym i Monia się ucieszyła. Lasocka słuchając opowiadania humorystycznego p. Floryana, zamilkła strwożona.
Rozpoczęła się zaraz nazajutrz robota, najmowanie i wysyłanie drogo najętych rzemieślników. Małdrzyk trzeciego dnia sam chciał jechać, ale jeść nie było co, położyć się nie miał gdzie i na czem. Musiał czekać.
Monia wyglądała też przenosin z upragnieniem, Lasocka ze strachem. Stara Szląska, która się przyszła dowiedzieć co się dzieje, przeżegnała krzyżem świętym tę stronę w której leżała dzierżawa i — powszedniego dnia którego obiecała ich odwiedzić. Trochę życia wstąpiło we wszystkich, chociaż różne ono było, i mało komu pociechę przyniosło. Floryan gorączkowo, niecierpliwie się zajmował, ale w najwyższym stopniu niepraktycznie. Lada nie sprzeciwiał mu się, więcej zajmując Monią niż dzierżawą, ku której wstrętu swego nie ukrywał.
Pocichu starał się przynajmniej małemi wygódkami, które obmyślał do mieszkania Moni, uczynić je znośniejszem. Ani ona, ani Lasocka, nie znały przyszłego tego wygnania, które Florek tem czarniejszemi malował barwami, aby później pochwalić się mógł tem co tu zrobił. Przejęty swoją czynnością Małdrzyk ogromny list o tem napisał do Klesza, prosząc go o nasiona warzyw, kwiatów i o książki, któreby uczyły ich uprawy.
Pieniądze za dzierżawę z góry naturalnie wypłacone być musiały. Każdego dnia szły do Młynarskiego kąta, bo się tak zwała chata, to sprzęty, to zapasy, bez których obejść się nie było podobna. Naostatek Lasocka ofiarowała się jechać przodem, i wszystko tak urządzić, aby Małdrzyk z córką przybywszy, znalazł znośne pomieszczenie.
Nawykła do wcale innego gospodarstwa, nieobznajmiona dotąd z prawdziwym niedostatkiem, stara Lasocka gdy ją tu przywieziono, rozpłakała się rzewnemi łzami. Zdawało się jej niepodobieństwem aby Monia, delikatna, do wygód nawykła, mogła pod tą ubogą wyżyć strzechą. Ona sama, w komorze na sianie pierwszą noc zmuszona przepędzić, całą ją przepłakała.
Kobieta wzięta do pomocy, ruszała ramionami, nie rozumiejąc tej rozpaczy i tego wydziwiania. Robotnicy, których o pośpiech naglono, jak na złość, uprosić się nie dawali.
Przewlokły się więc przenosiny, na które czekał Micio, chcąc potem za swemi interesami jechać do Księztwa i Prus Zachodnich. Floryan, który się teraz czuł nieco zdrowszym i silniejszym, bo go praca ożywiała, choć o kiju, chodził po dniach całych, skupując ciągle i co było potrzebnem i bez czego się obejść mogli. Zapał i gorączka nie opuszczały go.
Jednego wieczora powracającego w bramie zawiadomił odźwierny, że z policyi przychodził urzędnik dwa razy, który go nie zastał. Tknęło to bardzo nieprzyjemnie Małdrzyka, przypominającego sobie dotąd nieprzyjemne spotkania z p. komisarzem w Dreznie. Nadszedł Micio i natychmiast ofiarował się pójść rzecz wyjaśnić. Jakoż, mimo pory spóźnionej, ruszył do biura.
Zastał w nim właśnie tego urzędnika, który przychodził do Bazaru. Zapytany po polsku, odpowiedział mu naprzód z góry, że tego „dyalektu“ nie rozumie. Rozmowa więc rozpoczęła się po niemiecku.
Surowego oblicza biurokrata, z tą szorstkością pruską, która charakteryzuje urzędników tamtejszych i wojskowych, dobywszy papier z pieczęcią, oświadczył oczyma przebiegając treść jego, że p. Małdrzykowi z rodziną, pobyt w krajach pod berłem pruskiem zostających, został wzbroniony. Dawano mu dwa dni zwłoki do wyjazdu, z tem że miał udać się wskazaną drogą do granicy rosyjskiej, lub w ostatku, gdzieby mu się podobało.
Przerażony Mieczysław natychmiast zażądał widzenia się z naczelnikiem biura.
Urzędnik się uśmiechnął.
— Jutro o godzinie posłuchania, możesz pan być u niego — rzekł — ale to czas stracony. Na nic się to przydać nie może.
Nie zważając na to Micio stał przy swojem. Urzędnik siadł za stół i mówić już z nim nie chciał. Drżący z oburzenia i trwogi, Lada wyszedł, lecz że miał nadzieję jakiejś protekcyi i zmiany tego rozkazu, do którego żadnego słusznego powodu nie było, postanowił nie mówić nic Floryanowi.
On i Monia czekali na niego niespokojni i oboje podbiegli do progu z zapytaniem:
— O cóż to idzie?
— Nie ma nic — odparł obojętnie niby Micio, jakaś kwestya opłaty od stępla paszportowego, drobnostka. Dziś było biuro urzędowe zamknięte, pójdę jutro rano.
Uspokajające to zapewnienie Lady, Moni, która mu bystro spojrzała w oczy, tak że się zmieszał, nie zaspokoiło. Przy ojcu nie chciała dopytywać więcej, lecz niespokojnie czekała ażby Mieczysław wyszedł i wysunęła się za nim w korytarz.
— Mów mi pan prawdę — zawołała zatrzymując go — czego od nas chcą w policyi?
Zawahał się Mieczysław.
— Mówiłem już, drobnostka jakaś...
— To dobrze, aleś pan mówił nieprawdę — odpowiedziało dziewczę — czytam to z jego twarzy.
— Słowo pani daję, że jeszczem się z właściwym naczelnikiem nie widział, nie wiem dobrze...
— Wiesz pan! — odrzekła stanowczo Monia. — Bardzo dobrze iż pan ojca nie chcesz przestraszać nadaremnie, czy przedwcześnie, za to mu jestem wdzięczna, ale ja, pan mnie nie znasz, ja jestem nieustraszoną, bo się zawsze najgorszego spodziewam. A więc, śmiało...
Micio zbliżył się i szepnął pocichu:
— Chcą nas ztąd wypędzić, jest rozkaz wyjazdu w ciągu dwóch dni.
Dziewczę bez drgnięcia, bez jawnego wzruszenia. odpowiedziało spokojnie:
— Czegoś podobnego spodziewałam się.
— Ale ja to przerobię! To być nie może! — zawołał Micio z zapałem — niebo i ziemię poruszę.
— Nadaremnie — rzekło dziewczę spokojnie. Myślmy zawczasu co począć? Dzierżawa, koszta, wszystkie zachody i nadzieje stracone! Mój Boże! I dokądże się obrócimy?
— W najgorszym razie, chociaż ja nie przypuszczam tej ostateczności, zostaje gościnniejsza Galicya.
Monia mu nic już nie odpowiadając ze spuszczoną główką, z ustami chusteczką zatulonemi, bo kaszel ją napadł nagle, uciekła do Lasockiej.
Tu, mimo całego swojego męztwa, padła na krzesło, kaszel wybuchnął gwałtowny, a chustka niepostrzeżenie krwią się zafarbowała. Monia ukryła ją pośpiesznie, napiła się wody, której Lasocka jej przyniosła, sparta na ręku siedziała długo jak martwa.
Małdrzyk też, choć się sam starał uspokoić, całą noc spędził w snach gorączkowych.
Nazajutrz rano, Mieczysław był już w biurze prezesa, do którego nierychło go wpuszczono.
Urzędnik który tu miał prawo zupełne rozporządzania jak mu się podobało ludźmi o wychodźtwo choćby tylko posądzanemi, przyjął zameldowanego w salonie bardzo przyzwoicie, ale z pewną skromną powagą urządzonym. Był to mężczyzna już niemłody, jak wszyscy prusacy w szkole wojskowości naprzód wyćwiczony, mający też powierzchowność raczej pana generała na urlopie, niż cywilnego urzędnika. Twarz jego spokojna, dość łagodnego ale smutnego wyrazu, nic nie mówiła. Oko tylko było przenikające i pełne inteligencyi. Ust zamkniętych mógł mu dyplomata pozazdrościć. Obejście się było zimne, ale wyszukanie grzeczne. Spytał po niemiecku czem służyć może. Micio opowiedział w krótkich słowach z czem przychodził, o co prosił i wymownie wystawił położenie Małdrzyka, politycznie wcale nieskompromitowanego i t. d.
W czasie wykładu tego, którego słuchał prezes bardzo cierpliwie, nie przerywając, twarz jego coraz się posępniejszą stawała.
Gdy Micio skończył, milczał chwilę.
— Bardzo mi przykro — rzekł w końcu — iż pańskiej prośbie w żaden sposób zadosyć uczynić nie mogę. Mam powody, dla których wydalić muszę p. Małdrzyka. Co najwięcej, przez wzgląd na jego położenie, mógłbym o dzień jaki pozwolenie pobytu przedłużyć.
Micio był w rozpaczy, poczynał już znowu mówić, gdy wysoki urzędnik przerwał mu z grzecznością prawie ironiczną salonowego człowieka.
— Boli mnie to, szczerze panu mówię, iż tak surowym być muszę, lecz rozkaz jest nieodwołalny. Mamy tu żywiołu polskiego, niespokojnego i zawsze ruchawego aż nadto, takiego którego się pozbyć nie możemy. Ten, którego zbyć się można, cierpianym tu nie będzie. Tak panie, niestety, polacy, nie mogą zapomnieć o polityce, mają swoją, my mamy naszą, a polityka wodą różaną się nie robi (à l’eau de rose).
I ręce rozłożył szeroko.
— Ale Małdrzyk, daję panu najuroczystsze słowo, nigdy w żadną nie wdawał się politykę — odparł Micio gorąco.
— Może to być — rzekł prezes — lecz sam jego los, położenie, nastręcza niepotrzebne myśli, a zresztą, nie sądzę żebyśmy dłuższą rozprawą w tym przedmiocie mogli przekonać jeden drugiego.
Skłonił się żegnając Micia, który stał zrozpaczony.
— Pan pozwoli zatelegrafować do ministra? rzekł drżącym głosem.
— Proszę, do kogo się podoba — odparł zimno prezes — ale nad trzy dni z dzisiejszym, pobytu nie dozwolę, a nie zechcecie mnie panowie zmusić do nieprzyjemnego dla mnie i dla nich użycia... żandarma.
To mówiąc wziął ze stolika papiery i odszedł z niemi ku oknu — posłuchanie było skończone.
Micio wyszedł wprost do telegrafu i w imieniu Małdrzyka wysłał prośbę o pozostanie do ministra, chociaż mało miał nadziei aby ona poskutkować mogła.
Trzeba było postanowić coś, kryć dłużej położenie przed Małdrzykiem, czy całą mu prawdę powiedzieć? Ostatnie zdawało się jedynem możliwym, bo podróż nagła wymagała przygotowania, a trzy dni czasu, ledwie mogły starczyć na nie.
Po twarzy bladej i smutnej poznał p. Floryan, że powoli, opieszałym krokiem wchodzący Micio, nic mu dobrego nie miał zwiastować.
— Cóż przynosisz? — spytał Floryan.
— No, nic dobrego — rzekł Lada. — Wczoraj nie chciałem was martwić przedwcześnie, dziś wracam od prezesa policyi.
Małdrzyk spojrzał nań bledniejąc.
— Jest bez przyczyny, niezrozumiały rozkaz, wyjazdu w przeciągu trzech dni najdalej. Napróżno starałem się prosić. Wysłałem telegram w imieniu pańskiem do ministra.
Floryan zwrócił się ku oknu niemy, może ażeby ukryć łzę jaką, czując ją napływającą do oka. Przeszedł się wolnym krokiem po pokoju.
Odwaga i energia opuściły go, łamał ręce.
— Co począć? — wyjąknął.
— Siadaj pan — rzekł Micio przestraszony bladością Małdrzyka — wcale tak zrozpaczonem położenie to nie jest. Ja lepiej znając stosunki miejscowe, odrazu w Paryżu chciałem państwo namówić do Galicyi.
Floryanowi, któremu niewiele było potrzeba aby wyobraźni cugle puścił i pociechą jak najpłochszą uspokoił się, oczy pojaśniały.
— Tak, masz słuszność! Klesz ten poczciwy marzyciel nas tu niepotrzebnie posłał. Ja także miałem złe przeczucia. Ludzie zimni, władze najnieprzyjaźniejsze. Tak! nic nie pozostaje tylko Galicya!
I uściskał Micia.
— Ale ta nieszczęsna dzierżawa — zawołał. — Zbyt zaufaliśmy temu, że nam tu czas jakiś dano się zatrzymać. Ostatnie pieniądze wydałem na nią. Ten gbur młynarz o zwolnieniu mnie, o zwrocie pieniędzy słuchać nie zechce. Tyle wydatków, tyle rzeczy kupionych.
— Czekaj pan — odparł Micio — naprzód, mam jeszcze choć słabiutką nadzieję na odpowiedzi ministra, gdy ta wypadnie niepomyślną, jadę na grunt, i znajdę, choćby ze stratą, kogoś co dzierżawę tę weźmie na siebie.
— A! jesteś dobrym, jak anioł! Ja bo straciłem głowę! — słabym głosem rzekł Małdrzyk, i widząc wchodzącą Monię, bladą i pomięszaną, dał znak Ladzie, aby nic nie mówił. Dziewczę zrozumiało to nagłe milczenie.
— Ja wiem wszystko, kochany tatku — rzekło cicho, całując go w czoło. — Nie trać męztwa... tułactwo jest — tułactwem, powinniśmy byli być przygotowanemi na to.
I z półuśmieszkiem zwróciła się do Micia.
— Więc, dokąd? do Galicyi? — spytała. — A potem? Cóż? Patrzałam na karcie. Bukowina? Rumunia? Serbia? Turcya?
Małdrzyk trzymał ją za rękę, patrzał na tę męczennicę taką spokojną i zrezygnowaną i łzy, już teraz nie ukrywane, płynęły mu po twarzy.
— O! tak źle nie będzie — odparł Micio, siląc się na nienaturalną wesołość — zobaczy pani.
— A pan? — spytało dziewczę — długo nam towarzyszyć będziesz?
Lada na jej pytające spojrzenie już chciał odpowiedzieć: chociażby do grobu — ale wstrzymał się i rzekł:
— Dopóki mi państwo służyć sobie pozwolicie.
Wśród tej smutnej rozmowy, z której już Floryan obyczajem swym, usiłował się na jaśniejsze wydobyć horyzonty — przyniesiono telegram.
W krótkich słowach, odpowiadał p. Schleinitz, że rozporządzenie zmienionem być nie mogło. Przyjęto odmowę tę, jako rzecz spodziewaną, prawie obojętnie. Lada już się gotował do podróży, prosząc aby nie czekając na niego wybierano się w drogę. Obiecywał choćby w ostatniej chwili stawić się dla towarzyszenia im na Wrocław do Krakowa.
Małdrzyk po pierwszym ciosie, który go silnie raził, zwolna odzyskiwał jakąś nadzieję, i już ją powiększał a barwił aby nie być zmuszonym łamać się z przeciwnościami, którym nie mógł sprostać.
Lasocka zalewała się łzami i chodziła jak bezprzytomna, a Monia musiała ją utulić, choć sama mało sił czuła w sobie.
Na taki stan rozprężenia nazajutrz przybyła Szląska, nie umiejąc go zrozumieć zrazu. Obawiano się jej prawdę powiedzieć. Widziała z twarzy iż coś bolesnego, już i tak przykre pogorszyło położenie. Gdy Małdrzyk cicho jej się wyspowiadał z tego co zaszło, z początku drżeć zaczęła i mało nie upadła zemdlona. Pomyślawszy krótko wybiegła pędem na miasto.
Można się było dorozumieć, że biedna babina do naturalnych swych uda się opiekunów, duchowieństwa, siostrzyczek i pobożnych pań, mających tu znaczenie i wziętość. Znanej ze swej gorliwości staruszce we wszystkich tych domach drzwi stały otworem. Przez cały ten dzień niepokazała się już wcale, a nazajutrz też nie było jej do południa.
Przywlokła się wreszcie zmęczona, spłakana, bezsilna i tak już wyczerpana bieganiem, że kij w rękę wziąść musiała. A że kupić sobie laski nie mogła, jednego grosza żałując na nią, wzięła gdzieś prosty kołka kawałek, na którym się podpierała, i postawiła go przededrzwiami, bo do pokoju wnijść nie mógł. Dostała też ze zmęczenia zadyszki, która jej ledwie mówić dawała.
Małdrzyk, oprócz litości nad sobą, widząc w tej boleści staruszki trwogę o grosz tak nierozważnie powierzony, zapewnił ją pocichu iż da rewers formalny, i zapewnił że święty ten dług zwrócony jej zostanie.
Szląska nie mówiła nic, była pogrążona w sobie, szukała Moni, którą jej odbierano, aby jeszcze na nią popatrzeć.
Ta miłość dla niej — musiała wywołać wzajemną — dziewczę nie wiedząc o ofierze uczynionej, serdecznie się do biedaczki przywiązało, i gdyby było miało czem — podzieliłoby się z tą, którą za żebraczkę uważało.
Opuściwszy dnia tego nieszpory, Szląska do późna w kątku siedziała u Małdrzyka, patrząc na Monię. Nie odzywała się, nie przeszkadzała nikomu, wyprosiła sobie tylko aby jej nie wypędzano.
Lasocka wylawszy wszystkie łzy jakie miała, zajęła się teraz pakowaniem, aby Moni oszczędzić pracy, której ona dla kaszlu prawie się jąć nie mogła.
Małdrzyk chodził, rachował, marzył i już wyobraźnia mu malowała osiedlenie się gdzieś w Galicyi, które musiało być daleko łatwiejszem i przyjemniejszem.
Słomiński, który nadszedł i przestraszony drżał o siebie aby go ten sam los co Małdrzyka nie spotkał, miał w zapasie kilka przykładów nader szczęśliwego osiedlenia się w Galicyi. On sam się tam nawet wybierał. P. Floryan otrzymawszy to potwierdzenie swych marzeń, najmocniej był przekonanym, że teraz wszystko musiało pójść łatwo dobrze i — nawet świetnie. Znał i przypominał sobie kilku współobywateli, których familijne stosunki wyniosły na Podole galicyjskie — byli to przecież ludzie co ze sobą stare braterstwa tradycye wywieźli, i zachować je musieli. Zwolna powracała otucha.
Dnia tego oczekiwano napróżno Micia, nie było ani jego ani od niego wiadomości. Ostatni dzień się przybliżał, a odźwierny Bazaru pocichu szeptał, że zaglądały tu jakieś figury, dopytujące o Małdrzyków, których przesuwanie pod oknami nic dobrego nie wróżyło.
Tłumoki były popakowane dawno, Monia ciągle wyglądała oknem, Floryan nie odchodził od niego. Niepokój rosnął. Żeby był choć dał znać co go opóźniło.
Stara Szląska cicho szeptała po francuzku. Dobra nowina kiedy nowin nie ma.
Siadano do stołu, gdy Micio wszedł do pokoju.
Małdrzyk jak w tęczę patrzył na niego, serce mu biło.
— Zrobiłeś co? — spytał.
— O ile zrobić się dało — rzekł Lada dobywając paczkę pruskich papierków i kładąc ją na stole przed Małdrzykiem, który rękami drżącemi liczyć je zaczął i nie mógł przeliczyć, bo mu się w zamglonych oczach ćmiło.
Musiałem ustąpić, strata była nieuchronna — dodał Lada — ale i tak szczęście jeszcze iż od dzierżawy wolni jesteśmy. Gemba nie chciał się zgodzić na przekaz innemu, bo w kontrakcie punktu o odstępstwie nie było. Lecz — rzecz skończona.
Floryan po raz trzeci obliczając papierki, postrzegł dopiero, że strata niemal piątą część wyłożonych pieniędzy wynosiła. Spodziewał się znaczniejszej, odetchnął. Rękę Miciowi wyciągnął, Monia mu wzrokiem podziękowała.
Teraz mogli jechać, ale Lada miał jeszcze znajomych, których pożegnać potrzebował, a na to ledwie czas do wieczora starczył. Uradzono więc do rana nazajutrz pozostać, znajdując że to nie było przekroczeniem terminu.
Ostatni ten dzień upłynął w jakiemś smutnem milczeniu i zadumie. Lasocka nie spuszczała z oka Moni, która chodziła, udawała wesołą, ale ciągle chustkę do ust przykładała, a lękając się aby krwawe na niej ślady kaszlu nie strwożyły ojca i piastunki, wymykała się je zapierać w swoim pokoju.
Bladość jej i nagłe wychudzenie twarzy tak były naturalnem następstwem wrażeń jakich doznała, że innych przyczyn szukać nikt nie myślał.
Szląska i Słomiński dosiadywali przy Małdrzykach.
Rozmowa teraz toczyła się tylko o kraju obiecanym. o Galicyi, o której p. Stanisław po mieście wiadomości zebrał sporo, a z nich tylko tych Małdrzykowi udzielał, które go dobrą nadzieją natchnąć mogły.
Cudowne opowiadano rzeczy, o gościnnem przyjmowaniu po domach, o przytułku jaki tam znaleźli mnodzy nieszczęśliwi, których sobie niemal z rąk wyrywano. Ziemia była w porównaniu do pruskich posiadłości, mlekiem i miodem płynąca, żyzna, bogata i gościnna, jak owe stare słowiańskie, o których Helmold pisał, że u nich zbrodnią i wstydem było, nie ugościć choćby nieprzyjaciela.
Słomiński przywodził nawet osobistości wydatne, które się wsławiły szczodrobliwością swoją, a władze miały nadzwyczaj być sympatycznie usposobione dla tułaczów.
Małdrzyk święcie wierzył, że tak być musiało. Cieszył się też iż obaczy starą stolicę, Kraków, a może — gdyby się powiodło, zbliży się ku miejscom dawnego swojego pobytu — ku Lasocinowi!
Siedziano tak do późnego wieczora. Szląska wstała gdy już dobrze zmierzchło i łkając poczęła się żegnać, i żegnać w najściślejszym znaczeniu tego wyrazu krzyżem świętym na drogę „szczęśliwości“ wedle słów modlitwy błogosławiąc swą Monię, ojca jej, Lasockę.
Krzyżyk jeszcze jakiś otarty o obraz cudowny zawiesiła dziewczęciu na szyi, a w końcu gdy się na łkanie coraz bardziej zbierało, kij swój u drzwi porwawszy, uciekła.
Słomiński napierał się służyć, wyręczać i bawił aż do bram zamknięcia. P. Mieczysław też nadbiegł zdyszany i wielce poruszony pożegnaniami.
Nie mówił o tem że się spotkał z p. Ksawerym, który z przekąsem i prawdziwą satysfakcyą wewnętrzną rozpowiadał już o wypędzeniu Małdrzyków, otwarcie Panu Bogu dziękując, że go od nich uwalniał.
Spadał mu wielki ciężar z głowy, gdyż zawsze się lękał być zmuszonym do jakiejś ofiary.
W mieście o wypadku tym sądzono, jak się wyraził ktoś „objektywnie“, ludzie rozsądni wchodzili w położenie prezesa i mieli go za zupełnie wytłómaczonego. Trzeba się tylko było postawić na jego „punkcie widzenia“ — „jego momencie psychologicznym“.
Najlepsi okazywali to zimne współczucie, jakie się budzi w stojących na lądzie, gdy burza okrętem rzuca i pochłania go.
Były to dla nich nieuniknione następstwa całego szeregu wypadków, całego, po niemiecku mówiąc „procesu naszej niedoli“. Litość tak filozoficznym wyrażająca się językiem, tak poważna, tak zawsze rozumnie „objektywna“ — spokojnem darzyła sumieniem.
Niepoprawny Micio — uległ tego wieczora pokusie, której się nie oparł nigdy, grał trochę w karty — i wygrał, co mu było małą pociechą i pożądanym posiłkiem przed podróżą.
Nazajutrz cicho jeszcze było w miasteczku i ledwie gdzie wóz chłopski turkotał od przedmieść, gdy p. Floryan z Monią a Lasocka z p. Mieczysławem, w opakowanych tłumokami dorożkach wyruszyli z Bazaru do kolei, spiesząc na ranny pociąg, który na Wrocław miał ich wieźć do Krakowa.
Monia modliła się pocichu, niegościnne opuszczając progi.
Na kolei — czekał Słomiński i stara Szląska, która się tu o kiju do dnia z zapłakanemi oczyma przywlokła. Niedola czasem czyni okrutnym człowieka, ale często serce mu otwiera które szczęście zamyka i niedostępnem czyni.


— Ulica Szpitalna, Hotel Pollera — zawołał p. Mieczysław wielce odartemu dorożkarzowi, który okrutnie rozbitym i straszliwie brudnym powozikiem, parą koni wynędzniałych, w uprzęży sznurkami pozwiązywanej, miał ich wieźć do gospody — wielce polecając — pod Różą!
Tak — pod Różą, niechybnieby było wygodniej, ale Micio znający miejscowe okoliczności, ostrożny, bo nie można było przewidzieć jak długo tu zostać wypadnie — wolał skromniejszą gospodę poczciwego Pollera, choć może nie tak wytworną i wygodną.
Małdrzyka, Monię, uderzyło niemile to nazwisko Szpitalnej ulicy; będące jakby wróżbą jakąś nieszczęśliwą. Natomiast fizyognomia miasta, tak wybitnie nasza, tak napiętnowana znamionami przeszłości, przy całem swem ubóstwie, zabrukaniu i opuszczeniu, robiła wrażenie jakby się ze snu złego obudziło w lepszych czasach dawno minionych.
Co krok widok jakiś przypominał obyczaj, pobożność, fatalizm ten stary z wiarą w opatrzność, który niemal tak jak mahometański — od pracy ciężkiej uwalnia, zdając się na Pana Boga. Miasto — naówczas — wyglądało w istocie jak gdyby czekało od opatrzności interwencyi do oczyszczenia ulic nawet, do uczynienia porządku, do cudownego zmartwychwstania.
Dla przybywających z Europy wystrojonej, świeżej, rojącej się życiem gorączkowem, stara stolica robić musiała wrażenie odkopanej Pompei, jakiegoś prastarego zabytku, który z żywiołem wieku nie miał żadnego związku.
Z niewielu wyjątkami figury zaludniające średniowieczne ulice, średniowiecznym brukiem wysłane i mające won świadczącą iż dezynfekcya była tu rzeczą nieznaną — doskonale godziły się z tem tłem malowniczem. Naprzód te tłumy starozakonnych w ich odwiecznych strojach, ci mieszczanie w kapotach, ci wieśniacy w ubiorach swych oryginalnych, ulicznicy i żebracy jakby z obrazu Callot’a, staruszkowie jakby z trumien powstali, babki do kościołów wlokące się z różańcami w ręku, chłopaki od rzemieślników uśmiech, radości wywołali na usta Małdrzyka i Moni.
Jakaś śniona, niewidziana nigdy, marzona przeszłość w oczach ich stawała się cudowną rzeczywistością.
To charakterystyczne znamię, niemal wszystkich słowiańskich narodowości — zaniedbanie, brud, lekceważenie wdzięku — wydało się przybywającym niemal miłem. Czuli się tu w domu.
Woń odpowiadała powierzchowności, był to, jeżeli nie dulcis fumus patriae, to wyziew ów pamiętny p. Floryanowi ze wszystkich miasteczek jego prowincyi.
Lasockę i Monię zachwycały kościoły stare, okryte pyłem i mchem wieków, których żadne świętokradzkie restaurowanie nie tknęło; obrazy na zewnątrz ich do ścian poprzylepiane, przed któremi lampki się paliły, ludzie klęcząc na bruku śpiewali. Tu jeszcze Pana Boga, po staremu czczono jawnie, gdy gdzieindziej Moloch panował.
Coś poważnego, majestatycznego unosiło się nad tą wspaniałą ruiną stolicy, której ręce ludzkie nie tknęły, jakby nie śmiały jej z królewskich szat wieków odzierać.
Nawet głos dzwonów brzmiał tu inaczej — uroczysty powolny, tęskno, żałobnie a spokojnie.
Grób to był po którym chodziły widma — lecz wspaniały, wielki i piękny. Trzy wieki upłynęły od chwili osierocenia i zgonu, przepłynęły tędy wojny, bohaterowie, klęski, zmienili się ludzie, władze, prądy, a tej epoki prastarej z jej barw nie mogły wywłaszczyć.
Stała jeszcze niemal taką w powadze swej, jaką ją Zygmunt III pożegnał.
Monia, która przez całą drogę czuła się słabą, a kaszel jej się wielce pogorszył, co strudzeniu przypisywano — wyglądała ciekawemi oczyma, zachwycona, wołając: O jakież to piękne! a jakież to nasze!
Widziała to już po raz drugi, a doznane wrażenie było teraz silniejsze jeszcze. Małdrzykowi też serce biło, bo ta prastara twarz, zdawało mu się, prastarego ducha musiała być wyrazem. Ludzie powinni byli tu podobni być do kamieni, takich jakichś serdecznych i świętych.
Język nakoniec, który słyszeli w ulicach brzmiał swojsko, a kilku szaraczkowo i obcisło ustrojonych żołnierzy, z kiepska po węgiersku — nie raziło wcale wśród innych postaci.
— Tu! — zawołał Małdrzyk dojeżdżając do Pollera — o tu, jesteśmy istotnie na swojej ziemi. Mój Boże! co za różnica od Poznania!
Micio nie mówił nic.
Skromna gospoda Pollera miała także wybitną cechę swojskości, a ludzie stojący w bramie, przypomnieli Floryanowi służbę jego w Lasocinie.
Na pierwszem piętrze od ulicy, znalazło się mieszkanie bardzo dogodne. Dla oszczędności miała Monia stać z Lasocką, a Micio razem z Małdrzykiem. Ostrożnie już poczynano sobie, aby na dłuższy czas módz pozostać bez troski.
Przybywali tu bowiem, nie mając żywej duszy znajomej. Micio w Poznaniu mający winne stosunki, mógł się choć rozpytać i objaśnić, tu — zaledwie z przejazdu i krótkiego pobytu znając Kraków, bliższej znajomości zupełnie mu brakło, trzeba jej było szukać lub od losu wyglądać. Lada śmiały, obyty z ludźmi, wygadany, zręczny, pochlebiał sobie, iż mu się łatwo uda zawrzeć stosunki. Nie przyznawał się do tego, ale w duchu rachował i na to, że grał w karty, a ta namiętność czy nałóg, zbliża ludzi i zawiązuje znajomości, nawet w wyższych sferach.
Małdrzykowi na myśl nie przychodził nikt, na kogoby mógł się powołać tutaj, lecz słyszał, że Kraków był miejscem schronienia wielu inwalidów — i sądził, że jakiś, ktoś choćby jego przyjaciół znajomy lub krewny znaleźć się może.
Mieli czas, mogli się rozpatrywać, zapas starczył przy oszczędności na kilka miesięcy. Małdrzyk też miał zaufanie w Miciu, a choć koso na to spoglądał gdy się do Moni przybliżał — cierpiał to — sądząc że niebezpieczeństwa niema. Monia nie okazywała mu nic nad dobrą przyjaźń i wdzięczność.
Z jakąś w sercu pociechą — rozpakowano się u Pollera, a nawet smutna ulica Szpitalna, wydała się im taką polską, i tak blizką była plantacyj, że ją uznano — ładną.
Obiad po podróży smakował wybornie i składał się z potraw, które tylko u nas na stołach się spotyka. Lasocka z zachwyceniem witała barszcz, Floryan powiedział, że tak szpikowanego zająca nie jadł od wyjazdu z kraju — tylko zepsuty Micio cicho szeptał, że u Chevet’a bywa lepszy.
Monia nie usiadła do stołu. Lasocka powiadała, że była drogą zmęczona i potrzebowała spoczynku. Posłano jej rosół i kurczę. W istocie miała dosyć mocną gorączkę i krztusiła się ciągle, a że tuż przezedrzwi ojciec mógł kaszel posłyszeć, tłumiła go jak mogła.
Lasocka już krew postrzegła, lecz nie mówiła o niej, nie sądziła żeby to groźnym symptomatem być mogło.
Micio od podróży, w ciągu której słyszał ten kaszel, niespokojnym był i mówił sobie, że lekarza poprosi.
Planu żadnego postępowania nie zakreślił ani Małdrzyk, ani p. Mieczysław, oba się na los spuszczając potrosze. Floryan miał ztąd pisać do Klesza, i gotów go był nawet powołać, bo mu się zdawało, że on ze swą uczonością w mieście uniwersyteckiem łatwo znajdzie znajomych.
Nie zastanowił się nad tem, iż uczeni niewielką być mogli pomocą.
Lasocka o niczem nie myślała oprócz swej Moni i jej zdrowiu.
Z wielkiem wszystkich podziwieniem chora wieczorem wstała (nie chcąc ojca niepokoić) i, choć blada i wątła, przyszła go zabawiać. Mówiono o mieście i unoszono się nad jego pięknością.
Nazajutrz wszyscy jeszcze odpoczywali, gdy Micio się zerwał, ubrał pocichu i wyszedł na miasto — dla rozpatrzenia się w niem.
Włóczył się tak wiele po świecie, iż nie mógł przypuścić, żeby tu kogoś znajomego nie znalazł. Puścił się w ulice, potem po hotelach, rozpatrując pozapisywanych na tabliczkach podróżnych, lecz... nazwiska hrabiów, baronów, ritterów a nawet szlachty — wszystkie obco mu brzmiały. Powrócił więc do hotelu, gdzie Małdrzyk z cygarem w ustach napawał się „Czasem“.
Siedli studyować to pismo, szczególniej dla „przyjezdnych“ — czyby się jakie znane nazwisko nie znalazło. Około południa Lasocka z ułożoną spokojnie twarzą przyszła im oznajmić, że Monia jest jeszcze drogą zmęczona, i że lepiejby było, aby jadła u siebie i odpoczywała.
— Wiesz co, panie Floryanie — odezwał się Micio — w takim razie my moglibyśmy zejść na dół do restauracyi. Ludzi się tam, jak mi mówiono, zbiera dosyć. Nie jest to la fine fleur tutejszego towarzystwa, którą znaleźć można pod Różą i u Herteux — no... ale —
— Chodźmy, i owszem, to mnie rozerwie — rzekł Małdrzyk — a przyznaję ci się, że potrzebuję trochę dystrakcyi... Zobaczymy poczciwe oblicza naszych... hreczkosiejów, kto wie, może kogo z tamtych stron.
W godzinie obiadowej zeszli w istocie na dół i znaleźli pokoje jadalne już dobrze obsadzone przy wszystkich stolikach. Restauracya wcale się wykwintnością nie odznaczała i siedzący w niej goście nie wyglądali na elegantów, ale zapach staroświeckiej, polskiej, tłustej i korzennej kuchni czuć było zdaleka.
Przeważali tu ludzie starzy lub dobrze podżyli. twarze z typem polskim, z rysami wyrazistemi, wąsate, czupryny szpakowate i łysiny. Tu i owdzie strój dawny i czamarka przypominały żywo przeszłość. Języka francuskiego, który u nas przy wykwintniejszych stołach słyszeć się daje, tu nie było prawie można pochwycić. Jeżeli kto nim mówił, to pocichu.
Łatwo było poznać w tych biesiadnikach niepoczesnych, szlachtę ze wsi, przybyszów i rozbitków z różnych części kraju, inwalidów dożywających tu dni ostatka pod Panną Maryą i Wawelem.
Micio, który oko miał bystre, obejrzał wnet całe zgromadzenie, znalazł trochę odosobnione dwa miejsca, usadowił Małdrzyka i kazał obiad podawać. Towarzystwo całe na widok nieznajomych twarzy zwróciło oczy na nowych gości, ciekawie i niespokojnie.
Po krótkim przestanku milczenia, rozmowy przerwane zawiązały się nanowo. Od stolika do stolika interpelowali się wszyscy, bo całe to grono było z sobą znajome. Cichość angielska i sztywność wcale tu nie była w obyczaju; mało co, ledwie z nazwiska lub z twarzy sobie znani zaczepiali się i prowadzili wesołe rozmowy. Sąsiedzi Floryana i Micia spoglądali na nich tak, jakby czekali, rychło się i oni do ogólnej przyłączą rozmowy, bo tu milczeć, odosabniać się, taić się z sobą nie było we zwyczaju.
Już przy zupie, siedzący niedaleko Małdrzyka szlachcic w czamarze, z wąsem spuścistym, dobrej tuszy, z krwawnikiem na palcu, z wejrzeniem badawczem, chrząknął i zapytał go:
— Wolno wiedzieć, z jakiej pan części kraju?
— Z za kordonu.
— A... Oddawna?
— O! już lat kilka — rzekł Małdrzyk — zmuszony byłem kraj opuścić.
Tu wypadło mu wedle miejscowego obyczaju zaraz się opowiedzieć, ale Małdrzyk przerwał smutnie i zamilkł.
— A — odparł sąsiad — wielu tu mamy podobnych.
Micio, który lepiej jakoś przeczuł wymagania miejscowe, skłaniając głowę, zaprezentował po nazwisku siebie i Małdrzyka.
Szlachcic usłyszawszy to imię, mocno się zadumał, sięgnął za czamarkę, dobył niezmiernie drobno nakształt regestru zapisany seksterniczek, począł w nim szukać i oczy mu się rozjaśniły.
— Tak, Małdrzykowie. herbu Wąż! — odezwał się — są w Paprockim, są, stara i dobra szlachta, ale byłem pewny, oto widzi pan (dodał ukazując seksterniczek) zanotowany krzyżyk, znak że familię miałem za wygasłą.
— W istocie, ja podobno jestem ostatnim tego nazwiska — odezwał się p. Floryan. — Małdrzyków więcej niema.
Przestał jeść szlachcic z seksterniczkiem, dobył ołówka na sznurku przyczepionego, poślinił go i zaczął notować.
— Korzystam — rzekł — z każdej zręczności, aby moje badania genealogiczne uzupełnić. Daruje mi pan... matka była z domu?
I tu rozpoczął cały szereg pytań, który na pradziadku się skończył, bo Małdrzyk dalej już sobie protoplastów nie mógł przypomnieć.
Tymczasem stygł podany szlachcicowi pekefleisz z chrzanem, do którego się wziął teraz z gorliwością podwojoną. Wywdzięczając się za genealogię Małdrzyków, opowiedział w krótkich słowach, że się zowie Albin Tadeusz ze Szczurowa Szczurowski... herbu własnego, że mu genealogowie krzywdę wyrządzili pomięszawszy z starą jego rodzinę odrębną z innymi Szczurowskimi z nieprawdziwego Szczurowa i t. d.
Oprócz tego bzika genealogicznego szlachcic nie miał w sobie nic odstręczającego, a był nieoszacowanym z tego powodu, że pamięć ludzi, nazwisk i stosunków miał niezmierną. Mieszkał tu, jak powiadał, dla wychowania dzieci, a miał swoją wioskę około Krośna. Do pieczystego doszedłszy, byli już jak starzy i dobrzy znajomi; Szczurowski zabawiał ich anegdotami staremi i współczesnemi, był tego szczęśliwego temperamentu dawnych czasów, który się nigdy nie zachmurza, a w razie ostatecznym, najgorszym, woła: — Kiep świat! i śmiej się z niego.
Do swoich spisów szlachty i genealogij przywiązywał niezmierną wagę, głosząc, że wszystkich dotychczasowych heraldyków w Kamycz zapędzi, że nawet sławnego hr. Mniszcha z Wiśniowca i hr. Aleksandra z Dubiecka prześcignie.
— A to, panie — dodawał, klepiąc ręką po piersi, na której leżał seksterniczek — to panie, fundament historyi naszej. Nie stanie szlachty, nie będzie Polski.
Wkrótce praktyczniejszy od Małdrzyka Micio, widząc pana Szczurowskiego ożywionym, przysiadł się do niego, żądając objaśnień o innych współbiesiadnikach, których on zdawał się znać wszystkich, bo niekiedy zdala mięszał się poufale do ich rozmowy.
— Ja? — rzekł zcicha Szczurowski — mogę panu nietylko tu po imieniu i nazwisku wszystkich wymienić, ale nawet w ulicy. Żyję w Krakowie od lat kilku, znam każdego, nawet mieszczan — ale tych ja genealogij nie zbieram.
Widzisz pan tego niepoczesnego starowinę, z trochę krzywą gębą, tam w kątku... tego co polędwicę kraje na drobne kawałki, bo zębów nie ma. Cobyś pan za niego dał? hę? a ja, jak stoi, ofiaruję pół miliona złotych i zarobię. Jest to bogaty obywatel z Wołynia, który na piersiach nosi zawsze w Listach Zastawnych cały majątek. Stary kawaler! hę! hę! dobra sprzedał.
I szepnął nazwisko dobrze znane Małdrzykowi.
— Ten, mości dobrodzieju — obok, niedaleko, elegant, szkiełko w oku, nie wiem co tu robi, bo tu nie jego miejsce. Domyślam się, że zwąchał gdzieś kapitał i dobrodusznego szlachcica. Poluje on nie dla siebie — a któżby mu co dał! Jest to faktor panów, hrabiów i książąt, grosza potrzebujących. Gładki kawaler, nazwisko szlacheckie, ale wyrzuceniem jednej litery podrobione, goły jak święty turecki — ale w salonach niezbędny. Służka arystokracyi do miłosnych intryżek i spraw finansowych.
Szczurowski byłby jak z regestru wszystkich recytował, gdyby w tej chwili nie nadszedł drugi szlachcic brzuchaty, po polsku ubrany, od oddalonego stoliczka. Uważał Micio oddawna, że tam we trzech obywatele wiejscy wesoło i hałaśliwie pili węgrzyna i już butelek ze sześć stało próżnych.
Szlachcic, który tam rej wiódł, patrzał okiem niespokojnem na Małdrzyka i Micia, przy których Szczurowski ciceronował. Goście się rozchodzili; węgrzyna podawano nowego.
— Słuchaj Szczurze — szepnął mu w ucho podochocony, odwiódłszy go na stronę. — Z kimże to tak pilno konwersujesz? To są jacyś nie nasi... goście? hm? zkąd?
Szczurowski w ucho zaczął kłaść szlachcicowi nazwiska i objaśnienia, lecz ten niedługo słuchał, i z brawurą wąsa pokręcając zbliżył się nader grzecznie do Małdrzyka.
— Mości dobrodzieju — rzekł — jest to staropolskim obyczajem, gdy ludzie wesołej myśli zażywają w przyjacielskiem gronie, że radziby kupą jak największą być. Uczyńcie nam panowie honor ten i przysuńcie się do naszego stolika, a fraternizujmy. Zdrowe hungarium nie zaszkodzi, przegawędzimy chwilkę przy kieliszku.
Tu się zaprezentował.
— Hilary Okszmiński, a to moi sąsiedzi i przyjaciele, baron Pucułowicz, podkomorzy Zawilejski.
Ani się było sposobu opierać, tak zaraz otoczono naszych panów i w oblężenie ich wzięto; taka była serdeczność w zaproszeniu, tak tym ludziom wesoło z oczów patrzało.
Szczurowski i Okszmiński byli w czamarach i z polska, baron Pucułowicz, którego rysy pochodzenie armeńskie zdradzały, brunet z nosem wschodnim, po francuzku się nosił, podkomorzy Zawilejski miał minę poważną wielce i obywatelsko-kamerherską... ale wszyscy otworzyści się wydawali i serdeczni.
Zasiedli do jednego stołu, napełniono kieliszki, szepnął Okszmiński o parę nowych butelek — zarzucono gości pytaniami.
Micio opowiadał że przybywali z Poznania i jak różne na nich wrażenie czynił Kraków.
— A jakże! — zawołał Okszmiński — niech sobie co chcą smarują skrybenci o Galilei, ja powiadam że tu serca są i obyczaj staropolski się uchował! Słowo daję.
Zaczęto się potrącać kieliszkami i wyrzekać na prusaków, że krew polską zatruli. Podkomorzy Zawilejski wychwalał stan błogosławiony kraju i stosunki pomyślne, rokujące dlań jeszcze świetniejszą przyszłość.
— Prawda że goli jesteśmy — dodał — że podatki duże, ale państwo potrzebuje wiele — si vis pacem para bellum.
— Jakoś to będzie! — śmiejąc się wołał rozweselony Okszmiński — duch w nas żyje.
Małdrzykowi serce rosło, tu widocznie świat był inny, można było nań rachować. Rozgadano się otwarcie, a że przy kieliszkach tajemnic niema, nastąpiły zwierzenia się, ubolewania i pocieszania.
Micio jednakże postrzegł, że gdy Małdrzyk całe swe dzieje potroszę opowiedział, rzuciły one jakby chłodem na słuchaczów. Nawet poczciwy Okszmiński zmięszał się nieco, i odwrócono rozmowę na ciężkie czasy, na propinacyę, na lichwę, na rezolucyę, sejm, i na wszystkie dolegliwości tego błogiego stanu, jaki tu miał panować.
P. Hilary, baron, podkomorzy, rzucali ku sobie wejrzeniami, tak jakby znaki dawali ku rejteradzie. Małdrzyk to raczej poczuł niż postrzegł i dopiwszy kieliszka pierwszy wstał żegnając się, i przepraszając że się do chorej córki dowiedzieć musi.
Micio umyślnie pozostał.
Po odejściu Małdrzyka, mógł daleko otwarciej mówić o nim, o tem co go z kraju wygnało, i co ich spotkało w Poznańskiem. Okszmiński nalewał i pił, Szczurowski swoje notatki genealogiczne przeglądał.
— Wiesz acindziej co — odezwał się z powagą podkomorzy — dla tego biednego człowieka u nas jużciż się coś da zrobić, coś się znajdzie. Są małe posady w kasach oszczędności, przy Towarzystwie ubezpieczeń od ognia, po powiatach, nareszcie i jaka dzierżawka może się odszukać, ale trzeba czasu i stosunków.
Okszmiński dodał:
— Wielkich rzeczy nie damy bo nie mamy, my też chudeusze; no, ale kawałkiem chleba każdy się rozłamie.
Micio pomyślał, że łatwiej jeszcze podzieli się każdy kieliszkiem węgrzyna.
Pogawędzili chwilę, bo Okszmińskiemu gdy raz był w tem usposobieniu trudno zawsze bywało skończyć i jeszcze chciał, mimo ciężkich czasów, stawić butelkę, gdy Małdrzyk nadbiegł blady, bez kapelusza.
— Mój Miciu — szepnął mu głosem niespokojnym — proszę cię, biegnij po doktora. Monia jest seryo chora. Krew się jej ustami rzuciła.
Wszyscy biesiadnicy domyślili się jakiegoś wypadku i powstali.
— Co się stało? co? — zapytał Okszmiński.
— Kto tu najlepszym doktorem? — wtrącił Micio, chwytając już za kapelusz.
— Ale któż ma być? Dietel, jeden Dietel na świecie!
— Biegnij do niego! — zawołał Małdrzyk łamiąc ręce i sam idąc za Miciem, który nie żegnając się salę opuścił.
Przerwane w sposób tak smutny biesiadowanie, musiało się skończyć. Baron i podkomorzy poczęli ściskać i całować Okszmińskiego, który się do łez rozczulił przy pożegnaniu — został sam, dobył sakwy i pugilaresu, siadł i wziął się do najsmutniejszego rozrachunku za ową chwilę zapomnienia trosk ziemskich. Twarz mu sposępniała — niczem bo było pić — ale płacić za tego węgrzyna!


Od przyjazdu do Krakowa upłynęło kilka tygodni. Stan zdrowia Moni, długo przez nią ukrywany, tajony przez Lasockę przed ojcem, tak się nagle pogorszył, że już z pokoju wychodzić nie mogła, z trudnością się o swej sile po nim przechadzała, siedziała najwięcej w krześle, a kaszel pomimo starań dr. Dietla i dawanych przez niego lekarstw, nie ustawał.

Jesień się zbliżała, na tę jesień doktór pocichu doradzał wyjazd do Meran, powietrze tamtejsze i kuracyę winogronową. Ale jakże o tem pomyśleć było można?
Micio mówił, że środki się znajdą i gotów był oddać wszystko co miał, dla ocalenia Moni — lecz, tymczasem nawet podróż była niemożliwą. Poruszenie gwałtowniejsze sprowadzało wybuchy krwi, potrzeba było wypoczynku, nadewszystko tego spokoju ducha, którego biedne dziewczę nie miało.
Kłamano przed nią, łudząc ją nadziejami najpiękniejszemi dla ojca, lecz są momenta w życiu, szczególniej w chorobach niektórych, gdy człowiek jasnowidzenia nabywa. Monia, która własnego swojego stanu groźnym wcale nie sądziła, śmiała się i miała pewność wyzdrowienia rychłego: położenie ojca przenikała trafnie, wiedziała że się ono nie polepszyło.
Szukano na wszystkie strony jakiegoś stałego zajęcia dla Małdrzyka, wszędzie zbywano go obietnicami, kazano czekać, nic stanowczego nie przychodziło. W istocie też dla p. Floryana stosownego coś wyszukać było trudno. Uczyć się czegoś za starym się czuł, a umieć, nic nie umiał. Przydałby się był może na leśniczego do znacznych dóbr, na kasyera, gdyby rachunków pisać, nie potrzeba było. a najlepiej na jakąś sinecurę — gdzieby nie było nic do robienia, oprócz pokwitowania z odebranej pensyi.
On sam tęsknił za wioską i dzierżawą. Obiecywano mu coś w Sanockiem, ale na to także pół roku oczekiwać było potrzeba. Małdrzyk zrozpaczony, niespokojny o córkę, łzami pisany list wyprawił do Klesza.
Jedyną pociechą jego było, że Micio go nie opuszczał. W tym człowieku płochym, obudziło się, choć późno, uczucie prawdziwe, i uszlachetniło go, zmieniło. Wprawdzie porobiwszy znajomości i wpisawszy się do klubu, codzień prawie ciągnął tam jaką godzinę spędzić nałogowo u zielonego stolika, a czasem i Małdrzyka namawiał ze sobą — ale znaczniejszą część dnia był na posługach chorej, która mu się uśmiechała i przywiązała do niego — jak do brata.
W tej miłości było coś niezwyczajnego, nadający jej odrębny charakter. Micio nigdy o niej mówić nie śmiał, choć mu serce przepełniała, Monia zdawała się ją rozumieć i opłacać przyjaźnią gorącą, ale żartowała z biedaka i w rozmowach z nim nastrajała się zawsze na ton wesoły. Stan jej zdrowia coraz groźniejszy, obok tej wesołości niemal dziecinnej, czynił zbliżenie się do niej, podwójnie bolesnem.
Monia nietylko dla Micia była uśmiechniętą i żartobliwą, lecz starała się tak samo rozruszać i ożywić ojca, nie dać się smucić Lasockiej. Mówiła że się czuła dobrze, że stan jakiś błogi nastąpił po chorobie, który jej był bardzo miłym.
Często parę razy na dzień rzucała się krew, a ledwie ustał kaszel i spoczęła trochę — bo niekiedy znużona usypiała w krześle — śmiała się, drażniła Lasockę i bawiła się najmniejszemi rzeczami. Doktór Dietl przychodził, naturalnie otuchy dodając, potakując mniemanej rekonwalescentce, lecz zaledwie za progiem, rozumne czoło mu się marszczyło, przybierał minę smutną.
Micio nie śmiał go pytać. Widział stan groźnym, ale chciał się łudzić.
On także wychudł, wybladł i spoważniał do niepoznania. Całe otoczenie Moni losem jej tak było zajęte, że o sobie zapominało.
Tak upłynęło część lata. gdy dnia jednego, wcale niepozornego, ogorzałego, ubranego ubogo gościa dorożka przywiozła do hotelu Pollera. W progu zapytał gospodarza o Małdrzyków. Są — rzekł głową potrząsając gospodarz — są.
— Panienka jak się ma?
Spojrzał zapytany, poszepnął coś i złożył się niewiadomością.
Przybyłym był Jordan, który żonę w Tours porzuciwszy, na wiadomość o chorobie Moni i jej symptomatach, natychmiast przybiegł do Krakowa.
Małdrzyka — owego niegdyś szukającego tylko rozrywek i zapomnienia kłopotów Florka, znalazł wynędzniałym i zdrętwiałym. Rzucili się sobie w objęcia i popłakali.
Monia, która drzemała w krześle w sąsiednim pokoju, po chodzie poznała przyjaciela, przeczuła go, zawołała głośno — Jordan, chciała wstać i iść na powitanie ale ją siły opuściły.
Wykrzyk jej usłyszawszy, Klesz z ojcem pospieszyli do niej. Lasocka podała już wody. Monia z ręką na piersi, blada, z ustami sinemi, z oczami które choroba powiększyła, piękna jak anioł, a straszna jak obraz śmierci — z płaczem powitała Jordana, który poklęknął przed nią.
— A! a! jakżeś ty dobry, mój przyjacielu — mówiło dziewczę, ciężko oddychając — odgadłeś myśl moją. Ja cię tak widzieć pragnęłam, tak mi cię brakło. Teraz, przy tobie, ja zaraz, prędko, prędko wyzdrowieję!
I śmiać się zaczęła, przytrzymując go przy sobie, przypatrując się trochę zestarzałemu a razem jakoś zażywniej i zdrowiej wyglądającemu Kleszowi.
— Oni tu wszyscy niepotrzebnie się tak o mnie troszczą bo ja w sobie czuję siły i wyzdrowieję. Ale lato było takie gorące.
Jordan, choć mu się na łzy zbierało, niby się stara, uśmiechać, całował wychudłe rączęta białe — mówić nie mógł. Moni też tchu zabrakło.
Wyprowadzono Jordana pod pozorem nakarmienia go, ale wszedłszy do Małdrzyka, padł na krzesło ukryć nie mogąc wrażenia, jakie na nim widok ten uczynił.
— Znajdujesz ją tak źle? — zapytał pocichu ojciec.
— Nie wiem — rzekł Klesz — doktorem nie jestem, zdaje mi się tylko, że potrzebowałaby łagodniejszego klimatu.
— Tak, doktór Dietl radził Meran na jesień. Tymczasem zaś onaby jechać nie mogła, osłabioną jest.
Zamilkli oba. Nadszedł Micio, który za wczesnemi biegał winogronami, niosąc co gdzieś zdobył. Klesz zdziwił się i na jego twarzy znajdując wyraz boleści, który jej cechę chorobliwą nadawał.
Najjaśniej widział stan chorej nowoprzybyły i nie mógł się łudzić wcale. Ojciec i Micio zwolna się z nim oswoili, jej udawana czy rzeczywista wesołość także ich chwilami oszukiwała. Jordan porównywając obraz tej Moni jaką pamiętał, z tą którą znalazł wyciągniętą na fotelu, przerażony był widokiem zniszczenia jakiemu uległ ten zaledwie rozwinięty kwiatek.
Z wielką trudnością potrafił przed ojcem ukryć co doznawał i nierychło zapanował nad sobą.
— Ożeniłeś się więc? — zawołał Małdrzyk, gdy pozostali sami.
— Tak, mój Florku, donosiłem ci o tem — rzekł Jordan — i jestem tak szczęśliwy, że się boję. Nigdym nie był tchórzem, bom nie miał nic do stracenia, teraz ciągle żyję w strachu. Jestto słaba strona szczęścia ludzkiego.
— No, a twoje finanse? — dodał Małdrzyk, który własne pono miał na myśli.
— Świetne! — odparł Jordan. — Żona moja tak mało je jak ja, a daleko jest oszczędniejszą niż byłem ja. Życie w tej błogosławionej Francyi południowej nie kosztuje wiele, bo tam samo powietrze karmi, a dodawszy do niego trochę sałaty i odrobinę wina — człowiek syty.
Zarabiam u Mamów ogromnie, tak że mi ich żal, bom przekonany iż płacą za drogo.
Jedno mam utrapienie — dołożył Jordan. — Miałem nałóg, naturę, potrzebę sprzeczania się i polemizowania. Z żoną nie mogę, bo ona się zgodzi na wszystko co powiem, z Mamami czasem pocznę — ustępują mi, więc jeden resurs idę do klubu republikańskiego i tam jestem zagorzałym monarchistą, a potem do zachowawców, i z nimi kłócę się broniąc republikanów.
Uśmiechano się smutnie z tego opowiadania Klesza, który poszedł dobywać małe podarki jakie przywiózł dla swej Moni, Florka i Lasockiej, a potem zniknął gdzieś na mieście. Nikomu nie mówiąc, pobiegł on do doktora Dietla. W godzinę potem z posępną twarzą powracał do Pollera.
Przybycie Klesza wlało trochę nowego życia we wszystkich. Monia, którą on niegdyś po Lasocińskim ogrodzie na rękach nosił, ciągle mu przy sobie siedzieć kazała. Słuchał jej opowiadań i potakiwać im musiał. Cieszyła się, że ojciec ma wkrótce dostać dzierżawę w Sanockiem mu obiecaną, że wyjadą na wieś. Mówiła jaki tam piękny założy ogródek, jak z Lasocią razem będą doskonale gospodarowały, hodowały kury czubate, gołębie z kapturkami, mnóstwo ślicznych stworzeń i t. p.
Klesz marzeniom tym dopomagał. Kazała mu potem mówić o Tours, o żonie i prześladowała go tem, że się im dla niej stał niewiernym, że o swoich starych przyjaciołach zapomniał.
Dni tak szły jedne za drugiemi, bez jutra — bo oprócz Moni, nikt w przyszłość spojrzeć nie śmiał.
Klesz — ze smutkiem, którego nie umiał ukryć, starał się chwile jakie pozostawały chorej do życia, bo wiedział, iż była skazaną — ozłocić i uprzyjemnić zabawkami, które wymyślał. Znosił jej kwiaty, zbierał dla niej książki, bawił opowiadaniami i z troskliwością niańki, gdy widział znużenie, ustępował na palcach.
Przy nim Monia zdawała się nieco lepiej — trochę sił zaczerpnęła w atmosferze otaczającej — wesołość jej naturalniejszą się zdawała. Micio tym błyskiem nadziei zwiedziony, począł już obmyślać podróż do Meran. Odzyskał on był resztki jakieś swojego mienia, pościągał sumki należne i spodziewał się podróż ze wszelkiemi wygodami dla chorej tak urządzić, aby jak najmniej czuła znużenia.
Klesz zapytany czyjej towarzyszyć będzie — ofiarował się także. Małdrzyk złudzony polepszeniem — wahał się czy ją ma puścić z Lasocką, a sam pozostać na straży spodziewanej dzierżawy, czy jechać z dzieckiem razem...
Najżwawiej zajmowała się podróżą i przygotowaniami do niej sama Monia.
Kończył się sierpień. Mówiono ciągle o podróży... z dnia na dzień ją odkładając. Dr. Dietl badał puls i znajdował, że się spieszyć nie było potrzeby. Jesień zapowiadała się piękną, a w Maran i październik gorący bywa, jeżeli nie jest dżdżysty.
Lasocka, która chodziła wybuchła, osłabła i pół żywa, dnia jednego zbliżyła się do łóżka dłużej niż zwykłe usypiającej Moni. W ulicy Szpitalnej ranny hałas chłopskich wozów, głosy sprzedających tuż chleb Prądnicki, zbudziły ją oddawna — Monia spała. Zasłonki w oknach były zapuszczone. Stara piastunka zbliżyła się do łóżeczka, wpatrzyła w bladą, białą, przez sen uśmiechniętą twarzyczkę — postała chwilę schyliła się by oddech posłyszeć...
Oddechu nie było już...
Przyłożyła rękę do czoła i ledwie mogła krzyk w piersiach powstrzymać — czoło jak lód było zimne...
Monia usnęła na wieki.
Lasocka padła na kolana przy łóżku, twarzą na ręce skostniałe zmarłej i tak ją wchodząca sługa zastała, bezprzytomną i zemdlałą.


Było to we dwa dni po pogrzebie — Małdrzyk leżał na łóżku, w nogach jego siedział Klesz — opodal nieco Micio. Na wszystkich trzech widać było okrutną męczarnię przebytą. Małdrzyk od przysypania tej trumny — słowa prawie wymówić nie mógł. Odprowadzono go bezwładnego do domu, Jordan położył do łóżka i nie odstępował na krok.
Boleść ta niema, bez wyrzekań, bez łez, zamknięta w sobie, była czemś strasznem jak śmierć. Wodził oczami osłupiałemi po izbie, po twarzach przytomnych — nie widział nic — zdawał się nic nie czuć. Rzeczywistość nie istniała dla niego.
Na p. Mieczysławie rozpacz inny wywarła skutek, walczył z sobą — rzucał się — biegał na cmentarz, powracał do pokoju, w którym leżała chora Lasocka, rwał się w świat, chciał jechać i nie miał siły się oddalić.
Można było przewidzieć, że gwałtowne to uczucie ulegnie w końcu czasowi — zmieni się w smutek i życia wymaganiom ustąpi.
Klesz napozór był zimny. On jeden zachował tu przytomność, siłę zajęcia się wszystkiem, urządzenia pogrzebu, umiał się zaopiekować wszystkiemi.
Można go było posądzić o obojętność, a miał tylko męztwo bohaterskie, bo cierpiał więcej, inaczej niż oni wszyscy. Nie zapomniał ani o stroju dla umarłej, ani o kwiatach do trumny, ani o grobowcu, ani wreszcie o skamieniałym ojcu.
W kilka dni Micio oświadczył mu pocichu, że niepodobieństwem jest dla niego pozostać tu dłużej, że jest zmuszony lecieć gdzieś w świat... bo mu te miejsca zbyt boleśnie szczęśliwą przeszłość przypominają.
Zamówił grobowiec dla Moni — milcząc pocałował w czoło Małdrzyka, który zdawał się tego ani czuć ni rozumieć, ścisnął rękę Jordana, poszedł do Lasockiej — od której wyrwał się szlochając — i zniknął...
Co się z nim stało, nikt się już dowiedzieć nie mógł, a Kleszowi na zapytanie dokąd się uda, odpowiedział że sam nie wie.
Lasocka zbolała zaczęła się nazad wybierać do kraju; okrucieństwem byłoby ją wstrzymywać. A że widok jej byłby nadto może Monię ojcu przypominał, musiała wyjechać bez pożegnania.
Zostali więc znowu sam na sam z sobą dwaj starzy przyjaciele. Klesz ani mógł opuścić Małdrzyka, ani tu zbyt długo przy nim pozostać. Jedynym środkiem ratowania go, zdało mu się zabrać go z sobą do Tours. Lecz tymczasem mówić z nim, rozbudzić w nim woli nie było podobna. Klesz karmił go jak dziecię... siedział przy nim ciągle obawiając się, aby nagle w jakiejś chwili szału, nieprzytomności, nie odjął sobie życia. Rozpacz była tak straszna, iż i tego się obawiać i to przypuścić dozwalała.
Znając charakter człowieka, Jordan stanu tego nie umiał sobie wytłómaczyć. Wiedział, że wrażenia u niego, gwałtowne zrazu, przechodziły nadzwyczaj szybko. Śmierć córki zdało się jak gdyby go złamała bezpowrotnie.
Była to ruina człowieka bez woli, bez myśli, żyjąca tylko pozostałością jakąś wegetacyjnego żywota.
Stan ten przedłużał się bez widocznej zmiany, i to największą obawę budziło w Kleszu. Mówić zaczynał do niego, nie zdawał się słyszeć, uważać, ani rozumieć.
Jordan wpadł na myśl, że miejsce to, w którem stracił dziecię, mogło wspomnieniem jego utrwalać cierpienie. Postanowił go ztąd wyprowadzić. Wieźć do Tours nie było sposobu z takiem znękaniem i osłabieniem.
Rano więc dnia jednego, zostawiwszy Floryana uśpionym, musiał się wymknąć z hotelu, aby poszukać jakiegoś mieszkania.
W Krakowie nie było to łatwem. Ludzie są wogóle bardzo gościnni, lecz za pieniądze odstąpić część lokalu umeblowanego, nie jest tu zwyczajem. O nic podobnego nawet się dowiedzieć nie mógł Jordan i powrócił w parę godzin do Pollera.
Jakież było zdziwienie jego, gdy pocichu wchodząc do pokoju, nie zastał w nim Floryana.
Z pozostałych rzeczy, widać było, że się naprędce odział i wyszedł. Wczoraj jeszcze tak był bezwładny, niemy i przybity, że Jordan pojąć tego nie mógł, przeraził się, wypadł z mieszkania, narobił hałasu, poruszył całą służbę i tego się tylko dowiedział, że widzieli Małdrzyka, krokiem chwiejnym, powoli wysuwającego się z domu. Dokąd dalej mógł się udać, nikt nie wiedział, odgadnąć było niepodobna.
Jordan wyleciał jak oszalały na miasto, instynktowo dążąc do Wisły, rozpytując po drodze i nie mogąc dostać języka. Wśród mnóstwa przechodniów, mało odznaczająca się postać mężczyzny do stu innych podobnego, nikogo nie uderzała. Klesz udał się ku rzece, odbył długą pielgrzymkę ponad jej brzegami, nie znalazł żadnego śladu i strapiony, znużony śmiertelnie przywlókł się do miasta.
Zajrzał do hotelu ze słabą nadzieją, że tam się czegoś dowiedzieć, albo Małdrzyka zastać może, ale tu ani jego ani wieści o nim nie było.
Wieczór nadchodził — nie wiedział co począć Klesz i miał się udać do policyi, wezwać jej pomocy, gdy na myśl mu przyszło nagle pojechać jeszcze na cmentarz, na świeżą mogiłę Moni.
Wziął więc na wszelki wypadek dorożkę i kazał pośpieszać.
W rogu cmentarza, wśród zarośli był grób Moni, nie omyliło go przeczucie; Małdrzyk leżał tu ze znużenia i płaczu uśpiony i osłabły.
Potrzeba go było koniecznie z wilgotnej ziemi zdjąć i skłonić do powrotu. Powoli i ostrożnie wziął się do tego przyjaciel.
Małdrzyk obudzony nieprędko, gdyż upierał się pozostać w tym jakimś śnie chorobliwym, po długiej walce dał się dźwignąć, ująć pod rękę i zaprowadzić do powozu. Klesz tym razem energicznie występował, gniewał się i przywoływał do życia, nie folgując mu. Jak dziecko uległ Floryan.
Leżącego z zamkniętymi oczyma przywiózł go do hotelu Klesz, dobył z pomocą sługi z dorożki, zaciągnął na górę i kazał dać coś ciepłego, aby wycieńczonego od rana głodem odżywić.
Milczący wprzódy Jordan teraz mówił do niego wiele, gorąco, i spostrzegł że słuchał nareszcie a rozumiał. Trwało nawracanie to do życia późno w noc — poczem Małdrzyk usnął.
Zaszła w nim ta zmiana, że dawał znaki, iż rozumiał co mówiono do niego.
Zrana Jordan, tonem zwykłym przywitał go i zapytał jak się czuł. Floryan odpowiedział coś niezrozumiałego, ale zdobył się przynajmniej na szept jakiś. Była więc nadzieja, że ta martwota ustanie zwolna; Klesz się tem pocieszał. Zmusił go zrana do jedzenia, zaczepiał ciągle rozmową, naostatek powiedział mu że mieszkanie zmienić należy, czemu się nie sprzeciwiał i wniósł aby szedł z nim obejrzeć parę pokoików, które im na tej samej uliczce u jakiegoś urzędnika stręczono. Ponieważ Małdrzyk i na to nie dał przeczącej odpowiedzi, Klesz ubrawszy się, pomógł mu do ubrania, wziął pod rękę i wyprowadził z sobą na ulicę.
Wskazane izdebki na pierwszem piętrze domu, którego dół zajmowały dwa nędzne żydowskie kramiki, były dosyć czyste, dosyć smutne, ale miały to za sobą, że w nich żadnych wspomnień nie było. Zgadzano się na tygodniowe albo nawet na dzienne wynajęcie, cena była dosyć przystępna. Klesz więc nie wahał się zawrzeć umowę, bo Małdrzyk stał, patrzał i ani przeczył, ani dawał znaku żadnego.
Powrócili do hotelu; kazano się pakować i wieczorem byli już w tych nowych izdebkach. Małdrzyk, który wprzódy leżał ciągle bezwładny, tu zaczął się przechadzać.
Klesz sam już wpadł na tę myśl, że nie należało mu niczem najmniejszem przypominać córki. Dla kogo innego byłoby to pociechą, takiemu charakterowi jak Floryan, potrzeba było zapomnienia, bo zżyć się z cierpieniem nie umiał.
Jordan, nie chcąc mu dać tonąć we własnych myślach, opowiadał o sobie, o Tours, o różnych rzeczach niemających żadnego związku z teraźniejszem położeniem. Małdrzyk słuchał go, okazywał widoczne zajęcie — parę razy coś przebąknął — i, jakby się głosu własnego uląkł, zamilkł natychmiast.
Wracała nadzieja przywrócenia go do jakiegoś stanu znośnego i rokującego ozdrowienie umysłowe.
Jordan z taktem jaki miłość daje, pracował stopniując i przedmiot swojego opowiadania i sposób sam w jaki to spełniał. Jednego dnia rzucił tę myśl, że potrzeba mu do Tours powracać i że go chce zabrać ze sobą.
Małdrzyk stanął i potrząsł głową.
— Nie! — rzekł dobitnie.
— Nie masz tu co robić, nie mogę cię porzucić samego.
— Nie oddalę się ztąd: nie, nie — rzekł Małdrzyk — nie mogę... o! nie mogę.
Głos mu stłumiło łkanie.
Klesz nie nalegał dnia tego.
Nazajutrz Floryan cicho, nieśmiało, począł prosić przyjaciela:
— Pozwól! pozwól — na cmentarz!
Jordan się chciał opierać, lecz widząc stan jego, ulitował się. Wziął za kapelusz.
— Dobrze — rzekł — pojedziemy razem.
Stało się tak. W milczeniu udali się ku cmentarzowi. Małdrzyk wszedłszy z pośpiechem udał się ścieżką ku mogile, kląkł, padł twarzą na ziemię i płakał. Klesz go podniósł, wmawiając męztwo — chciał zaraz napowrót go wieźć, lecz błagał i prosił ażeby mógł choć posiedzieć.
W bliskości leżał kamień ze starego zgruchotanego grobowca, na którym Jordan posadził go, wmówił mu ażeby spokojnie pozostał, a sam o kilka kroków stanął na straży.
Dzień był piękny, ani gorący ani zimny — słońce przedzierało się przez gałęzie drzew i krzewów, dość opuszczony i zaniedbany cmentarz, kąpiąc się w promieniach jasnych, mniej smutniej wyglądał. Małdrzyk z oczyma wlepionemi w grób, podparty na ręku, siedział spokojnie.
Nie ta rozpacz co wprzódy, ale głęboki, nieuleczony smutek bladą twarz jego czynił piękną i zajmującą.
Jordan, który z boku za krzewami zatrzymał się, nie spuszczając z oka przyjaciela, spostrzegł z drugiej strony, z poza świerka wzrosłego nad starą mogiłą, kobietę, która z nadzwyczajnem zajęciem i współczuciem Małdrzykowi się przypatrywała.
Była to — niewiasta lat wątpliwych, tego wieku co się nieprzyznaje do żadnej cyfry — z resztkami bardzo już nie świeżej młodości, nadzwyczaj strojna, wyelegantowana, i — co nawet zdaleka rozpoznać się dawało, zuchwale, choć nie bez talentu pomalowana.
Ponieważ rysy dawniej piękne być musiały — zdala więc czyniła złudzenie przyjemne, bo figurkę zachowała bardzo zręczną, a nóżka i rączka obute i okryte bardzo starannie, miały kształty wielce udatne.
Ciekawe jej oczki czarne wlepione były z takiem natężeniem w biednego Małdrzyka, jakby tajemnicę mu z duszy wyrwać chciały. Nierychło dopatrzyła się nieznajoma stojącego po za nim Klesza, łatwo się domyśliła iż pilnował zbolałego, i trochę pomyślawszy — ostrożnie, bez szelestu najmniejszego prześliznęła się do p. Jordana. Niechcąc nazbyt się zbliżać ażeby Małdrzyk rozmowy nie posłyszał, dała znak Kleszowi, prosząc aby on podszedł do niej.
— A! daruje pan — rzekła sznurując usta — niepodobna się oprzeć temu uczuciu, które na widok boleści takiej, każdem czułem sercem owłada. Widziałam już kilka dni temu tego nieszczęśliwego leżącego tu na mogile. Mój Boże! co za serce! Nie mógłby mnie pan objaśnić, kogo on stracił? kochankę? żonę?
— Córkę — odparł Klesz chłodno, bo mu się sentymentalna dama niebardzo podobała.
— Ostatnię dziecię? ah! Żonaty czy...
— Wdowiec — odparł Jordan.
— Któż to jest? daruj pan, że go tak badam, ale współczucie...
— Biedny, bardzo biedny człowiek — rzekł Klesz posępnie — wygnaniec, tułacz.
Kobieta przysłuchiwała się z takiem zajęciem, iż Jordan dla tego serca niewieściego uczuł pewne politowanie. Nie widział potrzeby tajenia historyi Małdrzyka, opowiedział ją w kilku słowach, dodając jak ciężkie nań spadło zadanie.
Kobieta słuchała z zajęciem najżywszem. Gdy skończył on, zaczęła narzekać na nieczułość ludzi, na serca skamieniałe, na świat zepsuty — i, jakby się rozstać z Kleszem nie mogła, nie przestawała go zarzucać pytaniami.
Jordan do takich znajomości nie miał ani skłonności, ani talentu, po kilka razy chciał się usunąć — nie puszczano go.
Ciekawa niewiasta, spytała go czy mieli w mieście przyjaciół, towarzystwo, radziła koniecznie wprowadzić nieszczęśliwego w koło takie, któreby go otoczyło „miłością i sympatyą“.
— Samotność tę melancholię jego powiększa — mówiła.
W ostatku spuszczając oczy dodała, że od lat wielu mieszka w Krakowie, gdzie straciła matkę, której właśnie grób odwiedzała, że była także osamotnioną, i miłoby jej było przyjść w pomoc nieszczęśliwemu.
Klesz nie mógł nie podziękować, ale mu się to wydało tak dziwacznem, że nic nie odpowiedział.
— Pan dobrodziej łatwo się dowiesz o mnie — dodała spoglądając na Klesza umalowana pani — mnie tu wszyscy znają, i bywam wszędzie... nawet — pod Baranami. Jestem Pelagia Ruczewska, obywatelka z Kieleckiego. Smutne wypadki familijne, zagnały mnie do tego portu, do którego grób najdroższej matki przywiązuje. Miłoby mi było panów widzieć u mnie, i spełnić obowiązek chrześciański, względem tak godnego a nieszczęśliwego człowieka.
Jordan nic na te nie odpowiadając dziękował ukłonami, a że w tej chwili właśnie poruszył się Małdrzyk z siedzenia i chciał znowu uklęknąć na mogile, pożegnał prędko piękną damę i zbliżył się do niego — zapowiadając że trzeba było powracać do domu.
Floryan pokląkł trochę i dał się wziąść. Tymczasem panna Pelagia przodem wyruszywszy, wyprzedziła ich ku cmentarnej furcie, stanęła natarczywie na drodze, tak, że ominąć jej nie było podobna — i wprost się Małdrzykowi narzuciła. To zjawisko niewieście, którego oczy żywo mu zaglądały do duszy, z początku tak zmięszało p. Floryana, że uścisnąwszy rękę Klesza, wstrzymał się w pochodzie.
Zdawał się chcieć go pytać — co miało oznaczać. Jordan może rad był odciągnąć uwagę jego od wspomnień bolesnych... i szepnął mu na ucho.
— Litościwa dusza, która tu także grób odwiedza, rozpytywała mnie ze współczuciem o ciebie.
Stała się rzecz — niespodziewana. Małdrzyk kapelusz podniósł żywym ruchem ręki i ukłonił się nieznajomej, która mu odpowiedziała skłonieniem głowy bardzo sympatycznem, a gdyby się to nie działo przy cmentarzu, wśród grobów — możnaby powiedzieć — wyzywającem.
— Awanturnica jakaś! — szepnął w duchu Klesz, który, naśladując przyjaciela, skłonił się też i chciał ją pominąć, gdy panna Pelagia przyłączyła się do ich towarzystwa i idąc po stronie Małdrzyka, pozdrowiwszy go, bardzo śmiało rozpoczęła z nim rozmowę.
Małdrzyk z początku zarumienił się, pobladł, wzrok o pomoc błagający rzucił na Klesza — naostatek mało wyraźnemi słowy coś odpowiadać zaczął.
Krótkie jego i poplątane wyrazy nie zraziły widać panny Pelagii, która ciągle aż do dorożki przeprowadzała ich współczuciem swem.
Tu przeszła na stronę Klesza, i odciągnęła go na bok.
— Proszę pana, dla nieszczęśliwego tułacza, osamotnionego, mamy wszyscy obowiązki... Gdybym im, jemu mogła czem służyć... gdybyście byli łaskawi do mnie... Ja tu mam znajomych, stosunki rozległe... Proszę, bardzo proszę. Oto mój adres — na plantacyach, na dole.
I ciszej szepnęła:
— Przyprowadź go pan kiedy wieczorem... Rozerwie się... ratować go potrzeba.
Rozstali się nareszcie.
Klesz spostrzegł, że czego przyjaźń jego i najczulsze starania nie zdołały sprawić — jedno wejrzenie kobiece... dokonało. Małdrzyk był jakby ze snu długiego przebudzony.
— Dała ci adres? — rzekł wsiadając do dorożki. — Trzeba podziękować — tyle współczucia — osoba nieznajoma.
Nie sprzeciwiał się Jordan, a choć nowa znajomość nie była mu wcale do smaku, choć przesadzona czułość ubarwiona twarz, zrażały go od panny Pelagii — gotów był i do tego uciec się lekarstwa, byle Małdrzyka uzdrowić. Miał niezmienne postanowienie zaraz potem zabrać go z sobą, choć gwałtem do Tours.
Jednakże nimby się ważył na zaproszenie odpowiedzieć — chciał zasięgnąć wiadomości o pannie Pelagii — aby się w sumieniu uspokoić. Na niego jako na mentora spadała teraz cała odpowiedzialność za los Małdrzyka, który sobą nie władał.
Micio w ulicy zaznajomił go był z kilku członkami klubu — ale że Klesz wcale nie grał i na wieczory tam nie chodził, nie utrzymywał z nim i stosunków.
Teraz postanowił z nich korzystać ostrożnie, aby pannę Pelagię wybadać, która, jak sama mówiła, w najlepszem towarzystwie była znaną.
Trafić lepiej nie mógł jak do pana Euzebiusza Węcalskiego, którego mu dobry jego instynkt podyktował. Euzebi ów, od lat wielu zbijający bruki krakowskie, niemający żadnych jawnych środków utrzymania, żył tu na dobrej stopie, szczególniej dobrze widziany w arystokratycznych salonach, czepiał się wszystkich ludzi majętnych, służył im, należał do zabaw, wtrącał się do intryg, brał udział w pojedynkach, głównie grał w karty i miał się znać na koniach.
Z tego co mu Micio mówił o nim, bo byli z sobą bardzo dobrze, p. Euzebiego w klubie prawie zawsze zastać było można.
Klesz powędrował tam — i — znalazł go żywą zajętego rozmową z kilku panami z prowincyi przybyłymi, których miał tu wprowadzić w koło swych znajomych. P. Euzebi ledwie sobie Klesza przypomniał. Zapytał co się stało z Miciem — a do rozmowy dłuższej nie zdawał się mieć ochoty, bo pilno mu było i ciągle na zegarek spoglądał.
Jordan zmuszając się do wesołości, do pochlebstwa niemal, wciągnął go w pogawędkę, poskarżył się na utrapienie, jakie miał z biednym przyjacielem i — niby nawiasowo, nadmienił o spotkaniu z p. Pelagią na cmentarzu.
Spytał go — czy ją znał, i ktoby była?
— Ah! proszę pana łaskawego — odparł śmiejąc się Euzebi — któż jej nie zna, tego starego malowanego grata, który się koniecznie chce wydać za mąż? Gdzie jej tu nie ma! Potrafi się wcisnąć wszędzie, choć się z niej śmieją... Z czasów swej młodości zachowała sentymentalność, dziś już niebędącą w modzie...
Zresztą! cóż pan chce? mówią, że ma nawet niezły posążek... a z przeszłości — może burzliwej, wspomnienia są tak mętne... iż... można je ignorować. Nudna, straszliwie nudna baba.
To powiedziawszy p. Euzebi sam już znudzony tem opowiadaniem, pożegnał się i wyszedł.
Klesz z tego co posłyszał, nie wyciągnął nic tak złego, coby zrobieniu znajomości z osobą tak dla Małdrzyka miłosierną, miało stawać na przeszkodzie.
— Że nudna, to nie kryminał — rzekł w duchu — a złośliwy p. Euzebi jeśli z przeszłości nic jasnego i pewnego dobyć nie mógł, znak to że tam pewnie nic nie ma. U nas dziewięćdziesiąt razy na sto potwarze na kobiety rzucane są fałszywe. Cóż dopiero gdy kto ich szuka, a nie znajduje.
Być mogło że poczciwy Klesz, jakkolwiek do ofiar gotowy, w końcu rad był powracać do żony, i Małdrzyka czyjejkolwiek oddać opiece, gdy z sobą go zabrać nie mógł; że sofistykował sam z sobą i w sumieniu chciał być spokojnym.
Trzeciego dnia wieczorem zagadnął Jordan przyjaciela:
— A co? pójdziemy tej pani podziękować?
Florek okazał gotowość.
Klesz dostrzegł, że się ubrał staranniej, wyszukał kapelusz, obejrzał rękawiczki — były to znaki pocieszające.
Wyszli razem na plantacye i dom wskazany znaleźli łatwo.
Chociaż na dworze dosyć jeszcze było jasno, w oknach na dole, które zajmować miała, jak się domyślali, panna Pelagia, już światło widać było. Weszli oznajmieni przez służącę bardzo czyściuchno ubraną i żwawą. Gospodyni na ich spotkanie do progu wybiegła.
Przy świecach, wieczorem, w sukni czarnej, w której jej było do twarzy, panna Pelagia daleko wydawała się młodszą i ładniejszą niż na cmentarzu.
W saloniku strojnym, wychuchanym, trochę ze staroświecka, na kanapie siedział średnich lat, z łańcuchem i krzyżem na szyi, poważny, pięknej postaci prałat, który, jak się okazało, rodem był z tej prowincyi co p. Małdrzyk, ale od lat dziesiątka przeniósł się do Krakowa. Przypominał też sobie rodzinę jego, Lasocin, pannę Natalię i powitał wygnańca z serdecznością wielką.
— Jaką to ja miałam myśl szczęśliwą — odezwała się p. Pelagia — żem ks. prałata dziś na herbatkę poprosiła. Przeczucie mi jakieś mówiło, że mnie panowie odwiedzą.
Dowiedzioną to jest rzeczą, że zbolały człowiek, który wpośród swoich nie potrzebując się kryć puszcza wodze cierpieniu — mniej się męczy, będąc zmuszony wśród obcych, trochę poskramiać co czuje. Z Kleszem Florek był inny, tu niepodobna mu było zachować rozpaczliwego swego milczenia, ogłuchnąć na to co do niego mówiono. Prałat wyciągnął go na wspomnienia kraju, przypomnienie wspólnych znajomych.
Klesz widząc że to dobrze działa na przyjaciela, pomagał zręcznie. Rozmowa ciężko się wlokąca w początku, ożywiła się przy herbacie. Ksiądz był rozumny, wymowny, usposobienia i humoru wesołego, a jako duchowny, nawykły do obchodzenia się z cierpieniem i cierpiącemi, umiał nie drażniąc Małdrzyka — zająć go, rozerwać.
Gospodyni też przysiadła się bardzo uprzejmie do p. Floryana i na swój sposób go bawiła, rzucając nań pełne współczucia wejrzenia. Może nawet nadto się wtrącała do pogadanki z prałatem, jakby o gościa swojego była trochę zazdrosną.
Nad wszelkie spodziewanie Klesza wieczór się ten powiódł. Nawet panna Pelagia mniej mu się ekscentryczną wydała i mniej sentymentalną. Życzliwość jej dla Małdrzyka, brała Klesza za serce. Wiele jej za to wybaczał. Po kilkakroć Jordan, lękając się znużenia chorego, dawał mu znaki aby gospodynię pożegnał, lecz ona zawsze umiała temu zapobiedz.
Skorzystała wreszcie z tego, że Klesz się wdał w rozprawę jakąś dłuższą z prałatem, i odciągnęła Małdrzyka nieznacznie, zaczynając się z nim przechadzać po saloniku i cicho wiodąc poufałą gawędkę. Jordan prawie oczom swym nie chciał wierzyć, iż Małdrzyk tak posłusznie się dał kobiecie zawojować — a wcale się nie śpieszył z powrotem do domu.
Półgłosem prowadzona rozmowa jej z Floryanem, przedłużyła się, a gdy w końcu prałat się ruszył, oni też wzięli za kapelusze, znajomość między litościwą duszą a Małdrzykiem, zdawała się tak dobrze zawartą i ustaloną, jakby nie po raz drugi widzieli się w życiu.
Klesz mógł sobie powinszować, a jednak zrobiło mu się bardzo, bardzo smutno. Jakże słabem, biednem jest to biedne serce ludzkie — pomyślał sobie w duchu, że lada co może w niem najboleśniejszą zagoić ranę? On jeszcze płakał nad tą swą ukochaną Monią — a Floryan już szukał pociechy, już pragnął o niej zapomnieć. Dla kogo?
Jordan z tym smutkiem powrócił do domu. Przyszłość też, niepokoiła go trochę. Znał dobroduszność, powolność, nierozwagę Małdrzyka. Lękał się o niego.
Wieczorem nic z sobą nie mówili. Drugiego dnia Małdrzyk przy śniadaniu zaczął chwalić litościwe serce niewiasty.
Ona zaś swe posłannictwo tak wzięła seryo, iż na dzień następny dostali zaproszenie na obiadek, na łyżkę rosołu.
Klesz wątpił czy je przyjmie przyjaciel, który ludzi unikał, ale Małdrzyk ani się zawahał.
Oprócz nich zaproszonym był i ks. prałat. Skromny obiadek, bardzo dobrą zdradzał kucharkę a w gospodyni, kobietę nieobojętną na małe przyjemności życia. Zbytku nie było, ale jedzenie i wino, ze znajomością rzeczy dobrane zostało. Małdrzykowi miejsce dała panna Pelagia przy sobie, z drugiej strony posadziwszy prałata, a przy nim Klesza. Wypadło więc z tego że ona więcej zabawiała sąsiada po lewej stronie niż po prawej, Jordanowi zostawując staranie o nim.
Klesz bardzoby był rad podsłuchać o czem ze sobą żywo a cicho mówili gospodyni i Florek, lecz dochodziły go tylko urywane wyrazy: — serce, przywiązanie, boleść, sympatya — i ogólniki z których niewiele wywnioskować było można.
Melancholiczny, uczuciowy ton zdawał się przemagać. Małdrzyk dał sobie wina nalewać pięknej rączce gospodyni — i — pił je, zapominając się. Twarz zbladła zarumieniła się mocno. Klesza to trochę nastraszyło, lecz znaki dawane zostały niepostrzeżone.
Po obiedzie, p. Pelagia krótko tylko zwróciwszy się do prałata, któremu sama kawy czarnej przyniosła, znowu się zajęła nieszczęśliwym, wyprowadziła go na przechadzkę po saloniku, a nawet weszła z nim na chwilę do drugiego pokoiku, aby mu coś pokazać.
Jordan coraz mniej rozumiał Małdrzyka.
W parę dni, nie opowiedziawszy się przyjacielowi, przed południem, gdy Klesz poszedł sobie kupić cygar — Małdrzyk zniknął. Tym razem nie obudziło to już takiego strachu. Jordan się domyślał odwiedzin na plantacyach. Nie przewidział tego tylko że oboje razem udali się na cmentarz i że panna Pelagia, która czuwała nad nieszczęśliwym wygnańcem — odprowadziła go do drzwi domu.
Działy się cuda. Klesz i rad był i zafrasowany. Na czem się to skończyć miało? Znał nadto Floryana, ażeby nie przewidywał że jeśli malowana panna zechce go podbić, z łatwością tego dokaże.
A potem? Znał tak mało przeszłość i charakter tej kobiety, tak mało miał wiary w popisowy sentymentalizm, że się lękał o przyszłość.
Co było począć? Jednego pięknego poranka, sam pod jakimś pozorem udał się do p. Pelagii. Zastał ją właśnie powracającą ze Mszy. Obejrzała się naprzód tęsknie czy nie przyprowadził ze sobą przyjaciela, a nie widząc go z trwogą spytała się czy nie zasłabł.
— Nie — rzekł Klesz siadając — nie wziąłem go ze sobą dla tego, że o nim z panią mam pomówić. Wątpię ażebyś pani znała jego nieszczęśliwe położenie. Rodzina, niemiłosiernie, bez sumienia sobie z nim postąpiła. Pani okazałaś współczucie dla niego, chcę jej rady zasięgnąć.
P. Pelagia rumieniąc się nieco (nie była tego dnia na rano zbyt pomalowaną) oświadczyła się uczynić co tylko było w jej mocy. Ścisnęła podnosząc do góry rączki.
— Ja, będę musiał powracać do Francyi, zostawiłem tam żonę. Lękam się o nią. Małdrzyk ze mną jechać nie chce od grobu córki. Cóż on tu pocznie sam jeden, bez opieki?
Wreszcie, żyć nawet wkrótce może nie mieć z czego. Potrzeba mu i dla chleba i dla oderwana się od smutnych myśli, zajęcia jakiegoś i pracy.
Jordan tak bezlitośnie odmalowawszy stan przyjaciela, spojrzał na p. Pelagię, chcąc się przekonać czy rozczarowanie nie nastąpi, lecz ledwie miał czas dokończyć, gdy mu przerwała.
— Ja o tem wszystkiem wiem, myślałam. — rzekła. — P. Floryan nic nie tai przedemną. Biedny, szlachetny, zacny człowiek!
Tu zawahawszy się trochę, ze spuszczonemi ku ziemi oczyma mówiła ciszej:
— Ja mam obietnicę pewną... pewną, że pański przyjaciel dostanie miejsce w Towarzystwie ubezpieczeń od ognia. Miejsce bardzo dobre, nic do czynienia, co najwięcej parę godzin przy stoliku i tylko podpisywanie dla formy.
— Toby było dobrodziejstwo dla niego — przebąknął Klesz.
— A jeżeli pan chcesz powracać do żony, niechże pan będzie spokojny... ja...
Zakrztusiła się p. Pelagia i zmięszała nieco, lękając może zbytniej otwartości własnej.
Jordan nie pytał więcej, podziękował i smutny odszedł do domu.
Miesiąc upłynął. Małdrzyk już się przedstawił był naczelnikowi instytucyi, w której miał tak jak zapewnioną posadę. Klesz dosiadywał, lękając się go porzucić jeszcze, chociaż widział go z każdym dniem powracającym do zdrowia. Wycieczki na cmentarz jakoś ustały. Wybierał się wprawdzie czasami razem z Pelagią, ale poszedłszy do niej, gdy się zagadali, powracał uspokojony. Okazało się że dym cygara gospodyni nie szkodził, ale był nawet przyjemnym, choć austryackie tanie cygara z hawańskiemi w żadnem pokrewieństwie nie są. W saloniku wolno mu palić było i ze swobody tej korzystał Małdrzyk.
List, który Klesz odebrał — i aż wykrzyknął czytając go — lecz się z tej oznaki wzruszenia tłómaczyć nie chciał — zmusił go do stanowczej rozmowy z Małdrzykiem.
— Jestem zmuszonym do Tours powracać! — zawołał. Jak ja tu ciebie porzucę.
— Jordku mój — zamruczał Floryan — cóż ty, masz mnie za dziecko? Przecież, dzięki Bogu, mam jakie takie utrzymanie zapewnione. Włóczyć mi się już nie chce. Po co? Zostanę tu.
Przeszedł się po pokoiku zadumany.
— Możesz już być o mnie spokojnym — rzekł zcicha i nieśmiało. — Ta najzacniejsza z kobiet, tak się troskliwie mną opiekuje. Prawdziwa łaska Boża, że mi ją zesłał.
Klesz bystro spojrzał na niego.
— W istocie — odparł — osoba miłosierna, winniśmy jej wiele, ale proszę cię, Florku, ty co sam siebie znasz że łatwym jesteś do przywiązania się — i do związania swych losów z każdą kobietą, która ci się podoba — nie daj się...
Małdrzyk nie dozwalając mu dokończyć, zwrócił się żywo.
— Proszęż cię, nie obawiaj się o mnie. Żenić się nie myślę, a ona za mąż wychodzić, co nie przeszkadza byśmy byli dobremi przyjaciołmi.
— Przeciw temu nie mam nic — odparł Jordan.
Klesz śpieszył tak z wyjazdem iż zaledwie czas miał wpaść do panny Pelagii na pożegnanie. Wprawdzie mówiła ona że bolała bardzo iż ich opuszczał, ale na twarzy prędzej radość niż smutek wyczytać było można. Chciała go opatrzyć w zapasy na drogę, wyprowadziła aż do ganku... i prosiła aby zupełnie był spokojnym o przyjaciela.
Klesz tegoż dnia na dworcu uścisnąwszy jeszcze Małdrzyka ze łzami na oczach, wskoczył do wagonu i lokomotywa poniosła go ku Zachodowi...


Dwa lata upłynęły od opisanych wypadków. Jordan, który się już z Tours nie mógł oddalić, pisywał do przyjaciela, od którego niezawsze i krótkie otrzymywał odpowiedzi.

We trzy miesiące zaraz po odjeździe z Krakowa, przyszła wiadomość, że Małdrzyk żenił się z panną Pelagią. Klesz przewidywał to dawno i nie zdziwił się wcale.
Listy potem rzadsze się stały; dopiero po upływie dwóch lat, zaczęły zjawiać się częściej i cokolwiek dłuższe.
Małdrzyk pisał do przyjaciela:
„Nie wiem czybyś mnie poznał tak zestarzałem. Ostatniego roku reszta włosów prawie nagle zupełnie mi posiwiała. Cierpiałem przedtem na ból głowy.
Życie prowadzę, wierz mi, tak regularne i spokojne, że mi można pozazdrościć. Zrana idę na chwilę do biura, a tam więcej się mówi o brukowych wiadomostkach niż pracuje. Nienużące to wcale. Na obiad powracam do domu, po czarnej kawie z cygarem zdrzemię się trochę. Ku wieczorowi ciągnę do klubu na małego wiseczka i po nim wracam na plantacye. Kładę się wcześnie, na sen się skarżyć nie mogę.
Z wyjątkiem świąt i niedzieli, kościoła, procesyj i uroczystości w których udział biorę, pogrzebów zasłużonych mężów, reprezentacyj nadzwyczajnych w teatrze i t. p., życie płynie regularnie jak w zegarku, niespodzianek w nim nie ma. Miasto nasze jest jak mumia spowita i zabalsamowana, która ruchu nie potrzebuje — i we śnie czeka zmartwychpowstania.
Dzięki Bogu, ze wszystkiemi tu jestem dobrze, nie mięszam się do żadnych swarów, czytam „Czas“ ażeby się zoryentować i nauczyć, za jakim prądem iść należy; nabożeństw nie opuszczam, duchownych szanuję, warchołów się strzegę, wszystkich zatargów unikam — i dobrze mi z tem.
Znają mnie już z tej kompleksyi spokojnej ludzie i jestem dobrze widzianym. Miewam nawet zaproszenia na wielkie pańskie polowania, bo wiedzą iż byłem myśliwym. Ale, czy uwierzysz, dziś mi już one nie robią tej przyjemności co dawniej, męczę się łatwo, spoczynek mi potrzebny.
Tak, kochany mój Jordku, gdy ty swoich dwoje dzieci na rękach nosisz i z żoną w okolice czynisz wycieczki, krzepki jeszcze jesteś i żwawy, ja utyłem, ociężałem, i Pana Boga chwalę, a ruszam się jak najmniej.
Wierz mi, że po burzliwem życiu, taki port osłonięty od burzy, do którego nie zaglądają wichry, którego zwierciadła nic nie mąci — jest jedyną, najpożądańszą rzeczą“.
Uderzyło to Klesza, że w listach swych, w których pisał teraz wiele o Krakowie, o sobie, o obojętnych wypadkach, nigdy prawie nie wspominął o żonie. On też pytać go o nią nie śmiał. Chciał odwiedzić Małdrzyka aby się naocznie przekonać o jego szczęściu, lecz Ewelinka niebardzo by go rada puściła, a on sam — lękał się dowiedzieć czego innego niż... pragnął.
Z powodu rachunków, które pozostały do uregulowania z Miciem, gdyż Jordan wspólnie z nim stawił grobowiec dla Moni, pisywali do siebie.
Lada dla widzenia już wzniesionego pomnika, zjechał był do Krakowa, i dni kilka tam bawił. Wiedział o tem Klesz, i listem zapytał go o to jak znalazł Małdrzyka, co sądził o jego pożyciu, prosząc aby o tem doniósł mu jak najotwarciej.
Mieczysław nierad pisywał, listy mu przychodziły ciężko, musiał do nich wprzód improwizować raptularze — nierychło więc Klesz otrzymał odpowiedź następującą.
„Trudno mi na pytanie wasze, odpisać tak, abyście z mojego listu mieli dokładne pojęcie co się z p. Floryanem stało.
Ja sam nie wiem jakby określić metamorfozę, której uległ. Jest to wprawdzie ten sam człowiek jakim był: dobry, serdeczny, kochający, przywiązujący się łatwo, szukający rozrywek, potrzebujący spokoju do życia tak jak są ryby co w mętnych i żywo płynących wodach nie mogą wytrzymać; lecz — wszystko w nim zastygło, stępiało, odrętwiało. Czasem na chwileczkę poruszy się, ożywi i wpada wnet w swój stan jakiegoś ociężałego lenistwa.
Stosunku jego do żony, wyznaję, zrozumieć nie mogę. Przy mnie, ona dla niego jest dosyć miłą i troskliwą — lecz, widać i czuć że dla niej stał się obojętnym. Panuje nad nim widocznie. W domu ona rozkazuje, on do przepisanego porządku stosuje się z uległością wielką. Całuje ją po rękach, chodzi na palcach, uśmiecha się — a jeśli o co mu prosić przychodzi, czyni to z nieśmiałością wielką. Jedno jej czasem spojrzenie ostre — usta mu zamyka.
Zdaje się jednak dosyć szczęśliwym i nie skarży się wcale.
W domu zajmuje pokoik na tyle, skromny i niezbyt wygodny. Życie wedle trybu przez panią z góry oznaczonego, ściśle do jej programu jest zastosowane.
Duchownych zawsze u nich pełno, a że ona sama należy do czynnych dusz pobożnych — czuwa i nad tem ażeby mąż był zbawionym. Kilka razy na tydzień prowadzi ją do kościoła i asystuje wszystkim większym nabożeństwom i procesyom.
Wolno mu jest wieczorami bywać w klubie — ale z pieniędzy — jak uważałem, ścisły musi zdawać rachunek.
Czasem z prałatami grywa u siebie w domu wiseczka. Cygaro, które, jak mi sam mówił, dawniej palił w salonie, później okazało się żonie jego szkodliwem, teraz więc wychodzi z niem do swego pokoiku. Naówczas tylko gdy jeden z prałatów, który też pali, bywa zaproszony, gospodarzowi wolno także kurzyć, z tem ażeby wiele dymu nie robił.
Pomimo tak surowego regimentu jejmości, nie powiem ażeby Małdrzyk był z nią nieszczęśliwym. Któż wie? potrzebował on zawsze może kogoś coby za niego miał wolę i uwolnił go od władania sobą.
Gdyśmy się parę razy przechadzali sami, wspominając dawniejsze czasy, a mimowolnie przychodziło na myśl, nastręczało ich porównanie z teraźniejszym — uśmieszek ironiczny przebiegał po ustach Małdrzyka, i nikł natychmiast powleczony wyrazem smutku.
Nie zbywa mu materyalnie na niczem. Żona aż do zbytku dba o to, aby się przyzwoicie i dystyngowanym wydawał. Nie daje mu się opuścić, bo gdyby nie to — sądzę, że nie miałby ochoty ani się ubierać, ani włosów przyczesać.
O przeszłości niebardzo mówić lubi — jednego Klesza wspomina często i — słyszałem go parę razy wzdychającego do tego aby was w Tours odwiedzić. Na nieszczęście — dodał zaraz — jest to zupełnem niepodobieństwem. Koszt znaczny, a pensyjka moja na to nie starczy.
Unikałem przypomnienia córki, a on sam ani o niej, ani o Lasocinie nie napomknął ani razu, choć mógł się domyślać, że przybyłem tu dla obejrzenia grobowca tego anioła naszego...“
Klesz list ten odebrawszy zadumał się nad nim długo, otarł oczy, potrząsł głową, i żeby rozpędzić smutek, który go owiał — poszedł do żony i dzieci.


Było to u wód w Karlsbadzie, wkrótce po wyprawieniu listu przez Micia do Jordana.
Na starej Wiese, w domu pod Bocianem, na pierwszem piętrze, rozgościła się rodzina dosyć liczna z Królestwa przybyła, o której zamożności wnosić było można z tego, że tygodniowo za mieszkanie znaczną sumę opłacała.
Pani sama, zbytecznie otyła, twarzy nalanej, żółta, pan słusznego wzrostu, napozór zdrów ale kaszlący; dwie dorosłe panny, i kilkunastoletni chłopak — składały rodzinę, nie licząc guwernantki albo raczej damy do towarzystwa panien, które matka z powodu ociężałości niewszędzie mogła wyprowadzać.
Panienki były wcale nieładne, a co gorzej niemiłe, kwaśne, dumne, niewabiące do siebie: chłopak rozwydrzony, hałaśliwy i nieustannej czujności wymagający.
Rodzice oboje, może z powodu niezdrowia, które ich aż do Sprüdla zagnało, twarze mieli ponure i zgoda między małżeństwem nie zdawała się stanem normalnym. Powstawały co chwila o coś spory gwałtowne, które nawet przy guwernantce się nie uspokajały.
Panienki miały ten sam bojowniczy charakter, bo i z guwernantką i z bratem i ze sobą kłóciły się ciągle.
Prawie jednego wieku, bo rok tylko różnicy było między niemi, podobne do siebie, chude, płci ciemnej, stroiły się jak na swój wiek do zbytku i niesmacznie.
Obcy ludzie, będący w domu, od pierwszego dnia wiedzieli że panny protegował ojciec, a chłopca psuła matka.
Niepokój jakiś panował tu ciągle.
Dostatek około przybyłych widać było wielki, kufrów ze sobą wieźli mnóstwo, towarzyszył im lokaj w liberyi i służąca.
Tytułowali ich niemcy na chybił trafił hrabiami — i przyjęło się to odrazu. Panny szczególniej były kontente.
Czytelnik domyśli się łatwo, iż ci państwo zameldowali się jako: „Rittmeister Sigismund von Kossucki mit Familie und Dienerschaft“.
Od czasu gdyśmy ich widzieli na początku tej powieści, czas wielkie zmiany poczynił na obliczach obojga państwa. Pan Zygmunt jeszcze pospolitszą odstawnego żołnierza miał postać, samej pani nie pozostało śladów młodości, a twarz jej pomarszczona, chmurna, jakby zagniewana, nigdy się prawie nie rozjaśniała.
Dzieci za to wyrosły — lecz panienki miały coś w sobie rysów nieklasycznych ojca, a chłopak przystojniejszy od nich, wyrazem jakiegoś rozpasania na swój wiek nadzwyczajnego, odstręczał.
Pani Rose, guwernantka czy bona, szwajcarka, skutkiem atmosfery burzliwej w której żyła, miała też fizyognomię zniecierpliwionej męczennicy. Gdyby jej nie opłacano sowicie, pewnieby dawno podziękowała za swą służbę.
W kilka dni po przybyciu do Karlsbadu, po rozpoczęciu kuracyi, którą pani u Sprüdla, a mąż u słabszego brał źródła — jednego ranka cała ta rodzina siedziała pod Słoniem ranną pijąc kawę.
Nikomu jeszcze tu państwo Kosuccy znani nie byli.
Obok nich, u tego samego stolika, po stroju polskim łatwo było można poznać kilku obywateli galicyjskich, ludzi dobrej tuszy, których właśnie ten nadmiar zdrowia sprowadził do karłowych warów.
Towarzystwo tych panów, którzy ze sobą fajki na długich cybuchach z paradnemi bursztynami poprzynosili, było bardzo wesołe. Mówili, obyczajem polskim, głośno i krzykliwie, śmieli się zamaszysto, a że rodzina Kosuckich nie miała czem zwrócić na siebie ich uwagi, wcale na nią nie zważali.
— Powiadasz, że ta stara pannica Pelagia, o którą się przed dwudziestu laty starał Julek, i pono był z nią bardzo blisko... (tu odchrząknął mówiący) poszła za mąż?... Ale, proszęż cię, ona chyba ma czterdzieści kilka lat?
— Nie przeczę, ale się malowała tak, że zdaleka wyglądała na trzydzieści.
— No, i kogóż uszczęśliwiła? — spytał otyły — to ciekawa rzecz. Mieszkasz w Krakowie, musisz być wtajemniczony.
— Niewątpliwie — odparł drugi — jestem w łaskach u prałata, a prałat był i jest w wielkich łaskach u panny, dziś pani Pelagii, wiem więc historyę całą.
— Słuchamy — odezwali się drudzy.
— Wygnany z Prus, niejaki p. Floryan Małdrzyk, z córką chorą na suchoty, przybył do Krakowa. Człowiek to był nieszczęśliwy jak mało. Własna siostra i szwagier najniepoczciwszym sposobem odarli go z majątku. Mówią że łajdak szwagier go denuncyował.
Córkę jego trzymali z początku przy sobie jakby na łasce, aż w końcu od ucisku musiała uciekać do ojca. Z tego utrapienia, niewygód, niedostatku, dostała suchot, i w Krakowie zmarła.
Opowiadający tak krzyczał głośno, a słuchacze tak pilno nastawiali ucha, iż nie spostrzegli że tuż przy stole siedzącej rodzinie stało się coś niewytłómaczonego. Otyła pani krzyknęła, omdlała i padła, córki zaczęły piszczeć, towarzyszący mężczyzna zerwał się wołając o doktora.
Zamęt się stał taki iż galicyanie musieli przerwać rozmowę — i ciekawe opowiadanie o losach Małdrzyka i p. Pelagii zostało odłożone zapewne do obiadu u Puppa.
Pani Natalia Kosucka omdlała, miała jakieś konwulsyjne łkania i rzucania się, które przerywały mdłości. Musiano ją do niedalekiego domu pod Bocianem przenieść z pomocą służby. Cała rodzina pociągnęła za nią, a że godzina była już późna, goście z pod Słonia rozchodzić się poczęli i na starej Wiese została tylko od sklepiku do sklepiku przechodząca wieść o omdleniu pani z pod Bociana, o której życie się lękano. Wypadek ten naturalnie poszedł na rachunek nieostrożnego obchodzenia się z pokarmami, o które osobę tak otyłą, najwłaściwiej można było posądzić.
Wieczorem, ponieważ rozeszła się wiadomość o przybyciu hrabiego Chambord i syna egipskiego kedywa, o mdłościach pani z pod Bociana wcale już nie mówiono.
Doktór zapytany przez kogoś uspokoił zresztą ciekawych tem, iż — pani tej nic nie będzie.
Panny pokazały się z boną i braciszkiem na przechadzce i koło muzyki — co także było znakiem iż niebezpieczeństwo minęło.
Na górze jednak, gdzie na kanapie poduszkami obłożona spoczywała Natalia, a mąż jej chodził krokami wielkiemi, zamyślony — stały jakieś lekarstwa na stoliku, i — cisza była jak przy chorych.
Małżeństwo nie mówiło do siebie. Pan Kosucki chodził i wzdychał albo raczej sapał. Pani stękała. Nie patrzyli na siebie. Ona w sufit miała wlepione oczy, on w podłogę.
Milczenie trwało długo, przeciągnęło się do mroku. Służąca weszła zapytać czy pani czego nie potrzebuje i odprawioną została skinieniem.
— Nie, ja tego nie przeżyję! — odezwała się w końcu kobieta.
P. Zygmunt stanął.
— Czego? co? głupiego gadania? — zawołał. — Albo to na nas jednych potwarze ciskają.
— Słuchaj, Zygmuncie — podnosząc się z kanapy gwałtownie poczęła kobieta. — Uderz się w piersi, to nie jest potwarz... nie! Tyś go zgubił! Pan Bóg nam na dzieciach nie będzie szczęścił, wydarty mu majątek marnie przepadnie.
Kosucki uśmiechnął się ironicznie.
— Co to za gadanie babskie! — zawołał. — Stracił majątek, zaplątał, odłużył, nas przy dziale pokrzywdził. Wzięliśmy co nam należało, a że truteń się zwalał — co my, co ja temu winienem.
Jeszcze śmierć tej suchotnicy na nas zwalają. Hodowaliśmy ją, wychowywali... chciałem wydać za mąż...
Gwałtownem uderzeniem ręką w stół kobieta mowę mężowi przerwała.
— Mówże to komu chcesz! — krzyknęła — ale nie mnie. Oszukuj sam siebie, świat, ludzi... ale ja...
Tu płacz przerwał jej mowę.
Kosucki stał wcale nim nieporuszony, spoglądając na żonę obojętnie.
— Więc cóż? — zapytał. — Co? To prawdziwie śmieszna rzecz, takie spóźnione zgryzoty sumienia.
Dziewczyna umarła — bo żyć nie mogła, p. Małdrzyk się z jakąś flądrą ożenił i wiedzie żywot szczęśliwy pod Wawelem. Czegóż ty chcesz? żebyśmy go poszli przepraszać, i majątek dzieci naszych dla niego nadwyrężali.
P. Natalia płakała. Kosucki ruszał ramionami.
— Mówią że ja go denuncyowałem, a gdybym nie ułatwił mu wyjazdu za granicę, kto wie gdzieby był teraz. Otóż to taka wdzięczność!
Milczeniem żony ośmielony, Kosucki coraz głośniej mówił i dowodził. Któż wie, był może przekonanym, długo w sumieniu swem pracując nad oczyszczeniem się w oczach własnych, iż — był w istocie niewinnym.
Nie odzywała się już żona do niego, a dzieci powracające z przechadzki, przerwały małżeńskie spory.
Kosucki wyszedł z saloniku. mówiąc z dumą i głębokiem przekonaniem:
— Otóż to sprawiedliwość ludzka!
I więcej już o tem mowy między małżeństwem nie było.

KONIEC.
Drezno, 1881.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; po słowie miłosierny brak znaku przestankowego, winien być przecinek lub średnik.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; po słowie stanął brak przecinka lub spójnika i.