Obrazki z życia (Gogol, 1903)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Obrazki z życia | |
Wydawca | Księgarnia Feliksa Westa | |
Data wyd. | 1903 | |
Druk | Księgarnia Feliksa Westa | |
Miejsce wyd. | Brody | |
Tłumacz | anonimowy Piotr Chmielowski | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Znakomity pisarz rosyjski pochodził ze starego rodu ukraińskiego Hoholów[1], z którego w XVI wieku wsławił się Jonasz, władyka piński i turowski, zwolennik unii religijnej, a w XVII Ostap, pułkownik kozacki, obdarzony szlachectwem polskiem przez Jana Sobieskiego na sejmie koronacyjnym r. 1676. Wnuk właśnie tego Ostapa, Jan, wychowaniec Akademii kijowskiej, wyniósłszy się z granic Rzeczypospolitej, osiadł w gubernii połtawskiej pod panowaniem rosyjskiem, a od jego imienia dalsze potomstwo wzięło przydomek Janowskich. Wnukiem znów Jana, już prawosławnym, był pisarz łubieńskiego pułku kozaków Atanazy (Afanasij), który w dokumencie urzędowym napisał, że przodkowie jego pochodzili „z polskiej nacyi“. Umiał on tak cudnie opowiadać o dawnych czasach, o walkach kozaków z Lachami, o wolnej kozaczyznie, o czarodziejach i dyabłach, że słuchano go z tchem zapartym, nie ruszając się z miejsca. Synem jego był Bazyli (Wasyl), urzędnik pocztamtu, asesor kolegialny, „Małorusin typowy, równie z rodu jak z charakteru, z mowy i z głowy, wesoły, dowcipny, oczytany, gawędziarz niezrównany i zdolny pisarz“. Założona przezeń wieś Wasylówka, „stanowiła ognisko życia towarzyskiego całej okolicy, gdzie podczas rozmaitych festynów urządzał nieraz i widowiska teatralne, na których odegrywano najprzód świeżo wyszłe komedye małoruskie Kotlarewskiego: Natałka Połtawka i Moskal Czariwnik, a potem jego własne: Pies-owca i Prostak“. Czasami dyrygował on także teatrem domowym swego sąsiada w Kibińcach, małoruskiego magnata Troszczyńskiego, spowinowaconego z sobą przez żonę, i sam występował na nim we własnych komedyach. Żonaty był z Maryą Kosiarowską, niewiastą nieukształconą, z żywym umysłem, wielce pobożną, wielce przywiązaną do cerkwi prawosławnej, lecz zakładającą pobożność przeważnie na zachowywaniu i spełnianiu całej formalistyki obrzędowej.
Takich to rodziców miał Mikołaj, urodzony we wsi Soroczyńcach, na granicy powiatu połtawskiego i mirogrodzkiego, 19 (31) marca 1809 roku. Już w dzieciństwie przejął się głębokiem uczuciem religijnem i wielkiem przywiązaniem do stron swoich rodzinnych, do Ukrainy, do jej kozackiej przeszłości, o której tyle się nasłuchał od swego dziadka, owego wielce utalentowanego opowiadacza. Poznał też wówczas zarówno życie chłopskie, kiedy się rodzice osiedlili w Wasylówce, jak i pańskie, bywając z nimi to na imieninach Troszczyńskiego, to na przedstawieniach teatralnych, w których brali udział i poddani także chłopi, to wogóle na wszelakich zabawach, bo w Kibińcach życie wydawało się nieustającą uroczystością: muzyka, tańce, obiady, kolacye, zwabiały mnóstwo gości. Chłopcu wydawał się pięknie urządzony dwór Troszczyńskiego zaczarowanym zamkiem.
Mając lat 10, został Mikołaj oddany do gimnazyum w Połtawie, ale niebawem gdy w czernihowskiej gubernii, w Nieżynie otwarto nowy zakład naukowy (liceum), pojechał do niego i Gogol, a przebywał w nim od maja 1821 r. do czerwca 1828 jako pensyonarz. Chłopiec chorowity, niezbyt pilny, skłonny do figlów i drwin z towarzyszy, przez czas długi nie wywierał miłego wrażenia ani na rówieśników, ani na starszych, uważających go za błazna, niechluja i leniwca. Otoczenie jednak i warunki życia nazwać należy szczęśliwymi. Dzieci miały dużo swobody, mogły bawić się wspólnie, urządzać teatr amatorski i tp. Pod względem naukowym niewiele, co prawda, korzystały; większość, użytkując z nadzwyczajnej wolności i pobłażliwości, przepędziła lata szkolne bez widomych wyników umysłowych, i wyjątkowo tylko zdolniejsi i do pracy duchowej skłonniejsi wyrobili się na jednostki wybitne. Gogol z początku zadowalał się żartami i figlami, zwłaszcza nadawaniem towarzyszom śmiesznych przezwisk, potem zaczął namiętnie rysować, trochę czytać, wreszcie zapalił się do przedstawień scenicznych, sam w nich grywał znakomicie starców i staruszki; przytem wydawał miesięcznik szkolny („Gwiazda“), który przeważnie sam zapełniał. W r. 1826 umiera mu ojciec; poważniejsze myśli zaczynają osiadać w jego głowie; myśl o własnej przyszłości i o losie rodziny skłania go do usilniejszej pracy, mianowicie w dziedzinie historyi i literatury; dawniejsza kostyczność przemienia się na zmysł krytyczny; Gogol wyśmiewa profesora literatury, dla którego największym poetą był Dierżawin, a Puszkin — godnym wzgardy; ostro gani w listach do matki liceum, w którem kończył kurs, prawie żadnej nie nabywszy wiedzy i tp. Przysiedziawszy fałdów, wchłonął niezbędną ilość wiadomości przepisaną dla kończących liceum, zdał ostateczny egzamin, pojechał, tak samo jak lat poprzednich, do rodziny na wieś; doczekał się tu w grudniu 1828 r. najbliższego swego kolegi i przyjaciela, A. Danilewskiego, i z nim razem puścił się do Petersburga.
Stolicę Rosyi wystawiał sobie w tak tęczowych, czarodziejskich barwach, że ażeby nie zepsuć żywego wrażenia, nie chciał wstąpić do leżącej na jego drodze Moskwy. Ale urocze rojenia nie sprawdziły się. Musiał mieszkać licho, odmówić sobie przyjemności wszelkich, nawet bywania w teatrze, chodzić przez całą zimę w letnim płaszczyku; listy polecające (między innemi i od Troszczyńskiego) na nic mu się nie zdały. Chciał wstąpić do teatru, ale jego piękny sposób czytania, wolny od afektacyi, nie podobał się ówczesnym krytykom teatralnym i Gogol musiał dać pokój scenie. Wydrukował sielankę wierszowaną: „Hans Küchelgarten“; krytyka obeszła się z nią surowo i biedny autor musiał palić jej egzemplarze. Niepokój wewnętrzny, żądza poznania świata szerszego, powzięta jeszcze w Nieżynie porwały go nagle za granicę w r. 1829, lecz zaledwie obejrzał Lubekę i Hamburg, taka go opanowała tęsknota, że czemprędzej wrócił do Petersburga, gdzie otrzymał nędzną posadę w zarządzie apanażów. Zauważywszy wśród Petersburszczan pewne zajęcie się rzeczami ukraińskiemi, postanowił wyzyskać to, co słyszał niegdyś od dziadka i co sam widział; ale nie poprzestając na tem, rozpisał listy do matki i znajomych, by zbierali i przysyłali mu materyały, odnoszące się do minionego i obecnego bytu Małorosyi. Zawiązał przytem stosunki literackie, zaczął w czasopismach drukować pierwsze swe artykuły i poznajomił się osobiście z kilku pisarzami, jak: Delwigiem, Żukowskim i Pletniewem. Ten ostatni zajął się nim po ojcowsku; wyrobił mu miejsce nauczyciela historyi w Instytucie Patryotycznym, gdzie był inspektorem; wystarał mu się w kilku magnackich domach o lekcye, zaznajomił go z największym poetą rosyjskim, Aleksandrem Puszkinem, który go nadzwyczajnie polubił. Gogol znalazł się tedy wśród najwyższych sfer świata literackiego, a równocześnie zawiązał stosunki obszerne w innych sferach, mianowicie zaś z piękną damą dworu Rosset (późniejszą panią Smirnową), która równie jak on rozkochaną była w Ukrainie.
W r. 1831 ogłosił Gogol pod pseudonimem Rudego Pańka, pierwszy tom swoich „Wieczorów na futorze koło Dikańki“ (Wieczera na chutorie bliz Dikańki) i odrazu zdobył sobie rozgłos wśród czytelników oraz uznanie krytyki. Jeżeli w naszej literaturze ukazały się najprzód idealizowane przez Bohdana Zaleskiego obrazy przeszłości ukraińskiej; to w rosyjskiej wpierw się pojawiły zarysy spółczesnego życia ukraińskiego zarówno w powszednich, codziennych, a nawet trywialnych jego przejawach, jak i w tem, co w niem było poetycznego, a co się znamionowało bujnością, awanturniczością, siłą i przebiegłością. Zarówno stosunki realne, jak wyobrażenia o świecie nadzmysłowym, o związkach z dyabłem, zarówno trzeźwość myśli, jak najzabawniejsze przesądy i zabobony znajdowały w tych obrazkach i opowiadaniach wyraz pełen świeżości. Ale najpiękniej odtworzył Gogol urok przyrody ukraińskiej w powiastce p. t. „Noc majowa“. — Niebawem w roku następnym (1832) ukazał się tom drugi „Wieczorów“, a w nim prześliczny opis „Nocy przed Bożem Narodzeniem“. W tymże tomie znajduje się także opowiadanie z życia dawnej kozaczyzny p. t. „Straszna zemsta“, w której po raz pierwszy u Gogola przejawiła się niechęć do Polaków w karykaturalnem przedstawieniu zarówno ich postaci jak i mściwych uczuć. Poprzednio uwydatniał raczej przeciwieństwo Ukraińców do Moskali, często powtarzając takie ludowe zestawienia pojęć, że co „przeklęty Moskal“ to „złodziej“ lub „czart“; teraz jaskrawo uwydatniał wzajemną nienawiść kozaka i Lacha, upatrując jej przyczyny w pogardzie wiary prawosławnej i w ucisku chłopów ukraińskich. Bardzo być może, iż powstanie listopadowe, jak u Puszkina, tak i u Gogola przyczyniło się do obudzenia czy ożywienia niechęci względem Polaków. Pomijając atoli tę stronę utworu, wyznać należy, iż „Straszna zemsta“, przeważnie treści fantastycznej, piękną nazwać się nie może; jest w niej wydwarzanie poetyckie, dalekie od prostoty i naturalności innych obrazków, z życia spółczesnego przez Gogola nakreślonych; tonem i stylem najbardziej się zbliża do „Powieści kozackich“ Michała Czajkowskiego, dawniej wielbionych, dziś zapomnianych.
Za dalszy ciąg „Wieczorów“ uważał Gogol zbiór opowiadań wydanych r. 1835 w dwu tomach p. t. „Mirgorod“. Istotnie i one są wzięte wyłącznie z życia ukraińskiego. Mieści się tu mianowicie jedno z drobnych arcydziełek p. t. „Staroświeccy obywatele“, oraz wielce przez Ukraińców, a nawet Rosyan ceniona powieść (a jak oni powiadają) epopeja kozacka p. t. „Taras Bulba“. Epopei tej atoli brak głównej zalety tj. bezstronności w obrazie stron walczących; całe światło skierowano tu na kozaków, a wszystkie cienie na Lachów; nie zyskuje na tem malowidło nie tylko artystycznie, lecz nawet pod względem uczucia chluby narodowej, boć jeżeli Polacy tak łatwo dawali się pobić kozakom, to cóż za sława dla zwycięzców?... Należy prócz tego zaznaczyć, że w pierwotnem opracowaniu „Tarasa Bulby“ nie było tych szerokich, stylem epicznym kreślonych obrazów bitew, jakie znalazły się w póżniejszem, dwa razy niemal dłuższem, którego dokonał autor między r. 1839 a 1842 do pierwszego zbiorowego wydania dzieł swoich.
Staraniem przyjaciół, a mianowicie Żukowskiego i Puszkina, otrzymał Gogol r. 1834, choć nie miał stopnia naukowego, katedrę historyi wieków średnich w uniwersytecie petersburskim. Dostatecznego ku temu przygotowania nie posiadał, a co gorsza, zajęty pracami literackiemi, nie starał się nawet należycie przygotowywać na lekcye; sądząc, że urokiem stylu, świetnemi porównaniami i niespodzianemi zestawieniami wielkich zdarzeń zdoła zastąpić dokładną znajomość przedmiotu. Oczywiście zawiódł się okropnie; studenci odczuli, jeżeli nie zrozumieli, pustkę pod wspaniałymi frazesami, i zaczęli podżartowywać z profesora i jego powieściowego stylu; profesor zaczął opuszczać lekcye; a że właśnie wtedy podwyższono wymagania od profesorów pod względem naukowym, Gogol musiał się podać do dymisyi, a równocześnie utracił także lekcye w Instytucie Patryotycznym.
Trzeba się było utrzymywać z pisania. Temata małoruskie już się przejadły; wypadło korzystać ze spostrzeżeń porobionych w Petersburgu, oraz z tych pobieżnych studyów, jakie poczynić musiał profesor dla swoich wykładów. Z takiego to materyału powstały dwa tomy „Arabesek“ ogłoszone w 1835 roku. Mieściły się tu rzeczy wielce różnorodnej wartości: rozprawki o rzeźbie, malarstwie, budownictwie, muzyce, o wiekach średnich, o wykładzie uniwersyteckim historyi, o wędrówce narodów, o geografii, o pieśniach małoruskich; a obok powiastki takie, jak „Portret“, „Newski Prospekt“, wreszcie najlepszy z całego zbioru obrazek p. t. „Dziennik obłąkanego“.
„Arabeski“ nie mogły podnieść sławy Gogola, ale wzmogło ją przedstawienie satyrycznej komedyi „Rewizor“ w r. 1836. Pomysł do niej poddał Gogolowi Puszkin; obrobienie pomysłu przewyższało pod względem siły komicznej wszystko, co do owego czasu w tym rodzaju znajdowało się w literaturze rosyjskiej, przewyższało także wszystkie sceny śmieszne, jakie do owego czasu kreślił sam Gogol. Krytyka istniejących stosunków Rosyi, mianowicie wśród urzędników, ich nieuctwo, zmateryalizowanie, przekupstwo, wzajemne podstawianie sobie stołka tak jaskrawo, z takiem satyrycznem zacięciem odmalował autor, że w rozwoju komedyi rosyjskiej stworzył nowy okres. Cesarz Mikołaj, u którego wyproszono przedstawienie „Rewizora“, będąc na niem, miał powiedzieć: „Oto sztuka! wszystkim się dostało, a najwięcej mnie samemu“ — oczywiście dlatego, że się rozwijać owej zarazie dozwolił. Wraz z powodzeniem atoli literackiem i scenicznem, pojawiło się straszne oburzenie ze strony tych, co się czuli satyrą dotknięci; starano się nawet o zakazanie przedstawień. Żeby się uwolnić od tych ukłóć i intryg, Gogol postanowił wyjechać za granicę i zamiaru tego dokonał w lipcu 1836, puszczając się w podróż wraz ze swym przyjacielem Danilewskim. Przebywał kolejno to w Niemczech, to w Szwajcaryi, to w Paryżu, gdzie w r. 1837 doszła go bolesna wieść o śmierci Puszkina w pojedynku; wieść ta wywarła na nim nigdy niezapomniane wrażenie i była może tą okolicznością, o której później często napomykał, że go ostatecznie zwróciła do poważnego zastanowienia się nad celem życia i poprowadziła następnie do głębokiego przejęcia się duchem ewangelii i mistycznych poglądów. Z Paryża udał się do Włoch, napawając się dziełami sztuki. Zamieszkawszy w Rzymie, bywał u księżnej Wołkońskiej, znanej dobrze z życiorysu Mickiewicza. Księżna przeszła już wtedy na katolicyzm i chętnie przyjmowała Polaków kształcących się na księży, mianowicie Hieronima Kajsiewicza i Piotra Semenenkę, przyszłych twórców zakonu Zmartwychwstańców. Na jednym z obiadów (17 marca 1838) u księżnej, oprócz tych dwu Polaków, znajdował się i Gogol. Z rozmowy wielce się im podobał. Semenenko tegoż dnia pisał o nim w liście do Bogdana Jańskiego: „Szlachetnego jest serca, przytem młody i głębiej z czasem tknięty, może też i na prawdę nie będzie głuchy i duszą całą do niej się obróci. Tę ma nadzieję księżna i myśmy się dziś nieco utwierdzili. Naturalna, żeśmy o Słowiańszczyznie rozprawiali. Pokazał się wcale bez przesądów, ba, nawet może tam w głębi bardzo czysta tkwi dusza. Umie po polsku, to jest czyta. Gadaliśmy długo o Nieboskiej komedyi i o Tadeuszu... Z tego pokazuje się, żeby wcale rzecz była użyteczna, gdybyśmy mieli i Mickiewicza i Nieboską komedyę z Irydionem i Mochnackiego. A po co tego ostatniego? Owo mówił nam, że czyta Mierosławskiego[2] i że mu się podoba, wyjąwszy namiętność i przesadę. Więc my mu o Wrotnowskim i Mochnackim, — ostatniego szczególniej dla języka i stylu. I to go właśnie ujęło, bowiem chciałby się przejąć mocą polskiego języka“. A dnia 17 kwietnia pisali Semenenko i Kajsiewicz: „Onegdaj Gogol nas odwiedził, my jego nazajutrz. Mieliśmy u niego biesiadę słowiańską. Co za czysta dusza! Można do niego z Panem powiedzieć: Niedalekiś Królestwa Bożego. Gadaliśmy szeroko o wspólnej literaturze. Dziwne nam zrobił wyznanie; w prostocie bowiem serca przyznał się, że mu język polski daleko dźwięczniejszy się wydaje od ruskiego. Długo — powiada — o tem się przeświadczałem, starałem zupełnie stać się obojętnym, i nareszcie tak mi się wydało. Sam dodał: Wiem, że powszechnie inaczej powiadają, szczególniej w Rosyi to przyjęto, ale niemniej mi się wydaje prawdą to, co mówię. Dla Mickiewicza z największem poważaniem“.
Przez kilka tygodni widywali się ze sobą często; Polacy mieli nadzieję pozyskania Gogola dla katolicyzmu. Z przyjemnością zapisywali wyrzeczone przezeń słowa o Polsce i Rosyi; widać z nich, że w autorze „Rewizora“ odbywał się dziwny ferment. I tak 12 maja pisali nasi seminarzyści: „Z Gogolem bardzośmy się za łaską bożą porozumieli. Dziwna! wyznał, że Moskwa jest rózgą, którą ojciec karze dziecko, a potem łamie, — i wiele, wiele innych, pełnych pociechy rzeczy“. A 25 maja: „Gogol jak najlepiej... Mówił nam za rzecz szczególniejszą o odmianie, jaka zaszła w umysłach moskiewskich w dwóch leciech ostatnich. Oficerowie lejbgwardyi, tu przebywający, przed dwoma laty entuzyaści rosyjscy, dziś niepodobne rzeczy na cara wymyślają, ci właśnie, którzy są osypani honorami, przywilejami, dobrodziejstwy. I to dziwna ta otwartość, która panuje między Moskalami, w Paryżu ostrożniejsi demagodzy, niż tamci niezadowoleńcy. Zajmuje się historyą ruską Gogol. I w tem bardzo ma myśli jasne. Widzi to dobrze, że niema pierwiastku, coby wiązał to niekształtne gmaszysko. Z góry napiera przemoc, ale niema wewnątrz ducha. I za każdym razem wykrzyka: U was, u was co za życie! Po upadku tyle mocy! Cios, który miał zniszczyć, podniósł i ożywił. Co za ludzie! co za literatura! co za nadzieje! To rzecz nigdy niesłychana!“
Trwałości jednak te stosunki z Polakami nie nabrały i niebawem Gogol wystąpił jako gorący wielbiciel prawosławia. Z Mickiewiczem i Zaleskim poznał się Gogol osobiście, ale kiedy, niepodobna oznaczyć dokładnie, bo daty, podawane przez biografów, nie zgadzają się ani z sobą, ani z okolicznościami życia wszystkich trzech poetów.
W drugiej połowie r. 1839 odwiedził Gogol Rosyę, a zaciągnąwszy za pośrednictwem przyjaciół znaczną pożyczkę, wrócił do Rzymu. Dwa razy w ciągu r. 1840 ciężko chorował, a każde wyzdrowienie poczytywał za cudowne ocalenie od śmierci, zesłane przez Opatrzność na to, by on przyszłemi dziełami mógł przynieść pożytek ludzkości w sposób wznioślejszy, czyli, jak sam się później wyraził, by „wyśpiewać jakiś hymn na cześć piękna niebieskiego“. Pracował usilnie nad rozpoczętem jeszcze w r. 1835 z pomysłu Puszkina dziełem p. t. „Dusze zmarłe“ (Miortwyja duszi), których tom pierwszy ukończył w roku 1841, a zmuszony potrzebą, postanowił go wydrukować, choć go jeszcze za zupełnie wykończony nie poczytywał. Utwór ten nazwał Gogol „poematem“ prawdopodobnie dlatego, że pierwiastkowi lirycznemu nieraz w nim folgował, już to bolejąc nad zatratą swojej dawniejszej świeżości, już to zawodząc hymny na cześć Rosyi, jako ojczyzny bohaterów, mającej przed sobą najświetniejszą przyszłość. W gruncie atoli rzeczy jest to wielka satyra społeczna, daleko rozleglejsza od „Rewizora“ i daleko głębiej sięgająca w samą rdzeń stosunków społecznych w Rosyi. Nikt przed Gogolem nie odmalował tak przerażająco lichoty życia rosyjskiego. Karyerowiczostwo, łapownictwo, chęć zdobycia grosza za jakąbądź cenę, aby go bezmyślnie gromadzić, żyjąc jak żebrak, albo też by go rozpraszać na użycie w bardzo ordynarny czy wykwintny sposób; myślenie tylko o sobie bez pamięci na innych, bez poczucia ogólniejszych narodowych spraw i zadań, a w najlepszym razie zachowując bierną uczciwość, zadawalanie się pięknie brzmiącymi frazesami o dobru, obowiązku i cnocie: oto cechy główniejsze, jakie ukazał nam Gogol, przeglądając wraz z swym bohaterem olbrzymie przestrzenie Rosyi. Bohater ten, Paweł Czyczykow, to uosobienie energii i przewrotności, rozwijanych od dzieciństwa celem zdobycia majątku. Bywał już niekiedy u szczytu marzeń, ale niepohamowana chciwość, nie pozwalająca mu wstrzymać się w porę, spychała go na dno. Ostatecznie postanowił wyłudzać lub kupować poddanych, którzy już wprawdzie pomarli, ale którzy jeszcze w spisach urzędowych, co pewien czas jeno sporządzanych, figurowali jako żyjący, i od których dziedzice płacili podatki. Wprawdzie nawet za czasów poddaństwa w Rosyi nie można było sprzedawać „dusz“ (tj. poddanych) bez ziemi, ale i na to znalazł się sposób; kupione „dusze“ można było przeprowadzić na inne miejsce i tam je osadzić (nazywało się to sprzedawać i kupować dusze na „wywod“). Czyczykow, objeżdżając Rosyę dla nabycia „dusz zmarłych“, dał sposobność Gogolowi do nakreślenia całego szeregu charakterów i sytuacyj. Jest to zatem wspaniała galerya nadzwyczaj plastycznie odmalowanych postaci z całą potęgą zmysłu spostrzegawczego i dowcipu satyrycznego.
Gdy wyszedł pierwszy tom „Zmarłych dusz“ (1842) z druku, posypały się na autora tak samo jak po „Rewizorze“, tylko z innych warstw, złorzeczenia i obelgi za spotwarzanie spółziomków. Gogol sam czuł i wiedział, że satyryczny jeno obraz stosunków wystarczyć nie może, iż trzeba było wyprowadzić na jaw dobre, dodatnie strony życia, stworzyć kilka przynajmniej osobistości, któreby się stały wcieleniem przepowiedni, że obszary Rosyi dają pole najdogodniejsze do wykazania duszy bohaterskiej. Ale równocześnie czuł, że bez wzoru żywego nie zdoła utworzyć takiego bohatera. Domyślał się, że on istnieć musi, tylko niedostateczna znajomość całej Rosyi nie pozwala pisarzowi dojrzeć go i odmalować. Więc wzywał wszystkich, a zwłaszcza ludzi praktycznemi sprawami zajętych, by mu przysyłali uwagi swoje nad pierwszym tomem „Dusz zmarłych“, czy to ku potwierdzeniu, czy ku obaleniu mniemań tam wyrażonych; chciał bowiem poznać życie rosyjskie jaknajwszechstronniej i faktami poprzeć swój domysł o istnieniu obywateli, szerzej i głębiej pojmujących zadania życia jednostkowego i państwowego. Odezwy jego atoli wywoływały tylko uśmiech lub drwiny; pożądanych przezeń materyałów o życiu rzeczywistem rosyjskiem nie otrzymywał. Musiał więc czerpać z wnętrza własnego. Trzeba siebie udoskonalić — pomyślał — by stworzyć bohatera dodatniego. Ta myśl ściśle się zespoliła z nurtującem już duszę jego od lat kilku uczuciem religijnem i poprowadziła go do podobnego nastroju, jaki w tym samym czasie pogłębiał się w duszy Mickiewicza i innych, za zewnętrzną pobudką Towiańskiego. Szło mianowicie o ścisłe stosowanie zasad ewangelicznych w życiu, szło o takie zespolenie się z Bogiem, by w modlitwie szukać natchnienia i odpowiedzi na wszelkie pytania i postępować według wskazówek ducha bożego, osiągniętych w ekstazie...
Zatapiając się coraz bardziej w myśli udoskonalenia wewnętrznego od czasu powrotu do Rzymu w końcu r. 1842, pozyskawszy dla swoich poglądów dawną swoją znajomą Smirnową, z nią Gogol najwięcej przestawał czy to w Rzymie czy w Nicei. Nad drugim tomem „Dusz zmarłych“ pracował pilnie, usiłując w nim nakreślić parę postaci dodatnich; ale po pięciu prawie latach mozolnej roboty, uznał to obrobienie za słabe i spalił je w r. 1845, przygotowując się do spowiedzi wielkanocnej w Stutgardzie. Wziął się natomiast do przeglądania korespondencyi swojej o różnorodnych zagadnieniach, wydobył z niej to, co odpowiadało ówczesnemu jego nastrojowi religijnemu, a przerobiwszy i dopełniwszy, wydał w r. 1846 „Wybór listów do przyjaciół“ (Wybrannyja miesta iz pierepiski s druzjami). Książką tą ściągnął na siebie gromy dawniejszych swych wielbicieli, którzy z bólem i wstrętem zaczęli go uważać za wstecznika, nieprzyjaznego cywilizacyi europejskiej i oświeceniu ludu, za pietystę i mistyka, gardzącego zdobyczami wiedzy i całym ruchem myśli nowożytnej, za pysznego proroka, depcącego wszystkich, za waryata wreszcie. Te zarzuty, w znacznej części zgoła nieuzasadnione, bo oparte na dowolnie wyrwanych z tekstu ustępach, straszliwie zabolały Gogola. Napisał „Spowiedź autorską“, w której starał się oczyścić z dotkliwych napaści i wypowiedzieć myśl swą o udoskonaleniu wewnętrznem jaknajjaśniej. Zrobił tu atoli straszne wyznanie, iż nie czuł już w sobie zdolności do tworzenia dzieł artystycznych. Mimo to pracował wciąż nad nowem obrobieniem drugiego tomu „Dusz zmarłych“, nie ustając w swoich ćwiczeniach pobożnych. W początkach r. 1848 odbył podróż do Ziemi Świętej, bo żyjąc w ciągłej obawie śmierci, chciał się do niej należycie przysposobić i mniemał, że modlitwa u grobu Chrystusa przyniesie mu ukojenie. I tu spotkał go zawód. Nie znalazł wymarzonych przez siebie stosunków; z przestrachem zauważył, że wrażenia, doznane w Palestynie, nadzwyczaj dalekiemi okazały się od tych, jakich pragnął gorąco.
Za powrotem do Rosyi osiadł w Moskwie, skąd niekiedy wyjeżdżał do majątku pani Smirnowej (w gub. kałuskiej), na Ukrainę i do Odessy. Ostatnie lata i pod fizycznym i pod moralnym względem były dla niego szeregiem katuszy. Drugi tom „Zmarłych dusz“ w ponownem obrobieniu spalił nakrótko przed zgonem. Zmarł dnia 21 lutego (4 marca) 1852 roku w Moskwie.
Znaczenie Gogola w dziejach literatury rosyjskiej polega na tem, że on pierwszy zobrazował życie rosyjskie wsposób realistyczny, że odtwarzał to, co istniało naprawdę czy to w dziedzinie stosunków powszednich, czy też w sferze wyobraźni, mianowicie ludowej (przesądy, zabobony, podania o czarownikach, upiorach, dyabłach). Przed nim, twórca kierunku romantycznego, Aleksander Puszkin, dopiero pod koniec swej działalności wejrzał pilniej w przejawy życia rzeczywistego, lecz jego wysoki polot poetycki nie dozwalał mu nawet wtedy zniżyć się do drobiazgów, pchając go zawsze do kreślenia pewnych niezwykłych wypadków, pewnych niecodziennych ludzi. Gogol, z natury umysłu swego, mało mógł sam wymyśleć, lecz za to doskonale umiał się przejąć widzianemi i słyszanemi rzeczami, dopełnić rysy, jakich nie zauważył, a dopełnić tak, że każdy musiał uznać ich psychologiczną konieczność. Miał on fantazyę nie twórczą w najwyższem znaczeniu tego wyrazu, tylko dopełniającą, ale rozwiniętą tak bujnie, że za twórczą uchodzić mogła. Spostrzegawczość nadzwyczaj bystra, wrażliwość niemal chorobliwa, spółczucie psychologiczne nader żywe i nader wyrobione, zdolność plastyczna niesłychana, a przytem dowcip i humor niepospolity: oto znamiona talentu, nie genialnego wprawdzie, jak utrzymują krytycy rosyjscy, lecz do genialności zbliżonego, a w każdym razie niezmiernie silnego i samorodnego.
Na ten ostatni rys należy położyć nacisk. Ze wszystkich znakomitych pisarzy rosyjskich Gogol najmniej uległ wpływowi cudzoziemskiemu. Po części mała znajomość obcych języków, po części natura, odrzucająca od siebie wszystko, co się w niej samej nie zrodziło, sprawiły, że autor „Rewizora“ i „Dusz zmarłych“ pozostał zawsze w kręgu rodzimej przeważnie twórczości, ulegając, pod względem stylu, wpływowi nieraz podrzędnych nawet pisarzy, choć przedewszystkim wielbił Puszkina i Żukowskiego. Z obcych oddziałał nań fantasta niemiecki Hoffmann, jak to widać z opowiadań: „Portret“, „Nos“ i pierwszej części „Newskiego Prospektu“. Gogol jest często podobny do Dickensa, ale to bynajmniej nie przez naśladowanie, bo Dickens był od niego młodszy i szkice swe zaczął ogłaszać później od niego. Humor też Gogola nie posiadał odrazu cech upodobniających go z humorem angielskim. Z początku był on niefrasobliwą jeno wesołością, zmieszaną z żartami i konceptami; później dołączyła się satyryczność dotkliwa; a w końcu dopiero nastąpiło uśmiechanie się przez łzy spółczucia dla wszystkiego, co biedne, nieszczęśliwe, uciśnione. Humor ten przejawił się najdobitniej w drobnych powiastkach i obrazkach; satyra — w obszerniejszych utworach („Rewizor“, „Dusze zmarłe“).
Ujemną stroną umysłu Gogola był brak głębszego wykształcenia naukowego. Nie można go nazwać płytkim i powierzchownym, mianowicie w dziełach wieku dojrzalszego; owszem podziwiać trzeba trafność spostrzeżeń psychologicznych, które go tak znakomicie wyróżniły od powieściopisarzy, mających na widoku głównie rysy zewnętrzne; bądźcobądź jednak widnokrąg myśli Gogola zakreśla się niezbyt wielkim promieniem; a niemożność harmonijnego wykończenia większej całości („Dusze zmarłe“), między innemi przyczynami, ma także i tę, że autor nie uświadamiał sobie należycie reform, niezbędnych dla rozwoju Rosyi, co oczywiście zostaje w ścisłym związku z głębszem rozwinięciem rozumu.
Wszystko, co tworzył Gogol, miał z własnych spostrzeżeń lub ze słyszenia. „Nigdy nic nie utworzyłem z wyobraźni — powiadał sam autor— nie posiadałem tej właściwości. To tylko dobrze się w dziełach moich przedstawiało, com wziął z życia rzeczywistego, z faktów mi znanych. Odgadywać człowieka mogłem tylko wówczas, gdym miał przed sobą najdrobniejsze szczegóły jego zewnętrzności. Nigdy jednak nie malowałem portretu w znaczeniu prostej kopii. Tworzyłem portret, ale tworzyłem wskutek rozmyślania, a nie wyobrażania (wsledstwije soobrażenija, a nie woobrażenija). Im więcej rzeczy brałem pod rozmysł, tem utwór stawał się wierniejszy, prawdziwszy. Musiałem wiedzieć daleko więcej niż którykolwiek inny pisarz, bo gdym tylko jakie szczegóły pominął, nie wziął pod rozmysł, to fałsz występował w pracy jaskrawiej niż u kogo innego... Dotychczas (tj. do r. 1847) wyobraźnia nie obdarzyła mnie ani jednym godnym uwagi charakterem i nie utworzyła ani jednej takiej rzeczy, którejby wzrok mój nie zauważył gdziebądź w naturze... Mam taki umysł, jak większa część Rosyan, tj. zdolny raczej do wnioskowania, aniżeli do wynajdowania (sposubnyj bolsze wywodit’, czem wydumywat’)“.
Geneza więc trzech wybranych tu obrazków tkwi wyłącznie w bezpośredniej obserwacyi, dokonanej przez autora.
„Staroświeccy obywatele“ (Staroswietskije pomieszcziki) należą do najwcześniejszej doby twórczości Gogola. Pierwszy zarys tego obrazka pochodzi z r. 1833, wykończenie z następnego, kiedy autor miał lat 25. Żywe wspomnienia tego, czego się napatrzył w dzieciństwie i młodości na Ukrainie, opromienione tęsknotą za stronami rodzinnemi, wśród zgiełkliwego życia w Petersburgu, wytworzyły i tło i postaci tak sympatyczne.
„Dziennik obłąkanego“ (Zapiski sumasszedszago) pochodzi również z roku 1834; ale i treść i nastrój jego są całkiem odmienne. Na wytworzenie obrazka złożyły się spostrzeżenia robione w świecie urzędniczym petersburskim, w którym przebywał czas jakiś sam autor jako biuralista w zarządzie apanażów. Myśl zasadniczej równości wszystkich ludzi w przeciwstawieniu do strasznej zależności niższych od wyższych w stosunkach rzeczywistych, myśl rodząca się w niejednej duszy urzędniczej, posłużyła za nić przewodnią, skupiającą rozmyślania obłąkanego.
„Płaszcz“ (Sziniel) pomysłem sięga także r. 1834, ale zupełnie obrobiony został dopiero w r. 1842, kiedy Gogol przygotowywał pierwsze zbiorowe wydanie dzieł swoich. I tu życie urzędników petersburskich dostarczyło materyału; serdeczna litość nad ich nędzą materyalną i duchową przeniknęła ten materyał nawskróś.
Układ wszystkich trzech obrazków jest niezmiernie prosty, niczem nie skomplikowany, ale w każdym z nich cokolwiek inny, z powodu obranej przez autora formy przedstawienia rzeczy. Wypadki, zdarzenia mają zupełnie podrzędne znaczenie w rozwinięciu charakterów; służą głównie do sprowadzenia stanowczej zmiany w losie osób czyli tak zwanej katastrofy, wszędzie smutnej, dwa razy nawet tragicznej. Najbardziej przedmiotowym pod względem formy jest „Dziennik obłąkanego“; w nim autor nie występuje ani razu ze swojemi własnemi uwagami; przemawia tylko sam obłąkany; a z jego słów musi czytelnik wyrobić sobie pojęcie i o charakterze jego i o powodach obłąkania. W dwu innych obrazkach autor ukazuje swoją osobistość i zaznacza własne spostrzeżenia oraz sposób widzenia rzeczy. W „Staroświeckich obywatelach“ ta obecność jest zupełnie uzasadniona artystycznie, gdyż obrazek przedstawia się jako osobiste wspomnienie z lat młodocianych, kiedy się do owego skromnego dworku nieraz zajeżdżało za życia dawnych serdecznych jego mieszkańców, a później odwiedziło się go po ich zgonie, gdy pod zarządem nowego właściciela i przydanej mu „opieki“ rządowej wszystko poszło w ruinę. Autor nie pilnował się formy wspomnień osobistych, ale przechodził do formy przedmiotowego malowania treści i tylko od czasu do czasu, dla wzmocnienia lirycznego nastroju, wracał znowu do osobistych wynurzeń. W „Płaszczu“ nie widzimy, przynajmniej pozornie, zewnętrznie, wspomnień osobistych, ale ponieważ utwór z nich powstał rzeczywiście, więc autor, choć obrał formę przedmiotowego malowania stosunków, nie mógł powściągnąć napomknień i sarkazmów, jakie mu się pod pióro cisnęły, gdyż były wynikiem przeżytych osobiście wrażeń i wzruszeń. Spółczującą jego duszę oburzał przedewszystkiem nieludzki sposób postępowania urzędników wyższych z niższymi. Stąd wypłynął jego sarkazm na ową „wysoką figurę“ w randze jenerała, który swoją srogą postawą i karcącemi słowy taki obudził strach w biednym urzędniku, iż ten popadł w gorączkę i umarł niebawem. — Pod względem stylu „Płaszcz“ wyróżnia się od dwu innych obrazków wyrobioną dopiero w późniejszych latach Gogola skłonnością do długich (nieraz aż nadto skomplikowanych) okresów i do używania wielu zdań wtrąconych, bez jakich poprzednio się obchodził, dbając o żywość i zwrotność opowiadania. Staranności w unikaniu powtarzań czy to wyrazów czy zwrotów Gogol nie okazywał nigdy.
W „Staroświeckich obywatelach“ panuje uczucie pogodne, słoneczne, nie dozwalające nam patrzeć krytycznie na postaci, wyprowadzone przez Gogola na scenę. Nie przychodzi nam chyba na myśl niezmiernie ciasny widnokrąg umysłowy, w którym się staruszkowie obracali, nie razi nas ciągłe ich jedzenie i wiecznie te same rozmowy. A dlaczego? Bo w tej sferze, z której zostali wzięci, wśród tych warunków, w jakich żyli, i z takiem jak oni usposobieniem innymi być nie mogli; autor zaś nie miał zgoła na celu roztrząsnąć ich rozum, dać poznać ich pojęcia, lecz tylko odmalować to życie jednostajne, ale dla nich nie nudne i nie nużące, a zwłaszcza tę nadzwyczajną dobroć ich serca, spokojnego i zadowolonego, która pragnęła, ażeby wszyscy wkoło nich byli spokojni i zadowoleni. Żądza posiadania nie trapi ich duszy; potrzeby ich są skromne, a ponieważ mogą je zadowolić w zupełności, mniejsza o to, czy majątek mógłby przynosić jeszcze więcej. Służba okrada ich bezczelnie, ale oni o tem nie wiedzą, a ich dobroduszność jest tak wielka, że nawet przez głowę im nie przychodzi posądzać kogoś o złodziejstwo, a ladajakie wyjaśnienie biorą za prawdę rzetelną. Błyszczeć wśród świata nigdy zapewne nie marzyli; dość im przyjąć suto gości, gdy ich nawiedzą; wtedy radość się ich zwiększa, i robią wszystko, co tylko mogą, ażeby im dogodzić. Nie robią tego dla popisu, dla zaimponowania bliźnim, ale tylko z dobrego serca, pragnąc, by wszyscy tchnęli wesołością.
W zachowaniu się obojga staruszków są pewne drobne różnice, psychologicznie doskonale uzasadnione. Atanazy, choć niegdyś zdobył się na wykradzenie Pulcheryi, choć rozsądny i znał się dobrze na gospodarstwie, nie miał w sobie najmniejszej skłonności ani do awantur, ani nawet do działania jakiegokolwiek; na starość wegietował już tylko, to jest żył niemal jak roślina, która potrzebuje jeno odżywiania i kiedyniekiedy ledwie przypominał sobie nastrój żartobliwy, żeby żonę troszeczkę nastraszyć; zostawiony własnym siłom i obrotności, okazywał zupełną życiową nieudolność. Pulcherya przeciwnie, zajęta wciąż gospodarstwem kobiecem, zachowała więcej samodzielności w tym szczuplutkim zakresie, poczytywała Atanazego za dobre kochane dziecko, które rady sobie dać nie będzie mogło. To też gdy zgon swój przewidywała, największą jej troską było, co się stanie z mężem, więc na zbawienie wieczne zaklinała starą gospodynię, ażeby o nim pamiętała. W tym jednym wypadku okazała się, w słowach przynajmniej, surową, pogroziła, że sama prosić będzie Boga, ażeby Jawdosze nie dał lekkiego skonania, jeżeli przez nią mąż owdowiały ucierpi w czemkolwiek.
„Dziennik szalonego“ jest bolesnym okrzykiem duszy ludzkiej, która jako dusza czuje się równą wszystkim innym; a wie, że gdyby zachciało się jej upomnieć o tę równość, poczytanoby ją co najmniej za pozbawioną rozumu. Aksenty Iwanowicz Popryszczyn[3] nie wyróżniał się zapewne od swoich spółkolegów urzędników biurowych wyższem wykształceniem; to, co mu się kołatało po głowie z dziejów dawnych i najnowszych, wskazuje dość wyraźnie, że ze szkół nie wyniósł ani wielkiego, ani doborowego zapasu wiadomości; lecz wyróżniał się od nich ambicyą, która miała źródło swe w miłości względem córki dyrektora. Znał on hasła równości i wolności, szerzące się i w Rosyi także po rozgromie Napoleona i powrocie wojsk rosyjskich z Paryża; ale wiedział również, że pomiędzy słowem a czynem jest przepaść. Tam, gdzie ranga (czin) stanowiła o godności człowieka, niepodobna było nawet marzyć, żeby radca tytularny mógł naprawdę sięgnąć po rękę córki Jego Ekscelencyi, któremu temperował pióra. Aksenty Iwanowicz wiedział, że wszystko dostaje się „tylko kamerjunkrom i jenerałom“. Ale wiedząc o tem, nie chciał się poddać losowi; usposobienie jego było niespokojne, burzliwe, buntownicze; godność człowieczą w sobie cenił wysoko, sercem jeżeli nie rozumem wyniósł się nad pospolitą w jego sferze powszedniość; może pod wpływem jakiego poety, odczytując raz ustęp o psich zalecankach, które były tylko innem wyrazem zalecanek salonowych, wołał oburzony: „I jak też można zapełniać list takiemi głupstwami!... Człowieka mi dajcie! Ja chcę widzieć człowieka; ja potrzebuję pokarmu takiego, któryby mię nasycał i napawał słodyczą moją duszę”. Tiepłow, ubiegający się o rękę Zofii, czemże jest lepszy od niego jako człowiek? Ba! ale jest kamerjunkrem. Ażeby módz się starać o Zofię, Aksenty Iwanowicz pragnąłby sam zostać kamerjunkrem lub jenerałem... Ma 42 lata... sam czas do karyery!... Czego jednak nie można osiągnąć w rzeczywistości, to mieć wolno w wyobraźni. I zostaje Aksenty Iwanowicz... królem hiszpańskim. Teraz już nic nie stanie na przeszkodzie do związku z Zofią; Tiepłow pójdzie z kwitkiem, choć już wesele jego zapowiedziane. Tak się roiło biedakowi w wyobraźni; a w rzeczywistości odwieziono go do szpitala waryatów, gdzie głowę zimną wodą zlewano. Kto się wmyśli i wczuje w duszę biednego szaleńca, ten z ściśniętem sercem czytać będzie ostatnie jego odezwanie się do bezlitośnych ludzi, co go dręczą, choć on nic nie zawinił. Może lepiej byłoby, gdyby autor opuścił końcową notatkę o narośli pod nosem boja algierskiego, bo wrażenie stałoby się jednolitszem; ale tak ścisły realista jak Gogol nie chciał pominąć tego rysu waryactwa, rysu wydobywającego się poprzez najsroższe cierpienia.
Akakij Akakijewicz, bohater „Płaszcza“, biuralista również jak i Aksenty Iwanowicz, nie ma zgoła jego ambitnych uroszczeń. Należy do tej kategoryi ludzi, których nazywamy „przybitymi“, „zahukanymi“. Przybiła ich nędza materyalna i słaby rozwój umysłowy. Nie mają ani śmiałości, ani dumy; nie narzekają na los, nie krytykują wyższych, nie czują się zdolnymi do żadnej pracy, wychodzącej poza kres, do którego latami całemi przywykli, stają się maszynami do przepisywania papierów urzędowych. Zahukany, jednostajną, nudną swą robotą niezmęczony, służbisty w najwyższym stopniu, niezaradny, nieumiejący niczem przysporzyć sobie dodatków do swej nader szczupłej pensyjki, może tylko za pomocą nadzwyczajnej oszczędności, ba, głodzenia się, dojść do sprawienia sobie nowego płaszcza, gdy starego nawet pijany partacz nie chciał już dalej naprawiać, bo się rozlatywał na próchno. Radował się tym nabytkiem jak dziecko, ale radość ta trwała krótko, jak błyskawica jeno przerzynając pasmo jego szarego życia. Po uczcie, wydanej przez jednego z wyższych kolegów, uczcie, która go znudziła, gdyż do takiego przepędzania czasu nie przywykł, w drodze powrotnej do domu, rabusie zdarli z niego płaszcz w oczach stójkowego, co się obojętnie temu przypatrywał, myśląc że to żart „przyjacielski“; komisarz policyi, zamiast się zająć szybko odkryciem złodziei, podejrzliwie wypytywał się Akakija, dlaczego tak późno się włóczył; „wysoka figura“ aż nadto dobitnie dała poznać biednemu urzędnikowi swoją dostojność, jak niemniej niewłaściwość jego postępowania. Z przeziębienia i ze strachu zapadł Akakij Akakijewicz w gorączkę i niebawem przeniósł się na tamten świat. Autor, w którym szlachetne poczucie moralne w czasie ostatecznego obrabiania „Płaszcza“ niezmiernie silnie się rozwinęło, nie chciał pozostawić tej śmierci biedaka bez należytego skarcenia przynajmniej „wysokiej figury“. Nadał więc obrazkowi zwrot fantastyczny, opowiadając o pojawieniu się upiora-urzędnika, zdzierającego płaszcze przechodniom; nie pominął ten upiór i „wysokiej figury“. Kiedy wracała z przyjemnie spędzonego wieczoru; rozmarzonemu jenerałowi wydało się, iż upiór robi mu wymówki za zwymyślanie i za niezajęcie się odszukaniem skradzionego płaszcza; dobrowolnie więc oddał mu swój, czemprędzej kazał jechać do domu, i odtąd w sposobie postępowania z niższymi zaczął okazywać pewną łagodność.
I ten więc obrazek jest artystycznem wstawieniem się za duszą ludzką, w ciele biedaka pokutującą.
Najlepsze, najkompletniejsze wydanie wszystkich „Pism“ (Soczinienija) Gogola, wyszło r. 1901 w Petersburgu pod redakcyą Tichonrawowa, a nakładem A. F. Marksa, w 12 tomach. Jest tu krótki życiorys autora, napisany przez W. I. Szenroka. Przypiski redaktora do każdego tomu wskazują rok powstania utworów, pierwodruków, oraz odmianki (waryanty) pomniejsze; tam bowiem, gdzie obrobienie w różnych wydaniach wielce się różniło, oddrukowano je w całości. Postąpiono podobnież z dwoma obrobieniami drugiego tomu „Dusz zmarłych“, o ile ocalały od ognia, na które je skazał autor.
O powieściach ukraińskich Gogola obszernie rozwiódł się M. Petrow w „Zarysach historyi literatury ukraińskiej XIX wieku“ (Oczerki istorii ukrainskoj litieratury XIX stoletija, Kijów, 1884).
U nas pierwszą wiadomość o Gogolu podał Tygodnik literacki poznański w r. 1838 (Nr. 37); potem, wraz z przekładem „Pamiętnika waryata“ dokonanym przez Marcina Szymanowskiego, drukowało ją r. 1843 czasopismo rosyjsko-polskie „Jutrzenka“, ogłaszane w Warszawie przez Piotra Dubrowskiego. Następnie J. I. Kraszewski w swojem „Athenaeum“ pomieścił r. 1844 przekłady: „Dziennika waryata“, „Płaszcza“ i „Przygód Czyczykowa czyli Dusze zmarłych“, dokonane przez Piotra Szepielewicza, a cenił Gogola wysoko, zestawiając go w jednym rzędzie z Dickensem i Balzakiem. W r. 1846 w tłomaczeniu J. Chełmikowskiego wyszedł „Rewizor czyli podróż bez pieniędzy“ w Wilnie (drugie tłomaczenie we Lwowie, 1884 w „Bibliotece Mrówki“). „Taras Bulba“ w przekładzie Fedorowicza, a właściwie Piotra Głowackiego, ukazał się we Lwowie r. 1850. „Martwe dusze“ w przekładzie Zygmunta Kierdeja-Wielhorskiego wyszły w Poznaniu w r. 1876 i 1879. Wreszcie p. t. „Powieści mniejsze“ (Lwów, 1871) zawarto tłomaczenie „Staroświeckich obywateli“, „Powieści o kłótni Iwana Iwanowicza z Iwanem Nikiforowiczem“, „Nosa“, „Powozu“, „Iwana Teodorowicza Szpońki i jego ciotki“, „Notatek waryata“. Tłomaczenia dokonali według Estreichera: Paulin Święcicki i Jan Grzegorzewski, ale bardzo lichym językiem i z jakiegoś obciętego przez cenzurę egzemplarza, mianowicie w „Notatkach waryata“.
O Gogolu pisali po polsku: Jan Sawinicz w „Księdze Świata“ 1860; Wincenty Korotyński w „Kalendarzu Jaworskiego“ r. 1870; Anna Lisicka w „Przeglądzie Polskim“ r. 1886 (tom III). W czasopiśmie warszawskiem „Kłosy“ r. 1871 znajduje się w pięciu numerach przekład charakterystyki Gogola, wyjęty z dzieła Wodowozowa: „Nowa literatura rosyjska“. W „Wielkiej Encyklopedyi Illustrowanej“ w Warszawie Antoni Pietkiewicz (Adam Pług) pomieścił dobry artykuł pod wyrazem: Hohol.
W wydaniu niniejszem skorzystano z przekładu dawniejszego „Staroświeckich obywateli“ i „Dziennika obłąkanego“; ale musiano w nim poczynić liczne zmiany i uzupełnienia. Przekład „Płaszcza“ jest zupełnie nowy.
Bardzo lubię skromne życie tych odosobnionych właścicieli w zapadłych wioseczkach, których w Małorosyi[4] zwykle zowią staroświeckimi, i którzy jak walące się domki na rysunkach, podobają się dla swej prostoty i zupełnego przeciwieństwa z nowym wymuszonym budynkiem, którego ściany jeszcze nie opłókane deszczem, dachy zieloną pleśnią nie pokryte, a pozbawiony tynku mur gankowy nie pokazuje swych cegieł czerwonych. Niekiedy lubię zejść na chwilę w sferę tego niezwykle odosobnionego życia, gdzie ani jedno życzenie nie przekracza granic częstokołu dworku niewielkiego, nie przechodzi płotu ogrodu pełnego jabłek i śliwek, nie sięga za wiejskie chatki, które go otaczają, pokrzywione, wierzbami, bzem i gruszami ocienione. Życie tych właścicieli takie ciche, takie ciche, że zapomnisz się na chwilę i zdaje ci się, że namiętności, żądze niepomiarkowane, dzieci ducha złego, światem wstrząsające, wcale nie istnieją i widziałeś je tylko we śnie błyskotliwym, migocącym.
Widzę stąd malutki domeczek, z okalającą go galeryą, o drewnianych poczerniałych słupkach, by można w czasie niepogody zamknąć okiennice, nie narażając się na ulewę. Za nim pachnące czeremchy, całe rzędy niziutkich drzew owocowych, obciążonych czerwienią wisien i szafirowem morzem śliwek, pokrytych jakby ołowianym matem; klon rozłożysty, w cieniu którego posłano dywan dla odpoczynku, przed domem podwórze przestronne, nizką okryte trawą, z przedeptaną ścieżką od składów do kuchni i stamtąd do pańskich pokojów; długoszyja gęś pijąca wodę, z młodemi jak puch delikatnemi gąsiątkami; częstokół obwieszany wiązkami suszonych gruszek, jabłek i przewietrzającymi się dywanami; wóz pełen harbuzów tuż przy śpichrzu; odprzężony wół leniwie leżący przy nim... — wszystko to ma dla mnie nieopisany urok, stąd może, iż tego nie widzę już dzisiaj, i że nam miłe to wszystko, z czem rozstaliśmy się dawno... Bądźcobądź, dość, że nawet wtedy, gdy bryczką podjeżdżałem do ganeczku owego domu, czułem się nastrojony dziwnie przyjemnie, owładnięty ciszą i spokojem; konie wesoło biegły przed ganek; woźnica najspokojniej złaził z kozła i zapalał fajkę, jak gdyby do własnego domu przyjeżdżał; nawet szczekanie, którem leniwie dawały znać o sobie psy dworskie, przyjemnem było dla mojego ucha. Ale najbardziej podobali mi się właściciele tego skromnego zakątka, staruszkowie, z widocznem zajęciem spotykający mię u progu. Twarze ich i teraz ukazują mi się niekiedy w tłoku i hałasie z pomiędzy modnych fraków, i wówczas to pół-sen mną owłada i śnię o przeszłości. Na ich twarzach wypisana taka dobroć, taka radość serdeczna, że mimowoli wyrzekasz się, przynajmniej na czas jakiś, marzeń zuchwałych i nieznacznie, całem uczuciem skrewniasz się z ową sielanką życiową.
Dotychczas mam w pamięci tę parę staruszków, których niestety! niemasz już dzisiaj; lecz dusza moja do tej chwili pełna jest żałości, i dziwnie mi w uczuć mych świecie, gdy pomyślę, że kiedyś odwiedzę opuszczone dziś mieszkanie staruszków i ujrzę kupę rozwalonych chat, zarośnięty stawek, burzanem okryty dół w miejscu, gdzie domek stał niziutki, — i więcej nic! Smutno!... Smutno mi przed czasem...
Ale przejdźmy do opowieści.
Atanazy Iwanowicz Towstohub[5] i żona jego Pulcherya Iwanówna Towstohubycha — jak mawiali włościanie — byli to staruszkowie, o których wspomniałem. Gdybym był malarzem i pragnął na płótno przenieść Filemona i Baucydę[6] — ich tylko wziąłbym za wzór do malowidła. Atanazy Iwanowicz miał lat sześćdziesiąt; Pulcherya Iwanówna pięćdziesiąt pięć. Atanazy Iwanowicz był wzrostu słusznego, zawsze chodził w baranim tułubku[7] z pokryciem kamlotowem, siedział przygarbiony i prawie zawsze uśmiech miał na ustach, chociażby co opowiadał, albo poprostu słuchał tylko. Pulcherya Iwanówna była nieco poważniejszą, nie śmiała się prawie nigdy; ale w jej oczach i twarzy taką miałeś wypisaną dobroć, taką gotowość uczęstowania cię wszystkiem, co miano w domu najlepszego, że z pewnością uśmiech na tej uczciwej twarzy zaliczyłbyś do rzeczy całkowicie zbędnych. Lekkie zmarszczki na ich twarzach były ułożone tak jakoś nęcąco-przyjemnie, że malarz skradłby je niezawodnie! Zdawało ci się, że z nich wyczytasz całą przeszłość staruszków: życie ich jasne, spokojne, jakiem żyły dawne tutejsze prostoduszne, a przytem dostatnie familie, żywe przeciwieństwa owych podłych Małorosyan, powstałych z dziegciarzów i przekupniów, co jak szarańcza obsiadają izby sądowe i urzędy, ostatni grosz wydzierają od najbliższych swoich współziomków, pieniaczami przepełniają Petersburg, w końcu zdobywają kapitał i do rodzimego nazwiska, kończącego się na o, uroczyście w dodają[8]. Nie! ci tam, jak i wszystkie dawne i rdzenne rody ukraińskie, nie byli podobni do tych nędznych i pożałowania godnych istot.
Niepodobna było z obojętnością patrzyć na wzajemną miłość staruszków. Nigdy ty nie mówili do siebie, ale zawsze wy. Wy Atanazy Iwanowiczu! Wy Pulcheryo Iwanówno!
— To wy nadłamaliście krzesło, Atanazy Iwanowiczu?
— Mała rzecz! Nie gniewajcie się, Pulcheryo Iwanówno! to ja.
Nigdy nie mieli dzieci, i dlatego cała siła ich przywiązania zwróciła się ku nim samym. Ongi, w młodym wieku, Atanazy Iwanowicz służył w kompanijcach[9], następnie był sekund-majorem; ale to było bardzo dawno; minęło już, nawet Atanazy Iwanowicz nigdy prawie nie wspominał o tem. Atanazy Iwanowicz ożenił się w trzydziestym roku życia, kiedy jeszcze był zuchem i nosił haftowaną kamizelkę; on nawet dość zręcznie wykradł Pulcheryę Iwanównę, której krewni wydać jej zań nie chcieli, ale i o tem prawie zapomniał, a przynajmniej nie mówił nigdy.
Wszystkie te dawne niezwykłe przejścia przemieniły się w spokojne odosobnione życie, w te drzemiące, a zarazem harmonijne marzenia, których doznajesz, siedząc na ganku wiejskiego dworku, zwróconym ku ogrodowi, gdy rzęsisty deszczyk szumi rozkosznie, bijąc o zielone liście, szemrzącemi zlewając się potokami, sprowadzając na cię półsennicę; a w tym samym czasie tęcza przekrada się z za drzew i jakby na poły rozwalone sklepienie świeci siedmiu malowana farbami na niebie... albo też gdy kołysze cię powóz, nurzając się pośród zielonych krzewów i traw pachnących; wraz z kłosami zboża i polnem kwieciem wdziera się do drzwiczek pojazdu, przyjemnie uderzając cię po rękach i twarzy...
Z miłym uśmiechem na ustach, słuchał on gości przyjezdnych; niekiedy i sam przemawiał, ale częściej rozpytywał tylko. Nie był on z rzędu tych starców, którzy nudzą wieczystą pochwałą dawnych czasów, albo też utyskiwaniem na dzisiejszość; przeciwnie! wypytując, zdradzał ciekawość i współczucie dla położenia odpowiadającego, czem zwykle interesują się dobrzy staruszkowie, chociaż to nieco podobnem jest do ciekawości dziecka, które gdy mówi z tobą, jednocześnie przypatruje się brelokom twego zegarka... Wówczas to twarz jego, rzec można, tchnęła dobrocią.
Pokoje domku, w którym mieszkali nasi staruszkowie, były maleńkie, niziutkie, jakie spotykać się dają u ludzi staroświeckich. W każdym z pokojów był olbrzymi piec, zajmujący prawie trzecią część. Pokoiki były straszliwie gorące, gdyż Atanazy Iwanowicz i Pulcherya Iwanówna bardzo lubili ciepło. Paleniska tych pieców wszystkie znajdowały się w sieni, napełnione słomą, której zwykle zamiast drzewa używają do palenia na Ukrainie. Trzask tej palącej się słomy i światło z niej pochodzące, czynią sień nadzwyczaj przyjemną w czasie zimowego wieczoru, kiedy ochocza młodzież przeziąbłszy od ścigania jakiej smagłej, wbiega w nie, dłoń o dłoń bijąc. Ściany pokoju były przyozdobione kilkoma rycinami w starych wąziutkich ramach. Jestem pewny, że gospodarstwo zapomnieli: co one przedstawiają? i gdyby je kto zabrał, z pewnością nie dostrzegliby braku. Miałeś tu dwa wielkie portrety malowane olejnemi farbami: jeden przedstawiał jakiegoś biskupa, drugi Piotra III; z wąziutkich ram patrzyła księżna Lavallière[10], muchami upstrzona. Przy oknach i nad drzwiami znajdowało się mnóstwo niewielkich obrazków, które przyzwyczajasz się uważać za jakoweś plamy na ścianie i dlatego niezbyt się im przypatrujesz. Podłoga, prawie we wszystkich pokojach, była z ubitej gliny; ale wygładzona tak pięknie, tak utrzymywana starannie, jak żadne gdzieindziej posadzki, leniwie omiatane przez niewyspanego pauka w liberyi.
Pokój Pulcheryi Iwanówny cały był zastawiony kuframi, pudłami, pudełeczkami i kufereczkami. Mnóstwo woreczków i węzełków z nasionami kwiatów, kawonów, ogrodowin wisiało na ścianie. Mnóstwo kłębków różnokolorowego przędziwa, kawałków starej odzieży robionej przed pół wiekiem, poukładano w kątach: w skrzyneczkach i pomiędzy niemi. Pulcherya Iwanówna była wielką gospodynią i zbierała wszystko, chociaż niekiedy sama nie wiedziała, na co jej się to przydać może.
Najbardziej jednak uwagi godnemi w domku były drzwi śpiewające. Skoro świt, po całym domu rozlegał się śpiew tych drzwi. Nie wiadomo mi: dlaczego one śpiewały? Czy winą były ordzewiałe zawiasy, czy też stawiający je mechanik ukrył tu sekret jaki?... ale uwagi godną rzeczą jest to, że drzwi miały swój głos odmienny: drzwi, prowadzące do sypialni, śpiewały najwyższem soprano; drzwi pokoju jadalnego skrzypiały basso; a te, które wiodły z sieni, wydawały jakiś dziwny chrzęszczący i zarazem stękający dźwięk, tak, że wsłuchując się weń, w końcu najwyraźniej słyszałeś: „Ziębnę! okropnie ziębnę!“ Wiem, że wielu dźwięk taki bardzo się nie podoba; ale ja lubię go, i jeśli mi się zdarzy usłyszeć tu podobne drzwi skrzypienie — wnet mi staje przed oczyma wioska: niziutki pokoik, oświetlony łojówką w starym świeczniku, wieczerza już czekająca na stole, ciemna majowa noc przez otwarte okno patrzy z ogrodu na stół zastawiony przyborami; słowik, który śpiewem swym napełnia ogród, dom i daleka rzeczka; strachy, gałęzi szemrzenie... i Boże! jaki długi łańcuch wspomnień budzi się wówczas we mnie!...
Krzesła w pokoju były drewniane, masywne, jakiemi zwykle odznacza się wiek miniony; wszystkie one miały wysokie, toczone oparcia koloru naturalnego, bez farby żadnej i pokostu; nie były nawet okryte i miały pewne podobieństwo do krzeseł, na jakich dziś jeszcze siadają niektórzy biskupi. Trójkątne stoliki po rogach pokoju, czworogranny przed kanapą, nad którą lustro w cieniutkich złocistych ramach, rzniętych w liście, które muchy upstrzyły czarnymi punkcikami; przed kanapą dywan z ptakami, podobnymi do kwiatów i z kwiatkami podobnymi do ptaków... otóż niemal całkowity przystrój niewymyślnego domu, w którym mieszkali moi staruszkowie.
Garderoba była przepełniona młodemi i nie młodemi dziewczętami w pasiastych spodnicach. Pulcherya Iwanówna dawała im niekiedy szyć jakie drobnostki i nakazywała wybierać poziomki... ale one najczęściej biegały tylko do kuchni i spały. Pulcherya Iwanówna uważała za konieczność trzymanie ich w swym domu, i ostro przestrzegała moralności; ale ku nadzwyczajnemu jej ździwieniu, nie upłynęło kilka miesięcy, by która z jej dziewczyn nie stawała się pełniejszą, aniżeli zwykle... Dziwiło ją to tembardziej, że w domu nie było kawalerów, wyjąwszy chyba pokojowego malca, ubranego w siwy półfrak, z bosemi nogami, który jeśli nie jadł, to spał z pewnością! Pulcherya Iwanówna łajała winną i karała srogo, by na przyszłość coś podobnego się nie zdarzyło. Na szybach okien huczało wielkie mnóstwo much, które zagłuszał nizki bas trzmielów, niekiedy przy akompanjamencie dźwięczenia os; ale jak tylko podano świece, cała ta wataha[11] udawała się na nocleg, czarną chmurą okrywając cały sufit.
Atanazy Iwanowicz bardzo mało zajmował się gospodarstwem, chociaż niekiedy jeździł do kosarzów i żeńców, a nawet wcale uważnie przypatrywał się ich pracy... Cały ciężar rządu spoczywał na Pulcheryi Iwanównie. Gospodarstwo jej ograniczało się do ustawicznego odmykania i zamykania rozmaitych śpiżarek, kwaszenia, suszenia i robienia mnóstwa najrozmaitszych konfitur. Dom jej był w zupełności podobny do chemicznego laboratoryum. Pod jabłonią wieczysty żywiono ogień i prawie nigdy nie zdejmowano stamtąd trójnoga z kotłem, albo miednicą, w których smażyły się konfitury, sorbety na miodzie, cukrze i nie pomnę, na czem jeszcze! Pod drugiem drzewem woźnica wieczyście przepędzał przez alembik wódkę — to na persico[12] ją przekształcając, to na pastewną, złocistą, wiśniową; a na zakończenie całego tego procesu nigdy nie był w stanie poruszyć języka w gębie; plótł takie trzy-po-trzy, że Pulcherya Iwanówna zrozumieć go nie mogła, i szedł spać do kuchni. Fatałaszek tych nasmażyło się, nakwasiło, nasuszyło takie mnóstwo, że zatopiłbyś tem całe podwórze (bo Pulcherya Iwanówna oprócz tego, co przeznaczonem było do spożycia, lubiła jeszcze mieć zapas niepośledni), gdyby większej części tego nie zjadła czeladź i dworskie dziewki, które zakradłszy się do śpiżarni, tak niemiłosiernie objadały się w niej, że dzień cały stękając uskarżały się na ból żołądka.
Uprawą roli i pozadomowem gospodarstwem, Pulcherya Iwanówna mało interesować się mogła. Ekonom w porozumieniu z gumiennym kradli niemiłosiernie! Wprowadzili oni zwyczaj wjazdu do pańskich lasów, jakby własnemi ich były; robili mnóstwo sani i sprzedawali je na najbliższym targu; oprócz tego, co lepsze dęby, sprzedawali na zrąb właścicielom sąsiednich młynów. Raz tylko Pulcherya Iwanówna zapragnęła obejrzeć las; toż zaprzężono kałamaszkę z ogromnemi fartuchami, która napełniała powietrze dźwiękami (jak tylko woźnica wstrząsnął lejcem i konie, ongi służące w milicyi, ruszyły z miejsca) tak szczególnemi, że w jednej chwili słyszałeś: flet, bębenek i taraban; każdy gwóźdź, skówka każda tak dzwoniły, że koło młyna słychać było, gdy pani wyjeżdżała z domu, chociaż młyn od dworu dzieliło co najmniej tysiąc sążni. Pulcherya Iwanówna nie mogła nie dostrzedz braku tych dębów, które w dzieciństwie jeszcze znała jako stuletnie.
— Dlaczego to, Nyczyporze — pytała ekonoma, który znajdował się tuż — dęby u ciebie tak porzedniały? Pilnuj się, by ci z włosami tak nie było!...
— Dlaczego rzadkie? — zwykle mawiał ekonom — zginęły! taki całkowicie zginęły[13]! piorun potrzaskał i robactwo pojadło! Zginęły pani, taj koniec[14]!
Pulcherya Iwanówna czuła się najzupełniej zadowoloną z odpowiedzi ekonoma, i wróciwszy do domu, kazała tylko podwoić wartę w ogrodzie przy wiśniach hiszpańskich i wielkich zimowych gruszkach.
Zacni ci zarządcy: ekonom i gumienny uważali za rzecz całkowicie zbyteczną zwozić wszystką mąkę do pańskich śpichrzów, rozumiejąc, że dość z nich będzie jej połowy... wreszcie i tę połowę przywozili zamokłą i spleśniałą, której nie przyjęto od nich na targu. Ale chociaż tak kradli we dwóch; chociaż we dworze wszystko żarło straszliwie, zacząwszy od klucznicy, aż do świń, konsumujących ogromne mnóstwo jabłek i śliwek, i częstokroć własnemi ryjami trącających drzewa, by odpowiedziały rzęsistym deszczem spadających owoców; chociaż dziobały je wróble i wszelkie ptastwo, a czeladź w podarunku nosiła swym kumom aż do wsi sąsiednich i nawet porywała ze składów stare płótno i przędzę, co wszystko zwracało się ku ogólnemu źródłu, ku karczmie; chociaż kradli nawet goście: flegmatyczni woźnice i lokaje: — błogosławiona ziemia dawała wszystkiego tak wiele, staruszkom trzeba było tak mało, że wszystkie te straszliwe kradzieże nawet dopatrzyć się nie dały w ich gospodarstwie.
Oboje starzy, staroświeckim zwyczajem, lubili zjeść dobrze. Skoro świt nastał (zawsze wstawali o świcie) i jak tylko drzwi rozpoczęły swój różnogłosy koncert — siedzieli już przy stoliku, pijąc kawę. Po kawie Atanazy Iwanowicz wychodził do sieni i wstrząsnąwszy chustką, wołał: „Ksz! ksz! pójdźcie precz gęsi z ganku!“ Na podwórzu zwykle spotykał się z ekonomem i zaczynał z nim rozmowę; zadawał mu szczegółowe pytania dotyczące gospodarstwa i udzielał wskazówek, dając przy tem rozporządzenia tego rodzaju, że zadziwiłyby każdego niezwykłą znajomością gospodarki, i niejeden dobroduszny nawet nie poważyłby się przypuścić, że u takiego gospodarza można skraść cokolwiek! Ale ekonom był ostro kuty, wiedział on, jak należy odpowiadać, a jeszcze lepiej, jak gospodarować!...
Następnie Atanazy Iwanowicz wracał do pokoju i zbliżywszy się do żony, pytał:
— A co, Pulcheryo Iwanówno! Czy nie wypadłoby co przekąsić?
— Co-by też, Atanazy Iwanowiczu, na przekąskę w tej chwili?... Chyba placuszków na słoninie, albo pierogów z makiem; a może marynowanych rydzyków?
— Wreszcie, choćby i rydzyków, albo pierogów! — odpowiadał Atanazy Iwanowicz, i wnet jawiły się na stole rydze i pierożki.
Na godzinę przed obiadem Atanazy Iwanowicz znowu przetrącał... napiwszy się wódki z starej srebrnej lampki, zajadał ją grzybkami, rozmaitemi rybkami na sucho i t. p.
Siadano do obiadu o dwunastej. Oprócz półmisków i sosyerek, stół okrywały w wielkiej liczbie garnuszki z zaklejonemi wierzchami, by nie wyparowało które z apetycznych arcydzieł smacznej staroświeckiej kuchni. W czasie obiadu zwykle mówiono o rzeczach, które najbliżej ich dotyczyły.
— Zdaje mi się, — zwykle mawiał Atanazy Iwanowicz — jak gdyby ta kasza była nieco przydymioną. A wy nie uważacie tego, Pulcheryo Iwanówno?
— Nie! Atanazy Iwanowiczu. Dodajcie do niej nieco masła, wtedy nie wyda się przydymioną; albo weźcie ot tego sosu z grzybków i podlejcie nim kaszę.
— A no! — odpowiadał Atanazy Iwanowicz, talerz podstawiając. — Sprobujmy, jak się to wyda.
Po obiedzie Atanazy Iwanowicz drzemał godzinkę, poczem Pulcherya Iwanówna przynosiła pokrajanego kawona i mówiła:
— Ot sprobujcie, Atanazy Iwanowiczu, jaki doskonały kawon.
— Nie bardzo mu dowierzajcie, Pulcheryo Iwanówno, że czerwony wewnątrz — odpowiadał Atanazy Iwanowicz, biorąc porządną porcyę — bywa, że i czerwony, a nie smaczny!
Ale kawon znikał w momencie. Następnie Atanazy Iwanowicz zjadał kilka gruszek i szedł z Pulcheryą do ogrodu na przechadzkę.
Wróciwszy do domu, Pulcherya Iwanówna odchodziła do gospodarstwa, a on siadał w ganku od strony podwórza i patrzył, jak śpiżarnia nieustannie odmykała i zamykała swe wnętrze, i dziewki trącając jedna drugą to wnosiły, to wynosiły z niej mnóstwo rozmaitych rzeczy w króbkach[15], rzeszotach, nieckach i w innych naczyniach, służących do przechowywania owoców.
Za kilka chwil posyłał on do Pulcheryi Iwanówny, albo sam szedł z pytaniem:
— Co by mi też przekąsić, Pulcheryo Iwanówno?
— Czego by też? — mówiła Pulcherya Iwanówna. — Chyba powiem, by wam przyniesiono pierogów z trześniami, które umyślnie kazałam zostawić?...
— I to dobre![16] — odpowiadał Atanazy Iwanowicz.
— Albo możebyście zjedli kisielku?[17]
— Dobre i to! — była odpowiedź Atanazego Iwanowicza; poczem wszystko to było przynoszone i jak należy zjadane z apetytem!
Przed kolacyą Atanazy Iwanowicz coś-niecoś przekąszał.
O pół do dziewiątej siadali do kolacyi, po której natychmiast udawano się na spoczynek i powszechna cisza zapanowywała w tym czynnym i zarazem spokojnym zakątku.
Pokój, w którym sypiał Atanazy Iwanowicz i Pulcherya Iwanówna, był tak gorący, że rzadko kto potrafiłby w nim przepędzić kilka godzin; ale Atanazy Iwanowicz okrom tego jeszcze, by mu cieplej było, sypiał na leżance[18], chociaż wielkie gorąco nieraz zmuszało go wstawać w nocy i przechadzać się po pokoju.
Niekiedy Atanazy Iwanowicz stękał, chodząc po pokoju; w takim razie zapytywała go Pulcherya Iwanówna:
— Czego stękacie, Atanazy Iwanowiczu?
— Bóg raczy wiedzieć, Pulcheryo Iwanówno! Coś tak, jakby mię żołądek bolał... — odpowiadał Atanazy Iwanowicz.
— A czy nie byłoby dobrze, byście co przekąsili, Atanazy Iwanowiczu?
— Nie wiem: czy dobrze to będzie, Pulcheryo Iwanówno! Wreszcie cóżby się tak zjeść dało?
— Kwaśnego mleczka, albo klarownego soku z gruszek suszonych?
— Ta... chyba tylko, żeby sprobować — mówił Atanazy Iwanowicz.
Zaspana dziewka szła tłuc się po szafach, i Atanazy Iwanowicz zjadał talerzyk, poczem zwykł mawiać:
— Teraz tak coś, jakby mi ulżyło...
Niekiedy w czasie jasnego dnia, gdy w pokoju dobrze było napalono, Atanazy Iwanowicz rozochociwszy się, lubił pożartować z Pulcheryi Iwanówny i pogadać o czemś postronnem.
— A co, Pulcheryo Iwanówno — mówił on — gdyby w tej chwili dom nasz się zapalił, gdziebyśmy się też podzieli?
— Ot jeszcze, Boże uchowaj! — odpowiadała Pulcherya Iwanówna, żegnając się.
— Ale przypuśćmy, że dom nasz spalił się do szczętu, gdziebyśmy się też podzieli?
— Bóg wie, co mówicie, Atanazy Iwanowiczu! Czy podobna, by dom nasz mógł się spalić! Bóg tego nie dopuści!...
— No, a gdyby się spalił?
— Cóż! wówczas przenieślibyśmy się do kuchni. Wy zajęlibyście tymczasem pokoik, w którym mieszka klucznica...
— A gdyby się i kuchnia spaliła?
— O, jeszcze! Bóg uchowa od dopuszczenia, by dom i kuchnia spaliły się razem!... No, to wówczas do śpiżarni, zanimby dom odbudowano.
— A gdyby się i śpiżarnia spaliła?
— Bóg wie, co wy gadacie! Nawet słuchać nie chcę! Grzech to mówić! Bóg karze za takie słowa!...
Ale Atanazy Iwanowicz, zadowolony z żartu, uśmiechał się tylko, siedząc w swym fotelu.
Najbardziej jednak interesującymi wydawali mi się staruszkowie, gdy przyjmowali gości: Dom ich cały wówczas stawał się inny. Dobrzy ci ludzie, rzec można, żyli dla gości. Wszystko, co było najlepszego w domu, stawiano przed przybyłych; jedno przed drugiem, oboje silili się, by ich ugościć jak najlepiej. Najprzyjemniejszem jednak dla mnie to było, że w ich usłużności nie widziałeś cienia przymusu. Serdeczna gotowość, szczera chęć przyjęcia malowała się na ich twarzach tak dobitnie, tak właściwe były obojgu, że mimowoli skłaniałeś się ku ich prośbom. Były one jakby wynikiem szczerej prostoty i otwartego ich, najlepszego serca. Chętliwość ich w ugoszczeniu wcale nie była podobną do gotowości, z jaką podejmuje cię urzędnik izby skarbowej, który ci wszystko zawdzięcza, nazywa swym dobroczyńcą i u nóg się twych tarza!... Gościa nigdy nie puszczano tegoż dnia, w którym przyjechał: obowiązanym był koniecznie przenocować.
— Jakże można o tak późnej porze puszczać się w tak daleką drogę — mawiała Pulcherya Iwanówna. — (Gość najczęściej mieszkał o trzy, albo cztery wiorsty!)
— Naturalnie! — wtórzył jej Atanazy Iwanowicz. — Rzecz ryzykowna: napadną zbójcy, albo inny zły człowiek!...
— Niechaj Bóg strzeże od zbójców! — mówiła Pulcherya Iwanówna — i na co to pod noc wspominać?... Zbójcy nie zbójcy, a noc ciemna... nie godzi się odjeżdżać! A i wasz woźnica... przecież znam waszego woźnicę: on taki delikatny i maleńki... jego każda klacz pobije... a przytem on z pewnością wypił kieliszek jeden i drugi i śpi, jak należy.
I gość musiał pozostać; ale ostatecznie: wieczór spędzony w niziutkim ciepłym pokoju, wesoła, przejmująca i usypiająca zarazem rozmowa, kłębiąca się para z wniesionych potraw, zawsze pożywnych i przyrządzonych mistrzowsko, były mu nagrodą.
Widzę, jak w tej chwili: Atanazy Iwanowicz pochylony siedzi w fotelu z wiecznym swym uśmiechem i słucha gościa z uwagą, nawet z radością. Częstokroć rozmowa dotyczyła polityki. Gość, także bardzo rzadko wyjeżdżający ze wsi, często z miną tajemniczą i nastrojoną poważnie, udzielał gospodarstwu swych domysłów i opowiadał: jak Francuz tajemnie porozumiawszy się z Anglikiem, zgodzili się znów puścić Bonapartego na Rosyę; albo wprost mówił o gotującej się wojnie... Wówczas to Atanazy Iwanowicz zwykł mawiać, udając, że nie patrzy na żonę:
— Ja także myślę iść na wojnę... Dlaczegożbym na wojnę iść nie miał!...
— Już, już zaczyna — przerywała mu Pulcherya Iwanówna. — Nie wierzcie mu — mawiała, zwracając się do gościa. — Gdzie jemu, starcowi iść na wojnę? Jego pierwszy żołnierz zastrzeli! Dalibóg, zastrzeli! ot tak zmierzy się i zastrzeli!
— I cóż — mówił Atanazy Iwanowicz — i ja go zastrzelę!
— Ot słuchajcie tylko, co on rozpowiada — pochwyciła Pulcherya Iwanówna. — Gdzie mu też do wojny!... I pistolety dawno pordzewiały, leżą tam w komorze... Gdybyście też je obaczyli... tam już takie: zanim wystrzelą — proch je rozerwie. I ręce sobie poodstrzela i twarz okaleczy, i na wieki zostanie nieszczęśliwym!...
— To i cóż — mawiał na to Atanazy Iwanowicz — kupię sobie broń nową; wezmę pałasz, albo kozacką spisę!
— To wszystko wymysły. Ot tak w jednej chwili przyjdzie mu do głowy i zacznie rozpowiadać — już z pewnego rodzaju gniewem mówiła Pulcherya Iwanówna. — Wiem, że żartuje tylko, a zawsze słuchać nie miło. Ot tak on zawsze mówi: czasem słuchasz i lęk zbiera...
Ale Atanazy Iwanowicz zadowolony, że nieco nastraszył Pulcheryę Iwanównę, śmiał się, siedząc w swym fotelu.
Najbardziej interesującą dla mnie była Pulcherya Iwanówna wówczas, gdy zapraszała gości do przekąski.
— To — mówiła ona, odkorkowując karafkę — wódka nalana na dębową korę, albo: na szałwię; jeśli kogo bolą krzyże lub łopatki — bardzo skuteczna. Ta nalana na korzeń fijołkowy; jeżeli dzwoni w uszach, albo pojawiły się liszaje na szyi — niewątpliwie pomoże! A ta oto pędzona przez brzoskwiniowe ziarnka; sprobuj pan kieliszek — co za aromat! Jeżeli przy wstawaniu z łóżka uderzy się kto o róg szafy, albo o stół i nabije guza na czole, należy tylko wypić mały kieliszek przed obiadem — jak ręką odjął! zginie! w tej chwili, jak gdyby nigdy nie było! — Takiejże treści wyjaśnienia towarzyszyły każdej karafce z wódką, a każda miała inne właściwości lekarskie.
Napełniwszy gościa całą tą apteką, wiodła go następnie do mnóstwa poustawianych talerzów.
— To grzybki na occie wiśniowym; te z goździkami i włoskimi orzechami. Marynować je nauczyła mnie Turczynka, w tym czasie, kiedy jeszcze mieliśmy Turków w niewoli. Taka dobra była Turczynka! ani poznać, że była tureckiej wiary: tak się nawet prawie całkowicie ubierała jak my... tylko wieprzowiny nie jadła; powiada, że u nich jakoś to tam w prawie zabroniono. A te grzybki z porzeczkowem liściem i muszkatołową gałką; a to wielkie chraszcze[19]. Po raz pierwszy dopiero namarynowałam je w occie; nawet nie wiem: jakie one? Sekretu udzielił mi ojciec Iwon: w małej faseczce najpierw trzeba rozesłać dębowego liścia, następnie pieprzem posypać i saletrą, i położyć jeszcze to, co bywa na kwiecie rozchodnika; wziąć to i korzonkami do góry ułożyć. A ot tu pierożki z serem: te ze zgliwiałym[20], a tamte, które bardzo lubi Atanazy Iwanowicz, z kapustą i tatarczaną kaszą.
— W rzeczy samej — dodawał Atanazy Iwanowicz — bardzo je lubię: miękkie i mają nieco kwasu w sobie.
Wogóle Pulcherya Iwanówna była bardzo zadowolona, gdy gości miała u siebie. Dobra staruszka! całkowicie oddawała się im na usługi. Lubiłem bywać u nich i chociaż straszliwie obiadałem się, jak wszyscy, którzy gościli u nich; chociaż mi to bardzo szkodziło, jednak zawsze z ochotą jechałem do starych. Myślę wreszcie, że samo powietrze ukraińskie musi mieć jakieś własności dopomagające trawieniu, bo gdyby kto tu zechciał najeść się na sposób ukraiński — niezawodnie położyłby się, ale nie do łóżka, tylko — na katafalk.
Dobrzy staruszkowie!...
Ale opowieść moja zbliża się do smutnego wydarzenia, które zmieniło tryb życia w tym cichym zakątku.
Zdarzenie to wyda się tembardziej uderzającem, że wywołała je mało znacząca okoliczność. Dziwnym jednak zbiegiem okoliczności, zawsze małoznaczące przyczyny wywołują wielkie skutki, i naodwrót: wielkie przedsięwzięcia kończą się nic nieznaczącymi wynikami. Nie jeden zdobywca zbiera wszystkie siły państwa, prowadzi wojnę lat kilka; dowódcy jego okrywają się laurami, a w rezultacie kończy się to zagarnięciem kawałka ziemi, na którym niemasz gdzie zasadzić — ziemniaków! Niekiedy zaś przeciwnie: jeden albo drugi kiełbaśnik z dwóch różnych miast posprzeczają się o głupstwo i waśń obejmie oba miasta, następnie wsie i miasteczka, a w końcu: całe państwo... Ale porzućmy te rozmyślania! nie miejsce dla nich! nie lubię rozpraw, gdy pozostają tylko rozprawami.
Pulcherya Iwanówna miała siwą kotkę, która, w kłębek zwinięta, zawsze u jej nóg leżała. Pulcherya Iwanówna gładziła ją czasami, palcem łechcąc ją po białej szyi, którą pieszczoszka wyciągała w całą długość. Trudno powiedzieć, by ją lubiła bardzo; ale po prostu przywiązała się do kotki, przyzwyczaiwszy się do jej widoku. Atanazy Iwanowicz nawet często żartował z tego przywiązania.
— Doprawdy nie wiem, co wy Pulcheryo Iwanówno widzicie w tej kotce? do czego ona? Gdybyście mieli psa, to co innego: psa można użyć do polowania, a kota do czego?
— Ot, nie gadalibyście, Atanazy Iwanowiczu! — dostawał odpowiedź, — lubicie tylko mówić i nic więcej. Pies brudny zawsze, narobi nieporządku, wszystko potłucze: a kotka stworzenie ciche, nic złego nie zrobi nikomu.
W rzeczy samej Atanazemu Iwanowiczowi było wszystko jedno: psy, czy koty! On dlatego tylko tak mówił, by nieco pożartować z Pulcheryi Iwanównej.
Za ogrodem był dość wielki las, oszczędzony przez przedsiębiorczego ekonoma, może dlatego, że stuk siekiery dochodziłby do uszu Pulcheryi Iwanówny. Był on zapuszczony, czarny; stare pnie drzew wysokich okrywała leszczyna, która się tu rozrosła; miały one podobieństwo pierzastych łap gołębi. Żyły w tym lesie dzikie koty. Dzikich kotów leśnych nie należy uważać za jedno z owymi zuchami, co uwijają się po dachach kamienic; jako w mieście przebywające, chociaż dzikie z charakteru, są one jednak o wiele ucywilizowańsze, aniżeli mieszkańcy lasów. Ci, najczęściej lud dziki i posępny; chodzą wyschłe, chude, miauczą głosem grubym, niewyraźnym; niekiedy przekopują się pod ziemią do śpiżarni i wykradają słoninę; zjawiają się nawet w kuchni, niespodzianie skoczywszy przez otwarte okno, skoro zauważą, że kucharz oddalił się w burzany... Wogóle nieznane im są uczucia szlachetniejsze; żyją życiem zbójeckiem i duszą w gniazdach młode wróble. Dzikie te koty długi czas wąchały się, przez dziurę w komorze, z potulną kotką Pulcheryi Iwanówny i wreszcie podmówiły ją do siebie, tak jak oddział żołnierzy podmawia niedoświadczoną włościankę.
Pulcherya Iwanówna spostrzegła brak kota i poleciła, by go szukano; lecz kotki nie znaleziono. Minęło trzy dni. Pulcherya Iwanówna pożałowała straty, a wreszcie zapomniała o tem całkowicie. Pewnego dnia, gdy opatrując ogród, wracała z świeżo urwanymi ogórkami dla Atanazego Iwanowicza, obiło się o jej uszy żałośne miauczenie. Pulcherya Iwanówna instynktownie zawołała: kici-kici! i z burzanu pokazała się siwa jej kotka, wychudła, zmizerniała; widać było, że nic nie jadła od dni kilku. Pulcherya Iwanówna zawołała ją, ale kotka stała w miejscu, nie śmiejąc zbliżyć się; oczywiście zdziczała podczas leśnej wędrówki. Pulcherya Iwanówna poszła przodem, wciąż wołając kotkę, która też bojaźliwie szła za nią aż do ogrodzenia. Tu ujrzawszy miejsca dawniej sobie znane, ośmielona weszła do pokoju. Pulcherya Iwanówna natychmiast kazała jej dać mleka, mięsa, i siedząc przed zbiegiem, cieszyła się łapczywością faworytki, z jaką ta połykała kąski, mlekiem je zapijając. Siwa emigrantka prawie w jej oczach potłuściała, i jadła już nie tak łapczywie. Pulcherya Iwanówna przeciągnęła rękę, by ją pogłaskać; ale niewdzięczna, pewnie zanadto zbratawszy się z dzikiemi kotkami, albo też hołdując romansowym zasadom, że nędza przy miłości lepsza niźli pałace, a koty były gołe jak tureccy święci... jakkolwiekbądź, dość, że skoczyła przez okno i nikt ze służby złapać jej nie mógł.
Zamyśliła się staruszka.
— To śmierć moja przychodziła po mnie, — powiedziała samej sobie, i nic jej rozerwać nie mogło. Dzień cały była smutna. Napróżno Atanazy Iwanowicz żartował z niej i pragnął dowiedzieć się, dlaczego tak raptownie sposępniała? Pulcherya Iwanówna albo nie dawała odpowiedzi, albo też mówiła tak niezrozumiale, że Atanazy Iwanowicz prawdy dowiedzieć się od niej nie mógł.
Nazajutrz zmizerniała widocznie.
— Co to wam, Pulcheryo Iwanówno? Czyście nie chorzy?
— Nie! nie chorą jestem, Atanazy Iwanowiczu! Chcę wam opowiedzieć o dziwnem wydarzeniu. Wiem, że umrę tego lata, moja śmierć już przychodziła po mnie.
Wargi Atanazego Iwanowicza jakoś boleśnie się skrzywiły: chciał jednakże zwalczyć w sobie uczucie smutku i uśmiechnąwszy się, rzekł:
— Bóg wie, co mówicie, Pulcheryo Iwanówno. Pewnieście zamiast dekoktu, jaki często pijecie, wypili brzoskwiniówki.
— Nie, Atanazy Iwanowiczu! nie piłam brzoskowiniówki — odpowiedziała Pulcherya Iwanówna.
Żal się zrobiło Atanazemu Iwanowiczowi, że w ten sposób zażartował z Pulcheryi Iwanówny; popatrzył na nią, a łza zawisła mu na rzęsach.
— Ja proszę was, Atanazy Iwanowiczu, byście spełnili ostatnią moją wolę — mówiła Pulcherya Iwanówna. — Gdy umrę, pochowajcie mnie na cerkiewnem podwórzu. Suknię włóżcie na mnie szarą, tę w drobne kwiatuszki na tle cynamonowem; atłasowej, w malinowe pasy nie dawajcie, umarłej po co te stroje? Z niej zróbcie sobie paradny szlafrok; na przypadek gdy przyjadą goście, to żebyście mieli w czem przyzwoicie pokazać się im i przyjąć.
— Bóg wie, co wy mówicie, Pulcheryo Iwanówno, — przerwał jej Atanazy Iwanowicz, — kiedy to jeszcze śmierć będzie, a wy już straszycie takiemi słowami.
— Nie, Atanazy Iwanowiczu! ja wiem już, kiedy moja śmierć! Wy jednakże nie smućcie się bardzo; ja stara już, żyłam dość; a i wy już starzy; my wkrótce obaczymy się na tamtym świecie.
Ale Atanazy Iwanowicz płakał jak dziecko.
— Grzech płakać, Atanazy Iwanowiczu! Nie grzeszcie i nie gniewajcie Boga swym smutkiem. Ja nie żałuję tego, że umieram... żal mi tylko jednego (ciężkie westchnienie na chwilę mowę jej przerwało), żal mi tego, że nie wiem, komu was zostawić? kto was pielęgnować będzie, gdy umrę? Wy, jak małe dziecko: trzeba, by was kochał ten, kto was pielęgnować będzie. — Przy tych słowach twarz jej przybrała wyraz tak głębokiego, tak serdecznego żalu, że nie wiem, czyli kto zdołałby spojrzeć na nią bez współczucia.
— Pamiętaj, Jawdocho[21], — mówiła zwrócona do klucznicy, którą umyślnie przyzwać kazała, — gdy umrę, żebyś pilnowała pana, strzegła jak oka w głowie, jak własnego dziecka. Pamiętaj, by w kuchni gotowano to, co on lubi; żebyś bieliznę i odzież podawała mu zawsze czystą, żebyś gdy zdarzą się goście, ubrała go przyzwoicie, bo on już i teraz często zapomina, kiedy dzień powszedni, a kiedy święto. Oka z niego, Jawdocho, nie spuszczaj! będę za ciebie modlić się na tamtym świecie i Bóg ci wynagrodzi. Nie zapominajże, Jawdocho! Ty już wiekowa, tobie życia niewiele, grzechem sumienia nie obciążaj. Jeżeli go pilnować nie będziesz, nie spodziewaj się szczęścia na świecie; sama będę prosić Boga, by ci nie dał lekkiego skonania. I ty będziesz nieszczęśliwą i dzieci twoje i cały ród wasz w niczem nie będzie mieć błogosławieństwa boskiego.
Biedna staruszka! Ona nie myślała ani o wielkiej zbliżającej się chwili, ani o życiu przyszłem... Myślała tylko o biednym swym towarzyszu, z którym przeżyła lat tyle, a zostanie teraz sierotą, bez opieki, bez starania. Z niezwykłą przytomnością umysłu tak wszystko rozporządziła, by Atanazy Iwanowicz nie spostrzegł jej nieobecności. Pewność blizkiej śmierci tak silną w niej była i stan duszy tak był ku tej myśli nastrojony, iż rzeczywiście w kilka dni potem położyła się do łóżka i nie mogła żadnego przyjmować pokarmu.
Atanazy Iwanowicz przeistoczył się w jedno tylko czuwanie, i nie odchodził od jej łóżka.
— Możebyście co przekąsili, Pulcheryo Iwanówno? — pytał, niespokojnie patrząc w jej oczy; ale Pulcherya Iwanówna nic nie odpowiadała... Wreszcie po długiem milczeniu, jak gdyby chciała coś powiedzieć, ruszyła ustami — duch jej uleciał.
Atanazy Iwanowicz osłupiał; zdawało mu się to rzeczą tak dziwną, że nawet nie zapłakał; wzrokiem mętnym patrzał na zmarłą, jakby nie pojmując znaczenia trupa.
Nieboszczkę ułożono na katafalku, ubrano w suknię, którą sama przeznaczyła; złożyli jej ręce na krzyż, dali świecę... On na to wszystko patrzył bezprzytomnie. Tłum najrozmaitszych ludzi przepełniał podwórze; mnóstwo gości zjechało się na pogrzeb; długie stoły ustawiono przed domem; kutia[22], nalewki, pierogi pokrywały je górami; goście rozmawiali, płakali, patrzyli na nieboszczkę, dysputowali o jej przymiotach, patrzyli na nią... lecz sam on patrzył na wszystko dziwnie. Wreszcie poniesiono nieboszczkę, tłum poszedł za trumną, i on poszedł także. Popi byli ubrani pontyfikalnie; słońce świeciło, dzieci przy piersi płakały na rękach swych matek, śpiewały skowronki, dziatwa w koszulinkach biegała, bawiąc się po drodze. Trumnę ustawiono nad mogiłą; kazano mu zbliżyć się i po raz ostatni ucałować trupa. Zbliżył się, pocałował; w oczach ukazały się łzy, ale jakieś martwe, bez czucia. Spuszczono trumnę, kapłan ujął rydel i pierwszy rzucił garść ziemi; głośny, przeciągły chór djaka i dwóch cerkiewnych odśpiewał „wieczny odpoczynek“[23] pod niebem jasnem, bez chmury; grabarze wzięli się do rydlów... Wówczas on ku przodowi postąpił; zrobiono mu miejsce, pragnąc dowiedzieć się, co zrobić zamierza? On spojrzał po obecnych smutnie:
— I otóż pogrzebaliście ją, na co?... — Tu zatrzymał się i mowy nie dokończył.
Ale gdy wrócił do domu, ujrzał pustkę w pokojach, obaczył, że nawet fotel wyniesiono, na którym siadywała nieboszczka — zapłakał głośno, silnie, bez nadziei ulgi, i łzy potokiem płynęły z jego gasnących oczu.
Pięć lat ubiegło od tej chwili. Jakiejże rozpaczy czas nie uleczy? Co utrzymać się zdoła w walce z nim nierównej?... Znałem pewnego człowieka w kwiecie wieku, pełnego wielkich przymiotów i dobroci, znałem gdy kochał czule, silnie, szalenie, zuchwale, skromnie!... i przy mnie, prawie w moich oczach przedmiot jego miłości — dobra jak anioł, piękna jak on, padła ofiarą śmierci. Nigdy nie widziałem tak straszliwych objawów duchowej męczarni; takiej szalonej, niszczącej tęsknoty, tak pożerającej rozpaczy, jakie owładnęły nieszczęsnym kochankiem!... Ani pomyślałem kiedy, by mógł człowiek stworzyć dla się piekło, w którem ni cienia, ni obrazu, nic, coby w czemkolwiek podobnem było do nadziei... Starano się mieć go na oku: uprzątnięto wszystko, czemby mógł życie sobie odebrać. Po dwóch tygodniach zwyciężył siebie: zaczął śmiać się, żartować... Dano mu wolność; pierwsze, na co jej użył, było: zakupienie pistoletu. Pewnego dnia, niespodzianie usłyszano wystrzał, który wielce przeraził jego rodzinę; wbiegłszy do pokoju, ujrzeli go leżącego z czaszką roztrzaskaną. Lekarz, wielkiej zażywający sławy, a który w pobliżu znajdował się przypadkiem, dostrzegł w nim znaków życia, poznał, że rana nie była śmiertelną i ku największemu zdziwieniu wszystkich, desperata wyleczono. Podwojono baczność, nawet mu nie dawano noża przy obiedzie, uprzątnięto wszystko, czemkolwiek mógłby się zranić... ale wkrótce znalazł on sposób: rzucił się pod koło jadącego powozu. Powóz rozgniótł mu rękę i nogę; lecz znów go uleczono! W rok później, widziałem go w przepełnionym gośćmi salonie. Siedział przy stole, najswobodniej mówił: petite-ouverte, zakrywszy jedną z trzymanych kart, a za nim stała oparta o poręcz krzesła... młodziutka jego żona, przebierając jego sztonami.
Po pięciu latach, od śmierci Pulcheryi Iwanówny, będąc w tamtych stronach, zajechałem do futoru[24] Atanazego Iwanowicza, odwiedzić dawnego sąsiada, u którego ongi przyjemnie spędzałem czas, statecznie przeładowując żołądek co lepszymi produktami zawołanej kuchni wiejskiej. Kiedy dojeżdżałem do domku, zdał mi się być dwa razy starszym; chaty wieśniacze całkowicie legły na boki, zapewne jak i ich właściciele; płot i częstokół były zniszczone; widziałem nawet, jak kucharka wyłamywała z niego kołki na rozpał, chociaż zostawało jej tylko parę kroków, by nazbierać chróstu, którego było podostatkiem.
Z żalem zbliżyłem się do ganku; też same gończe psy i legawce, ślepe już, albo z utłuczonemi nogami, zaszczekały, podniósłszy w górę wełniste swe ogony, obwieszone bodiakami[25].
Na spotkanie wyszedł staruszek. Tak, to on! poznałem go, ale o wiele bardziej już się pochylił. Poznał mię także i przywitał znanym swym uśmiechem.
Wszedłem z nim do pokojów. Zda się wszystko w nich jak dawniej; ale w oko wpadł mi panujący tu nieład straszliwy; jakiś dziwny brak czegoś... słowem, przejęło mnie to szczególne uczucie, jakiego doświadczamy, po raz pierwszy wchodząc do mieszkania wdowca, którego dawniej znaliśmy nierozłączonym z swą żoną, towarzyszącą mu przez całe życie. Uczucie to bywa podobne do widoku człowieka bez nogi, którego nie znaliśmy kaleką.
We wszystkiem widać było nieobecność zapobiegliwej Pulcheryi Iwanówny: do obiadu podano nóż bez trzonka; potrawy nie były już ugotowane tak smacznie. O gospodarstwo nawet zapytać nie chciałem, lękając się spojrzeć na gospodarskie budynki.
Gdy usiedliśmy do stołu, służąca okryła Atanazego Iwanowicza serwetką, i postąpiła bardzo roztropnie, bez tego bowiem cały szlafrok zawalałby sosem.
Starałem się go rozerwać i zacząłem mu mówić o rozmaitych rzeczach. Słuchał ze zwykłym uśmiechem; ale niekiedy spojrzenie jego było całkowicie obojętne, i myśli nie trwały w nim, lecz znikały. Częstokroć podnosił łyżkę z kaszą, i zamiast nieść ją do ust, niósł do nosa; zamiast w kurczę wetknąć widelec, tkał go do karafki z wodą, i wówczas służąca wziąwszy jego rękę, skierowywała ją na pieczyste. Niekiedy kilka minut czekaliśmy na nową potrawę. Atanazy Iwanowicz nawet sam to spostrzegał, i mówił: Dlaczego też nie niosą jedzenia? — ale przez szparę drzwi widziałem, jak malec, usługujący do stołu, wcale o nas nie myślał, i spał, głowę oparłszy o ławkę...
— Oto jest ta potrawa, — przemówił Atanazy Iwanowicz, gdy dano nam mniszki ze śmietaną. — Oto ta potrawa, — mówił dalej; ale zauważyłem, że głos jego drżał i łza gotowała się wybiedz z ołowianych oczu; lecz zbierał on wszystkie siły, by ją powstrzymać. — To ta potrawa, nie... nie... boszcz... niebo... — i zalał się łzami. Ręka jego upadła na talerz, talerz przewrócił się, poleciał i roztłukł w kawały, sos zalał go całego. On siedział bez czucia, bez czucia trzymał łyżkę, i łzy jak potok, jak cicho szemrząca fontana, lały się, lały zalewając sobą okrywającą go serwetkę.
— Boże! — pomyślałem patrząc nań, — pięć lat wszystko niszczącego czasu... starzec już bez czucia, starzec, którego życie zdaje się nie było niepokojonem przez żadne duszy wstrząśnienia, którego całe istnienie zda się złożonem było z siedzenia w wygodnem krześle, z jedzenia suszonych ryb i gruszek, i dobrodusznych opowiadań... i tak przeciągły, tak szczególny w nim smutek!... Co od nas silniejsze: namiętność, czy przyzwyczajenie? Czy też tęskne wzruszenia, cały huragan naszych żądz i wrzących namiętności jest tylko wynikiem działania młodych sił naszych, i dlatego tylko zdają się one być tak przepaścistemi w nas i niszczącemi?!... Cokolwiekbądź, wówczas dziecinnemi zdały mi się wszystkie namiętności nasze w zestawieniu z tem przeciągłem, powolnem, prawie bezświadomem przyzwyczajeniem.
Kilka razy silił się on wymówić imię nieboszczki; ale w połowie słowa, spokojna i bardzo zwykła twarz jego marszczyła się spazmatycznie, i płacz dziecka przejmował mię do głębi duszy. Nie! to nie te łzy, których zwykli nie skąpić nam staruszkowie, uskarżający się na nieszczęśliwe położenie swe i biedę!... To nie były również łzy, które oni przelewać zwykli przy szklance ponczu... Nie! były to łzy, które ciekły, nie prosząc o pozwolenie, same przez się, gromadzone przez jadowitość bólu serca już stygnącego.
Wkrótce umarł staruszek. Niedawno dowiedziałem się o jego śmierci. Dziwne jednak to, że okoliczności, towarzyszące jego skonaniu, miały pewne podobieństwo do chwili śmierci Pulcheryi Iwanówny... Pewnego dnia, Atanazy Iwanowicz zdecydował się pójść na przechadzkę do ogrodu. Gdy zwolna przechodził drożynę ze zwykłą obojętnością i zgoła bez żadnej myśli, szczególniejszy zdarzył mu się wypadek: usłyszał, że ktoś za nim bardzo wyraźnie wołał: „Atanazy Iwanowiczu!“ Obrócił się, ale nie było nikogo; popatrzył tu i owdzie, w krzaki zajrzał — nigdzie żywego ducha! Dzień był cichy i świeciło słońce. Staruszek zamyślił się chwilę; twarz jego nieco się ożywiła i w końcu rzekł: To Pulcherya Iwanówna mię wołała.
Bezwątpienia zdarzyło się wam słyszeć głos, zowiący was po imieniu, a który włościanie tem tłomaczą, że dusza stęskniona za człowiekiem, woła go, poczem niechybnie śmierć następuje. Wyznaję, zawsze mię przerażało to wołanie tajemnicze. Niekiedy, w jednej chwili, ktoś wołał mię po imieniu. Dzień wówczas zwykle bywał jasny, żaden listek nie szeleśnie w ogrodzie; cisza grobowa; nawet konik polny przestaje hałasować; ani ducha w ogrodzie. Wyznaję jednak, gdyby burza najbardziej szalona w noc ciemną, z wściekającymi się żywiołami napadła mię w nieprzebytej puszczy — nie takbym się jej uląkł, jak tej ciszy, przerażającej wśród dnia pogodnego... W takim razie uciekałem z ogrodu, nie wprzód uspokoiwszy się, aż gdy spotkać mi się udało człowieka, którego widok precz wypędzał ze mnie tę straszliwą, serdeczną pustkę.
Staruszek w zupełności poddał się wewnętrznemu przekonaniu, że woła go Pulcherya Iwanówna; poddał się jak posłuszne dziecię; sechł, kaszlał, niknął jak dopalająca się świeca, i wreszcie zgasł jak ona, gdy nic nie zaszło, co byłoby w stanie podtrzymywać jej słaby płomyk.
— Pochowajcie mię przy Pulcheryi Iwanównie! — oto wszystko, co powiedział przed śmiercią.
Woli jego uczyniono zadość, i pogrzebany został koło cerkwi, tuż przy grobie swej żony.
Gości było mniej na pogrzebie; ale włościan i żebraków, tak jak przedtem, mnóstwo. Dwór już stał się całkowitą pustką.
Przedsiębiorczy ekonom wraz z wójtem przenieśli do swych izb pozostałe rzeczy i sprzęty, których nie miała czasu zabrać klucznica.
Wkrótce zjawił się niewiadomo skąd jakiś daleki krewny nieboszczyków, prawny ich następca, ex-porucznik, nie pomnę już którego pułku, straszliwy reformator. Spostrzegł on rozstrój nadzwyczajny i niedbalstwo we wszystkiem! postanowił temu zapobiedz, naprawić, ład wprowadzić i porządek. Kupił sześć sierpów angielskich, doskonałych, na każdej chacie przybił własny jej numer, i wreszcie tak pięknie się rozporządził, że za pół roku majątek wzięto w opiekę[26]. Mądra opieka (złożona z byłego podsędka i jakiegoś sztabs-kapitana w wyblakłym mundurze), wkrótce wybrała wszystkie kury i jaja we wsi. Chaty, prawie całkowicie leżące na ziemi, rozsypały się ostatecznie; chłopi rozpili się i w znacznej części pouciekali. Sam zaś właściciel, który przy tem wszystkiem w dobrej harmonii żył z opieką i wraz z nią poncz zapijał, bardzo rzadko przyjeżdżał do swej wsi i mieszkał w niej niedługo. Do dnia dzisiejszego jeszcze, jeździ po wszystkich jarmarkach ukraińskich; z wielką troskliwością wypytuje o cenę produktów, podpadających sprzedaży hurtownej, jako to: mąka, konopie, miód i t. d., ale kupuje tylko nic nieznaczące fatałaszki, jak: krzemyczki, druty dla przeczyszczania fajek, i wogóle to wszystko, co w całości nie przenosi sobą ceny rubla srebrnego.
Dnia dzisiejszego wydarzyła się nadzwyczajność. Wstałem bardzo późno, i gdy Mawra przyniosła mi oczyszczone buty, zapytałem ją, która godzina? Dowiedziawszy się, że już dawno wybiła dziesiąta, pośpieszyłem ubrać się co prędzej. Wyznam szczerze, że nie poszedłbym wcale do biura[27], wiedząc naprzód, jak kwaśną minę zrobi naczelnik naszego wydziału. On już od dawna robi mi uwagi.
— „Co to, bratku, u ciebie za groch z kapustą w głowie? Niekiedy rzucasz się jak kot zagorzały, a czasem tak rzecz zagmatwasz, że i sam szatan nie dojdzie ładu; w zatytułowaniu napiszesz małą literę, nie dasz daty i liczby“.
Przeklęta czapla! On pewno mi zazdrości, że siedzę w gabiniecie pana dyrektora i temperuję pióra dla Jego Ekscelencyi. Słowem, nie poszedłbym do biura, gdyby nie nadzieja widzenia się z kasyerem; a nuż uda się wyprosić u tego żyda choć cokolwiek naprzód z mojej pensyi. Oto stworzenie! Żeby on wydał kiedykolwiek komu naprzód za cały miesiąc pieniądze — Boże święty, raczej nastąpi sąd ostateczny! Proś, choć pęknij, choćbyś był w największej nędzy — nie da, ten siwy dyabeł! A tymczasem w domu własna jego kucharka bije go po twarzy... Wszak to całemu światu wiadomo. Ja nie rozumiem, jaka korzyść ze służby w mojem biurze. Żadnych zgoła resursów[28]! Ot w rządzie gubernialnym, w Izbach: cywilnej, lub dóbr skarbowych, to rzecz inna, tam patrz tylko: ów zaszył się w kącie i skrobie piórkiem, fraczek na nim wytarty, a fizys taka, że aż korci w nią plunąć, a przypatrzno się bliżej — jaki on lokal zajmuje! Z porcelanowym wyzłacanym kubkiem i nie pokazuj się do niego. — To, — powiada, — lekarski prezent, — a jemu dawaj parę kasztanów, albo faeton, albo futro bobrowe tak za trzysta rubli!... Z pozoru taki cichutki, tak się delikatnie wyraża: — Proszę pozwolić scyzoryczka zatemperować piórko, — a tam tak skrobnie interesanta, że zaledwo koszula zostanie mu na grzbiecie. Prawda, że u nas za to służba szlachetniejsza, czystość i porządek we wszystkiem taki, że o podobnym ani się śniło żadnemu zarządowi gubernialnemu; stoły mahoniowe, wszyscy naczelnicy na pan[29]. Wyznaję, że gdyby nie ta szlachetność, dawnobym porzucił moje biuro.
Przywdziałem stary płaszcz i wziąłem parasol, bo deszcz padał ulewny. Ulice były puste, baby tylko z narzuconemi na głowy połami, kupcy pod parasolami i jeden z drugim woźnica przesuwali mi się przed oczami. Z dystyngowanych tylko nasz brat urzędnik wędrował. Zajrzałem go na przecięciu ulicy. Jakem go tylko zoczył, zaraz powiedziałem sobie: — „Ehe! nie, kochanku, ty nie do biura dążysz, ty śpieszysz ot tam za tą, co biegnie przed tobą i patrzysz na jej nóżki“. Co to za bestya ten nasz brat urzędnik! Dalibóg, nie ustąpi żadnemu oficerowi; niech się tylko pokaże kapelusik, niezawodnie zaczepi.
Kiedym to myślał, ujrzałem podjeżdżającą karetę do magazynu, około którego właśnie przechodziłem. Zaraz ją poznałem. Była to kareta naszego dyrektora. — Ale on nie ma nic do magazynu, pomyślałem, to pewnie jego córka. Przytknąłem się do ściany. Lokaj otworzył drzwiczki i ona furknęła z karety jak ptaszek. Skoro popatrzyła na prawo i na lewo, skoro mignęła brewką i oczkiem... Boże mój miłosierny! zginąłem na wieki! I po co jej wyjeżdżać z domu w taką ulewę! Mów-że tu, że kobiety nie mają szczególniejszej pasyi do tych gałganków...
Ona mnie nie poznała; zresztą i ja sam starałem się zakryć twarz jak można najszczególniej, bo miałem na sobie płaszcz poplamiony i starego kroju. Teraz noszą płaszcze z długiemi pelerynami, a mój miał dwie króciutkie, jedna nad drugą, ba! i sukno nie w najlepszym gatunku. Psina jej, nie zdążywszy wbiedz do magazynu, została na ulicy. Ja znam tę suczkę. Wołają ją Medżi. Nie upłynęła minuta, gdy wtem słyszę cieniutki głosik: — Jak się masz, Medżi! — Otóż masz! kto to mówi? Obejrzawszy się, obaczyłem pod parasolem dwie przechodzące damy: jedna staruszka, a druga młodziutka; lecz one już przeszły, a tuż obok mnie znów słyszę głos:
— Czyż nie wstyd ci, Medżi!
Co za licho! zobaczyłem, że Medżi obwąchiwała się z drugą suczynką, idącą z temi damami.
— Ehe! — powiedziałem do siebie. — Ale cóż znowu, czy nie pijany jestem! Tylko, że to zdarza się ze mną bardzo rzadko.
— Nie, Fidelko, niesłusznie mnie posądzasz, — słyszałem wyraźnie, że wymówiła to Medżi, — ja byłam, haw! haw! ja byłam, haw! haw! haw! bardzo chorą! — Ach, psino ty jakaś!
Przyznam się, że byłem bardzo zdziwiony, usłyszawszy ją mówiącą ludzkim językiem. Później, skombinowawszy wszystko dobrze, przestałem się dziwić. Rzeczywiście — bywało już na świecie wiele podobnych przykładów. Powiadają, że w Anglii wypłynęła ryba, która wymówiła dwa słowa językiem tak szczególnym, że uczeni już trzeci rok pracują nad ich zrozumieniem, i dotąd jeszcze nic pewnego nie orzeczono w tej mierze. Czytałem także w gazetach o dwóch krowach, które wszedłszy do magazynu, zażądały dla siebie funta herbaty. Lecz przyznam się, że daleko więcej byłem zdziwiony, gdy Medżi powiedziała:
— Pisałam do ciebie, Fidelko; ale Kurta[30] pewno nie doręczył ci mego listu!
Do dyabła! odkąd żyję, nie słyszałem nigdy, by pies mógł pisać! Pisać należycie może tylko szlachcic. Zapewne, pisuje niekiedy i kantorzysta, ba, nawet chłop żyjący w poddaństwie; ale ich pisanina jest zazwyczaj mechaniczna: ni to przecinków, ni kropek, ni stylu.
To mię zdziwiło. Co prawda, od niejakiego czasu zdarza mi się widzieć i słyszeć takie rzeczy, jakich jeszcze nikt nie widział i nie słyszał.
— A no, pójdę ja, — rzekłem sam do siebie, — za tą suczynką, i dowiem się, co to za jedna, i co ma na myśli?
Roztworzywszy parasol, puściłem się w ślad za dwoma damami. Przeszły przez Grochową, zwróciły na mieszczańską, stamtąd na Stolarską, wreszcie przed mostem Kokuszkina zatrzymały się u wielkiej kamienicy.
— Znam tę kamienicę, — rzekłem sam do siebie, — to kamienica Zwierkowa. Oto machina! Co tam narodu ją zamieszkuje: ile przejeżdżających! a naszych braci urzędników, jak psów, siedzą jeden na drugim a trzeci pogania. Mam tam jednego przyjaciela mego, który doskonale gra na trąbie.
Damy weszły na piąte piętro.
— Dobrze, — pomyślałem, — teraz nie pójdę, ale zapamiętam miejscowość, i z pierwszej zręczności nie omieszkam skorzystać!
Dzisiaj środa, i dlatego byłem w gabinecie naszego szefa. Umyślnie przyszedłem wcześniej, i zasiadłszy, potemperowałem wszystkie pióra. Dyrektor nasz musi być bardzo uczony człowiek. Cały jego gabinet zastawiony szafami pełnemi książek. Czytałem tytuły niektórych: wszystko strasznie uczone rzeczy, tak uczone, że aż niedostępne dla nas prostaczków; wszystko albo we francuskim, albo w niemieckim języku. A przypatrz się jego obliczu — toż dopiero powaga z jego oczu bije! Nie słyszałem nigdy, by kiedy powiedział zbyteczny wyraz. Chyba tylko przy podaniu mu papierów, zapyta:
— Jaka tam pogoda?
— Wilgoć, Wasza Ekscelencyo!
Słowem, ani się równać naszemu bratu. Mąż polityczny, i basta! Zauważyłem jednakże, iż on mnie lubi szczególniej. Gdyby to i córka... a, szaleństwo!... Nie nie, milczenie... Czytałem „Pszczołę“[31]. Co to za głupi naród ci Francuzi! Wziąłbym, dalibóg, ich wszystkich i oćwiczyłbym rózgami! W tejże gazecie czytałem opisanie balu, skreślone w sposób bardzo zajmujący przez jednego z kurskich obywateli. Kurscy obywatele[32] wogóle bardzo dobrze piszą. Potem zauważyłem, że wybiło już pół do pierwszej, a nasz nie wychodził jeszcze ze swojej sypialni. Około wpół do drugiej stała się rzecz, której żadne pióro opisać nie jest w stanie. Otworzyły się drzwi, sądziłem, że dyrektor, i powstałem z krzesła, z papierami; lecz to była ona, ona sama! Wszyscy Święci! jak ona była ubrana! suknia biała jak łabędź — ubrana przecudnie! a jak popatrzyła, słońce — dalibóg, słońce!
Ukłoniła się, mówiąc:
— Papy tu nie było?
Aj, aj, aj! głos jaki! kanareczek, istny kanareczek.
— Wasza Ekscelencyo, — chciałem powiedzieć, — nie każcie mi odbierać życia; a jeżeli zechcecie mi je odebrać, to odbierajcie waszą generalską rączką, — ale do dyabła, jakoś mi się język poplątał i odpowiedziałem tylko:
— Nie, nie był.
Ona popatrzyła na mnie, na książki, i upuściła chusteczkę. Rzuciłem się z całej siły, pośliznąłem się na przeklętej posadzce, i o mały włos nie rozbiłem sobie nosa, zatrzymałem się jednak i pochwyciłem chusteczkę. Boże mój! co za chusteczka! cieniusieńka, batystowa, cała ambrą przesiąkła, tak i wionie od niej generalstwo!... Podziękowała mi, cokolwiek uśmiechając się, tak, że cukrowe jej usteczka prawie się nie poruszyły, i potem wyszła. Siedziałem jeszcze z godzinkę, gdy wtem wszedł lokaj, mówiąc:
— Idźcie, Aksenty Iwanowiczu, do domu, bo pan wyjechał z domu.
Znieść nie mogę lokajstwa: rozwali się to w przedpokoju i nawet głową nie kiwnie.
Nie dosyć na tem: pewnego razu, jednemu z tej hołoty przyszło do głowy, nie wstając z miejsca, traktować mnie tabaką.
— A czy ty wiesz, głupi mużyku, że ja jestem urzędnikiem, i do tego szlachetnie urodzonym!
Wziąłem jednakże czapkę, sam zarzuciłem na się płaszcz, bo te draby nigdy mi go nie podadzą, i wyszedłem.
W domu po większej części leżałem na łóżku. Potem przepisywałem bardzo ładne wierszyki: „Chwilkę mej lubej nie widząc, sądzę, że rok jej nie widziałem, sam siebie i życie swe nienawidząc; czyż mogę tak żyć! powiedziałem“. Musi to być zapewne utwór Puszkina. Ku wieczorowi, okutawszy się w płaszcz, chodziłem około ganku Jej Ekscelencyi, i długo czekając, czy nie wyjdzie wsiąść do karety, bym mógł spojrzeć na nią raz jeszcze; ale nie, nie wychodziła.
Rozwścieklił mnie naczelnik wydziału. Gdy przyszedłem do biura, zawołał mnie do siebie, i dawajże prawić:
— Człowieku, zmiłuj się, co też ty robisz?
— Jakto co? ja nic nie robię, — odpowiedziałem.
— No, pomyśl tylko dobrze! wszakże ci siadła czterdziestka z górą — poraby mieć rozum! Co ty sobie myślisz? Sądzisz, że ja nie wiem o wszystkich twoich sprawkach! Zawróciłeś sobie głowę córką dyrektora! No, popatrz na siebie, zastanów się tylko, co też ty jesteś takiego? Wszakże ty zero i nic więcej! grosza nie masz przy duszy. Albo popatrz w lustro na swoją twarz, gdzie tobie myśleć o czemś podobnem?
Niech go dyabli porwą: Że on ma twarz podobną do aptecznego pęcherza, a na głowie pukielek włosów, zawiniętych w czubek, że trzyma to głowę do góry i podsmarowuje jakąś tam pomadą, to już sądzi, że tylko jemu jednemu wszystko wolno. Rozumiem, rozumiem — skąd ta złość ku mnie. Zazdrość go męczy: może on widzi oddane mi pierwszeństwo w okazaniu dowodów dobrego ku mnie usposobienia. Plwać mi na ciebie! Wielka rzecz, — radca dworu! Wywiesił złoty łańcuch przyzegarku, każe sobie robić buty po trzydzieści rubli — pal go dyabli! A jaż to czy włóczęga jaki, krawiecki albo podoficerski syn? Ja jestem szlachcic! Cóż, wszakże i ja mogę wszystkiego się dosłużyć. Mam dopiero czterdzieści dwa lata — sam czas do rozpoczęcia karyery. Poczekaj, przyjacielu! dochrapiemy się i my rangi pułkownika, a da Bóg i czegoś lepszego. Potrafię i ja urządzić się, może nawet lepiej od ciebie. Coż ci przyszło do głowy, że krom ciebie, niema już na świecie ani jednego porządnego człowieka? Daj-no mi frak, zrobiony według ostatniej mody, a zawiąż-no mi taką krawatkę — nie zdasz mi się wówczas nawet na podeszwę. Środków brak — to bieda!
Byłem w teatrze. Grano rosyjskiego błazna Fiłatkę[33]. Śmiałem się bardzo. Dany był jeszcze jakiś wodewilik ze śmiesznymi wierszykami na strapczych, szczególniej na jednego kolegialnego registratora[34], wogóle bardzo swobodnie napisane, tak, że dziwiłem się nawet, jak mogła to przepuścić cenzura; a o kupcach wprost powiedziano, że oszukują kupujących, synkowie zaś ich, trwoniąc wszystko na hulatykę, dochodzą do szlachectwa. O dziennikarzach także była zabawna strofka: że oni lubią wszystko krytykować, i że autor ucieka się pod opiekę i obronę publiczności. Zabawne bardzo sztuczki piszą dzisiejsi autorowie. Lubię bywać w teatrze. Skoro tylko znajdzie się jaki grosz w kieszeni — nie wytrzymam, by nie pójść. A niektórzy z naszych braci urzędników tacy są głupcy, że za nic nie pójdzie do teatru, chyba mu dasz bilet darmo. Jedna z aktorek śpiewała bardzo dobrze. Wspomniałem o tamtej... ech, szaleństwo! nie, nie... milczenie.
O ósmej godzinie poszedłem do biura. Naczelnik wydziału udał, że mnie nie widzi. Ja ze swej strony także, jak gdyby nigdy nic między nami nie zaszło. Przepatrywałem i sprawdzałem papiery. Wyszedłem o czwartej. Przechodziłem koło mieszkania dyrektora, ale nikogo nie spostrzegłem. Po obiedzie głównie leżałem na łóżku.
Dziś siedziałem w gabinecie naszego dyrektora. Zatemperowałem dla niego piór dwadzieścia trzy, i dla niej, aj! aj!.. dla Jej Ekscelencyi cztery piórka. On bardzo lubi mieć piór jak najwięcej. O, toż-to musi być tęga głowa! Ciągle milczy, a głowa, jak sądzę, musi być ciągle myślami zajęta. Chciałbym się dowiedzieć, o czem też on myśli najwięcej? co tam się roi w tej głowie? Chciałoby mi się przypatrzyć bliżej życiu tych panów; wszystkie te ich ekiwoki[35] i salonowe sztuczki; jak oni, co oni tam robią w swojem kółku — ot, czego chciałbym się dowiedzieć! Parę razy zamyślałem rozmówić się o tem z Jego Ekscelencyą; ale dyabli go wiedzą, zawsze mi język wymawia posłuszeństwo. Powiesz tylko: zimno i ciepło na dworze, a dalej ani rusz słówka wymówić. Chciałoby mi się zajrzeć do salonu, który widzę niekiedy przez drzwi uchylone, i tam za salonem jeszcze do jednego pokoju. Ech, co za pyszne urządzenie! jakie zwierciadła, jakie porcelany! Chciałoby mi się zajrzeć tam do tej części mieszkania, gdzie Jej Ekscelencya... ot dokąd-by mi się chciało! do buduaru, gdzie ustawiono wszystkie flakoniki, słoiki, kwiateczki takie, że nawet dmuchnąć na nie trudno; jak tam leżą rozrzucone jej suknie, do powietrza bardziej, aniżeli do materyi podobne. Chciałoby mi się zajrzeć do sypialni... tam to być muszą cuda, tam raj! Patrzyłbym na ten aksamitny podnóżek, na którym, wstając z łóżka, opiera swoją nóżkę, i jak przywdziewa na tę nóżkę, śnieżnej białości pończoszkę... Aj! aj! aj!... nic, nic... milczenie.
Dziś jednakże, jakby nowem światłem zostałem olśniony: przypomniałem sobie rozmowę dwu suczynek, słyszaną przezemnie na Newskim Prospekcie[36].
— Dobrze, — pomyślałem w duchu, — teraz dowiem się o wszystkiem. Trzeba przejąć korespondencyę, którą prowadziły ze sobą te psiuki. Z niej pewno dowiem się prawdy. Wyznaję, że raz zawołałem nawet do siebie Medżi, i powiedziałem jej:
— Słuchaj, Medżi, jesteśmy teraz sami, i jeżeli chcesz, drzwi nawet zamknę, tak, że nas nikt widzieć nie będzie... opowiedz mi wszystko, co tylko wiesz o swojej pannie, jak ona i co? a ja ci przysięgam, że tajemnicy nie zdradzę.
Lecz chytra suczynka schowała ogonek, najeżyła grzbiet i wyszła cichutko za drzwi, jakgdyby nic nie rozumiejąc. Podejrzewałem dawno, że pies jest o wiele rozumniejszy od człowieka; byłem nawet pewny, że może mówić, ale rządzi się w tej mierze pewnym uporem. Pies to nadzwyczajny dyplomata; wszystko śledzi, każdy krok ludzki. Nie! bądź co bądź, jutro robię wyprawę do kamienicy Zwierkowa; rozpytam się Fidelki, i jeżeli się uda, pochwycę wszystkie listy, jakie pisała do niej Medżi.
O godzinie drugiej po południu udałem się ze stałym zamiarem zobaczenia się z Fidelką i rozpytania jej o wszystko. Nie mogę znieść zapachu kapusty, jaki zionie ze wszystkich drobnych sklepików przy ulicy Mieszczańskiej; a przytem w dziedzińcu każdego domu tak cuchnie piekielnie, że zatknąwszy nos, co mi tchu starczyło, leciałem. Albo znowu ci podli rzemieślnicy wydają ze swoich warsztatów taką ilość dymu i swędu, że przechadzka w tem miejscu zgoła jest niemożebną. Kiedy się dostałem na szóste piętro i zadzwoniłem, wyszła dziewczyna wcale nie brzydka, tylko piegowata nieco. Poznałem ją. To ta sama, która szła wówczas wraz ze staruszką. Zarumieniła się trochę, a ja zaraz domyśliłem się: Ty, gołąbeczku, chcesz kawalera...
— Czego pan sobie życzy? — zapytała.
— Muszę pomówić z waszą suczynką.
Głupia dziewczyna! w tej chwili poznałem, że głupia. A tuż wbiegła suczynka szczekając; chciałem ją pochwycić, ale bestyjka omal nie porwała mnie za nos zębami. Wtem spostrzegłem w kącie jej legowisko. Tego mi właśnie potrzeba! Poszedłem, przewróciłem słomę w drewnianej króbce, i ku prawdziwemu zadowoleniu pochwyciłem niewielki zwitek drobnych papierków. Podła psinka, zobaczywszy to, ukąsiła mię najprzód w łydkę, a jak przewąchała, że zabrałem jej papiery, dawaj piszczeć i łasić się, a ja jej na to:
— Nie, kochanko, bywaj zdrowa! — i drapnąłem na dół.
Widocznie, że ta dziewczyna wzięła mnie za waryata, bo się nadzwyczaj przestraszyła.
Wróciwszy do domu, chciałem zaraz wziąć się do roboty i rozpatrzyć te listy, dlatego że przy świecy trochę nie dowidzę. Ale Mawra zabrała się do mycia podłogi. Te głupie Czuchonki[37] zawsze nie w porę biorą się do porządku. Dla tego też wyszedłem na przechadzkę i rozmyślałem nad całem zdarzeniem. Teraz to wreszcie poznam wszystkie sprawy, myśli, i wszystkie sprężyny i dojdę do źródła. Pisma te wszystko mi odkryją. Psy, to mądry naród, one znają wszystkie najdelikatniejsze odcienie stosunków; znajdę tam pewno wszystko o naszym dyrektorze: portret i sprawy tego męża. Tam będzie pewno cokolwiek i o tej, która... nic... milczenie!
Wieczorem wróciłem do domu. Głównie leżałem na łóżku.
No, zobaczmy! Pismo — dość czytelne, jednakże w charakterze przebija jak gdyby coś psiego. Przeczytajmy:
„Najmilsza Fidełko!
„Ja wciąż nie mogę się przyzwyczaić do twego mieszczańskiego imienia. Jak gdyby już nie mogli dać ci lepszego. Fidelka, Róża, cóż to za ordynarny ton! Jednakże wszystko to na bok. Cieszy mię bardzo, że powzięliśmy zamiar pisywania do siebie“.
List napisany dość ortograficznie. Znaki pisarskie, a nawet jat’[38] wszędzie na swojem miejscu. Wszak lepiej nie napisze nawet nasz naczelnik wydziału, chociaż ciągle powtarza, że uczył się tam gdzieś w uniwersytecie. Popatrzmy dalej:
„Zdaje mi się, że módz podzielać myśli, uczucia i wrażenia z innymi, jest wielkiem szczęściem na świecie“.
Hm! zdanie to zaczerpnięte z pewnego dzieła, przełożonego z języka niemieckiego. Tytułu w tej chwili nie pamiętam.
„Mówię o tem z doświadczenia, chociaż nie wybiegałam dalej na świat, jak do bramy naszego domu. Czyż życie moje nie płynie wpośród rozkoszy? Moja pani, którą papa nazywa Sophie, lubi mnie nadzwyczaj“.
Aj! aj!... nic, nic... Milczenie!
„Papa także bardzo często mnie pieści. Pijam herbatę i kawę ze śmietanką. Ach! ma chère[39], muszę ci wyznać, że wcale nie znajduję żadnej przyjemności w wielkich tych ogryzionych kościach, które zajada w kuchni nasz Kurta. Kosteczki dobre są tylko z dziczyzny, i to wtedy, kiedy z nich nie wyssał jeszcze nikt szpiku. Dobrą także jest mieszaninka kilku potrawek razem, byle tylko bez jarzyn i sałaty; a nie znam znowu nic gorszego, nad zwyczaj dawania psom skręcanych gałeczek z chleba. Ten lub ów z siedzących u stołu jegomości, który przedtem trzymał może w rękach najobrzydliwsze rzeczy, wygniata temiż rękami chleb, przywoła cię do siebie, i pakuje ci w zęby gałeczkę. Odmówić jakoś nie wypada, więc musisz jeść; z obrzydzeniem, a jesz...“
Dyabli wiedzą co takiego! Same głupstwa! jakby już nie było lepszego tematu do pisania. Spojrzyjmy na drugą stronę, może tam będzie co mędrszego.
„Z prawdziwą gotowością uwiadamiam cię o ważniejszych wypadkach, zdarzających się u nas. Już nadmieniłam ci cokolwiek o najgłówniejszej osobie, którą Sophie nazywa papą. Bardzo to dziwny człowiek“.
Nakoniec! Wszak mówiłem, że psy mają filozoficzny pogląd na rzeczy. Zobaczmy tedy, co ten papa.
„...Dziwny człowiek. Ciągle milczy. Odzywa się bardzo rzadko, ale tydzień temu nieustannie rozmawiał sam z sobą: — Otrzymam, czy nie otrzymam? — Weźmie w jedną rękę papierek, a drugą złoży próżną i powtarza: — Otrzymam, czy nie otrzymam? Raz nawet zwrócił się do mnie z zapytaniem: — Jak ty myślisz, Medżi, otrzymam, czy nie otrzymam? — Nie mogąc nic wcale zrozumieć, obwąchałam jego but i uciekłam co prędzej. Potem, ma chère, po upływie tygodnia, papa przyszedł nadzwyczaj rozradowany. Przez cały ranek przychodzili do niego różni panowie w mundurach, i składali powinszowania. U stołu tak był wesół, jakim go nigdy jeszcze nie widziałam; puszczał się na anegdoty. A po obiedzie podniósł mię sobie do szyi i rzekł: popatrz, Medżi, co to takiego. Zobaczyłam jakąś wstążeczkę. Powąchałam, alem nie poczuła żadnego zgoła zapachu i wreszcie pocichutku liznęłam: słonawe trochę“.
Hm. Ta suczynka, zdaje mi się, zanadto coś już... żeby jej nie oćwiczyli. A więc on chełpliwy! Zanotuję to sobie dla wiadomości.
„Bądź zdrowa, ma chère, ja biegnę i t. d. i t. d. Jutro skończę list... Witam cię! Teraz znowu jestem z tobą. Dziś moja panna Sophie“...
A! zobaczmy, co Sophie. Ech, szelmostwo!... Nic, nic... czytajmy dalej!
„...Moja panna Sophie była wielce zakłopotaną. Wybierała się na bal, i ja byłam nadzwyczaj uradowana, że w jej nieobecności będę mogła pisać do ciebie. Moja Sophie zawsze bardzo chętnie jedzie na bal, chociaż przy toalecie gniewa się niemal zawsze. Nie pojmuję, ma chère, przyjemności bywania na balach. Sophie wraca zawsze z balu o godzinie szóstej z rana, i ja prawie zgaduję z jej bladości i znużenia, że jej biednej jeść tam nie dawano. Przyznam się, że nie potrafiłabym żyć w taki sposób. Gdyby mi nie dano potrawki z jarząbka, albo kurczęcych skrzydełek na pieczyste, to... ja nie wiem, coby się zemną stało. Dobra także kaszka z sosem. A marchew, rzepa, albo karczochy, nigdy nie będą dobre“.
Nadzwyczaj styl nie gładki. Zaraz można poznać, że to nie człowiek pisał. Zacznie jak należy, a po psiemu skończy. Przerzućmy jeszcze jedną kartkę. List jakoś przydługi. Hm! i daty nie oznaczono.
„Ach, najdroższa! jakże miło czuć się daje zbliżanie się wiosny! serce mi mocniej bije, jak gdyby oczekiwało czegoś. W uszach szum nieustanny, tak, że często podjąwszy nóżkę, stoję kilka minut, przysłuchując się u drzwi. Muszę ci się przyznać, że mam wielu ubiegających się o me względy. Siedząc często u okna, przeglądam ich. Ach, gdybyś ty wiedziała, jakie są między nimi straszliwe maszkary! Ten naprzykład kudłacz podwórzowy, straszliwie głupi, na twarzy wypisana mu głupota! kroczy poważnie ulicą, wyobrażając sobie, że jest znakomitą figurą; sądzi, że oczy wszystkich zaraz zwrócą się na niego. Ani trochę! Uwagi nawet nie zwracam, jak gdybym go nie widziała wcale. A znowu jaki straszny dog zatrzymuje się u mego okna! Gdyby on stanął, to byłby o całą głowę wyższy od papy mojej Sophie, który także jest dość otyły i słusznego wzrostu. Ten bałwan musi być okropnie gwałtowny. Warknęłam na niego, ale on sobie bajbardzo, żeby się choć skrzywił! wysunął język, opuścił ogromne uszy, i patrzy w okno — gbur! Ale czy sądzisz, ma chère, że serce moje wszystkie starania zarówno obojętnie przyjmuje? Ach, nie... Gdybyś ty zobaczyła jednego kawalera, przełażącego przez parkan sąsiedniego domu, nazwiskiem Trezor; ach, ma chère, jaką on ma mordeczkę!“
Tfy, do licha!... Jakie głupstwa!... I jak też można zapełniać list takiemi głupstwami!... Człowieka mi dajcie! Ja chcę widzieć człowieka; ja potrzebuję pokarmu takiego, któryby mię nasycał i słodyczą napawał moją duszę, a zamiast tego mam takie fatałszki... Opuśćmy stronicę, może znajdziemy coś lepszego.
...Sophie siedziała przy stoliku i coś szyła. Ja patrzyłam w okno, bo lubię oglądać przechodzących. Gdy wtem wszedł lokaj, anonsując:
„ — Tiepłow!
„ — Prosić! — odpowiedziała Sophie, i rzuciła się ku mnie z pieszczotami. — Ach, Medżi, Medżi! Gdybyś ty wiedziała, kto to? — brunet, kamerjunkier[40], a oczy jakie! czarne, błyszczące jak ogień!...
„Sophie wybiegła do swego pokoju. Za chwilkę wszedł młody kamerjunkier, z czarnemi bokobrodami, zbliżył się do lustra, poprawił włosy i obejrzał pokój. Warknęłam z lekka i usiadłam na swojem miejscu. Wkrótce weszła Sophie, wesołym ukłonem odpłacając jego szurania nogami; a ja sobie tak, niby nie zważając na nic, patrzyłam znowu w okno, przechyliwszy jednak na bok głowę, by posłuchać, o czem będą mówić.
„Ach, ma chère, o jakich-że bagatelach oni rozmawiali! Mówili o tem, jak w tańcu pewna dama zamiast jednej figury, zrobiła jakąś inną. Znowu, że jakiś tam Bobow był bardzo podobny w swoich żabotach[41] do bociana, i omal nie upadł; że jakiejś tam Lidinie wydaje się koniecznie, iż ma błękitne oczy, gdy one tymczasem są zielone, i tym podobne... Gdzież — pomyśliłam sobie — gdyby się porównało kamerjunkra z Trezorem! O nieba! co za różnica! Po pierwsze, kamerjunkier ma twarz szeroką zupełnie gładką, a wkoło bakenbardy, jak gdyby się podwiązał czarną chustką; a Trezor ma mordkę maleńką, a na samem czole białą łysinkę. Kibici Trezora nawet porównywać niepodobna z kamerjunkrowską. A oczy, ruchy, maniery wcale niepodobne. O, jakaż różnica! Ja nie wiem, ma chère, co ona znalazła w tym swoim Tiepłowie. Dlaczego ona tak nim zachwycona?“
Rozumiałbym, że tu coś nie tak jest, jak należy. Nie podobna, by ją mógł tak oczarować ten Tiepłow. Zobaczymy dalej:
„Mnie się zdaje, że jej się podobał ten kamerjunkier, to wkrótce podoba się jej i ten urzędnik, który siaduje w gabinecie papy. Ach, ma chère! gdybyś ty go znała, co za potwór!... Podobniuteńki do żółwia w worku“.
Coby to mógł być za urzędnik?
„Nazywa się także jakoś dziwacznie. On ciągle siedzi i temperuje pióra. Włosy na głowie ma podobne do siana. Papa niekiedy posyła go zamiast służącego...“
Zdaje mi się, że ta podła psina do mnie pije. Gdzież moje włosy podobne do siana?
„Sophie, kiedy patrzy na niego, nie może powstrzymać się od śmiechu“.
Kłamiesz, przeklęta suczynko! Co za przebrzydły języczek! Wiem ja dobrze, że to sprawka zazdrości; wiem dobrze, czyje to sztuczki!.. To sztuczki naczelnika wydziału. Ten człowiek poprzysiągł mi wieczną nienawiść, i szkodzi, i szkodzi mi, na każdym kroku szkodzi! Przejrzyjmy jednakże jeszcze jeden list. Może się rzecz sama przez się wyjaśni.
„Ma chère Fidelko, daruj mi, że tak dawno nie pisałam do ciebie. Byłam w zupełnem upojeniu. Zaprawdę słusznie powiedział jeden z pisarzy, że miłość jest to drugie życie. Nadto w domu naszym zaszły znaczne zmiany. Kamerjunkier teraz codziennym u nas gościem. Sophie zakochana w nim do szaleństwa. Papa bardzo wesół. Słyszałam nawet od naszego Grzegorza, który zamiata podłogi i zawsze prawie rozmawia głośno sam z sobą, że wkrótce będziemy mieć wesele; dlatego że papa chce koniecznie wydać Sophie albo za jenerała, albo za kamerjunkra, albo za wojskowego pułkownika...“
Niech dyabli wezmą! nie mogę dalej czytać... Co, kto — to kamerjunkier, to jenerał. Wszystko, co jest najlepszego na świecie, dostaje się albo kamerjunkrom albo jenerałom. Znajdziesz sobie jakieś liche bogactwo, mniemasz, że po nie ręką tylko sięgnąć; a odbiera ci je kamerjunkier lub jenerał. Niech dyabli wezmą! Chciałbym sam zostać jenerałem, nie dlatego wcale, by otrzymać rękę i t. d. — nie, chciałbym być jenerałem dlatego tylko, by zobaczyć, jak to oni będą się uwijać, i urządzać przeróżne te salonowe sztuczki i ekiwoki, a potem powiedzieć im: Plwam na was oboje! — Palgo dyabli, nieznośnie!... Podarłem na drobne kawałki wszystkie listy głupiej suczynki.
Niepodobna! To kłamstwo! Wesela nie będzie! Cóż stąd, że on kamerjunkier? Wszak to nic więcej, jak tylko czczy tytuł; a nie żadna przecież rzecz widoczna, którą-by naprzykład można było wziąć w rękę. Wszak dlatego, że on kamerjunkier, nie przybędzie mu na łbie trzeciego oka. Wszakże nos jego nie zrobiony przecież ze złota, a taki sam jak u mnie, jak u każdego; wszak on tym nosem nie je, lecz wącha, nie kaszle, lecz kicha.
Już kilkakrotnie chciałem dojść, skąd pochodzą te wszystkie różnice. Dlaczego ja jestem radcą tytularnym, i z jakiej racyi jestem radcą tytularnym? Być może, ja wcale nie jestem radcą tytularnym? Być może ja jestem hrabią, lub jenerałem, a tylko zdaję się być radcą tytularnym? Być może, że ja sam jeszcze nie wiem, czem jestem. Ileż to przykładów mamy w historyi, że człowiek prosty, nie już szlachcic, ale wprost jakiś mieszczanin, albo chłop nawet — naraz pokazuje się, że jest magnatem, albo baronem, czy tam jak... Jeżeli zaś z chłopa staje się niekiedy coś podobnego, to cóż może się stać ze szlachcica? Dajmy na to, wchodzę do naszego dyrektora w jeneralskim mundurze: mam epolet na prawem ramieniu, i na lewem epolet, a przez ramię niebieska wstęga — co? jak wtedy zaśpiewa moja najdroższa? co powie i sam papa, dyrektor nasz? O, to bardzo chełpliwy człowiek! To — mason[42], niezawodnie mason, chociaż stara się być i tym i owym; lecz ja zaraz zauważyłem, że to mason ukryty, bo kiedy poda ci rękę, to wyciągnie tylko dwa palce. Alboż ja nie mogę być w jednej chwili podniesiony do stopnia jenerał-gubernatora, albo intendenta, albo mieć inną godność?[43] Ciekawy byłbym wiedzieć, dlaczego ja jestem radcą tytularnym? Dlaczego mianowicie tytularnym radcą?
Dziś cały ranek czytałem gazety. Dziwne wypadki dzieją się w Hiszpanii. Nie mogłem nawet tego wszystkiego dobrze zrozumieć. Piszą, że tron opróżniony, i stany mają trudności w wyborze następcy, a stąd zaszły zawichrzenia. Nadzwyczaj dziwnem mi się wydaje to wszystko. Jakim to sposobem tron może być opróżnionym? Powiadają, że jakaś tam donna powinna zasiąść na tronie. Donna nie powinna być na tronie! nie może tam być żadnym sposobem. Na tronie powinien być król! Powiadają znowu: kiedy niema króla; — to być nie może, żeby nie było króla! Żadne państwo nie może być bez króla. Król pewno jest, lecz znajduje się może gdzieś ukryty. On, bardzo być może, że znajduje się w miejscu; ale jakieś familijne okoliczności, albo obawy ze strony ościennych mocarstw, jako to: Francyi i innych krajów, zmuszają do ukrywania się, lub też inne jakie względy.
Jużem się był zebrał, by pójść do biura; lecz rozmyślania i różne okoliczności wstrzymały mnie od pójścia. Nie mogą mi wyjść z głowy sprawy hiszpańskie. Jak to być może, ażeby donna została królową? Nie pozwolą jej na to. Najprzód Anglia nie pozwoli na to. Przy tem interesa polityczne całej Europy, cesarz austryacki, nasz samowładca... Wyznam, że wypadki te tak mnie zmęczyły i zmitrężyły, że przez cały dzień nie mogłem się wziąć do pracy. Mawra nawet zrobiła mi uwagę, że przy obiedzie byłem niezmiernie roztargniony... I rzeczywiście, dwa talerze, zdaje się przez roztargnienie, rzuciłem na podłogę, i te zaraz potłukły się tuż na miejscu. Po obiedzie chodziłem na przechadzkę; ale nie wyciągnąłem stąd nic pouczającego. Wieczorem głównie leżałem na łóżku, przemyśliwając nad sprawami Hiszpanii.
Dzień dzisiejszy jest dniem wielkiej dla mnie uroczystości!... Hiszpania ma króla. Znalazł się. Tym królem jestem ja! Dziś dopiero dowiedziałem się o tem. Wyznaję, że naraz jak błyskawicą olśniony zostałem. Nie pojmuję, jak dotąd mogłem mniemać i wyobrażać sobie, że jestem radcą tytularnym! Skąd mi przyszła do głowy taka myśl waryacka! To szczęście, że nikt się nie domyślił wsadzić mnie wówczas do domu obłąkanych. Teraz odkryło się wszystko przedemną. Teraz widzę rzecz całą, jasno jak na dłoni. A wprzódy, prawdziwie nie pojmuję dlaczego, wprzódy wszystko, jakby we mgle mi się przedstawiało. A wszystko to, jak sądzę, stąd pochodzi, że ludzie wyobrażają sobie, jakoby mózg w głowie miał swoje siedlisko; wcale nie, przynosi go wiatr od strony morza Kaspijskiego. Najprzód oświadczyłem Mawrze, kim jestem. Kiedy się dowiedziała, że wobec niej stoi król hiszpański, to aż w dłonie klasnęła, i omal nie umarła ze strachu. Ona, głupia, nigdy jeszcze nie widziała hiszpańskiego króla. Starałem się ją jednak uspokoić, oświadczając, że wcale nie gniewam się na nią za to, że mi czasem podała źle oczyszczone buty. Wszak ona kobieta z gminu! Z gminem niepodobna mówić o rzeczach wyższej polityki. Przestraszyła się dlatego, że jest przekonaną, jakoby wszyscy królowie hiszpańscy mieli być podobni do Filipa II[44]. Ale wytłomaczyłem jej, że pomiędzy mną a Filipem niema żadnego prawie podobieństwa i że ja nie mam ani jednego kapucyna. Do biura nie chodziłem. Pal je dyabli! Nie, przyjaciele! nie uda się wam zaciągnąć mnie tam napowrót; ani myślę przepisywać przebrzydłych papierów waszych.
Dziś przychodził do mnie nasz egzekutor z rozkazem, bym szedł do biura, ponieważ już od trzech tygodni nie byłem na mojem stanowisku służbowem. Ale ludzie nie mają racyi; rachują na tygodnie. To wprowadzili żydzi, bo ich rabin kąpie się wtenczas. Tak tylko, dla żartu poszedłem do biura. Naczelnik wydziału sądził, że będę mu się kłaniał i przepraszał go; ale ja popatrzyłem nań obojętnie, nie bardzo gniewnie, ale też nie bardzo łaskawie, siadłem na swojem miejscu, jakby nie widząc nikogo. Patrzyłem na całą tę gawiedź kancelaryjną, i myślałem w duchu: „a co, gdybyście też wiedzieli, kto wpośród was się znajduje?“... Boże mój, ileby to było hałasu, bieganiny! nawet sam naczelnik wydziału kłaniałby mi się do kolan, jak teraz kłania się przed dyrektorem. Podano mi jakieś papiery, bym z nich wyciąg wygotował... Nawet palcem tego nie tknąłem. W kilka minut potem, wszystko się poruszyło. Oznajmiono, że idzie dyrektor. Wielu z urzędników pobiegło, jeden przed drugim, by się mu pokazać. A ja, ani z miejsca! Gdy przechodził przez nasz pokój, wszyscy pozapinali fraki, ja — nie!... Co mi tam dyrektor! Jabym miał wstawać przed nim — nigdy! Jaki on dyrektor? On korek, a nie dyrektor. Korek zwyczajny, prosty korek, i nic więcej — ot taki sam, jakim korkują butelki. Najbardziej ubawiło mnie, kiedy mi podano papier do podpisu. Sądzili, że ja napiszę na samym koniuszku arkusza: Naczelnik podwydziału taki to — Jeszcze czego! A ja na najwyższem miejscu, gdzie zwykle podpisuje się dyrektor departamentu, wypisałem zamaszyście: „Ferdynand VIII.“ Oto trzeba było widzieć, jak uroczyste zapanowało milczenie; lecz ja dałem znak ręką i powiedziałem:
— Tylko proszę, bez żadnych oznak poddaństwa, — i wyszedłem.
Stamtąd udałem się wprost do mieszkania dyrektora. Nie zastałem go w domu. Lokaj nie chciał mię wpuścić; ale uczęstowałem go tak, że mu i ręce opadły. Dostałem się wprost do buduaru. Ona siedziała przed lustrem, wstała co prędzej i usunęła się odemnie. Nie powiedziałem jej jednakże, że jestem królem hiszpańskim. Oświadczyłem tylko, że czeka ją szczęście takie, o jakiem nawet nie zamarzyła, i że mimo wszelkie intrygi nieprzyjaciół, będziemy razem. Nie chciałem nic więcej mówić i wyszedłem. O, co za przewrotne stworzenia te kobiety! Teraz dopiero przejrzałem, co to jest kobieta. Dotąd nikt się jeszcze nie dowiedział, w kim ona zakochana: ja pierwszy to odkryłem. Każda kobieta zakochana w dyable. Tak, bez żartu! Fizycy piszą brednie, że ona to i owo — ona kocha jednego dyabła! Ot, patrzcie, tam z loży pierwszego piętra skierowuje lornetkę. Sądzicie, że ona patrzy na tego tłustego jegomości z gwiazdami? Wcale nie: ona patrzy na dyabła, który tam za plecami jego stoi. Otóż on skrył się pod frak tego jegomości. Patrzcie: kiwa na nią stamtąd palcem! I ona wyjdzie za niego, wyjdzie niezawodnie. A ci wszyscy ojcowie ich, urzędnicy, ci wszyscy, co schlebiają na wszystkie strony i lezą do dworu i mówią, że są patryotami, i to i owo: arendy, arendy chcą ci patryoci! Matkę, ojca, Boga sprzedadzą za pieniądze: ambitnicy, judasze! Wszystko to z chęci błyszczenia; a chęć ta pochodzi stąd, że pod językiem znajduje się maleńki pęcherzyk, a w nim niewielki robaczek, wielkości główki u szpilki; a wszystko to robi pewien cyrulik, mieszkający przy ulicy Grochowej. Nie pamiętam jego nazwiska, ale to wiem napewno, że on wraz z jedną akuszerką, chcą po całym świecie rozpowszechnić mahometanizm, i stąd to właśnie powiadają, że we Francyi większa część ludności wyznaje już wiarę Mahometa.
Przechadzałem się incognito po Newskim Prospekcie. Przejeżdżał nasz cesarz. Całe miasto zdjęło czapki i ja także, ale nie dałem poznać wcale, że jestem królem hiszpańskim. Uważałem za niestosowne odkryć się wobec wszystkich, dlatego, że należało najprzód zaprezentować się u dworu. Od tego znowu wstrzymywała mię dotąd ta okoliczność, że nie mam hiszpańskiego stroju narodowego. Gdyby mi gdzie dostać jakikolwiek płaszcz królewski. Chciałem zamówić u krawca, ale to osły kompletne! wcale nie dbają o swoje rzemiosło, rzucili się do innej afery, i wszyscy prawie brukują ulice. Zdecydowałem się zrobić sobie płaszcz królewski z nowego mego wice-munduru, który tylko dwa razy miałem na sobie. Ale żeby te draby nie popsuły mi go, postanowiłem sobie sam uszyć, zamknąwszy drzwi, by nikt nie widział. Pokrajałem wice-mundur na kawałki, dla tego, że krój ma być zupełnie inny.
Płaszcz królewski zupełnie gotów i uszyty. Mawra aż krzyknęła, gdym go przywdziewał. Wciąż jednak nie chciałem jeszcze prezentować się u dworu. Dotąd nie przybywa deputacya hiszpańska. A bez deputacyi nie wypada. Brakłoby okazałości należnej wysokiemu memu stanowisku. Oczekuję ich co chwila.
Dziwi mię nadzwyczaj opieszałość deputowanych. Jakież powody mogły ich wstrzymać? Czyżby może Francya?... Tak, to najbardziej nieprzychylne mocarstwo. Chodziłem dowiedzieć się na pocztę, czy nie przybyli hiszpańscy deputaci; ale ten pocztmistrz, to arcy głupia figura, nic nie wie.
— Nie, — powiada, — tu niema wcale hiszpańskich deputatów; a jeżeli pan życzysz sobie list napisać, to przyjmujemy takowy za ustanowioną opłatą.
Pal dyabli! Co tam pismo? pismo głupstwo! Listy piszą tylko aptekarze, a i to zmoczywszy wprzódy język octem, gdyż inaczej cała twarz pokryłaby się liszajami.
Tak tedy jestem w Hiszpanii[45], i zdarzyło się to tak prędko, że ledwo opamiętać się mogę. Dziś zrana zjawili się do mnie hiszpańscy deputowani, i wraz z nimi siadłem do karety. Wydała mi się dziwną taka szybkość nadzwyczajna. Jechaliśmy tak prędko, że w pół godziny stanęliśmy na hiszpańskiej granicy. Zresztą, prawda, teraz w całej Europie koleje żelazne, parostatki, a wszystko to rusza się nadzwyczaj szybko. Dziwny to kraj ta Hiszpania! Kiedyśmy weszli do pierwszej komnaty, ujrzałem mnóstwo ludzi z ogolonemi głowami. Domyśliłem się jednak zaraz, że muszą to być albo grandy, albo żołnierze, dlatego, że oni właśnie golą głowy. Dziwnym mi się także wydał sposób zachowania się kanclerza państwa, prowadzącego mnie za rękę; wtrącił on mnie do niewielkiego pokoju, mówiąc:
— Siedź tu, a jeśli będziesz nazywać siebie królem Ferdynandem, postaram się wybić ci z głowy podobne myśli.
Lecz ja, wiedząc, że to była tylko próba, odpowiedziałem mu przecząco; za co kanclerz uderzył mnie dwa razy pałką po plecach tak dotkliwie, że o włos nie narobiłem krzyku; wstrzymałem się jednak, przypomniawszy sobie, że to przecież rycerski zwyczaj przy pasowaniu na wysoką godność; dlatego, że w Hiszpanii dotąd jeszcze praktykują się zwyczaje rycerskie.
Zostawszy sam na sam, postanowiłem zająć się sprawami państwa. Odkryłem, że Chiny i Hiszpania to zupełnie jeden i tenże sam kraj, i tylko przez brak znajomości rzeczy uważają je za dwa różne państwa. Radzę każdemu, niech spróbuje napisać na papierku Hiszpania, a niezawodnie wyczyta Chiny. Martwił mnie jednakże nadzwyczaj wypadek, jaki ma się zdarzyć dnia jutrzejszego. Jutro o godzinie siódmej wypełni się dziwne zjawisko: ziemia osiądzie na księżycu. Pisze o tem i znakomity angielski chemik Wellington. Wyznam, że uczułem szczery niepokój, przedstawiwszy sobie nadzwyczajną delikatność i kruchość księżyca. Księżyc, jak wiadomo, robi się zawsze w Hamburgu i źle go tam robią. Ja nie wiem, dlaczego Anglia nie zwróci na to uwagi. Robi go kulawy bednarz, i widać zaraz, że głupiec — najmniejszego pojęcia nie ma o księżycu. Urządził go ze smolnego powrozu, dodawszy nieco oliwy, i stąd to właśnie na całej kuli ziemskiej taki smród straszliwy, że ciągle trzeba mieć nos zatkany. I dlatego też księżyc jest tak delikatny, że ludzie nie mogą tam mieszkać, a zamieszkują go teraz same nosy. I z tych to właśnie powodów my nie możemy widzieć swoich nosów, bo wszystkie nosy znajdują się na księżycu. Kiedym wyobraził sobie, że ziemia, jako ciało ciężkie, usadowiwszy się na księżyc, może zetrzeć na pyłek wszystkie nasze nosy, taki strach mnie opanował, że przywdziawszy coprędzej skarpetki i papucie, pośpieszyłem na salę rady państwa, by dać policyi rozkaz stosowny ku wstrzymaniu ziemi od zgubnego zamiaru usadowienia się na księżycu. Ogoleni grandzi, których zastałem w sali rady państwa, w dość znacznej liczbie, byli to ludzie nader rozumni, i kiedy powiedziałem: — „Panowie, ocalmy księżyc, bo ziemia chce usadowić się na nim!“ — to wszyscy w tejże chwili rzucili się do wypełnienia monarszej mojej woli, i wielu z nich wdrapywało się na ściany, by dosięgnąć księżyca; ale tu wszedł wielki kanclerz państwa. Ujrzawszy go, wszyscy się rozbiegli. Ja tylko, jako król, sam zostałem. Lecz kanclerz, ku memu zdziwieniu, uderzył mnie pałką i zapędził do mego pokoju. Taką to w Hiszpanii mają wielką władzę zwyczaje narodowe.
Dotąd nie mogę pojąć, co to za kraj ta Hiszpania. Zwyczaje narodowe i dworska etykieta wcale nie zwykła. Nie rozumiem, nie rozumiem, nic zgoła nie rozumiem! Dziś ogolono mi głowę, mimo protestacyi, że nie chcę zostać mnichem. Ale nie potrafię już opowiedzieć, co się ze mną działo wtedy, kiedy poczęli spuszczać mi kroplami zimną wodę na głowę. Tak piekielnego uczucia nigdy jeszcze nie doświadczałem. O mało nie wpadłem w szaleństwo; ledwie mię zdołano utrzymać. Zgoła nie rozumiem znaczenia tego dziwnego obrzędu. Zwyczaj to głupi, bezsensowy! Niezbadaną jest dla mnie bezmyślna powolność królów, którzy dotąd nie znieśli tego obrzędu. Wnosząc ze wszelkich okoliczności, wpadam na domysł, czy też nie dostałem się w ręce inkwizycyi, i ten, którego wziąłem za kanclerza, czy nie jest najwyższym inkwizytorem? Zawsze jednak pojąć nie mogę, jakim sposobem król może być podany na próbę inkwizycyi? Prawda, mogło to nastąpić przez intrygi ze strony Francyi, a szczególniej tego Polignac’a[46]. O, to bestya ten Polignac! Zaprzysiągł szkodzić mi na świecie, otóż prześladuje i prześladuje; ale ja wiem, przyjacielu, że ciebie Anglik za nos wodzi. Anglik wielki polityk. On wszędzie bruździ. To już wiadomo całemu światu, że jak Anglia zażywa tabakę, to Francya kicha.
Dziś wielki inkwizytor przyszedł znów do mego pokoju; ale ja, zasłyszawszy zdaleka jego kroki, schowałem się pod krzesło. On zobaczywszy, że mnie niema, dawaj wołać. Najprzód krzyknął:
— Popryszczyn!
Ja ani słowa. Potem:
— Aksenty Iwanowiczu! radco tytularny! szlachcicu!
Ja znów milczę.
— Ferdynandzie VIII. królu hiszpański.
Chciałem już głowę wystawić, ale pomyślałem sobie:
— Nie, bratku, nie oszukasz! znam ja ciebie, znowu będziesz lać mi zimną wodę na głowę.
Dojrzał mnie jednakże, i wypędził pałką z pod krzesła. Okropność! jak dotkliwie bije ta przeklęta pałka! Zresztą, za wszystko to wynagrodzony zostałem dzisiejszem mojem odkryciem: przekonałem się, że u każdego koguta jest swoja Hiszpania; znajduje się ona u niego pod piórami, niedaleko ogona. Wielki inkwizytor wyszedł jednak z pokoju zagniewany, grożąc mi jakąś tam karą. Patrzyłem jednak z pogardą na złość jego bezsilną, wiedząc, że on działa tylko jako sprężyna, jako narzędzie Anglii.
Nie, już dalej wytrzymać nie mogę! Boże! cóż oni ze mną wyrabiają! Leją mi zimną wodę na głowę! Oni nie zważają na mnie; nie widzą, nie słuchają mnie. Cóż im zawiniłem? Za cóż mnie tak męczą? Czegoż chcą odemnie biednego? Cóż ja im dać mogę? Wszak ja sam nic nie mam. Już mi sił braknie, nie mogę przenieść wszystkich tych męczarni, głowa mi pęka, i wszystko koło mnie wiruje. Ocalcie mnie! proszę, i stąd mnie zabierzcie! Dajcie mi trójkę bystrych, jak wicher, rumaków! siadaj, mój woźnico, zadzwoń, mój dzwoneczku, zbierzcie, się moje rumaki i unieście mnie z tego świata! Dalej, dalej, bym już nie widział nic, nic zgoła!
Tam kłęby obłoków wiją się przedemną; tam gwiazdka zabłysła w oddali, a tam się przesuwa las z ciemnemi drzewami i księżycem; szare chmury ścielą się u nóg moich, a w chmurach dźwięczy znana mi nuta; z jednej strony morze, z drugiej strony Włochy, a tam dalej i rosyjskie chaty już widać. Czy to dom mój własny sinieje tam w dali? Matkaż to moja siedzi tuż przy oknie? Matko droga! ratuj twego biednego syna. Uroń łezkę na zbolałą jego głowę! Spojrzyj, jak oni go męczą! Przyciśnij do piersi twojej biedną sierotkę! Dla niego niemasz miejsca na świecie! on prześladowany! — Matko droga! ulituj się nad twem zbolałem dziecięciem!...
A czy wiecie wy, że bej Algieru pod samym nosem ma narośl?...
W biurze[47]... lecz lepiej nie określać w jakiem biurze. Nic niema gorszego nad wszelkiego rodzaju biura, pułki, kancelarye, jednem słowem wszelkie warstwy urzędowe. Teraz już każdy prywatny człowiek całe społeczeństwo uważa za obrażone w swej jednej osobie. Mówią, że bardzo niedawno temu wpłynęło od pewnego kapitana sprawnika, nie pamiętam z jakiego miasta, podanie, w którem tenże jasno wykłada, że rozporządzenia rządu stają się martwą literą i jego święte imię wymawia się zupełnie nadaremnie; na dowód tego załączył do podania olbrzymi tom jakiegoś romansowego utworu, w którym co dziesięć stronic zjawia się kapitan-sprawnik[48], czasami nawet w stanie zupełnie nietrzeźwym. Tak więc, dla uniknięcia wszelkich nieprzyjemności nazwiemy lepiej biuro, o którem mowa — pewnem biurem.
W pewnem tedy biurze służył pewien urzędnik, — urzędnik, nie można powiedzieć, zbyt zwracający na siebie uwagę: nizkiego wzrostu, nieco ospowaty, trochę ryży, odrobinę nawet napozór ślepawy, z wielką łysiną na głowie i zmarszczkami po obu stronach policzków a cerą twarzy, jak mówią, hemoroidalną... Cóż poradzić! wina klimatu petersburskiego. Co do rangi[49] (u nas bowiem przedewszystkiem trzeba podać rangę), był on tem, co nazywają wiecznym radcą tytularnym, z którego, jak wiadomo, naszydzili i nakpili podostatkiem różni pisarze, mający chwalebny zwyczaj czepiać się tych, co nie mogą się odgryźć. Nazwisko urzędnika owego brzmiało: Baszmaczkin[50]. Już z nazwiska samego poznać można, że pochodziło ono od trzewika, lecz kiedy, w jakim czasie i jakim sposobem się to stało, tego wszystkiego nie wiadomo, i ojciec bowiem i dziad, szwagier nawet, wszyscy Baszmaczkinowie chodzili zawsze w butach, zmieniając trzy razy na rok zelówki. Na imię mu było Akakij Akakijewicz. Być może, że wyda się ono czytelnikowi nieco dziwacznem i wyszukanem, proszę jednak wierzyć, że wcale go nie szukano, lecz że zaszły takie okoliczności, iż niepodobna było w żaden sposób nadać mu innego imienia; a stało się to właśnie tak oto: Urodził się Akakij Akakijewicz w nocy, jeśli tylko pamięć nie zawodzi, z 22. na 23. marca. Nieboszczka matka, żona urzędnika, bardzo dobra kobiecina, poleciła, jak należy ochrzcić dziecko. Leżała ona jeszcze w łóżku nawprost drzwi, a po prawej stronie stał kum Iwan Iwanowicz Jeroszkin, bardzo zacny człowiek, będący naczelnikiem stołu w senacie, i kuma, żona oficera, kobieta rzadkich cnót Arina Siemionówna Biełobriuszkowa.
Przedstawiono tedy matce trzy imiona do wyboru: Mokija, Sosija lub (na cześć męczennika) Chozdarat. „Nie“ — pomyślała nieboszczka — „wszystko to imiona jakieś... takie...“ Aby jej dogodzić, otworzyli kalendarz w innem miejscu — znów wypadły trzy imiona: Tryfilij, Duła i Warachasij. „A, to kara boska — przemówiła staruszka — jakież to imiona! Nie słyszałam nawet nigdy takich. Żeby jeszcze Waradat lub Waruch, lecz Tryfilij i Warachasij!“ Znów przewrócili parę stronic — wypadło: Pawsikachij i Wachtisij. „No, widzę — powiedziała staruszka — że już taki los jego. Jeśli tak, niechaj mu będzie na imię jak ojcu. Ojcu było Akakij, niechże i syn będzie Akakij“. Takim więc sposobem został Akakijem Akakijewiczem.
Ochrzczono tedy dziecko, które zaczęło przytem płakać i zrobiło taką minę, jak gdyby przeczuwało, że zostanie radcą tytularnym. Przytoczyliśmy to dlatego, aby czytelnik mógł sam osądzić, że wszystko stało się z konieczności i że innego imienia zgoła dać niepodobna było.
Kiedy i w jakim czasie wstąpił on do biura i kto go polecił, tego nikt nie pamięta. Choć wielu zmieniło się dyrektorów i różnych naczelników, jego widziano wciąż na tem samem miejscu, w tem samem położeniu, w tej samej randze, tym samym urzędnikiem-pisarzem, tak że później ludzie nabrali przekonania, iż widocznie przyszedł na świat w wice-mundurze i z łysiną. W biurze nie okazywano mu żadnego szacunku. Woźni nie tylko nie wstawali z miejsc, gdy przychodził, lecz nie patrzyli nawet na niego, jak gdyby przez przedpokój przeleciała zwykła mucha. Zwierzchnicy postępowali z nim jakoś despotycznie — chłodno. Każdy pomocnik naczelnika stołu[51] podsuwał mu poprostu papiery pod nos, nie powiedziawszy nawet: „Proszę przepisać“ lub: „Oto, bardzo interesująca, śliczna sprawa“ lub czego przyjemnego, jak to bywa w dobrze wychowanem towarzystwie. A on brał papier do ręki nie patrząc, kto mu położył i czy miał prawo do tego — i zabierał się do pisania. Młodzi urzędnicy śmieli się i kpili z niego, o ile tylko stać było ich dowcip kancelaryjny, i opowiadali mu różne ułożone nań historye; o gospodyni jego, 70 letniej staruszce, mówili, że ta bije go, zapytywali, kiedy będzie ich ślub, sypali mu na głowę papierki, nazywając je śniegiem. Lecz Akakij Akakijewicz nie odpowiadał na to wszystko ani słowa, jakgdyby nikogo przed nim nie było. Nie miało to nawet żadnego wpływu na jego zajęcia: pomimo te wszystkie prześladowania, pisząc nie robił ani jednego błędu. Dopiero gdy żarty stawały się nie do zniesienia, gdy szturchano go w łokieć, przeszkadzając zajmować się pracą, mówił: „Dajcie mi spokój. Czemu dokuczacie?“ i coś dziwnego dźwięczało w jego głosie, gdy wymawiał te słowa. Coś było w tem takiego wzbudzającego litość, że pewien młodzieniec, który niedawno wstąpił do biura i zaczął podrwiwać z niego, nagle przestał, jak gdyby raniony i od tego czasu wszystko zaczęło mu się w innem świetle przedstawiać. Jakaś nadnaturalna siła odepchnęła go od towarzyszów, z którymi się poznał, sądząc, że są przyzwoitymi, obytymi w świecie ludźmi. Długi czas jeszcze później wśród najweselszych chwil w życiu jawił się w jego wyobraźni niziutki urzędnik z łysiną, z przejmującemi słowami na ustach: „Dajcie mi spokój, czemu mi dokuczacie“? A w tych przejmujących wyrazach jak gdyby dźwięczały jeszcze inne słowa: „toż ja twój brat“. Biedny ów młodzieniec zasłaniał sobie wówczas ręką twarz i nieraz później w życiu wzdrygał się widząc, jak wiele nieludzkości tai się w człowieku, jak wiele okrutnej twardości serca ukrywa się pod wytworną ogładą towarzyską, i Boże, nawet w człowieku, którego świat za szlachetnego i uczciwego uważa.
Niepodobna-by chyba było znaleźć człowieka, któryby jak on żył tylko swym obowiązkiem. Nie dosyć powiedzieć, że służył gorliwie — on służył z zamiłowaniem. W przepisywaniu widział swój jakiś miły i rozmaity świat. Zadowolenie wyrażała twarz jego, niektóre litery były jego faworytami; gdy je pisał, był jakiś nie swój: uśmiechał się, przymrużał oczy i cmokał wargami, tak że zdawało się, iż można było z wyrazu jego twarzy wyczytać każdą literkę, którą kreśliło pióro. Gdyby stosownie do jego gorliwości dawano mu nagrody, być może byłby ku zdumieniu swemu został nawet radcą stanu; on jednak, jak wyrażali się dowcipnisie, jego koledzy, wysłużył „guzik do dziurki“[52] i dosiedział się hemoroidów. Zresztą nie można powiedzieć, ażeby nie zwracano nań uwagi. Pewien dyrektor, będąc zacnym człowiekiem i pragnąc wynagrodzić go za długą służbę, polecił dać mu coś ważniejszego niż zwykłe przepisywanie: mianowicie z jakiegoś gotowego już aktu kazano mu zrobić referat dla innego urzędu; chodziło jedynie oto, aby zmienić tytuł i tu i owdzie czasowników użyć w osobie trzeciej zamiast w pierwszej. Zadało mu to jednak tyle pracy, że spocił się okrutnie, tarł czoło i powiedział w końcu: „Nie, lepiej dajcie mi coś do przepisywania“. Od tego czasu pozostawiono go na zawsze przy przepisywaniu, po-za którem zdało się, że nic dla niego nie istnieje.
Nie myślał wcale o swem ubraniu; jego wice-mundur był nie zielony, lecz jakiegoś rdzawo-mącznego koloru. Kołnierz munduru był wąziutki, niziutki, tak że szyja pomimo że nie długa, wystając z ponad kołnierza, zdawała się nadzwyczaj długą jak u gipsowych kotków kiwających głowami, które całemi dziesiątkami noszą na głowach rosyjscy cudzoziemcy[53]. A już zawsze coś przylepiało mu się do munduru, to siana źdźbło, to nitka jakaś; ku temu miał już specyalne szczęście: idąc ulicą, przechodził pod oknem akurat wtedy, gdy wyrzucano stamtąd śmiecie, dlatego też nosił zawsze na swym kapeluszu ogryzki z kawona czy dyni lub tym podobne rzeczy. Ani razu w życiu nie zwrócił uwagi na to, co się codziennie odbywa i dzieje na ulicy, na co, jak wiadomo, patrzy zawsze każdy z kolegów jego młodych urzędników, doprowadzających bystrość swego wzroku, tak daleko, że zauważą nawet, komu na drugiej stronie chodnika odpruło się strzemiączko u pantalonów, który to widok wywołuje oczywiście złośliwy uśmiech na ich usta. Ale Akakij Akakijewicz jeśli patrzył nawet na coś, widział jedynie tylko na wszystkiem wyraźne, wyrobionym charakterem pisane wiersze i wtedy chyba dopiero gdy niewiadomo skąd zjawiający się koń kładł łeb na jego ramieniu i oddychał mu nozdrzami nad policzkiem, wtedy dopiero spostrzegał, że nie znajduje się w środku wiersza, lecz raczej na środku ulicy. Przyszedłszy do domu, siadał natychmiast do stołu, jadł z pośpiechem swój kapuśniak[54] i kawałek wołowiny z czosnkiem... wszystko to z muchami i Bóg wie nie czem, nie czując wcale ich smaku. Zauważywszy, że żołądek zaczynał pęcznieć, wstawał od stołu, wyjmował atrament i przepisywał papiery przyniesione do domu; jeżeli zaś nie miał nic do roboty, sporządzał dla własnej przyjemności kopie, szczególniej gdy referat zasługiwał na uwagę — nie ze względu na piękność stylu, lecz jeśli wystosowany był do jakiejś nowej lub wysokiej osobistości.
Nawet o tej porze, gdy blednie już szare niebo petersburskie i cały świat urzędniczy był syty po obiedzie, zależnym od otrzymywanej pensyi i własnych zachceń; gdy wszyscy odpoczęli już po kancelaryjnem skrzypieniu piór, bieganinie, swych własnych i cudzych niezbędnych zajęciach i tych wszystkich trudach większych nawet niż trzeba, jakie zadaje sobie dobrowolnie niestrudzony człowiek; gdy urzędnicy śpieszą urozmaicić sobie rozrywką czas pozostały: co żwawszy leci do teatru, inni na ulicę, by zaglądać kobietom pod kapelusze, inni znów na wieczór, aby go przepędzić w umizgach do jakiejś gładkiej dziewczyny, gwiazdy małego świata urzędniczego, inni wreszcie — i to zdarza się najczęściej — idą wprost do kolegi na trzecie lub czwarte piętro, do dwóch małych pokoików z przedpokojem lub kuchnią i z jakiemiś modnemi pretensyami: lampą lub jakimś innym drobiazgiem, które kosztowały mnóstwo ofiar wyrzeczenia się obiadów lub przechadzek: — słowem w tym czasie nawet, gdy wszyscy urzędnicy rozchodzą się po niewielkich mieszkankach swych przyjaciół, by zagrać w wista, popijać ze szklanek herbatę, zagryzając ją kopiejkowemi sucharkami, zaciągając się dymem z długich cybuchów, opowiadając sobie plotki, zasłyszane o wyższych sferach towarzystwa, od myśli o którem nigdy nie może oswobodzić się Rosyanin, lub gdy niema o czem mówić, powtarzając odwieczną anegdotę o komendancie, któremu przyszli powiedzieć, iż odrąbano ogon koniowi przy pomniku zrobionym przez Falkoneta[55]: — słowem wtedy nawet, gdy wszyscy pragną się rozerwać, Akakij Akakijewicz nie oddawał się żadnej rozrywce. Nikt nie mógł powiedzieć, że widział go kiedykolwiek na jakimś wieczorze. Napisawszy się dowoli, kładł się spać, uśmiechając się zawczasu na myśl o dniu jutrzejszym: co tam da Bóg jutro przepisywać! Tak płynęło ciche życie człowieka, który z czterema setkami pensyi potrafił być zadowolonym ze swego losu, i dosiągłby może późnej starości, gdyby nie istniały nieszczęścia na drodze życia nie tylko radców tytularnych, lecz także radców tajnych, dworu, rzeczywistych, tych nawet, co nie udzielają rad nikomu i nie przyjmują ich też od nikogo.
Istnieje w Petersburgu srogi wróg wszystkich otrzymujących 400 rubli rocznej pensyi lub około tego — wrogiem tym nie jest nikt inny jak tylko nasz mróz północny, będący, zresztą, jak mówią, bardzo dla zdrowia pożądanym.
O godzinie dziewiątej z rana, o tym właśnie czasie, gdy ulice zapełniają się dążącymi do biur, zaczyna on rozdawać tak silne i kłujące szczutki wszystkim bez wyjątku nosom, że biedni urzędnicy nie wiedzą istotnie, co z nimi począć. W tym czasie, gdy nawet ludzi zajmujących wyższe stanowiska boli od mrozu głowa i łzy stają im w oczach, biedni radcy tytularni bywają często bezbronni. Całe zbawienie ich polega na tem, aby w skromniutkim płaszczu przebiedz, jak można najprędzej, pięć lub sześć ulic i tyle się natupać następnie nogami w przedsionku, póki tym sposobem nie odtają zamarzłe po drodze zdolności i talenty do działań urzędniczych!
Akakij Akakijewicz zaczął uczuwać od pewnego czasu, iż jakoś zbyt mocno dawało mu się we znaki pieczenie w grzbiecie i plecach, pomimo że starał się przebiedz jaknajszybciej obowiązującą przestrzeń. Wpadł więc w końcu na myśl, czy nie jest to winą jego płaszcza.
Obejrzawszy go skrupulatnie u siebie w domu, zrobił odkrycie, że w dwu czy trzech miejscach, mianowicie na karku i ramionach stał się on zwykłą sierpanką[56]: sukno wytarło się na wskroś a podszewka się rozlazła. Trzeba bowiem wiedzieć, że płaszcz Akakija Akakijewicza był również przedmiotem drwin urzędników; odbierano mu nawet szlachetną nazwę płaszcza, nazywając go kapotą. W rzeczy samej miał on jakąś dziwną formę: kołnierz zmniejszał się z każdym rokiem, coraz bardziej; posługiwano się nim bowiem do załatania innych części płaszcza, a poprawki nie wykazywały bynajmniej umiejętności krawca i szpeciły tylko płaszcz, czyniąc go workowatym i brzydkim. Spostrzegłszy, w czem rzecz, Akakij Akakijewicz postanowił zanieść płaszcz do krawca Piotrowicza, mieszkającego gdzieś na czwartem piętrze z wejściem po schodach kuchennych, który pomimo jednego oka i znaków ospy na całej twarzy, dość pomyślnie zajmował się naprawą urzędniczych pantalonów i fraków, oczywiście gdy znajdował się w trzeźwym stanie i nie miał na myśli jakiegoś innego zajęcia.
O krawcu tym nie wypadałoby zapewnie wiele mówić, ponieważ jednak taki już istnieje zwyczaj, iż w powieści charakter każdej z osób dokładnie odmalować należy — trudna więc rada, — niechże będzie i o Piotrowiczu. Z początku nazywał się on poprostu Grzegorzem i odrabiał pańszczyznę u jakiegoś obywatela; Piotrowiczem począł się nazywać od tego czasu, gdy go uwolniono z poddaństwa i zaczął dość dużo pijać we wszystkie święta, z początku w wielkie tylko, a później już bez wyboru we wszystkie kościelne, gdy tylko znalazł się przy nich krzyżyk w kalendarzu. Co do tego był on wierny zwyczajom przodków, i kłócąc się z żoną, nazywał ją kobietą światową i niemką. Ponieważ napomknęliśmy coś o żonie — trzeba więc i o niej powiedzieć słów kilka; lecz na nieszczęście niewiele o niej mamy wiadomości, chyba to tylko, że Piotrowicz ma żonę, która nosi czepek a nie chustkę, pięknością, jak się zdaje, nie może się pochwalić, przynajmniej przy spotkaniu się z nią jedni tylko gwardyjscy żołnierze zaglądali jej pod czepek, ruszając wąsem i wydając jakiś dźwięk specyalny.
Idąc po schodach, wiodących do Piotrowicza, które, trzeba oddać im sprawiedliwość, były całe zalane wodą i pomyjami, a przesiąknięte nawskroś tym zapachem spirytusu, co to gryzie w oczy i, jak wiadomo, towarzyszy nieodstępnie wszystkim schodom kuchennym domów petersburskich — idąc po schodach, Akakij Akakijewicz rozmyślał już nad tem, ile zażąda Piotrowicz, i postanowił sobie nie dawać więcej jak dwa ruble. Drzwi stały otworem, gdyż gospodyni smażąc jakąś rybę, tyle dymu napuściła do kuchni, że nie można było widzieć nawet karaluchów. Akakij Akakijewicz przeszedł przez kuchnię, nie spostrzeżony nawet przez samą gospodynią, i wkroczył nakoniec do pokoju, gdzie zobaczył siedzącego na szerokim drewnianym, niebejcowanym stole, Piotrowicza, który podgiął pod siebie nogi jak pasza turecki; nogi, zwyczajem krawców siedzących nad robotą były bose — przedewszystkiem rzucał się w oczy wielki palec, dobrze znany Akakijowi Akakijewiczowi, z jakimś zwyrodniałym paznogciem grubym i mocnym jak skorupa żółwia. Na szyi Piotrowicza wisiał motek jedwabiu i nici, a na kolanach leżał jakiś gałgan. Już ze trzy minuty nawlekał on nitkę przez ucho igły, nie trafiał i irytował się strasznie na to, że było ciemno, nawet na nitkę samą, mrucząc półgłosem: „Nie idzie bestya! Dyabłabyś zjadła! Ukłułaś mię, szelmo jedna“. Dla Akakija Akakijewicza było to niemiłem, iż przyszedł właśnie w chwili, gdy Piotrowicz był zły; lubił bowiem obstalowywać u niego tylko wtedy, gdy ten był już pod dobrą datą, czyli, jak wyrażała się jego żona: kiedy „opił się siwuchy jednooki dyabeł“. W stanie tym Piotrowicz chętnie zwykle ustępował i rychło zgadzał się na wszystko, kłaniał się nawet i dziękował. Przychodziła potem wprawdzie żona z płaczem, iż mąż był pijany i dlatego tak tanio się zgodził, lecz dodawało się wówczas 10 kopiejek jeszcze i sprawę się załatwiało. Teraz jednak był Piotrowicz, jak się zdaje, trzeźwy, a co zatem idzie, chytry, mało mówiący i proponował dyabeł wie jakie ceny. Akakij Akakijewicz zauważywszy to, chciał już, jak to mówią, dać drapaka, lecz było za późno. Piotrowicz przymrużył na niego badawczo swe jedyne oko, a Akakij Akakijewicz przemówił mimowoli:
„Dzień dobry, Piotrowiczu!“
— Witam pana dobrodzieja — odrzekł Piotrowicz i zerknął okiem na ręce Akakija Akakijewicza, pragnąc wymiarkować, co za robotę przyniósł.
— A ja oto do was Piotrowiczu — tego!
Trzeba bowiem wiedzieć, że Akakij Akakijewicz wyrażał się po większej części zapomocą przysłówków, przyimków, wreszcie takich części mowy, co to nie mają zupełnie żadnego znaczenia; gdy zaś sprawa była bardzo zawikłana, miał on nawet zwyczaj zupełnie nie kończyć zaczętego zdania, tak że często zaczynał od słów: „To jest właściwie zupełnie tego...“, potem już nie następowało nic, zapominał bowiem, że nie wypowiedział jeszcze wszystkiego.
— Cóż takiego? — rzekł Piotrowicz i obejrzał wśród tego swem jedynem okiem cały wicemundur, zaczynając od kołnierza: rękawy, guziki, fałdy i pętle, co znał bardzo dobrze, było bowiem dziełem jego własnych rąk! Taki już zwyczaj mają krawcy: pierwsza to ich czynność, jaką wykonywają przy spotkaniu.
— A ja oto tego, Piotrowiczu... płaszcz oto, sukno, właśnie widzicie, wszędzie na innych miejscach jeszcze zupełnie mocne... nieco zakurzone; wygląda więc jak stare, a jest nowem przecież, i właśnie w jednem tylko miejscu trochę tego... na karku i jeszcze oto na jednem ramieniu odrobinę się przetarło, właśnie na tem ramieniu trochę... widzicie? Oto wszystko. I roboty niewiele...
Piotrowicz wziął płaszcz, rozłożył go z początku na stole, długo oglądał, pokiwał głową i sięgnął ręką do okna po okrągłą tabakierkę z portretem jakiegoś generała — nie wiadomo zresztą jakiego, miejsce bowiem, gdzie miała być twarz było przedziurawione palcem a następnie zaklejone czworokątnym skrawkiem papieru. Zażywszy tabaki, Piotrowicz rozpostarł płaszcz i rozejrzał się w nim pod światło, znów pokiwał głową, potem odwrócił go podszewką na wierzch i znów głową kiwał; zdjął ponownie pokrywkę od tabakierki z generałem, co był zalepiony papierem, i natkawszy sobie tabaki do nosa, zamknął tabakierkę, schował ją i odezwał się wreszcie:
— Nic nie można poprawić, kiepska garderoba!
Akakija Akakijewicza ścisnęło za serce przy tych słowach.
— Czemu nie można, Piotrowiczu — rzekł prawie błagającym głosem dziecka, — przecież tylko na ramionach przetarte, chyba znajdą się u was jakieś kawałki...
— Tak, kawałki możnaby znaleźć, kawałki się znajdą — odpowiedział Piotrowicz — lecz załatać nie można, płaszcz zupełne próchno — dotkniesz igłą a rozleci się.
— Niechaj rozlatuje się — a wy zaraz łatę na to.
— Łaty niema na czem dawać, niepodobna jej przymocować, wiatr zawieje i wszystko się rozleci.
— Ale zróbcie to już jakoś. Jakże można naprawdę tego...
— Nie — rzekł stanowczo Piotrowicz — nic nie można poradzić. — Płaszcz zupełnie do niczego. Lepiej niech pan, gdy nadejdą mrozy, zrobi sobie z niego onuczki, gdyż pończochy za mało dają ciepła, to Niemcy wymyślili je, aby jaknajwięcej pieniędzy zgarniać dla siebie (Piotrowicz lubił przy sposobności dokuczyć Niemcom) a płaszcz trzeba nam będzie chyba nowy zrobić.
Przy wyrazie „nowy“ Akakijowi Akakijewiczowi pociemniało w oczach i cały pokój począł się kręcić przed nim. Widział wyraźnie jedynie generała z twarzą zaklejoną papierem, znajdującego się na wieku tabakierki Piotrowicza.
— Jakto nowy? — rzekł, wciąż jakgdyby przez sen jeszcze, mówiąc: „przecież ja nie mam na to pieniędzy“.
— Tak, nowy płaszcz — odpowiedział z barbarzyńskim spokojem Piotrowicz.
— No, a jeśliby trzeba zrobić nowy, to jakżeby tego...?
— To jest, ile będzie kosztował?
— Tak.
— Tak z półtorej setki trzeba będzie poświęcić — rzekł Piotrowicz, zaciskając znacząco usta, lubił on bowiem silne efekty, lubił zmieszać nagle kogoś, a potem spoglądać na niego z pod oka, jaką też zmieszany po tych słowach minę zrobi.
— Sto pięćdziesiąt rubli za płaszcz! — zawołał biedny Akakij Akakijewicz — zawołał pierwszy być może raz w życiu, mówił bowiem zawsze cichym głosem.
— Tak — rzekł Piotrowicz — ale jaki płaszcz! a jeśli jeszcze na kołnierz dać kunę a kapiszon na jedwabnej podszewce, to i dwieście pójdzie...“
— Piotrowiczu, dla Boga — mówił Akakij Akakijewicz błagalnym tonem, nie słysząc i nie starając się słyszeć wypowiedzianych przez Piotrowicza słów i wszystkich jego efektów — jakkolwiek poprawcie płaszcz, aby jakiś czas jeszcze wytrzymał.
— Nie, to by znaczyło: i robotę marnować i pieniądze tracić napróżno — odpowiedział Piotrowicz — a Akakij Akakijewicz po tych słowach wyszedł z pokoju zupełnie zgnębiony. Piotrowicz zaś po wyjściu jego długo jeszcze stał z ustami znacząco zaciśniętemi, nie biorąc się do roboty, będąc zadowolonym, że i swej godności i sztuki krawieckiej nie poniżył.
Ulicą szedł Akakij Akakijewicz, jakby we śnie. „Taka to sprawa“ mówił do siebie: „nie myślałem nawet“ aby to tego...“ a po chwili milczenia dodał: „więc tak, patrzcie państwo, a ja istotnie ani nie przypuszczałem aby to miało być.“ Po tem zapanowało znów długie milczenie, po którem wyrzekł: „Więc to tak! a to dopiero prawdziwie rzecz niespodziewana tego... tego bym nigdy... tak rzeczy stoją!“
Powiedziawszy to, zamiast iść do domu poszedł we wprost przeciwną stronę, sam tego niespostrzegłszy. Po drodze otarł się oń swym bokiem zasmolonym sadzą kominiarz; zasmarował mu całe ramię; kupa wapna wysypała się nań z dachu jakiejś wznoszonej budowli. Nie zauważył jednak tego, i dopiero, gdy grzmotnął o strażnika który postawiwszy obok siebie halabardę, wytrząsał z rogu tabakę na swą dłoń żylastą, wówczas dopiero przyszedł do siebie i to jedynie dlatego, że mu strażnik powiedział: „Czego włazisz w sam pysk, czy nie masz trechtuaru?“ To skłoniło go do rozejrzenia się i powrotu do domu.
Tu dopiero zaczął zbierać myśli i ujrzał w wyraźnem i prawdziwem świetle swe obecne położenie, zaczął rozmawiać z sobą już nie półsłówkami, lecz rozsądnie i szczerze jak z rozumnym przyjacielem, z którym można mówić o sprawach blizkich i drogich.
— Nie, nie — rzekł Akakij Akakijewicz „teraz z Piotrowiczem niepodobna mówić... on teraz tego... Żona widać otłukła go. Lepiej zajdę do niego w niedzielę rano, zaspany po sobocie będzie zerkał okiem, zechce się orzeźwić, a żona mu pieniędzy nie da, wsunę mu wówczas 10 kopiejek do ręki — stanie się rozmowniejszym a płaszcz wtedy już tego...“
Tak rozmyślając sam z sobą, Akakij Akakijewicz nabrał otuchy, a doczekawszy pierwszej niedzieli oraz spostrzegłszy, że żona Piotrowicza wychodziła gdzieś z domu, poszedł wprost do niego. Piotrowicz istotnie po sobocie patrzył w bok, głowę spuściwszy w dół, był zupełnie zaspany; pomimo to jednak, gdy dowiedział się, o co idzie, jak gdyby go dyabeł dźgnął.
— Nie można — odpowiedział — niech pan zamówi nowy płaszcz; a gdy Akakij Akakijewicz wsunął mu wtedy 10 kopiejek, rzekł Piotrowicz „Dziękuję panu dobrodziejowi, pokrzepię się nieco za pańskie zdrowie, a o płaszcz niech się pan już nie troszczy; ten już na nic się nie zda, nowy więc zrobimy i to piękny, już ja się o to postaram.
Akakij Akakijewicz chciał jeszcze coś mówić o naprawie, lecz Piotrowicz niedosłyszał i rzekł:
— „Nowy zrobić trzeba koniecznie, niech już pan polega na mnie, postaramy się uszyć dobrze. Można będzie nawet według dzisiejszej mody zrobić kołnierz, zapinany na srebrne sprzączki aplike.“[57]
Zrozumiał wreszcie tedy Akakij Akakijewicz, że bez nowego płaszcza obejść się nie będzie podobna i upadł zupełnie na duchu. Bo i jakże to właściwie? za co, za jakie pieniądze go zrobić? Zapewne możnaby liczyć po części na przyszłą nagrodę świąteczną, lecz pieniądze te dawno już przeznaczone na co innego; trzebaby kupić nowe spodnie, uiścić się szewcowi z dawnego długu na nowe obkłady do starych cholew, obstalować u szwaczki trzy koszule i ze dwie pary tej bielizny, którą nieprzyzwoicie jest nazywać po naszemu w rzeczach ogłaszanych drukiem, jednem słowem z pieniędzy tych nic już nie zostawało, i gdyby nawet dyrektor był tak łaskaw i zamiast 40 rubli nagrody wyznaczył 45 lub 50, to pozostałaby jedynie jakaś drobna sumka, któraby wobec wydatku na płaszcz była kroplą w morzu. Choć wiedział oczywiście, że Piotrowicz ma zwyczaj cenić z początku dyabli wiedzą ile, także zdarzało się, iż żona jego nawet nie mogła wytrzymać, aby nie krzyknąć: „Czyś rozum stracił, durniu jakiś! Raz za byle co się godzi, a drugi raz takie ceny stawia, jakich sam nie wart“. Pomimo, że wiedział, iż Piotrowicz i za 80 rubli podejmie się roboty, to skąd wziąć te 80 rubli? Połowa jeszczeby się znalazła; może być, że nawet nieco więcej — lecz skąd wziąć drugą połowę?
Przedewszystkiem jednak winien się czytelnik dowiedzieć, skąd wzięła się pierwsza połowa. Akakij Akakijewicz miał zwyczaj z każdego wydanego rubla odkładać po groszu do małej skarbonki, zamkniętej na klucz, ze szparą na wierzchu, do wrzucania przez nią pieniędzy. Po upływie każdego półrocza liczył zebraną sumę i zamieniał miedź na drobną monetę srebrną. Praktykował to już oddawna, więc też po kilku latach zebrało się przeszło 40 rubli.
Tak więc połowa była już zapewniona, lecz gdzie druga połowa, skąd wziąść drugie 40 rubli?... Akakij Akakijewicz myślał — myślał i postanowił, że trzeba będzie zmniejszyć zwykłe wydatki, choćby bodaj w przeciągu jednego roku obejść się wieczorami bez herbaty, nie zapalać świec, a gdy będzie jakaś robota, iść do pokoju gospodyni i pracować przy świecy; chodząc po ulicy stąpać jak można najlżej po kamieniach i płytach, aby tym sposobem nie podrzeć zbyt prędko podeszew; — jaknajrzadziej oddawać do praczki bieliznę, aby się nie brudziła, — przyszedłszy do domu za każdym razem zdejmować ją i pozostawać w jednym tylko półbawełnianym chałacie[58], bardzo już zresztą starym i przez ząb czasu nawet oszczędzonym.
Trzeba powiedzieć szczerze, że zpoczątku było mu trudno przywyknąć do takich oszczędności, lecz później, gdy się przyzwyczaił, stało się to dla niego zwykłym trybem życia — nauczył się już zupełnie bywać głodnym wieczorami, wzamian miał jednak pokarm duchowy, pielęgnując w swych myślach wieczne marzenie o nowym płaszczu. Od tego czasu całe życie stało się jakgdyby pełniejszem, jakgdyby się ożenił, jakgdyby jakiś drugi człowiek żył wraz z nim, jakgdyby nie był samotnym, lecz jakiś miły towarzysz zgodził się przebywać z nim wspólnie drogę życia — a towarzyszem tym był nikt inny, jak tylko ów płaszcz na grubej wacie i mocnej podszewce nie do znoszenia. — Stał się jakimś żywszym, nawet pilniejszym co do charakteru, jak człowiek, który wytknął i określił sobie cel życia. Z twarzy jego i zachowania się znikło też samo przez się zwątpienie, niezdecydowanie — jednem słowem wszystkie ślady wahania się i nieokreślonych dążeń. Od czasu do czasu zjawiał się w oczach jego płomień, a w głowie snuła się nawet myśl niezmiernie śmiała i ryzykowna: czyby nie dać kuny na kołnierz?
Rozmyślania nad tem o mało co nie uczyniły go roztargnionym. Pewnego razu przepisując papiery, ledwie co nie zrobiwszy błędu, prawie że głośno zawołał „och!“ i przeżegnał się. Choćby raz w ciągu miesiąca zaglądał do Piotrowicza, aby pomówić o płaszczu; gdzie lepiej kupić sukna, jakiego koloru i w jakiej cenie, choć nieco czasem zafrasowany, zawsze jednak zadowolony powracał do domu myśląc, że nadejdzie w końcu czas, gdy wszystko to się kupi i płaszcz zostanie zrobiony.
Sprawa nawet poszła prędzej, aniżeli się spodziewał. Wbrew wszelkim oczekiwaniom dyrektor wyznaczył Akakijowi Akakijewiczowi nie 40 ani 45, ale całych 60 rubli nagrody. Czy może przeczuwał, że Akakij Akakijewicz potrzebuje płaszcza, czy też wypadek zdarzył, dość że naraz znalazł się Akakij Akakijewicz w posiadaniu 20 rubli więcej. Okoliczność ta przyspieszyła cały interes. Jeszcze tylko 2 lub 3 miesiące lekkiego głodu i Akakij Akakijewicz zebrał istotnie około 80 rubli. Serce, wogóle bardzo spokojne, zaczęło mu bić żywiej. Pierwszego też zaraz dnia udał się wraz z Piotrowiczem do sklepów. Kupili bardzo dobrego sukna, w czem zresztą niema nic dziwnego, myśleli bowiem o tem tylko już od pół roku i nie było miesiąca, aby nie zajrzeli dowiedzieć się o cenach; to też sam Piotrowicz powiedział, że lepszego sukna nigdzie nie dostanie. Na podszewkę wybrali kolenkor[59] tak dobry i mocny, że według Piotrowicza był lepszym jeszcze od jedwabiu i na wygląd nawet okazalszy i z piękniejszym połyskiem. Kuny nie kupili, ponieważ była istotnie droga, a zamiast niej wybrali futro kota, najlepsze jakie się znalazło w sklepie, które można było zdaleka wziąć za futro kuny. Piotrowicz zajęty był robotą płaszcza dwa tygodnie, było bowiem mnóstwo do dłubania, gdyby nie to, mógłby być płaszcz wcześniej nawet wykończony. Za robotę wziął Piotrowicz 12 rubli, mniej w żaden sposób niepodobna było: wszystko szył na jedwabiu drobnym podwójnym ściegiem, a po każdym tymże ściegu Piotrowicz suwał nadto swemi zębami, wytłaczał niemi różne figury.
Było to... trudno powiedzieć dokładnie którego dnia mianowicie, lecz z pewnością najuroczystszego dnia w życiu Akakija Akakijewicza, gdy Piotrowicz przyniósł nakoniec płaszcz. Przyniósł go z rana koło tej właśnie godziny, gdy trzeba było iść do biura. Nie mógł nawet nigdy być płaszcz tak w sam czas przyniesionym, zaczynały się już bowiem dość silne mrozy i zdawało się, że się jeszcze powiększą. Piotrowicz zjawił się z płaszczem jak przystoi dobremu krawcowi. W wyrazie jego twarzy malowała się taka powaga, jakiego Akakij Akakijewicz nigdy jeszcze u niego nie widział. Zdawało się że odczuwał w całej pełni, iż dokonał wielkiego dzieła i że nagle dojrzał przepaść, dzielącą krawców, którzy dają jedynie nowe podszewki i zajmują się naprawą, od tych, co szyją rzeczy nowe. Wyjąwszy płaszcz z chustki od nosa, w której go przyniósł (chustka była tylko co od praczki, zaraz też ją złożył i schował do kieszeni, przeznaczając do użytku), bardzo dumnie spojrzał i trzymając płaszcz w obu rękach nader zręcznie narzucił go na ramiona Akakija Akakijewicza, potem pogładził i pociągnął ręką z tyłu ku dołowi, następnie zaś ułożył fałdy jak do rozpięcia. Akakij Akakijewicz, jako człowiek już starszy pragnął sprobować, jak będzie leżał płaszcz, jeśli wdzieje go na rękawy — okazało się, że i tak był dobry. Jednem słowem płaszcz okazał się doskonałym i bardzo w porę. Piotrowicz nie omieszkał powiedzieć przy tej sposobności, że on jedynie dlatego, iż mieszka na podrzędnej ulicy i nie ma szyldu oraz, że dawno zna Akakija Akakijewicza, wziął tak tanio, na Newskim prospekcie[60] bowiem trzebaby za samą tylko robotę dać 75 rubli. Lecz Akakij Akakijewicz nie chciał o tem rozprawiać z Piotrowiczem, bał się bowiem tych wszystkich wielkich cyfr, jakiemi Piotrowicz lubił imponować. Zapłacił tylko, podziękował i poszedł zaraz w nowym już płaszczu do biura. Piotrowicz wyszedł zaraz za nim i stanąwszy na ulicy, długo jeszcze patrzył na płaszcz, następnie zaś naumyślnie skróciwszy drogę, bocznemi ulicami, pobiegł, aby spotkawszy znów Akakija Akakijewicza spojrzeć raz jeszcze na swój płaszcz z drugiej strony od przodu.
Akakij Akakiewicz szedł tymczasem w bardzo uroczystym nastroju, czuł w każdej chwili, że na ramionach ma nowy płaszcz i kilka razy uśmiechnął się nawet z wewnętrznego zadowolenia. W rzeczy samej dwie miał dogodności: po pierwsze ciepło, po drugie zaś elegancko. Nie zważając wcale na drogę, znalazł się niebawem w biurze; w garderobie zdjął płaszcz, obejrzał go wokoło i polecił specyalnej opiece szwajcara. Niewiadomo, jakim sposobem dowiedzieli się natychmiast wszyscy w biurze, że Akakij Akakijewicz ma nowy płaszcz i że „kapota“ już nie istnieje, wszyscy też wybiegli zaraz do garderoby, aby obejrzeć ów nowy płaszcz.
Zaczęli chwalić i winszować Akakijowi Akakijewiczowi; ten zaś z początku uśmiechał się tylko, potem jednak zrobiło mu się nawet wstyd, a gdy wszyscy przystąpiwszy do niego, zaczęli mówić, iż należałoby oblać nowy płaszcz i że powinien przynajmniej zaprosić ich wszystkich na wieczór, Akakij Akakijewicz zupełnie stracił kontenans, nie wiedział jak się zachować, co odpowiedzieć i jakby się wymówić.
Po kilku minutach cały zaczerwieniony zaczął dość dobrodusznie zapewniać ich, że to wcale nie nowy płaszcz, lecz stary. W końcu, któryś z urzędników, jakiś pomocnik naczelnika stołu, zapewne chcąc pokazać, że nie jest wcale dumnym i że może zadawać się nawet z niższymi od siebie, powiedział:
— „Kiedy tak, zamiast Akakija Akakijewicza ja wyprawiam wieczór i zapraszam panów do siebie na herbatę; a do tego jakgdyby umyślnie jestem dzisiaj właśnie solenizantem“.
Urzędnicy oczywiście zaraz złożyli życzenia pomocnikowi naczelnika stołu i z chęcią przyjęli zaproszenie. Akakij Akakijewicz z początku się wymawiał, lecz wszyscy zaczęli mówić, że to niegrzecznie, że to wstyd i hańba, poprostu więc już w żaden sposób nie mógł odmówić. Zresztą zrobiło mu się później przyjemnie na myśl, że będzie miał sposobność przejść się nawet wieczorem w nowym płaszczu. Cały ten dzień był dla Akakija Akakijewicza prawdziwie najuroczystszem świętem. Powrócił do domu w najlepszym humorze, zdjął płaszcz i powiesił go ostrożnie na ścianie, nacieszywszy się raz jeszcze i suknem i podszewką, wyjął później dla porównania dawną swą kapotę zupełnie rozlazłą. Spojrzał na nią i sam nawet zaśmiał się — tak wielka była różnica! Długo jeszcze potem, jedząc obiad, uśmiechał się wciąż, przypominając sobie stan, w jakim znajdowała się kapota. Wesoło zjadł obiad, po obiedzie nic już nie pisał, odsunął wszelkie papiery, wylegiwał się tylko jak sybaryta[61] na łóżku, dopóki się nie ściemniło, następnie nie ociągając się ubrał się, włożył płaszcz i wyszedł na ulicę.
Gdzie mieszkał ów urzędnik solenizant, nie możemy niestety powiedzieć, pamięć zaczyna nas bardzo zawodzić i wszystko w Petersburgu, wszystkie ulice i domy tak się nam pomieszały w głowie, że ogromnie trudno przypomnieć sobie coś dokładnie. Jakkolwiekbądź — przynajmniej to jest pewnem, że urzędnik ów mieszkał w lepszej części miasta, a więc dość daleko od Akakija Akakijewicza. Z początku musiał Akakij Akakijewicz przejść przez parę pustych, słabo oświetlonych ulic, lecz w miarę jak się zbliżał do mieszkania urzędnika, stawały się one bardziej ożywione, zaludnione i lepiej oświetlone; idący dopiero zaczęli pojawiać się częściej, spotykało się nawet panie pięknie ubrane, mężczyzn w bobrowych kołnierzach; rzadziej przejeżdżali dorożkarze na drewnianych wyplatanych sankach, nabijanych pozłacanemi gwoździami, natomiast spotykało się woźniców w aksamitnych, karmazynowych czapkach na lakierowanych saniach z niedźwiedziemi fartuchami i przejeżdżały ulicą karety z wytwornym kozłem, skrzypiąc kołami po śniegu. Akakij Akakijewicz patrzył na to wszystko jak na nowość, nie wychodził już bowiem od lat kilku wieczorem na ulicę. Stanął z zaciekawieniem przed oświetlonem oknem sklepu, aby spojrzeć na obraz przedstawiający jakąś piękną kobietę, zdejmującą bucik i pokazującą tym sposobem swą wcale niebrzydką nogę, a za jej plecami jakiegoś mężczyznę z bokobrodami i ładną hiszpanką, który wychylał głowę z poza drzwi sąsiedniego pokoju. Akakij Akakijewicz pokiwał głową, uśmiechnął się i ruszył w dalszą drogę. Dlaczego się uśmiechnął? czy dlatego, że zobaczył coś sobie zupełnie nieznanego, czego jednak jakieś poczucie istnieje pomimo wszystko w każdym człowieku, czy też pomyślał, podobnie jak wielu innych urzędników, coś w tym rodzaju: „No już ci Francuzi! co tu gadać! już jeśli zechcą coś tego, to już istotnie tego...!“ A może nawet i takich nie miał myśli, a niepodobna przecież wniknąć w głąb duszy człowieka i dowiedzieć się, o czem on duma!
Wreszcie doszedł do domu, w którym mieszkał pomocnik naczelnika stołu: prowadził on dom na wielką stopę: na schodach paliła się latarnia, a mieszkanie znajdowało się na drugiem piętrze. Wszedłszy do przedpokoju, Akakij Akakijewicz ujrzał na podłodze kilka rzędów kaloszy; pomiędzy niemi, na środku izby stał kipiący i wypuszczający kłęby pary samowar. Na ścianach wisiały palta i płaszcze, a wśród nich były nawet niektóre z bobrowymi kołnierzami lub aksamitnymi wyłogami. Za ścianą słychać było gwar, który stał się głośnym z chwilą, gdy otworzyły się drzwi, wyszedł lokaj z tacą, na której stały opróżnione szklanki, dzbaneczek śmietanki, i koszyk z sucharkami, widocznie urzędnicy dawno się już zebrali i wypili po pierwszej szklance herbaty. Akakij Akakijewicz, powiesiwszy własnoręcznie swój płaszcz, wszedł do pokoju, i mignęły mu jednocześnie przed oczyma świece, urzędnicy, fajki, stoliki do kart, a do uszu jego doszła mieszanina dolatującej ze wszystkich stron rozmowy i odgłos przesuwanych krzeseł. Stanął bardzo niezgrabnie na środku pokoju, starając się zdecydować, co ze sobą począć, lecz już go zauważano, przyjęto z krzykiem, i wszyscy poszli natychmiast do przedpokoju, aby raz jeszcze obejrzeć jego płaszcz. Akakij Akakijewicz choć się nieco skonfundował, będąc jednak człowiekiem dobrodusznym, nie mógł nie cieszyć się, widząc, jak wszyscy chwalili płaszcz. Później oczywiście zapomniano o nim i jego płaszczu i według zwyczaju rzucono się ku stołom, przeznaczonym do wista. Wszystko to: szum, gwar i tłum ludzi — wszystko było jakoś dziwnem dla Akakija Akakijewicza. Nie wiedział poprostu, co ze sobą zrobić, gdzie podziać ręce i nogi i całą swą osobę, w końcu przysiadł się do grających, zaglądał im w karty, przypatrywał się temu lub owemu, a po niejakim czasie zaczął ziewać, i nudził się, — tem bardziej że dawno już minęła pora, o której według przyzwyczajenia kładł się spać. Chciał się pożegnać z gospodarzem, lecz nie puszczono go mówiąc, że należy koniecznie wypić po kieliszku wina szampańskiego na cześć nowego ubrania. W godzinę później podano kolacyę, składającą się z różnorodnej sałaty, zimnej cielęciny, pasztetu, ciast cukiernianych i wina szampańskiego. Zmuszono Akakija Akakijewicza do wypicia dwu kieliszków szampana, po których poczuł, iż w pokoju zrobiło się jakoś weselej, nie mógł jednak w żaden sposób zapomnieć, że to już godzina dwunasta i że oddawna pora iść do domu. Aby go gospodarz nie zechciał zatrzymać wyszedł po cichutku, odnalazł w przedpokoju płaszcz, który nie bez żalu dojrzał leżący na ziemi, otrzepał go, zmiótł z niego najdrobniejszy pyłek, włożył na siebie i zeszedł po schodach na ulicę.
Na ulicy było jeszcze jasno. Małe sklepiki, owe nieustające kluby stróżów i najrozmaitszych innych „ludzi“, były otwarte, z innych zaś, choć zamkniętych, padały przez szczelinę w drzwiach długie snopy światła, świadczące, że wewnątrz nie brak jeszcze towarzystwa i że zapewne stróżki i służące kończą swe rozprawy i rozmowy, pozostawiając swych państwa w zupełnej nieświadomości co do miejsca swego pobytu.
Akakij Akakijewicz szedł w dobrym humorze, pobiegł nawet nagle niewiadomo w jakim celu za pewną damą, która przeszła obok niego szybko jak błyskawica, i której każda część ciała odznaczała się niezmierną ruchliwością. Stanął jednak zaraz i szedł już jak przedtem powoli, dziwiąc się nawet samemu sobie, że nie wiadomo z jakiego powodu przed chwilą tak kłusował. Wkrótce rozciągnęły się przed nim owe puste ulice niewesołe w dzień nawet, a tembardziej wieczorem. Teraz były one jakoś jeszcze bardziej głuche i samotne, latarnie migotały już zrzadka tylko, widocznie niewiele było w nich oleju[62]; ciągnęły się drewniane domy i płoty; nigdzie duszy ludzkiej; błyszczał tylko śnieg na ulicach i smutno czerniły się śpiące, niziutkie domki z zamkniętemi okiennicami; zbliżył się do miejsca, gdzie ulicę przerzynał olbrzymi plac, z ledwie widocznymi domami po drugiej stronie, tchnący straszną pustką.
Gdzieś Bóg wie jak daleko migotało światełko w jakiejś budce, która zdawało się stoi na końcu świata. Tu wesołość Akakija Akakijewicza znacznie się zmniejszyła; wszedł na plac nie bez mimowolnej trwogi, jakgdyby serce jego przeczuwało już coś niedobrego. Obejrzał się za siebie i po bokach — dokoła, prawdziwe morze!
— „Nie, lepiej nie patrzeć,“ pomyślał sobie i szedł, zamknąwszy oczy, a gdy je otworzył, aby zobaczyć, jak też daleko do końca placu, spostrzegł nagle, że mu prawie przed nosem stoją jacyś ludzie z wąsami — co za ludzie nie mógł tego nawet rozpoznać. Pociemniało mu w oczach i serce w piersiach zabiło.
— „A przecież płaszcz to mój“ — rzekł jeden z nich piorunowym głosem, chwytając za kołnierz Akakijewicza. Ten chciał już krzyknąć „policya!“[63], gdy drugi z owych ludzi, podsunąwszy mu kułak wielkości urzędniczej głowy pod same zęby, powiedział:
— „Tylko krzyknij!“
Akakij Akakijewicz czuł tylko, jak zdjęli z niego płaszcz, kopnęli go nogą; on upadł na wznak na śnieg — nic więcej już nie pamiętał. Po kilku minutach oprzytomniał: wstał, lecz nikogo już nie było. Czuł, że na polu jest zimno i że nie ma płaszcza; zaczął krzyczeć, lecz zdawało się, że głos ani myślał nawet dojść do końca placu. Zrozpaczony nie przestając krzyczeć, zaczął biedz przez plac wprost ku budce, koło której stał strażnik[64], oparty na swej halabardzie i z zaciekawieniem, jak się zdaje, przyglądający się, po jakiego dyabła krzycząc biegnie ku niemu jakiś człowiek. Akakij Akakijewicz przybiegłszy do niego, począł krzyczeć zdyszanym głosem, że on śpi i nie ogląda się na nic, nie patrzy, jak ograbiają ludzi. Strażnik odpowiedział, że nic nie widział, że spostrzegł tylko, jak go na środku placu zatrzymali jacyś dwaj ludzie, myślał jednak, że to byli jego przyjaciele; a zamiast kłócić się napróżno, niech pójdzie lepiej jutro do dozorcy[65] a ten znajdzie już sprawców kradzieży płaszcza.
Akakij Akakijewicz przybiegł do domu w zupełnym nieładzie: włosy, które w niewielkiej ilości pokrywały jeszcze jego skronie i tył czaszki, były zmierzwione całkowicie, bok, piersi i pantalony miał zaśnieżone. Gospodyni jego mieszkania, staruszka, usłyszawszy straszne stukanie do drzwi, szybko wyskoczyła z łóżka i w jednym tylko trzewiku na nodze pobiegła otworzyć drzwi, przysłaniając jedną ręką (jak skromność każe) koszulę na piersiach, lecz otworzywszy drzwi, cofnęła się w tył, spostrzegłszy, w jakim stanie znajduje się Akakij Akakijewicz; a gdy ten opowiedział o całem zdarzeniu, klasnąwszy w dłonie, rzekła, że trzeba iść wprost do komisarza policyi[66], że rewirowy tylko oszuka, będzie obiecywał i kręcił, najlepiej udać się wprost do komisarza, że ona zna go nawet, gdyż Anna, czuchonka[67], która była u niej przedtem kucharką, jest teraz niańką u komisarza, że jego samego często nawet widuje, gdy ten przejeżdża do cerkwi, modli się a jednocześnie patrzy wesoło na wszystkie strony, jednem słowem, że musi być dobry człowiek. Wysłuchawszy tego wszystkiego, Akakij Akakijewicz powlókł się smutny do swego pokoju, a jak noc spędził, pozostawiamy do ocenienia temu, kto choć trochę wejść potrafi w cudze położenie.
Wczesnym rankiem wybrał się do komisarza, lecz powiedziano mu, że ten śpi; przyszedł o dziesiątej godzinie, znów powiedziano, że „śpi“, o jedenastej zawiadomiono, „że niema komisarza w domu“, w porze obiadowej pisarze w przedpokoju w żaden sposób nie chcieli go puścić, chcąc koniecznie dowiedzieć się, co się stało takiego, po co i w jakim interesie przychodzi, tak że w końcu Akakij Akakijewicz pierwszy raz w życiu chciał się postawić i wręcz odrzekł, że pragnie osobiście widzieć się z komisarzem, że oni nie mają prawa nie puszczać go, że przyszedł z biura w sprawie urzędowej, i że zobaczą dopiero, co będzie, gdy się na nich poskarży. Wobec tego pisarze nie śmieli już nic mówić i jeden z nich poszedł poprosić komisarza. Ten przyjął jakoś bardzo dziwnie całe opowiadanie o kradzieży płaszcza i zamiast zwrócić uwagę na istotę sprawy, zaczął rozpytywać Akakija Akakijewicza, dlaczego ten tak późno powracał do domu, czy nie zachodził czasem do jakiego podejrzanego domu, tak że Akakij Akakijewicz skonfundował się zupełnie i wyszedł, sam nie wiedząc, czy sprawa z płaszczem weźmie należyty obrót czy nie. Cały ten dzień nie był w biurze (jedyny wypadek w jego życiu). Na drugi dzień zjawił się blady w starej swej kapocie, która stała się jeszcze bardziej do niczego. Opowieść o grabieży płaszcza, choć nie brakło i takich urzędników, którzy nie omieszkali i teraz śmiać się z Akakija Akakijewicza, wzruszyła przecie wielu. Postanowili zaraz zrobić na niego składkę, zebrano jednak jakąś bardzo drobną kwotę, urzędnicy bowiem wyszastali się już na portret dyrektora i na jakąś książkę na wniosek naczelnika oddziału, który był przyjacielem jej autora, dość, że zebrana suma okazała się błahostką. Ktoś tknięty współczuciem zdecydował się pomódz Akakijowi Akakijewiczowi przynajmniej dobrą radą, mówiąc, aby poszedł nie do rewirowego, ponieważ, choć może się zdarzyć, iż rewirowy, pragnąc zasłużyć na pochwałę, znajdzie jakimś sposobem płaszcz, ale płaszcz pozostanie pomimo to na policyi, jeżeli Akakij nie przedstawi prawnych dowodów, że był jego własnością; najlepiej zwrócić się do pewnej wysokiej figury[68], że owa wysoka figura skomunikowawszy się, z kim należy, może kazać przeprowadzić sprawę pomyślniej.
Cóż było robić? Akakij Akakijewicz zdecydował się iść do wysokiej figury. Jakim był urząd owej wysokiej figury — pozostało to do tej pory niewiadomem. Trzeba wiedzieć, że owa wysoka figura niedawno została wysoką figurą, do owego czasu bowiem była figurą niewysoką. Zresztą miejsce, jakie zajmowała, i teraz nie uchodziło za wysokie w porównaniu z innemi o wiele wyższemi. Zawsze jednak znaleźć można ludzi, dla których coś niewysokiego w oczach innych — jest już dla nich wysokiem. Zresztą starała się ona wzmocnić swą wysokość różnymi środkami, zaprowadziła zwyczaj, aby niżsi urzędnicy wychodzili naprzeciw niej aż na schody, gdy zjawiła się w urzędzie, aby wprost do niego nikt nie ośmielił się przychodzić, lecz aby wszystko odbywało się w najściślejszej kolei, aby registrator kollegialny zawiadamiał sekretarza gubernialnego, sekretarz gubernialny tytularnego lub kogo należało, i aby dopiero w ten sposób sprawa opierała się aż o niego. Tak to wszystko bowiem w świętej Rosyi zarażone jest manią naśladownictwa i każdy chce małpować zwierzchnika na mniejszą skalę. Opowiadają nawet, że któryś radca tytularny, zostawszy kierownikiem jakiejś niewielkiej kancelaryi, natychmiast zrobił dla siebie oddzielną przegrodę, nazwawszy ją „izbą urzędową“ i przy drzwiach postawił woźnych w czerwonych kołnierzach z galonami, którzy trzymali rękę na klamce od drzwi i otwierali je każdemu wchodzącemu, choć w tej „izbie urzędowej“ z trudem zaledwie postawić można było zwykły stół do pisania. Maniery i zwyczaje wysokiej figury były niewzruszone i uroczyste, lecz nieskomplikowane. Główną zasadą jego metody była karność. „Karność, karność i karność“ — mawiał zwykle, a przy ostatnim wyrazie patrzył bardzo znacząco na tego, do kogo mówił, choć zresztą nie było żadnej przyczyny po temu; dziesięciu urzędników bowiem, składających całą maszyneryę kancelaryi, i bez tego znajdowało się w należytym strachu; dostrzegłszy go zdala, rzucali swą robotę i stając wyciągnięci jak struny, czekali, póki naczelnik nie przejdzie przez pokój. Zwykła rozmowa jego z niższymi od siebie odznaczała się surowością i składała się pospolicie z trzech frazesów: „Jak pan śmiesz? czy pan wiesz, z kim mówisz? czy pan rozumiesz, kto przed panem stoi?“ Zresztą był to w gruncie rzeczy człowiek dobry, miły dla przyjaciół, usłużny, lecz ranga generalska zupełnie przewróciła mu w głowie. Otrzymawszy rangę generała, splątał się, wypadł z ubitej kolei i nie wiedział zgoła, jak się ma zachowywać. Gdy zdarzyło mu się znajdować w towarzystwie równych sobie, był jeszcze człowiekiem jak należy, człowiekiem bardzo porządnym, w wielu wypadkach nawet człowiekiem wcale nie głupim; lecz gdy zdarzyło mu się być w towarzystwie, w którem znajdowali się ludzie choćby o jedną rangę od niego niżsi, wtedy był jakby nieprzytomny; milczał a położenie jego wzbudzało litość tembardziej, że i on sam czuł dobrze, iż mógłby przepędzić czas bez porównania lepiej. W oczach jego widać było czasem szczerą chęć wmieszania się do jakiejś interesującej rozmowy, lecz wstrzymywała go myśl, czy to nie zawiele już byłoby z jego strony, czy nie będzie to wyglądało zbyt poufale i czy on nie utraci przez to swego znaczenia. Wskutek podobnych rozmyślań pozostawał ciągle w tem samem milczeniu, z rzadka tylko wydając jakieś dźwięki jednozgłoskowe, ściągając na siebie tym sposobem nazwę najnudniejszego człowieka.
Do takiej to wysokiej figury udał się nasz Akakij Akakijewicz i udał się w najniekorzystniejszym czasie, bardzo nie w porę dla siebie, w porę jednak dla wysokiej figury. Wysoka figura znajdowała się w swym gabinecie i rozmawiała bardzo a bardzo wesoło z pewnym starym swym znajomym i towarzyszem lat dziecinnych, który niedawno przyjechał, i z którym nie widzieli się już od lat kilku. W takim to czasie oznajmiono tej figurze, iż przyszedł jakiś Baszmaczkin. Na ostre zapytanie, „co za jeden“, odpowiedziano, że jakiś urzędnik!
— „A! może poczekać, nie pora teraz“, — powiedział wybitny człowiek. Wypada zaznaczyć, że wybitny człowiek wierutnie skłamał: teraz właśnie była pora, dawno już bowiem ze swym przyjacielem nagadali się o wszystkiem i dawno już przeplatali rozmowę niezmiernie długiemi chwilami milczenia, uderzając tylko z lekka jeden drugiego po kolanie i mówiąc: „Tak, tak, Iwanie Abramowiczu!“ — „tak, tak, Stefanie Warłaamowiczu!“[69] pomimo to wszystko jednakże polecił czekać urzędnikowi, aby wobec przyjaciela, który oddawna już nie był w służbie i osiadł na wsi, pokazać, jak to długo muszą urzędnicy czekać u niego w przedpokoju. W końcu nagadawszy się a bardziej jeszcze namilczawszy się podostatkiem, wypaliwszy cygarko w bardzo wygodnym fotelu z wygiętem oparciem, nagle jakgdyby coś sobie przypomniał, powiedział do sekretarza, który stanął we drzwiach z papierami do raportu:
— „Tam, zdaje się czeka urzędnik, niech mu pan powie, że może wejść“.
Spostrzegłszy potulną minę Akakija Akakijewicza i jego stary wicemundur, zwrócił się ku niemu nagle i rzekł głosem ostrym i twardym, którego uczył się naumyślnie w swym pokoju, w samotności przed lustrem, jeszcze na tydzień przed otrzymaniem obecnej swej posady i rangi generalskiej: „Co pana sprowadza?“
Akakij Akakijewicz uczuł już dawno strach przynależny, stropił się, o ile potrafił się wysłowić, objaśniał, dodając nawet częściej niż zwykle swe ulubione „tego“, że miał płaszcz zupełnie nowy a teraz ograbiono go w sposób nieludzki i że zwraca się obecnie do niego, aby wpływem swym jakkolwiek tego, zniósłszy się z panem oberpolicmajstrem lub kim należy, postarał się o znalezienie płaszcza. Generałowi wydało się to zachowanie się, niewiadomo czemu, zbyt poufałem.
— Cóż to, łaskawco — ciągnął ostro — czy nie znacie porządku? Gdzieście to zaszli? Nie wiecie, jak się sprawy załatwia? — Powinniście byli najpierw podać o to prośbę do kancelaryi; poszłaby do naczelnika oddziału, potem oddano-by ją sekretarzowi, a sekretarz byłby ją już mnie doręczył...
— Lecz ja, Wasza Ekscelencyo — odpowiedział Akakij Akakijewicz, starając się zebrać całą przytomność umysłu, jaką tylko posiadał i czując jednocześnie, że się okropnie spocił:
— Ośmieliłem się trudnić Waszą Ekscelencyę dlatego, że sekretarze tego... ludzie niepewni....
— Co, co, co? — rzekła wysoka figura, — skąd nabraliście takiego rezonu? Skąd wam takie myśli? Cóż to za hardość rozpowszechniła się wśród młodzieży względem naczelników i przełożonych!
Wysoka figura nie zauważyła, jak się zdaje, że Akakij Akakijewicz miał już przeszło lat pięćdziesiąt, że zatem jeżeliby go można było nazwać młodym, to jedynie chyba względnie czyli w stosunku do tego, kto miał lat siedmdziesiąt.
— Czy wiecie, do kogo-to mówicie? Czy rozumiecie, kto stoi przed wami? Czy to rozumiecie, czy to rozumiecie? pytam was?
To mówiąc tupnął nogą, podniósłszy głos do tego stopnia, że przestraszyłby nietylko Akakija Akakijewicza.
Akakij Akakijewicz osłupiał, zatoczył się, zatrząsł całem ciałem i w żaden sposób nie mógł ustać na nogach; a gdyby nie nadbiegli zaraz woźni, aby go podtrzymać, byłby upadł na podłogę; wyniesiono go prawie martwego.
A wysoka figura, zadowolona, że efekt ten był większy, niż się nawet spodziewał, i cały upojony myślą, że słowa jego mogą nawet człowieka pozbawić zmysłów, spojrzał z ukosa na przyjaciela, pragnąc wymiarkować, jak się mu ta scena wydała i nie bez satysfakcyi dostrzegł, że przyjaciel miał bardzo nieokreśloną minę i sam zaczynał nawet strach uczuwać.
Jak Akakij Akakijewicz zeszedł po schodach, kiedy wypadł na ulicę, tego już wcale nie pamiętał. Nie czuł rąk ani nóg: nigdy w życiu nie był jeszcze tak zgromionym przez generała, i to jeszcze nie swego naczelnika. W zawieję i szarugę, szalejącą na ulicy, szedł z otwartemi ustami, zbaczając wciąż z trotuaru; wiatr petersburskim zwyczajem dął nań ze wszystkich czterech stron, ze wszystkich zaułków. Zawiało mu też zaraz gardło i gdy znalazł się w domu, nie zdołał ani słowa przemówić; zapuchnięty położył się do łóżka.
Tak niekiedy potężnem bywa należyte skarcenie.
Na drugi dzień dostał silnej gorączki. Dzięki szlachetnemu współdziałaniu klimatu petersburskiego, choroba rozwinęła się szybciej, niż się tego można było spodziewać, a wezwany lekarz, pomacawszy puls, zapisał jeno kataplazmy, jedynie tylko dlatego, aby chory nie pozostał bez dobroczynnej pomocy medycyny, zresztą przepowiedział mu w półtorej doby stanowcze kaput[70]; poczem zwróciwszy się do gospodyni rzekł:
— „A wy, matko, nie traćcie napróżno czasu i obstalujcie mu zaraz sosnową trumnę, dębowa bowiem byłaby za droga!“
Czy Akakij Akakijewicz słyszał ten wyrok na siebie wyrzeczony, a jeśli słyszał, czy słowa te sprawiły na nim wstrząsające wrażenie, czy żałował swego nędznego życia — nie wiadomo, ciągle bowiem bredził, leżąc w gorączce. Bezustannie miał widzenia, jedno dziwniejsze od drugiego: raz widział Piotrowicza i zamawiał u niego płaszcz z jakiemiś sidłami na złodziei, którzy wciąż przywidywali mu się pod łóżkiem, tak że co chwila przywoływał gospodynią, aby wydostała jednego ze złodziei aż z pod kołdry; — to znów zapytywał, dlaczego wisi przed nim stara kapota, choć przecież posiada nowy płaszcz; to znów zdawało mu się, że stał przed generałem, słuchając należnego mu skarcenia i przebąkując: „Przepraszam, Wasza Ekscelencyo!“ — to nakoniec klął zawzięcie nawet, wymawiając najstraszniejsze wyrazy, tak że gospodyni staruszka żegnała się, nie słyszała bowiem od niego nigdy nic podobnego, tembardziej że słowa owe następowały bezpośrednio po wyrazach: „Wasza Ekscelencyo“. Dalej mówił już zupełnie od rzeczy, tak że niepodobna było nic zrozumieć; znać było tylko, że myśli i słowa bez związku obracały się wciąż około tegoż samego płaszcza.
Nakoniec biedny Akakij Akakijewicz wyzionął ducha.
Ani pokoju jego, ani rzeczy nie opieczętowano, ponieważ po pierwsze nie było spadkobierców, po drugie zaś niewiele bardzo po nim w spadku pozostawało, mianowicie: wiązka gęsich piór, libra białego papieru rządowego, trzy pary skarpetek, dwa czy trzy guziki, które oderwały się od pantalonów i znana już czytelnikowi kapota. Bóg wie komu się to dostało: przyznaję się, że opowiadający tę historyę tem się nawet nie interesował. Wreszcie pochowano Akakija Akakijewicza i Petersburg obył się bez Akakija Akakijewicza, jak gdyby w nim nigdy nie istniał.
Znikła i przepadła istota przez nikogo nie broniona, przez nikogo nie kochana, nikogo nie interesująca, istota, która nie zwróciła nawet uwagi przyrodnika, co nie omieszka przebić szpilką zwykłej muchy i obejrzeć pod mikroskopem, — istota znosząca w pokorze drwiny kancelaryjne i bez żadnego nadzwyczajnego czynu zstępująca do grobu, która jednak, choć pod sam koniec życia miała jasną chwilę w postaci owego płaszcza, co ożywił na jedno mgnienie oka biedne życie, — istota, ku której bezlitośnie zwróciło się nieszczęście, podobnie zresztą jak zwraca się ono na głowy silnych tego świata!...
W parę dni po jego śmierci zjawił się w mieszkaniu przysłany z biura woźny z rozkazem, aby się Akakij bezzwłocznie stawił: potrzebuje go bowiem naczelnik; lecz woźny ów musiał powrócić z niczem, z wiadomością, że Akakij Akakijewicz już przyjść nie może, a na pytanie: „dlaczego?“ wyraził się słowami: „Ano bo umarł; cztery dni temu pochowano go“; tym sposobem dowiedziano się w biurze o śmierci Akakija Akakijewicza, a na drugi dzień już na miejscu jego siedział nowy urzędnik, o wiele od niego wyższy i kreślący litery już nie tak stojącem pismem, lecz bardziej pochyłem i skośnem.
Lecz któż mógłby się domyśleć, że to nie wszystko jeszcze o Akakiju Akakijewiczu, że sądzonem mu było stać się głośnym przez kilka dni po śmierci, jakgdyby w nagrodę za życie przez nikogo nie dostrzeżone?
Tak się jednak stało i biedna nasza opowieść zupełnie niespodzianie zakończyć się ma fantastycznie.
Zaczęły nagle chodzić wieści po Petersburgu, że koło mostu Kałinkińskiego i jeszcze dalej pokazuje się upiór, w postaci urzędnika, który szuka jakiegoś skradzionego płaszcza i pod pozorem zagrabionego mu płaszcza, ściąga ze wszystkich, bez względu na rangę i stanowisko, wszelakiego rodzaju płaszcze: na kotach, na bobrach, na wacie, szuby janotkowe, lisie, niedźwiedzie, jednem słowem wszelkie futra i skóry, jakie tylko obmyślili ludzie, aby okryć swą własną.
Jeden z biuralistów na własne oczy widział upiora i natychmiast poznał w nim Akakija Akakijewicza, to jednak napędziło mu tyle strachu, że począł ze wszystkich sił uciekać i z tego powodu nie mógł się dobrze przypatrzeć; widział tylko, jak upiór z daleka pogroził mu palcem. Ze wszystkich stron płynęły bezustanne skargi, że grzbiety, ramiona, nie tylko radców tytularnych, ale nawet radców dworu są narażone na ciągłe przeziębienia wskutek częstego zdzierania z nich płaszczów. W policyi wydano rozporządzenie, by schwytać upiora, za jakąbądź cenę, żywego czy umarłego, i ukarać go dla przykładu w sposób najsurowszy, — co też o mało co się nie udało. Mianowicie stójkowy jakiegoś tam rewiru w zaułku Kirjszkina chwycił już upiora za kołnierz na miejscu kradzieży w chwili, gdy ten chciał ściągnąć sieraczkowy płaszcz z jakiegoś emerytowanego muzykanta, który wygrywał swojego czasu na flecie. Schwyciwszy upiora za kołnierz, zwabił swym krzykiem dwóch jeszcze towarzyszów i poleciwszy go im przytrzymać, sięgnął tylko do buta, aby wydobyć stamtąd rożek z tabaką, chcąc odświeżyć sześć razy już w swem życiu odmrożony nos, tabaka jednak była widocznie tego rodzaju, że nie mógł znieść jej nawet upiór. Zatkawszy palcem prawą dziurkę od nosa nie zdążył jeszcze stójkowy pociągnąć lewą dziurką pół garści tabaki, gdy upiór tak mocno kichnął, że wszystkim trzem opryskał zupełnie oczy. Kiedy wyciągnęli ręce, aby przetrzeć oczy, śladu upiora już nie było, tak, że nie wiedzieli nawet, czy rzeczywiście mieli go w swych rękach. Od tej pory stójkowych opanował taki strach przed umarłymi, że obawiali się nawet chwytać żywych i z daleka tylko krzyczeli: „Hej tam, idź ty swoją drogą!“ a upiór-urzędnik zaczął się pokazywać nawet za mostem Kalinkińskim, napędzając wielkiego strachu wszystkim tchórzliwym ludziom.
Zapomnieliśmy jednak zupełnie o pewnej wysokiej figurze, która przecież prawie była właściwie przyczyną, iż prawdziwa zresztą historya wzięła obrót fantastyczny. Przedewszystkiem sprawiedliwość nakazuje zauważyć, że pewna wysoka figura wkrótce po odejściu biednego, zmiażdżonego Akakija Akakijewicza, poczuła coś w rodzaju litości, która zresztą nie była jej obcą; serce tego człowieka dostępne było dla wielu szlachetnych porywów pomimo to, że ranga bardzo często przeszkadzała się im objawić. Gdy tylko przyjezdny przyjaciel wyszedł z gabinetu, zamyślił się o biednym Akakiju Akakijewiczu. I od tej chwili każdego dnia prawie stawał mu w wyobraźni blady Akakij Akakijewicz, który nie wytrzymał urzędowej nagany. Myśl o nim niepokoiła go do tego stopnia, że w tydzień później postanowił nawet posłać urzędnika dowiedzieć się, co on za jeden i czy istotnie możnaby mu w czem dopomódz; a gdy zawiadomiono go, iż Akakij Akakijewicz umarł nagle w gorączce, takie to na nim wrażenie zrobiło, że czuł wyrzuty sumienia i cały dzień był jak nieswój. Pragnąc rozerwać się choć trochę i zapomnieć o przykrem wrażeniu, udał się na wieczór do jednego ze swych przyjaciół, gdzie zastał porządne towarzystwo, a co ważniejsza, wszyscy byli prawie tej samej rangi, tak że nie potrzebował się niczem krępować. W zadziwiający sposób wpłynęło to na jego usposobienie. Rozkrochmalił się, stał się miłym w rozmowach, serdecznym — jednem słowem przepędził wieczór bardzo przyjemnie. Podczas kolacyi wypił dwie szklanki szampana, — środek to, jak wiadomo, niezgorzej działający na wesołość. Wino szampańskie usposobiło go do różnych ekstrawagancyj, postanowił mianowicie nie jechać jeszcze wprost do domu, lecz do pewnej znajomej damy, Karoliny Iwanówny, — damy niemieckiego, zdaje się, pochodzenia, z którą łączyły go bardzo przyjacielskie stosunki. Trzeba dodać, że wysoka figura była człowiekiem już nie młodym, dobrym mężem, statecznym ojcem rodziny. Dwóch synów, z których jeden służył już w kancelaryi, i zgrabna szesnastoletnia córka z nieco zadartym, lecz ładnym noskiem, przychodzili codziennie całować go w rękę, mówiąc: „bon jour, papa“. Żona jego, kobieta jeszcze świeża i wcale niebrzydka, podawała mu najprzód swą rękę do pocałowania, a później odwróciwszy ją na drugą stronę, jego całowała w rękę. Lecz wysoka figura, zupełnie zresztą zadowolona z domowych rodzinnych pieszczot, uznała za rzecz przyzwoitą dla przyjacielskich stosunków mieć przyjaciółkę w innej części miasta. Przyjaciółka ta nie była ani trochę ładniejszą, ani młodszą od jego żony; takto już bywa jednak na świecie i nie nam o tem sąd wydawać.
Wysoka tedy figura, zeszedłszy po schodach, siadła do sanek i rzekła do woźnicy: „Do Karoliny Iwanówny!“ Sama zaś owinąwszy się wygodnie w ciepły płaszcz, zapadła w ten miły stan, nad który nie potrafi Rosyanin wymarzyć sobie nic lepszego, to jest w stan, kiedy się nie myśli o niczem, a pomimo to same myśli do głowy przychodzą, jedna przyjemniejsza od drugiej, nie każąc gonić za sobą, ani się szukać. Pełen zadowolenia, przypominał sobie wszystkie wesołe chwile przepędzonego wieczoru, wszystkie żarty, które rozśmieszały całe towarzystwo; wiele z nich powtarzał nawet półgłosem i mniemał, że są równie śmiesznemi jak wprzódy; nic więc dziwnego, że i sam śmiał się z całego serca. Kiedyniekiedy przeszkadzał mu jednak silny wiatr; zrywając się nagle Bóg wie skąd i z jakiej przyczyny, ciął po twarzy grudkami śniegu, wzdymając jak żagiel kołnierz od płaszcza lub nagle z niesłychaną siłą wywracając mu go na głowę i zmuszając do ciągłego wydostawania się z pod niego. Nagle poczuła wysoka figura, że ktoś schwycił ją niezwykle mocno za kołnierz. Odwróciwszy się, spostrzegła człowieka niewielkiego wzrostu w starym, znoszonym wicemundurze i nie bez przerażenia poznała w nim Akakija Akakijewicza. Urzędnik miał twarz bladą jak śnieg i wyglądał na zupełnego upiora; przerażenie jednak wysokiej figury przeszło wszelkie granice, gdy spostrzegła jak usta upiora wykrzywiły się i zionąwszy nań straszliwie oddechem grobowym, wyrzekły te słowa: „A, mam cię nakoniec! Nakoniec cię tego... chwyciłem za kołnierz! Twego to płaszcza właśnie mi trzeba! Nie zatroszczyłeś się o mój, jeszcześ mię zwymyślał — oddawaj teraz swój!“ Biedna wysoka figura o mało co nie umarła ze strachu. Choć pełna pewności siebie w kancelaryi i wogóle względem niższych i choć każdy spojrzawszy na jej mężny wygląd i postawę, mówił: „O, co za charakter!“ — teraz jednak, podobnie jak wielu posiadających bohaterską powierzchowność, uczuła taki strach, że nie bez słuszności nawet zaczęła obawiać się napadu jakiejś choroby. Jak mogła tylko najszybciej zrzuciła własnoręcznie płaszcz swój z ramion i jakgdyby nie swoim głosem krzyknęła na stangreta: „Pędź co koń wyskoczy do domu!“ Woźnica usłyszawszy głos, jakim się mówi zwykle w chwilach stanowczych i w towarzystwie czasem nawet czegoś realniejszego, wsunął na wszelki wypadek głowę w ramiona, strzelił z bicza i pomknął jak strzała. W niewiele co więcej jak sześć minut wysoka figura znalazła się już przed swym domem. Blady, wystraszony generał bez płaszcza zamiast do Karoliny Iwanówny przyjechał do domu dowlókł się jakoś do swego pokoju i przepędził noc w wielkiem udręczeniu, tak, że nazajutrz rano przy herbacie córka powiedziała mu wprost:
— „Jesteś dziś papo, okropnie blady“. Lecz papa milczał, i słowa nikomu nie mówił ani o tem, co mu się przytrafiło, ani gdzie był, ani też dokąd chciał jechać. Wypadek ten zrobił na nim silne wrażenie; daleko rzadziej nawet mówił do podwładnych: „jak pan śmiesz? czy pan rozumiesz, kto przed panem stoi?“ a jeśli nawet i mówił, to nie wprzód, aż wysłuchał, o co chodzi.
Daleko dziwniejszą jest jednak okoliczność, że od tej pory ustało całkowicie zjawianie się urzędnika-upiora: zapewne płaszcz generalski zupełnie na niego pasował; bądź co bądź nie słychać już było nigdzie o wypadkach kradzieży płaszczów. Zresztą wielu czynnych i przedsiębiorczych ludzi nie chciało się w żaden sposób uspokoić i przebąkiwało, że w odległych częściach miasta wciąż jeszcze ukazywał się urzędnik-upiór. W samej rzeczy pewien stójkowy kołomeński[71] na własne oczy widział, jak z poza pewnego domu ukazała się mara; będąc jednak z natury nieco słabowitym, tak że razu pewnego zwykły prosiak, wypadłszy z za węgła, z nóg go powalił, ku wielkiej radości stojących naokoło dorożkarzy, od których zażądał on później za owe drwiny po groszu na tytoń, — będąc tedy słabowitym, nie ośmielił się zatrzymać upiora, szedł tylko za nim po ciemku dopóty, dopóki w końcu duch nie obejrzał się nagle i zatrzymawszy się, nie zapytał: „A ty czego chcesz?“ pogroziwszy mu taką pięścią, jakiej i żywi nie mają. Stójkowy odpowiedział: „Niczego“ i zawrócił natychmiast ku swemu stanowisku. Duch jednak tym razem był o wiele większego wzrostu, miał olbrzymie wąsy i skierowawszy swe kroki, jak się zdawało, ku Obuchowemu mostowi, skrył się zupełnie w nocnej ciemności.
- ↑ Z powodu małoruskiego pochodzenia, nazywano u nas nieraz i Mikołaja „Hoholem“; nawet „Wielka Encyklopedya Illustrowana“, wychodząca w Warszawie, w tem brzmieniu podała nazwisko rosyjskiego pisarza w pięknym artykule Antoniego Pietkiewicza (Adama Pługa). Niewątpliwie w połtawskiej gub. na wsi tak wymawiano to nazwisko; ale jako nazwisko autora rosyjskiego musi ono być wymawiane z rosyjska: Gogol, jak go zresztą piszą inne narody europejskie. Wyraz hohol czy gogol jest nazwą pewnego gatunku ptaków wodnych, po polsku: gągol, po łacinie: fulix.
- ↑ Prawdopodobnie dzieło jego po francusku napisane: „Histoire de la révolution de Pologne“ 3 tomy, Paryż, 1835—38.
- ↑ W rozmowie a nawet w opowiadaniu Rosyanie rzadko kiedy wymieniają nazwisko osoby, zwykle tylko imię i imię jej ojca w formie przymiotnikowej (patronymicum), co się zwie otczestwo; Aksenty Iwanowicz zatem znaczy: Aksenty, syn Iwana.
- ↑ Małorosya — Ukraina (Zadnieprze), ukształtowana pod silnym wpływem cywilizacyi polskiej.
- ↑ „Towstohub“ znany dosłownie: Grubowargi.
- ↑ Filemon i Baucyda (Baukis) jestto głośna w starogreckich podaniach para małżeńska z powodu wiernej miłości przez długie bardzo lata. Za gościnne przyjęcie w domku swoim Zeusa i Hermesa (Jowisza i Merkurego) uprosili sobie u tych bogów łaskę, by mogli umrzeć razem; jakoż oboje równocześnie przemienili się w dąb i lipę.
- ↑ tułubek (lub: tołubek) = kożuszek.
- ↑ Najczęstsze zakończenie nazwisk ukraińskich (małoruskich) jest na o np. Szewczenko; przez dodanie w do o tworzy się zakończenie ow, charakteryzujące już nazwiska wielkorosyjskie.
- ↑ „kompanijcy“ — nazwa pewnego rodzaju wojska, zapewne wzięta z wyrażenia polskiego: towarzysz takiej a takiej chorągwi.
- ↑ Piotr III, cesarz rosyjski, krótko panował w r. 1762, zmarł śmiercią gwałtowną, o której dużo opowiadano i pisano. — Lavallière Ludwika, ulubienica Ludwika XIV, gdy pani Montespan zajęła jej miejsce, przywdziała habit karmelitanek, doczekała się upadku swej spółzawodniczki, która także wstąpiła do klasztoru, zmarła w r. 1710.
- ↑ „wataha“ = gromada, banda ludzi, zwłaszcza zbierająca się na jakąś wyprawę; tu przenośnie zastosowano ten wyraz do kupy owadów.
- ↑ „persico“ = brzoskwinia.
- ↑ „taki... zginęły“ — prowincyon. rusiński — doprawdy zginęły.
- ↑ taj (=ta i) koniec — prowincyon. rusiński = no i koniec.
- ↑ „króbka“ (prowinc.) = drewniane czy łubiane pudełko.
- ↑ „i to dobre“ (po małorusku) znaczy to samo co i po polsku.
- ↑ „kisiel, kisielek“ rodzaj leguminy z mąki owsianej a z różnemi przyprawami.
- ↑ „leżanka“ — przypiecek — dość obszerny, by na nim położyć się można.
- ↑ „chraszcze“ — gatunek grzybów jadalnych.
- ↑ „zgliwiały ser“ — sfermentowany, zmieniający się w klejowatą masę.
- ↑ „Jawdocha“ — ludowa ukraińska odmianka imienia: Eudoksya.
- ↑ „kutia“ — pszenica gotowana z miodem; zwykłe daje się w wilię Bożego Narodzenia i na stypach t. j. ucztach pozgonnych.
- ↑ „djak“ — zakrystyan obrządku wschodniego; „cerkiewny“ — tak zwany: ponamar; „wieczny odpoczynek“ tj. wieznaja pamiat’.
- ↑ „futor“ (chutor), ukraińska nazwa folwarku.
- ↑ „bodiak“ = oset.
- ↑ „wzięto w opiekę“ — domyśla się: rządową, ażeby zaspokoić wierzycieli.
- ↑ „do biura“. — w oryginale jest do departamentu, co ma rozleglejsze znaczenie, bo może w sobie mieścić biur kilka; lecz że na takiej ścisłości wyrażenia tu nie zależy, lepiej podobno użyć zrozumialszego dla nas wyrazu.
- ↑ „resursy“ znaczą tu: poboczne dochody (wyrazu tego użyto i w oryginale).
- ↑ „wszyscy naczelnicy na pan“ — w oryginale jest oczywiście: wszyscy naczelnicy na wy.
- ↑ „Kurta“ — w oryginale: Połkan.
- ↑ „Czytałem Pszczółkę“. W Petersburgu wychodził rzeczywiście dziennik p. t. „Pszczoła północna“.
- ↑ „Kurscy obywatele“. Kurska gub. jest jedną ze środkowych gubernij cesarstwa rosyjskiego, poprzerzynana mnóstwem rzek i rzeczek, bardzo urodzajna. Przed wiekami tworzyła udzielne księstwo.
- ↑ „Fiłatka“ — przysłowiowa nazwa głupca („A nasz Fiłat tomu diełu i rad“) i błazeńskich krotochwil w smaku ludowym.
- ↑ „strapczy“ (wyraz znany u nas z „Pana Tadeusza“) jest to figura rządowa w sądownictwie rosyjskiem, osławiona z przekupstwa. „Kolegialny registrator“ — to najniższa ranga urzędników cywilnych w państwie rosyjskiem.
- ↑ „ekiwoki“ — dwuznaczniki, dowcipne słówka, mogące być dwojako tłomaczonemi.
- ↑ „Newski Prospekt“ — główna ulica w Petersburgu.
- ↑ „Czuchonki“ — lud fińskiego plemienia, głównie w guberni estońskiej osiadły; w Petersburgu zwykle pełnią obowiązki służebne.
- ↑ jat’ — jedna z liter abecadła rosyjskiego, przedstawiająca dużo trudności dla piszących, którzy często zamiast niej kładą tak samo brzmiące e = je.
- ↑ ma chère = moja droga, moja kochana.
- ↑ „kamerjunkier (z niemiec.) = młodszy (niższy rangą) szambelan dworu.
- ↑ „żabot“ (z franc.) = gors koronkowy u koszuli.
- ↑ „mason“ (z franc.) — wolnomularz; nazwa towarzystwa rządzącego się zasadami powszechnej równości i wolności; opowiadano o niem najdziwaczniejsze wieści, zarówno o obrzędach przy przyjmowaniu członków, jak i o celach rewolucyjnych; zabobonni mniemali, że masoni z dyabłem są w przymierzu.
- ↑ Od tego miejsca rozpoczyna się okres zaostrzenia się obłąkania; biedak już traci nawet świadomość czasu i przestrzeni; myśli jego się plączą; daty kładzie fantastyczne, tworząc dowolnie nazwy miesięcy, zapominając o możliwej ilości dni miesiąca, a niekiedy wyobrażając sobie, że istnieje poza przestrzenią i czasem określonym.
- ↑ Filip II słynny z okrucieństwa i wielkiej pobożności.
- ↑ Od tego ustępu piszący znajduje się w domu obłąkanych, który poczytuje za Hiszpanię.
- ↑ Rodzina Polignac’ów zajmowała we Francyi wybitne stanowisko od XVII wieku. Jeden z Polignaców (Juliusz) przebywał w Rosyi w początkach XIX stulecia. Inny (Juliusz Armand) przyczynił się do wywołania rewolucyi lipcowej (1830). Oczywiście nazwisko znane z gazet plątało się po głowie biednego waryata i zostało przezeń do własnych jego dziejów wplątane, podobnie jak i ś. inkwizycya hiszpańska, wykrywająca i karząca heretyków, znana z dziejów i z przypomnień w dziennikach.
- ↑ „w biurze“. — właściwie w „departamencie“. Zob. uwagę do 6. wiersza „Dziennika szalonego“.
- ↑ „kapitan-sprawnik“ (kapitan-isprawnik) naczelnik policyi pewnego okręgu.
- ↑ „ranga“ — czin, o którym Mickiewicz piękny wiersz napisał.
- ↑ „Baszmaczkin“ — od baszmak = trzewik.
- ↑ „naczelnik stołu“ (stołonaczalnik) jest urzędnikiem, którego nie można nazwać wprost naczelnikiem, szefem biura, bo w tem samem biurze może być parę „stołów“ t. j. oddziałów (sekcyj) tego biura, a każdy „stół“ ma swego naczelnika z pomocnikiem i pisarzem (lub paru pisarzami). „Naczelnik stołu“ nie jest zatem jakąś znaczną „figurą“.
- ↑ „guzik do dziurki“ — w oryginale wyrażenie to jest rymowane: „wysłużił on prjażku w pietlicu, da nażił gemorroj w pojasnicu“.
- ↑ „rosyjscy cudzoziemcy“ tj. cudzoziemcy, zamieszkali w Rosyi; tu, zdaje się, Niemcy.
- ↑ kapuśniak — właściwie: szczi, narodowa zupa u Rosyan.
- ↑ „przy pomniku zrobionym przez Falkoneta“ tj. przy pomniku cesarza Piotra Wielkiego w Petersburgu, o którym tak cudny poemacik utworzył Mickiewicz.
- ↑ „sierpanką“ tj. tkanką podobną do siatki na muchy.
- ↑ „pod aplike“ (= appliqué) = pod szyję; szczelnie przystający.
- ↑ „chałat“ — rodzaj szlafroka.
- ↑ „kołenkor“ = ałpaga, materyał wełniany.
- ↑ „Newski Prospekt“ zob. objaśnienie do 283 w. „Dziennika Szalonego“.
- ↑ „jak sybaryta“. Mieszkańcy osady greckiej Sybaris we Włoszech południowych głośni byli w starożytności z ubiegania się za wszelkiemi rozkoszami życia.
- ↑ „niewiele było w nich (latarniach) oleju“. Pamiętać trzeba, że mowa tu o Petersburgu, jakim się przedstawiał między r. 1830 a 1840; o latarniach gazowych wtedy jeszcze nie słyszano.
- ↑ „policya!“ — w oryginale: karauł = straż, warta.
- ↑ „strażnik“ — „budocznik“, stójkowy, tak nazywany od budki, w której się chronił w czasie niepogody lub wielkiego mrozu.
- ↑ „dozorca“ — nadziratiel, oczywiście dozorca policyjny.
- ↑ „komisarz policyi“ — czastnyj pristaw, pod jego władzą zostają rewirowi = kwartalnyje, rozporządzający stójkowymi = budoczniki.
- ↑ „Czuchonka“ — zob. objaśnienie do w. 337 „Dziennika Szalonego“.
- ↑ „wysoka figura“ — znaczitielnoje lico, urzędnik zajmujący wysokie, wpływowe stanowisko z odpowiednią wysoką rangą, któremu się mówi Wasze Prewoschoditielstwo (Ekscelencya).
- ↑ „Tak, tak, Iwanie Abramowiczu“. Mimowolnie przypomina się tu rozmowa klucznika z woźnym w XI księdze „Pana Tadeusza“: „Tak, tak, mój Protazeńku; tak, tak, mój Gerwazeńku“. Gogol niewątpliwie znał „Pana Tadeusza“ (1834), a że swój „Płaszcz“ obrobił dopiero ostatecznie w 1842, możliwą jest rzeczą, iż mu przypomnienie nasunęło ten zwrot znamienny, choć zresztą w życiu tak częsty.
- ↑ stanowcze kaput = niepremiennyj kaput (od łać. słowa caput = głowa) = nieodwołalny zgon.
- ↑ „stójkowy kołomeński“. Kołomna — niepozorna dzielnica petersburska, o której Gogol w „Portrecie“ powiada, że wszystko w niej przybierało barwę „popielatą“.